Uploaded by endoftheory

Greene Robert Prawa ludzkiej natury

advertisement
Robert Greene
Prawa ludzkiej natury
Tytuł oryginału: The Laws of Human Nature
Tłumaczenie: Leszek Sielicki
ISBN: 978-83-283-5598-9
Copyright © 2018 by Robert Greene
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or
transmitted in any form or by any means, electronic or
mechanical,
including
photocopying,
recording
or
by
any information storage retrieval system, without permission
from the Publisher.
Polish edition copyright © 2020 by Helion SA
All rights reserved.
Wszelkie
prawa
zastrzeżone.
Nieautoryzowane
rozpowszechnianie całości
lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest
zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserogra czną,
fotogra czną, a także kopiowanie książki na nośniku lmowym,
magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich
niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi
znakami rmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej
książce
informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej
odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z
tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich.
Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej
odpowiedzialności
za
ewentualne
szkody
wynikłe
z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
http://sensus.pl/user/opinie/pralud_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
HELION SA
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: sensus@sensus.pl
WWW: http://sensus.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Poleć książkę
Kup w wersji papierowej
Oceń książkę
Księgarnia internetowa
Lubię to! » nasza społeczność
Mojej matce
Wstęp
Nie wolno dopuścić, by jakikolwiek rys szczególnie niski lub
głupi […] zmartwił nas lub rozgniewał, bo muszą one nam
służyć wyłącznie jako materiał poznawczy, dostarczając
nowego przyczynku do charakterystyki rodzaju ludzkiego,
który notujemy sobie w pamięci. Będziemy zatem
obserwowali je mniej więcej tak, jak mineralog ogląda
napotkany szczególnie charakterystyczny egzemplarz
jakiegoś minerału.
— ARTHUR SCHOPENHAUER
Przez całe życie miewamy w nieunikniony sposób do czynienia z
wieloma osobami, które sprawiają problemy i powodują, że
nasza egzystencja staje się trudna i nieprzyjemna. Osoby tego
rodzaju można znaleźć zarówno wśród przywódców czy szefów,
jak i w gronie współpracowników czy przyjaciół. To jednostki,
które — niezależnie od tego, czy charakteryzują je postawy
agresywne, czy pasywno-agresywne — na ogół bywają
mistrzami gry na emocjach. Często wydają się czarujące i
stymulująco pewne siebie, pełne pomysłów i entuzjazmu, a my
ulegamy ich urokowi i dopiero gdy jest już za późno,
odkrywamy, że ta ich pewność siebie jest irracjonalna, a
pomysły nieprzemyślane. Wśród współpracowników mogą
znaleźć się tacy, którzy sabotują naszą pracę lub karierę z
powodu utajonej zazdrości — bo ekscytuje ich nasza potencjalna
porażka. Mogą także pojawiać się tacy współpracownicy lub
zatrudniane przez nas osoby, których działania ku naszej
konsternacji dowodzą, że myślą wyłącznie o sobie, a my
odgrywamy tylko rolę odskoczni w ich karierze.
W takich sytuacjach nieuchronnie dochodzi do tego, że jesteśmy
zaskakiwani, bo się takich zachowań nie spodziewamy. Aby
usprawiedliwić swoje działania, tacy ludzie często raczą nas
zawiłymi opowieściami lub obwiniają otaczające je osoby, które
wykorzystują w roli kozłów o arnych. Wiedzą, jak nas zmylić i
umieścić w narracji, którą kontrolują. Możemy protestować lub
się złościć, ale w ostatecznym rozrachunku najczęściej
stwierdzamy, że jesteśmy właściwie bezradni — stało się. Potem
w naszym życiu pojawia się kolejny taki człowiek i historia się
powtarza.
Podobnych
uczuć
zakłopotania
i
bezradności
często
doświadczamy także wtedy, gdy chodzi o nas samych i nasze
własne zachowania. Zdarza się na przykład, że nagle
wypowiadamy słowa, które okazują się obraźliwe dla szefa,
kolegi z pracy czy przyjaciela — nie mamy pewności, dlaczego
tak się zachowaliśmy, ale wpadamy we frustrację, bo dociera do
nas, że w ten sposób pozbyliśmy się gniewu lub wewnętrznego
napięcia. Albo z entuzjazmem angażujemy się w jakiś projekt
lub schemat, a potem zdajemy sobie sprawę, że była to głupota i
niepotrzebna strata czasu. Albo zakochujemy się w osobie, która
jest dla nas absolutnie nieodpowiednia — wiemy o tym, ale
jednocześnie nie możemy nic na to poradzić. I zastanawiamy
się, jak mogło do tego dojść.
W takich sytuacjach dociera do nas, że wzorce naszych
zachowań są autodestrukcyjne, ale nie bardzo możemy te
zachowania kontrolować. Jest tak, jakbyśmy ukrywali w sobie
kogoś obcego, małego demona, który działa niezależnie od
naszej woli i skłania nas do robienia niewłaściwych rzeczy. Ten
obcy wewnątrz nas jest przy tym co najmniej dziwaczny, a w
każdym razie znacząco różni się od tego, jak sami sobie siebie
wyobrażamy.
W kontekście tych dwóch kwestii — niewłaściwych działań
innych i naszych własnych zachowań, które bywają czasem
zaskakujące — możemy stwierdzić jedno: zwykle nie mamy
pojęcia, co je powoduje. Da się je naturalnie zamknąć w kilku
prostych wyjaśnieniach: „Ta osoba jest zła, to socjopata” lub
„Coś mnie naszło, nie byłem sobą”. Tego rodzaju opisy nie
prowadzą jednak do zrozumienia istoty problemu oraz nie
zapobiegają powtarzaniu się tych samych wzorców. Prawda jest
taka, że my, ludzie, żyjemy na powierzchni zdarzeń, reagując
emocjonalnie na to, co mówią i robią inni. Wyrabiamy sobie o
sobie samych i o innych opinie, które bywają zwykle dość
uproszczone.
Wybieramy
dla
siebie
najłatwiejsze
i
najwygodniejsze narracje.
Co by się jednak stało, gdybyśmy mogli zagłębić się pod
powierzchnię rzeczywistości i wejrzeć głęboko w siebie,
zbliżając się do faktycznych korzeni tego, co jest źródłem
naszych zachowań? Co by było, gdybyśmy mogli zrozumieć,
dlaczego istnieją ludzie, którzy okazują zazdrość i próbują
sabotować naszą pracę, lub dlaczego ich nieuzasadniona
pewność siebie sprawia, że wyobrażają sobie, że są istotami
wręcz boskimi i nieomylnymi? Co by było, gdybyśmy mogli
naprawdę zrozumieć, dlaczego ludzie nagle zaczynają
zachowywać się irracjonalnie i ujawniają mroczne strony
swojego charakteru, dlaczego są zawsze gotowi do
racjonalizowania swoich zachowań albo dlaczego ciągle
trzymamy się przywódców, którzy odwołują się do tego, co w
nas najgorsze? Co by było, gdybyśmy mogli zaglądać głęboko do
wnętrza osobowości innych i oceniać ich charakter, unikając
tym samym zatrudniania złych pracowników i angażowania się
w niewłaściwe relacje osobiste, które powodują tak wiele szkód
emocjonalnych?
Gdybyśmy naprawdę rozumieli korzenie ludzkich zachowań,
destrukcyjnym jednostkom byłoby znacznie trudniej wymigiwać
się od skutków własnych działań. Nie dawalibyśmy się tak łatwo
oczarowywać i wprowadzać w błąd. Moglibyśmy przewidywać
ich podłe manewry i manipulacje oraz prześwietlać narracje
wykorzystywane przez nie jako kamu aż. Nie pozwalalibyśmy,
aby tacy ludzie wciągali nas w swoje intrygi, bo wiedzielibyśmy
z góry, że tym, na czym im zależy, aby móc przejąć nad nami
kontrolę, jest właśnie nasze zainteresowanie. Dzięki temu, za
sprawą zdolności zapewniania sobie wglądu w odmęty ich
charakteru, w końcu pozbawialibyśmy ich sił.
Podobnie mogłoby być w przypadku nas samych. Co by było,
gdybyśmy mogli wejrzeć w siebie i zobaczyć źródło naszych
najbardziej niepokojących emocji oraz zrozumieć, dlaczego
kierują one naszym zachowaniem, często wbrew temu, czego
sami byśmy chcieli? Co by się stało, gdybyśmy potra li
zrozumieć, dlaczego odczuwamy tak silny przymus pragnienia
tego, co mają inni ludzie, lub tak bardzo dążymy do
identy kowania się z grupą, że ci, którzy są na zewnątrz niej,
budzą naszą pogardę? Co by było, gdybyśmy mogli się
dowiedzieć, co sprawia, że nie mówimy prawdy o tym, kim
jesteśmy, lub dlaczego nieświadomie odpychamy od siebie
innych ludzi?
Zdolność lepszego zrozumienia tej żyjącej wewnątrz nas obcej
istoty pomogłaby nam zdać sobie sprawę, że nie jest ona wcale
kimś obcym, ale właśnie częścią nas samych i że jesteśmy
o wiele bardziej tajemniczy, skomplikowani i interesujący, niż
sobie wyobrażaliśmy. Dzięki tej świadomości moglibyśmy zacząć
przełamywać obecne w naszym życiu negatywne wzorce,
przestać wymyślać dla siebie usprawiedliwienia i zyskać lepszą
kontrolę nad tym, co robimy i co się nam przydarza.
Dysponowanie taką klarowną wizją samych siebie i innych
mogłoby na wiele sposobów zmienić bieg naszego życia, ale
najpierw musimy sobie wyjaśnić pewne nieporozumienie: mamy
skłonność do uznawania, że nasze zachowania są w znacznej
mierze świadome i wynikają z naszej woli. Myśl, że nie zawsze
mamy kontrolę nad tym, co robimy, jest przerażająca, ale taka
jest prawda. Siłą napędową określonych zachowań są ukryte
głęboko wewnątrz naszej jaźni moce, które działają poniżej
poziomu świadomości. Dostrzegamy efekty — nasze myśli,
nastroje i działania — ale właściwie nie mamy świadomego
dostępu do tego, co faktycznie pobudza nasze emocje i zmusza
nas do zachowywania się w określony sposób.
Przyjrzyjmy się na przykład uczuciu gniewu. Za jego przyczynę
uznajemy zwykle jakąś osobę lub grupę osób. Gdybyśmy jednak
byli wobec siebie szczerzy i wejrzeli głębiej, zobaczylibyśmy, że
to, co często wywołuje nasz gniew lub frustrację, ma głębsze
korzenie. Może to być jakieś zdarzenie z dzieciństwa lub zestaw
konkretnych okoliczności, które wyzwalają emocje. Przyglądając
się sobie, jesteśmy w stanie rozpoznawać wyraźne wzorce —
kiedy dochodzi do tego lub tamtego, wpadamy w gniew. Jednak
w chwili, gdy odczuwamy gniew, nie wykazujemy skłonności do
re eksji ani nie jesteśmy racjonalni — po prostu poddajemy się
emocjom i szukamy winnych. Coś w tym rodzaju moglibyśmy
zresztą powiedzieć o całej masie emocji, jakie odczuwamy —
określone rodzaje zdarzeń wywołują na przykład nagły wzrost
pewności siebie, pojawienie się niepewności bądź lęku, pociąg
do konkretnej osoby lub chęć zwrócenia na siebie uwagi.
Nazwijmy zbiór tych sił, które oddziałują na nas z otchłani jaźni,
naturą ludzką. Jej istnienie jest następstwem szczególnego
sposobu zaprogramowania naszych umysłów, określonej
kon guracji naszego systemu nerwowego i charakterystycznej
metody, jaką będąc ludźmi, stosujemy do przetwarzania emocji
— wszystkie te cechy pojawiły się i rozwijały w ciągu pięciu
milionów lat naszej ewolucji jako gatunku. Istnienie wielu
elementów
naszej
natury
moglibyśmy
przypisać
charakterystycznemu sposobowi, w jaki będąc istotami
społecznymi, ewoluowaliśmy, aby zapewnić sobie przetrwanie —
ucząc się współpracy z innymi, ściśle koordynując własne
działania z działaniami grupy, tworząc nowe formy komunikacji i
nowe sposoby utrzymywania w niej dyscypliny. Te wczesne fazy
rozwoju w nas pozostały i nadal determinują nasze zachowania,
nawet w nowoczesnym, wyra nowanym świecie, w którym
obecnie żyjemy.
Tytułem konkretnego przykładu przyjrzyjmy się ewolucji
ludzkich
emocji.
Przetrwanie
naszych
najdawniejszych
przodków zależało od ich zdolności komunikowania się ze sobą
na długo przed wynalezieniem języka. Wytworzyli zatem nowe i
złożone emocje — radość, wstyd, wdzięczność, zazdrość, urazę i
tak dalej. Emocje te łatwo można było odczytywać na ich
twarzach, a tym samym szybko i skutecznie określać, w jakim są
nastroju. Wypracowali sobie także szczególną wrażliwość na
oznaki emocji innych, bo chodziło o jak najsilniejszą więź wśród
członków grupy — o wspólne odczuwanie radości lub smutku
bądź jednoczenie się w obliczu niebezpieczeństwa.
Do dzisiaj my, ludzie, pozostajemy bardzo podatni na nastroje i
emocje osób z naszego otoczenia, co zmusza nas do
różnorodnych zachowań — do nieświadomego naśladowania
innych, do pragnienia tego, co mają oni, do poddawania się
wszechogarniającym
uczuciom
gniewu
czy
oburzenia.
Wyobrażamy sobie, że działamy z własnej woli, nie mając
świadomości, jak znacząco na to, co robimy i jak reagujemy,
wpływa nasza wrażliwość na emocje innych.
Możemy wskazać także inne tego samego rodzaju siły, które
wyłoniły się z głębokiej przeszłości i w podobny sposób
kształtują nasze codzienne zachowania — potrzeba stałego
oceniania siebie i mierzenia własnej wartości na podstawie
statusu w grupie jest na przykład cechą zaobserwowaną wśród
wszystkich ludów łowiecko-zbierackich, a nawet wśród
szympansów. Podobnie jest z naszymi instynktami plemiennymi,
za sprawą których dzielimy ludzi na wtajemniczonych i obcych.
Do tych prymitywnych cech moglibyśmy także dodać potrzebę
zakładania masek, aby ukrywać zachowania, które nie są mile
widziane przez plemię, co prowadzi do tego, że ze wszystkich
mrocznych pragnień, które stłumiliśmy, powstaje osobowośćcień. Nasi przodkowie rozumieli, co oznacza ten cień i jakie
wiążą się z nim niebezpieczeństwa, wyobrażając sobie, że
pochodzi on od duchów i demonów, które należy wypędzać za
pomocą egzorcyzmów. My mamy inny mit: „Coś we mnie
wstąpiło”.
Kiedy ten obecny w nas pierwotny prąd czy też siła osiąga
poziom świadomości, musimy reagować i robimy to tak, jak
nakazuje nam nasz indywidualny duch oraz okoliczności, zwykle
objaśniając to sobie powierzchownie, bez dogłębnego
zrozumienia. Ze względu na konkretny sposób, w jaki
ewoluowaliśmy, liczba sił składających się na naturę ludzką jest
ograniczona i prowadzą one do wspomnianych wyżej zachowań,
którymi
są
między
innymi
zazdrość,
megalomania,
irracjonalność, krótkowzroczność, konformizm, agresja oraz
bierna agresja. Oczywiście efektem ich działania są także
empatia i inne pozytywne przejawy ludzkiego zachowania.
Przez tysiące lat naszym przeznaczeniem w kontekście
poznawania siebie samych i naszej natury było zasadniczo
błądzenie wśród cieni. Pochylaliśmy się nad bardzo wieloma
iluzjami dotyczącymi zwierzęcia zwanego człowiekiem —
wyobrażając sobie, że w magiczny sposób zstąpiliśmy z
boskiego ogrodu, że pochodzimy od aniołów, a nie od
naczelnych. Uznawaliśmy wszelkie oznaki naszej prymitywnej
natury i naszych zwierzęcych korzeni za głęboko niepokojące,
za coś, czemu należy zaprzeczać i co powinniśmy tłumić.
Pokrywaliśmy nasze mroczne impulsy wszelkiego rodzaju
wymówkami i racjonalizacjami, ułatwiając sobie tym samym
usprawiedliwianie
naszych
szczególnie
nieprzyjemnych
zachowań. W końcu jednak znaleźliśmy się w miejscu, w którym
możemy pokonać własny opór wobec prawdy o tym, kim
jesteśmy, za sprawą ogromnego zasobu wiedzy, jaką
zgromadziliśmy na temat ludzkiej natury.
Możemy zgłębiać ogromną skarbnicę literatury z zakresu
psychologii, jaka pojawiła się w ostatnich stu latach, w tym
szczegółowe studia nad dzieciństwem i skutkami wczesnych
etapów rozwoju (Melanie Klein, John Bowlby, Donald Winnicott),
a także prace dotyczące źródeł narcyzmu (Heinz Kohut), cieni
naszych osobowości (Carl Jung), korzeni empatii (Simon BaronCohen) i kon guracji naszych emocji (Paul Ekman). Możemy
także wykorzystywać wiele odkryć naukowych umożliwiających
nam dążenie do lepszego zrozumienia samych siebie — w
zakresie badań nad mózgiem (Antonio Damasio, Joseph E.
LeDoux), nad naszą wyjątkową strukturą biologiczną (Edward
O. Wilson), nad związkami między ciałem a umysłem (V.S.
Ramachandran), nad naczelnymi (Frans de Waal) i ludami
łowiecko-zbierackimi
(Jared
Diamond),
nad
naszymi
zachowaniami w kontekście ekonomicznym (Daniel Kahneman)
oraz nad tym, jak działamy w grupach (Wilfred Bion, Elliot
Aronson).
Warto
także
uwzględnić
dzieła
lozofów
(Arthura
Schopenhauera, Fryderyka Nietzschego, José Ortegi y Gasseta),
którzy naświetlili wiele aspektów ludzkiej natury, oraz
spostrzeżenia licznych powieściopisarzy (takich jak George
Eliot, Henry James, Ralph Ellison), którzy często bywają
najbardziej uwrażliwieni na niewidzialne aspekty ludzkich
zachowań. Możemy także wzbogacić te materiały o szybko
rozrastającą się bibliotekę biogra i prezentujących tajniki
ludzkiej natury na kanwie przykładów konkretnych jednostek.
Treść niniejszej książki to próba zebrania tego olbrzymiego
zasobu wiedzy i koncepcji z różnych dziedzin (aby zapoznać się
z podstawowymi źródłami, patrz: bibliogra a) w celu
zestawienia z nich wszystkich szczegółowego i pouczającego, a
przy tym opartego na dowodach, a nie na określonych
poglądach lub osądach moralnych przewodnika po meandrach
ludzkiej natury. Celem owego brutalnie realistycznego
oszacowania cech naszego gatunku połączonego z analizą tego,
kim jesteśmy, jest zapewnienie nam wszystkim możliwości
bardziej świadomego funkcjonowania w realiach, w jakich
żyjemy.
Chciałbym, abyś uznał Prawa ludzkiej natury za swoisty zestaw
kodów służących do rozszyfrowywania ludzkich zachowań w
pełnej gamie ich odcieni — tych zwyczajnych, nietypowych, a
nawet destrukcyjnych. Poszczególne rozdziały odnoszą się do
konkretnych aspektów lub praw ludzkiej natury. Możemy
nazwać je prawami, bo pod wpływem tych elementarnych sił
my, ludzie, reagujemy w dość przewidywalny sposób. Każdy z
rozdziałów zawiera opowieść o jakiejś znanej osobie lub
osobach, która ilustruje dane prawo (w negatywny lub
pozytywny sposób), oraz koncepcje i strategie postępowania ze
sobą samym i innymi w warunkach oddziaływania tegoż prawa.
Każdy rozdział kończy się zaleceniami, w jaki sposób należy
przekształcać określoną fundamentalną siłę natury ludzkiej w
coś bardziej pozytywnego i produktywnego, abyśmy mogli
przestać być biernymi niewolnikami własnej natury i mogli
zacząć aktywnie ją zmieniać.
Można byłoby stwierdzić, że obszar wiedzy, o którym tutaj
mówimy, ma nieco staroświecki charakter. Ostatecznie wielu z
nas mogłoby postawić tezę, że przecież jesteśmy obecnie
niezwykle wyra nowani i zaawansowani technologicznie,
wyjątkowo postępowi i oświeceni, że bardzo oddaliliśmy się od
naszych prymitywnych korzeni, że jesteśmy w trakcie
„zapisywania od nowa” naszej natury. Prawdą jest jednak w
istocie coś wręcz przeciwnego — że nigdy nie byliśmy bardziej
zniewoleni ograniczeniami własnej natury i jej destrukcyjnym
potencjałem niż teraz. I że ignorując ten fakt, igramy z ogniem.
Zwróć uwagę na to, jaki wpływ na nasze emocje wywierają
chociażby media społecznościowe, które generują atakujące nas
nieustannie efekty wiralne i dzięki którym obdarzeni
nieprawdopodobnymi zdolnościami manipulacji liderzy są w
stanie nas wykorzystywać i kontrolować. Przyjrzyj się agresji,
która jest obecnie otwarcie demonstrowana w wirtualnym
świecie, bo tam odkrywanie swoich mrocznych stron bez obawy
o ewentualne reperkusje jest przecież znacznie łatwiejsze niż w
świecie rzeczywistym. Zwróć uwagę, jak bardzo dzięki
możliwości szybkiego komunikowania się z bardzo wieloma
ludźmi zintensy kowaliśmy nasze skłonności do porównywania
się z innymi, do zazdrości i do zdobywania pozycji poprzez
zwracanie na siebie uwagi. Przyjrzyj się także naszym
tendencjom plemiennym i temu, w jak doskonałym medium
znalazły sobie one miejsce do działania — w przestrzeni
wirtualnej nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem
grupy, z którą będziemy mogli się utożsamiać, w ramach której
zyskamy
możliwość
pogłębiania
plemiennych
więzi
i
demonizowania, a w konsekwencji także odstraszania wszelkich
obcych. Można zatem stwierdzić, że potencjał w zakresie
wzbudzania chaosu za sprawą prymitywnych sfer naszej natury
nie zmniejszył się, lecz raczej wzrósł.
To proste: natura ludzka jest silniejsza niż jakakolwiek
jednostka, niż jakakolwiek instytucja czy wynalazek z obszaru
technologii. To ona kształtuje wszystko, co tworzymy, aby
odzwierciedlać siebie i swoje prymitywne korzenie. To ona
przestawia nas jak pionki na szachownicy.
Ignorując prawa ludzkiej natury, działamy na własne ryzyko.
Odmawiając przyjmowania do wiadomości istnienia tych praw,
wybieramy po prostu wzorce zachowań pozostające poza naszą
świadomą kontrolą oraz poddajemy się uczuciom dezorientacji i
bezradności.
Książka Prawa ludzkiej natury została zaprojektowana w taki
sposób, aby umożliwić Ci poznanie wszystkich aspektów
ludzkich zachowań i naświetlić ich podstawowe przyczyny. Jeśli
pozwolisz się poprowadzić, jej treść radykalnie zmieni sposób,
w jaki postrzegasz ludzi, i całe Twoje podejście do tego, jak
należy z nimi postępować. Zwery kuje także radykalnie sposób,
w jaki postrzegasz siebie. Zyskasz nowy punkt widzenia, co
dokona się w następujący sposób:
Po pierwsze, Prawa zaczną zmieniać Cię w spokojniejszego i
nastawionego
strategicznie
obserwatora
innych
ludzi,
pomagając Ci uwalniać Cię od emocjonalnych dramatów, które
niepotrzebnie przeżywasz.
Znajdowanie się w pobliżu innych ludzi wzbudza w nas lęk i
niepewność co do tego, jak nas oni postrzegają. Kiedy
odczuwamy takie emocje, bardzo trudno jest nam obserwować
innych ludzi, bo zagłębiamy się we własnych odczuciach,
oceniając to, co ludzie mówią i robią w kategoriach osobistych
— czy inni mnie lubią, czy może nie? Prawa pomogą Ci uniknąć
tej pułapki, bo poznając je, uświadomisz sobie, że źródła emocji
i problemów ludzi są niezwykle głębokie — doświadczają oni
pragnień i rozczarowań, które Ciebie wyprzedzają o całe lata,
a nawet dziesięciolecia. Ty po prostu pojawiasz się na ich
drodze w określonym momencie i stajesz się wygodnym celem
ich gniewu lub frustracji. Mogą także przenosić na Ciebie
pewne cechy, które sami chcieliby posiadać. I zwykle wcale nie
odnoszą się do Ciebie jako do jednostki.
Nie powinno Cię to denerwować, lecz wyzwolić. Dzięki tej
książce nauczysz się, jak przestać brać do siebie insynuacje
innych, objawy ich emocjonalnego chłodu czy wybuchy irytacji.
Im lepiej będziesz w stanie zrozumieć funkcjonujące w tej sferze
mechanizmy, tym łatwiej będzie Ci reagować w takich
sytuacjach nie emocjonalnie, ale raczej wykazując pragnienie
zrozumienia, skąd mogą pochodzić tego rodzaju zachowania
innych. A wtedy poczujesz się znacznie spokojniejszy i — kiedy
taki sposób funkcjonowania się w Tobie zakorzeni — staniesz się
mniej podatny na moralizowanie i osądzanie innych,
zaakceptujesz zamiast tego ich samych i ich wady jako element
ludzkiej natury. I dzięki tej pełnej tolerancji postawie osiągniesz
coś, na czym większości z nas bardzo zależy — ludzie,
wyczuwając ją, zaczną Cię bardziej lubić.
Po drugie, Prawa uczynią Cię mistrzem interpretacji nieustannie
wysyłanych przez innych ludzi sygnałów, dając Ci tym samym
znacznie większe możliwości oceny ich charakteru.
Zwracając uwagę na zachowania innych ludzi, zwykle w
pośpiechu staramy się umieszczać ich działania w określonych
kategoriach i szybko wyciągać wnioski, a zatem wydajemy osąd,
który odpowiada naszym własnym, przyjętym z góry założeniom.
Albo akceptujemy egoistyczne wyjaśnienia drugiej strony. Dzięki
Prawom uwolnisz się od tego nawyku, bo zrozumiesz, jak łatwo
jest źle odczytywać intencje innych i jak zwodnicze może być
pierwsze wrażenie. Zwolnisz, nauczysz się nie ufać pierwszym
wrażeniom i analizować to, z czym się stykasz.
Zaczniesz myśleć w kategoriach przeciwieństw — gdy ktoś
otwarcie eksponuje jakąś cechę, taką jak pewność siebie czy
hipermęskość, to najczęściej ukrywa, że tak naprawdę jest
odwrotnie. Zdasz sobie sprawę, że ludzie stale grają pod
publiczkę, pozując na postępowych czy wręcz świętych tylko po
to, by móc jak najskuteczniej ukrywać swój cień. Nauczysz się
rozpoznawać objawy istnienia tego cienia w codziennym życiu.
Staniesz się świadom faktu, że zachowania uznawane za
nietypowe często ujawniają faktyczny charakter człowieka. Gdy
ktoś jest leniwy lub głupi, jest to widoczne w drobnych detalach
jego zachowania — wysyłane przez takich ludzi wskazówki
nauczysz się zauważać znacznie wcześniej, niż będą Ci mogły
zaszkodzić ich zachowania. Umiejętność oceny rzeczywistej
wartości innych ludzi, stopnia ich lojalności i sumienności jest
jedną z najważniejszych umiejętności, jakie możesz posiąść.
Posługiwanie się nią może Ci pomóc w unikaniu zatrudniania
niewłaściwych ludzi oraz angażowaniu się w związki partnerskie
i innego rodzaju relacje, które mogłyby Cię unieszczęśliwić i
skomplikować Ci życie.
Po trzecie, Prawa umożliwią Ci rozpoznawanie i wyprowadzanie
w pole ludzi o toksycznych typach osobowości, którzy mogą
wywoływać trwałe szkody emocjonalne i których na pewno
spotkasz na swojej drodze.
Agresywni, zawistni i skłonni do manipulacji ludzie zwykle się
tymi cechami nie chwalą. Wiedzą, że podczas pierwszych
spotkań powinni pozować na uroczych, posługiwać się
pochlebstwami i używać rozlicznych metod rozbrajania nas.
Kiedy tacy ludzie zaskakują nas nagannym zachowaniem,
czujemy się zdradzeni, wściekli i bezradni. Tego rodzaju osoby
wywierają na nas ciągłą presję, wiedząc, że w ten sposób
obezwładniają nasz umysł swoją obecnością, utrudniają nam
logiczne myślenie i podejmowanie strategicznych działań.
Dzięki Prawom nauczysz się, jak z wyprzedzeniem rozpoznawać
tego rodzaju ludzi, i stanie się to dla Ciebie najskuteczniejszym
mechanizmem obronnym przed ich zakusami. Będziesz albo
trzymał się od nich z daleka, albo — przewidując ich
manipulacje — nie pozostaniesz na nie ślepy, a zatem będziesz
w stanie skuteczniej chronić swoją równowagę emocjonalną.
Nauczysz się, w jaki sposób należy ich psychicznie redukować
do właściwych rozmiarów i koncentrować się na rażącej
słabości
i
niepewności
stojącej
za
wszystkimi
ich
przechwałkami. Nie staniesz się o arą ich mitu, co zneutralizuje
skuteczność taktyki zastraszania, którą takie osoby z lubością
się posługują. Będziesz mógł kpić sobie z opowiastek, jakimi
tacy ludzie zwykle maskują swoje rzeczywiste motywacje, i z
pokrętnych
wyjaśnień,
którymi
usprawiedliwiają
swoje
egoistyczne zachowania. Twój spokój będzie budzić w nich
wściekłość, sprawiając, że zaczną przekraczać granice lub
popełniać błędy.
Zamiast czuć się przytłoczony tego rodzaju spotkaniami, być
może zaczniesz je nawet cenić, bo dzięki nim zyskasz szansę na
doskonalenie swoich umiejętności w zakresie samokontroli
i
wzmacniania
własnej
struktury
psychicznej.
Już
wyprowadzenie w pole jednej takiej osoby da Ci pewność, że
potra sz radzić sobie z tym, co najgorsze w ludzkiej naturze.
Po czwarte, dzięki Prawom dowiesz się o rzeczywistych
mechanizmach motywowania i wywierania wpływu na innych, a
tym samym znacząco ułatwisz sobie życie.
Gdy napotykamy opór wobec naszych koncepcji lub planów,
zwykle trudno nam się powstrzymać od podejmowania prób
bezpośredniego zmieniania nastawienia innych ludzi poprzez
przekonywanie ich, uświadamianie im, że nasze koncepcje są
wartościowe,
lub
po
prostu
przez
posługiwanie
się
pochlebstwami. Niestety wszelkie takie działania prowadzą
wyłącznie do tego, że inne osoby przechodzą do obrony. Dzięki
Prawom dowiesz się, że ludzie są w naturalny sposób uparci i
odporni na wpływy. Zawsze trzeba zaczynać od osłabiania ich
oporu i nigdy — nawet nieświadomie — nie wolno wzmacniać
tkwiących w nich tendencji defensywnych. Nauczysz się
dostrzegać ich kompleksy i nigdy, nawet mimowolnie, ich nie
pobudzać. Zaczniesz myśleć w kategoriach ich własnego
interesu i ich samooceny, do potwierdzania zasadności której
stale dążą.
Zrozumiawszy zasady oddziaływania na emocje, dowiesz się, że
najskuteczniejszym sposobem wpływania na innych jest
zmienianie ich nastrojów i postaw. Ludzie znacznie intensywniej
reagują na naszą energię i zachowania niż na to, co mówimy.
Pozbędziesz się defensywności, nauczysz się relaksować oraz
zyskasz
umiejętność
okazywania
autentycznego
zainteresowania innym, dzięki czemu będziesz mógł wywierać
na nich pozytywny i hipnotyczny wpływ. Dowiesz się, że
najlepszym dla Ciebie jako przywódcy sposobem kierowania
działaniami innych jest nadanie tymże działaniom właściwego
znaczenia za sprawą własnej postawy, empatii i etyki pracy.
Po piąte, Prawa uświadomią Ci, jak głęboko funkcjonują w Tobie
siły ludzkiej natury, dzięki czemu będziesz mógł zmienić
negatywne wzorce własnych zachowań.
Gdy czytamy lub słyszymy o ciemnych stronach ludzkiej natury,
naszą naturalną reakcją bywa najczęściej to, że sami się do ich
posiadania nie przyznajemy. Narcystyczny, irracjonalny,
zazdrosny, wyniosły, agresywny lub pasywno-agresywny jest
zawsze ktoś inny. Prawie zawsze uznajemy, że my sami mamy
jak najlepsze intencje. Gdy zdarza się nam zbłądzić, jest to wina
okoliczności lub ludzi, którzy zmuszają nas do negatywnych
reakcji. Dzięki Prawom raz na zawsze przestaniesz się
oszukiwać. Wszyscy jesteśmy tacy sami i wszyscy wykazujemy
identyczne tendencje. Im szybciej sobie to uświadomisz, tym
bardziej skutecznie będziesz mógł się pozbyć tych potencjalnie
negatywnych cech. Zbadasz własne motywy, przyjrzysz się
własnemu cieniowi i uświadomisz sobie własne pasywnoagresywne tendencje, zyskując tym samym możliwość
łatwiejszego dostrzegania tego rodzaju cech także u innych.
Staniesz się także bardziej pokorny, bo zdasz sobie sprawę, że
Twoje wyobrażenia o tym, że jesteś lepszy od innych, są
pozbawione podstaw. Nie sprawi to jednak, że zaczniesz mieć
poczucie winy, ta świadomość Cię nie przytłoczy, stanie się
wręcz przeciwnie. Zaakceptujesz siebie jako istotę kompletną,
składającą się zarówno z dobrych, jak i złych elementów, i
porzucisz zafałszowany obraz samego siebie jako świętego.
Uwolnisz się od hipokryzji i poczujesz, jaką swobodę daje Ci
bycie sobą. Dzięki tej właściwości zaczniesz także przyciągać do
siebie innych ludzi.
Po szóste, Prawa zmienią Cię w kogoś bardziej empatycznego,
kto tworzy mocniejsze i bardziej satysfakcjonujące więzi z
otaczającymi go ludźmi.
Jesteśmy ludźmi i rodzimy się, dysponując ogromnym
potencjałem rozumienia innych ludzi na poziomie, który nie jest
wyłącznie intelektualny. To umiejętność rozwinięta przez
naszych najdawniejszych przodków, którzy nauczyli się dzięki
niej intuicyjnego rozpoznawania nastrojów i uczuć innych,
stawiając się na ich miejscu.
Dzięki Prawom nauczysz się, jak wykorzystywać tę ukrytą
umiejętność w najwyższym możliwym stopniu. Nauczysz się
powoli wyciszać swój nieprzerwany monolog wewnętrzny i
uważniej słuchać innych. Dowiesz się, jakie są najskuteczniejsze
sposoby przyjmowania punktu widzenia drugiej osoby.
Wykorzystasz swoją wyobraźnię i doświadczenia, aby ułatwić
sobie zrozumienie, co czują inni. Gdy inne osoby będą opisywać
coś bolesnego, sam zaczniesz znajdować w sobie wspomnienia
bolesnych chwil, które będziesz mógł wykorzystywać w roli
analogii. Przestaniesz funkcjonować wyłącznie intuicyjnie,
zaczniesz analizować informacje pozyskane w trybie empatii i
wyciągać wnioski. Będziesz nieustannie przełączać się między
empatią a analizą, stale aktualizując swoje obserwacje i
pogłębiając umiejętności w zakresie patrzenia na świat oczyma
innych ludzi. Dzięki takim działaniom zauważysz łączącą Cię
z tymi ludźmi więź o wręcz zycznym charakterze.
W toku tego procesu będzie Ci potrzebny pewien zasób pokory.
Nigdy nie wiemy dokładnie, co myślą inni, w związku z czym
łatwo o błędy, więc nie wolno Ci się spieszyć z wyciąganiem
wniosków — zamiast tego warto być otwartym na naukę. Ludzie
są bardziej skomplikowani, niż sobie wyobrażamy. Twoim celem
powinno być po prostu lepsze zrozumienie ich punktu widzenia.
W toku dochodzenia do tego Twoje działania staną się podobne
do pracy mięśnia, który wzmacnia się tym bardziej, im bardziej
regularnie jest poddawany treningowi.
Pielęgnowanie w sobie tego rodzaju empatii przyniesie Ci
niezliczone korzyści. Wszyscy jesteśmy pochłonięci sobą,
pozostajemy zamknięci we własnych światach. Znalezienie się
poza własną jaźnią, w świecie kogoś innego, jest
doświadczeniem, które można opisać jako terapeutyczne i
wyzwalające. Tym, co przyciąga nas do
lmów i innych
kcyjnych opowieści, jest możliwość przyjrzenia się sposobom
myślenia i motywacjom ludzi znacząco różniących się od nas
samych. Dzięki tego rodzaju praktykom możemy całkowicie
zmieniać sposób myślenia. Uczymy się pozbywać uprzedzeń,
wykazywać się otwartością i nieustannie doprecyzowywać
własne poglądy na temat innych ludzi. Taki sposób
funkcjonowania wywiera także wpływ na to, jak zaczynamy
podchodzić do rozwiązywania problemów w znaczeniu ogólnym
— rozważając dostępne opcje i przyjmując alternatywne punkty
widzenia. To esencja kreatywnego myślenia.
I na koniec, Prawa zmienią Twoje wyobrażenia o własnym
potencjale, dzięki czemu pojmiesz, że istnieje w Tobie wyższa,
doskonała jaźń, do której zechcesz dotrzeć.
Można powiedzieć, że my, ludzie, mamy dwie przeciwstawne
jaźnie — niższą i wyższą. Niższa bywa zwykle silniejsza. Jej
impulsy wywołują w nas reakcje emocjonalne i sprzyjają
powstawaniu postaw defensywnych, sprawiając, że nabieramy
przekonania o własnej nieomylności i o tym, że jesteśmy lepsi
od innych. Sprawia ona — podążając zawsze po linii
najmniejszego oporu — że gonimy za łatwo dostępnymi
przyjemnościami i pozwalamy sobie na roztargnienie. Skłania
nas do przyjmowania za swoje tego, co myślą inni, i do
zatracania się w grupie.
Impulsy wyższej jaźni czujemy wtedy, gdy wychodzimy poza
siebie, chcąc nawiązać głębszą więź z innymi, gdy zaprzęgamy
nasze umysły do pracy, gdy myślimy zamiast reagować, gdy
podążamy w życiu własną ścieżką i odkrywamy, co czyni nas
wyjątkowymi. Niższa jaźń jest zasadniczo zwierzęcą i reaktywną
stroną naszej natury, do której łatwo się wśliznąć. Wyższa to jej
w większym stopniu prawdziwie ludzka strona, która sprawia,
że jesteśmy re eksyjni i samoświadomi. Ponieważ jednak
impulsy wyższej jaźni są słabsze, nawiązywanie z nimi kontaktu
wymaga wysiłku i uwagi.
Dotarcie do tej doskonałej jaźni jest czymś, na czym wszystkim
nam powinno zależeć, bo tylko rozwijając ten aspekt samych
siebie my, ludzie, doznajemy rzeczywistego spełnienia. Ta
książka pomoże Ci to osiągnąć, bo czytając ją, uświadomisz
sobie istnienie potencjalnie pozytywnych
elementów zawartych w każdym z praw.
i
aktywnych
Znając naszą skłonność do irracjonalności, nauczysz się
uświadamiać sobie, jak emocje wpływają na Twoje procesy
myślowe (rozdział 1.), i zyskasz tym samym możliwość ich
wyłączania i stawania się jednostką prawdziwie racjonalną.
Wiedząc, że nasze postawy życiowe wpływają na to, co się nam
przydarza, i że nasze umysły wykazują naturalną tendencję do
zamykania się w obliczu lęku (rozdział 8.), nauczysz się, jak
stworzyć postawę, która będzie ekspansywna i odporna na lęk.
Wiedząc, że mamy skłonność do porównywania się z innymi
(rozdział 10.), wykorzystasz to jako bodziec, aby zacząć
wyróżniać się na tle innych osób z Twojej społeczności za
sprawą doskonałej pracy oraz brania przykładu, czerpania
inspiracji i naśladowania tych, którzy osiągają w swoich
działaniach spektakularne efekty. Korzystając ze swojej nowo
nabytej wiedzy o ludzkiej naturze, będziesz posługiwać się tą
magią do okiełznywania własnych pierwotnych instynktów, aby
móc opierać się zakusom swojej niższej jaźni.
Pomyśl o tej książce w następujący sposób: wkrótce staniesz się
badaczem
ludzkiej
natury.
Zaczniesz
zgłębiać
szereg
umiejętności — przede wszystkim obserwacji i oceny
charakterów innych ludzi oraz poznawania głęboko ukrytych
pokładów własnego wnętrza. Rozpoczniesz działania, dzięki
którym dotrzesz do swojej wyższej jaźni, a praktyka w tym
zakresie uczyni z Ciebie mistrza zdolnego do psucia szyków
innym
i
stawania
się
coraz
bardziej
racjonalnym,
samoświadomym i spełnionym człowiekiem.
Człowiek stanie się lepszym wtedy, gdy zobaczy, jaki w
istocie jest.
— ANTONI CZECHOW
Rozdział 1.
Opanuj swoją emocjonalną jaźń
Prawo irracjonalności
Lubimy wyobrażać sobie, że kontrolujemy własny los,
świadomie i najlepiej jak potra my, planując przebieg swojego
życia. Zasadniczo nie wiemy jednak, jak bardzo dominują nad
nami nasze własne emocje. Zmuszają nas one do poszukiwania
koncepcji, które koją nasze ego. Sprawiają, że wynajdujemy
dowody potwierdzające to, w co chcemy wierzyć. Doprowadzają
do tego, że widzimy to, co w zależności od nastroju chcemy
zobaczyć, a taka utrata związku z rzeczywistością bywa źródłem
złych decyzji i negatywnych wzorców, które naznaczają nasze
życie. Racjonalność to umiejętność przeciwdziałania takim
efektom emocjonalnym, to myślenie, a nie reagowanie, to
otwieranie umysłu na zjawiska, które naprawdę mają miejsce,
zamiast na to, co czujemy. Racjonalność nie jest czymś, czym
dysponujemy z natury — to zdolność, którą musimy
opanowywać i pielęgnować, ale w ten sposób osiągamy pełnię
własnego potencjału.
Wewnętrzna Atena
Pewnego dnia pod koniec roku 432 p.n.e. do obywateli Aten
dotarły bardzo niepokojące wieści. Otóż do miasta przybyli
wysłannicy władcy Sparty i przedstawili ateńskim władzom
nowe warunki pokoju. Gdyby Ateny się na te warunki nie
zgodziły, Sparta wypowiedziałaby im wojnę. Sparta była
odwiecznym wrogiem Aten i pod wieloma względami ich
całkowitym
przeciwieństwem.
Ateny
przewodziły
lidze
demokratycznych państw regionu śródziemnomorskiego, a
Sparta stała na czele konfederacji oligarchii, zwanej Związkiem
Peloponeskim. Siłą Aten była ich marynarka wojenna i
zasobność — miasto było największą potęgą handlową nad
Morzem Śródziemnym. Sparta polegała na swojej armii — była
państwem całkowicie zmilitaryzowanym. Do tamtej pory oba
mocarstwa zasadniczo unikały bezpośrednich kon iktów, bo
konsekwencje mogłyby być katastrofalne — pokonana strona
nie tylko mogłaby utracić wpływy w regionie, ale pod znakiem
zapytania stanąłby także cały styl jej życia — który w przypadku
Aten niewątpliwie wiązał się z demokracją i bogactwem. Teraz
jednak wojna wydawała się nieunikniona, a przeczucie
nadciągającej
katastrofy
szybko
ogarnęło
wszystkich
mieszkańców miasta.
Kilka dni później na sąsiadującym z Akropolem wzgórzu Pnyks
zwołano
zgromadzenie,
którego
celem
miało
być
przedyskutowanie spartańskiego ultimatum i podjęcie decyzji,
co należy zrobić. W zgromadzeniach mogli brać udział wszyscy
obywatele płci męskiej, a w tym pamiętnym dniu, aby wziąć
udział w debacie, na wzgórzu zjawiło się ich niemal dziesięć
tysięcy. Znajdujący się wśród nich „jastrzębie” okazywali wielkie
poruszenie — według nich Ateny powinny przejąć inicjatywę i
zaatakować Spartę. Przypominano im jednak, że w wojnie
lądowej siły Sparty są w zasadzie nie do pokonania. Tego
rodzaju atak byłby wręcz wodą na jej młyn. „Gołębie”
opowiadali się z kolei za zaakceptowaniem warunków
pokojowych, ale wielu z nich wskazywało, że byłoby to
równoznaczne z okazaniem lęku i tylko ośmieliłoby Spartan,
dając im więcej czasu na powiększenie armii. Debata trwała,
emocje stawały się coraz gorętsze, rozlegały się krzyki, ale na
horyzoncie nie było widać żadnego zadowalającego rozwiązania.
Późnym popołudniem tłumy nagle ucichły, gdy pojawiała się
znajoma postać, aby przemówić do zgromadzenia. Był to ateński
mąż stanu, ponadsześćdziesięcioletni wówczas Perykles.
Perykles był uwielbiany, jego opinie ceniono bardziej niż zdanie
kogokolwiek innego, ale Ateńczycy — choć darzyli go
szacunkiem — uważali także, że jest bardzo osobliwym
przywódcą, raczej lozofem niż politykiem. Dla tych, którzy byli
na tyle dojrzali, aby pamiętać początki kariery Peryklesa,
odnoszone przez niego sukcesy i rzeczywista władza, jaką
zdobył, były naprawdę zaskoczeniem, bo Perykles robił
wszystko inaczej niż inni.
W najwcześniejszym okresie demokracji, zanim Perykles pojawił
się na scenie, Ateńczycy cenili u swoich przywódców pewien
charakterystyczny typ osobowości — chodziło o ludzi, którzy
potra li inspirująco i przekonująco przemawiać oraz mieli
talenty dramatyczne. Na polu bitwy tacy przywódcy bywali
najczęściej zwolennikami podejmowania ryzyka — często
wymuszali
rozpoczynanie
kampanii
wojennych,
którym
przewodzili w nadziei na zdobycie chwały i poklasku.
Kontynuując swoje kariery, tacy ludzie tra ali do zgromadzenia i
stawali się reprezentantami jednej z jego frakcji — właścicieli
ziemskich, żołnierzy, arystokratów; robili wszystko, co w ich
mocy, aby chronić interesy przedstawicieli tych klas
społeczeństwa. Doprowadzało to do częstych podziałów
politycznych. Kolejni przywódcy rośli w siłę, a następnie
pogrążali się w upadku w kilkuletnich cyklach, ale Ateńczykom
to nie przeszkadzało — nie ufali nikomu, kto długo trwał u
władzy.
Potem — około 463 roku p.n.e. — w życiu publicznym pojawił
się Perykles i ateńska polityka zmieniła się bezpowrotnie.
Najbardziej niezwykłe okazało się jego pierwsze posunięcie.
Chociaż pochodził ze znakomitej arystokratycznej rodziny,
sprzymierzył się z rosnącą w siłę frakcją zrzeszającą
przedstawicieli klasy średniej i niższej — rolników, wioślarzy
okrętowych i będących dumą Aten rzemieślników. Pracował nad
tym, aby ich głos stał się bardziej słyszalny w zgromadzeniu i
aby zyskali większe wpływy w ramach ateńskiej demokracji.
Grupa, której obecnie przewodził, nie była niewielką frakcją —
zrzeszała większość ateńskich obywateli. Kontrolowanie tak
wielkiej, trudnej do opanowania masy ludzi o zróżnicowanych,
nierzadko sprzecznych interesach mogłoby się wydawać
niemożliwe, ale Perykles tak żarliwie dążył do tego, aby zyskała
ona na znaczeniu, że powoli zaskarbiał sobie zaufanie i rosło
poparcie dla niego.
Zyskując coraz większe wpływy, Perykles zaczął dowodzić
własnej wartości w zgromadzeniu i zmieniać politykę.
Występował
przeciwko
rozbudowie
imperium
ateńskiej
demokracji. Obawiał się, że Ateńczycy przekroczą granice i
stracą kontrolę nad biegiem wydarzeń. Pracował nad
skonsolidowaniem imperium i wzmocnieniem istniejących
sojuszy. Kiedy dochodziło do wojen, starał się jako dowódca
ograniczać zasięg kampanii i zwyciężać za pomocą manewrów,
przy minimalnych stratach własnych. Wielu wydawało się to
mało heroiczne, ale wprowadzane przez Peryklesa zasady
zaczęły przynosić efekty i miasto wkroczyło w okres
bezprecedensowego dobrobytu. Skończyły się niepotrzebne
wojny, które pustoszyły skarbiec, a imperium zaczęło
funkcjonować sprawniej niż kiedykolwiek wcześniej.
To, co Perykles robił z rosnącą nadwyżką
nansową,
zaskakiwało i zadziwiało jego współobywateli: zamiast
wykorzystywać pieniądze do kupowania stanowisk politycznych,
zainicjował w Atenach projekt masowych prac budowlanych.
Zlecał budowę świątyń, teatrów i sal koncertowych — przy
pracach znajdowali zatrudnienie wszyscy ateńscy rzemieślnicy.
Miasto stawało się coraz piękniejsze. Perykles był zwolennikiem
architektury, która odzwierciedlała jego osobiste poczucie
estetyki — uporządkowanej, wysoce zgeometryzowanej,
monumentalnej, lecz kojącej dla oka. Największą budowlą,
której wzniesienie zlecił, okazał się Partenon z ogromnym
czterometrowym posągiem Ateny. Atena była duchową
przewodniczką
Aten,
boginią
mądrości
i
inteligencji.
Reprezentowała wszystkie wartości, na których szerzeniu
zależało Peryklesowi. Ten wielki człowiek samodzielnie zmienił
wygląd i ducha Aten, wprowadzając miasto w złoty wiek w
sferze sztuki i nauk ścisłych.
Najbardziej osobliwą cechą Peryklesa był styl, w jakim
przemawiał — pełen powściągliwości i godności. Perykles nie
stosował powszechnych w owym czasie popisów retoryki.
Zamiast tego starał się przekonywać słuchaczy logiczną
argumentacją. Dzięki temu słuchali uważnie, bo śledzili
interesujący tok jego myśli. Styl Peryklesa był jednocześnie
zniewalający i uspokajający.
W przeciwieństwie do innych przywódców Perykles utrzymywał
władzę przez całe lata, a właściwie nawet przez dekady,
całkowicie kontrolując miasto w spokojny i dyskretny sposób.
Miał oczywiście wrogów — było to nieuniknione. Pozostawał u
władzy tak długo, że wielu oskarżało go o ukryte zapędy
dyktatorskie. Podejrzewano, że jest ateistą i kimś, kto szydzi
z wszelkich tradycji. To wyjaśniałoby jego nietypowość. Nikt
jednak nie mógł podważyć pozytywnych efektów jego
przywództwa.
Gdy zatem Perykles zaczynał tego popołudnia przemawiać do
zgromadzenia, jego opinia na temat wojny ze Spartą była
zdaniem najbardziej oczekiwanym, więc w czekającym z
niecierpliwością na jego wystąpienie tłumie rozległy się
wezwania do uciszenia się.
„Ateńczycy — zaczął Perykles. — Moje poglądy się nie zmieniły:
jestem przeciwny jakimkolwiek ustępstwom na rzecz Związku
Peloponeskiego, chociaż zdaję sobie sprawę, że entuzjazmowi, z
jakim nasi obywatele są przekonywani do rozpoczęcia wojny, nie
odpowiada faktyczna chęć działania, a ich oceny zmieniają się
wraz
z
rozwojem
wydarzeń”.
Następnie
przypomniał
współobywatelom, że spory między Atenami a Spartą miały być
rozstrzygane
przez
neutralnych
arbitrów.
Byłoby
niebezpiecznym precedensem, gdyby lud Aten uległ po prostu
żądaniom Spartan. Jak zatem miałoby się to wszystko
zakończyć? Przecież otwarta bitwa z siłami lądowymi Sparty
byłaby samobójstwem. Perykles zaproponował więc całkowicie
nową postać wojny — ograniczonej i obronnej.
Miał zamiar zgromadzić za murami Aten wszystkich
mieszkańców okolicy. „Niech Spartanie przyjdą i spróbują
zwabić nas do walki — rzekł. — Niech spustoszą nasze ziemie.
Nie złapiemy przynęty, nie będziemy z nimi walczyć na lądzie.
Dzięki dostępowi do morza miastu nie zabraknie zaopatrzenia.
Posłużymy się naszą marynarką do ataków na ich nadbrzeżne
miasta. Z czasem zaczną się irytować, bo nikt nie wyda im
bitwy. Ze względu na konieczność żywienia i utrzymywania
armii w końcu zabraknie im pieniędzy. Ich sojusznicy zaczną się
ze sobą kłócić. Spartańscy zwolennicy wojny zostaną
zdyskredytowani i dojdzie do negocjacji, po których nastanie
prawdziwy, trwały pokój, przy minimalnych stratach w sile
żywej i w pieniądzu z naszej strony”.
„Mogę podać wam wiele powodów — podsumowywał —
uzasadniających, dlaczego powinniście być pewni ostatecznego
zwycięstwa, jeśli tylko nie stracicie rozsądku i nie zboczycie
z raz obranej drogi, wystawiając się na nowe zagrożenia.
Obawiam się nie tyle strategii wroga, ile naszych własnych
błędów”. Plan Peryklesa był niezwykle nowatorski i wywołał
burzliwą debatę. Jego projektem nie byli usatysfakcjonowani ani
„jastrzębie”, ani „gołębie”, ale ostatecznie zwyciężyła reputacja
Peryklesa jako mądrego człowieka i jego strategia została
zaakceptowana. Kilka miesięcy później rozpoczęła się
brzemienna w skutki wojna.
Już od początku nie wszystko przebiegało jednak tak, jak
przewidywał Perykles. Spartanie i ich sprzymierzeńcy wcale nie
popadali w toku wojny we frustrację, ale wręcz przeciwnie,
poczynali sobie coraz śmielej. To Ateńczycy zaczynali odczuwać
zniechęcenie na widok zniszczeń dokonywanych przez wroga na
ich ziemiach, gdy oni sami nie mogli wywrzeć na nim odwetu.
Perykles wierzył, że jego plan nie zawiedzie, jeśli Ateńczycy
zachowają cierpliwość, ale w drugim roku wojny doszło do
niespodziewanej katastrofy, która wszystko zaprzepaściła. W
mieście wybuchła potężna epidemia, która ze względu na
bardzo liczne rzesze ludzi pozostających w murach
błyskawicznie się rozprzestrzeniała, zabijając jedną trzecią
mieszkańców i dziesiątkując szeregi armii. Zachorował także
Perykles, który na łożu śmierci stał się świadkiem ostatecznego
koszmaru: wszystko, co zrobił dla Aten przez tak wiele
dziesięcioleci, zdawało się w jednej chwili rozsypywać w proch,
a ludzie pogrążali się w zbiorowym szaleństwie prowadzącym
do tego, że w końcu każdy zaczynał dbać wyłącznie o siebie.
Gdyby Peryklesowi udało się przeżyć, prawie na pewno
znalazłby sposób, by uspokoić Ateńczyków i wynegocjować
pokój ze Spartą albo zmienić strategię obronną, w zaistniałej
sytuacji było już jednak za późno.
O dziwo, Ateńczycy nie opłakiwali swojego przywódcy. Winili go
za zarazę i za nieskuteczność strategii, którą zaproponował. Nie
mieli już ochoty wykazywać się cierpliwością ani umiarem.
Perykles się przeżył, a jego koncepcje były teraz postrzegane
jako reakcje zmęczonego starca. Miłość Ateńczyków do
Peryklesa zmieniła się w nienawiść. Kiedy zmarł, zapanowała
żądza zemsty. Popularność zdobyła frakcja zwolenników wojny.
Jej członkowie wykorzystywali gorycz ludu, rosnącą za sprawą
coraz większych w związku z zarazą postępów Spartan.
„Jastrzębie” obiecywali, że odzyskają inicjatywę i zmiażdżą
Spartan dzięki ofensywnej strategii. Wielu Ateńczykom te
zapowiedzi przynosiły wielką ulgę i uwalniały ich od tłumionych
emocji.
Miasto powoli zwalczało zarazę, Ateńczykom udało się zdobyć
przewagę i Spartanie wystąpili o zawarcie pokoju. Ateńczycy
chcieli wykorzystać postępy swoich wojsk, aby całkowicie
pokonać wroga, ale ku swojemu zdumieniu zaczęli zauważać, że
Spartanie raz po raz odzyskują siły i zmieniają bieg wojny na
swoją korzyść. Przepychanka trwała latami, po obu stronach
wzrastał poziom przemocy i goryczy. Pewnego razu Ateńczycy
zaatakowali sprzymierzoną ze Spartą wyspę Melos, a kiedy jej
obrońcy się poddali, lud Aten zagłosował, aby zabić wszystkich
żyjących na wyspie mężczyzn, a kobiety i dzieci sprzedać w
niewolę. Za czasów Peryklesa nie zdarzyło się nic, co choćby w
przybliżeniu przypominałoby te wydarzenia.
Ostatecznie, po wielu latach nieustającej wojny, w 415 roku
p.n.e. kilku ateńskich przywódców wpadło na ciekawy pomysł
zadania wrogom śmiertelnego ciosu. Na Sycylii coraz większe
znaczenie zdobywało miasto Syrakuzy, które pozostawało
oddanym sojusznikiem Spartan, dostarczając im niezwykle
potrzebnych zapasów. Gdyby Ateńczycy, wykorzystując swoją
silną otę wojenną, mogli zaatakować Syrakuzy i przejąć nad
nimi kontrolę, zyskaliby w dwójnasób, zarówno okrywając
chwałą imperium, jak i pozbawiając Spartę zasobów
niezbędnych
do
kontynuowania
wojny.
Zgromadzenie
zadecydowało, że aby osiągnąć ten cel, należy wysłać na Sycylię
sześćdziesiąt okrętów z odpowiednią liczbą żołnierzy.
Jeden z dowódców ekspedycji, Nikiasz, miał poważne
wątpliwości co do wykonalności tego planu. Obawiał się, że
Ateńczycy niewłaściwie oszacowali siły Syrakuz. Przedstawiał
zatem wszelkie możliwe negatywne scenariusze, zgodnie z
którymi zwycięstwo mogła zapewnić Ateńczykom tylko znacznie
liczniejsza wyprawa. Chciał w ten sposób doprowadzić do
porzucenia planu, ale jego argumenty przyniosły wręcz
odwrotny skutek. Skoro potrzebna jest większa ekspedycja, to
właśnie taką wyślemy — zdecydowało zgromadzenie. Skończyło
się na stu okrętach i podwojeniu liczby żołnierzy. Ateńczycy
uwierzyli, że dzięki swojej strategii odniosą zwycięstwo, i odtąd
nic już nie mogło ich powstrzymać.
W kolejnych dniach na ulicach miasta można było zobaczyć, jak
młodzi i starzy Ateńczycy rysują mapy Sycylii, marząc o
bogactwach, które dostaną się Atenom, i o ostatecznym
upokorzeniu Spartan. Dzień wypłynięcia okrętów zamienił się w
wielkie święto i najbardziej inspirujący spektakl, jaki obywatele
Aten kiedykolwiek widzieli — potężna armada, jak okiem
sięgnąć, wypełniała port, były pięknie zdobione statki i żołnierze
w lśniących zbrojach stłoczeni na ich pokładach. Całość
tworzyła olśniewający pokaz bogactwa i potęgi Aten.
Mijały miesiące. Ateńczycy zaczęli rozpaczliwie łaknąć
wiadomości o ekspedycji. W pewnej chwili wydawało się, że
dzięki zaangażowaniu tak ogromnych sił Ateny zyskują
przewagę i niedługo rozpoczną oblężenie Syrakuz. W ostatniej
chwili przybyły jednak posiłki ze Sparty i Ateńczycy znaleźli się
w defensywie. Nikiasz wysłał do zgromadzenia list, w którym
opisał ten negatywny zwrot wydarzeń. Zalecał albo rezygnację z
podboju i powrót do Aten, albo natychmiastowe wysłanie
posiłków. Nie chcąc pogodzić się z możliwością porażki,
Ateńczycy zagłosowali, aby wysłać posiłki — kolejną armadę,
prawie tak dużą jak pierwsza. W następnych miesiącach
niepokój Ateńczyków osiągnął niespotykany wcześniej poziom —
stawka została podwojona, więc Ateny nie mogły już pozwolić
sobie na przegraną.
Pewnego dnia fryzjer ze związanego z Atenami portowego
miasta Pireus dowiedział się od klienta, że cała ateńska
ekspedycja — wszystkie okręty i prawie wszyscy ludzie —
została zniszczona w bitwie. Pogłoska szybko rozeszła się po
całych Atenach. Trudno było uwierzyć w jej treść, ale Ateńczycy
zaczęli powoli wpadać w panikę. Tydzień później wszystko się
potwierdziło i los pozbawionych pieniędzy, statków i ludzi Aten
wydawał się przesądzony.
Ateńczykom cudem udało się nie skapitulować. Przez następne
kilka lat niezdolni do odzyskania równowagi po niezwykle
poważnych stratach na Sycylii otrzymywali raz po raz kolejne
niemal nokautujące ciosy, aż w końcu, w 405 roku p.n.e. Ateny
poniosły ostateczną klęskę i zostały zmuszone przyjąć surowe
warunki pokoju narzucone im przez Spartę. Lata chwały Aten,
ich wielkie demokratyczne imperium i złoty wiek z czasów
Peryklesa na zawsze odeszły w przeszłość. Człowiek, który
studził najniebezpieczniejsze emocje mieszkańców miasta —
agresję, chciwość, pychę i egoizm — zniknął ze sceny dawno
temu i nikt już nie pamiętał, jak był mądry.
Interpretacja. Kiedy Perykles analizował na początku swojej
kariery scenę polityczną, zauważył następujące zjawisko:
wszyscy ateńscy politycy uważali, że są racjonalni, że mają
realistyczne cele i plany na przyszłość. Wszyscy ciężko
pracowali dla frakcji politycznych, które reprezentowali, i
starali się zwiększać ich wpływy. Prowadzili armie ateńskie w
bitwach i często wychodzili przed szereg. Usiłowali rozszerzać
granice imperium i zapewniać mu korzyści nansowe. Gdy ich
manewry polityczne okazywały się nieskuteczne lub gdy Atenom
nie wiodło się na wojnach, zawsze miewali na podorędziu
doskonałe wyjaśnienie tego, do czego akurat dochodziło.
Zawsze mogli obwinić za wszystko opozycję lub — w razie
potrzeby — bogów. Skoro jednak wszyscy ci ludzie byli
racjonalni, dlaczego ich politykę cechował tak wielki zasób
chaosu i autodestrukcji? Dlaczego w Atenach panował bałagan,
a demokracja była słaba? Dlaczego było tak dużo korupcji i
innych problemów? Odpowiedź była prosta: współobywatele
Peryklesa, Ateńczycy, wcale nie byli racjonalni, najwyżej
samolubni i sprytni. Tym, co kierowało ich decyzjami, były ich
podstawowe emocje — żądza władzy, pragnienie zwracania na
siebie uwagi i głód pieniędzy. Aby osiągać te cele, potra li
demonstrować zmysł taktyczny i być niezwykle sprytni, ale
żaden z ich manewrów nie prowadził do niczego, co byłoby
trwałe czy służyło fundamentalnym interesom demokracji.
Perykles, zarówno jako myśliciel, jak i osoba publiczna,
pracował nad obmyśleniem sposobu wydostania się z tej pułapki
i stania się kimś naprawdę racjonalnym na arenie zdominowanej
przez emocje. Rozwiązanie, które zaproponował, nie ma
precedensu w historii i jest tak niezwykle skuteczne z punktu
widzenia swoich efektów, że powinniśmy uznać je za idealne.
Według koncepcji Peryklesa ludzki umysł musi coś czcić, musi
zwracać uwagę na coś, co ceni ponad wszystko. Dla większości
ludzi tym czymś jest własne ego, dla niektórych to rodzina, klan,
bóg lub naród. Dla Peryklesa było to nous — tym starogreckim
wyrazem określano umysł lub inteligencję. Nous jest siłą
przenikającą Wszechświat, tworzącą celowość i porządek, które
w naturalny sposób przyciągają ludzki umysł, bo są źródłem
naszej inteligencji. Dla Peryklesa nous, które wielbił,
ucieleśniała postać bogini Ateny.
Atena narodziła się, wyskakując — dosłownie — z głowy Zeusa,
co znalazło wyraz w jej imieniu, będącym połączeniem wyrazów
„bóg” (theos) i „umysł” (nous). Atena stała się jednak bardzo
konkretną postacią nous — wyjątkowo praktyczną, kobiecą i
pierwotną. Jest głosem, który słyszą będący w potrzebie
bohaterowie i dzięki temu osiągają spokój ducha, bytem, który
kieruje ich umysły ku doskonałym pomysłom na odnoszenie
zwycięstw i sukcesów, a następnie zapewnia im energię, aby
mogli je zdobywać. Nawiedzenie przez Atenę było najwyższym
błogosławieństwem ze wszystkich, a jej duch kierował
działaniami
wielkich
dowódców
oraz
najbardziej
utalentowanych artystów i wynalazców. Pozostając pod jej
wpływem, widziało się świat w całej jego jaskrawości i można
było podejmować działania precyzyjnie dostosowane do
konkretnych sytuacji. W przypadku Aten duch tej bogini
jednoczył miasto, zapewniając mu pomyślność i dobrobyt.
Zasadniczym przymiotem Ateny była racjonalność, największy
dar bogów dla śmiertelników, bo tylko dzięki niej możliwe było
łączenie czynów ludzi z boską mądrością.
Aby móc rozwijać w sobie przymioty właściwe Atenie, Perykles
musiał najpierw znaleźć sposób na opanowanie własnych
emocji. Emocje zwracają nas do wewnątrz, oddalając od nous
i od rzeczywistości. Pogrążamy się w gniewie i niepewności.
Gdy spoglądamy na świat i próbujemy rozwiązywać problemy,
widzimy trudności właśnie przez pryzmat emocji, które
zaciemniają obraz wszystkiego, co dostrzegamy. Perykles dążył
do tego, aby nigdy nie reagować spontanicznie i nigdy nie
podejmować decyzji pod wpływem silnych emocji. Zamiast tego
analizował swoje uczucia. Gdy przyglądał się uważnie swoim
kompleksom lub odczuwanemu przez siebie gniewowi, zauważał
najczęściej, że nie są one tak naprawdę uzasadnione, a
dokładnie zbadane tracą na znaczeniu. Czasami musiał
wychodzić z obrad zgiełkliwych zgromadzeń i udawać się do
domu, w którym aby się uspokoić, pozostawał całymi dniami.
Tam właśnie powoli zaczął do niego docierać głos Ateny.
Perykles postanowił, że wszystkie swoje decyzje polityczne
będzie opierał na jednej kwestii — ich faktycznej przydatności
dla dobra Aten. Jego celem było zjednoczenie obywateli za
sprawą prawdziwego oddania demokracji i wiary w słuszność
ateńskiego stylu życia. Dysponowanie tego rodzaju standardem
pomogło mu uniknąć pułapki ego oraz skłoniło go do pracy nad
zwiększeniem zakresu udziału we władzy niższych i średnich
klas społecznych, mimo że taka strategia mogła z łatwością
obrócić się przeciw niemu. Standard ten zainspirował go także
do ograniczenia skali wojen, choć oznaczało to dla niego
mniejsze szanse na okrycie się chwałą, oraz — ostatecznie —
doprowadził do podjęcia przez Peryklesa najważniejszej ze
wszystkich jego decyzji, dotyczącej projektu rozpoczęcia prac
nad obiektami użyteczności publicznej, który zmienił oblicze
Aten.
Aby pomóc sobie w tych działaniach, Perykles otwierał swój
umysł na wszelkie możliwe koncepcje i idee, nawet gdy
pochodziły one od jego przeciwników. Przed zastosowaniem
określonych strategii wyobrażał sobie ich wszelkie możliwe
konsekwencje. Spokój ducha i otwarty umysł zapewniły mu
sukces polityczny, którego efektem stał się jeden z najbardziej
spektakularnych złotych wieków w historii. Jeden człowiek był
w stanie zarazić całe miasto swoją racjonalnością. To, co się
stało z Atenami po jego zejściu ze sceny, mówi samo za siebie.
Ekspedycja na Sycylię była tym, czemu Perykles zawsze się
sprzeciwiał — decyzją, którą motywowała skryta żądza
zapewnienia sobie korzyści terytorialnych, bez uwzględniania
potencjalnych konsekwencji.
Zrozum: jak wszyscy inni ludzie uważasz, że jesteś racjonalny,
ale tak nie jest. Racjonalność nie jest czymś, z czym się rodzimy,
nabywamy ją dzięki treningowi i praktyce. Głos Ateny oznacza
po prostu wyższą moc, jaką masz w sobie w tej właśnie chwili,
potencjał, który odczuwasz w momentach spokoju i skupienia,
gdy po długich rozmyślaniach przychodzą Ci do głowy
doskonałe pomysły. W chwili obecnej nie masz dostępu do tej
wyższej mocy, bo Twój umysł obciążają emocje. Podobnie jak na
Peryklesa w zgromadzeniu, wpływa na Ciebie dramatyzm
działań innych — stale reagujesz na to, co dociera do Ciebie z
zewnątrz, doświadczając fal podniecenia, niepewności i
niepokoju, które utrudniają koncentrację. Różnorodne bodźce
powodują, że się rozpraszasz i bez racjonalnego standardu,
który mógłby poprowadzić Cię do podejmowania określonych
decyzji, nigdy nie osiągasz celów, jakie sobie wyznaczasz. W
każdej jednak chwili możesz to zmienić za sprawą prostego
postanowienia — aby zacząć wsłuchiwać się w swoją
wewnętrzną Atenę. Racjonalność jest zatem tym, co powinieneś
najbardziej cenić i co powinno Ci służyć za przewodnika.
Twoim pierwszym zadaniem powinno być przyjrzenie się
emocjom, które nieustannie wpływają na Twoje koncepcje i
decyzje. Naucz się zadawać sobie pytania: skąd ten gniew czy
żal? Skąd się bierze ta nieustanna potrzeba zwracania na siebie
uwagi? Gdy dobrze przeanalizujesz swoje emocje, stracą one
nad Tobą władzę. Zaczniesz myśleć samodzielnie, zamiast
reagować na działania innych. Emocje charakteryzuje tendencja
do zawężania skali funkcjonowania umysłu, przez co
koncentrujemy się wyłącznie na jednej lub dwóch ideach, które
zaspokajają nasze gwałtowne pragnienie natychmiastowego
zdobycia władzy lub uwagi — te idee, które zwykle tra ają w
nas rykoszetem. W spokoju ducha będziesz natomiast mógł
zacząć rozważać szeroką gamę opcji i rozwiązań. Zaczniesz się
głębiej zastanawiać przed określaniem dostępnych strategii i
podejmowaniem działań. Głos w Twojej głowie będzie się stawał
coraz wyraźniejszy. Inni zapewne nadal będą Cię bombardować
swoimi niekończącymi się dramatami i błahymi emocjami, ale
Ty przestaniesz być podatny na takie rozpraszające bodźce i
zaczniesz się posługiwać swoją racjonalnością, aby ich do siebie
nie dopuszczać. Będziesz jak coraz sprawniejszy dzięki
treningowi sportowiec — Twój umysł stanie się bardziej
elastyczny i odporny. Doświadczając klarowności i spokoju,
zaczniesz znajdować odpowiedzi i kreatywne rozwiązania
niedostępne komukolwiek innemu.
Jest tak, jakby druga jaźń stała obok pierwszej; pierwsza jest
rozsądnym i racjonalnym ja, a drugą kusi chęć robienia
czegoś zupełnie bezsensownego i czasami bardzo
zabawnego; i nagle zauważamy, że pragniemy robić właśnie
to, co jest zabawne, Bóg wie dlaczego. To znaczy, chcemy
tego, działając jakby wbrew własnej woli, chociaż walczymy
z tym ze wszystkich sił, i tak tego pragniemy.
— FIODOR DOSTOJEWSKI, MŁODZIK
Klucze do ludzkiej natury
Ilekroć coś nam się w życiu nie udaje, w naturalny sposób
zaczynamy szukać wytłumaczeń. Niemożność znalezienia
powodu, dla którego nasze plany nie wypaliły lub dlaczego
stanęliśmy w obliczu nagłego oporu wobec naszych koncepcji,
bywa dla nas zwykle bardzo niepokojąca i pogłębia odczuwany
przez nas ból. Gdy szukamy przyczyn, nasz umysł wykazuje
tendencję do znajdowania na okrągło tych samych wyjaśnień:
jakaś osoba lub grupa sabotuje moje działania, być może
dlatego, że mnie nie lubi; na mojej drodze stają potężne
przeciwstawne siły w rodzaju władz lub konwencji społecznych;
ktoś źle mi doradził lub zataił istotne informacje. W końcu —
gdy gorzej już być nie może — uznajemy, że mieliśmy pecha lub
staliśmy się o arą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
Tego rodzaju wytłumaczenia na ogół tylko pogłębiają naszą
bezradność. „Co mogłem zrobić inaczej? Czy dałoby się
przewidzieć podstępne, skierowane przeciwko mnie działania
X?”. Są one także raczej niejasne. Zwykle nie jesteśmy w stanie
wskazać konkretnych skierowanych przeciwko nam działań
innych osób. Możemy tylko podejrzewać ich istnienie lub je
sobie wyobrażać. Wytłumaczenia, których sobie udzielamy,
charakteryzuje tendencja do nasilania naszych emocji —
gniewu, frustracji, depresji. W tych emocjach możemy się
następnie zagłębić i poczuć, że żal nam samych siebie. A
najważniejsze jest to, że nasza pierwsza reakcja polega na
poszukiwaniu przyczyn na zewnątrz. Owszem, być może
jesteśmy odpowiedzialni za niektóre aspekty tego, co się
wydarzyło, ale zasadniczo osiągnięcie zamierzonych efektów
uniemożliwili nam inni ludzie i przeciwstawne siły. Taka reakcja
jest dla istot ludzkich bardzo typowa. W czasach starożytnych
winą można było obarczać bogów i złe duchy. My, współcześni
ludzie, zwykle nazywamy te zjawiska inaczej.
Prawda jest jednak zupełnie inna. Z pewnością istnieją jednostki
i grupy, które nieustannie wywierają na nas wpływ, na świecie
jest także wiele rzeczy, których nie jesteśmy w stanie
kontrolować. Na ogół jednak i w pierwszej kolejności tym, co
powoduje, że błądzimy, tym, co sprawia, że podejmujemy złe
decyzje i dokonujemy błędnych kalkulacji, jest nasza głęboko
zakorzeniona irracjonalność, zakres, w jakim naszymi umysłami
rządzą emocje. Nie możemy go zobaczyć. To nasz martwy
punkt. Aby dowieść jego istnienia, przyjrzyjmy się krachowi
nansowemu z 2008 roku, który można uznać za zbiór
wszelkich odmian ludzkiej irracjonalności.
W następstwie krachu najczęstsze wyjaśnienia medialne na
temat tego, co się wydarzyło, brzmiały następująco: brak
równowagi w sferze handlu oraz inne czynniki doprowadziły na
początku dekady lat dwutysięcznych do nadpodaży tanich
kredytów, co z kolei spowodowało powstanie nadmiernej
dźwigni
nansowej; nie było możliwe określenie dokładnej
wartości będących przedmiotem obrotu bardzo złożonych
instrumentów pochodnych, więc nikt tak naprawdę nie mógł
ocenić skali potencjalnych zysków i strat; istniała grupa
przebiegłych i skorumpowanych ludzi, którzy mieli motywację
do manipulowania systemem w celu osiągania szybkich zysków;
chciwi pożyczkodawcy wpychali nieświadomym klientom
kredyty hipoteczne typu subprime (o podwyższonym ryzyku);
było zbyt wiele regulacji prawnych; władze nie dysponowały
wystarczającym
zakresem
kontroli
nad
instytucjami
nansowymi; całkowicie zawiodły modele komputerowe i
systemy transakcyjne.
W kontekście rzeczywistych wydarzeń te wyjaśnienia ujawniają
niezwykły wręcz poziom wyparcia. Przed katastrofą z roku 2008
miliony ludzi podejmowały codzienne decyzje dotyczące
inwestowania lub nieinwestowania. Na każdym etapie tych
transakcji kupujący i sprzedający mieli możliwość wycofywania
się ze szczególnie ryzykownych inwestycji, ale uznawali, że nie
chcą tego robić. Mnóstwo głosów rozsądku ostrzegało przed
tworzącą się bańką spekulacyjną. Zaledwie kilka lat wcześniej
katastrofa gigantycznego funduszu hedgingowego Long-Term
Capital Management pokazała, w jaki sposób może dojść do
jeszcze większej katastrofy. Gdyby ludzie nie mieli tak krótkiej
pamięci, mogliby przypomnieć sobie bańkę z 1987 roku, a
gdyby znali historię, także bańkę spekulacyjną i krach na
giełdzie z roku 1929. Prawie każdy potencjalny właściciel
nieruchomości powinien rozumieć ryzyko, jakie się wiąże z
kredytami hipotecznymi bez wkładu własnego i z szybko
rosnącymi stopami procentowymi.
Twórcy wszystkich analiz ignorują jednak podstawową
irracjonalność,
która
napędzała
miliony
kupujących
i
sprzedających. Zarażali się oni wirusem łatwych pieniędzy. Za
jego sprawą nawet najlepiej znający się na rzeczy inwestorzy
poddawali się emocjom. Liczne badania i opinie ekspertów
potwierdzały tylko idee, w które ludzie jak zwykle skłonni byli
wierzyć — w rodzaju wręcz przysłowiowych „tym razem jest
inaczej” i „ceny nieruchomości nigdy nie spadają”. Masy ludzi
ogarnęła potężna fala nieokiełznanego optymizmu. A potem
pojawiła się panika i krach, więc doszło do nieprzyjemnej
konfrontacji z rzeczywistością. Zamiast pogodzić się z faktem,
że wszystkich zaślepiła orgia spekulacji, która doprowadziła do
tego, że inteligentni skądinąd ludzie zachowywali się jak idioci,
zaczęto wskazywać palcem zewnętrzne siły, aby tylko nie
ujawniać prawdziwego źródła tego szaleństwa. I nie jest to
charakterystyczne wyłącznie dla krachu z roku 2008. Podobne
wytłumaczenia pojawiały się także po katastrofach z roku 1987 i
1929, po szaleństwie kolejowym w Anglii w roku 1840 oraz po
— także angielskiej — aferze Kompanii Mórz Południowych w
latach 1720 – 1721. Mówiło się o konieczności zreformowaniu
systemu i uchwalano ustawy antyspekulacyjne, ale nic z tego
nie wyszło.
Bańki pojawiają się dlatego, że żądza pieniędzy wywołuje u
ludzi skrajne emocje, które sprawiają, że ich umysły tracą
zdolność logicznego rozumowania. Emocje te stymulują nasze
naturalne skłonności do chciwości, łatwego bogacenia się i
szybkich efektów. Trudno jest obserwować, jak inni zarabiają, i
nie chcieć się do nich przyłączyć. Nie ma na świecie siły, która
byłaby w stanie kontrolować ludzką naturę. A ponieważ ciągle
nie dostrzegamy rzeczywistego źródła problemu, bańki i
katastrofy nansowe powtarzają się i będą się powtarzać tak
długo, jak długo będą istnieli frajerzy i ludzie, którzy nie
wyciągają wniosków z historii. Powtarzalność tego zjawiska
odzwierciedla ciągłe powielanie przez nas tych samych
problemów i popełnianie tych samych błędów, za sprawą czego
tworzymy
negatywne
wzorce.
Trudno
uczyć
się
z
doświadczenia, gdy nie poszukujemy rzeczywistych przyczyn
wewnątrz siebie.
Zrozum: pierwszym krokiem na drodze do stania się jednostką
racjonalną
jest
zrozumienie
naszej
fundamentalnej
irracjonalności. Istnieją dwa czynniki, za sprawą których ta
konstatacja powinna stać się łatwiejsza do przyswojenia przez
nasze ego. Po pierwsze, fakt, że emocje wywierają nieodparty
wpływ na umysł, dotyczy wszystkich, nawet najmądrzejszych
wśród nas, a po drugie, irracjonalność jest do pewnego stopnia
funkcją struktury naszego mózgu i jest wkomponowana w naszą
naturę za sprawą sposobu, w jaki przetwarzamy emocje. Bycie
irracjonalnymi pozostaje w zasadzie poza naszą kontrolą. Aby to
zrozumieć, musimy spojrzeć na ewolucję emocji.
Przez miliony lat żywe organizmy polegały na precyzyjnie
dostrajanych do realiów instynktach przetrwania. Gady były w
stanie w ułamku sekundy wyczuwać niebezpieczeństwo
pojawiające się w ich otoczeniu i reagować natychmiastową
ucieczką. Nie istniało coś, co można byłoby określić jako
oddzielenie impulsu od działania. Następnie u szeregu zwierząt
to instynktowne odczucie stopniowo zaczęło przekształcać się w
coś coraz bardziej ogólnego — uczucie lęku. Początkowo temu
lękowi odpowiadał wysoki poziom pobudzenia za sprawą
uwalniania się pewnych substancji chemicznych, co ostrzegało
zwierzę o możliwym niebezpieczeństwie. Dzięki pobudzeniu i
koncentracji, jaka mu towarzyszyła, zwierzę mogło reagować na
szereg sposobów, a nie tylko na jeden. Mogło stawać się
bardziej wyczulone na otoczenie, mogło się także uczyć.
Zyskiwało większe szanse na przeżycie, bo poszerzał się zakres
jego możliwych zachowań. Odczuwany przez nie lęk trwał wtedy
zaledwie kilka sekund, a nawet mniej, bo zasadnicze znaczenie
miała szybkość.
W przypadku zwierząt społecznych to pobudzenie i
towarzyszące mu uczucia nabierały coraz bardziej istotnego
znaczenia: stawały się podstawową formą komunikacji.
Wydawane dźwięki lub zjeżona sierść mogły oznaczać gniew,
odstraszać wroga albo sygnalizować niebezpieczeństwo. Pewne
pozy lub zapachy ujawniały pożądanie i gotowość seksualną, a
inne sygnalizowały chęć zabawy. Określone dźwięki wydawane
przez młode osobniki ujawniały głęboki niepokój i pragnienie
powrotu matki. U naczelnych te zjawiska stawały się coraz
bardziej złożone i wieloaspektowe. Wykazano, że szympansy
mogą oprócz innych emocji odczuwać na przykład zazdrość i
pragnienie zemsty. Te zmiany ewolucyjne dokonywały się na
przestrzeni setek milionów lat. Znacznie później, całkiem
niedawno, zwierzęta i ludzie rozwinęli zdolności kognitywne,
których kulminacją stało się wytworzenie języka i zdolności
abstrakcyjnego myślenia.
Wielu neurobiologów twierdzi, że za sprawą tej ewolucji mózg
ssaków składa się z trzech części. Najstarszą jest tak zwana
część gadzia, która kontroluje wszystkie reakcje automatyczne.
Tę część mózgu można nazwać instynktowną. Ponad nią
znajduje się część zwana starą ssaczą lub limbiczną, która
zarządza uczuciami i emocjami. Na samym końcu rozwinęła się
tak zwana kora nowa, która kontroluje funkcje poznawcze, a u
ludzi język.
Emocje powstają w wyniku pobudzenia zycznego, za sprawą
którego stajemy się uważni i zaczynamy uświadamiać sobie coś,
co znajduje się w naszym otoczeniu. Ich bazą są impulsy i
reakcje chemiczne, które musimy następnie — aby spróbować je
zrozumieć — przetłumaczyć na słowa. Ponieważ jednak są one
przetwarzane w innej części mózgu niż język i myśli, to
tłumaczenie często bywa mało precyzyjne i pozostaje
niewystarczające. Zachowanie osoby X wywołuje w nas na
przykład gniew, podczas gdy prawdziwym źródłem naszych
emocji może być zazdrość; poniżej poziomu świadomości
czujemy się gorsi od osoby X i chcemy czegoś, co ona posiada.
Zazdrość nie jest jednak uczuciem, z którym zwykle czujemy się
komfortowo, więc często przekładamy ją na coś bardziej
strawnego — gniew, niechęć czy resentyment. A oto inny
przykład. Załóżmy, że pewnego dnia odczuwamy frustrację i
zniecierpliwienie. W niewłaściwym momencie w drogę wchodzi
nam osoba Y, a my reagujemy gniewem w nieproporcjonalny w
stosunku do zachowania osoby Y sposób za sprawą własnego
nastroju, którego sobie nie uświadamiamy. Może być jeszcze
inaczej — załóżmy, że jesteśmy naprawdę rozgniewani na osobę
Z, ale gniew tkwi w nas dlatego, że wywołał go ktoś, kto
głęboko zranił nas w przeszłości, na przykład któreś z rodziców,
a na osobę Z kierujemy go tylko z tego powodu, że nam tego
kogoś przypomina.
Innymi słowy: nie mamy świadomego dostępu do źródeł naszych
emocji i nastrojów, które te emocje generują. Kiedy je czujemy,
możemy jedynie spróbować interpretować emocje, tłumaczyć je
na zrozumiały język. Najczęściej jednak robimy to źle.
Wybieramy interpretacje, które są proste i pasują do
okoliczności. Albo pozostajemy w stanie konsternacji. Możemy
na przykład nie wiedzieć, dlaczego czujemy przygnębienie. Ten
podświadomy aspekt emocji oznacza także, że bardzo trudno
jest nam się na ich podstawie uczyć, aby móc potencjalnie
powstrzymywać się od kompulsywnych zachowań czy im
zapobiegać. Dzieci, które uważają, że zostały porzucone przez
rodziców, także w dalszym życiu miewają tendencję do
tworzenia wzorców porzucenia, nie zdając sobie sprawy z ich
powodów (patrz: Punkty zapalne z wczesnego dzieciństwa, na
stronie 40).
Komunikacyjna funkcja emocji — czynnik dla zwierząt
społecznych fundamentalny— także jest dla nas nieco
skomplikowana.
Komunikujemy
gniew,
gdy
faktycznie
odczuwamy coś innego lub gdy nasze emocje odnoszą się do
kogoś innego, ale ich adresat nie może tego zobaczyć i reaguje
tak, jakby to właśnie on został zaatakowany (zgodnie ze stanem
faktycznym), a to może rodzić lawinę błędnych interpretacji.
Powód ewolucji emocji jest inny niż ten, który doprowadził do
rozwoju kognicji. Te dwie postacie odnoszenia się do świata nie
są w naszym mózgu zespolone. W przypadku zwierząt,
nieobciążonych potrzebą przekładania wrażeń zycznych na
abstrakcyjny język, emocje działają płynnie, tak jak powinny. W
przypadku ludzi rozdział między emocjami a kognicją jest
źródłem stałego wewnętrznego „tarcia” za sprawą istnienia
wewnątrz nas Emocjonalnej Jaźni, niejako jaźni-bis, która
funkcjonuje niezależnie od naszej woli. Zwierzęta odczuwają
strach tylko przez krótki czas. My pławimy się w naszych
obawach, które się w związku z tym nasilają i utrzymują długo
po ustaniu zagrożenia, co prowadzi do tego, że zaczynamy
odczuwać ciągły lęk.
Wielu z nas mogłyby kusić próby wyobrażania sobie, że w jakiś
sposób poskromiliśmy tę Emocjonalną Jaźń za pomocą postępu
intelektualnego i technologicznego. Ostatecznie nie sprawiamy
wrażenia tak agresywnych, pełnych pasji ani przesądnych jak
nasi przodkowie. To jednak złudzenie. Postęp i technologia nas
nie przeprogramowały, zmieniły jedynie postacie naszych emocji
i charakter irracjonalności, która się z nimi wiąże. Nowe media
są na przykład nadal nośnikiem gry na naszych emocjach, którą
od wieków uprawiają politycy i inni tego rodzaju ludzie, tyle że
dzięki nim mogą to robić w coraz bardziej subtelny i
wyra nowany sposób. Reklamodawcy bombardują nas wysoce
efektywnymi komunikatami podprogowymi. Ciągły dostęp do
mediów społecznościowych powoduje, że stajemy się podatni na
nowe postacie wiralnych efektów emocjonalnych. To nie są
media zaprojektowane po to, aby wywoływać spokojną re eksję.
Wobec ich stałej obecności dysponujemy coraz mniejszym
zasobem przestrzeni mentalnej skłaniającej do zwolnienia
tempa i zastanowienia. Jak Ateńczyków w zgromadzeniu
przytłacza nas natłok emocji i niepotrzebnych dramatów, bo
natura ludzka wcale się nie zmieniła.
Określenia „racjonalność” i „irracjonalność” mogą oczywiście
bywać różnie rozumiane. Większość z nas zawsze nazywa tych,
którzy się z nimi nie zgadzają, „irracjonalnymi”. Potrzebujemy
prostej de nicji tych pojęć, którą będziemy mogli tak
precyzyjnie, jak to tylko możliwe, stosować w roli czynnika
oceny w kontekście rozpiętości różnic między nimi. Naszym
barometrem powinna być następująca konstatacja: emocje
odczuwamy nieustannie i nieustannie infekują one nasze
procesy myślowe, zmuszając nas do oddawania się
rozważaniom, które nam się podobają i koją nasze ego. Nie da
się sprawić, aby nasze skłonności i uczucia nie były w jakiś
sposób związane ze sposobem, w jaki myślimy. Osoby racjonalne
są tego świadome i dzięki introspekcji oraz pracy nad sobą są w
stanie do pewnego stopnia wykluczać emocje z toku swojego
myślenia i przeciwdziałać ich efektom. Osoby irracjonalne nie
dysponują tego rodzaju świadomością. Gwałtownie dążą do
działania, nie zwracając uwagi na to, aby wcześniej uważnie
zastanowić się nad jego uwarunkowaniami i konsekwencjami.
Nietrudno dostrzec różnicę między decyzjami i działaniami
podejmowanymi przez różne osoby oraz efektami, jakie te
decyzje i działania przynoszą. Ci z nas, którzy są racjonalni,
potra ą udowadniać, że są w stanie ukończyć projekt,
zrealizować swoje cele, efektywnie pracować z zespołem i
stworzyć coś, co ma szanse przetrwać. Osoby irracjonalne
ujawniają natomiast w swoim funkcjonowaniu negatywne
wzorce — błędy, które się powtarzają, niepotrzebne kon ikty,
które towarzyszą im wszędzie, gdziekolwiek się udają, marzenia
i projekty, które nigdy nie zostały zrealizowane, gniew i
pragnienie zmian, które nigdy nie przekładają się na konkretne
działania. Tacy ludzie są emocjonalni i reaktywni, nie zdając
sobie z tego sprawy. Każdemu z nas zdarza się podejmować
irracjonalne decyzje, z których część jest efektem okoliczności
pozostających poza naszą kontrolą, a z drugiej strony nawet
najbardziej emocjonalni wśród nas mogą wpadać na świetne
pomysły lub odnosić chwilowe sukcesy dzięki odwadze. Istotne
jest zatem, aby nauczyć się oceniać, czy dana osoba jest
racjonalna, czy irracjonalna. Czy jest w stanie stale odnosić
sukcesy i opracowywać dobre strategie. Czy potra
się
dostosowywać i uczyć na własnych błędach.
Różnice między osobami racjonalnymi i irracjonalnymi można
także zauważyć w sytuacjach związanych z szacowaniem
efektów długoterminowych i obserwowaniem, co jest tak
naprawdę istotne. Oto przykład: w toku spraw rozwodowych
obejmujących kwestie związane z opieką nad dzieckiem osoby
racjonalne potra ą zapominać o goryczy i uprzedzeniach,
koncentrując się na tym, co w długookresowej perspektywie
będzie najlepsze dla dziecka. Osoby irracjonalne pochłania
natomiast walka z małżonkiem o wpływy, więc ich decyzjami w
ukryty sposób kierują niechęć i żądza zemsty. Prowadzi to do
długotrwałych sporów i zdecydowanie negatywnie odbija się na
psychice dziecka.
W przypadku zatrudniania asystenta lub partnera osoby
racjonalne w roli barometru wykorzystują kompetencje — „Czy
dana osoba będzie w stanie wykonać określone zadanie?”.
Osoby irracjonalne łatwo ulegają urokowi czarujących oszustów,
ludzi, którzy wiedzą, jak wykorzystywać ich poczucie
zagubienia, albo po prostu takich, którzy nie stanowią dla nich
szczególnego wyzwania lub zagrożenia, i zatrudniają ich, nie
zdając sobie sprawy z przyczyn swoich decyzji. Prowadzi to do
błędów i braku efektywności, za które osoby irracjonalne winią
innych. W kwestii decyzji dotyczących kariery zawodowej osoby
racjonalne
poszukują
stanowisk
odpowiadających
ich
długoterminowym celom, a irracjonalne decydują na podstawie
tego, ile pieniędzy uda im się szybko zarobić, na co we własnym
mniemaniu zasługują w życiu (a oczekiwania te bywają czasami
zaskakująco
skromne),
na
ile
będą
mogły
się
nie
przepracowywać lub ile uwagi są w stanie zyskać na
określonym stanowisku. Często prowadzi to do błędnych decyzji
w sferze zawodowej.
Najistotniejsze znaczenie ma zawsze poziom świadomości.
Osoby racjonalne łatwo przyznają się do irracjonalnych
tendencji we własnym zachowaniu i do tego, że należy być
czujnym, natomiast irracjonalne w obliczu wyzwań związanych z
emocjonalnymi korzeniami własnych decyzji reagują zazwyczaj
bardzo emocjonalnie. Takie osoby nie są zdolne do introspekcji i
nie uczą się na błędach. Kolejne pomyłki wyłącznie pogłębiają
ich defensywność.
Istotne jest zrozumienie faktu, że racjonalność nie jest
sposobem na wykraczanie poza emocje. Nawet Perykles cenił
śmiałe i pełne polotu działania. Kochał ducha Ateny i inspiracje,
których był on źródłem. Zależało mu na tym, by Ateńczycy
odczuwali miłość do swojego miasta i empatię dla
współobywateli. Wyobrażał sobie stan równowagi — w którym
rozumiemy, dlaczego czujemy się w określony sposób, i jesteśmy
świadomi docierających do nas impulsów, a zatem możemy
myśleć niekrępowani przez utajone emocje. Perykles chciał, aby
energia pochodząca z tych impulsów i emocji służyła naszej
świadomej jaźni. Taka była jego wizja racjonalności, ideał, do
którego powinniśmy dążyć także my.
Osiągnięcie stanu racjonalności nie jest na szczęście
skomplikowane.
Wymaga
po
prostu
znajomości
i
przeprowadzenia pewnego trójetapowego procesu.
Po pierwsze, musimy zdać sobie sprawę z istnienia czegoś, co
będziemy nazywać irracjonalnością niskiego szczebla. To
funkcja nastrojów i uczuć, których stale podświadomie
doświadczamy w życiu. Kiedy coś planujemy lub podejmujemy
decyzje, nie jesteśmy świadomi, jak znacząco takie nastroje i
uczucia wpływają na tok naszego myślenia. Tworzą one w
naszych myślach ewidentne uprzedzenia, które są w nas tak
głęboko i od tak dawna zakorzenione, że dowody na ich
istnienie dostrzegamy we wszystkich kulturach i wszystkich
okresach historii. Te uprzedzenia składają się na tendencyjność,
która zniekształca rzeczywistość i w konsekwencji prowadzi do
błędów oraz nieefektywnych decyzji utrudniających nam życie.
Mając świadomość jej istnienia, możemy zacząć przeciwdziałać
skutkom, jakie wywołuje.
Po drugie, musimy zrozumieć charakter zjawiska, które
będziemy nazywać irracjonalnością wysokiego szczebla. Mamy z
nim do czynienia, gdy nasze emocje gwałtownie rosną, na ogół
za sprawą określonych nacisków. Kiedy myślimy o gniewie,
ekscytacji, urazie lub podejrzeniach, popadamy w stan
reaktywny — wszystko, co widzimy lub słyszymy, interpretujemy
przez pryzmat danej emocji. Stajemy się bardziej wrażliwi i
bardziej podatni na inne reakcje emocjonalne. Niecierpliwość i
uraza mogą znajdować ujście w gniewie i absolutnym braku
zaufania. Takie reaktywne stany mogą prowadzić do przemocy,
obsesji, niekontrolowanej chciwości lub pragnienia uzależniania
od siebie innych osób. Ta postać irracjonalności jest także
źródłem bardziej dotkliwych problemów — kryzysów, kon iktów
i katastrofalnych decyzji. Zrozumienie, w jaki sposób
funkcjonuje ten rodzaj irracjonalności, może ułatwić nam
rozpoznawanie
stanu
reaktywnego
w
momencie
jego
wystąpienia i podejmowanie decyzji o wycofaniu się, zanim
zrobimy coś, czego potem moglibyśmy żałować.
Po trzecie, musimy zastosować pewne strategie i ćwiczenia,
które wzmocnią nasz umysł i zapewnią mu większą moc w
odwiecznej walce z emocjami.
Trzy etapy przedstawione poniżej pomogą Ci rozpocząć podróż
ścieżką racjonalności. Rozsądną decyzją byłoby włączenie ich
wszystkich do studiów i praktyk nad ludzką naturą.
Etap pierwszy: rozpoznawanie tendencyjności
Emocje nieustannie wpływają na nasze procesy myślowe i
decyzje, działając pod poziomem świadomości, a najbardziej
powszechne z nich wszystkich jest pragnienie przyjemności i
dążenie do unikania cierpienia. Nasze myśli obracają się wokół
tego pragnienia w niemal nieunikniony sposób — po prostu
odrzucamy rozważania nad koncepcjami, które są dla nas
nieprzyjemne lub bolesne. Wyobrażamy sobie, że poszukujemy
prawdy i jesteśmy realistami, ale tak naprawdę zależy nam
wyłącznie na ideach, które likwidują napięcie i koją nasze ego
oraz sprawiają, że czujemy się lepsi. Ta zasada przyjemności w
myśleniu jest źródłem wielu rodzajów mentalnej tendencyjności.
Jeśli uważamy, że jesteśmy w jakiś sposób odporni na
którekolwiek z efektów opisanych poniżej, to mamy właśnie do
czynienia z działaniem zasady przyjemności. Zamiast się jej
poddawać, warto wniknąć w siebie i zobaczyć, w jaki sposób te
zjawiska nieustannie zachodzą w nas samych, a także nauczyć
się rozpoznawać irracjonalność u innych.
Efekt potwierdzenia
Przyglądam się dowodom i podejmuję decyzje za sprawą
procesów mniej lub bardziej racjonalnych.
Aby uzasadnić prawidłowość określonej koncepcji i przekonać
samych siebie, że wytworzyliśmy ją racjonalnie, poszukujemy
dowodów potwierdzających naszą tezę. Czy cokolwiek mogłoby
być bardziej obiektywne lub naukowe? Z powodu istnienia
zasady przyjemności i jej nieświadomego wpływu na nasze
procesy myślowe znajdujemy jednak dowody potwierdzające to,
w co chcemy wierzyć. To zjawisko znane jest jako efekt
potwierdzenia.
Jego
funkcjonowanie
widać
w
obszarach
planowania
określonych działań, zwłaszcza tam, gdzie mamy do czynienia z
wysokimi stawkami. Plan ma na celu doprowadzenie do
osiągnięcia pozytywnego, pożądanego celu. Gdybyśmy w
jednakowy
sposób
rozważali
zarówno
konsekwencje
potencjalnie negatywne, jak i potencjalnie pozytywne,
moglibyśmy mieć problem z podejmowaniem jakichkolwiek
działań. W nieunikniony sposób, nie zdając sobie z tego sprawy,
skłaniamy się zatem ku informacjom, które potwierdzają
pożądany przez nas pozytywny wynik, różowy scenariusz.
Widoczne bywa to także wtedy, gdy ktoś rzekomo prosi o radę.
To zmora większości konsultantów. W ostatecznym rozrachunku
najczęściej chodzi o to, aby usłyszeć, że opinia eksperta
potwierdza nasze własne idee i preferencje. Interpretujemy to,
co mówią inni, w świetle tego, co chcemy usłyszeć, a jeśli
porada jest sprzeczna z naszymi pragnieniami, znajdujemy
sposób, aby tę tak zwaną ekspertyzę odrzucić. Zwykle
uzależnienie od tej postaci efektu potwierdzenia bywa tym
większe, im więcej określona osoba ma władzy.
Podczas
badania
efektu
potwierdzenia
w
warunkach
rzeczywistych warto zwracać uwagę na teorie, które wydają się
nieco zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Mogą je nawet
potwierdzać statystyki i badania, nietrudno takowe znaleźć, gdy
jesteśmy przekonani o słuszności swojej argumentacji. W
internecie nie brakuje wyników badań, które mogą potwierdzać
przeciwstawne skądinąd poglądy. Ogólnie rzecz biorąc, nigdy
nie powinniśmy przyjmować koncepcji innych ludzi za
prawdziwe, bo przedstawiają oni jakieś „dowody”. Zamiast tego
warto badać dowody samemu, w jasnym świetle dnia, z
maksymalną dozą sceptycyzmu, na jaką nas stać. Pierwszym
impulsem powinno być zawsze znajdowanie dowodów, które
zaprzeczają najbardziej hołubionym zarówno przez nas samych,
jak i przez inne osoby przekonaniom. Oto prawdziwa nauka.
Efekt przeświadczenia
Bardzo mocno wierzę w tę koncepcję. Musi być prawdziwa.
Trzymamy się koncepcji, które nam odpowiadają, ale w głębi
duszy miewamy wątpliwości co do ich prawdziwości, więc
dokładamy wszelkich starań, aby samych siebie przekonywać —
aby wierzyć w nie niezwykle żarliwie i głośno sprzeciwiać się
każdemu, kto chciałby im zaprzeczyć. Utwierdzamy się w
przekonaniu, że nasza idea musi być prawdziwa, skoro tak
energicznie jej bronimy. Ten efekt jeszcze wyraźniej ujawnia się
w naszych związkach z przywódcami — skoro wyrażają oni
swoje opinie za pomocą euforycznych słów, gwałtownych
gestów, barwnych metafor i zabawnych anegdot oraz są o ich
prawdziwości głęboko przekonani, to na pewno dokładnie
przeanalizowali idee, o których mówią, bo inaczej nie
wypowiadaliby się z taką absolutną pewnością. Natomiast tacy
ludzie, którzy poświęcają uwagę niuansom i wypowiadają się w
tonie, w którym słychać niepewność, wyrażają słabość i
zwątpienie. Prawdopodobnie kłamią, a przynajmniej tak nam się
wydaje. Efekt przeświadczenia sprawia, że jesteśmy podatni na
sztuczki sprzedawców i demagogów, którzy okazują pewność,
aby nas przekonać i oszukać. Wiedzą, że inni pragną rozrywki,
więc ukrywają swoje półprawdy za dramatycznymi efektami.
Efekt powierzchowności/pozorów
Rozumiem ludzi, z którymi miewam do czynienia. Widzę ich
takimi, jakimi są.
Widzimy ludzi nie takimi, jacy są, ale takimi, jacy się nam
wydają. A pozory zazwyczaj mylą. Po pierwsze, inni wykazują
tendencję do tego, aby uczyć się przybierania w sytuacjach
społecznych takich póz, za sprawą których odpowiednio się
prezentują i są pozytywnie oceniani. Wydają się prezentować
niezwykle szlachetne postawy, nieodmiennie przedstawiając się
jako osoby pracowite i sumienne. A my takie maski bierzemy za
rzeczywistość. Po drugie, jesteśmy podatni na efekt aureoli —
gdy dostrzegamy w określonej osobie pewne negatywne lub
pozytywne cechy (na przykład nieprzystosowanie społeczne czy
inteligencję), to zakładamy istnienie także innych pozytywnych
lub negatywnych cech, które do nich pasują. Ludzie, którzy
dobrze się prezentują, zwykle wydają się bardziej godni
zaufania od innych (dotyczy to zwłaszcza polityków). Jeśli dana
osoba odnosi sukcesy, wyobrażamy sobie, że prawdopodobnie
postępuje także etycznie, jest sumienna i zasługuje na dobry los.
Zaciemnia to jednak fakt, że wiele osób, które w jakiś sposób się
wybijają, osiąga to poprzez działania z moralnego punktu
widzenia niekoniecznie chwalebne, które sprytnie ukrywają
przed wzrokiem innych.
Syndrom grupy
Moje idee są moje. Nie słucham grupy. Nie jestem konformistą.
Jesteśmy z natury istotami społecznymi. Poczucie izolacji, braku
przynależności do grupy jest dla nas przygnębiające i
przerażające. Doświadczamy niezwykłej ulgi, gdy dowiadujemy
się, że inni myślą tak samo jak my. W zasadzie jesteśmy wręcz
motywowani do tworzenia określonych koncepcji i opinii,
ponieważ wiemy, że inni im przyklasną. Nie jesteśmy tego
świadomi, więc wyobrażamy sobie, że pewne idee kreujemy
zupełnie samodzielnie. Weźmy na przykład ludzi, którzy
popierają określoną ideologię, są zwolennikami takiej czy innej
partii — ich przekonania na temat prawidłowości tego czy
tamtego są jednoznaczne i nikt nie musi wywierać na nich
jakiegokolwiek nacisku. Gdy ludzie popierają prawicę lub
lewicę, to wiele kwestii w niemal magiczny sposób oceniają
przez pryzmat swoich poglądów, a jednocześnie niewielu byłoby
gotowych przyznać, że wywierają one jakikolwiek wpływ na ich
schematy myślowe.
Efekt obwiniania
Uczę się na swoich doświadczeniach i błędach.
Błędy i niepowodzenia wywołują potrzebę wyjaśnień. Zależy
nam na tym, aby się uczyć i nie powtarzać określonych
doświadczeń. Tak naprawdę nie lubimy się zbyt dokładnie
przyglądać temu, co zrobiliśmy; zakres naszej introspekcji jest
ograniczony. Naszą naturalną reakcją jest obwinianie innych
ludzi, okoliczności lub chwilowo błędnego osądu. Powodem tego
efektu jest fakt, że przyglądanie się własnym błędom często
bywa zbyt bolesne, bo podaje w wątpliwość nasze poczucie
wyższości. A to negatywnie wpływa na nasze ego. Zachowujemy
pozory, udając, że poświęcamy uwagę na re eksję nad tym, co
zrobiliśmy. Z upływem czasu kontrolę nad nami przejmuje
jednak w coraz większym stopniu zasada przyjemności i
zapominamy o tym, że początkowo jakąś tam niewielką część
odpowiedzialności za błąd przypisywaliśmy sobie. Raz po raz
zaślepiają nas pragnienia i emocje, więc powtarzamy te same
błędy i przechodzimy te same procesy łagodnych samooskarżeń
i zapominania, aż do śmierci. Gdybyśmy naprawdę uczyli się z
własnego doświadczenia, znajdowalibyśmy w świecie coraz
mniej błędów, a ścieżki naszych karier pięłyby się w górę bez
żadnych przeszkód.
Efekt wyższości
Różnię się od innych ludzi. Jestem bardziej racjonalny i etyczny
niż oni.
Niewielu z nas wygłosiłoby takie słowa podczas rozmowy.
Brzmią arogancko. W wielu sondażach i badaniach, w których
żąda się od nas, abyśmy porównywali się z innymi, zasadniczo
wyrażamy jednak właśnie tego rodzaju opinie. To odpowiednik
złudzenia optycznego — nie dostrzegamy własnych błędów i
irracjonalności, tylko błędy i irracjonalność innych. Tak więc na
przykład bez problemu uznajemy, że zwolennicy innej partii
politycznej nie formułują swoich opinii na racjonalnych
przesłankach, ale ci, którzy są po naszej stronie, robią to
prawidłowo. A biorąc pod uwagę kwestie etyczne, niewielu z
nas skłonnych jest przyznawać, że w pracy kiedykolwiek
posłużyliśmy się oszustwem lub manipulacją lub że sprytnie i w
strategiczny sposób zaplanowaliśmy ścieżkę własnej kariery.
Wszystko, co mamy, zawdzięczamy naturalnemu talentowi i
ciężkiej pracy — a przynajmniej tak nam się wydaje. Innym
ludziom jesteśmy jednak gotowi błyskawicznie przypisywać
wszelkiego rodzaju makiaweliczne praktyki. Pozwala nam to
usprawiedliwiać wszystko, co robimy, bez względu na efekty.
Czujemy niebywały pociąg do wyobrażania sobie siebie jako
jednostek racjonalnych, porządnych i etycznych. To cechy
wysoko cenione przez społeczeństwo. Wysyłając sygnały, że jest
inaczej, ryzykujemy spotkanie się ze zjadliwą dezaprobatą.
Gdyby wszystko to było prawdą — gdyby ludzie faktycznie byli
racjonalni i mieli wysokie standardy moralne — świat byłby
miejscem, w którym panują wyłącznie dobroć i pokój. Wiemy
jednak, jaka jest rzeczywistość, a zatem szereg ludzi, a
właściwie zapewne wszyscy, wyłącznie oszukują samych siebie.
Racjonalność i wartości etyczne nie są czymś naturalnym.
Osiągamy je za sprawą świadomych starań — to przymioty,
które przechodzą proces dojrzewania.
Etap drugi: strzeż się czynników zaogniających
Emocje niskiego szczebla nieustannie wpływają na tok naszego
myślenia i wywodzą się z naszych własnych impulsów — na
przykład z pragnienia doświadczania przyjemnych i kojących
myśli. Emocje wysokiego szczebla pojawiają się natomiast w
konkretnych momentach, osiągają masę krytyczną i są zwykle
generowane przez czynniki zewnętrzne — osoby, które zachodzą
nam za skórę lub szczególne okoliczności. Poziom ekscytacji jest
w tym przypadku wyższy i całkowicie pochłania ona naszą
uwagę. Im intensywniej myślimy o emocjach, tym stają się one
silniejsze, co sprawia, że koncentrujemy się na nich jeszcze
bardziej, i wpadamy w błędne koło. Nasz umysł pogrąża się w
emocjach i wszystko zaczyna nam przypominać o przeżywanym
właśnie gniewie lub ekscytacji. Stajemy się reaktywni. A
ponieważ nie jesteśmy w stanie znieść powodowanego przez ten
stan napięcia, emocje wysokiego szczebla zwykle znajdują
kulminację w podejmowanych przez nas nierozważnych
działaniach o katastrofalnych konsekwencjach. W czasie takich
ataków czujemy się tak, jakbyśmy byli opętani, jakby kontrolę
nad naszym zachowaniem przejęła inna, limbiczna jaźń.
Dobrze jest być świadomym istnienia tych czynników, aby móc
powstrzymywać umysł przed tak zwanym tunelowaniem i
zapobiegać działaniom, w których uwalniają się nasze emocje i
których potem zawsze żałujemy. Powinniśmy też być świadomi
istnienia irracjonalności wysokiego szczebla u innych, aby
wiedzieć, kiedy należy schodzić im z drogi lub pomagać
w powrocie do rzeczywistości.
Punkty zapalne z wczesnego dzieciństwa
We wczesnym dzieciństwie jesteśmy najbardziej wrażliwi i
bezbronni. Im bardziej cofamy się w czasie, tym silniejszy
obserwujemy wpływ, jaki wywierały na nas relacje z rodzicami.
To samo można powiedzieć o wszelkich bardzo istotnych
doświadczeniach z tego okresu. Tego rodzaju skazy pozostają
głęboko w naszych umysłach. Czasami, jeśli doświadczaliśmy
wyjątkowo negatywnych emocji — głębokiego lęku lub
upokorzenia — staramy się o nich nie pamiętać. Zdarza się
jednak i tak, że określone zdarzenia kojarzą się nam z emocjami
pozytywnymi, z doświadczaniem miłości i uwagi, a te chcemy
odtwarzać nieustannie. Na dalszych etapach życia bywa tak, że
jakaś osoba lub wydarzenie wyzwala w nas wspomnienia o
takim pozytywnym lub negatywnym doświadczeniu, a wraz z
nimi uwalnia silne substancje chemiczne, czyli hormony.
Zastanówmy się na przykład nad przypadkiem młodego
mężczyzny, który miał zdystansowaną, narcystyczną matkę. Jako
niemowlę i dziecko odczuwał jej oziębłość jako odrzucenie, a
skoro go odrzucała, musiał być zapewne w jakiś sposób
niegodny jej miłości. Inna zbliżona sytuacja to przypadek
nowego dziecka w rodzinie, którego pojawienie się powoduje, że
matka zaczyna poświęcać naszemu młodzieńcowi mniej uwagi,
co także może on uznawać za odrzucenie. W jego dalszym życiu
może się zdarzyć tak, że pewnego razu jego partnerka w
związku wyrazi dezaprobatę wobec jakiejś jego cechy lub
działania, co zasadniczo stanowi element zdrowego pożycia.
Tutaj jednak dojdzie do uruchomienia zapalnika — ona
dostrzega jego wady, a zatem według naszego obiektu
doświadczalnego ma zamiar go porzucić. Mężczyzna czuje w
związku z tym przypływ silnych emocji, przeczuwa nieuchronną
zdradę. Nie może dotrzeć do źródła tego stanu, bo nie jest w
stanie kontrolować sytuacji, więc reaguje przesadnie: rzuca
oskarżenia, wycofuje się, a wszystkie te działania prowadzą
właśnie do tego, czego najbardziej się obawia — do porzucenia.
Jego reakcje odnoszą się wobec tego do pewnej re eksji, którą
ma zapisaną w umyśle, a nie do rzeczywistości. To szczyt
irracjonalności.
Sposobem na to, aby uczyć się rozpoznawać tego rodzaju stany
u siebie i innych, jest obserwacja zachowań, które nagle stają
się dziecinne pod względem intensywności i pozornie
nietypowe. Mogą się one koncentrować na każdej z kluczowych
emocji, na przykład na lęku — przed utratą kontroli i porażką.
W takim przypadku reagujemy wycofaniem się, uciekamy przed
obecnością innych jak dziecko, które zwija się w kłębek. Nagła
zapaść wywołana przez intensywny lęk sprawia, że
przeprowadzamy odwrót. Emocją, o której mówimy, może być
także miłość — rozpaczliwe dążenie do odtworzenia w
teraźniejszości bliskiej relacji z rodzicami lub rodzeństwem
wywołane przez kogoś, kto niejasno przypomina nam o
utraconym dzieciństwie. Może być to również skrajny brak
zaufania związany z jakąś mającą nad nami władzę we
wczesnym dzieciństwie osobą, która nas rozczarowała lub
zdradziła, na ogół z ojcem. Coś takiego często wywołuje
postawy niezgody i buntu.
Wielkie niebezpieczeństwo polega tutaj na tym, że błędnie
odczytujemy teraźniejszość i reagujemy na coś z przeszłości, a
tym samym tworzymy zarzewia kon iktów oraz dajemy upust
własnemu rozczarowaniu i nieufności, co tylko pogłębia nasze
cierpienie. Jesteśmy w pewien sposób zaprogramowani, aby
powtarzać
doświadczenia
z
odległej
przeszłości
w
teraźniejszości. Naszą jedyną obroną może być w takich
sytuacjach wyłącznie świadomość, że to się dzieje. Istnienie
punktu zapalnego możemy rozpoznawać poprzez doświadczanie
emocji, które są niezwykle pierwotne, raczej niekontrolowane
niż normalne. Wywołują łzy, głębokie przygnębienie albo
nieuzasadnioną nadzieję. Pod wpływem takich emocji często
zmienia się ton głosu i język ciała doświadczających ich ludzi,
tak jakby zycznie przeżywali oni na nowo jakieś chwile z
któregoś z wczesnych etapów życia.
W trakcie takiego ataku musimy podjąć wysiłek, aby oddzielić
się od emocji, jakich doświadczamy, i zastanowić się nad tym,
jakie może być ich źródło — skaza z wczesnego dzieciństwa —
oraz wzorce, w jakich nas one zamknęły. To głębokie
zrozumienie nas samych i naszych słabych punktów jest
kluczowym etapem na drodze do stania się racjonalnymi.
Nagłe sukcesy lub porażki
Nagły sukces lub nieoczekiwana wygrana mogą być bardzo
niebezpieczne. Gdy spoglądamy na nie z neurologicznego
punktu widzenia, w naszym mózgu dochodzi do uwalniania się
pewnych substancji chemicznych, za sprawą których doznajemy
potężnego wstrząsu z podniecenia i otrzymujemy zastrzyk
energii, co prowadzi do chęci powtarzania takich doświadczeń.
Może to być początek wszelkiego rodzaju uzależnień i zachowań
o charakterze maniakalnym. Co więcej, gdy wygrane pojawiają
się szybko, zwykle tracimy z oczu podstawową prawdę, zgodnie
z którą prawdziwy sukces, aby przetrwać, musi wynikać z
ciężkiej pracy. Nie bierzemy pod uwagę roli, jaką w przypadku
pojawiania się takich nagłych wygranych odgrywa szczęście.
Raz po raz próbujemy zapewniać sobie poczucie euforii, które
odczuliśmy po wygraniu dużej sumy pieniędzy lub dzięki
zwróceniu na siebie uwagi. Zaczynamy doświadczać uczucia
megalomanii i wykazywać szczególną odporność na działania
wszystkich, którzy próbują nas ostrzegać, wmawiając sobie, że
po prostu nas nie rozumieją. A ponieważ takiego stanu nie da
się utrzymać, więc nieuchronnie doświadczamy upadku, który
jest dla nas tym bardziej bolesny, im większe było wcześniej
poczucie wszechmocy, a to prowadzi do depresyjnej części
cyklu. Najbardziej podatni na tego rodzaju emocje są
hazardziści, ale nie są one także obce biznesmenom w okresach
baniek spekulacyjnych i osobom, które nagle stają się
celebrytami.
Niespodziewane porażki lub ciągi porażek także wywołują
irracjonalne reakcje. Wyobrażamy sobie, że mamy pecha i że
nasze nieszczęścia będą trwały wiecznie. Stajemy się bojaźliwi i
niezdecydowani, co często prowadzi do kolejnych błędów lub
porażek. W sferze sportu może to wywoływać coś, co nazywamy
dławieniem emocjonalnym — wcześniejsze porażki i błędy
krępują umysł i go ograniczają.
Rozwiązanie jest w tym przypadku proste: zawsze, gdy
doświadczamy nagłych sukcesów lub porażek, nadchodzi czas,
aby zrobić krok wstecz i zrównoważyć je odpowiednią dawką
pesymizmu lub optymizmu. Należy niezwykle uważać na nagłe
sukcesy i rozgłos, bo nie mają one trwałego fundamentu i
charakteryzują się uzależniającym czarem. A upadek jest
zawsze bolesny.
Rosnące ciśnienie
Ludzie wokół nas wydają się być zasadniczo przy zdrowych
zmysłach i sprawować kontrolę nad swoim życiem. Gdy jednak
umieścimy
któregokolwiek
z
nich
w
stresujących
okolicznościach i ciśnienie zaczyna rosnąć, stajemy się
świadkami innych realiów. Maska chłodnej samokontroli opada.
Obiekty naszego eksperymentu nagle wybuchają gniewem,
wpadają w objęcia paranoi, stają się nadwrażliwe i często
małostkowe. Pod wpływem stresu lub jakiegokolwiek zagrożenia
dochodzi do pobudzenia najbardziej prymitywnych części
mózgu, które zaczynają działać, uniemożliwiając nam w
zasadzie prawidłowe rozumowanie. Stres i napięcie mogą tak
naprawdę ujawniać skazy, które zwykle starannie ukrywamy
przed wzrokiem innych. Często warto obserwować ludzi w
takich chwilach, bo można wtedy dobrze ocenić ich prawdziwy
charakter.
Zauważając rosnące ciśnienie i podwyższający się poziom
stresu, musisz zacząć uważnie się obserwować. Powinieneś
monitorować wszelkie oznaki niezwykłej kruchości lub
nadwrażliwości, nagłe podejrzenia czy nieproporcjonalne do
okoliczności obawy. Obserwuj te zjawiska z jak największym
dystansem, znajdując czas i przestrzeń, w których będziesz
mógł być sam. Niezbędna jest odpowiednia perspektywa. Nie
wolno Ci wyobrażać sobie, że jesteś kimś, kto zdoła wytrzymać
rosnący stres bez strat emocjonalnych. To niemożliwe. Dzięki
samoświadomości
i
re eksji
możesz
jednak
uniknąć
podejmowania decyzji, których będziesz żałować.
Ludzie zapalniki
Na świecie istnieją ludzie, którzy z natury wywołują silne
emocje u prawie każdego, z kim się stykają. Emocje te mogą być
skrajne, od miłości po nienawiść czy od zaufania po jego
całkowity brak. Przykładami takich osób z historii mogą być
biblijny król Dawid, Alkibiades ze starożytnych Aten, Juliusz
Cezar ze starożytnego Rzymu, Georges Danton z czasów
rewolucji francuskiej i Bill Clinton. Ludzie o tego rodzaju
osobowości mają pewien zasób charyzmy — zdolność
elokwentnego mówienia o emocjach, które odczuwają, co
nieuchronnie wzbudza podobne lub przeciwstawne emocje u
innych. Niektórzy z nich mogą być jednak także nieco
narcystyczni, bo ujawniając swoje wewnętrzne dramaty i
problemy, wciągają innych ludzi w generowany przez siebie
chaos, co prowadzi u jednych do powstawania uczucia silnego
przyciągania, a u innych równie silnego odpychania.
Tego rodzaju ludzi zapalniki najlepiej rozpoznaje się poprzez
wpływ, jaki wywierają na innych, a nie tylko na nas. Nikt nie jest
w stanie pozostawać wobec nich obojętny. Inni nie są w ich
obecności zdolni do poprawnego rozumowania i utrzymywania
dystansu. Tacy ludzie sprawiają, że pod ich nieobecność
nieustannie o nich myślimy, stają się źródłem obsesji i mogą
doprowadzać do podejmowania przez nas ekstremalnych
działań — jako ich oddanych zwolenników lub zaprzysięgłych
wrogów. Na każdym z tych skrajnych punktów spektrum
przyciągania
i
odpychania
wykazujemy
skłonność
do
irracjonalności i rozpaczliwą potrzebę dystansowania się od
własnych emocji. Dobrą strategią jest próbować przejrzeć iluzję,
jaką kreują, bo jest to zawsze coś bombastycznego, mitycznego i
onieśmielającego, podczas gdy oni sami są tak naprawdę wręcz
nazbyt ludzcy — pełni tych samych lęków i słabości, które trapią
nas wszystkich. Spróbuj szukać w nich tych bardzo ludzkich
cech i ich demitologizować.
Efekt grupy
To odmiana syndromu grupy dla emocji wyższego szczebla.
Kiedy znajdujemy się w grupie o odpowiedniej liczebności,
stajemy się inni. Zwróć uwagę na to, jak Ty sam i inni ludzie
zachowują się na imprezie sportowej, na koncercie albo na
spotkaniu o charakterze religijnym lub politycznym. Nie da się
w takiej sytuacji nie poddawać zbiorowym emocjom. Serce bije
szybciej. Łatwiej o łzy radości i smutku. Znajdowanie się w
grupie nie stymuluje niezależności rozumowania, ale raczej
intensy kuje pragnienie przynależności. Może się to zdarzać
także w środowisku pracy, szczególnie jeśli osoba na
kierowniczym stanowisku gra na emocjach podwładnych, by
pobudzić w nich poczucie współzawodnictwa, zwiększyć poziom
ich agresji czy stworzyć dynamikę typu „my kontra oni”. Efekt
grupy niekoniecznie wymaga obecności innych. Może się
pojawiać w sposób wiralny, bo szereg opinii rozprzestrzenia się
w mediach społecznościowych i zaraża nas pragnieniem
dzielenia się z innymi własnymi poglądami — zwykle takimi o
znacznej intensywności, na przykład oburzeniem.
Stymulacja grupowych emocji ma pewien emocjonująco
pozytywny aspekt. Za ich sprawą potra my się jednoczyć, aby
robić coś dla wspólnego dobra. Gdy jednak zauważamy, że
mamy do czynienia z emocjami o bardziej diabolicznym
charakterze, takimi jak nienawiść do innych, fanatyczny
patriotyzm, agresja lub innego rodzaju skrajne poglądy, należy
próbować się na nie uodparniać, zdając sobie sprawę, jaki
mechanizm odpowiada za ich powstawanie. Często gdy jest to
możliwe, warto unikać określonych grup, aby móc zachować
niezależność sądów lub, gdy już się w takich grupach
znajdujemy, utrzymywać jak największy sceptycyzm.
Bądź świadom istnienia demagogów, którzy wykorzystują efekt
grupy i stymulują wybuchy irracjonalności. Tacy ludzie zawsze
uciekają się do szeregu sztuczek. Zaczynają od rozgrzewania
słuchaczy — mówią o ideach i wartościach wspólnych dla
wszystkich, co tworzy przyjemne uczucie wzajemnego
zrozumienia. Posługują się nieostrymi, ale naładowanymi
emocjami słowami, takimi jak sprawiedliwość, prawda czy
patriotyzm. Mówią o szlachetnych, jednak abstrakcyjnych
celach, a nie o rozwiązywaniu konkretnych problemów za
pomocą konkretnych działań.
Demagodzy obecni w sferach polityki i mediów próbują stale
wywoływać wrażenie paniki, naglącej potrzeby i oburzenia. To
zrozumiałe, muszą przecież utrzymywać emocje innych na
wysokim poziomie. Obrona przed takimi działaniami jest prosta:
pamiętaj, że dysponujesz rozumem, że możesz myśleć
samodzielnie — to najcenniejsze, co masz. Nie pozwalaj, aby
inni w jakikolwiek sposób ingerowali w Twoją mentalną
niezależność. W obecności ludzi, którzy według Ciebie mogą być
demagogami,
pamiętaj,
aby
zachowywać
maksymalną
ostrożność i stale analizować sytuację.
A oto ostatnia uwaga na temat irracjonalności ludzkiej natury:
nie wierz w to, że najbardziej ekstremalne postacie
irracjonalności zostały w jakiś sposób przezwyciężone dzięki
postępowi i oświeceniu. Na przestrzeni całej historii ludzkości
obserwujemy powtarzające się, narastające i opadające cykle
irracjonalności. Po wspaniałym złotym wieku Peryklesa, w
którym pojawili się licznie
lozofowie i zaczął się
rozprzestrzeniać duch nauki, nastąpił wiek przesądów,
sekciarstwa i nietolerancji. To samo zjawisko powtórzyło się po
okresie renesansu. Fakt, że cykl ten powraca raz za razem, jest
elementem ludzkiej natury.
Irracjonalność zmienia po prostu wygląd i style działania. Może
i nie ma już polowań na czarownice w dosłownym znaczeniu, ale
w XX wieku, nie tak dawno temu, bywaliśmy świadkami
pokazowych procesów z czasów stalinowskich, przesłuchań
organizowanych przez senatora McCarthy’ego w amerykańskim
senacie i masowych prześladowań podczas Chińskiej Rewolucji
Kulturalnej. Nieustannie pojawiają się różnego rodzaju kulty, na
przykład kult osobowości i fetyszyzowanie celebrytów. Doszło
także do tego, że technologia inspiruje żarliwość religijną.
Ludzie mają rozpaczliwą potrzebę, aby w coś wierzyć i
odpowiednie ku temu obiekty znajdują wszędzie. Sondaże
dowodzą, że coraz więcej osób wierzy w duchy i anioły — w XXI
wieku!
Dopóki będą istnieli ludzie, irracjonalność znajdzie sposoby, aby
się manifestować i rozprzestrzeniać. Racjonalność to coś
dostępnego dla jednostek, nieosiągalnego dla masowych ruchów
i nierozwijającego się za sprawą postępu technologicznego. A
jednoznacznymi dowodami na to, że stale miewamy do
czynienia z działaniem irracjonalności, jest charakteryzujące
ogromną większość z nas poczucie wyższości i oderwania od
innych.
Etap trzeci: strategie rozbudzania racjonalnej jaźni
Pomimo naszych wyraźnych tendencji do irracjonalności
wszyscy powinniśmy pokładać nadzieję w dwóch czynnikach.
Pierwszym z nich jest istnienie w historii i we wszystkich
kulturach ludzi charakteryzujących się wysokim poziomem
racjonalności — osobowości, dzięki którym ma miejsce postęp i
które powinny nam służyć za wzorce do naśladowania. To
między innymi takie osoby jak Perykles, Aśoka, władca
starożytnych Indii, Marek Aureliusz ze starożytnego Rzymu,
Marguerite de Valois ze średniowiecznej Francji, Leonardo da
Vinci, Karol Darwin, Abraham Lincoln, pisarz Antoni Czechow,
antropolożka Margaret Mead i biznesmen Warren Bu ett.
Wszystkie te osoby dysponują pewnymi charakterystycznymi
cechami — realizmem w ocenie samych siebie i swoich słabości,
oddaniem prawdzie i rzeczywistości, tolerancyjnym stosunkiem
do innych ludzi oraz umiejętnością osiągania celów, jakie sobie
postawiły.
Drugi czynnik to fakt, że prawie wszyscy z nas w pewnym
momencie życia doświadczają chwil wyjątkowej racjonalności.
Często wiąże się to z czymś, co nazywamy umysłem twórcy. To
rodzaj nastawienia, charakterystycznego na przykład dla
sytuacji, w której zwykle w określonym terminie mamy do
przygotowania jakiś projekt. Jedynymi emocjami, na jakie
możemy sobie pozwolić, są ekscytacja i poczucie przypływu
energii. Inne emocje po prostu uniemożliwiają koncentrację.
Ponieważ musimy osiągnąć konkretne wyniki, stajemy się
wyjątkowo praktyczni. Koncentrujemy się na pracy — nasz
umysł jest spokojny, nie wchodzi mu w drogę ego. Gdy inni
próbują nam przerywać lub przelewać na nas swoje emocje,
czujemy niechęć. Te chwile — tak ulotne, bo mogą trwać
zaledwie kilka tygodni, a nawet godzin — ujawniają naszą
racjonalną jaźń, która dąży do tego, aby wydostać się na
powierzchnię zdarzeń. Wymaga to wyłącznie pewnego poziomu
świadomości i praktyki.
Poniższe strategie zostały stworzone, aby pomóc Ci odnaleźć w
sobie wewnętrznego Peryklesa lub Atenę:
Gruntownie poznaj sam siebie. Emocjonalna jaźń rozkwita w
obliczu ignorancji. Z chwilą, w której zaczynamy zdawać sobie
sprawę z tego, w jaki sposób ta jaźń funkcjonuje i zapewnia
sobie nad nami panowanie, traci ona nad nami władzę i
jesteśmy w stanie spróbować ją poskromić. Pierwszy krok w
kierunku racjonalności powinniśmy zatem zawsze kierować do
własnego wnętrza. Zależy nam przecież na tym, aby ujawnić tę
emocjonalną jaźń w akcji. W tym celu musimy ustalić, w jaki
sposób działamy w stresie. Jakie nasze konkretne słabości
ujawniają się w takich chwilach — pragnienie przyjemności,
chęć nękania kogoś lub sprawowania nad kimś kontroli, a może
głęboka nieufność? Przyjrzyj się swoim decyzjom, zwłaszcza
takim, które okazały się nieefektywne — czy dostrzegasz
wzorzec, fundamentalny brak poczucia bezpieczeństwa, który je
napędza? Przeanalizuj swoje mocne strony, to, co odróżnia Cię
od innych ludzi. Pomoże Ci to określić cele odpowiadające
Twoim długoterminowym interesom i dostosowane do Twoich
umiejętności. Znając i doceniając to, co wyróżnia Cię na tle
innych, będziesz w stanie oprzeć się przyciąganiu syndromu
grupy i efektu grupy.
Przeanalizuj swoje emocje, docierając do ich źródeł.
Odczuwasz gniew. Gdy to uczucie zrodzi się w Tobie, zacznij o
nim świadomie myśleć. Czy ten gniew został wywołany przez
coś pozornie banalnego lub mało istotnego? Jeżeli tak, jest to
jednoznaczny dowód na to, że ktoś lub coś się za nim kryje. Być
może jego źródłem są jakieś bardzo nieprzyjemne emocje — na
przykład zazdrość lub paranoja. Musisz im spojrzeć prosto w
oczy. Poszukaj głębiej jakichś punktów zapalnych, aby zobaczyć,
od czego się to wszystko zaczęło. Warto się w tym celu
posługiwać dziennikiem, w którym będziesz mógł rejestrować
swoje
samooceny
z
bezwzględnym
obiektywizmem.
Największym niebezpieczeństwem jest nasze własne ego i
sposób, w jaki nieświadomie pielęgnujemy złudzenia na własny
temat. Mogą one być chwilowo pocieszające, ale na dłuższą
metę czynią nas defensywnymi i niezdolnymi do uczenia się czy
robienia postępów. Znajdź neutralną pozycję, z której będziesz
mógł obserwować swoje działania z odrobiną dystansu, a nawet
humoru. Wkrótce wszystko to stanie się Twoją drugą naturą i
kiedy emocjonalna jaźń nagle w jakiejś sytuacji będzie
dochodzić do głosu, natychmiast to zauważysz, będziesz w
stanie się wycofać i wrócić do pozycji neutralnej.
Wydłużaj czas reakcji. Tę umiejętność nabywa się dzięki
praktyce i powtarzalności. Kiedy jakieś zdarzenie lub interakcja
wymaga reakcji, musisz nauczyć się zatrzymywać. Może to
oznaczać zyczne oddalenie się do miejsca, w którym będziesz
mógł być sam i nie odczuwać jakiejkolwiek presji związanej z
koniecznością podjęcia jakiegoś działania. Albo napisanie
gniewnego e-maila, ale powstrzymanie się przed jego
wysłaniem. Przed podjęciem decyzji staraj się przez dzień czy
dwa przespać z problemem. Czując nagłe emocje, zwłaszcza
rozgoryczenie, nie prowadź rozmów telefonicznych i nie
komunikuj się z innymi. Jeśli zbyt pośpiesznie masz się zamiar
zaangażować w jakąś relację, na przykład zatrudnić kogoś lub
zostać zatrudnionym, wycofaj się i daj sobie jeden dzień na
przemyślenie sytuacji. Ostudź emocje. Im dłużej to potrwa, tym
lepiej, bo zmiana perspektywy wymaga czasu. Potraktuj to jako
trening odporności — im dłużej jesteś w stanie powstrzymywać
się od reakcji, tym więcej przestrzeni umysłowej zapewniasz
sobie na rzeczywistą re eksję i tym silniejszy staje się Twój
umysł.
Akceptuj ludzi jako fakty. Interakcje z ludźmi są głównym
źródłem zawirowań emocjonalnych, ale wcale nie musi tak być.
Problem polega na tym, że nieustannie osądzamy ludzi,
pragnąc, by byli kimś, kim nie są. Chcemy ich zmieniać.
Chcemy, aby myśleli i działali w określony sposób, najczęściej w
taki, w jaki myślimy i działamy my sami. A ponieważ nie jest to
możliwe, gdyż każdy z nas jest inny, jesteśmy nieustannie
sfrustrowani i podenerwowani. Zamiast tego powinieneś
postrzegać innych ludzi jako zjawiska tak neutralne jak komety
lub rośliny. Oni po prostu istnieją. Są bardzo różnorodni, dzięki
czemu życie staje się bogate i ciekawe. Zamiast się opierać i
próbować ich zmieniać, bierz to, co Ci dają. Niech dążenie do
zrozumienia ludzi stanie się dla Ciebie zabawną grą,
rozwiązywaniem zagadek. Wszystko to składa się przecież na
odgrywaną przez nas, ludzi, komedię. Tak, ludzie są
irracjonalni, ale Ty też. Spraw, aby Twoja akceptacja ludzkiej
natury stała się jak najbardziej radykalna. Dzięki temu się
uspokoisz i będziesz mógł obserwować innych bez emocji,
rozumiejąc ich na wyższym poziomie. Przestaniesz przelewać na
nich własne emocje. Wszystko to zapewni Ci większy zasób
równowagi i spokoju, wytworzysz sobie także więcej przestrzeni
do myślenia.
Oczywiście trudno jest tak postępować w kontaktach z
koszmarnymi typami, których zdarza nam się spotykać na
swojej drodze — z szalejącymi narcyzami, pasywnymi
agresorami i innymi ludźmi zapalnikami. Takie osoby
nieustannie pozostają testerami naszej racjonalności. Wzorcem
postępowania z nimi mogłyby się dla nas stać działania
rosyjskiego pisarza Antoniego Czechowa, jednego z najbardziej
zaciekle racjonalnych ludzi w historii. Jego rodzina była duża i
uboga. Ojciec alkoholik bezlitośnie bił wszystkie dzieci, w tym
młodego Czechowa. Czechow został lekarzem, a pisanie
traktował jako zajęcie dodatkowe. To, czego uczył się jako
lekarz, odnosił do istoty ludzkiej — jego celem było zrozumienie,
co czyni nas tak irracjonalnymi, tak nieszczęśliwymi i tak
niebezpiecznymi. Pisząc swoje opowiadania i dramaty,
odkrywał, że wchodzenie w umysły bohaterów ma niezwykłą
wartość terapeutyczną i pozwala zrozumieć motywacje nawet
najgorszych potworów. W ten sposób mógł przebaczyć każdemu,
nawet własnemu ojcu. Jego metoda pisarska polegała na
wyobrażaniu sobie, że każdy człowiek, bez względu na to jak
skrzywiony, ma powód, dla którego stał się takim, jaki jest,
logikę, która ma dla niego sens. Nawet tacy ludzie na swój
sposób dążą do spełniania się, robią to jednak irracjonalnie.
Zmieniając perspektywę i wyobrażając sobie ich historię od
wewnątrz, Czechow demitologizował brutali i agresorów —
nadawał im ludzki wymiar — więc przestawali wywoływać
nienawiść, a zamiast tego stawali się żałośni i zaczynali
wzbudzać litość. W kontaktach z ludźmi, nawet z najgorszymi,
warto zatem myśleć jak pisarz.
Znajdź optymalny stan równowagi myśli i emocji. Nie da
się oddzielić emocji od myślenia. Te kwestie są ze sobą
nierozerwalnie związane. Istnieje tutaj jednak czynnik
dominujący, niektórymi z nas emocje kierują bardziej niż
innymi. Tym, czego poszukujemy, są właściwe proporcje i
równowaga, coś, co prowadzi nas do najbardziej skutecznego
działania. Starożytni Grecy mieli na określenie tych dążeń
pewną metaforę: jeźdźca i konia.
Koń to nasza emocjonalna natura, która nieustannie nas
mobilizuje. Koń dysponuje potężną energią i siłą, ale bez jeźdźca
nie da się nim sterować — jest dziki, interesują się nim
drapieżniki i ciągle wpada w kłopoty. Jeździec to nasza myśląca
jaźń. Dzięki treningowi i praktyce trzyma wodze i steruje
koniem, przekształcając jego potężną zwierzęcą energię w coś
produktywnego. Każdy z nich jest bez drugiego bezużyteczny.
Bez jeźdźca nie ma mowy o ukierunkowanym ruchu ani celu.
Bez konia nie ma energii i siły. W przypadku większości ludzi
dominującą pozycję zajmuje koń, a jeździec jest słaby. U
niektórych z nas jeździec jest jednak zbyt silny, zbyt mocno
trzyma lejce i obawia się od czasu do czasu puścić zwierzę w
galop. Koń i jeździec muszą współpracować. Oznacza to, że
powinniśmy rozważać skutki naszych działań przed ich
rozpoczynaniem, że przed podejmowaniem decyzji powinniśmy
zawsze starać się wszechstronnie przemyśleć sytuację. Kiedy
jednak zadecydujemy już, co mamy zrobić, należy popuścić lejce
i z odwagą podjąć działanie, czując ducha przygody. Zamiast
być niewolnikami energii, powinniśmy ją kanalizować. To
esencja racjonalności.
Przykładem takiego idealnego połączenia w akcji jest dążenie
do zachowywania doskonałej równowagi między sceptycyzmem
(jeźdźcem) a ciekawością (koniem). W tym trybie jesteśmy
sceptycznie nastawieni do entuzjazmu — zarówno własnego, jak
i demonstrowanego przez innych. Nie przyjmujemy bez
wery kacji wyjaśnień innych i przedstawianych przez nich
„dowodów”. Analizujemy wyniki ich działań, a nie to, co mówią
o swoich motywacjach. Jeśli jednak posuniemy się zbyt daleko,
nasz umysł zamknie się na nietypowe idee, na ekscytujące
spekulacje, na ciekawość, a powinno nam zależeć na
zachowaniu elastyczności ducha, którą mieliśmy jako dziecko.
Wtedy interesowaliśmy się wszystkim, kierując się jednak
pragmatyczną potrzebą wery kowania i analizowania na własny
użytek wszelkich idei i przekonań. Te dwie sfery mogą
współistnieć. To równowaga, którą mają wszyscy geniusze.
Kochaj racjonalność. Istotne jest, aby nie postrzegać dążenia
do racjonalności jako czegoś bolesnego i ascetycznego. Tak
naprawdę dostarcza nam ona mocy, które są niezwykle
satysfakcjonujące i wartościowe, o wiele bardziej niż szereg
przyjemności o nieco maniakalnym charakterze, jakie zazwyczaj
oferuje nam świat. Na pewno zdarzało Ci się odczuwać coś
takiego, gdy bywałeś pochłonięty jakimiś projektami i
doświadczałeś co jakiś czas wybuchów emocji, dokonując
odkryć lub robiąc postępy w swojej pracy. Istnieją także inne
przyjemności. Zdolność poskramiania emocjonalnej jaźni w
ogóle prowadzi do spokoju i klarowności. W takim stanie umysłu
jesteśmy mniej pochłonięci drobnymi kon iktami i nieistotnymi
rozważaniami. Także nasze działania stają się skuteczniejsze, co
prowadzi do mniejszych zawirowań. Doświadczamy ogromnej
satysfakcji za sprawą opanowania własnej jaźni na najgłębszym
poziomie. Zyskujemy więcej przestrzeni umysłowej na
kreatywność. Czujemy większą kontrolę nad własnym życiem.
Wiedząc o tym wszystkim, łatwiej Ci będzie zapewnić sobie
motywację do zgłębiania tkwiących w Tobie mocy. Pod tym
względem zaczniesz podążać ścieżką Peryklesa, który wyobrażał
sobie, że bogini Atena ucieleśnia wszystkie praktyczne moce
racjonalności. Czcił zatem i kochał tę boginię nad wszystkie
inne. My nie oddajemy jej już hołdów jako bóstwu, ale
powinniśmy głęboko cenić wszystkich tych, którzy promują
racjonalność w naszym własnym świecie, i starać się przyswajać
sobie ich siłę najlepiej, jak potra my.
„Polegaj na swem uczuciu!” — Aliści uczucia nie są niczem
ostatecznem pierwotnem, za uczuciami kryją się sądy i
oceny, odziedziczone w formie uczuć (sympatyj i antypatyj).
Natchnienie, płynące z uczucia, jest wnukiem jakiegoś sądu
— i to często fałszywego sądu! — w każdym zaś razie nie
własnego! Ufać swemu uczuciu — znaczy to być
posłuszniejszym swemu antenatowi i swej babce oraz ich
praojcom niż bogom, którzy są w nas samych: swemu
rozumowi i swemu doświadczeniu.
— FRYDERYK NIETZSCHE
Rozdział 2.
Przekształć miłość własną w
empatię
Prawo narcyzmu
Wszyscy w naturalny sposób jesteśmy zaopatrzeni w niezwykłe
narzędzie do tworzenia więzi z ludźmi i zapewniania sobie
korzyści społecznych — empatię. Pielęgnowana i odpowiednio
wykorzystywana umożliwia nam ona wgląd w nastroje i myśli
innych oraz daje moc przewidywania ludzkich działań i
łagodnego osłabiania ich oporu. Skuteczność tego instrumentu
ogranicza jednak zwykle nasz egocentryzm. Wszyscy jesteśmy
narcyzami, choć u niektórych z nas tendencja ta przejawia się
silniej niż u innych. Naszą życiową misją jest okiełznanie miłości
własnej i ustalenie, w jaki sposób powinniśmy kierować naszą
wrażliwość na zewnątrz, w stronę innych, a nie do wewnątrz.
Jednocześnie musimy uczyć się rozpoznawać toksycznych
narcyzów w naszym otoczeniu, zanim wpadniemy w ich sidła i
zostaniemy zatruci ich zazdrością.
Narcystyczne spektrum
Od momentu narodzin, my, ludzie czujemy niekończącą się
potrzebę zwracania na siebie uwagi. Jesteśmy istotami
społecznymi. Nasze przetrwanie i szczęście zależą od więzi,
jakie tworzymy z innymi. Jeśli ci inni nie zwracają na nas uwagi,
nie możemy nawiązać z nimi kontaktu na żadnym poziomie. Ma
to pewien czysto zyczny aspekt — aby czuć, że żyjemy, musimy
wiedzieć, że inni się nam przyglądają. Ludzie, którzy przetrwali
długie okresy izolacji, mogą potwierdzić, że bez kontaktu
wzrokowego z drugim człowiekiem zaczynamy wątpić we
własne istnienie i popadać w głęboką depresję. Ta potrzeba jest
jednak także głęboko psychologiczna: dzięki właściwości uwagi,
jaką poświęcają nam inni, czujemy się rozpoznawalni i
doceniani za to, kim jesteśmy. Zależy od tego nasze poczucie
własnej wartości. To tak istotne dla ludzkiego zwierzęcia, że aby
zwrócić na siebie uwagę, jesteśmy w stanie zrobić niemal
wszystko, na przykład popełniamy przestępstwa lub próbujemy
popełniać samobójstwa. Przyjrzyj się jakiemukolwiek działaniu
jakiegokolwiek człowieka, a dojdziesz do wniosku, że ta
potrzeba jest podstawową motywacją każdego z nas.
Próbując zaspokajać głód zwracania na siebie uwagi, stajemy
jednak przed nieuniknionym problemem: do dyspozycji mamy
tylko to, co jest. W ramach relacji rodzinnych musimy
współzawodniczyć z rodzeństwem, w szkole z kolegami z klasy,
w pracy ze współpracownikami. Chwile, w których czujemy się
zauważani i doceniani, są ulotne. Większości ludzi nasz los jest
w znacznej mierze obojętny, bo muszą radzić sobie z własnymi
problemami. Są nawet tacy, którzy nie ukrywają, że są do nas
nastawieni wrogo i nie okazują nam szacunku. Jak zatem radzić
sobie z chwilami, w których czujemy się samotni, a nawet
opuszczeni? Możemy podwajać wysiłki, aby zwracać na siebie
uwagę, ale to zwykle wiąże się z ogromnym wydatkiem
energetycznym i często miewa odwrotny skutek — ludzie,
którzy za bardzo się starają, wydają się zdesperowani i nie
potra ą zapewnić sobie uwagi, której pragną. Nie możemy po
prostu żądać od innych, aby stale potwierdzali naszą
samoocenę, a jednak tego pragniemy.
Mając do czynienia z takim dylematem od wczesnego
dzieciństwa, większość z nas wymyśla rozwiązanie, które bywa
całkiem skuteczne: tworzymy jaźń, obraz nas samych, który
zapewnia nam komfort i sprawia, że czujemy się spełnieni od
wewnątrz. Ta jaźń składa się z naszych gustów i opinii, z
naszego oglądu świata, z tego, co cenimy. Budując taki obraz
samych siebie, staramy się podkreślać cechy pozytywne i
usprawiedliwiać wady. Nie możemy się jednak posuwać za
daleko, bo jeśli nasze przekonanie o tym, jacy jesteśmy, będzie
zbyt oderwane od rzeczywistości, inni uświadomią nam tę
rozbieżność i zaczniemy w siebie wątpić. Jeśli natomiast
zrobimy to prawidłowo, ostatecznie zyskamy jaźń, którą
będziemy mogli kochać i hołubić. W takich momentach nasza
energia zwraca się do wewnątrz. Centralnym punktem własnej
uwagi stajemy się my sami. Gdy w nieunikniony sposób tra ają
nam się chwile, w których czujemy się osamotnieni lub
niedoceniani, możemy wycofywać się do sfery tej jaźni i
uspokajać się. W chwilach zwątpienia i depresji nasza miłość
własna okazuje nam wsparcie, sprawia, że czujemy się
dowartościowani, a nawet lepsi od innych. Nasz własny obraz
samych siebie działa jak termostat, pomagając nam regulować
poziom naszych wątpliwości i niepewności. Z punktu widzenia
zapewniania sobie uwagi i uznania przestajemy być całkowicie
zależni od innych. Mamy poczucie własnej wartości.
Ta koncepcja może się wydawać dziwna. Zwykle przyjmujemy
taki obraz samych siebie za pewnik, zupełnie jak powietrze,
którym oddychamy, i operujemy nim w znacznej mierze
podświadomie. Nie czujemy ani nie widzimy, jak działa
termostat. Najlepszym sposobem, aby dosłownie zwizualizować
sobie tę dynamikę, jest przyjrzenie się tym, którym brakuje
spójnego poczucia jaźni — osobom, które będziemy nazywać
głęboko narcystycznymi.
Gdy konstruujemy jaźń, na którą możemy liczyć i którą możemy
kochać, kluczowym momentem w jej rozwoju jest okres, gdy
mamy od dwóch do pięciu lat. Powoli rozdzielamy się wtedy z
matką i stajemy w obliczu świata, w którym nie możemy liczyć
na natychmiastową graty kację. Uświadamiamy sobie także, że
jesteśmy z jednej strony sami, a z drugiej nadal, aby przetrwać,
zależni od naszych rodziców. Naszą reakcją jest identy kacja z
najlepszymi cechami rodziców — z ich siłą i zdolnością do
zapewniania nam ukojenia — i włączenie tych cech do własnej
osobowości. Jeśli nasi rodzice wspierają nasze pierwsze wysiłki
w dążeniu do niezależności, jeśli potwierdzają naszą potrzebę
poczucia siły i rozpoznają wyjątkowe cechy, jakimi dysponujemy,
nasz obraz samych siebie zyskuje fundamenty i możemy powoli
zaczynać coś na nich budować. Osoby głęboko narcystyczne
doznają natomiast na tym wczesnym etapie rozwoju
gwałtownego rozdarcia i dlatego nigdy nie konstruują do końca
spójnego i realistycznego poczucia jaźni.
Dzieje się tak dlatego, że ich matki (lub ojcowie) sami często
bywają głęboko narcystyczni i zbyt pochłonięci sobą, aby w
ogóle dostrzegać dziecko, nie mówiąc nawet o zachęcaniu go do
pierwszych prób zapewniania sobie niezależności. Z drugiej
strony mogą to być także osoby skłonne do usidlania dziecka, do
otaczania go kokonem — nadmiernie ingerujące w jego życie,
przytłaczające je swoją troską, izolujące od innych i uznające
jego rozwój za sposób na potwierdzanie własnej wartości. Takie
osoby nie dają dziecku możliwości stworzenia jaźni. W historii
prawie wszystkich osób głęboko narcystycznych znajdujemy
albo odrzucenie, albo usidlenie. W efekcie nie dysponują one
jaźnią, do której mogłyby się wycofać, nie mają podstaw, aby
mieć poczucie własnej wartości, i są całkowicie zależne od
uwagi innych, aby móc czuć, że żyją i są wartościowe.
Jeśli takie narcystyczne osoby są ekstrawertykami, to w
dzieciństwie są w stanie funkcjonować stosunkowo nieźle, a
nawet się rozwijać, bo stają się mistrzami przyciągania i
monopolizowania uwagi. Mogą wydawać się żywiołowe i
ekscytujące. W przypadku dziecka takie cechy można uznawać
za oznakę przyszłego sukcesu społecznego. Pod powierzchnią
stają się jednak niebezpiecznie uzależnione od uwagi innych,
którą pobudzają, aby czuć się spełnione i wartościowe. Jeśli
natomiast są introwertykami, wycofują się do krainy fantazji,
wyobrażając sobie jaźń, która jest lepsza od jaźni innych. A
ponieważ nie uzyskają potwierdzenia tego obrazu samych siebie
w oczach innych, bo jest on całkowicie nierealistyczny, także
przeżywają chwile poważnych wątpliwości, a nawet mogą czuć
nienawiść do samych siebie. Są albo bóstwami, albo robakami.
Nie posiadając spójnego rdzenia, mogą sobie wyobrażać, że są
różnymi osobami, a zatem ich fantazje zmieniają się wraz z
prowadzonymi przez nie próbami znajdowania sobie coraz to
nowych osobowości.
Koszmarem dla osób głęboko narcystycznych bywa zazwyczaj
wiek między dwudziestką a trzydziestką, bo nie udaje im się
wytworzyć wspomnianego wyżej wewnętrznego termostatu,
spójnego poczucia jaźni, którą mogliby kochać i na niej polegać.
Ekstrawertycy, aby czuć, że żyją i są doceniani, muszą stale
przyciągać uwagę. Robią się coraz bardziej dramatyczni,
ekshibicjonistyczni i megalomańscy. Może się to stawać
męczące, a nawet żałosne. Muszą zmieniać przyjaciół i
okoliczności, aby stale występować przed nową publicznością.
Introwertycy wchodzą natomiast coraz głębiej w krainę fantazji.
Nie mają umiejętności społecznych i promieniują wyższością,
więc mają tendencję do zrażania do siebie innych i zwiększania
tym samym niebezpiecznego poczucia własnej izolacji. W obu
tych przypadkach niezbędną protezą zapewniającą takim
ludziom ukojenie w nieuniknionych momentach zwątpienia i
depresji mogą się stawać narkotyki, alkohol czy też wszelkie
inne postacie uzależnień.
Osoby głęboko narcystyczne da się rozpoznać na podstawie
następujących wzorców zachowania: gdy ktokolwiek je obraża
lub kwestionuje ich słowa albo działania, nie dysponują żadną
obroną, niczym wewnętrznym, co mogłoby im zapewniać
ukojenie lub potwierdzić ich wartość. Reagują na ogół z
wściekłością i w poczuciu tego, że to one mają słuszność,
pragną zemsty. To jedyny sposób, w jaki potra ą koić poczucie
zagubienia. We wszelkiego rodzaju kon iktach odgrywają rolę
zranionych o ar, co dezorientuje innych, a nawet wzbudza ich
sympatię. Są zgryźliwe i nadwrażliwe. Niemal wszystko biorą do
siebie. Mogą stawać się dosyć paranoiczne i we wszystkich
doszukiwać się wrogów. Gdy mówimy o czymś, co w jakiś
sposób nie dotyczy ich bezpośrednio, nietrudno doszukać się w
wyrazie ich twarzy objawów zniecierpliwienia lub dystansu.
Natychmiast kierują rozmowę z powrotem na siebie i rzucają
jakąś historyjkę lub anegdotę, aby odwrócić uwagę od
trawiącego je poczucia niepewności. Widząc, że inni zwracają
uwagę na siebie, a we własnym mniemaniu zasługują na nie
one, mogą wykazywać skłonność do wściekłych ataków
zazdrości. Często cechuje je skrajna pewność siebie, bo jest to
coś, co zawsze pomaga zwracać na siebie uwagę i starannie
ukrywa ich wewnętrzną pustkę i rozczłonkowaną jaźń. Należy
uważać, aby nie wystawiać tej ich pewności siebie na próbę.
Jeśli chodzi o innych ludzi w ich życiu, osoby głęboko
narcystyczne dysponują niezwykłą właściwością, która bywa
trudna do zrozumienia. Otóż wykazują one tendencję do
postrzegania innych jako przedłużenia siebie — ludzie są dla
nich wyłącznie narzędziami do zapewniania sobie uwagi i
walidacji. Ich pragnieniem jest kontrolowanie innych tak, jakby
kontrolowali własną rękę lub nogę. W związkach stopniowo
skłaniają swoich partnerów do zrywania kontaktów z
przyjaciółmi — bo przecież nie mogą mieć konkurencji w kwestii
zwracania na siebie uwagi.
Niektórym utalentowanym osobom o głęboko narcystycznych
cechach (patrz: przykłady w dalszej części rozdziału) udaje się
znajdować pewien rodzaj odkupienia w pracy, gdzie mogą
ukierunkowywać swoją energię i przyciągać uwagę, której
pożądają dzięki własnym osiągnięciom, choć zwykle bywają
dosyć niekonsekwentne i niestabilne. Dla większości tego
rodzaju osób koncentracja na pracy bywa jednak zwykle czymś
zbyt trudnym. Bez termostatu w postaci poczucia własnej
wartości tacy ludzie miewają tendencję do ciągłego
zamartwiania się o to, co inni o nich myślą, a to sprawia, że
trudno jest im się przez dłuższy czas koncentrować na
wydarzeniach zewnętrznych i stawiać czoła niecierpliwości i
niepokojowi, jakie towarzyszą pracy. Często zmieniają więc
miejsca pracy i ścieżki kariery, co staje się dla nich gwoździem
do trumny, bo nie są w stanie zapewniać sobie rzeczywistego
uznania dzięki własnym osiągnięciom i ciągle pochłania ich
potrzeba sztucznego stymulowania uwagi innych.
Jednostki głęboko narcystyczne bywają denerwujące i
frustrujące w obejściu; mogą się także stać bardzo szkodliwe,
jeśli zbytnio się do nich zbliżamy. Wciągają nas we własne
niekończące się dramaty i sprawiają, że zaczynamy mieć
poczucie winy, jeżeli bez ustanku nie poświęcamy im uwagi.
Relacje z nimi są całkowicie niesatysfakcjonujące, a bycie
partnerem lub małżonkiem kogoś takiego może być wręcz
śmiertelnie niebezpieczne. W ostatecznym rozrachunku
wszystko musi się kręcić wokół nich, więc po ustaleniu, że ktoś
jest osobą głęboko narcystyczną, najlepszym rozwiązaniem
będzie zejście mu z drogi.
Istnieje także pewna odmiana takich ludzi — jeszcze bardziej
niebezpieczna i toksyczna za sprawą zakresu władzy, jaki mogą
skupiać we własnych rękach — a mianowicie narcystyczni
przywódcy. (Ten typ osobowości istnieje od dawna, za jego
pierwszy odnotowany przykład można prawdopodobnie uznać
znanego z Biblii Absaloma, ale w starożytnej literaturze nie
brakuje także innych tego rodzaju ludzi, wystarczy wspomnieć
choćby o Alkibiadesie, Cyceronie czy cesarzu Neronie). Do tej
kategorii należą niemal wszyscy dyktatorzy czy tyranizujący
innych szefowie. Na ogół bywają oni bardziej ambitni niż
przeciętne osoby o cechach głęboko narcystycznych i przez
jakiś czas są w stanie zaprzęgać tę energię do pracy.
Demonstrując narcystyczną pewność siebie, przyciągają uwagę
i naśladowców. Mówią i robią rzeczy, których inni ludzie nie
mają odwagi powiedzieć lub zrobić, co wydaje się godne
podziwu i autentyczne. Zdarza się, że miewają wizje dotyczące
jakichś innowacyjnych produktów, a ponieważ promieniują
pewnością siebie, są także w stanie znajdować osoby, które
pomagają im te wizje realizować. Są ekspertami w
wykorzystywaniu innych.
Jeśli udaje im się odnieść sukces, pojawia się straszliwy wir — w
ich orbitę tra a coraz więcej ludzi, co tylko rozdyma ich
megalomanię. Gdy ktokolwiek ośmiela się rzucić im wyzwanie,
są bardziej od innych ludzi skłonni do popadania w głęboką,
narcystyczną wściekłość. Są nadwrażliwi. Lubią też wywoływać
ciągłe dramaty, które mają stanowić uzasadnienie ich władzy —
są jedynymi, którzy potra ą rozwiązać tworzone przez samych
siebie problemy. Zapewnia im to także więcej możliwości
znajdowania się w centrum uwagi. Miejsce pracy pod ich
kierownictwem nigdy nie jest stabilne.
Czasami tacy ludzie zostają przedsiębiorcami, którzy zakładają
rmy za sprawą swojej charyzmy i zdolności przyciągania
innych. Często charakteryzuje ich także rys kreatywności. W
przypadku wielu tego rodzaju przywódców braki w zakresie
wewnętrznej stabilności oraz kreowany przez nich chaos
znajdują odzwierciedlenie w funkcjonowaniu ich
rmy lub
grupy, której przewodzą. Tacy ludzie nie potra ą stworzyć
spójnej struktury czy organizacji. Muszą wszystko wiedzieć,
wszystko i wszystkich kontrolować — wszyscy inni to przecież
ich obiekty self. Szczycą się tym, że są autentyczni i
spontaniczni, a tak naprawdę brakuje im zdolności koncentracji
i nie są w stanie stworzyć czegokolwiek, co będzie trwałe.
Wykazują tendencję do wywoływania pożarów, do niszczenia
wszystkiego, co tworzą.
Wyobraźmy sobie narcyzm jako sposób oceny poziomu naszego
egocentryzmu, jakby miał on mierzalną skalę z wartościami
wysokimi i niskimi. Na pewnej głębokości, powiedzmy, że
poniżej połowy skali, ludzie wchodzą w sferę głębokiego
narcyzmu. Po osiągnięciu tej głębokości bardzo trudno jest im
się wynurzyć, bo nie mają aparatu samooceny. Osoby głęboko
narcystyczne pozostają całkowitymi egocentrykami i znajdują
się prawie zawsze w dolnej części skali. Jeśli chwilowo udaje im
się nawiązywać kontakt z innymi ludźmi, komentarze, które ci
ludzie wygłaszają, lub działania, które podejmują, napędzają ich
poczucie zagubienia i gwałtownie toną. Przeważnie mają jednak
tendencję do zapadania się coraz głębiej w sobie. Inni ludzie to
narzędzia. Rzeczywistość jest tylko odzwierciedleniem ich
potrzeb. Stałe zwracanie na siebie uwagi jest ich jedynym
sposobem na przetrwanie.
Powyżej połowy skali znajduje się natomiast coś, co będziemy
nazywać
osobowością
funkcjonalnie
narcystyczną.
To
przestrzeń, w której mieści się większość z nas. Także jesteśmy
zaabsorbowani sobą, ale tym, co nie pozwala nam zapadać się w
sobie, jest spójne poczucie jaźni, na którym możemy polegać i
które kochamy. (Na ironię zakrawa fakt, że wyraz „narcyzm”
oznacza miłość własną, gdy w rzeczywistości osoby głęboko
narcystyczne nie mają spójnej jaźni, którą mogłyby kochać, i to
jest właśnie źródłem ich problemu). W ten sposób wytwarzamy
w sobie wewnętrzną elastyczność. Mogą się nam zdarzać
chwile, w których na przykład pod wpływem przygnębienia lub
życiowych wyzwań pogrążamy się w narcyzmie i opadamy
poniżej połowy skali, ale zawsze się wynurzamy. Osoby
funkcjonalnie narcystyczne nie czują nieustannej niepewności
ani cierpienia i nie muszą stale zwracać na siebie uwagi, więc
mogą kierować się na zewnątrz, ku pracy i budowaniu relacji z
innymi ludźmi.
Nasze zadanie jako badaczy natury ludzkiej jest trojakiego
rodzaju. Po pierwsze, musimy w pełni zrozumieć fenomen
głębokiego narcyzmu. Chociaż osoby tego rodzaju stanowią
mniejszość, niektóre z nich mogą wyrządzać bardzo poważne
szkody w swoim otoczeniu. Musimy umieć rozpoznawać
toksycznych ludzi wywołujących zamieszanie i usiłujących
zmieniać nas w obiekty, które będą mogli wykorzystać do
własnych celów. Przyciągają nas niezwykłą energią, gdy jednak
wpadamy w ich sidła, próby uwalniania się z nich mogą
okazywać się koszmarem. Są mistrzami emocjonalnej żonglerki i
z upodobaniem wywołują u innych poczucie winy. Najbardziej
niebezpieczni ze wszystkich takich osób są narcystyczni
przywódcy — musimy umieć opierać się ich czarowi i potra ć
demaskować fasadę ich pozornej kreatywności. Wiedza o tym,
jak radzić sobie w życiu z osobami głęboko narcystycznymi, to
ważna umiejętność, którą powinien posiąść każdy z nas.
Po drugie, musimy być uczciwi wobec własnej natury i jej nie
wypierać. Wszyscy jesteśmy narcyzami. Podczas rozmów
wszyscy dążymy do tego, aby móc się wypowiedzieć, aby
zaprezentować własną narrację, aby wyrazić swoją opinię.
Lubimy ludzi, którzy podzielają nasze poglądy — bo to
potwierdza nasz dobry gust. Jeśli tak się składa, że jesteśmy
asertywni, postrzegamy asertywność jako cechę pozytywną, bo
jest nasza, natomiast inni, bardziej nieśmiali, zwykle oceniają ją
jako coś nieznośnego i wolą cechy bardziej introspektywne. Za
sprawą miłości własnej wszyscy łakniemy pochlebstw.
Moralizatorzy, którzy w dzisiejszych czasach próbują się
odseparowywać od ogółu i potępiać narcyzów, często bywają
największymi z nich — uwielbiają brzmienie swojego głosu, gdy
wskazują innych palcami i prawią kazania. Wszyscy znajdujemy
się w spektrum egocentryzmu. Tworzenie jaźni, którą możemy
kochać, to właściwy kierunek rozwoju, nie powinny się z nim
wiązać żadne stygmaty. Bez wewnętrznego szacunku dla
samych siebie wpadalibyśmy w głęboki narcyzm. Aby natomiast
wyjść poza narcyzm funkcjonalny, co powinno być naszym
celem, musimy najpierw stać się uczciwi wobec samych siebie.
Jeśli będziemy zaprzeczać istnieniu własnej egocentrycznej
natury i próbować udawać, że jesteśmy bardziej altruistyczni
niż inni, jakakolwiek przemiana nie będzie możliwa.
Po trzecie i najważniejsze, musimy się poddać transformacji i
zacząć przekształcać w zdrowych narcyzów. Osoby będące
zdrowymi narcyzami mają silne i jeszcze bardziej odporne niż
osoby funkcjonalnie narcystyczne poczucie własnej jaźni. Mają
tendencję do zbliżania się do szczytu skali. Szybciej otrząsają
się z cierpienia i szybciej zapominają o zniewagach. Nie
polegają tak bardzo na innych w zakresie walidacji. W pewnym
momencie życia zdają sobie sprawę, że mają ograniczenia i
wady — są w stanie z tych wad żartować i nie brać do siebie
zniewag. Tacy ludzie mają kompletny obraz samych siebie, więc
ich miłość własna jest pod wieloma względami bardziej realna i
pełna. Dysponując tego rodzaju mocnymi fundamentami
wewnętrznymi, są w stanie częściej i łatwiej niż inni kierować
swoją uwagę na zewnątrz — w jednym z dwóch kierunków, a
czasem w obu jednocześnie. Przede wszystkim mogą kierować
uwagę i miłość na swoją pracę, stając się wielkimi artystami,
twórcami i wynalazcami. Ponieważ potra ą koncentrować się na
pracy bardziej intensywnie niż inni, zwykle odnoszą w swoich
przedsięwzięciach sukcesy, co zapewnia im niezbędny poziom
uwagi i zainteresowania innych. Mogą miewać chwile
zwątpienia i niepewności, a jako artyści być nieustannie
rozedrgani, ale praca stale uwalnia ich od nadmiernego
egocentryzmu.
Drugim kierunkiem, jaki obierają zdrowi narcyzi, jest otwieranie
się na ludzi i rozwijanie w sobie empatii. Wyobraź sobie empatię
jako obszar znajdujący się na samym szczycie skali i poza nią —
jako całkowitą absorpcję innych. My, ludzie, z natury
dysponujemy niezwykłymi zdolnościami rozumienia innych „od
wewnątrz”. W pierwszych latach życia czujemy się całkowicie
związani z matką — jesteśmy w stanie w sposób prewerbalny
wyczuwać jej nastrój i odczytywać wszystkie emocje, których
doznaje. U ludzi, inaczej niż u pozostałych zwierząt, odnosi się
to zresztą nie tylko do matki, ale także do innych opiekunów i
osób z ich otoczenia.
To zyczna postać empatii, którą odczuwamy także jako dorośli
do najbliższych przyjaciół, małżonków czy partnerów. Mamy
także naturalną zdolność przyjmowania punktu widzenia
innych, zdawania sobie sprawy z tego, o czym myślą. Z powodu
naszego egocentryzmu te umiejętności pozostają w znacznej
mierze uśpione, w wieku mniej więcej dwudziestu kilku lat,
dysponując większym zasobem pewności siebie, możemy jednak
zacząć koncentrować się na innych i na nowo je odkrywać. Ci z
nas, którzy okazują empatię w ten sposób, często stają się
doskonałymi obserwatorami więzi społecznych w dziedzinie
sztuki lub nauki, terapeutami i przywódcami najwyższego
szczebla.
Potrzeba rozwijania w sobie tego rodzaju empatii jest dziś
większa niż kiedykolwiek wcześniej. Wiele badań wskazuje, że
od późnych lat siedemdziesiątych XX wieku mamy do czynienia
ze stopniowym wzrostem poziomu egocentryzmu i narcyzmu u
młodych ludzi, zdecydowanie przyspieszającym od roku 2000.
Wiele można w tej kwestii przypisywać technologii i
internetowi. Poświęcamy po prostu coraz mniej czasu na
interakcje społeczne, a coraz więcej na nawiązywanie
kontaktów w sieci, co sprawia, że coraz trudniej jest nam
rozwijać empatię i doskonalić umiejętności społeczne. Empatia,
jak każda umiejętność, wymaga koncentracji uwagi. Jeśli nasza
uwaga
jest
nieustannie
absorbowana
przez
potrzebę
spoglądania na ekran smartfona, to nigdy tak naprawdę nie
zyskujemy oparcia w uczuciach innych ludzi i nigdy nie
przyjmujemy ich punktów widzenia. Ciągle wracamy do
własnego wnętrza, prześlizgując się wyłącznie po powierzchni
interakcji społecznych, i nigdy tak naprawdę się w te interakcje
nie angażując. Nawet w tłumie pozostajemy zasadniczo samotni.
Ludzie stają się dla nas tylko narzędziami — nie są po to, aby
tworzyć z nimi więzi, ale by koić nasze poczucie niepewności.
Nasze mózgi zostały skonstruowane tak, by umożliwiać nam
ciągłe interakcje społeczne; złożoność tych interakcji jest
jednym z głównych czynników, które drastycznie zwiększyły
poziom naszej inteligencji jako gatunku. Ograniczanie
angażowania się w kontakty z innymi zaczyna w pewnym
momencie negatywnie wpływać na mózg i prowadzi do atro i
umiejętności społecznych. Co gorsza, nasza kultura wykazuje
tendencję do podkreślania najwyższej wartości indywidualności
i praw jednostki, zachęcając nas tym samym do coraz głębszego
pogrążania się w sobie. Dostrzegamy coraz więcej ludzi, którzy
nie wyobrażają sobie, że inni mogą mieć inny punkt widzenia —
że nie wszyscy jednakowo myślimy i tego samego pragniemy.
Musisz się starać przeciwdziałać tym zjawiskom i wytwarzać
empatyczną energię. Poszczególne elementy spektrum mają
charakterystyczne cechy. Głęboki narcyzm sprawia zazwyczaj,
że pogrążamy się coraz bardziej w sobie, bo nasza więź z
rzeczywistością ulega osłabieniu i nie jesteśmy w stanie
naprawdę koncentrować się na pracy czy rozwijać relacji.
Empatia działa odwrotnie. Gdy coraz częściej kierujemy uwagę
na zewnątrz, zyskujemy stały dostęp do pozytywnych informacji
zwrotnych. Inni coraz bardziej łakną naszego towarzystwa.
Powinniśmy rozwijać umiejętności w zakresie empatii, bo dzięki
nim będziemy efektywniej pracować i bez szczególnych starań
przyciągać uwagę innych, a to coś, dzięki czemu się rozwijamy.
Empatia tworzy własną, pozytywną dynamikę.
Oto cztery elementy wchodzące w skład zestawu zdolności
empatycznych.
Postawa empatyczna. Empatia jest czymś więcej niż tylko
stanem umysłu, określonym sposobem odnoszenia się do
innych. Największym niebezpieczeństwem, jakie w tym
kontekście napotykamy, jest ogólne założenie, że naprawdę
rozumiemy ludzi i że jesteśmy w stanie błyskawicznie ich
oceniać i kategoryzować. Zamiast tego powinieneś zacząć od
założenia, że jesteś ignorantem i że masz naturalne
uprzedzenia,
które
sprawiają,
że
oceniasz
innych
nieprawidłowo. Ludzie wokół Ciebie noszą maski, które
odpowiadają ich celom. A Ty mylisz te maski z rzeczywistością.
Pozbądź się skłonności do przedwczesnych ocen. Otwórz umysł,
aby zobaczyć ludzi w nowym świetle. Nie zakładaj, że jesteś
podobny do innych lub że podzielają oni Twoje wartości. Każda
osoba, którą poznajesz, jest jak nieodkryty ląd o bardzo
szczególnej orze psychologicznej, którą powinieneś dokładnie
zbadać. I przygotuj się na to, że będziesz zaskoczony tym, co
odkryjesz. Taki elastyczny, otwarty duch przypomina kreatywną
energię — gotowość rozważania większej niż zazwyczaj liczby
dostępnych opcji. To istotne, bo tak naprawdę rozwijanie
umiejętności empatii pogłębia także naszą kreatywność.
Najlepiej jest rozpocząć taką transformację własnego
nastawienia od codziennych rozmów, jakich prowadzimy bez
liku. Spróbuj odwrócić typowy impuls, który popycha Cię do
mówienia i wyrażania swoich opinii, a zamiast tego dowiedz się,
jaki jest punkt widzenia Twojego rozmówcy. Przecież jesteś go
niezmiernie ciekaw! Postaraj się, najlepiej jak potra sz,
wyciszyć swój nieprzerwany monolog wewnętrzny. Poświęć całą
uwagę drugiej osobie. Chodzi tu o jakość słuchania, o to, abyś
mógł w trakcie rozmowy odnieść się do tego, o czym mówił Twój
rozmówca, albo do tego, co nie zostało powiedziane, ale co
wyczułeś. Osiągniesz w ten sposób niezwykle silny efekt
oczarowania.
W ramach takiej postawy zapewniamy innym identyczny poziom
wyrozumiałości jak ten, który przyznajemy sobie sami. Oto
przykład: wszyscy wykazujemy tendencję do przypisywania winy
za własne błędy okolicznościom, które skłoniły nas do
określonych działań. Kiedy jednak błędy popełniają inni, mamy
skłonność do postrzegania tego w kategoriach wad ich
charakteru, czegoś, co wypływa z ograniczeń ich osobowości.
Cecha ta znana jest pod nazwą błędu atrybucji. Musisz się jej
przeciwstawić. Dysponując postawą empatyczną najpierw
powinieneś się zastanowić nad okolicznościami, które mogły
sprawić, że ktoś zrobił to, co zrobił, przyznając mu taki sam
kredyt zaufania, jaki przyznałbyś sobie.
Przyjęcie takiej postawy zależy od jakości Twojej miłości
własnej. Jeśli czujesz się zdecydowanie lepszy od innych lub
pogrążasz się w niepewności, doświadczane przez Ciebie chwile
empatii i współodczuwania emocji innych będą płytkie. Tym,
czego potrzebujesz, jest całkowita akceptacja własnego
charakteru, w tym także własnych wad, które powinieneś nie
tylko wyraźnie dostrzegać, ale nawet cenić i kochać. Nie jesteś
doskonały. Nie jesteś aniołem. Masz taką samą naturę jak inni.
Dzięki takiej postawie będziesz zdolny do tego, by się z siebie
śmiać i nie brać do siebie zniewag. Dysponując rzeczywistą
wewnętrzną mocą i odpornością, będziesz w stanie łatwiej
kierować własną uwagę na zewnątrz.
Instynktowna
empatia.
Empatia
jest
narzędziem
emocjonalnego dostrajania się do innych. Trudno jest nam
odczytywać lub wyczuwać myśli innych osób, ale ich uczucia i
nastroje są dla nas znacznie łatwiejsze do zrozumienia. Wszyscy
wykazujemy skłonność do wychwytywania emocji innych.
Fizyczne granice między nami a innymi ludźmi są znacznie
mniej nieprzenikalne, niż to sobie uświadamiamy. Inni
nieustannie oddziałują na nasze nastroje. Tym, czym zajmujemy
się tutaj, jest przekształcanie reakcji zjologicznej w wiedzę.
Zwracaj szczególną uwagę na nastroje innych, które ujawnia
język ich ciała, i na napięcie emocjonalne, które demonstrują.
Może ono być albo zsynchronizowane z tym, co mówią, albo nie.
To napięcie może się manifestować jako pewność siebie,
niepewność,
defensywność,
arogancja,
frustracja
czy
podniecenie. Jego zycznymi przejawami są nie tylko ton głosu,
ale także gesty i postawa. Podczas każdego spotkania musisz
próbować go wykryć, zanim zwrócisz uwagę na to, co usłyszysz.
Dzięki temu będziesz instynktownie przygotowany na
odpowiednią zyczną reakcję. Defensywność osoby, z którą się
spotkasz, będzie mogła wywoływać w Tobie podobne uczucie.
Kluczowym elementem zachowań innych, które próbujemy
zrozumieć, są ich intencje. Za wszelkimi intencjami (i
wypowiedziami) kryją się emocje. Dostrajając się do tego, czego
chcą inni — do ich celów — i zachowując koncentrację,
rejestrujemy ich zachowania także zycznie. Przyjrzyjmy się na
przykład sytuacji, gdy ktoś, kogo znasz, nagle zaczyna okazywać
niezwykłe zainteresowanie Twoim życiem i poświęcać Ci tak
wiele uwagi, jak nigdy wcześniej. Czy to naprawdę próba
nawiązania kontaktu, czy chodzi wyłącznie o odwrócenie Twojej
uwagi, zmiękczenie Cię, aby następnie móc Cię wykorzystać do
własnych celów? Zamiast koncentrować się na słowach
świadczących o zainteresowaniu i ekscytacji, skup się na
własnych odczuciach wobec tej osoby. Czy słucha Cię uważnie?
Czy utrzymuje stały kontakt wzrokowy? A może, mimo że Cię
słucha, wydaje się zaabsorbowana sobą? Jeśli stajesz się
obiektem nagłej uwagi, ale wydaje Ci się to mało wiarygodne,
wiedz, że ktoś zamierza prawdopodobnie czegoś od Ciebie
zażądać, w jakiś sposób Cię wykorzystać lub zmanipulować.
Ten rodzaj empatii wiąże się w dużej mierze z funkcjonowaniem
neuronów lustrzanych — które uaktywniają się w naszym
mózgu, gdy obserwujemy, jak ktoś coś robi, na przykład podnosi
jakiś obiekt, i odczuwamy to w taki sposób, jakbyśmy to robili
sami. Umożliwia nam to wejście w rolę tej innej osoby i
poczucie się tak, jak czuje się ona. Badania wykazały, że ludzie,
którzy osiągają bardzo dobre wyniki w testach empatii, bywają
na ogół doskonałymi mimikami. Gdy ktoś się uśmiecha lub
krzywi z bólu, mają tendencję do nieświadomego naśladowania
jego mimiki, co zapewnia im możliwość wczuwania się w to, co
czują inni. Gdy widzimy, że ktoś jest uśmiechnięty i ma dobry
nastrój, zwykle działa to na nas zaraźliwie. Zjawisko
rozpoznawania
emocji
innych
możemy
wykorzystywać
świadomie, albo dosłownie naśladując ich mimikę, albo
przywołując wspomnienia własnych doświadczeń, które
wzbudzały w nas podobne emocje. Alex Haley przed
rozpoczęciem pisania Korzeni spędził sporo czasu w ciemnym
wnętrzu statku, próbując odtwarzać w sobie przerażające
uczucie klaustrofobii, którego musieli doświadczać niewolnicy.
Instynktowne połączenie z ich uczuciami umożliwiło mu
opisanie realiów, w jakich żyli.
Empatyczną reakcję innych wywołuje także ich naśladowanie.
Może ono mieć charakter zyczny, co jest znane jako efekt
kameleona. Osoby, które zycznie i emocjonalnie angażują się w
rozmowę, wykazują tendencje do naśladowania wzajemnie
swoich gestów i pozycji, na przykład krzyżowania nóg. Do
pewnego stopnia możesz to robić świadomie, naśladując kogoś
celowo, aby wytworzyć więź. Porozumienie pogłębia także
potakiwanie i uśmiechanie się w trakcie rozmowy. Możliwe jest
nawet wejście w ducha drugiej osoby, gdy głęboko wchłaniamy
jej nastrój i emitujemy go zwrotnie w jej kierunku. Tworzymy
wtedy poczucie porozumienia. Ludzie skrycie pragną takiej
emocjonalnej więzi w codziennym życiu, bo niezwykle rzadko jej
doświadczają. Fakt stawania się przez nas lustrem innych ludzi
ma na nich hipnotyczny wpływ i przemawia do ich narcyzmu.
Ćwicząc ten rodzaj empatii, pamiętaj, że musisz zachowywać
pewien dystans. Nie możesz bez reszty zagłębiać się w emocje
drugiej osoby. Utrudniłoby Ci to analizę pozyskiwanych danych i
mogłoby prowadzić do utraty kontroli, a to nic dobrego.
Oddawanie się temu zbyt namiętnie i w nazbyt oczywisty sposób
może także wprawiać rozmówcę w zakłopotanie. Powinniśmy
umieć przytakiwać, uśmiechać się i odbijać emocje wyłącznie w
wybranych momentach, w subtelny i prawie niemożliwy do
wykrycia sposób.
Empatia analityczna. Powodem, dla którego jesteśmy w stanie
tak doskonale rozumieć przyjaciół lub partnerów, jest to, że
dysponujemy znacznym zasobem informacji o ich gustach,
wartościach
i
pochodzeniu
rodzinnym.
Wszyscy
doświadczaliśmy uczucia, że kogoś znamy, a potem musieliśmy
dostrajać nasze pierwotne wrażenia, pozyskując więcej
informacji. Należy zatem stwierdzić, że chociaż empatia
zyczna ma niezwykłą moc, musi być uzupełniana przez
empatię analityczną. Może się to okazać szczególnie pomocne w
przypadku osób, wobec których czujemy opór i z którymi trudno
nam się utożsamiać — ponieważ tak bardzo się od nas różnią
albo jest w nich coś, co nas odpycha. W takich przypadkach w
naturalny sposób zaczynamy ich oceniać i kategoryzować.
Istnieją ludzie, którzy nie są warci jakichkolwiek starań z naszej
strony — zupełni głupcy czy po prostu psychopaci. Większość
innych, których trudno nam zrozumieć, powinniśmy jednak
postrzegać w kategoriach doskonałych wyzwań i sposobu na
podniesienie poziomu naszych umiejętności. Abraham Lincoln
wyraził to następująco: „Nie lubię tego człowieka. Muszę go
lepiej poznać”.
Empatia analityczna ujawnia się głównie w rozmowach i w
procesie gromadzenia informacji, co umożliwia nam wchodzenie
w ducha innych. Niektóre informacje są cenniejsze od innych.
Moglibyśmy na przykład chcieć się dowiedzieć, jakie wartości
wyznają określone osoby, a wartości najczęściej kształtują się w
najwcześniejszych latach życia. Ludzie zwykle tworzą określone
koncepcje tego, co uważają za siłę, wrażliwość, hojność czy
słabość, obserwując rodziców i własne z nimi związki. Widząc
mężczyznę, który płacze, jedna kobieta może to uznać za oznakę
wrażliwości i coś pociągającego, a inna za słabość i zachowanie
wręcz odpychające. Nie rozumiejąc na odpowiednim poziomie
ludzkich wartości lub emitując własne, błędnie odczytujemy
reakcje innych i doprowadzamy do niepotrzebnych kon iktów.
Twoim celem powinno być zebranie jak najwięcej informacji o
wczesnych latach życia osób, które analizujesz, i ich związkach
z rodzicami i rodzeństwem. Pamiętaj, że ich aktualne relacje z
rodziną także bardzo wiele mówią o przeszłości. Postaraj się
dowiedzieć, jak takie osoby reagują na obecność autorytetów.
Pomoże Ci to sprawdzić, w jakim stopniu cechuje je natura
buntownika lub uległość. Wiele mówi także ich gust w kwestii
doboru partnerów.
Jeśli obiekty badań wydają się niechętne do rozmowy, spróbuj
zadawać otwarte pytania lub zaczynaj od szczerych wyznań na
własny temat, aby zbudować zaufanie. Ogólnie rzecz biorąc,
ludzie uwielbiają rozmawiać o sobie i swojej przeszłości,
zazwyczaj więc łatwo jest skłonić ich do otwarcia się. Poszukaj
punktów zapalnych (patrz: rozdział 1.), które wskazują obszary
wyjątkowej wrażliwości. Jeśli obiekt analizy wywodzi się z
innego kręgu kulturowego, niezwykle istotne jest zrozumienie
tego kręgu w kontekście jego doświadczeń. Twoim celem
powinno być ustalenie, co czyni obserwowane osoby
wyjątkowymi. Miej świadomość, że szukasz tego, czym różnią
się one od Ciebie i innych ludzi, których znasz.
Umiejętność okazywania empatii. Stawanie się osobą
empatyczną to proces, jak wszystko inne. Abyś mógł nabrać
pewności, że naprawdę robisz postępy i doskonalisz swoją
umiejętność rozumienia innych na głębszym niż podstawowy
poziomie, musisz zapewnić sobie informację zwrotną. Może ona
przybrać jedną z dwóch postaci: bezpośrednią i pośrednią. W
przypadku postaci bezpośredniej pytamy ludzi o ich myśli i
uczucia, aby dowiedzieć się, czy je poprawnie odgadliśmy. Może
to być bardzo dokładna miara naszych umiejętności, ale należy
stosować ją dyskretnie i w sposób oparty na zaufaniu. Istnieje
także postać pośrednia, w ramach której wyczuwamy poziom
wzajemnego zrozumienia i to, na ile skuteczne są naszym
zdaniem określone techniki.
Aby móc rozwijać tę umiejętność, pamiętaj o kilku kwestiach. Po
pierwsze, z im większą liczbą osób będziesz wchodzić w
interakcje, tym lepiej. Po drugie, im bardziej różnorodne będą te
osoby, tym bardziej wszechstronne staną się Twoje
umiejętności. Pamiętaj także o tym, że nic nie jest niezmienne.
Nasze
wyobrażenia
o
innych
nigdy
nie
stają
się
niepodważalnymi osądami. Podczas spotkań pamiętaj, że
powinieneś być uważny, aby móc stwierdzać, w jaki sposób Twoi
interlokutorzy zmieniają się w trakcie rozmowy i jaki wywierasz
na nich wpływ. Uważnie obserwuj sytuację. Staraj się
dostrzegać, jak Twoje obiekty wchodzą w interakcje nie tylko z
Tobą, ale także z innymi — bo ludzie często zachowują się
różnie, w zależności od tego, z jaką osobą mają do czynienia.
Staraj się także koncentrować nie na kategoriach, ale na
charakterze uczuć i nastroju, jaki inni w Tobie wywołują, i
pamiętaj, że ten aspekt postrzegania innych także nieustannie
się zmienia. Nabierając w swoich działaniach coraz większej
wprawy, zaczniesz dostrzegać rozliczne sygnały, jakie wysyłają
inni, informując w ten sposób otoczenie o charakteryzujących
ich stanach psychologicznych. Zaczniesz zauważać więcej.
Nieustannie łącz to, co instynktowne, z tym, co analityczne.
Gdy poziom Twoich umiejętności będzie się stawał coraz wyższy,
poczujesz ekscytację i motywację do jeszcze bardziej
dogłębnych badań. Ogólnie rzecz biorąc, zauważysz, że łatwiej
Ci iść przez życie, bo zaczniesz
kon iktów i nieporozumień.
unikać
niepotrzebnych
Najgłębszą cechą ludzkiej natury jest pragnienie bycia
docenianym.
— WILLIAM JAMES
Cztery przykłady osobowości narcystycznych
1. Maniak totalnej kontroli. Większość osób, które po raz
pierwszy spotykały się z Józefem Stalinem (1879 – 1953) na
początku jego kariery jako premiera Związku Radzieckiego,
uznawała go za zaskakująco czarującego. Mimo że był starszy
od większości swoich podwładnych, zachęcał wszystkich, by
zwracali się do niego familiarnym rosyjskim zwrotem „wy”.
Przybierał pozę kogoś całkowicie dostępnego, nawet dla
młodszych urzędników. Kiedy słuchał, robił to niezwykle
intensywnie i z zainteresowaniem, wpatrując się jednocześnie w
mówiącego. Wydawał się wychwytywać najgłębsze myśli i
wątpliwości. Najistotniejsze jest jednak to, że sprawiał, iż każdy
z jego podwładnych czuł się kimś istotnym, członkiem
wewnętrznego kręgu rewolucjonistów. Wyprowadzając swoich
rozmówców z biura, otaczał ich ramieniem i zawsze kończył
spotkania w intymnej atmosferze. Jak napisał później pewien
młody człowiek: ci, z którymi się spotykał, „pragnęli go znowu
zobaczyć”, bo „tworzył poczucie, że istnieje więź, która łączy ich
z nim na zawsze”. Czasami zwiększał nieco dystans, co
powodowało, że kremlowscy „dworzanie” wpadali w histerię.
Potem zły nastrój szefa mijał i znowu mogli się rozkoszować
jego łaskami.
Urok Stalina polegał po części na tym, że uosabiał on rewolucję.
Był człowiekiem z ludu, szorstkim i nieco nieokrzesanym, ale
takim, z którym przeciętny Rosjanin mógł się identy kować. A
poza tym wszystkim potra ł być całkiem zabawny. Uwielbiał
śpiewać i opowiadać pieprzne dowcipy. Nic dziwnego, że
dysponując takimi cechami, powoli przejmował władzę i
całkowitą kontrolę nad ogółem spraw państwowych. Mijały
jednak lata, Stalin rósł w siłę i stopniowo coraz bardziej
widoczne stawały się także inne cechy jego charakteru.
Okazywana przez niego do tej pory wszystkim życzliwość nie
była czymś tak bezinteresownym, jak mogłoby się wydawać. Być
może pierwszym ważnym sygnałem takich niepokojących cech
Stalina okazał się dla osób z wewnętrznego kręgu jego akolitów
los Siergieja Kirowa, wpływowego członka Biura Politycznego, a
od czasu samobójstwa, jakie w 1932 roku popełniła żona
Stalina, jego najbliższego przyjaciela i powiernika.
Kirow był dosyć prostym, pełnym entuzjazmu człowiekiem,
który łatwo nawiązywał przyjaźnie i miał na Stalina kojący
wpływ. Zaczynał być jednak nieco zbyt popularny. W 1934 roku
grupa przywódców niższego szczebla zwróciła się do niego z
pewną propozycją. Ludzie ci mieli dosyć charakterystycznego
dla rządów Stalina brutalnego traktowania chłopów. Zamierzali
dokonać zamachu stanu i chcieli, aby Kirow został nowym
premierem. Kirow pozostał lojalny — ujawnił spisek Stalinowi,
który bardzo mu podziękował. Od tego czasu coś się jednak
zmieniło w jego zachowaniu wobec Kirowa, pojawił się w nim
chłód, którego nigdy wcześniej nie było.
Kirow zrozumiał, w jakie wpadł kłopoty — uświadomił Stalinowi,
że przywódca nie jest tak popularny, jak mu się wydawało, i że
kimś bardziej lubianym od niego okazuje się ktoś inny. Kirow
poczuł, że jest w niebezpieczeństwie. Na wszelkie możliwe
sposoby próbował łagodzić kompleksy Stalina. W wystąpieniach
publicznych
wymieniał
jego
przydomek
częściej
niż
kiedykolwiek wcześniej. Także inne wyrazy jego uwielbienia dla
wodza stawały się coraz bardziej przesadne. To jednak
sprawiało, że Stalin robił się jeszcze bardziej podejrzliwy, jakby
jego przyjaciel starał się tak bardzo, bo chciał ukryć prawdę.
Kirow zaczynał przypominać sobie wiele szorstkich żartów, jakie
robił sobie ze Stalina. W swoim czasie fakt, że ośmielał się
śmiać z dyktatora, był wyrazem ich bliskości, ale teraz Stalin z
pewnością zobaczy te żarty w innym świetle. Kirow poczuł się
osaczony i bezradny.
W grudniu 1934 roku samotny zamachowiec zastrzelił Kirowa
przed jego biurem. Oczywiście nikt nie mógł bezpośrednio
połączyć tego zamachu ze Stalinem, ale wydawało się prawie
pewne, że wyraził on na ten akt przemocy milczącą zgodę. W
latach, które nastąpiły po zamachu, aresztowano jednego po
drugim kolejnych bliskich przyjaciół Stalina, co w późnych
latach trzydziestych doprowadziło wewnątrz partii do wielkiej
czystki, w której życie straciły setki tysięcy ludzi. Prawie
wszystkich objętych czystką najbardziej oddanych akolitów
Stalina torturowano, aby wymusić ich zeznania, a potem Stalin
z lubością słuchał opowieści oprawców o rozpaczliwych
zachowaniach swoich niegdyś dzielnych przyjaciół. Wodza
śmieszyły informacje o tym, że wielu z uwięzionych padało na
kolana i płacząc, błagało o audiencję, aby prosić o wybaczenie
grzechów i uzyskać łaskę, która pozwoliłaby im dalej żyć.
Wydawał się rozkoszować ich upokorzeniem.
Co się z nim stało? Co odmieniło tego kiedyś tak niezwykle
sympatycznego człowieka? W kontaktach z najbliższymi
przyjaciółmi nadal potra ł okazywać im niezwykła sympatię, ale
w jednej chwili był w stanie zwracać się przeciwko nim i wysłać
ich na śmierć. Stalin zaczął także ujawniać inne niepokojące
cechy. Na zewnątrz dyktator pozował na kogoś niezwykle
skromnego. Był uosobieniem proletariusza. Gdy ktoś sugerował,
że wódz zasługuje na jakieś publiczne hołdy, reagował gniewem
i powtarzał, że jednostka nie powinna znajdować się w centrum
uwagi. Stopniowo jednak jego przydomek i wizerunek zaczęły
pojawiać się wszędzie. Gazeta „Prawda” opisywała niemal
wszystko, co robił, prawie go dei kując. Podczas parad
wojskowych samoloty przelatywały nad głowami tłumów w
formacjach, które tworzyły wyraz Stalin. Dyktator twierdził, że
w żaden sposób nie wspiera tego rozprzestrzeniającego się
coraz bardziej kultu swojej osoby, ale nie robił także nic, aby go
ograniczać.
Coraz częściej mówił o sobie w trzeciej osobie, tak jakby stał się
jakąś bezosobową rewolucyjną siłą i tym samym był nieomylny.
Gdy zdarzało mu się podczas przemówień błędnie artykułować
jakieś słowo, wszyscy kolejni mówcy wypowiadali je identycznie.
„Gdybym wypowiedział je prawidłowo — wyznał jeden z jego
najbliższych akolitów — Stalin uznałby, że go poprawiam”. A coś
takiego mogłoby się okazać równoznaczne z samobójstwem.
Ponieważ wydawało się pewne, że Hitler przygotowuje się do
inwazji na Związek Radziecki, Stalin zaczął obsesyjnie
nadzorować wszystkie szczegóły dotyczące przygotowań do
wojny. Ciągle krytykował swoich podwładnych za to, że nie
starają się wystarczająco: „Jestem jedynym człowiekiem, który
zajmuje się tymi wszystkimi problemami. […] Jestem z tym
wszystkim sam” — skarżył się kiedyś. Wkrótce wielu jego
generałów poczuło się tak, jakby znaleźli się w impasie: gdyby
mówili, co myślą, Stalin mógłby uznać, że został straszliwie
znieważony, a gdyby sprzeciwiali się jego opinii, wpadłby we
wściekłość. „Po co mam z wami rozmawiać? — krzyczał
pewnego razu na grupę generałów. — Cokolwiek powiem,
odpowiadacie: »Tak, towarzyszu Stalin, oczywiście, towarzyszu
Stalin, to mądra decyzja, towarzyszu Stalin«”. Poddając się furii
związanej z poczuciem osamotnienia w kierowaniu wysiłkiem
wojennym całego narodu, Stalin zwolnił swoich najbardziej
kompetentnych i doświadczonych generałów. Teraz sam
nadzorował wszystkie kwestie związane z prowadzeniem wojny,
decydując nawet o długości i kształcie bagnetów.
W niedługim czasie bezbłędne odczytywanie nastrojów i
kaprysów Stalina stało się dla jego podwładnych kwestią życia i
śmierci. Nie wolno było pod żadnym pozorem go niepokoić, bo
sprawiało to, że stawał się niebezpiecznie nieprzewidywalny.
Trzeba było patrzeć mu w oczy, aby nie odnosił wrażenia, że
rozmówca coś ukrywa, ale jeśli trwało to według niego zbyt
długo, stawał się nerwowy i czujny, a to bardzo ryzykowne
połączenie. Gdy mówił, należało robić notatki, ale nie wolno
było zapisywać wszystkiego, bo wzbudziłoby to jego
podejrzenia. Okazując mu szczerość i bezceremonialność,
można było zaskarbić sobie jego uznanie, ale można było także
tra ć do więzienia. Być może zatem właściwym sposobem
postępowania mogłoby być doprawianie wycofania odrobiną
bezceremonialności? Zrozumienie go stało się tajemną nauką, o
której ze sobą dyskutowano.
Najgorszym, co mogło się przydarzyć każdemu z jego
współpracowników i przed czym wszyscy drżeli, było
zaproszenie na kolację i wieczorny seans lmowy w jego domu.
Takich zaproszeń nie można było odrzucać, a po wojnie ich
liczba coraz bardziej rosła. Z zewnątrz wszystko wyglądało jak
wcześniej — na kameralnych spotkaniach gromadzili się żarliwi,
tworzący bractwo dusz rewolucjoniści. Przebieg tych spotkań
można jednak określić wyłącznie słowem „horror”. Podczas
całonocnych libacji Stalin (który pił mocno rozcieńczony
alkohol) bacznie obserwował wszystkich swoich najbliższych
współpracowników. Zmuszał ich, by pili coraz więcej i tracili
nad sobą panowanie. Skrycie zachwycał się ich wysiłkami, aby
nie mówić ani nie robić niczego, co mogłoby ich obciążyć.
A najgorsze przychodziło, gdy imprezy dobiegały końca, bo
Stalin kazał włączać gramofon, puszczać muzykę i nakłaniał
mężczyzn do tańca. Zmuszał Nikitę Chruszczowa, przyszłego
premiera, aby tańczył hopaka, bardzo żwawy i męczący taniec,
podczas którego należało robić przysiady i podskakiwać.
Chruszczow często miewał potem dolegliwości żołądkowe.
Innym nakazywał tańczyć w parach i śmiał się głośno na widok
przytulonych do siebie dorosłych mężczyzn. Była to ostateczna
postać całkowitej kontroli — Stalin zachowywał się jak władca
marionetek, który aranżuje każdy ich ruch.
Interpretacja. Z Józefem Stalinem i innymi ludźmi o
podobnych do niego osobowościach wiąże się niezwykła
zagadka. Chodzi o to, w jaki sposób osoby tak głęboko
narcystyczne mogą być jednocześnie tak czarujące i za sprawą
swojego uroku zdobywać wpływy. Jak mogą tworzyć relacje z
innymi, skoro mają tak wyraźną obsesję na własnym punkcie? W
jaki sposób są w stanie hipnotyzować innych? Odpowiedzi na te
pytania należy szukać na wczesnych etapach kariery takich
ludzi, zanim stają się oni paranoiczni i okrutni.
Tego rodzaju osoby mają zasadniczo więcej ambicji i energii niż
przeciętny głęboko narcystyczny człowiek. Wykazują także
tendencję do jeszcze większych kompleksów. Jedynym
sposobem, w jaki mogą łagodzić te kompleksy i zaspokajać
swoje ambicje, jest pozyskiwanie od innych czegoś więcej niż
zwykła uwaga i poczucie walidacji, do czego tak naprawdę może
dochodzić wyłącznie wtedy, gdy jednostka narcystyczna
zapewni sobie wcześniej odpowiednią pozycję społeczną za
sprawą działalności politycznej lub biznesowej. Sposoby na to
jednostki takie odkrywają na wczesnych etapach życia. Jak w
przypadku większości osób głęboko narcystycznych są one
nadwrażliwe na wszystko, co postrzegają jako lekceważenie. Ich
anteny są precyzyjnie dostrojone do zachowań innych, aby dało
się sondować ich uczucia i myśli oraz wychwytywać wszelkie,
nawet najsłabsze sygnały, które mogłyby świadczyć o braku
szacunku. W pewnym momencie odkrywają jednak, że
dysponując taką wrażliwością, mogą także dostrajać się do
innych, aby sondować ich pragnienia i kompleksy. Są tak
wrażliwi, że potra ą wsłuchiwać się w innych bardzo uważnie.
Potra ą naśladować empatię, ale robią to nie dlatego, że zależy
im na tworzeniu relacji, lecz z potrzeby kontrolowania innych i
manipulowania nimi — to coś, co tkwi w ich wnętrzu.
Nasłuchują i sondują innych, aby odkrywać ich słabości i je
wykorzystywać.
Uwaga, jaka poświęcają innym, nie jest całkowicie fałszowana,
bo nie byłaby efektywna. W konkretnej chwili, gdy na przykład
obejmują nas ramieniem, mogą odczuwać ducha koleżeństwa,
ale następnie, gdy zaczyna się tworzyć jakaś rzeczywista
głębsza więź, zaczynają ją kontrolować i dławić. Gdyby tego nie
robili, ryzykowaliby utratę kontroli nad własnymi emocjami i
narażenie się na cierpienie. Przyciągają nas, okazując nam
uwagę i afekt, a następnie zwabiają bliżej i zaczynają okazywać
nam chłód. Zrobiliśmy albo powiedzieliśmy coś nie tak? Jak
możemy odzyskać ich względy? Oznaki niezadowolenia mogą
być subtelne — dostrzegalne na przykład w spojrzeniu, które
trwa zaledwie sekundę lub dwie — ale wywołują odpowiedni
efekt. To klasyczne przyciąganie i odpychanie, jakim posługuje
się kokietka, aby sprawić, że chcemy ponownie poczuć ciepło,
które odczuwaliśmy wcześniej. W połączeniu z niezwykle
wysokim poziomem pewności siebie tego rodzaju osób może to
mieć niesamowicie uwodzicielski wpływ na innych i przyciągać
adoratorów. Osoby narcystyczne, będące maniakami całkowitej
kontroli, stymulują nasze pragnienie zbliżania się do nich, ale
jednocześnie utrzymują nas na dystans.
W tym wszystkim chodzi o poczucie kontroli. Tacy ludzie
kontrolują zarówno własne emocje, jak i nasze reakcje. W
pewnym momencie, gdy zaczynają czuć się bezpiecznie, widząc,
że ich działania odnoszą skutek, stają się urażeni, bo w ogóle
musieli się zaangażować w grę w uwodzenie. Dlaczego mieliby
zwracać uwagę na innych, skoro powinno być na odwrót?
Nieuchronnie
zwracają
się
zatem
przeciwko
byłym
przyjaciołom, ujawniając zazdrość i nienawiść, która się zawsze
kryła tuż pod powierzchnią ich zachowań. Kontrolują to, kogo
dopuszczają do swojego kręgu, a kto musi pozostawać poza nim,
kto ma żyć, a kto umrze. Tworząc sytuacje, w których nic, co
powiemy lub zrobimy, ich nie zadowala, lub sprawiając, że ich
własne reakcje stają się arbitralne, terroryzują nas
niepewnością i dochodzi do tego, że przejmują kontrolę nad
naszymi emocjami.
W
pewnym
momencie
stają
się
także
totalnymi
mikromenedżerami — czy jeszcze komuś mogą zaufać? Ludzie
zamienili się w niezdolne do podejmowania decyzji automaty,
więc muszą nadzorować wszystko sami. Gdy dochodzi do takich
skrajności, osoby o tego rodzaju osobowościach doprowadzają
do tego, że niszczą same siebie, bo tak naprawdę nie da się
całkowicie pozbawić zwierzęcia wolnej woli. Nawet najbardziej
przerażeni ludzie mogą się zbuntować. Pod koniec życia Stalin
doznał udaru, ale żaden z jego akolitów nie ośmielił się mu
pomóc ani wezwać lekarza. Dyktator zmarł z powodu ich
zaniedbania, bo się go bali i go nienawidzili.
Ludzi o takich osobowościach napotykamy w naszym życiu
niemal zawsze, bo dzięki ambicji zostają oni szefami rm,
dyrektorami przedsiębiorstw, postaciami ze świata polityki czy
guru sekt. Niebezpieczeństwo z ich strony zagraża nam na
początku, gdy po raz pierwszy zaczynają wykorzystywać swój
urok. Da się ich przejrzeć, posługując się instynktowną empatią.
Zainteresowanie, jakie nam okazują, nigdy nie jest głębokie,
nigdy nie trwa zbyt długo i nieuchronnie towarzyszy mu
kokieteryjne wycofywanie się. Jeśli nie zwiodą nas zewnętrzne
przejawy ich czaru, jesteśmy w stanie wyczuć w nich chłód i to,
że uwagę, jaką nam pozornie poświęcają, w nieunikniony
sposób kierują tak naprawdę na samych siebie.
Zajrzyj w ich przeszłość. Zauważysz, że nigdy nie zaangażowali
się w ani jedną głęboką i intymną relację, w której ujawniliby
jakąkolwiek słabość. Szukaj sygnałów świadczących o ich
trudnym dzieciństwie. Stalin miał na przykład ojca, który
bezlitośnie go bił, i chłodną matkę, która go nie kochała. Słuchaj
ludzi, którzy znają ich prawdziwą naturę i próbują ostrzegać
innych. Poprzednik Stalina, Włodzimierz Lenin, pojął, jak
zabójczy jest jego charakter, i na łożu śmierci usiłował
sygnalizować to innym, ale jego ostrzeżenia zostały
zlekceważone. Zwracaj uwagę na przerażenie widoczne na
twarzach tych, którzy mają na co dzień do czynienia z tego
rodzaju osobami. Jeśli nabierzesz podejrzeń, że znalazłeś się w
pobliżu kogoś takiego, musisz zachować dystans. Ci ludzie są
jak tygrysy — gdy znajdziemy się zbyt blisko nich, nie jesteśmy
w stanie uciec i zostajemy pożarci.
2. Typ teatralnie narcystyczny. W 1627 roku przeorysza
urszulanek w Loudun we Francji powitała w zgromadzeniu
nową siostrę, Jeanne de Belciel (1602 – 1665). Jeanne była
bardzo specy czną osobą — malutką, o ładnej twarzy aniołka,
ale złośliwym błysku w oczach. W poprzednim klasztorze
przysporzyła sobie wielu wrogów za sprawą kąśliwego i
nieustającego sarkazmu. Ku zaskoczeniu przeoryszy po tym, jak
tra ła do nowego konwentu, Jeanne wydawała się jednak
zmieniać. Naprawdę zaczęła zachowywać się jak anioł, oferując
przeoryszy pomoc we wszystkich codziennych obowiązkach. Co
więcej, otrzymawszy do przeczytania kilka książek o świętej
Teresie i mistycyzmie, Jeanne zaczęła żarliwie zgłębiać tę
tematykę. Spędzała z przeoryszą długie godziny na omawianiu
kwestii związanych z duchowością. W ciągu kilku miesięcy stała
się znawczynią teologii mistycznej. Widać było, że medytuje i
modli się codziennie przez wiele godzin, sumienniej niż
wszystkie inne siostry. Później w tym samym roku przeorysza,
która miała zostać przeniesiona do innego klasztoru, pozostając
pod głębokim wrażeniem zachowań Jeanne i ignorując rady
innych, którzy nie mieli o niej aż tak wysokiego zdania,
zarekomendowała ją na swoją następczynię. Jeanne nagle — w
bardzo młodym wieku, bo miała zaledwie dwadzieścia pięć lat —
stała się siostrą przełożoną urszulanek w Loudun.
Kilka miesięcy później Jeanne zaczęła dzielić się z zakonnicami
z Loudun bardzo dziwnymi opowieściami. Miała serię snów, w
których nawiedzał ją miejscowy proboszcz, Urbain Grandier,
dopuszczając się wobec niej zycznej przemocy. Sny Jeanne
stawały się coraz bardziej erotyczne i dzikie. Zastanawiające
było to, że Jeanne, zanim zaczęła śnić swoje sny, zaproponowała
Grandierowi, by został przełożonym domu urszulanek, ale on
grzecznie odmówił. A mieszkańcy Loudun powszechnie
uznawali Grandiera za szarmanckiego uwodziciela młodych
kobiet. Czy zatem Jeanne po prostu oddawała się fantazjom?
Była bardzo pobożna, więc trudno byłoby uwierzyć, że wszystko
zmyślała, a co więcej jej sny wydawały się bardzo realne i
niezwykle obrazowe. Wkrótce po tym, jak zaczęła opowiadać je
innym, parę sióstr stwierdziło, że i one miewają podobne sny.
Pewnego dnia usłyszał o takim śnie od jednej z zakonnic
spowiednik konwentu, Canon Mignon. Mignon, który podobnie
jak wielu innych od dawna gardził Grandierem, doszedł do
wniosku, że sny sióstr to doskonała okazja, by w końcu go
pogrążyć. Wezwał grupę egzorcystów, którzy rozpoczęli pracę z
zakonnicami, i wkrótce prawie wszystkie siostry zaczęły
przyznawać, że Grandier składa im nocne wizyty. Dla
egzorcystów wszystko stało się jasne — zakonnice zostały
opętane przez diabły kontrolowane przez Grandiera.
Ku podbudowie moralnych postaw okolicznej ludności Mignon i
jego sprzymierzeńcy upublicznili egzorcyzmy, więc żądni
rozrywki ludzie stawili się niezawodnie, licząc na to, że staną się
świadkami niezapomnianych scen. Nie zawiedli się. Zakonnice
wiły się po ziemi, tarzały w piachu, odsłaniały nogi i
wywrzaskiwały niekończące się obsceniczności. A najbardziej
opętana ze wszystkich wydawała się Jeanne. Jej konwulsje były
najbardziej gwałtowne, a demony, które przez nią przemawiały,
najbardziej stanowczo skandowały swoje szatańskie zaklęcia.
Był to jeden z najintensywniejszych przypadków opętania, jaki
egzorcyści kiedykolwiek widzieli, więc licznie zgromadzona
publika zaczęła się domagać, aby przede wszystkim poddano
egzorcyzmom właśnie ją. Teraz egzorcyści uznali za oczywiste,
że Grandier, mimo że nigdy nie postawił stopy w klasztorze ani
nie poznał Jeanne, w jakiś sposób omamił i zdeprawował dobre
siostrzyczki z Loudun. Wkrótce został zatem aresztowany i
oskarżony o czary.
Na podstawie zgromadzonych dowodów Grandier został
skazany na śmierć. Po długotrwałych torturach 18 sierpnia 1634
roku spalono go na stosie na oczach nieprzebranych tłumów.
Wkrótce potem cała sprawa przycichła. Ni stąd ni zowąd
demony przestały nagle nawiedzać zakonnice — wyjątkiem
pozostała Jeanne. Złe duchy nie tylko nie chciały jej opuścić, ale
coraz silniej nad nią panowały. O opętaniu Jeanne dowiedzieli
się jezuici, którzy postanowili zająć się sprawą i zlecili
przeprowadzenie ostatecznych egzorcyzmów znanemu ze
skuteczności ojcu Jeanowi-Josephowi Surinowi. Surin uznał
Jeanne za fascynujący przypadek. Była doskonale zorientowana
w zagadnieniach demonologii i wyraźnie przygnębiona swoim
losem. A jednak wydawało się, że nie jest wystarczająco
odporna na gnieżdżące się w niej demony. Być może uległa ich
zakusom?
Pewne było jedno: Jeanne bardzo polubiła Surina i często
zatrzymywała
go
w
klasztorze,
gdzie
oddawali
się
wielogodzinnym dyskusjom teologicznym. Zaczęła się modlić i
medytować z jeszcze większą energią. Odrzuciła wszelkie
luksusy: sypiała na twardej podłodze i polewała swoje posiłki
specy kami zawierającymi piołun, które powodowały wymioty.
Informowała Surina o osiąganych przez siebie postępach i
pewnego razu wyznała mu, że „tak bardzo zbliżyła się do Boga,
… że złożył On na jej ustach pocałunek”.
Z pomocą Surina kolejne demony opuszczały jej ciało. I wtedy
wydarzył się pierwszy cud: na lewej dłoni Jeanne pojawiły się
całkiem wyraźne litery, układające się w imię Joseph. Litery po
kilku dniach zniknęły, ale później zastąpiły je imiona Jezusa,
Maryi i inne. Były to stygmaty, oznaka prawdziwej łaski Bożej.
Potem Jeanne zapadła na ciężką chorobę i wyglądało na to, że
jest bliska śmierci. Opowiadała, że nawiedza ją piękny, młody
anioł z długimi jasnymi włosami. Później objawił się jej sam
święty Józef, dotknął miejsca, w którym czuła największy ból, i
namaścił ją wonnym olejem. Jeanne wyzdrowiała, a olej
pozostawił na jej halce wyraźny ślad w postaci pięciu
przezroczystych kropel. Ku ogromnej uldze Surina demony
zniknęły. Cała sprawa dobiegła zatem końca, ale Jeanne
zaskoczyła Surina dziwną prośbą: chciała wyruszyć w trasę po
Europie, by zademonstrować wszem wobec cuda, których
doświadczyła. Uznała to za swój obowiązek. Tego rodzaju
przekonanie
wydawało
się
dziwnie
sprzeczne
z powściągliwością Joanny i nieco przyziemne, ale Surin zgodził
się jej towarzyszyć.
W Paryżu ulice przed hotelem, w którym się zatrzymali,
wypełniły nieprzebrane tłumy ludzi chcących zobaczyć Jeanne.
Doszło do spotkania z kardynałem Richelieu, ten wydawał się
poruszony i ucałował pachnącą halkę, która się stała świętą
relikwią. Joanna zademonstrowała także swoje stygmaty królowi
i
królowej
Francji.
Potem
ruszyła
dalej.
Poznała
najznamienitszych arystokratów i luminarzy swojej epoki. W
pewnym mieście klasztor, w którym się zatrzymała, codziennie
odwiedzało siedem tysięcy ludzi. Popyt na jej historię był tak
niezwykły, że Jeanne zdecydowała się wydać drukiem
książeczkę, w której opisała szczegółowo swoje opętanie,
najintymniejsze myśli i cud, który się wydarzył.
W 1665 roku, po śmierci tej, którą zaczęto w międzyczasie
nazywać Jeanne des Anges, jej głowa została odcięta,
zmumi kowana i umieszczona w posrebrzanym pojemniku z
kryształowymi szybkami, a następnie wystawiono ją wraz z
poplamioną olejem halką na widok publiczny w klasztorze
urszulanek w Loudun, gdzie pozostawała do czasu, aż przepadła
podczas rewolucji francuskiej.
Interpretacja. Jeanne de Belciel od najmłodszych lat
wykazywała nienasyconą żądzę zwracania na siebie uwagi.
Zamęczała tym rodziców, którzy w końcu, aby się jej pozbyć,
wysłali Jeanne do klasztoru w Poitiers. Tam zaczęła swoim
sarkazmem
i
niewiarygodnym
poczuciem
wyższości
doprowadzać do szału inne zakonnice. Gdy została odesłana do
Loudun, najwyraźniej postanowiła wypróbować inną metodę,
aby zdobyć uznanie, na którym tak bardzo jej zależało.
Otrzymawszy książki poświęcone duchowości, postanowiła, że
przewyższy wszystkie inne zakonnice wiedzą i pobożnością.
Poradziła sobie doskonale zarówno w jednym, jak i w drugim
aspekcie, zyskując przychylność przeoryszy. Jako matka
przełożona poczuła jednak znudzenie i uznała uwagę, jaką
wówczas przyciągała, za niewystarczającą. Jej sny o Grandierze
były mieszanką konfabulacji i autosugestii. Wkrótce po
przybyciu egzorcystów otrzymała książkę o demonologii, której
lektura dostarczyła jej informacji o różnorodnych tajnikach
opętania przez diabła, więc zaczęła przypisywać sobie
najbardziej spektakularne cechy z tym związane, a jej
zachowania
były
przez
egzorcystów
odbierane
jako
jednoznaczne sygnały świadczące o opętaniu. Stała się gwiazdą
publicznego spektaklu. Odgrywając opętaną, pogrążała się
w upodleniu i oddawała wyuzdanym zachowaniom znacznie
bardziej skwapliwie niż inne zakonnice.
Po makabrycznej egzekucji Grandiera, która głęboko dotknęła
inne zakonnice, bo z pewnością miały one poczucie winy z
powodu roli, jaką odegrały, przyczyniając się do śmierci
niewinnego człowieka, Joanna uznała, że nagły brak
zainteresowania jej osobą jest nie do zniesienia, więc podniosła
stawkę, odmawiając demonom uwolnienia. Stała się mistrzynią
wyczuwania słabości i ukrytych pragnień otaczających ją osób
— najpierw przeoryszy, potem egzorcystów, a w końcu ojca
Surina. Duchowny tak bardzo chciał być tym, który ją zbawi, że
uwierzył nawet w najprostsze „cuda”. W kwestii stygmatów
pojawiło się później szereg spekulacji, zgodnie z którymi Jeanne
mogła wytrawiać imiona kwasem lub używać barwnego
krochmalu. Dziwnie wyglądało to, że pojawiały się one
wyłącznie na jej lewej ręce, na której łatwiej było je zapisywać.
Znany jest fakt, że w przypadkach ekstremalnej histerii skóra
staje się szczególnie wrażliwa i napis można zrobić choćby
paznokciem. Poza tym będąc osobą, która od dawna
eksperymentowała z wytwarzaniem różnorodnych preparatów
ziołowych, Jeanne mogła bez problemu opracować recepturę
wonnego oleju, a potem go użyć. Skoro inni byli w stanie
uwierzyć w stygmaty, trudno byłoby im wątpić w namaszczenie.
W to, że koncepcja objazdu Francji nie ma drugiego dna, nie
uwierzył nawet Surin, więc Jeanne nie mogła już dłużej
ukrywać, jak bardzo zależy jej na zwracaniu na siebie uwagi.
Wiele lat później napisała zresztą autobiogra ę, w której
przyznała się do istnienia tej całkowicie teatralnej strony
własnej osobowości. Ciągle odgrywała jakąś rolę, chociaż
utrzymywała, że ostatni cud był absolutnie prawdziwy. Wielu
zakonnicom, z którymi stykała się na co dzień, udało się ją
przejrzeć. Opisywały ją jako wytrawną aktorkę, uzależnioną od
uwagi i rozgłosu.
Jednym z dziwnych paradoksów związanych z głębokim
narcyzmem jest to, że inni często nie zauważają jego istnienia
aż do czasu, gdy zachowania narcyza stają się zbyt ekstremalne,
by można je było ignorować. Powód jest prosty: osoby głęboko
narcystyczne potra ą być mistrzami kamu ażu. Wyczuwają, że
jeśli ujawnią swoją prawdziwą osobowość innym — potrzebę
bezustannego zwracania na siebie uwagi i poczucie wyższości —
to ich od siebie odepchną. Traktują brak spójnej osobowości
jako zaletę. Mogą odgrywać wiele spektakli. Mogą ukrywać
potrzebę zwracania na siebie uwagi za pomocą różnych
dramatycznych trików. Mogą posuwać się dalej niż ktokolwiek
inny w tworzeniu pozorów moralności i altruizmu. Nigdy po
prostu nie dają czegokolwiek od siebie ani nie wspierają żadnej
słusznej sprawy — robią z tego przedstawienie, bo któż mógłby
wątpić w szczerość takich przejawów moralności. Albo obierają
przeciwny kierunek, rozkoszując się statusem o ary, kogoś, kto
cierpi za sprawą działań lub zaniechań innych lub o kim
zapomniał świat. Łatwo jest dać się chwilowo nabrać na ich
tragedię tylko po to, aby później cierpieć, gdy zaczynają
bombardować nas swoimi potrzebami lub wykorzystywać do
własnych celów. One grają na naszej empatii.
Jedynym rozwiązaniem jest przejrzenie ich sztuczek. Takie
osoby można rozpoznać po tym, że zawsze wydają się
przyciągać całą uwagę. Zauważ, że tego rodzaju ludzie są
zawsze lepsi od innych pod względem rzekomej dobroci z jednej
strony, a głębi cierpienia lub dojmującego zgnębienia z drugiej.
Zwróć uwagę na nieustający dramatyzm i teatralność ich
gestów. Wszystko, co robią lub mówią, jest przeznaczone na
użytek innych. Nie dopuszczaj do tego, żeby stać się marionetką
w ich rozgrywkach i uboczną o arą ich matactw.
3. Narcystyczna para. W 1862 roku, na kilka dni przed
planowanym ślubem trzydziestodwuletniego Lwa Tołstoja z
zaledwie osiemnastoletnią wtedy Zo ą Bers, pisarz stwierdził
nagle, że nie powinno być między nimi tajemnic. W związku z
tym dał jej do przeczytania swoje pamiętniki. Ich lektura, ku
zdumieniu Tołstoja, nie tylko doprowadziła ją do płaczu, ale
także sprawiła, że wpadła w gniew. Lew opisywał w nich swoje
wcześniejsze romanse, w tym także nieustające zauroczenie
wieśniaczką z pobliskiej wsi, z którą miał dziecko. Pisał także o
domach publicznych, w których bywał, o rzeżączce, na którą
zapadł, i o tym, że bez ustanku oddawał się hazardowi. Podczas
lektury Zo a odczuwała jednocześnie intensywną zazdrość i
obrzydzenie. Dlaczego chciał, żeby to przeczytała? Zarzucała
mu, że ma ukryte zamiary, że jej nie kocha. Tołstoj, zaskoczony
tą reakcją, oskarżył ją o to samo. Chciał przecież, aby poznała
jego dawne grzechy i zrozumiała, że z radością porzuca
dotychczasowy tryb życia, aby rozpocząć nowe, z nią. Dlaczego
karciła go za próbę ekspiacji? Najwyraźniej nie kochała go tak
bardzo, jak myślał. Dlaczego przed ślubem tak trudno było jej
się rozstać z członkami rodziny? Czy kochała ich bardziej niż
jego? Udało im się pogodzić, i ślub się odbył, ale stworzyli
wzorzec, który przetrwał kolejne czterdzieści osiem lat.
W przypadku Zo i koleje małżeństwa — pomimo częstych
sporów — ostatecznie się ustabilizowały i nabrały relatywnie
komfortowego rytmu. Stała się najbardziej zaufaną asystentką
Tołstoja. Poza tym, że w ciągu dwunastu lat urodziła ośmioro
dzieci (z których przeżyło pięcioro), starannie przepisywała jego
dzieła, w tym Wojnę i pokój oraz Annę Kareninę, oraz zajmowała
się większością kwestii biznesowych związanych z ich
publikowaniem. Wszystko wydawało się układać całkiem dobrze
— Tołstoj był bogatym człowiekiem, zarówno za sprawą
majątków ziemskich, które odziedziczył, jak i sprzedaży
pisanych przez siebie książek. Miał dużą rodzinę, która go
kochała. Był sławny. Nagle, w wieku pięćdziesięciu lat, poczuł
się jednak dogłębnie nieszczęśliwy i zaczął się wstydzić książek,
które napisał. Przestał rozumieć, kim jest. Przechodził głęboki
kryzys duchowy, ale uznał, że Kościół prawosławny jest zbyt
surowy i dogmatyczny, by mu pomóc. Doszedł do wniosku, że
sam musi zmienić swoje życie. Chciał przestać pisać powieści i
zacząć wieść życie zwykłego wieśniaka. Zamierzał rozdać
majątek i zrzec się praw autorskich do swoich książek. Zażądał
także, aby w tym nowym życiu, poświęconym pomaganiu innym
i sprawom duchowym, dołączyła do niego rodzina.
Ku przerażeniu Tołstoja Zo a zareagowała gwałtownie, choć
obiektywnie rzecz biorąc, trudno ją za to winić. Lew chciał
przecież, aby porzuciła dotychczasowy sposób życia, wyrzekła
się wygód i zaprzepaściła przyszłe dziedzictwo dzieci. Zo a nie
odczuwała potrzeby drastycznych zmian w stylu życia, jakie
wiedli, i odrzucała oskarżenia, jakoby miała być w jakiś sposób
zła i oddana materialistycznym potrzebom, bo odmawiała.
Walczyli ze sobą długo i żadna ze stron nie chciała ustąpić. Gdy
Tołstoj spoglądał teraz na żonę, widział wyłącznie kogoś, kto
wykorzystał go dla zdobycia sławy i pieniędzy. Było jasne,
dlaczego Zo a go poślubiła. Gdy z kolei ona przyglądała się
Lwu, dostrzegała tylko to, że jest wstrętnym hipokrytą. Chociaż
zrezygnował z przysługujących mu praw majątkowych, nadal żył
jak lord i żądał od niej pieniędzy na swoje zachcianki. Ubierał
się jak wieśniak, ale gdy zdarzało mu się zachorować (lub gdy
tak mu się wydawało), jeździł w prywatnym luksusowym
przedziale kolejowym na południe, do willi, w której powracał
do zdrowia. I pomimo że ślubował celibat, raz po raz ją
zapładniał.
Tołstoj pragnął prostego, duchowego życia, więc teraz Zo a
stała się dla niego główną przeszkodą. Stwierdził, że jej
obecność w domu jest uciążliwa. Napisał do niej list, który
zakończył słowami: „Przypisujesz to, co się stało, wszystkiemu,
z wyjątkiem jednego, że jesteś nieświadomą, nieintencjonalną
przyczyną moich cierpień. Toczy się między nami walka na
śmierć i życie”. Rosnąca gorycz z powodu materialistycznego
światopoglądu Zo i przywiodła go do napisania noweli Sonata
Kreutzerowska, wyraźnie opartej na losach ich małżeństwa
i przedstawiającej żonę pisarza w najgorszym możliwym świetle.
W związku z tym wszystkim Zo a zaczęła czuć się tak, jakby
popadała w szaleństwo. W końcu w 1894 roku straciła nad sobą
panowanie i naśladując jedną z bohaterek Tołstoja, postanowiła
popełnić samobójstwo — wyjść na mróz i zamarznąć na śmierć.
Nie udało jej się, bo jeden z członków rodziny dogonił ją i
sprowadził do domu. Próby samobójcze Zo a powtarzała jeszcze
dwa razy, ale bez skutku.
Wzorzec przybrał zatem na ostrości i gwałtowności. Tołstoj
doprowadzał Zo ę do szału, więc robiła coś desperackiego;
Tołstoj czuł skruchę za swoją oziębłość, więc błagał ją o
przebaczenie. Ustępował jej w niektórych kwestiach,
umożliwiając na przykład rodzinie zachowanie praw autorskich
do jego wcześniejszych dzieł, potem jednak jakieś jej nowe
zachowania sprawiały, że tego żałował. Zo a ciągle usiłowała
nastawiać przeciwko niemu dzieci. Kompulsywnie czytała
wszystko, co zapisywał w swoich dziennikach, a jeśli je ukrywał,
znajdowała sposoby, aby jakoś je znaleźć i ukradkiem
przeczytać. Obserwowała każdy jego ruch. Tołstoj gwałtownie
krytykował ją za wtrącanie się w nie swoje sprawy. Wścibstwo
Zo i często wręcz wpędzało go w chorobę, co z kolei sprawiało,
że kobieta zaczynała żałować tego, co robiła. Co trzymało ich
razem? Każde pragnęło akceptacji i miłości drugiego, ale
wydawało się, że nie może tego oczekiwać.
Po latach cierpień, pod koniec października 1910 roku, Tołstoj
poczuł wreszcie, że ma dość: w środku nocy wymknął się z
domu w towarzystwie przyjaciela lekarza, zdecydowany
ostatecznie uwolnić się od Zo i. Przez całą drogę na stację
kolejową drżał przerażony tym, że żona go dogoni i zawróci, ale
w końcu udało mu się wsiąść do pociągu i od niej uciec. Zo a,
gdy się o tym dowiedziała, znowu próbowała popełnić
samobójstwo, rzucając się do pobliskiego stawu, ale w porę
została odratowana. Później napisała do Tołstoja list, błagając
go, by wrócił. Tak, zmieni swoje postępowanie. Odrzuci wszelkie
luksusy. Stanie się uduchowiona. Pokocha go bezwarunkowo.
Nie może bez niego żyć.
Dla Tołstoja posmak wolności był krótkotrwały, bo informacje o
jego ucieczce przed żoną natychmiast pojawiły się we
wszystkich gazetach. Wszędzie, gdzie zatrzymywał się pociąg,
Lwa nagabywali reporterzy, oddani entuzjaści jego twórczości i
liczni ciekawscy. Pisarz nie mógł także wytrzymać tłoku i zimna
panujących w pociągu. Wkrótce ciężko zachorował i trzeba go
było przewieźć do położonego przy torach w pewnej zapadłej
wiosce domu zawiadowcy stacji. Gdy tra ł do łóżka, stało się
jasne, że umiera. Usłyszał, że przyjechała Zo a, ale nie mógł
znieść myśli o jej odwiedzinach. Rodzina nie pozwalała jej wejść
do domu, więc stale przypatrywała się umierającemu mężowi
przez okno. W końcu, gdy stracił przytomność, wpuszczono ją
do jego pokoju. Zo a uklękła, zaczęła całować Lwa w czoło i
szeptać mu do ucha: „Wybacz mi. Proszę, wybacz mi”. Niedługo
potem Tołstoj zmarł. Miesiąc później jedna z odwiedzających
dom Tołstoja osób wspominała następujące słowa Zo i: „Co się
ze mną stało? Co mnie opętało? Jak mogłam to zrobić? Wiesz, to
ja go zabiłam”.
Interpretacja. Lew Tołstoj miał wszystkie cechy osoby głęboko
narcystycznej. Jego matka zmarła, gdy miał dwa lata, i
pozostawiła w nim poczucie ogromnej pustki, której nigdy nie
potra ł wypełnić, chociaż próbował to robić przez nawiązywanie
licznych romansów. W młodości zachowywał się lekkomyślnie,
jakby mogło to w jakiś sposób zapewnić mu poczucie, że żyje i
jest spełniony. Czuł bezustanny niesmak do samego siebie i nie
wiedział, kim właściwie jest. Tę niepewność przelewał na karty
swoich powieści, nadając tego rodzaju cechy także tworzonym
przez siebie postaciom. W wieku pięćdziesięciu lat znalazł się w
głębokim kryzysie za sprawą swej rozczłonkowanej jaźni. Także
Zo ę można byłoby umieścić wysoko na skali egocentryzmu.
Przyglądając się innym ludziom, wykazujemy jednak tendencję
do nadmiernego podkreślania ich cech indywidualnych, zamiast
obserwować bardziej złożony obraz tego, w jaki sposób każda z
zaangażowanych w związek osób nieustannie kształtuje drugą.
Związek ma własne życie i własną osobowość. Może być zatem
także głęboko narcystyczny, akcentując, a nawet uwydatniając
narcystyczne tendencje obu stron.
Tym, co zasadniczo doprowadza do faktu, że związek staje się
narcystyczny, jest brak empatii, który sprawia, że partnerzy
coraz bardziej umacniają się na swoich defensywnych
pozycjach. W przypadku Tołstojów zaczęło się to od razu — od
dziennika. Każda ze stron wyznawała właściwe sobie
dywergentne wartości i przez ich pryzmat postrzegała drugą.
Dla wychowanej w konwencjonalnej rodzinie Zo i to, co zrobił
Tołstoj, było działaniem człowieka, który wyraźnie żałuje, że
złożył jej propozycję małżeństwa; dla Tołstoja, wyzwolonego
artysty, reakcja Zo i oznaczała, że nie jest ona w stanie wejrzeć
w jego duszę i spróbować zrozumieć, że Lew naprawdę pragnie
nowego życia w sformalizowanym związku. Każda ze stron
niewłaściwie rozumiała drugą i okopywała się na swoich
uforty kowanych pozycjach przez czterdzieści osiem lat.
Widomą oznaką istnienia tej narcystycznej dynamiki był kryzys
duchowy Tołstoja. A gdyby w tym momencie każde z nich mogło
spróbować przyjrzeć się sytuacji oczami drugiego? Tołstoj
mógłby jednoznacznie przewidzieć reakcję Zo i. Przez całe
życie miała poczucie względnego komfortu, co pomagało jej
radzić sobie z częstymi ciążami i wychowaniem licznych dzieci.
Nigdy nie była osobą głęboko uduchowioną. Ich związek zawsze
był raczej zyczny. Dlaczego Lew miałby oczekiwać, że Zo a
nagle się zmieni? Jego żądania można by uznać za niemal
sadystyczne. Mógł po prostu wyjaśnić jej swoje racje, nie
żądając, by go naśladowała, czy nawet wyrazić zrozumienie jej
sytuacji i potrzeb. Ujawniłby w ten sposób własną duchowość. A
Zo a, zamiast koncentrować się wyłącznie na jego hipokryzji,
mogłaby ujrzeć człowieka, który sam ze sobą jest wyraźnie
nieszczęśliwy — kogoś, kto od wczesnego dzieciństwa nigdy nie
czuł się kochany i przeżywał bardzo realny kryzys osobowości.
Mogła o arować Lwu swoją miłość i wsparcie dla jego nowego
życiowego wyboru, a jednocześnie delikatnie odmówić pójścia
bez zastrzeżeń w jego ślady.
Takie posługiwanie się empatią wywołuje skutek, który można
określić jako przeciwieństwo obustronnego narcyzmu. Gdy
zachowuje się tak jeden z partnerów, u drugiego pojawia się
tendencja do zaprzestania oporu, a także empatia. Trudno jest
trwać na pozycjach obronnych, gdy druga osoba dostrzega
nasze racje, udowadnia, że jest po naszej stronie i wchodzi w
naszą duszę. To dla nas zachęta do zrobienia tego samego.
Zwykle skrycie pragniemy wyrzec się oporu. Bycie nieustannie
defensywnymi i podejrzliwymi jest męczące.
Kluczem do wprowadzenia do związku empatii jest zrozumienie
systemu wartości drugiej osoby, który bez wątpienia różni się od
naszego. To, co druga strona interpretuje jako oznaki miłości,
uwagi lub wielkoduszności, zwykle odbiega od tego, w jaki
sposób myślimy o nich my sami. Systemy wartości powstają
zasadniczo we wczesnym dzieciństwie i nie są tworzone
świadomie. Pamiętając o systemach wartości innych osób,
będziemy w stanie wchodzić w ich ducha i zaczynać pojmować
ich punkt widzenia w momencie, w którym normalnie
stalibyśmy się defensywni. W ten sposób można wydobywać ze
skorupy nawet osoby głęboko narcystyczne, bo okazywanie
innym tego rodzaju uwagi jest wyjątkowo rzadkie. Warto
umieścić wszystkie nasze relacje w ramach spektrum narcyzmu,
bo zasadniczo chodzi o to, żeby zmienić nie jedną czy drugą
osobę, ale samą dynamikę.
4. Zdrowy narcyz — osoba odczytująca nastroje innych. W
październiku 1915 roku wielki angielski podróżnik sir Ernest
Henry Shackleton (1874 – 1922) nakazał porzucenie statku
Endurance, który był przez ponad osiem miesięcy uwięziony w
zwalisku lodowej kry na Antarktydzie i zaczynał nabierać wody.
Dla Shackletona oznaczało to, że zasadniczo musi zrezygnować
z wielkiego marzenia o poprowadzeniu swoich ludzi na pierwszą
lądową wyprawę transantarktyczną, co miało być zwieńczeniem
jego znakomitej kariery odkrywcy. Teraz jednak ciążyła na nim
znacznie większa odpowiedzialność — musiał w jakiś sposób
bezpieczne sprowadzić do domu dwudziestu siedmiu ludzi ze
swojej załogi. Ich życie zależało od codziennie podejmowanych
przez Shackletona decyzji.
Na drodze do realizacji tego celu piętrzyło się wiele przeszkód:
surowa zimowa aura, która miała wkrótce nadejść, prądy
oceaniczne mogące posłać krę, na której obozowali, w
jakimkolwiek kierunku, nadchodzące dni całkowitej ciemności,
kurczące się zapasy żywności, całkowity brak kontaktu
radiowego ze światem, nie mówiąc już o statku, który mógłby
ich zabrać. A najpoważniejszym zagrożeniem dla wszystkich,
tym, co napełniało Shackletona największym lękiem, było
morale jego ludzi. Wystarczyłoby kilku malkontentów, by w ich
szeregi wkradły się wzajemne urazy i sceptycyzm — wkrótce
przestaliby ciężko pracować, zaczęli go ignorować i straciliby
wiarę w jego zdolności przywódcze. Gdyby tak się stało, każdy
zacząłby się troszczyć wyłącznie o siebie, co w tym klimacie
niechybnie mogłoby oznaczać wyłącznie katastrofę i śmierć.
Zrozumiał, że musi monitorować ducha zespołu jeszcze lepiej
niż zmieniającą się pogodę.
Pierwszym, co musiał zrobić, było wyjście naprzeciw
problemowi i wszczepienie załodze odpowiedniego ducha.
Przecież wszystko zawsze zaczyna się od przywódcy. Będzie
musiał ukrywać wszystkie swoje wątpliwości i obawy.
Pierwszego ranka na krze Shackleton wstał najwcześniej i
zaparzył bardzo dużo gorącej herbaty. Kiedy osobiście serwował
ją swoim ludziom, wyczuł, że przyglądają mu się, szukając
wskazówek, jak powinni się w tej trudnej sytuacji zachowywać,
więc podtrzymywał nastrój, żartując nieco na temat ich nowego
„domu” i nadciągających ciemności. Nie była to odpowiednia
chwila na omawianie koncepcji wydostania się z kłopotów.
Shackleton osiągnąłby tylko tyle, że wzbudziłby w swoich
ludziach niepokój. Nie werbalizował także swojego optymizmu
odnośnie do tego, jakie mają szanse, ale zachowywał się tak,
aby ludzie wyczuli ten optymizm w jego zachowaniu i mowie
ciała, nawet jeśli musiał go udawać.
Wszyscy wiedzieli, że zostaną uwięzieni na całą nadchodzącą
zimę. Potrzebowali rozrywki, czegoś, co mogłoby zająć ich myśli
i podtrzymać ich na duchu. W tym celu Shackleton każdego dnia
sporządzał listę obowiązków, w której określał, co kto będzie
robił. Starał się jak najczęściej zmieniać przydziały, wpisując
ludzi do różnych grup i pamiętając, aby nie wykonywali zbyt
często takich samych zadań. Każdego dnia wyznaczał prosty cel,
który należało osiągnąć — upolować kilka pingwinów lub fok,
przenieść do namiotów określoną ilość zapasów ze statku,
rozbudować obozowisko. Pod koniec każdego dnia, siedząc przy
ognisku, mogli mieć poczucie, że zrobili coś, co choć trochę
ułatwi im życie.
W miarę upływu czasu Shackleton coraz bardziej dostrajał się
do zmieniających się nastrojów członków załogi. Gdy siedzieli
wokół ogniska, podchodził do każdego z nich i nawiązywał
rozmowę. Z naukowcami rozmawiał o nauce, a z humanistami o
swoich ulubionych poetach i kompozytorach. Rozpoznawał
ducha wszystkich swoich ludzi i wykazywał szczególne
uwrażliwienie na wszelkie problemy, jakich mogli doświadczać.
Kucharza bardzo smucił fakt, że będzie musiał zabić swojego
kota, bo brakowało jedzenia, aby go karmić. Shackleton zgłosił
się więc na ochotnika, aby zrobić to za niego. Było także
oczywiste, że jeden z członków załogi — zyk — ma problemy z
ciężką pracą; wieczorami jadł powoli i ciężko wzdychał.
Shackleton, rozmawiając z nim, wyczuwał, że stan jego ducha z
dnia na dzień się pogarsza, więc ostrożnie, aby nie dać mu
powodów do podejrzeń, że traktuje go jak kogoś, kto wymiguje
się od pracy, zmienił zakres obowiązków zyka, przydzielając
mu lżejsze, ale równie istotne zadania.
Szybko zorientował się, że w grupie jest kilka słabych ogniw.
Pierwszym był Frank Hurley, okrętowy fotograf. Był to człowiek,
który dobrze wykonywał swoją pracę i nigdy nie narzekał na
nawał obowiązków, ale zależało mu na tym, aby móc czuć się
kimś ważnym. Miał w sobie coś ze snoba. W związku z tym od
pierwszych dni na lodzie Shackleton prosił Hurleya o wyrażanie
opinii na temat wszelkich istotnych spraw, na przykład stanu
zapasów żywności, i komplementował jego koncepcje.
Przydzielił go także do własnego namiotu, dzięki czemu z jednej
strony zapewnił mu poczucie, że jest ważniejszy od pozostałych,
a z drugiej ułatwił sobie nadzór nad nim. Nawigator Hubert
Hudson okazał się bardzo skoncentrowany na sobie i zupełnie
nie umiał słuchać. Wymagał, aby stale poświęcano mu uwagę.
Shackleton rozmawiał z nim częściej niż z innymi, i także
przydzielił go do swojego namiotu. Gdy podejrzewał, że ktoś
może być utajonym malkontentem, umieszczał go z ludźmi o
bardziej optymistycznym nastawieniu, aby osłabić potencjalny
wpływ, jaki mógłby mieć na innych.
Zima trwała, a Shackleton stawał się coraz bardziej uważny.
Były chwile, gdy w sposobie zachowania swoich ludzi i na
podstawie tego, że coraz mniej ze sobą rozmawiali, wyczuwał
ich znużenie. Aby temu zaradzić, w bezsłoneczne dni
organizował na lodzie rozgrywki sportowe, a wieczorami
spotkania przy muzyce, z opowiadaniem dowcipów i różnych
ciekawych historii. Zarządzał uroczyste obchody wszelkich
świąt, urządzając przy ich okazji długie biesiady. Niekończące
się dni w bezmiarze lodu wypełniały ciekawe wydarzenia i
Shackleton wkrótce zaczął zauważać coś niezwykłego: jego
ludzie byli zdecydowanie radośni, a nawet wydawali się cieszyć
wyzwaniami towarzyszącymi warunkom życia na dryfującej
krze.
Po pewnym czasie kra, na której się znajdowali, stała się
niebezpiecznie mała, więc Shackleton polecił członkom załogi,
aby wsiedli na trzy małe łodzie ratunkowe, które uratowano z
Endurance. Trzeba było udać się na ląd. Łodzie udało się
utrzymać razem i walcząc z burzliwymi wodami, wylądować na
wąskiej plaży pobliskiej Wyspy Słoniowej. Rozglądając się po
tego dnia po wyspie, Shackleton uznał za jasne, że panujące na
niej warunki są pod pewnymi względami gorsze nawet od tych,
które pamiętał z kry. Czas działał przeciwko nim, więc jeszcze
tego samego dnia Shackleton nakazał przygotowanie jednej
łodzi do niezwykle ryzykownej próby dotarcia do bardziej
przyjaznego i co najważniejsze zamieszkałego skrawka ziemi w
okolicy, czyli do wyspy Georgia Południowa, oddalonej od
miejsca, w którym się znaleźli, o jakieś tysiąc dwieście
kilometrów na północny wschód. Szanse na dostanie się tam
były niewielkie, ale załodze nie udałoby się długo przetrwać na
bezustannie zalewanej przez morze Wyspie Słoniowej, na której
w zasadzie nie było nadających się do upolowania zwierząt.
Shackleton musiał bardzo uważnie wybrać pozostałych pięciu
mężczyzn, którzy mieli towarzyszyć mu w podróży. W przypadku
jednego z tych ludzi, Harry’ego McNeisha, jego wybór wydawał
się bardzo dziwny. McNeish był na statku stolarzem i
najstarszym członkiem załogi — miał pięćdziesiąt siedem lat.
Bywał zrzędliwy i niezbyt dobrze radził sobie z ciężką pracą.
Shackleton nie chciał go jednak zostawiać, mimo że czekająca
małą łódź podróż była niezwykle trudna, więc zlecił mu
przygotowanie łodzi do rejsu. Otrzymawszy to zadanie, McNeish
poczuł, że jest osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo
łodzi, a Shackleton zyskał pewność, że podczas podróży jego
umysł będzie stale zaprzątać jej stan.
W pewnym momencie rejsu Shackleton zauważył jednak, że
morale McNeisha słabnie, bo mężczyzna nagle przestał
wiosłować. Shackleton wyczuł niebezpieczeństwo — gdyby
krzyknął na McNeisha lub rozkazał mu, aby wiosłował dalej, ten
prawdopodobnie jeszcze bardziej by się zbuntował, co wobec
niewielkich rozmiarów łodzi i nieuchronności faktu, że musiało
się na niej przez wiele tygodni tłoczyć kilku ludzi dysponujących
niewielką ilością jedzenia, mogłoby się okazać co najmniej
trudne. Improwizując, Shackleton zatrzymał łódź i polecił
przygotować dla wszystkich gorące mleko. Stwierdził, że
wszyscy włącznie z nim są zmęczeni i potrzebują bodźca
podnoszącego na duchu, więc McNeish uniknął wstydliwego
losu odszczepieńca. Przez resztę podróży Shackleton powtarzał
tę sztuczkę jeszcze wielokrotnie.
Kilka kilometrów od celu nagły sztorm wypchnął ich z powrotem
na ocean. Gdy desperacko szukali nowego miejsca lądowania,
nadleciał mały ptaszek, próbując wylądować na łodzi.
Shackleton starał się być opanowany jak zwykle, ale nagle
stracił nerwy, zerwał się na nogi i klnąc na ptaszka, zaczął dziko
wymachiwać rękami. Niemal natychmiast poczuł zakłopotanie,
więc usiadł z powrotem. Przecież przez piętnaście miesięcy
utrzymywał swoją frustrację na wodzy ze względu na dobro
załogi i konieczność podtrzymywania morale. Przecież nadawał
ton. To nie był czas, aby się rozklejać. Parę minut później zaczął
więc z siebie żartować i obiecał sobie, że nigdy więcej,
niezależnie od okoliczności, na nic podobnego sobie nie pozwoli.
Podróż po wodach, które można uznać za jedne z
najniebezpieczniejszych na świecie, mała łódź zakończyła
ostatecznie lądowaniem na Georgii Południowej, a kilka
miesięcy potem, z pomocą wielorybników, którzy tam pracowali,
udało się uratować wszystkich mężczyzn, którzy pozostali na
Wyspie Słoniowej. Biorąc pod uwagę przeciwności losu, klimat,
wyjątkowo trudny teren, niewielkie rozmiary łodzi i skromne
zasoby, jakimi dysponowali rozbitkowie, była to jedna z
najbardziej niezwykłych historii przetrwania, jaka kiedykolwiek
się wydarzyła. Powoli roznosiła się wieść o roli, jaką odegrały w
niej zdolności przywódcze Shackletona. Znany himalaista i
polarnik, sir Edmund Hillary, podsumował to później
następująco: „Przywódca naukowiec to Scott, sprawnym i
efektywnym podróżnikiem jest Amundsen, ale kiedy jest się w
beznadziejnej sytuacji, kiedy wydaje się, że nie ma wyjścia,
należy paść na kolana i modlić się o Shackletona”.
Interpretacja.
Kiedy
Shackleton
przyjął
na
siebie
odpowiedzialność za życie wielu ludzi w rozpaczliwych
okolicznościach, zrozumiał, co oznacza różnica między życiem a
śmiercią: postawa członków jego załogi. Postawa to coś, czego
nie widać, więc rzadko pisze się o niej w książkach i nieczęsto
bywa przedmiotem analiz. Nie ma podręczników na jej temat. A
jednak był to najistotniejszy czynnik. Wystarczyłby niewielki
spadek morale, jakaś skaza na jedności członków załogi, a
podejmowanie właściwych decyzji pod presją okoliczności
stałoby się wyjątkowo trudne, jeśli nie niemożliwe. Gdyby choć
kilku z nich zaczęło wykazywać niecierpliwość i wywierać presję
na innych, próba opuszczenia kry z pewnością doprowadziłaby
do śmierci wszystkich. Shackleton znalazł się w gruncie rzeczy
w najbardziej elementarnym i pierwotnym stanie, jakiego może
doświadczać istota ludzka — w sytuacji grupy w sytuacji
zagrożenia, której członkowie, aby przetrwać, muszą na sobie
wzajemnie polegać. Właśnie za sprawą takich okoliczności nasi
najodleglejsi przodkowie wytworzyli w toku ewolucji wyższe
umiejętności społeczne, zadziwiającą ludzką umiejętność
odczytywania nastrojów i myśli innych oraz współpracy. Tę
odwieczną zdolność do odczuwania empatii, która tkwi uśpiona
w nas wszystkich, odkrywał także na nowo Shackleton podczas
długich, pozbawionych słońca miesięcy na krze. Odkrywał ją, bo
musiał.
To, w jaki sposób Shackleton poradził sobie ze swoim zadaniem,
powinno służyć za wzór nam wszystkim. Po pierwsze, zrozumiał,
jak doniosłą rolę odgrywa jego własna postawa. Przywódca
zaraża grupę swoją świadomością. Wiele dzieje się tu na
poziomie niewerbalnym, bo podwładni nawiązują do języka ciała
i tonu głosu lidera. Shackleton stworzył wokół siebie atmosferę
całkowitej pewności siebie i optymizmu, a następnie
obserwował, jak to wpływa na morale jego ludzi.
Po drugie, Shackleton musiał niemal tyle samo uwagi poświęcać
grupie, jak i jej poszczególnym członkom. W ramach grupy
monitorował poziom ożywienia rozmów w trakcie posiłków,
liczbę przekleństw, jakie słyszał podczas pracy, czy szybkość
poprawiania się nastroju, gdy zaczynały się rozrywki. W
odniesieniu do poszczególnych osób odczytywał ich stany
emocjonalne w tonie głosu oraz obserwował tempo, w jakim
spożywali posiłki czy wstawali z łóżek. Zauważając u nich
konkretnego
dnia
określony
nastrój,
mógł
próbować
przewidywać, co mogą zrobić, wprawiając się w podobny.
Szukał najdrobniejszych oznak frustracji lub niepewności w ich
słowach i gestach. Musiał traktować każdego ze swoich ludzi
inaczej, w zależności od konkretnych jego cech. Musiał też stale
doprecyzowywać swoje reakcje, bo nastroje jego ludzi szybko
się zmieniały.
Po trzecie, dążąc do wykrywania wszelkich spadków nastroju
lub przypływów negatywnych uczuć, Shackleton musiał działać
delikatnie. Skarcenie kogokolwiek sprawiłoby, że poczułby się
on zawstydzony i naznaczony, co mogłoby mieć na dłuższą metę
efekt podobny do rozprzestrzeniania się wirusa. Lepiej było
wciągać ludzi w rozmowę, aby poczuć ich ducha i znajdować
pośrednie sposoby na podniesienie ich nastroju, lub izolować
ich, nie uświadamiając im jednak, co robi. Praktykując tego
rodzaju działania, Shackleton zauważał, że idzie mu coraz
lepiej. Za pomocą jednego szybkiego porannego spojrzenia był
w stanie nieledwie przewidywać, jak jego ludzie będą
funkcjonować przez cały dzień. Niektórzy członkowie załogi
uważali go za medium.
Zrozum: tym, co sprawia, że rozwijamy w sobie takie
empatyczne moce, jest konieczność. Wyczuwając, że nasze
własne przetrwanie zależy od tego, jak dobrze będziemy
oceniać nastroje i myśli innych, znajdujemy w sobie niezbędną
koncentrację i zaczynamy się tymi mocami posługiwać.
Zazwyczaj nie odczuwamy takiej potrzeby. Wyobrażamy sobie,
że dobrze rozumiemy ludzi, z którymi miewamy do czynienia.
Życie bywa skomplikowane, a my mamy przecież bardzo wiele
różnorodnych problemów, którym musimy poświęcać uwagę.
Jesteśmy leniwi i wolimy polegać na uproszczonych osądach.
Faktycznie jednak naprawdę mamy tu do czynienia z kwestią
życia i śmierci i nasz sukces naprawdę zależy od tego, na ile
jesteśmy w stanie radzić sobie z rozwijaniem tych umiejętności.
A my po prostu nie jesteśmy tego świadomi, bo nie dostrzegamy
związku pomiędzy problemami pojawiającymi się w naszym
życiu a tym, że zasadniczo błędnie odczytujemy nastroje i
intencje innych oraz tracimy niezliczone okazje, jakie się z ich
prawidłowym odczytywaniem wiążą.
Najważniejszy jest zatem pierwszy krok: uświadomienie sobie,
że dysponujemy niezwykłym narzędziem społecznym, którego
nie używamy. Najlepszym sposobem, aby to dostrzec, jest
wypróbowanie go. Przestań słuchać własnego nieprzerwanego
monologu wewnętrznego i zacznij zwracać większą uwagę na
otaczających Cię ludzi. Dostrajaj się do zmieniających się
nastrojów jednostek i grupy. Poznaj psychologię każdej
konkretnej osoby i dowiedz się, co ją motywuje. Staraj się
przyjmować punkt widzenia innych, wejdź do ich świata i ich
systemu wartości. Dzięki temu nagle zdasz sobie sprawę z
istnienia całego spektrum zachowań niewerbalnych, o których
dotąd nie wiedziałeś — jakbyś zaczął ni stąd ni zowąd widzieć
fale ultra oletowe. Gdy zdasz sobie sprawę z istnienia tej mocy,
poczujesz jej znaczenie i zaczniesz dostrzegać nowe możliwości
społeczne.
Nie pytam zranionego, jak się czuje… Sam staję się
zranionym.
— WALT WHITMAN
Rozdział 3.
Dostrzegaj, co się kryje za
maskami innych
Prawo odgrywania ról
Ludzie wykazują tendencję do noszenia masek, które
przedstawiają ich w możliwie najlepszym świetle — jako osoby
skromne, ale pewne siebie i sumienne. Mówią to, co trzeba,
uśmiechają się i wydają się zainteresowani naszymi
koncepcjami. Uczą się ukrywać swoje kompleksy i zazdrość.
Biorąc te pozory za rzeczywistość, nigdy tak naprawdę nie
jesteśmy w stanie poznać ich prawdziwych uczuć i czasami
niemile zaskakuje nas ich nagły opór, wrogość czy podejmowane
przez nich działania o charakterze manipulacji. Na szczęście
maski nie są całkowicie szczelne. Ludzie nieustannie ujawniają
swoje prawdziwe uczucia i podświadome pragnienia w sposób
niewerbalny, dając wskazówki, których nie są w stanie
całkowicie kontrolować — zdradza ich wyraz twarzy, modulacja
głosu, napięcie widoczne w postawie i nerwowe gesty. Musisz
opanować ten język i nauczyć się lepiej odczytywać innych.
Uzbrojony w niezbędną wiedzę, będziesz mógł zacząć
podejmować odpowiednie działania obronne. A z drugiej strony
skoro tym, po czym oceniają Cię inni, są pozory, musisz nauczyć
się jak najlepiej się im prezentować i jak najskuteczniej
odgrywać swoją rolę.
Drugi język
Pewnego poranka w sierpniu 1919 roku siedemnastoletni Milton
Erickson, przyszły pionier hipnoterapii i jeden z najbardziej
wpływowych psychologów XX wieku, obudził się i stwierdził, że
pewne części jego ciała zostały nagle dotknięte paraliżem. W
ciągu kilku kolejnych dni paraliż się rozprzestrzeniał. Niedługo
potem zdiagnozowano u niego polio — zapadalność na tę
chorobę w tamtych czasach przybrała niemal rozmiary epidemii.
Milton leżał w łóżku i słyszał, jak w sąsiednim pokoju jego
matka rozmawia z dwoma specjalistami, po których zadzwoniła
rodzina. Zakładając, że pacjent śpi, jeden z lekarzy stwierdził:
„Chłopiec do rana umrze”. Potem matka weszła do jego pokoju,
wyraźnie próbując ukryć żal i nie wiedząc, że jej syn słyszał
rozmowę. Erickson zaczął ją prosić, aby przesuwała stale w
nowe miejsca komodę stojąca przy jego łóżku. Matka uznała, że
Milton ma omamy, ale nic bardziej mylnego: chłopak chciał po
pierwsze, aby przestała myśleć o swojej udręce, a po drugie,
aby w odpowiedniej pozycji znalazło się ustawione na komodzie
lustro. Gdyby zaczął tracić przytomność, mógłby koncentrować
się na widocznym w lustrze zachodzącym słońcu, starając się
nie spuszczać z oczu tego obrazu tak długo, jak tylko byłby w
stanie. Słońce zawsze wracało — może więc uda się i jemu — i
okaże się, że lekarze nie mieli racji. Po kilku godzinach zapadł
w śpiączkę.
Erickson odzyskał przytomność trzy dni później. W jakiś sposób
oszukał śmierć, choć teraz paraliż obejmował całe jego ciało,
nawet usta. Nie mógł się poruszać ani gestykulować. Nie był
także w stanie komunikować się z otoczeniem w żaden inny
sposób. Jedynymi częściami ciała, którymi mógł poruszać, były
gałki oczne, dzięki którym był w stanie w ograniczonym
zakresie rozglądać się po swoim pokoju. Przebywał w domu na
farmie w Wisconsin, na której dorastał, a jego jedynym
towarzystwem było siedem sióstr, brat, rodzice i prywatna
pielęgniarka. Dla kogoś z tak aktywnym umysłem nuda była
czymś przerażającym. Jednak pewnego dnia gdy słuchał, jak
rozmawiają ze sobą jego siostry, uświadomił sobie coś, czego
nigdy wcześniej nie zauważył. Podczas rozmowy ich twarze
poruszały się na różne sposoby, a ton ich głosów wydawał się
żyć własnym życiem. Jedna z sióstr powiedziała do drugiej:
„Tak, to dobry pomysł”, ale monotonny ton jej głosu i wyraźny
uśmieszek na twarzy wydawały się mówić wyraźnie: „Właściwie
nie sądzę, żeby to był dobry pomysł”. A zatem w jakiś sposób
„tak” mogło tak naprawdę oznaczać „nie”.
Teraz zaczął zwracać na to uwagę. To coś było jak stymulująca
gra. W kolejnym dniu doliczył się szesnastu różnych rodzajów
„nie”, które wykazywały różny stopień stanowczości, i
wszystkim towarzyszyły inne wyrazy twarzy. W pewnym
momencie Milton zauważył nawet, że jedna z sióstr mówi „tak”,
kręcąc jednocześnie głową. Było to bardzo subtelne, ale
dostrzegalne. Wyglądało więc na to, że jeśli ktoś mówi „tak”, ale
naprawdę chodzi mu o „nie”, jest to widoczne w wyrazie jego
twarzy i mowie ciała. Przy innej okazji przyglądał się kątem oka,
jak jedna siostra proponowała drugiej jabłko, ale napięcie na jej
twarzy i usztywnienie ramion świadczyły o tym, że chciała być
po prostu uprzejma i najwyraźniej pragnęła zatrzymać jabłko
dla siebie. Sygnał nie został odebrany, a jednak Miltonowi wydał
się jednoznaczny.
Nie mogąc uczestniczyć w rozmowach, Erickson zauważył, że
jego umysł całkowicie pochłania obserwowanie gestów innych,
ich podniesionych brwi, tonu ich głosów i tego, w jaki sposób
nagle krzyżują ramiona. Zdał sobie na przykład sprawę z tego,
jak często żyły na szyjach jego sióstr zaczynały pulsować, gdy
nad nim stały, co wskazywało nerwowość, jaką odczuwały w
jego obecności. Zafascynował go także sposób, w jaki oddychały,
i ustalił, że pewne określone rytmy oddechu oznaczają
znudzenie i na ogół następuje po nich ziewnięcie. Istotną rolę
dla jego sióstr wydawały się także odgrywać kwestie związane z
włosami. Bardzo stanowcze rozczesywanie kosmyków włosów
wskazywało na niecierpliwość — „Usłyszałam dość, proszę,
zamknij się”. A szybszy, mniej świadomy rytm mógł oznaczać
koncentrację uwagi.
Milton był uwięziony w łóżku, ale jego słuch się wyostrzył. Był
teraz w stanie słyszeć rozmowy z drugiego pokoju, gdzie nie
próbowano przez wzgląd na niego nadawać im przyjemnego
tonu. Wkrótce zauważył osobliwy wzorzec — w rozmowach
ludzie rzadko bywają bezpośredni. Siostry potra ły przez długie
minuty krążyć wokół tematu, dostarczając innym wskazówek na
temat tego, czego naprawdę pragnęły — na przykład pożyczyć
jakieś ubranie czy usłyszeć od kogoś przeprosiny. Na ich ukryte
pragnienia wskazywał jednak wyraźnie ton głosu, w którym
kładły nacisk na określone słowa. Miały nadzieję, że inni
odbiorą ich przekaz, a one otrzymają to, czego pragną, ale
wskazówki były często ignorowane, więc w końcu musiały
otwarcie wyznawać, o co im chodzi. Wzorzec ten powtarzał się
we wszystkich konwersacjach. Wkrótce odgadywanie w ciągu
jak najkrótszego czasu, co mają na myśli jego siostry, stało się
dla Miltona zajmującą grą.
Było tak, jakby będąc sparaliżowanym, nagle uświadomił sobie
istnienie odmiennego kanału komunikacji międzyludzkiej,
drugiego języka, którym inni wyrażali coś ukrytego głęboko
wewnątrz siebie, czasami nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Co by się stało, gdyby mógł w jakiś sposób opanować zawiłości
tego języka? Jak zmieniłoby to sposób, w jaki postrzegał ludzi?
Czy mógłby rozszerzyć swoje umiejętności wyczuwania ukrytych
znaczeń na niemal niewidoczne sygnały, jakie inni wysyłali za
pomocą ruchu ust, oddechu czy poziomu napięcia mięśni rąk?
Pewnego dnia kilka miesięcy później Milton siedział przy oknie
na specjalnym rozkładanym krześle, które zaprojektowała dla
niego rodzina, i słuchał, jak jego brat i siostry bawią się na
zewnątrz. (Chłopak odzyskał czucie w ustach i mógł mówić, ale
jego ciało pozostało sparaliżowane). Tak bardzo chciał do nich
dołączyć. Nagle, jakby na chwilę zapominając o swoim paraliżu,
w myślach zaczął wstawać i przez krótką chwilę miał wrażenie,
że drga mięsień w jego nodze — po raz pierwszy od dawna
poczuł jakiś ruch w swoim ciele. Lekarze powiedzieli wprawdzie
jego matce, że już nigdy nie będzie chodził, ale przecież
wcześniej także popełnili błąd. Bazując na tym doznaniu, Milton
postanowił, że spróbuje przeprowadzić na sobie eksperyment.
Zaczął się głęboko koncentrować na konkretnych mięśniach
nogi, przypominając sobie uczucia, jakich doznawał, zanim
został dotknięty paraliżem, dążąc do tego, aby mięśnie się
poruszyły, i wyobrażając sobie, że znowu działają. Pielęgniarka
masowała te obszary i powoli, początkowo z bardzo
sporadycznymi sukcesami, chłopak zaczął odczuwać skurcze, a
potem miał wrażenie, że jego mięśnie znowu minimalnie
zaczynają się poruszać. W toku tego nieprawdopodobnie wręcz
powolnego procesu Milton nauczył się wstawać, robić krok za
krokiem, chodzić po pokoju, a następnie wychodzić coraz dalej
na zewnątrz.
W jakiś sposób, dzięki sile woli i wyobraźni, Milton był w stanie
zmienić swoje uwarunkowania zyczne i odzyskać władze w
całym ciele. Najwyraźniej zdał sobie sprawę z tego, że umysł i
ciało funkcjonują w sposób zsynchronizowany, którego jednak
zasadniczo nie jesteśmy świadomi. Pragnąc lepiej zbadać to
zjawisko, uznał, że poświęci się medycynie i psychologii — pod
koniec lat dwudziestych zaczął pracować jako psychiatra w
różnych szpitalach. Szybko opracował własną, całkowicie
autorską metodę badań, która stała w całkowitej sprzeczności
ze wszystkim, co dotąd praktykowano w tej dziedzinie. Prawie
wszyscy psychiatrzy koncentrowali się zasadniczo na słowach.
Zachęcali swoich pacjentów do mówienia — zwłaszcza o
wczesnym dzieciństwie — zakładając, że w ten sposób uzyskają
dostęp do ich podświadomości. Erickson koncentrował się
zamiast tego raczej na cechach zycznych pacjentów, traktując
je jako furtkę do ich mentalności i podświadomości. Słowa
bywają często wykorzystywane jako kamu aż, jako sposób na
ukrycie tego, o co naprawdę chodzi. Zapewniając pacjentom
poczucie komfortu, Erickson wykrywał wysyłane przez nich
sygnały skrywanego napięcia i niespełnionych pragnień, które
pojawiały się na ich twarzach, w głosie i postawie. Robiąc to,
zgłębiał coraz dokładniej obszar komunikacji niewerbalnej.
Jego motto brzmiało: „Obserwuj, obserwuj, obserwuj”. Miał
notes, w którym spisywał wszystkie swoje spostrzeżenia.
Jednym z elementów, które szczególnie go fascynowały, był
sposób chodzenia — być może dlatego, że sam miał niezwykle
poważne problemy, gdy uczył się na nowo używać nóg.
Obserwował, jak chodzą najróżniejsi ludzie. Zwracał uwagę na
ciężar kroku — na empatyczny sposób chodzenia osób
wytrwałych i pełnych determinacji, na lekki krok tych, którzy
wydawali się raczej niezdecydowani, na powolny, płynny krok
ludzi, którzy wyglądali na nieco leniwych, na pewne
rozkojarzenie w sposobie chodzenia osób pogrążonych w
myślach oraz na to, jak zdecydowanie kołyszą biodrami i jak
wysoko noszą głowę osoby pewne siebie. Istniał także sposób
chodzenia, który zdradzał, że określone osoby chcą ukryć jakąś
słabość lub kompleks — przesadnie męski, nonszalancki, jak
sposób chodzenia zbuntowanego nastolatka. Erickson zauważał
również nagłe zmiany w sposobie chodzenia innych, gdy
wpadali oni w ekscytację lub zaczynali się denerwować.
Wszystko to dostarczało mu niekończących się informacji o ich
nastrojach i poziomie pewności siebie.
W swoim gabinecie krzesło dla pacjentów ustawił pod ścianą,
daleko od drzwi, zmuszając ich, aby do niego podchodzili.
Zauważał zmiany w sposobie chodzenia przed sesją i po niej.
Analizował sposób siedzenia pacjentów, poziom napięcia ich
dłoni, gdy chwytali poręcze krzesła, głębię kontaktu
wzrokowego, jaki z nim nawiązywali, i w ciągu kilku sekund, bez
wymiany jakichkolwiek słów, zdobywał jednoznaczne informacje
o ich problemach i kompleksach, które jednoznacznie
odzwierciedlał język ich ciała.
Na pewnym etapie swojej kariery Erickson pracował w
zakładzie dla psychicznie chorych. Zatrudnieni w nim
psychologowie nie mogli sobie poradzić z pewnym szczególnym
przypadkiem. Chodziło o pacjenta, który wcześniej był
biznesmenem, zrobił fortunę, a następnie stracił wszystko w
czasie wielkiego kryzysu. Jedynym, czemu się oddawał, był
płacz i wykonywanie rękami znajdującymi się na wysokości
piersi nieustannych ruchów od siebie i do siebie. Nikt nie był w
stanie zrozumieć źródła tego tiku i nikt nie wiedział, jak pomóc
pacjentowi. Skłonienie go do mówienia nie było łatwe i do
niczego nie prowadziło. Erickson zrozumiał jednak naturę jego
problemu już w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył tego
człowieka — jego gestykulacja jednoznacznie wyrażała daremne
wysiłki, jakie podejmował w swoim życiu, aby się wybić, i
rozpacz, jaką mu one przyniosły. Erickson podszedł do pacjenta
i powiedział: „Miałeś w swoim życiu wiele wzlotów i upadków”,
a potem wziął go za ręce i zmienił kierunek gestykulacji z
poziomego na pionowy. Wyglądało na to, że pacjenta
zainteresował nowy sposób gestykulacji, bo od tego czasu nie
wracał już do poprzedniego.
W porozumieniu z pracującym w zakładzie terapeutą
zajęciowym Erickson przymocował do obu dłoni mężczyzny
bloki papieru ściernego i postawił przed nim drewniane polano.
Szlifowanie drewna i zapach, jaki się w trakcie tego działania
roznosił, wkrótce zafascynowały pacjenta. Skończył z płaczem i
zaczął brać udział w zajęciach z obróbki drewna, na których
rzeźbił misterne gury szachowe, by potem je sprzedawać.
Koncentrując się wyłącznie na języku jego ciała i zmieniając
sposób jego gestykulacji, Erickson dotarł do blokady w jego
umyśle i go wyleczył.
Jednym ze zjawisk, które fascynowały Ericksona szczególnie,
były różnice w niewerbalnej komunikacji między kobietami a
mężczyznami oraz sposób, w jaki odzwierciedlały one ich różne
sposoby myślenia. Był szczególnie uwrażliwiony na nawyki
kobiet, być może w związku z tym, że całymi miesiącami
uważnie obserwował swoje siostry. Potra ł analizować wszelkie
niuanse języka ich ciała. Pewnego razu złożyła mu wizytę piękna
młoda kobieta, która stwierdziła, że odwiedziła wielu różnych
psychiatrów, ale żaden z nich jej tak naprawdę nie pomógł. Czy
tym właściwym mógłby być Erickson? Gdy wypowiadała kolejne
zdania, w ogóle nie docierając na razie do natury swojego
problemu, Erickson zaobserwował, jak zdejmuje z rękawa jakąś
nitkę. Słuchał i kiwał głową, a potem zadał jej kilka nieistotnych
pytań.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, bardzo pewnym tonem
stwierdził, że jest odpowiednim, a właściwie jedynym
psychiatrą, który może jej pomóc. Zaskoczona jego
zarozumiałością, kobieta zapytała, dlaczego tak uważa. Eriskson
odpowiedział, że aby tego dowieść, musi jej zadać jeszcze jedno
pytanie.
— Od jak dawna — zapytał — nosisz kobiece ubrania?
— Skąd pan wie? — zdziwił się gość.
Erickson wyjaśnił, że zauważył sposób, w jaki zdejmował nitkę,
nie wykonawszy odpowiednio szerokiego ruchu w naturalny
sposób omijającego okolicę piersi. Widział ten ruch zbyt wiele
razy, aby dać się zwieść przez cokolwiek innego. Co więcej,
stanowcze
słowa
pacjenta
o
konieczności
wstępnego
sprawdzenia Ericksona, wypowiedziane w rytmie staccato,
także
były
zdecydowanie
męskie.
Wszystkich
innych
psychiatrów zwodził wyjątkowo kobiecy wygląd młodego
człowieka i głos, nad którym tak pilnie pracował, ale ciało nie
kłamie.
Przy innej okazji Erickson wszedł do swojego gabinetu i
zobaczył, że czeka na niego nowa pacjentka. Kobieta wyjaśniła,
że zgłosiła się do niego, bo cierpi na lęk przed lataniem.
Erickson jej przerwał. Nie wyjaśniając dlaczego, poprosił, aby
opuściła gabinet i weszła do niego jeszcze raz. Wydawała się
zirytowana, ale posłuchała. Erickson uważnie przyjrzał się jej,
gdy wchodziła i zajmowała miejsce na krześle, a następnie
poprosił, aby opowiedziała o swoim problemie.
— Mąż zabiera mnie we wrześniu za… granicę, a ja się
śmiertelnie boję latać samolotem.
— Proszę pani — powiedział Erickson. — Kiedy pacjent
przychodzi do psychiatry, nie może być mowy o zatajaniu
informacji. Wiem coś o pani i zadam pani trudne pytanie… Czy
mąż wie o pani romansie?
— Nie — odpowiedziała ze zdziwieniem pacjentka. — Ale skąd
pan o nim wie?
— Powiedział mi o tym język pani ciała.
Erickson wyjaśnił, że kobieta bardzo ciasno zakłada nogę na
nogę, w taki sposób, że jedna jej stopa całkowicie oplata kostkę
drugiej. Z własnego doświadczenia wiedział, że każda zamężna
kobieta, która ma romans, zamyka swoje ciało w podobny
sposób. A poza tym gdy pacjentka mówiła, że jedzie „za…
granicę”, a nie „za granicę”, jej ton był wyjątkowo niepewny,
jakby wstydziła się samej siebie. Sposób, w jaki chodziła,
wskazywał z kolei, że jest osobą, która czuje się uwięziona w
skomplikowanych relacjach. W kolejnych sesjach uczestniczyła
z kochankiem, który także miał żonę. Erickson poprosił o
spotkanie z żoną kochanka, która — gdy się pojawiła — usiadła
w identycznie zamkniętej pozycji, ze stopą pod kostką.
— A zatem ma pani romans — stwierdził Erickson.
— Tak. Powiedział o tym panu mój mąż?
— Nie, język pani ciała. Teraz wiem, dlaczego pani mąż cierpi
na przewlekłe bóle głowy.
Wkrótce w terapii zaczęli uczestniczyć wszyscy i Erickson
pomógł im się wydostać z zamkniętego i budzącego cierpienie
układu, w jakim się znaleźli.
Z biegiem lat Erickson zyskał takie zdolności w zakresie
obserwacji, że był w stanie wychwytywać elementy komunikacji
niewerbalnej, które były prawie niezauważalne. Potra ł oceniać
stan umysłu innych na podstawie wzorców ich oddechu, a
odzwierciedlając te wzorce samemu, umiał wprowadzać
pacjentów w trans hipnotyczny i tworzyć poczucie głębokiego
porozumienia. Potra ł w niemal podświadomy sposób
odczytywać przekaz podprogowy i mowę subwokalną, gdy
wypowiadano przy nim jakieś słowa lub frazy. W ten sposób
zarabiają na życie wróżbici, media i niektórzy magicy. Był w
stanie stwierdzić, kiedy jego sekretarka miała menstruację na
podstawie siły, z jaka uderzała w klawisze maszyny do pisania.
Potra ł odgadnąć zawód człowieka na podstawie spojrzenia na
jego ręce, oceny ciężkości kroku, sposobu, w jaki przechylał
głowę i odgłosów słyszalnych w jego mowie. Pacjenci i
przyjaciele
Ericksona
sądzili,
że
dysponuje
on
nadprzyrodzonymi mocami psychicznymi, ale po prostu nie
zdawali sobie sprawy z tego, jak wiele czasu i uwagi poświęcił
on na studia i obserwacje, aby zdobyć mistrzostwo w zakresie
rozpoznawania niuansów drugiego języka.
Interpretacja. Nagły paraliż Miltona Ericksona otworzył mu
oczy nie tylko na nieznaną dotąd formę komunikacji, ale także
na zupełnie nowy sposób nawiązywania relacji z innymi ludźmi.
Kiedy słuchał swoich sióstr i gromadził nowe informacje na
podstawie wyrazu ich twarzy i tonu głosów, rejestrował to
wszystko nie tylko za pomocą zmysłów, ale czuł także, że wręcz
doświadcza tego, co się dzieje w ich umysłach. Uczył się
wyobrażać sobie, dlaczego mówiły „tak”, myśląc „nie”, i gdy to
robił, musiał przez chwilę czuć ich sprzeczne pragnienia.
Dostrzegał napięcie mięśni ich szyj i rejestrował je zycznie
jako napięcie pojawiające się w jego własnych mięśniach, co
pozwalało mu zrozumieć, dlaczego nagle zaczynały czuć się
w jego obecności niekomfortowo. Odkrył, że komunikacji
niewerbalnej nie da się doświadczać jedynie poprzez myślenie i
przekładanie myśli na słowa, ale trzeba ją odczuwać zycznie,
obserwując wyraz twarzy czy też zamkniętą postawę innych
osób. Jest to niezwykła postać wiedzy, taka, która łączy się ze
zwierzęcą częścią naszej natury i angażuje nasze neurony
lustrzane.
Aby opanować ten język, Erickson musiał ograniczać i
kontrolować ciągłą potrzebę interpretowania werbalnego i
kategoryzowania tego, co widział. Musiał uciszać własne ego,
myśląc nie o tym, co chciałby powiedzieć, ale raczej jak
skierować własną uwagę na zewnątrz — na drugą osobę —
dostosowując się do zmieniających się nastrojów, jakie
odzwierciedlał język jej ciała. Zauważył, że ten sposób
koncentracji uwagi go zmienił. Sprawił, że Erickson stał się
bardziej wyczulony na sygnały bezustannie wysyłane przez
innych ludzi, i zapewnił mu lepszą pozycję jako jednostce
społecznej — zdolnej do łączenia się z życiem wewnętrznym
innych i nawiązywania z nimi lepszego kontaktu.
W miarę postępów autotransformacji Erickson zauważył, że
większość ludzi podąża w przeciwnym kierunku — stając się z
roku na rok osobami coraz bardziej egocentrycznymi i coraz
mniej spostrzegawczymi. Lubił gromadzić potwierdzające to
anegdoty z własnej praktyki. Pewnego razu w szpitalu, w
którym pracował, poprosił na przykład grupę stażystów, aby w
ciszy obserwowali staruszkę leżącą pod kołdrą w szpitalnym
łóżku, aż zobaczą coś, co mogłoby stanowić diagnozę
uzasadniającą, dlaczego nie może wstać z łóżka. Stażyści
obserwowali ją przez trzy godziny — bezskutecznie. Żaden z
nich nie zauważył oczywistego faktu, że obie nogi tej kobiety
zostały amputowane. Byli też ludzie, którzy uczestniczyli w jego
publicznych wykładach; wielu z nich pytało, dlaczego nigdy nie
używa tego dziwnie wyglądającego wskaźnika, który trzyma w
dłoni podczas swoich prezentacji. Nie byli w stanie zauważyć,
że Erickson dość wyraźnie utyka, i musi korzystać z laski.
Według Ericksona problemy życiowe sprawiają, że większość
ludzi zwraca się całkowicie do wewnątrz, nie pozostawiając
sobie w ogóle mentalnej przestrzeni dla prostych obserwacji,
więc drugi język pozostaje dla nich w dużej mierze
niedostrzegalny.
Zrozum: jesteśmy najwyżej rozwiniętymi pod względem
społecznym zwierzętami na tej planecie, których przetrwanie i
sukcesy zależą od umiejętności komunikowania się z innymi.
Szacuje się, że ponad sześćdziesiąt pięć procent komunikacji
między ludźmi odbywa się w sferze niewerbalnej, ale
jednocześnie wychwytują oni i przyswajają tylko około pięciu
procent tych informacji. Prawie całą naszą społeczną uważność
pochłania to, co inni mówią — i co najczęściej służy ukrywaniu
tego, co naprawdę myślą i czują. Z kolei sygnały niewerbalne
mówią nam o tym, co inni próbują podkreślić swoimi słowami i
ich podtekstem, o niuansach komunikacji. Informują nas także o
tym, co inni aktywnie ukrywają, o ich prawdziwych
pragnieniach. Tego rodzaju sygnały odzwierciedlają w
bezpośredni sposób emocje i nastroje innych. Brak otwartości
na te informacje oznacza działanie na ślepo, proszenie się o
nieporozumienia i utratę nieskończenie licznych możliwości
wpływania na innych, bo nie zauważamy oznak tego, czego ci
inni tak naprawdę chcą lub potrzebują.
Twoje zadanie jest proste: po pierwsze, musisz rozpoznać
poziom własnego egocentryzmu i zrozumieć, jak małe są w
istocie Twoje umiejętności obserwacji. Zrozumiawszy to,
zyskasz motywację do rozwijania w sobie tych umiejętności. Po
drugie, musisz zrozumieć — tak jak Erickson — nietypowy
charakter tej formy komunikacji. Wymaga ona otwarcia
zmysłów i nawiązywania relacji z innymi na poziomie znacznie
bardziej zycznym, poprzez pochłanianie ich zycznej energii, a
nie tylko przez interpretowanie wypowiadanych przez nich słów.
Nie powinieneś wyłącznie obserwować wyrazu twarzy innych
ludzi, ale masz rejestrować go wewnętrznie, aby wrażenie,
którego doświadczasz, pozostało w Tobie i zaczęło się z Tobą
komunikować. Gdy Twój słownik tego języka stanie się bogatszy,
będziesz mógł łączyć gesty z emocjami, które mogą im
odpowiadać. Wraz ze wzrostem poziomu własnej wrażliwości
zaczniesz zauważać coraz więcej. I — co równie ważne —
odkryjesz nowy, głębszy sposób nawiązywania relacji z innymi
ludźmi, zyskując dzięki temu pogłębioną zdolność tworzenia z
nimi więzi społecznych.
Zawsze będziesz o arą lub zabawką diabłów i głupców tego
świata, jeśli uważasz, że mają rogi lub brzęczą
dzwoneczkami. Należy pamiętać, że w obcowaniu z innymi
ludzie są jak księżyc: pokazują tylko jedną ze swoich stron.
Każdy człowiek ma wrodzony talent do […] tworzenia ze
swojej zjonomii maski, by móc zawsze wyglądać tak, jakby
naprawdę był tym, kim udaje, że jest […], a efekt tego jest
niezwykle zwodniczy. A potem wkłada tę swoją maskę,
ilekroć jego celem jest wkraść się w łaski kogoś innego i
zapewnić sobie dobrą opinię; a ty powinieneś zwracać na nią
tylko tyle uwagi, jakby była wykonana z wosku lub tektury.
— ARTHUR SCHOPENHAUER
Klucze do ludzkiej natury
My, ludzie, jesteśmy wytrawnymi aktorami. Od najmłodszych lat
uczymy się, jak zdobywać to, czego pragniemy od naszych
rodziców, przybierając wygląd, który wywołuje sympatię lub
czułość. Uczymy się, jak ukrywać przed rodzicami lub
rodzeństwem to, co naprawdę myślimy lub czujemy, bo
zapewnia nam to ochronę w trudnych chwilach. Nabywamy
biegłości w schlebianiu tym, których warto mieć po swojej
stronie —popularnym rówieśnikom czy nauczycielom. Uczymy
się, jak dopasowywać się do grupy przez noszenie podobnych
ubrań i mówienie takim samym językiem. Gdy dojrzewamy i
staramy się rozpocząć karierę zawodową, uczymy się, jak
stworzyć odpowiedni wizerunek, aby zostać zatrudnionym i
dostosować się do kultury grupowej. Gdy zostajemy dyrektorem,
wykładowcą czy barmanem, musimy się odpowiednio
zachowywać.
Wyobraź sobie człowieka, który nie rozwija w sobie tego rodzaju
umiejętności aktorskich, na którego twarzy natychmiast pojawia
się grymas, gdy nie podoba mu się to, co mówisz, lub nie może
powstrzymać ziewania, gdy go to nie zajmuje, który zawsze
mówi to, co myśli, który zawsze podąża własną drogą w
kontekście głoszonych przez siebie koncepcji i własnego stylu,
który zachowuje się tak samo bez względu na to, czy rozmawia
z szefem, czy z dzieckiem. Gotowe? Dobrze, właśnie wyobraziłeś
sobie osobę, która zawsze będzie odrzucana i wyśmiewana,
którą wszyscy będą gardzić.
Wszyscy jesteśmy tak dobrymi aktorami, że nawet nie
uświadamiamy sobie tego, co robimy. Wyobrażamy sobie, że w
kontaktach społecznych prawie zawsze bywamy szczerzy, o
czym każdy dobry aktor mógłby powiedzieć, że to tajemnica
naprawdę
wiarygodnego
aktorstwa.
Przyjmujemy
te
umiejętności za pewnik, ale aby zobaczyć je w akcji, należy
spróbować przyjrzeć się sobie podczas interakcji z różnymi
członkami rodziny, z szefem czy kolegami z pracy. Gdy to
robimy, zauważamy, w jak subtelny sposób zmieniamy to, co
mówimy, ton głosu, gesty, język całego ciała, aby dopasowywać
je do określonych osób i sytuacji. Inną twarz prezentujemy
ludziom, którym próbujemy zaimponować, a inną tym, których
znamy i wobec których możemy opuścić gardę. Robimy to
prawie bez zastanowienia.
Na przestrzeni wieków wielu pisarzy i myślicieli, którzy
przyglądali się ludziom z perspektywy zewnętrznej, uderzała
teatralna jakość życia społecznego. Najsłynniejszy cytat
wyrażający tę myśl pochodzi z Szekspira: „Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy. Każdy z nich wchodzi na scenę
i znika, A kiedy na niej jest, gra różne role”. Gdy przypomnimy
sobie, że aktorów tradycyjnie przedstawia się jako osoby
noszące maski, łatwo dojść do wniosku, że literaci w rodzaju
Szekspira sugerują, iż takie maski stale nosimy wszyscy, przy
czym niektórzy z nas są lepszymi aktorami niż inni. Ludzie
podstępni, tacy jak Jago w dramacie Otello, potra ą ukrywać
swoje wrogie intencje za przyjaznym, łagodnym uśmiechem.
Inni, którzy umieją wykazywać się szczególną pewnością siebie i
brawurą, często zostają przywódcami. Ludzie o doskonałych
umiejętnościach aktorskich potra ą lepiej od innych poruszać
się w złożonych uwarunkowaniach społecznych i wysuwać się
na czoło.
Wszyscy jesteśmy zatem wyjątkowo utalentowanymi aktorami,
ale jednocześnie skrycie uważamy, że ta potrzeba odgrywania
rożnych ról to brzemię. Jesteśmy najdoskonalszymi zwierzętami
społecznymi na naszej planecie. Przez setki tysięcy lat nasi
łowiecko-zbieraccy przodkowie byli w stanie przetrwać
wyłącznie za sprawą nieprzerwanego komunikowania się
między sobą sygnałami niewerbalnymi. Wytworzyliśmy je na
długo przed wynalezieniem języka i to dzięki nim twarz
człowieka stała się tak wyrazista, a gesty tak złożone. To tkwi
głęboko w nas. Stale pragniemy przekazywać nasze uczucia, a
jednocześnie mamy potrzebę ukrywania ich, aby we właściwy
sposób funkcjonować społecznie. A ponieważ nieustannie toczą
w nas walkę te dwie przeciwstawne siły, nie potra my w pełni
kontrolować tego, co komunikujemy. Nasze prawdziwe uczucia
nieustannie ujawniają się w postaci gestów, tonu głosu, wyrazu
twarzy i postawy. Nie jesteśmy jednak nauczeni zwracania
uwagi na niewerbalne sygnały wysyłane przez innych ludzi. Za
sprawą zwykłego nawyku koncentrujemy się zasadniczo na
wypowiadanych przez nich słowach, myśląc jednocześnie o tym,
co odpowiemy. Oznacza to, że wykorzystujemy tylko niewielki
ułamek potencjalnych umiejętności społecznych, które wszyscy
posiadamy.
Wyobraź sobie na przykład rozmowę z kimś, kogo niedawno
poznałeś. Zwróciwszy szczególną uwagę na niewerbalne
sygnały, które ta osoba wysyła, możesz się wczuć w jej nastrój
i zacząć go naśladować, sprawiając, że nieświadomie się w
Twojej obecności rozluźni. W dalszym toku rozmowy zaczniesz
odbierać sygnały świadczące o tym, że rozmówca reaguje na
Twoje gesty i wrażenie, jakie stwarzasz, co umożliwi Ci
roztoczenie jeszcze większego czaru. W ten sposób możesz
nawiązać porozumienie i zdobyć cennego sprzymierzeńca. I
odwrotnie, wyobraź sobie kogoś, kto niemal natychmiast
zaczyna ujawniać wobec Ciebie oznaki wrogości, a Ty jesteś w
stanie zajrzeć za fasadę fałszywego, zjadliwego uśmieszku i
zauważyć na jego twarzy subtelne oznaki irytacji i dyskomfortu,
jakiego doświadcza w Twojej obecności. Rejestrując to w czasie
rzeczywistym, możesz następnie grzecznie wycofać się z
interakcji i zachować ostrożność, szukając kolejnych oznak
wrogich intencji. Zapewne właśnie uratowałeś się przed
niepotrzebną potyczką lub podstępnym aktem sabotażu.
Twoje zadanie jako badacza ludzkiej natury jest dwojakiego
rodzaju: po pierwsze, musisz zrozumieć i zaakceptować
teatralny aspekt życia. Nie ma co moralizować oraz uskarżać się
na odgrywanie ról i noszenie masek, bo jest to istotne z punktu
widzenia sprawnego funkcjonowania w społeczeństwie. Tak
naprawdę Twoim celem powinno być występowanie na scenie
życia
i
demonstrowanie
doskonałych
umiejętności
—
przyciąganie uwagi, błyszczenie w świetle re ektorów i stanie
się lubianym bohaterem. Po drugie, nie możesz być naiwny i
błędnie uznawać tworzonych przez innych pozorów za
rzeczywistość. Nie wolno Ci się nabierać na zdolności aktorskie
innych ludzi. Pracując nad własnymi umiejętnościami
obserwacji i doskonaląc je w codziennym życiu tak często, jak to
tylko możliwe, powinieneś dążyć do mistrzostwa w sferze
rozszyfrowywania rzeczywistych uczuć innych ludzi.
Do tych celów służą trzy aspekty omawianego przez nas prawa:
zrozumienie, jak należy obserwować innych; znajomość
podstawowych kluczy służących do dekodowania komunikacji
niewerbalnej;
opanowanie
sztuki
znanej
pod
nazwą
autoprezentacji, czyli jak najskuteczniejszego odgrywania
swojej roli.
Umiejętności obserwacyjne
Jako dzieci niemal wszyscy byliśmy doskonałymi obserwatorami
innych ludzi. Ponieważ byliśmy mali i słabi, nasze przetrwanie
zależało od umiejętności dekodowania uśmiechów i tonu głosu
innych. Często zadziwiał nas osobliwy styl chodzenia dorosłych,
ich przesadne uśmiechy i czułe gesty, które dla zabawy
naśladowaliśmy. Na podstawie czegoś w języku ciała
określonych osób byliśmy w stanie wyczuwać, że stanowią one
dla nas zagrożenie. Dlatego właśnie dzieci są zmorą nałogowych
kłamców, naciągaczy, magików i innych ludzi, którzy udają, że
są kimś, kim nie są. Dzieci potra ą błyskawicznie przejrzeć
fasadę, za jaką tacy ludzie się ukrywają. Stopniowo jednak,
poczynając od wieku mniej więcej pięciu lat, tracimy tę
wrażliwość, gdy zaczynamy zwracać się do własnego wnętrza i
coraz bardziej interesować się tym, jak postrzegają nas inni.
Musisz zrozumieć, że nie chodzi tu o kwestie nabycia jakichś
umiejętności, których nie masz, ale raczej o odkrycie na nowo
takich, którymi dysponowałeś w najwcześniejszym dzieciństwie.
Oznacza to powolne odwracanie procesu pogrążania się w
egocentryzmie i odzyskiwanie skierowanego na zewnątrz
spojrzenia i ciekawości, jaką okazywałeś wszystkiemu, będąc
dzieckiem.
Jak w przypadku każdej innej umiejętności, wymaga to
cierpliwości. Powinieneś się starać drogą praktyki powoli
zmieniać swój mózg, tworząc nowe połączenia neuronalne.
Pamiętaj, aby nie przeciążać się od samego początku zbyt dużą
liczbą informacji. Musisz robić niewielkie kroki, aby zacząć
dostrzegać
małe,
ale
codzienne
postępy.
Podczas
niezobowiązujących
rozmów
stawiaj
sobie
za
cel
zaobserwowanie jednego czy dwóch grymasów na twarzy
rozmówcy, które mogłyby przeczyć temu, co ta osoba mówi, lub
zawierać jakieś dodatkowe informacje. Zwracaj uwagę na
mikroskurcze, krótkotrwałe przejawy napięcia mięśni twarzy
i wymuszone uśmiechy (więcej informacji o tych kwestiach
znajdziesz w następnym podrozdziale). Gdy uda Ci się wykonać
to proste ćwiczenie z jedną osobą, spróbuj z kimś innym, zawsze
koncentrując się na twarzy interlokutora. Gdy odczytywanie
sygnałów z twarzy stanie się dla Ciebie łatwiejsze, postaraj się
przeprowadzić podobne obserwacje na temat głosu danej osoby,
zauważając zmiany tempa lub tonu. Głos mówi bardzo wiele o
poziomie pewności siebie i satysfakcji innych. Następnie
stopniowo przejdź do elementów języka ciała — takich jak
postawa, gesty rąk, sposób ustawiania nóg. Pamiętaj, aby te
ćwiczenia były proste, stawiaj sobie także proste cele. Zapisuj
wszelkie spostrzeżenia, a zwłaszcza wszelkie zauważane przez
siebie wzorce.
Wykonując te ćwiczenia, musisz być zrelaksowany i otwarty na
to, co widzisz. Bądź cierpliwy i nie podejmuj przedwczesnych
prób interpretowania swoich spostrzeżeń za pomocą słów.
Musisz angażować się w rozmowę, ale mówić mniej, skłaniając
jednocześnie rozmówcę, by mówił więcej. Postaraj się
naśladować
jego
zachowania,
wygłaszając
komentarze
odnoszące się do czegoś, o czym mówił, i dowodzące, że go
słuchasz. Dzięki temu Twój rozmówca się zrelaksuje i zechce
powiedzieć więcej, co sprawi, że zacznie także wysyłać więcej
sygnałów niewerbalnych. Pamiętaj jednak, aby Twoje
obserwacje nigdy nie były jednoznacznie widoczne. Gdy inni
czują, że są poddawani ocenie, zamykają się w sobie i próbują
kontrolować swoje zachowania. Zdradzić Cię może na przykład
zbyt natarczywy kontakt wzrokowy. Musisz wyglądać na kogoś,
kto zachowuje się naturalnie i jest po prostu uważny. Pamiętaj,
aby do śledzenia zmian w wyrazie twarzy, głosie czy postawie
rozmówcy posługiwać się jedynie szybkimi spojrzeniami i
widzeniem peryferyjnym.
Obserwując jakąś konkretną jednostkę w danym okresie, musisz
ustalić, jaka jej postawa i nastrój będą dla Ciebie punktem
odniesienia. Niektórzy ludzie są w naturalny sposób spokojni i
powściągliwi, co ujawnia wyraz ich twarzy. Inni są bardziej
żywiołowi i energiczni, a jeszcze inni stale zalęknieni. Znając
wzorzec zachowań danej osoby, będziesz mógł poświęcić
większą uwagę wszelkim odchyleniom — na przykład nagłemu
ożywieniu u kogoś, kto zwykle zachowuje rezerwę, lub
zrelaksowanemu wyglądowi kogoś zazwyczaj nerwowego. Gdy
ustalisz punkt odniesienia, znacznie łatwiej Ci będzie
dostrzegać u interlokutorów oznaki na przykład zniechęcenia
czy niepokoju. Znany ze starożytnego Rzymu Marek Antoniusz
był z natury jowialny, zawsze uśmiechnięty i skory do żartów.
Dopiero gdy uczestnicząc w spotkaniach po zabójstwie Juliusza
Cezara, nagle stał się milczący i ponury, rywal Antoniusza,
Oktawian (później August), zrozumiał, że Antoniusz coś knuje i
ma niecne zamiary.
Określiwszy punkt odniesienia, spróbuj obserwować tę samą
osobę w różnych sytuacjach, ustalając, w jaki sposób zmieniają
się wysyłane przez nią sygnały niewerbalne, gdy rozmawia z
małżonkiem, szefem czy podwładnym.
A oto inne ćwiczenie. Obserwuj ludzi, którzy zamierzają zrobić
coś ekscytującego — wybrać się na wycieczkę w jakieś ciekawe
miejsce, umówić na randkę z kimś, kto ich fascynuje, lub wziąć
udział w jakimś wydarzeniu, z którym wiążą duże nadzieje.
Zwróć uwagę na to, jak wtedy wyglądają, na pewnego rodzaju
oczekiwanie, na sposób, w jaki szeroko otwierają oczy, które
następnie pozostają w takiej pozycji, na rumieńce i ogólne
ożywienie widoczne na ich twarzach, na lekki uśmiech na
ustach, gdy myślą o tym, co ma nadejść. Porównaj to z
napięciem widocznym u osób, które przystępują do zdawania
egzaminu czy przygotowują się do rozmowy kwali kacyjnej.
Dzięki temu zwiększysz zasób swoich wrażeń odnoszących się
do korelowania emocji z mimiką.
Zwracaj szczególną uwagę na wszelkie wychwytywane przez
siebie sygnały, które wyglądają na sprzeczne — gdy na przykład
ktoś stwierdza, że szalenie podoba mu się Twój pomysł, ale
wyraz jego twarzy i ton głosu świadczą o tym, że odczuwa
napięcie; albo ktoś gratuluje Ci awansu, ale jego uśmiech jest
wymuszony, a postawa wydaje się emanować smutkiem. Takie
sprzeczne sygnały bywają bardzo częste i mogą dotyczyć
różnych części ciała. W powieści Ambasadorowie Henry’ego
Jamesa narrator zauważa, że kobieta, która go odwiedza, przez
większą część rozmowy się do niego uśmiecha, ale bardzo
mocno ściska parasol. I wystarczy mu to, aby ustalić, że tym, co
naprawdę czuje, jest dyskomfort. W obliczu sprzecznych
sygnałów musisz mieć świadomość faktu, że zdecydowana
większość
komunikacji
niewerbalnej
wiąże
się
z
przekazywaniem negatywnych emocji i w związku z tym
ustalając, jakie mogą być prawdziwe uczucia określonej osoby,
należy kłaść większy nacisk właśnie na negatywne sygnały. W
pewnym momencie warto zadać sobie także pytanie, dlaczego
ktoś może odczuwać właśnie smutek lub antypatię.
Wypróbuj także takie ćwiczenie. Usiądź w kawiarni lub innego
rodzaju przestrzeni publicznej i nie angażując się w rozmowy,
obserwuj ludzi wokół siebie. Słuchaj, co do siebie mówią, aby
podchwytywać sygnały wokalne. Zwróć uwagę na ich sposób
chodzenia i ogólny język ciała. Jeśli to możliwe, rób notatki. W
miarę postępów możesz na podstawie wychwytywanych
wskazówek próbować odgadywać zawody innych ludzi lub
analizując język ciała, dowiadywać się czegoś o ich osobowości.
Powinna to być całkiem przyjemna gra.
Robiąc postępy, zaczniesz zyskiwać coraz większą podzielność
uwagi — będziesz w stanie jednocześnie uważnie słuchać tego,
co inni mają do powiedzenia, i obserwować ich sygnały
niewerbalne. Uświadomisz sobie także istnienie sygnałów,
których wcześniej nie zauważałeś, dzięki czemu stale będziesz
poszerzać bazę wrażeń. Pamiętaj, że wszystko, co robią inni,
jest pewnego rodzaju sygnałem; nie istnieje coś takiego jak
gest, który nic nie znaczy. Zaczniesz zwracać uwagę na to, w
jaki sposób inni milczą, na ubrania, jakie noszą, na
rozmieszczenie przedmiotów na ich biurkach, na wzorce ich
oddechu, na napinanie określonych mięśni (zwłaszcza mięśni
szyi), na podteksty obecne w ich rozmowach — na to, co nie
zostało powiedziane lub co zostało dane do zrozumienia.
Wszystkie te odkrycia powinny zwiększać
ekscytacji i zachęcać Cię do podążania dalej.
poziom
Twojej
Ćwicząc tę umiejętność, musisz zdawać sobie sprawę z istnienia
kilku typowych błędów, które możesz popełniać. Słowa wyrażają
informacje bezpośrednie. Można spierać się o to, co inni mają
na myśli, gdy coś mówią, ale zakres możliwych interpretacji jest
dość ograniczony. Sygnały niewerbalne są znacznie mniej
jednoznaczne i mają charakter pośredni. Nie istnieje słownik, w
którym dałoby się znaleźć de nicję określającą, co to lub tamto
znaczy. Wszystko zależy od konkretnej osoby i kontekstu. Jeśli
nie zachowasz ostrożności, będziesz gromadzić sygnały, a
następnie błyskawicznie interpretować je tak, by pasowały do
Twoich emocjonalnych uprzedzeń dotyczących innych, a to
sprawi, że Twoje obserwacje będą nie tylko bezużyteczne, ale i
niebezpieczne. Obserwując kogoś, za kim w naturalny sposób
nie przepadasz, lub osobę, która przypomina Ci kogoś
nielubianego z przeszłości, będziesz wykazywał tendencję do
postrzegania niemal wszystkich sygnałów jako nieprzyjaznych
lub wręcz wrogich. I oczywiście w zupełnie odwrotny sposób
będziesz rozumował w przypadku ludzi, których lubisz.
Wykonując te ćwiczenia, musisz dążyć do tego, aby odrzucać
osobiste preferencje i uprzedzenia dotyczące innych ludzi.
Ma z tym związek coś, co nazywamy błędem Otella. W dramacie
Szekspira Otello główny bohater — zgadłeś, Otello — zakłada,
że jego żona, Desdemona, dopuściła się cudzołóstwa, bo pytana
o pewne kwestie reaguje nerwowo. Desdemona jest tak
naprawdę niewinna, ale agresywna, paranoiczna natura Otella i
jego napastliwe pytania ją denerwują, co Otello interpretuje
jako dowód winy. W takich przypadkach odbieramy po prostu od
drugiej osoby pewne sygnały emocjonalne — na przykład
nerwowość — i zakładamy, że pochodzą one z pewnego źródła.
Pospiesznie wybieramy więc pierwsze wyjaśnienie, które pasuje
do tego, co chcieliśmy zobaczyć. Przyczyn nerwowości może być
jednak kilka, tego rodzaju zachowanie może stanowić chwilową
reakcję na nasze odpytywanie albo wynikać z okoliczności
ogólnych. Błąd pojawia się tutaj nie w ramach obserwacji, ale w
procesie dekodowania informacji.
W 1894 roku Alfred Dreyfus, o cer francuskiej armii, został
niesłusznie aresztowany za przekazywanie tajemnic Niemcom.
Dreyfus był Żydem, a wielu Francuzów miało wtedy
antysemickie poglądy. Pojawiwszy się po raz pierwszy na
publicznym przesłuchaniu, Dreyfus udzielał odpowiedzi
spokojnym, pewnym tonem, którym posługiwał się wcześniej w
pracy jako urzędnik i za którego pomocą próbował opanowywać
nerwowość. Większość osób obecnych na przesłuchaniu
zakładała, że niewinny człowiek powinien głośno protestować.
Zachowanie Dreyfusa uznano zatem za oznakę jego winy.
Należy pamiętać, że ludzie z różnych kultur uznają za
akceptowalne różne postacie zachowań. To coś, co jest znane
jako reguły okazywania emocji. W szeregu kultur ludzie bywają
uwarunkowani w taki sposób, by mniej się uśmiechać, częściej
wzajemnie dotykać albo spokojniej czy też bardziej
emocjonalnie się wypowiadać. Należy zawsze pamiętać o
uwarunkowaniach kulturowych różnych ludzi i odpowiednio
interpretować wysyłane przez nich sygnały.
W ramach praktyki staraj się także obserwować samego siebie.
Zwróć uwagę, jak często i kiedy miewasz tendencję do
posługiwania się fałszywym uśmiechem lub w jaki sposób
okazujesz nerwowość — czy ujawnia się ona w Twoim głosie, w
tym, jak bębnisz palcami po stole czy bawisz się włosami, w
drżeniu ust i tak dalej. Gdy dogłębnie zdasz sobie sprawę z
własnych zachowań niewerbalnych, staniesz się także bardziej
wrażliwy i wyczulony na sygnały innych. Będziesz w stanie
łatwiej wyobrażać sobie emocje związane z określonymi
sygnałami. Zyskasz też większą kontrolę nad własną sferą
niewerbalną, a to coś bardzo cennego z punktu widzenia
odgrywania odpowiednich ról społecznych (patrz: ostatni
podrozdział tego rozdziału).
I wreszcie, rozwijając umiejętności obserwacji, zauważysz
zyczną przemianę w sobie samym i w swoich relacjach z
innymi. Będziesz się stawał coraz bardziej wrażliwy na ich
zmieniające się nastroje, a nawet — wczuwając się w to, co
czują oni — nauczysz się je przewidywać. Tego rodzaju
umiejętności, gdy rozwiniesz je w sobie w wystarczająco
wysokim stopniu, mogą sprawić, że podobnie jak Milton
Erickson zaczniesz być uznawany niemal za medium.
Klucze dekodujące
Pamiętaj, że ludzie na ogół starają się prezentować światu z jak
najlepszej
strony.
Oznacza
to
ukrywanie
ewentualnie
antagonistycznych uczuć, pragnień związanych z żądzą władzy
czy poczuciem wyższości, prób nadskakiwania innym i
niepewności. Używają słów, aby ukrywać swoje uczucia i
odwracać naszą uwagę od rzeczywistości, bazując na tym, że
mamy tendencję do koncentrowania się właśnie na słowach.
Posługują się także określonym wyrazem twarzy, który łatwo
przybrać i który jest powszechnie interpretowany jako
zasadniczo przyjazny. Twoim zadaniem jest demaskowanie tego
rodzaju kamu ażu i uświadamianie sobie ujawniających się
automatycznie oznak, które identy kują pewne prawdziwe
emocje skrywane pod maską. Trzy kategorie najważniejszych z
punktu widzenia obserwacji i identy kacji wskazówek to:
niechęć/sympatia, dominacja/uległość i podstęp.
Sygnały niechęci/sympatii. Wyobraź sobie następujący
scenariusz: ktoś z grupy Cię nie lubi, z zazdrości albo dlatego,
że Ci nie ufa, ale w środowisku grupy nie może tego wyrazić
jawnie, bo zostanie uznany za osobę niezbyt pożądaną — za
kogoś, kto nie jest graczem zespołowym. A zatem uśmiecha się
do Ciebie, rozmawia z Tobą, a nawet wydaje się popierać Twoje
koncepcje. Czasami wyczuwasz, że coś nie jest do końca w
porządku, ale ponieważ docierające do Ciebie sygnały są
subtelne, zapominasz o nich, gdy zwracasz uwagę na maskę,
którą ten ktoś przy Tobie przybiera. I nagle, jak grom z jasnego
nieba, ten ktoś Ci się sprzeciwia lub ukazuje swoją ciemną
stronę. Maska opada. Ceną, którą płacisz, są nie tylko kłopoty w
pracy lub życiu osobistym, ale także problemy emocjonalne,
które mogą mieć długofalowe skutki.
Zrozum: wrogie działania innych lub okazywany przez nich opór
nigdy nie pojawiają się znikąd. Wszelkie działania z ich strony
zawsze poprzedzają określone sygnały. Całkowite ukrycie tak
silnych emocji jest dla ludzi niemożliwym do zniesienia
wysiłkiem. Problem polega nie tylko na tym, że nie zwracamy na
nie uwagi, ale także na tym, że z natury nie lubimy myśleć o
kon iktach czy braku porozumienia. Wolimy zakładać, że inni
albo stoją po naszej stronie, albo przynajmniej są neutralni.
Najczęściej czujemy, że coś jest z drugą osobą nie w porządku,
ale ignorujemy to uczucie. Musimy nauczyć się ufać tego
rodzaju intuicyjnym reakcjom i aktywnie rozpoznawać
pojawiające się sygnały, które powinny wyzwalać w nas zamiar
głębszej analizy istniejących przesłanek.
Język ciała innych ludzi jednoznacznie świadczy o ich aktywnej
niechęci lub wrogości. Do typowych sygnałów należą nagłe
mrużenie oczu, gdy coś mówimy, gniewne spojrzenia, zaciskanie
warg tak, że prawie przestają być widoczne, usztywnianie szyi
czy torsu, odwracanie od nas stóp podczas rozmowy,
krzyżowanie ramion, gdy próbujemy dowodzić swoich racji,
i ogólne napięcie widoczne w całym ciele. Problem polega na
tym, że zazwyczaj nie dostrzegamy takich sygnałów aż do
momentu, gdy poziom niezadowolenia rozmówcy staje się tak
wysoki, że nie jest on po prostu w stanie dłużej go ukrywać.
Zamiast tego musisz nauczyć się poszukiwać mikroekspresji i
innych subtelnych sygnałów przesyłanych przez ludzi.
Mikroekspresje to najświeższe odkrycie psychologów, którzy
udokumentowali ich istnienie za pomocą szeregu lmów. Trwają
mniej niż sekundę i występują w dwóch odmianach: pierwsza
pojawia się, gdy ktoś jest świadom swoich negatywnych uczuć i
próbuje je stłumić, ale stają się one dostrzegalne przez ułamek
sekundy. Druga występuje, gdy nie jesteśmy świadomi wrogości
innych, a jednak uwidacznia się ona w szybkich przebłyskach na
ich twarzach lub w ich postawie. Takie ekspresje to
błyskawiczne spojrzenia, nagłe napinanie mięśni twarzy,
ściskanie warg czy też towarzyszące skierowanemu w dół
spojrzeniu śladowe oznaki marszczenia brwi albo wyrazu
drwiny czy pogardy na twarzy. Świadomi istnienia tego zjawiska
możemy zacząć takich grymasów poszukiwać. Będziesz
zaskoczony, jak często się pojawiają, bo całkowite panowanie
nad mięśniami twarzy i tłumienie takich sygnałów zawczasu jest
w zasadzie niemożliwe. Musisz być zrelaksowany i uważny, nie
wychwytywać ich wyraźnie, ale wyłapywać je kątem oka. Gdy
zaczniesz dostrzegać takie ekspresje, łatwiej Ci będzie je
przyswajać.
Równie wymowne są oznaki, które są subtelne, ale mogą trwać
kilka sekund, ujawniając napięcie i chłód. Jeżeli na przykład
podchodzimy do kogoś, kto ukrywa przed nami negatywne
myśli, i go zaskakujemy, bo zauważa nas w ostatniej chwili,
zwykle możemy zobaczyć wyraźne oznaki jego niezadowolenia z
tego, że się zjawiliśmy, zanim zdążył założyć przyjazną maskę.
Ten ktoś nie cieszy się specjalnie z tego, że nas widzi, i widać to
przez sekundę czy dwie. Albo gdy wyrażamy stanowczą opinię,
zaczyna przewracać oczyma i szybko próbuje to ukryć za fasadą
uśmiechu.
Bardzo znacząca może być także nagła cisza. Gdy mówimy coś,
co wywołuje w rozmówcy ukłucie zazdrości lub niechęci, nie
może on się powstrzymać przed pogrążeniem się w milczeniu i
zadumie. Może próbować pokrywać to uśmiechem, ale
wewnątrz wręcz się gotuje. To nie zwykła nieśmiałość ani
oznaka braku czegokolwiek istotnego do powiedzenia, to
wyraźne oznaki rozdrażnienia. W takiej sytuacji przed
wyciągnięciem jakichkolwiek wniosków warto poczekać, aż coś
takiego powtórzy się kilka razy.
Ludzie często zdradzają się za sprawą sprzecznych sygnałów —
na przykład pozytywnego komentarza, który ma rozproszyć
naszą uwagę, ale wyraźnie negatywnego języka ciała. Przynosi
im to ulgę w stanie napięcia związanego z faktem, że ciągle
muszą udawać zadowolonych. Zakładają, że będziemy starali się
koncentrować na ich słowach i nie zauważymy niechętnego
grymasu lub krzywego uśmieszku. Należy także zwracać uwagę
na odwrotną kon gurację — gdy ktoś mówi nam otwarcie coś
pachnącego sarkazmem i drwiną, ale robi to z uśmiechem i
żartobliwym głosem, jakby chciał zasygnalizować, że to tylko
przekomarzanki. Niegrzecznie byłoby potraktować coś takiego
nazbyt poważnie. Faktem jest jednak, że — zwłaszcza jeśli coś
takiego zdarza się więcej niż raz — należy zacząć zwracać
uwagę na słowa, a nie na język ciała, bo może to być tłumiony
sposób wyrażania wrogości. Zwracaj także uwagę na ludzi,
którzy Cię chwalą lub prawią Ci komplementy ze spuszczonymi
oczyma. Może to być oznaka ukrytej zazdrości.
W książce Stendhala Pustelnia parmeńska hrabia Mosca
otrzymuje anonimowy list, którego treść ma wzbudzić w nim
zazdrość o kochankę, obiekt jego rozpaczliwie gorących uczuć.
Zastanawiając się nad tym, kto mógł wysłać list, przypomina
sobie rozmowę z księciem Parmy, którą odbył wcześniej tego
dnia. Książę mówił o tym, że przyjemności władzy bledną w
porównaniu z przyjemnościami płynącymi z miłości, a kiedy
wypowiadał te słowa, hrabia zauważył w jego oczach wyjątkowo
złośliwy błysk, któremu towarzyszył niejednoznaczny uśmieszek.
To, co mówił książę, odnosiło się do miłości jako takiej, ale
spojrzenie mówiącego było skierowane na hrabiego, więc Mosca
wywnioskował prawidłowo, że list wysłał książę. Wszystko się
wydało, bo książę nie był w stanie całkowicie powstrzymać
jadowitej radości z powodu tego, co zrobił. To właśnie jedna z
odmian sprzecznego sygnału. Rozmówca wypowiada się
stosunkowo dobitnie na jakiś ogólny temat, ale subtelnym
spojrzeniem wskazuje na nas.
Doskonałym narzędziem do rozszyfrowywania niechęci jest
porównywanie języka ciała określonych osób w kontaktach z
nami i innymi ludźmi. Nietrudno wykryć, że ktoś jest
zauważalnie przyjazny i ujmujący wobec innych ludzi, a
następnie — na nasz użytek — zakłada wyłącznie maskę
uprzejmości. Podczas rozmowy bywa, że w oczach kogoś
takiego pojawiają się krótkie błyski zniecierpliwienia i irytacji,
ale tylko wtedy, kiedy mówimy my. Pamiętaj także, że inni mają
tendencję do nieświadomego ujawniania swoich prawdziwych,
zwłaszcza wrogich uczuć, kiedy są pijani, śpiący, sfrustrowani,
rozgniewani lub pod wpływem stresu. Później zwykle starają się
usprawiedliwiać, najczęściej twierdząc, że przez chwilę nie byli
sobą, ale tak naprawdę właśnie w takich chwilach są bardziej
sobą niż kiedykolwiek indziej.
Jedną z najlepszych metod poszukiwania tego rodzaju sygnałów
jest organizowanie testów, a nawet zastawianie pułapek.
Mistrzem w tej dziedzinie był król Ludwik XIV. Ten monarcha
stał na szczycie hierarchii władzy, a jego dwór w Wersalu
wypełniali
przedstawiciele
szlachetnych
rodów
kipiący
wrogością do niego samego i absolutyzmu, jaki chciał narzucić.
W pogrążonych w konwenansach realiach Wersalu wszyscy
musieli być wytrawnymi aktorami i ukrywać swoje uczucia,
zwłaszcza wobec króla. Ludwik miał jednak swoje sposoby, aby
poddawać ich próbom. Pojawiał się w ich obecności nagle, bez
ostrzeżenia i przyglądał się wyrazowi twarzy, jaki na jego widok
bezwiednie przybierali. Polecał członkom magnaterii, aby
przeprowadzali się wraz z rodzinami do pałacu w Wersalu,
wiedząc, że jest to kosztowne i niewygodne. Uważnie
obserwował wszelkie oznaki rozdrażnienia na ich twarzach i w
głosie. Mówił coś niepochlebnego o innych dworzanach, ich
sprzymierzeńcach i odnotowywał natychmiastowe reakcje
swoich rozmówców. Odpowiednio wyraźne oznaki dyskomfortu
wskazywały na ich utajoną wrogość.
Jeśli podejrzewasz, że ktoś odczuwa wobec Ciebie zazdrość,
porozmawiaj z nim o najnowszych dobrych wiadomościach ze
swojego życia, ale się nie chwal. Poszukaj mikroekspresji
rozczarowania na jego twarzy. Podobnym testami możesz się
posługiwać do sondowania skrywanego gniewu i urazy,
wywołując reakcje, których ludzie nie są w stanie szybko tłumić.
Ogólnie rzecz biorąc, inni mogą chcieć wiedzieć o nas więcej,
mniej lub być zasadniczo obojętni. Zdarza się, że wahają się
pomiędzy tymi trzema stanami, ale zwykle dążą do jednego
z nich. Ujawniają to za sprawą tego, jak szybko reagują na
nasze e-maile lub SMS-y, przez mowę ciała, gdy nagle nas
spotykają, i ogólny emocjonalny ton, jaki przyjmują w naszej
obecności.
Niezaprzeczalną zaletą wykrywania możliwej wrogości lub
negatywnych uczuć już na wczesnym etapie jest fakt, że dzięki
temu zwiększamy zakres własnych możliwości strategicznych i
zapewniamy sobie swobodę manewru. Można zastawiać na
innych pułapki, celowo wzbudzając ich wrogość i prowokując
ich do agresywnego działania, bo na dłuższą metę wprawia ich
to w zakłopotanie. Można także, jednak kosztem znacznie
większego wysiłku, neutralizować ich niechęć do nas, a nawet
próbować podbijać ich serca, prowadząc ofensywę czaru. I
wreszcie można po prostu zachowywać dystans — nie
zatrudniając ich, zwalniając czy nie wchodząc z nimi w
interakcje. Dzięki temu ostatecznie wszystko staje się prostsze,
bo unikamy niespodziewanych potyczek i aktów sabotażu.
Druga strona medalu wygląda tak, że ogólnie mamy mniejszą
potrzebę ukrywania przed innymi pozytywnych emocji, ale
często wolimy ograniczać wysyłanie oczywistych oznak radości i
afektu, zwłaszcza w sytuacjach zawodowych, a nawet podczas
zalotów.
W
sytuacjach
społecznych
często
wolimy
demonstrować pewien chłód. Bardzo wartościowa jest zatem
umiejętność wykrywania oznak świadczących o tym, że inni
poddają się naszemu czarowi.
Według przeprowadzonych przez psychologów Paula Ekmana i
E.H. Hessa i innych badań sygnałów uwidaczniających się na
twarzy, osoby, które odczuwają wobec nas pozytywne emocje,
wykazują zauważalne oznaki rozluźnienia mięśni mimicznych,
widoczne zwłaszcza na czole i w okolicach ust; nie zaciskają ust,
więc ich wargi są widoczne w całości, rozszerza się także cały
obszar wokół ich oczu. To mimowolne ekspresje świadczące o
dobrym samopoczuciu i otwartości. Gdy uczucia są bardziej
intensywne, na przykład podczas zakochiwania się, zwiększa się
dopływ krwi do twarzy, co uruchamia wszystkie jej mięśnie. Ten
stan ekscytacji objawia się rozszerzeniem źrenic, automatyczną
reakcją, która sprawia, że oczy zaczynają przyjmować więcej
światła. To jednoznaczny sygnał, że dana osoba czuje się dobrze
i podoba jej się to, co widzi. Rozszerzaniu się źrenic towarzyszy
unoszenie brwi, co sprawia, że oczy wyglądają na jeszcze
większe. Zwykle nie zwracamy uwagi na źrenice, bo natarczywe
wpatrywanie się w czyjeś oczy ma otwarcie seksualne
konotacje. Należy się jednak nauczyć, jak rzucać na nie szybkie
spojrzenia, zauważając wszelkie oznaki rozszerzania się oczu.
Rozwijając swoje umiejętności w tej dziedzinie, musisz także
nauczyć się odróżniać fałszywy uśmiech od prawdziwego.
Próbując ukrywać negatywne uczucia, najczęściej uciekamy się
do fałszywego uśmiechu, bo to łatwe, a inni zazwyczaj nie
zwracają uwagi na subtelności w tym zakresie. Druga odmiana
uśmiechu jest mniej powszechna, musisz zatem wiedzieć, jak ją
rozpoznać. Prawdziwy uśmiech uruchamia mięśnie wokół oczu i
rozszerza je, często ujawniając kurze łapki. Sprawia także, że
zwykle unoszą się policzki. Jeśli nie pojawiają się wyraźne
zmiany w okolicach oczu i policzków, to uśmiech na pewno nie
jest prawdziwy. Niektórzy usiłują jednak sprawiać wrażenie, że
ich uśmiech jest szczery, uśmiechając się bardzo szeroko, co w
pewnym zakresie zmienia także wygląd ich oczu. Oprócz
objawów zycznych należy zatem zwracać także uwagę na
kontekst. Prawdziwy uśmiech zwykle pojawia się w następstwie
określonego działania lub wypowiedzi, które wywołują nagłą
reakcję — to coś spontanicznego. Czy uśmiech jest w danym
przypadku rzeczywiście związany z okolicznościami, czy jest
uzasadniony tym, co zostało powiedziane? Czy jest to sytuacja,
w której rozmówca stara się nam zaimponować albo planuje
osiągnięcie jakichś celów strategicznych? Czy wyczucie czasu w
akurat tym uśmiechu przypadkiem lekko go nie zawiodło?
Jeden z najbardziej wymownych sygnałów świadczących o
pozytywnych emocjach związany jest z głosem. Twarz łatwiej
nam kontrolować; możemy w tym celu patrzeć w lustro. Bardzo
trudno jest natomiast — o ile nie jesteśmy zawodowymi
aktorami — świadomie modulować głos. Gdy inni rozmawiają z
nami chętnie i wykazują ekscytację, ton ich głosu podwyższa
się, co wskazuje na pobudzenie emocjonalne. Nawet gdy się
denerwują, ich głos pozostaje ciepły i naturalny, inaczej niż w
przypadku symulowanego ciepła wyczuwalnego w głosie kogoś,
kto próbuje nam coś sprzedać. Zdarza się, że słyszymy nawet w
głosie rozmówcy coś w rodzaju pomruku, co niektórzy uznają za
wokalny uśmiech. Łatwo także zauważyć brak napięcia i
wahania. W trakcie rozmowy dochodzi do fazy przekomarzania
się, któremu obie strony oddają się w równym stopniu i w coraz
większym tempie, co wskazuje na coraz głębsze porozumienie.
Głos, który jest ożywiony i radosny, zwykle pozytywnie wpływa
na nasz nastrój i wywołuje podobną reakcję. Dociera to do nas,
ale często ignorujemy tego rodzaju odczucia i zamiast na głosie
koncentrujemy się na przyjaznej treści słów lub na chwytach
marketingowych.
Monitorowanie sygnałów niewerbalnych jest niezbędne, gdy
próbujemy wpływać na innych i ich uwodzić. To najlepszy
sposób na sprawdzenie stopnia, w jakim nasz urok działa na
określoną osobę. Gdy inni zaczynają czuć się komfortowo w
naszej obecności, stają bliżej nas lub pochylają się w naszym
kierunku, nie krzyżują ramion i nie widać w nich żadnego
napięcia. Gdy wygłaszamy przemówienie lub opowiadamy jakąś
historię, częste potakiwania, uważne spojrzenia i szczere
uśmiechy słuchaczy świadczą o tym, że zgadzają się oni z tym, o
czym mówimy, i rezygnują z oporu. Częściej nawiązują z nami
kontakt wzrokowy. Być może najlepszym i najbardziej
ekscytującym sygnałem jest w tym zakresie synchronizacja
polegająca na tym, że druga osoba nieświadomie zaczyna nas
naśladować. Tak samo krzyżuje nogi, w podobny sposób
przechyla głowę, nasz uśmiech wywołuje jej uśmiech. Na
najgłębszym poziomie synchronizacji — co odkrył Milton
Erickson — dochodzi do tego, że w identyczny rytm wchodzą
wzorce oddechowe, a to czasami kończy się całkowitą
synchronicznością pocałunku.
Możesz uczyć się nie tylko monitorować zmiany, które dowodzą,
że wywierasz na kogoś wpływ, ale także je wywoływać, samemu
wysyłając pozytywne sygnały. Zwykle wygląda to następująco:
zaczynasz powoli się zbliżać lub pochylać, ujawniając subtelne
oznaki otwartości. Kiwasz głową i uśmiechasz się, gdy druga
osoba się wypowiada. Naśladujesz jej zachowanie i wzorce
oddechowe. Szukasz oznak pojawiającej się więzi emocjonalnej,
ale dalej posuwasz się wyłącznie wtedy, gdy zaczynasz
wykrywać stopniową rezygnację z oporu.
Istnieją uwodziciele eksperci, którzy potra ą używać wszystkich
tych pozytywnych sygnałów, aby stwarzać pozory, że się
zakochują. Robią to jednak wyłącznie po to, by umożliwić sobie
zyskanie nad nami jak największej kontroli, należy zatem
pamiętać, że bardzo niewiele osób w naturalny sposób ujawnia
tak wiele emocji tak wcześnie. Jeśli domniemane wrażenie, jakie
na kimś robisz, wydaje Ci się nieco przedwczesne i być może
wystudiowane, poproś, aby zwolnił, i obserwuj jego twarz pod
kątem mikroekspresji dowodzących frustracji.
Sygnały dominacji/uległości. Będąc najbardziej złożonymi
istotami społecznymi na naszej planecie, my, ludzie, tworzymy
skomplikowane hierarchie oparte na pozycji, pieniądzach i
władzy. Wiemy o istnieniu tych hierarchii, ale nie lubimy mówić
wprost o miejscach, na jakich się w nich znajdujemy, i ogólnie
rzecz biorąc, czujemy się niekomfortowo, gdy inni mówią o
zajmowanej przez siebie wyższej pozycji. Oznaki dominacji i
uległości znacznie częściej bywają widoczne w ramach
komunikacji niewerbalnej. Ten styl komunikowania się
odziedziczyliśmy po innych naczelnych, zwłaszcza po
szympansach, które wytworzyły złożone sygnały określające
miejsce poszczególnych osobników w hierarchii społecznej.
Pamiętaj, że poczucie wyższości w kontekście pozycji społecznej
zapewnia ludziom pewność siebie, którą okazują na zewnątrz w
postaci języka ciała. Niektórzy zresztą czują taką pewność
siebie, jeszcze zanim osiągną określoną pozycję w hierarchii
władzy, przez co sprawiają, że awans społeczny i przyciąganie
do siebie innych staje się dla nich samospełniającą się
przepowiednią. Ambitne jednostki mogą próbować symulować
takie sygnały, ale trzeba umieć to robić, bo fałszywa pewność
siebie bywa zwykle dosyć odpychająca.
Pewność siebie wiąże się zwykle z wyraźnie widocznym na
twarzy poczuciem odprężenia i swobodą ruchów. Osoby mające
władzę uważają, że wolno im częściej przyglądać się innym i
nawiązywać kontakt wzrokowy, z kimkolwiek zechcą. Ich
powieki są zwykle nieco przymknięte, to oznaka powagi i pełni
kompetencji. Gdy czują się znudzone lub poirytowane, okazują
to swobodnie i otwarcie. Raczej nie uśmiechają się często, bo to
oznaka ogólnej niepewności. Uważają, że wolno im częściej
dotykać innych ludzi, na przykład przyjaźnie poklepując ich po
plecach lub ramieniu. Podczas spotkań zapewniają sobie więcej
przestrzeni niż inni, tworzą wokół siebie większy dystans.
Zwykle noszą się prosto, a ich gesty są spokojne i pewne. A
najbardziej istotne jest to, że inni czują się zmuszeni do
naśladowania ich stylu. Przywódca wykazuje zwykle tendencję
do narzucania grupie pewnego stylu komunikacji niewerbalnej,
robiąc to w bardzo subtelny sposób. Można zauważyć, że inni
naśladują nie tylko zachowania takich osób, ale także na
przykład ich spokój lub nieposkromioną energię.
Samce alfa lubią sygnalizować swoją najwyższą pozycję w
hierarchii na kilka sposobów: mówią szybciej niż inni i czują się
uprawnieni do przerywania innym oraz kontrolowania
przebiegu rozmów. Uścisk ich dłoni jest bardzo energiczny,
niemal miażdżący. Gdy wchodzą do biura, widać, że przyjmują
wyprostowaną postawę i kroczą stanowczo, a podwładni
najczęściej podążają za nimi. Podobne zachowania można
zaobserwować w zoo, u szympansów alfa.
W przypadku kobiet na kierowniczych stanowiskach najbardziej
sprawdza się zasadniczo tworzenie wokół siebie aury spokoju i
pewności siebie — ciepła, a jednocześnie rzeczowości. Być może
najlepszym przykładem takiego zachowania jest obecna
niemiecka kanclerz Angela Merkel. Pani Merkel uśmiecha się
nawet rzadziej niż przeciętny polityk mężczyzna, więc gdy
uśmiech pojawia się na jej twarzy, zawsze można mu
przypisywać szczególne znaczenie. Jej uśmiechy nigdy nie
wydają się fałszywe. Słucha innych z wyrazem całkowitego
zaangażowania, a jej twarz jest wtedy zadziwiająco nieruchoma.
Ma sposoby na to, aby zachęcając innych do angażowania się w
rozmowy, stale móc kontrolować przebieg dyskusji. Nie musi
przerywać innym, aby podkreślać swoją dominującą pozycję.
Gdy chce kogoś zaatakować, sprawia wrażenie, że jest
znudzona, lodowata i pełna pogardy, ale nie wypowiada żadnych
obraźliwych słów. Kiedy rosyjski prezydent Władimir Putin
próbował ją przestraszyć przez przyprowadzenie na jedno ze
spotkań swojego psa (i wiedząc oczywiście, że Merkel boi się
psów, bo kiedyś jeden z nich ją pogryzł), pani kanclerz
początkowo była wyraźnie spięta, ale szybko się opanowała i
spojrzała mu spokojnie w oczy. Wykazała swoją wyższość nad
Putinem, nie robiąc sobie nic z jego fortelu. W zestawieniu z nią
wydał się kimś w sumie dziecinnym i małostkowym. Jej styl nie
przypomina zachowań i postaw samców alfa. Jest spokojniejszy,
a jednocześnie na swój sposób emanuje niezwykłą władczością.
Kobiety zaczynają obecnie coraz częściej zajmować stanowiska
kierownicze, więc taki mniej od męskiego natarczywy styl
sprawowania władzy może zacząć zmieniać sposób, w jaki
postrzegamy szereg tak długo kojarzonych przez ogół z władzą
sygnałów świadczących o dominacji.
Pod kątem oznak dominacji lub ich braku warto także
obserwować tych, którzy zajmują czołowe pozycje w grupie.
Przywódcy, którzy wysyłają sygnały niewerbalne świadczące o
napięciu i wahaniu, nie są zasadniczo pewni swojej władzy i
czują, że jest ona zagrożona. Oznaki takiego niepokoju i braku
pewności są na ogół łatwe do wykrycia. Tacy ludzie
wypowiadają się zazwyczaj dosyć niezdecydowanie i robią
długie przerwy. Ich głos zaczyna się unosić i taki pozostaje.
Starają się odwracać wzrok i kontrolować ruchy oczu, chociaż
często mrugają. Wykazują skłonność do przywoływania na twarz
wymuszonych uśmiechów i wpadania w nerwowy chichot.
Zamiast mieć poczucie bycia uprawnionymi do dotykania
innych, mają skłonność do dotykania samych siebie w sposób,
który nazywamy zachowaniem pacy kacyjnym. Dotykają swoich
włosów, szyi, czoła, próbując ukoić nerwy. Osoby, które próbują
ukrywać poczucie niepewności i zagubienia, zwykle nieco zbyt
żywiołowo wypowiadają się w rozmowach, mówiąc nadmiernie
podniesionym głosem. Gdy to robią, rozglądają się nerwowo
szeroko otwartymi oczyma. Albo pomimo ożywienia wypowiedzi
ich ręce i ciała pozostają całkowicie nieruchome, co zawsze jest
oznaką niepokoju. W nieuchronny sposób wysyłają tym samym
sprzeczne sygnały i należy zwracać baczną uwagę na te z nich,
które sygnalizują ukryte kompleksy.
Nicolas Sarkozy, prezydent Francji w latach 2007 – 2012, lubił
potwierdzać swoją dominującą pozycję językiem ciała. Klepał
innych po plecach, wskazywał im, gdzie mają stanąć,
przeszywał ich wzrokiem, przerywał, gdy mówili, i ogólnie
próbował wszystkimi dyrygować. Podczas jednego ze spotkań w
czasie kryzysu zadłużenia w stre e euro kanclerz Merkel
zobaczyła, że Sarkozy jak zwykle próbuje dominować, ale nie
mogła nie zauważyć, że przez cały czas nerwowo drga jego
stopa. Ten niezwykle asertywny styl zachowania był więc
prawdopodobnie tylko sposobem na odwrócenie uwagi innych
od poczucia niepewności Sarkozy’ego. Była to cenna informacja,
którą Merkel mogłaby wykorzystać.
Ludzkie działania często zawierają w sobie cechy dominacji i
uległości. Aby zaznaczyć swą prawdziwą lub wyobrażoną
wyższość, niektórzy z nas się na przykład spóźniają. Nie mają
przecież obowiązku stawiać się na czas. Pozycje w hierarchii,
jakie określone osoby w swoim mniemaniu zajmują, ujawniają
także wzorce konwersacji. Na przykład ci, którzy uważają, że
dominują, częściej się wypowiadają i częściej przerywają innym
— to dla nich sposób okazywania stanowczości. Kiedy dochodzi
do sporu, który przybiera wymiar osobisty, takie osoby uciekają
się do czegoś, co nazywamy wypunktowywaniem — ustalają,
jakie działanie drugiej (wyłącznie) strony doprowadziło do
kon iktu, nawet jeśli było on wyraźnie elementem wzorca
relacji. Swoją interpretację faktów świadczących o tym, kto jest
winien, potwierdzają tonem głosu i przenikliwymi spojrzeniami.
Gdy obserwujemy z zewnątrz pary, często łatwo nam zauważyć,
która z osób zajmuje pozycję dominującą. Gdy z nimi
rozmawiamy, osoba dominująca nawiązuje kontakt wzrokowy z
nami, a nie z partnerem i zazwyczaj wygląda tak, jakby bardzo
pobieżnie słuchała tego, co partner mówi. Subtelnym sygnałem
wskazującym poczucie wyższości mogą być także uśmiechy,
zwłaszcza te z zaciśniętymi ustami. Zwykle pojawiają się one
jako reakcja na czyjeś słowa — to uśmiechy, które napinają
mięśnie twarzy, wskazując na ironię i pogardę wobec osoby
uważanej za gorszą, ale dając jednocześnie osłonę w postaci
przyjaznego wyglądu.
Ostatni, bardzo subtelny niewerbalny sposób ujawniania
dominującej pozycji w ramach relacji nosi nazwę symptomu.
Jeden z partnerów nagle zaczyna cierpieć na bóle głowy lub
inną chorobę, pić albo demonstrować ogólnie negatywne
wzorce zachowania. Zmusza to drugą stronę do gry według jego
zasad — do prób niesienia mu pomocy w „potrzebie”. Takie
celowe wykorzystywanie współczucia do zdobycia władzy jest
niezwykle skuteczne.
Pamiętaj, aby wykorzystywać wiedzę, którą zapewnią Ci te
wskazówki, jako cenne narzędzie do określania poziomu
pewności siebie innych ludzi i podejmowania na tej podstawie
odpowiednich działań. W przypadku trapionych objawiającym
się niewerbalnie brakiem pewności siebie liderów możesz
próbować wykorzystywać ich niepewność do zwiększania
zakresu swojej władzy, ale często najlepiej jest unikać zbytniego
przywiązywania się do tego rodzaju ludzi, bo z upływem czasu
wykazują oni tendencję do coraz mniejszej skuteczności i mogą
w ostatecznym rozrachunku pociągnąć Cię za sobą. Z kolei w
przypadku osób, które nie są liderami, ale starają się
zachowywać tak, jakby nimi byli, Twoja reakcja powinna zależeć
od rodzaju ich osobowości. Jeśli to wschodzące gwiazdy, osoby
pełne wiary w siebie i poczucia misji, być może warto
spróbować się do nich przyłączyć. Tego rodzaju ludzi łatwo
zauważyć dzięki pozytywnej energii, jaka ich otacza. Z drugiej
strony jeśli są to po prostu aroganci i drobni despoci, to takich
ludzi należy starać się unikać, bo są mistrzami skłaniania innych
do udzielania im poparcia bez dawania jednocześnie
czegokolwiek w zamian.
Sygnały podstępu. My, ludzie, jesteśmy z natury dość
łatwowierni. Po prostu chcemy wierzyć w pewne rzeczy — że
możemy dostać coś za nic, że możemy łatwo odzyskać zdrowie,
a nawet młodość za sprawą jakiejś nowej sztuczki i że być może
dałoby się nawet oszukać śmierć, że większość ludzi jest
zasadniczo dobra i można im ufać. Ta skłonność to coś, co
wykorzystują oszuści i manipulatorzy. Z punktu widzenia
przyszłości naszego gatunku niezmiernie korzystne byłoby,
gdybyśmy wszyscy wyzbyli się lub chociażby ograniczyli zakres
tej łatwowierności, ale ludzkiej natury zmienić nie możemy.
Zamiast tego powinniśmy się zatem nauczyć rozpoznawać
pewne charakterystyczne oznaki prób oszustwa i zachowywać
sceptycyzm podczas
potwierdzających.
drobiazgowej
oceny
dowodów
je
Najwyraźniejszy i najbardziej powszechny sygnał pojawia się,
gdy inni wydają się niezwykle ożywieni. Gdy ktoś często się
uśmiecha, wydaje się bardziej niż przyjacielski, a nawet całkiem
zabawny, trudno nam nie dać się wciągnąć jego aurze i coraz
mniej opieramy się jego czarowi. Kiedy Lyndon Johnson
próbował mydlić oczy innym senatorom, dokładał wszelkich
starań, aby zycznie być zasadniczo wszędzie — osaczał ich w
szatni, opowiadał pikantne dowcipy i klepał po ramionach,
wydając się całkowicie szczery i przywołując na twarz
najszersze uśmiechy, na jakie był w stanie się zdobyć. To dosyć
typowe — gdy ktoś próbuje coś ukryć, staje się niezwykle
stanowczy, żarliwy i rozmowny. Tacy ludzie wykorzystują efekt
przeświadczenia (rozdział 1.) — jeśli zaprzeczam lub mówię coś
z niezwykłym entuzjazmem, sprawiając wrażenie, że jestem
o arą, to trudno wątpić w moje słowa. Mamy tendencję do
przyjmowania dobitnego przekonania za prawdę. A tak
naprawdę powinniśmy wzmóc czujność właśnie wtedy, gdy inni
z nieprawdopodobną energią próbują promować swoje
koncepcje lub bronią się, intensywnie zaprzeczając.
W obu przypadkach — maskowania i łagodnej perswazji —
oszust stara się odwrócić naszą uwagę od prawdy. Ożywienie na
twarzy i w gestach może oczywiście wynikać z czystego
entuzjazmu i prawdziwej życzliwości, ale gdy stykamy się z
kimś, kogo nie znamy zbyt dobrze lub kto może mieć coś do
ukrycia, powinniśmy być czujni. Warto szukać niewerbalnych
sygnałów potwierdzających nasze podejrzenia.
W przypadku tego rodzaju oszustów często można zauważyć, że
zwykle aby przyciągnąć naszą uwagę, szczególnie ekspresyjny
jest jeden konkretny element ich twarzy lub ciała. Często bywa
to obszar wokół ust, więc powinniśmy być przygotowani na
szerokie uśmiechy i różnorodne wyrazy twarzy, bo tym właśnie
obszarem najłatwiej manipulować, wywołując efekt ożywienia.
Mogą to być jednak także przesadne gesty wykonywane dłońmi
i ramionami. Kluczową kwestią jest wykrywanie napięcia i
niepokoju w innych częściach ich ciała, bo kontrolowanie
wszystkich mięśni jest niemożliwe. Gdy prezentują szerokie
uśmiechy, w ich oczach widać napięcie i są one prawie
nieruchome albo nieruchoma pozostaje reszta ich ciała, albo
gdy ich oczy próbują zwodzić nas spojrzeniem, by zdobyć naszą
sympatię, lekko drżą im usta. To oznaki aranżowanego
zachowania, prób usilnego kontrolowania konkretnej części
ciała.
Czasami naprawdę sprytni oszuści próbują stwarzać całkowicie
odwrotne wrażenie. Maskując swoje występki, ukrywają winę za
niezwykle poważną i kompetentną powierzchownością, a ich
twarz staje się całkowicie nieruchoma. Zamiast głośnych
zaprzeczeń dysponują wysoce wiarygodnymi wyjaśnieniami
łańcucha zdarzeń, a nawet „dowodami”, które potwierdzają
określony stan rzeczy. Przedstawiany przez nich obraz
rzeczywistości jest niemal bez skazy. Próbując zdobyć nasze
pieniądze lub wsparcie, pozują na wysoce kompetentnych
profesjonalistów do tego stopnia, że stają się nawet nieco nudni,
zasypując nas ogromną ilością liczb i statystyk. Taki modus
operandi często stosują naciągacze. Wielki oszust Wiktor Lustig
usypiał czujność swoich o ar profesjonalną gadaniną, robiąc z
siebie biurokratę lub nudnego eksperta od obligacji i papierów
wartościowych. Bernie Mado wydawał się tak bezbarwny, że
nikt nie podejrzewał, iż może dokonać niezwykle śmiałego
oszustwa, a przecież tak się stało.
Taką postać podstępu trudniej przejrzeć, bo mniej da się
zauważyć. Po raz kolejny należy jednak szukać aranżowanych
wrażeń. Rzeczywistość nigdy nie jest zupełnie prosta i bez
skazy. Rzeczywiste zdarzenia ob tują w nagłe przypadkowe
załamania i wypadki. Rzeczywistość jest domeną entropii i jej
elementy rzadko doskonale do siebie pasują. To właśnie było
słabym punktem afery Watergate i wzbudziło podejrzenia. Gdy
jakieś wyjaśnienie lub zjawisko wydaje nam się zbyt doskonałe
lub profesjonalne, powinniśmy uzbroić się w sceptycyzm. A
spoglądając na tę kwestię z drugiej strony, moglibyśmy posłużyć
się wypowiedzią jednego z bohaterów powieści Dostojewskiego
Idiota: „Kiedy się kłamie, to jeżeli wstawi się coś nie całkiem
zwykłego, coś ekscentrycznego […], co bardzo rzadko albo
nigdy się nie zdarza, kłamstwo staje się o wiele
prawdopodobniejsze”.
Ogólnie rzecz biorąc, najlepszym, co można zrobić, gdy
podejrzewamy, że ktoś próbuje odwrócić naszą uwagę od
prawdy, jest nie natychmiastowa aktywna konfrontacja, ale
raczej zachęcenie go do tego, aby kontynuował to, co mówi lub
robi, i okazywanie zainteresowania. Powinno nam zależeć na
tym, aby mówił więcej, bo tym samym zapewnia nam czas na
odkrywanie w swoich działaniach kolejnych oznak napięcia i
chęci wyprowadzenia nas w pole. W odpowiednim momencie
należy zaskoczyć go pytaniem lub uwagą, której celem będzie
doprowadzenie do tego, aby poczuł się niekomfortowo, co
ujawni, że jesteśmy na tropie. Trzeba zwracać uwagę na
mikroekspresje i język ciała, jaki w takich chwilach przybiera.
Jeśli ktoś naprawdę oszukuje, to częstą reakcją na tego rodzaju
uwagi jest zastyganie w bezruchu, a następnie próby szybkiego
zamaskowania podskórnego niepokoju. Była to ulubiona
strategia detektywa Columbo z telewizyjnego serialu
kryminalnego pod tym samym tytułem — wobec przestępców,
którzy dzięki inżynierii wstecznej próbowali tworzyć dowody
wskazujące na to, że sprawcą jest ktoś inny, Columbo udawał
kogoś absolutnie przyjaznego i nieszkodliwego, a potem,
zwracając baczną uwagę na twarz i ciało rozmówcy, zadawał mu
niewygodne pytanie.
Jednym z najlepszych sposobów na demaskowanie nawet
najbardziej biegłych oszustów, jest rozpoznawanie, w jaki
sposób podkreślają oni swoje słowa za pomocą sygnałów
niewerbalnych. To coś, co bardzo trudno sfałszować. Oznaką
emfazy bywa podniesiony głos i asertywny ton, zdecydowane
gesty, podnoszenie brwi i szerokie otwieranie oczu. Można także
pochylić się do przodu lub unieść na palcach stóp. Tego rodzaju
zachowania prezentujemy, okazując emocje, i próbujemy
opatrywać to, co mówimy, wykrzyknikiem. Coś takiego oszustom
trudno naśladować. Nacisk w ich głosie lub napięcie ciała nie są
ściśle skorelowane z tym, co mówią, nie całkiem pasują do
kontekstu chwili lub bywają nieco spóźnione. Gdy ktoś taki
uderza pięścią w stół, robi to nie wtedy, gdy powinien odczuwać
emocje, ale trochę wcześniej, jakby na zawołanie, tak jakby
chciał wywołać zamierzony efekt. A wszystkie takie zjawiska to
pęknięcia w powłoce rzeczywistości, którą oszust próbuje
stwarzać.
I jeszcze uwaga końcowa: w przypadku podstępu należy
pamiętać, że zawsze mamy do czynienia z pewną skalą. W jej
dolnej części można umieścić najbardziej nieszkodliwe odmiany
oszustw, drobne niewinne kłamstwa. To na przykład wszelkiego
rodzaju pochlebstwa, jakie słyszymy w codziennym życiu:
„Wyglądasz dziś wspaniale”, „Bardzo spodobał mi się twój
scenariusz”. Dotyczy to także nieujawniania innym absolutnie
wszystkiego, co robiliśmy w danym dniu, lub zatrzymywania dla
siebie pewnych informacji, bo całkowita klarowność i brak
jakiejkolwiek prywatności mogłyby być denerwujące. Takie małe
oszustwa da się wykryć, będąc uważnym i zwracając na
przykład uwagę na szczerość uśmiechu. Tak naprawdę najlepiej
jest jednak tę dolną część skali po prostu ignorować. W
cywilizowanym społeczeństwie uprzejmych ludzi umiejętność
wypowiadania się niekoniecznie całkowicie szczerze bywa
bardzo cenna, a ciągła świadomość istnienia mrocznych
obszarów podstępu mogłaby okazać się społecznie zbyt
niebezpieczna. O czujności należy pamiętać w sytuacjach, w
których stawka jest wyższa, w przypadkach, gdy inni mogą
próbować odebrać nam coś cennego.
Sztuka zarządzania wizerunkiem
Ogólnie rzecz biorąc, odgrywanie ról ma negatywne konotacje.
Za jego przeciwieństwo uznajemy autentyczność. Uważamy, że
ktoś, kto jest naprawdę autentyczny, nie musi odgrywać w życiu
żadnych ról, tylko powinien po prostu być sobą. To wartościowa
koncepcja w kontekście przyjaźni czy też relacji intymnych, w
przypadku których pozbywamy się (zwykle) noszonych na co
dzień masek i czujemy się komfortowo, bo możemy ujawniać
nasze wyjątkowe cechy. W życiu zawodowym jest to jednak o
wiele bardziej skomplikowane. Z konkretnymi zawodami lub
rolami odgrywanymi w społeczeństwie wiążą się określone
oczekiwania odnośnie do tego, co należy uważać za
profesjonalne. Poczulibyśmy się niekomfortowo, gdyby pilot
samolotu, którym lecimy, nagle zaczął się zachowywać jak
sprzedawca samochodów, mechanik jak terapeuta, a naukowiec
jak muzyk rockowy. Gdyby tacy ludzie zachowywali się zupełnie
po swojemu, zrzucając maski i odmawiając odgrywania
przypisanych sobie ról, zaczęlibyśmy kwestionować ich
kompetencje.
Politycy lub osoby publiczne, które uważamy za bardziej
autentyczne od innych, w ogólnym rozrachunku po prostu lepiej
sobie radzą z demonstrowaniem tego rodzaju cech. Wiedzą, że
okazywanie skromności, opowiadanie o własnym prywatnym
życiu albo dzielenie się anegdotami i ujawnianie w ten sposób
jakichś własnych słabości wywołuje „efekt autentyczności”. Na
nasz użytek nie zachowują się tak, jak w zaciszu własnych
domów. Funkcjonowanie w przestrzeni publicznej oznacza
noszenie maski, więc czasami niektórzy noszą maskę
„autentyczności”. Nawet hipsterzy czy buntownicy odgrywają
role, na użytek których posługują się określonymi pozami i
rekwizytami w postaci na przykład tatuaży. Nie mogą z pełną
swobodą nagle założyć garnituru, bo osoby z ich kręgu zaczną
kwestionować ich szczerość, której wyrazem jest między innymi
odpowiedni wygląd. Więcej swobody we wprowadzaniu
własnych, osobistych cech do roli, jaką odgrywamy, zyskujemy
wtedy, gdy wyrabiamy sobie określoną pozycję i poziom naszych
kompetencji przestaje być kwestionowany. Zawsze mieści się to
jednak w określonych granicach.
Większość z nas świadomie lub nieświadomie dostosowuje się
do tego, czego wymaga od nas rola, bo zdajemy sobie sprawę,
że od tego zależy nasz społeczny sukces. Istnieją osoby, które
odmawiają uczestnictwa w tym przedstawieniu, ale są one w
ostatecznym rozrachunku marginalizowane i zmuszane do
odgrywania roli outsiderów o coraz bardziej ograniczanym z
wiekiem zakresie możliwości i coraz mniejszym zasobie
swobody.
Ogólnie
rzecz
biorąc,
najlepiej
po
prostu
zaakceptować tę dynamikę i czerpać z niej przyjemność. Chodzi
nie tylko o bycie świadomym odpowiednich pozorów, jakie
powinniśmy stwarzać, ale także o to, aby wiedzieć w jaki sposób
je kształtować, aby osiągać jak najlepsze efekty. Dzięki temu
możemy z czasem stać się aktorami wirtuozami na scenie życia i
cieszyć się chwilami w blasku re ektorów.
Oto szereg podstawowych zagadnień w sferze zarządzania
wizerunkiem.
Opanuj sygnały niewerbalne. W pewnych sytuacjach innym
ludziom może zależeć na tym, aby móc zorientować się, kim
jesteśmy, więc zwracają szczególną uwagę na wysyłane przez
nas sygnały niewerbalne. Coś takiego może nastąpić podczas
rozmowy kwali kacyjnej, spotkania grupy współpracowników
czy wystąpienia publicznego. Świadomi tego faktu i obyci w
sferze społecznej ludzie wiedzą, jak do pewnego stopnia
kontrolować te sygnały i celowo wysyłać takie, które są
uznawane za odpowiednie i pozytywne. Wiedzą, jak wyglądać
sympatycznie, roztaczać szczere uśmiechy, demonstrować
przyjazny język ciała i naśladować ludzi, z którymi miewają do
czynienia. Potra ą posługiwać się sygnałami wyrażającymi
dominację i tryskać pewnością siebie. Wiedzą, że istnieją
spojrzenia, które w bardziej wyrazisty niż słowa sposób
wyrażają pogardę lub afekt. Ogólnie rzecz biorąc, powinieneś
być świadom, jaki jest Twój własny niewerbalny styl
zachowania, aby móc w kontrolowany sposób zmieniać pewne
jego aspekty w celu uzyskiwania jak najlepszych efektów.
Zostań aktorem grającym metodą Stanisławskiego. W tego
rodzaju
aktorstwie
chodzi
o
umiejętność
wyrażania
odpowiednich emocji na komendę. Gdy rola tego wymaga,
czujemy smutek, przypominając sobie własne doświadczenia,
które wywołały tego rodzaju emocje, lub jeśli to konieczne, po
prostu wyobrażając sobie takie doświadczenia. Chodzi o
mechanizm kontrolowania emocji. W prawdziwym życiu nie da
się w pełni tego opanować, ale nie zachowując kontroli nad
emocjami, głęboko przeżywając wszystko, co spotyka nas w
każdym momencie życia, subtelnie sygnalizujemy słabość i
ogólny brak opanowania. Naucz się świadomie wchodzić w
odpowiedni nastrój i odczuwać określone emocje, wyobrażając
sobie, jak i dlaczego powinieneś odczuwać akurat takie emocje
właśnie przy tej okazji lub przed tym wystąpieniem. Poddaj się
przez chwilę temu uczuciu, aby Twoja twarz i ciało w naturalny
sposób się ożywiły. Czasami, uśmiechając się lub marszcząc
brwi, faktycznie przeżywamy szereg emocji wywołujących takie
właśnie zmiany wyrazu twarzy. I jeszcze jedna, równie ważna
kwestia: naucz się przybierać w odpowiednich chwilach
neutralny wyraz twarzy, pamiętając, aby nie przesadzać z
emocjami.
Dostosowuj
się
do
odbiorców.
Chociaż
powinieneś
dostosowywać się do określonych parametrów wyznaczanych
przez rolę, jaką odgrywasz, musisz być także elastyczny. Mistrz
publicznych wystąpień Bill Clinton nigdy nie zapominał o tym,
że jako prezydent musi emanować pewnością siebie i
władczością, ale zawsze dostosowywał akcent i treść
wypowiedzi do gustów publiczności, inaczej przemawiając na
przykład do pracowników fabryk samochodów, a inaczej do grup
osób na wysokich stanowiskach. Poznaj swoją publiczność i
kształtuj własne sygnały niewerbalne tak, aby pasowały do jej
stylu i gustu.
Stwarzaj odpowiednie pierwsze wrażenie. Wielokrotnie
dowiedziono, że to, jak inni oceniają określoną osobę, zależy w
bardzo dużym stopniu od pierwszego wrażenia, jakie w nich ona
wywołuje, oraz że późniejsza zmiana takiej oceny bywa zwykle
bardzo trudna. Wiedząc o tym, musisz zwracać szczególną
uwagę na przebieg pierwszych spotkań z konkretnymi osobami
lub grupami. Ogólnie rzecz biorąc, najlepiej ograniczać
wysyłanie sygnałów niewerbalnych i prezentować się we w
miarę neutralnym świetle. Nadmierna ekscytacja sygnalizuje
niepewność i może wzbudzać podejrzenia. Warto jednak
podczas pierwszych spotkań prezentować zrelaksowany
uśmiech i patrzeć ludziom w oczy, bo może to czynić cuda w
kontekście osłabiania ich naturalnego oporu.
Używaj dramatycznych efektów. Chodzi tutaj głównie o
opanowanie sztuki bycia obecnym/nieobecnym. Jeśli inni widują
nas zbyt często lub są w stanie przewidzieć, co w danej sytuacji
zrobimy, to szybko się nudzą. Musisz wiedzieć, jak selektywnie
siebie udostępniać, jak regulować częstotliwość pojawiania się
przed innymi, bo dzięki temu będzie zależało im na tym, aby
widywać Cię częściej, a nie rzadziej. Stań się nieco tajemniczy,
ujawniając pewne subtelnie sprzeczne cechy. Inni nie muszą
wiedzieć o Tobie wszystkiego. Naucz się ukrywać informacje.
Mówiąc ogólnie: spraw, aby Twój wygląd i zachowanie stały się
mniej przewidywalne.
Roztaczaj aurę świętości. Bez względu na to, o jaki okres
historyczny chodzi, istnieją pewne cechy, które zawsze są
postrzegane jako pozytywne i którymi powinieneś umieć
emanować. Z mody nigdy nie wychodzi na przykład
świętoszkowatość. Stwarzanie pozorów świętości zawiera dziś w
sobie z pewnością inne treści niż w XVI wieku, ale zasadniczo
chodzi o to samo — że uosabiamy coś, co uznawane jest za
dobre i nienaganne. We współczesnym świecie oznacza to
pozowanie na osobę postępową, wyjątkowo tolerancyjną i
mającą niezwykle otwarty umysł, na kogoś, kto hojnie udziela
się w pewnych akcjach i wspiera je w mediach
społecznościowych. Zawsze dobrze sprzedaje się epatowanie
rzetelnością i uczciwością, zwłaszcza jeśli towarzyszą mu
publiczne wyznania na temat własnych słabości i ograniczeń.
Ludzie z jakiegoś powodu uznają takie przejawy pokory za
autentyczne, mimo że bardzo łatwo je symulować. Naucz się od
czasu do czasu pochylać głowę i sprawiać wrażenie skromnego.
Jeśli trzeba zrobić coś niekoniecznie miłego, zlecaj to innym —
Twoje ręce pozostaną czyste. Nigdy jawnie nie odgrywaj
makiawelicznego przywódcy — coś takiego sprawdza się
wyłącznie w telewizji. Posługuj się sygnałami świadczącymi o
dominacji, aby inni myśleli, że dysponujesz władzą już wtedy,
gdy od faktycznego jej zdobycia jeszcze wiele Cię będzie dzielić.
Powinieneś sprawiać wrażenie, że odniesienie sukcesu jest
Twoim przeznaczeniem — to mistyczny efekt, który zawsze
działa.
Mistrzem takich działań był rzymski cesarz Oktawian August
(63 r. p.n.e. – 14 r. n.e.), który rozumiał, jak cenne jest
posiadanie odpowiedniego wroga, łotra, któremu mógłby się
przeciwstawiać. Uosobieniem kogoś takiego stał się dla niego
Marek Antoniusz, dawny rywal w walce o władzę. August był
żarliwym zwolennikiem tradycyjnych wartości społecznych i
nakazał nawet wybudować sobie dom w pobliżu miejsca, w
którym rzekomo założono Rzym. Gdy Antoniusz przebywał w
Egipcie, irtując z królową Kleopatrą i pławiąc się w luksusach,
August
mógł
stale
podkreślać
dzielące
ich
różnice,
przedstawiając siebie jako uosobienie cennych dla Rzymian
wartości, a Marka Antoniusza jako kogoś, kto je zdradził. Po
tym, jak został władcą Rzymu, August dał publiczny pokaz
skromności, zrzekając się władzy na rzecz senatu i ludu. Mówił
łacińskim żargonem i wiódł proste życie, jak człowiek z ludu. I
lud go wielbił — a wszystko oczywiście było na pokaz. Tak
naprawdę większość czasu August spędzał w luksusowej willi
pod Rzymem. Miał wiele kochanek, pochodzących nawet z tak
egzotycznych miejsc jak Egipt. I choć wydawało się, że nie
interesuje go władza, pewnie trzymał ster rządów, sprawując
kontrolę nad wojskiem. Ogarnięty obsesją na punkcie teatru
August był doskonałym showmanem i nosił rozliczne maski.
Musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo ostatnie słowa, jakie
wypowiedział na łożu śmierci, brzmiały: „Czy wystarczająco
dobrze odegrałem swoją rolę w farsie życia?”.
Uświadom sobie, co następuje: wyrazy „osoba” i „osobowość”
pochodzą od łacińskiego słowa persona oznaczającego „maskę”.
W uwarunkowaniach społecznych wszyscy nosimy maski, i
bardzo dobrze. Gdybyśmy bez zastanowienia ujawniali, kim
jesteśmy, i mówili wszystko, co myślimy, obrażalibyśmy
zasadniczo wszystkich i ujawniali cechy, które najlepiej
ukrywać. Nakładanie maski, odgrywanie roli chroni nas przed
ludźmi, którym zależy na tym, aby móc nas przejrzeć i ujawnić
wszystkie nasze kompleksy. Tak naprawdę im lepiej gramy
swoją rolę, tym większą zdobywamy władzę, a dzięki władzy
zyskujemy większy zakres swobody w wyrażaniu własnej
indywidualności. Gdy udaje nam się doprowadzić to
wystarczająco daleko, prezentowana przez nas maska zaczyna
sygnalizować wiele naszych wyjątkowych cech, przy czym
zawsze są one uwydatnione dla pogłębienia efektu.
— Odczytałeś z jej wyglądu i relacji wiele rzeczy, których nie
dostrzegłem — przyznałem.
— Były do odczytania, lecz ich nie zauważyłeś, Watsonie. Nie
wiedziałeś, czego szukać, przeoczyłeś zatem wszystko, co
było istotne. Nie potra ę sprawić, byś doceniał znaczenie
rękawów, paznokci lub wiązania sznurowadeł.
— SIR ARTHUR CONAN DOYLE, SPRAWA TOŻSAMOŚCI
Rozdział 4.
Oceniaj siłę charakteru innych
ludzi
Prawo kompulsywnego zachowania
Gdy wybieramy ludzi, z którymi zamierzamy pracować i
utrzymywać stosunki, nie powinniśmy dopuszczać do tego, aby
hipnotyzowała nas ich reputacja czy powierzchowność, jaką
starają się emanować. Zamiast tego należy się uczyć zgłębiać
ich wnętrze i oceniać charakter. Charakter kształtuje się w
najwcześniejszych latach życia i za sprawą codziennych
nawyków. To właśnie charakter skłania ludzi do powtarzania w
życiu pewnych czynności i tworzenia negatywnych wzorców.
Przyglądaj się dobrze tego rodzaju wzorcom i pamiętaj, że
ludzie nigdy nie robią niczego tylko raz. Zawsze w nieuchronny
sposób powtarzają swoje zachowania. Siłę charakteru
konkretnych osób można określać na podstawie tego, jak dobrze
radzą sobie one z przeciwnościami, jaki jest poziom ich
zdolności adaptacyjnych i skłonności do pracy z innymi, na ile
są cierpliwe i jaka jest ich umiejętność uczenia się. Zawsze
powinieneś się skłaniać ku takim ludziom, którzy wykazują
oznaki siły, i unikać jednostek pod różnymi względami
toksycznych. Poznaj wszechstronnie własny charakter, abyś
mógł zerwać z kompulsywnymi wzorcami i przejąć kontrolę nad
swoim przeznaczeniem.
Wzorzec
Dla ciotek, wujków i dziadków, którzy obserwowali go, gdy
dorastał w Houston w Teksasie, Howard Hughes Jr. (1905 –
1976) był dosyć nieśmiałym i niezdarnym chłopcem. Jego matka
niemal umarła przy porodzie, w związku z czym nie mogła mieć
więcej dzieci, więc całkowicie oszalała na punkcie syna. Stale
niepokoiła się, że dziecko może złapać jakąś infekcję, dlatego
obserwowała każdy jego ruch i robiła wszystko, co mogła, by je
chronić. Chłopak wydawał się pełen podziwu dla swojego ojca,
Howarda Seniora, który w 1909 roku założył rmę SharpHughes Tool Company, wkrótce zapewniając rodzinie fortunę.
Ojciec ciągle podróżował w interesach i rzadko bywał w domu,
więc większość czasu Howard spędzał z matką. Krewnym
wydawał się nerwowy i nadwrażliwy, ale z wiekiem stał się
wyjątkowo uprzejmym, małomównym młodzieńcem, całkowicie
oddanym rodzicom.
W 1922 roku, w wieku trzydziestu dziewięciu lat, nagle zmarła
matka Howarda. Ojciec, który nie był w stanie dojść do siebie
po jej śmierci, zmarł dwa lata później. Liczący sobie
dziewiętnaście lat Howard został sam na świecie, straciwszy
dwoje ludzi, którzy byli jego najbliższymi towarzyszami i
kierowali jego postępowaniem na wszystkich dotychczasowych
etapach życia. Krewni zadecydowali, że muszą wypełnić tę
pustkę i zacząć udzielać młodemu człowiekowi wskazówek,
których potrzebował. Kilka miesięcy po śmierci ojca stanęli
jednak przed koniecznością zmierzenia się z Howardem
Hughesem Jr., jakiego nigdy wcześniej nie znali. Małomówny
młody człowiek nagle stał się agresywny. Posłuszny chłopiec
okazywał
się
zajadłym
buntownikiem.
Nie
zamierzał
kontynuować nauki w college’u, choć tak mu doradzali. Nie
stosował się do żadnych ich zaleceń. Im bardziej nalegali, tym
bardziej stawał się wojowniczy.
Po odziedziczeniu rodzinnego majątku młody Howard mógł się
stać całkowicie niezależny i zamierzał to w całej pełni
wykorzystać. Natychmiast podjął działania, aby wykupić
wszystkie udziały w Sharp-Hughes Tool Company, które
pozostawały w rękach krewnych, i uzyskać pełną kontrolę nad
przynosząca wysokie dochody rmą. Zgodnie z obowiązującym
w Teksasie prawem mógł złożyć do sądu wniosek o uznanie go
za dorosłego, jeżeli udowodni, że jest na tyle kompetentny, aby
można go było za takowego uważać. Hughes zaprzyjaźnił się
z miejscowym sędzią i wkrótce otrzymał zaświadczenie, którego
potrzebował. Teraz mógł żyć po swojemu i prowadzić rmę
produkującą narzędzia, nie obawiając się żadnych ingerencji z
zewnątrz. Jego krewni byli tym wszystkim zszokowani i wkrótce
obie strony zerwały ze sobą w zasadzie na zawsze kontakty. Co
zmieniło słodkiego chłopca, którego znali, w wyjątkowo
agresywnego, zbuntowanego młodzieńca? Tej zagadki nie udało
im się rozwiązać nigdy.
Krótko po ogłoszeniu swojej niezależności Howard osiadł w Los
Angeles, gdzie miał zamiar oddawać się swoim najnowszym
pasjom — kręceniu
lmów i pilotowaniu samolotów. Miał
pieniądze, by zaspokajać je obie, a w 1927 roku postanowił je
połączyć i nakręcić epicki, wysokobudżetowy lm o lotnikach z
czasów I wojny światowej pod tytułem Aniołowie piekieł.
Zatrudnił reżysera i zespół autorów, którzy mieli napisać
scenariusz, ale wkrótce pokłócił się z reżyserem i go zwolnił.
Potem znalazł innego reżysera, Luthera Reeda, który także był
miłośnikiem lotnictwa i lepiej od poprzednika rozumiał cały
projekt, ale Reed wkrótce zrezygnował zmęczony tym, że
Hughes nieustannie wtrącał się do jego pracy. Jego ostatnie
słowa skierowane do Howarda brzmiały: „Skoro tak dużo wiesz,
to dlaczego sam nie zaczniesz reżyserować?”. Hughes
zastosował się do jego rady i mianował się reżyserem.
Budżet lmu zaczął rosnąć, bo Hughes dążył do maksymalnego
realizmu. Mijały miesiące i lata, a on wypróbowywał setki
członków ekipy i kaskaderów, z których trzech zginęło w
tragicznych wypadkach. Po niekończących się sprzeczkach
pozwalniał niemal wszystkich szefów działów i sam przejął
prowadzenie interesu. Głowił się nad każdym ujęciem, każdym
aspektem pracy kamery, każdym storyboardem. Ostatecznie
premiera Aniołów piekieł odbyła się w 1930 roku i lm okazał
się przebojem. Opowieść była chaotyczna, ale sekwencje
lotnicze i sceny akcji zachwyciły publiczność. Tak narodziła się
legenda Howarda Hughesa. Był przystojnym młodym
buntownikiem, który wygrał z systemem i stworzył hit —
szorstkim indywidualistą, który wszystko robił sam.
Film kosztował imponujące trzy miliony osiemset tysięcy
dolarów i przyniósł blisko dwa miliony dolarów strat, ale nikt
nie zwrócił na to uwagi. Sam Hughes był skromny i twierdził, że
odebrał lekcję na temat produkcji lmowej: „Robienie Aniołów
piekieł samemu okazało się moim największym błędem […].
Próba wykonywania pracy dwunastu ludzi była z mojej strony po
prostu głupotą. Z własnego gorzkiego doświadczenia nauczyłem
się, że nikt nie jest w stanie wiedzieć wszystkiego”.
W latach trzydziestych legenda Hughesa zdawała się rosnąć,
gdy pilotując samoloty, ustanowił kilka światowych rekordów
prędkości, wielokrotnie ocierając się o śmierć. W ramach rmy
ojca Hughes stworzył nowe przedsiębiorstwo o nazwie Hughes
Aircraft, które miał nadzieję przekształcić w największe zakłady
produkujące samoloty na świecie. W tym czasie wymagało to
pozyskiwania dużych kontraktów na samoloty od wojska, a
ponieważ Stany Zjednoczone właśnie wkraczały na arenę II
wojny światowej, Hughes wykonał mistrzowską zagrywkę, aby
taki kontrakt zdobyć.
W 1942 roku szereg urzędników z Departamentu Obrony USA,
będąc pod wrażeniem osiągnięć lotniczych Hughesa, jego
skrupulatnej dbałości o szczegóły, o której opowiadał w
wywiadach,
i
niestrudzonych
wysiłków
lobbingowych,
postanowiło przyznać Hughes Aircraft grant w wysokości
osiemnastu milionów dolarów na wyprodukowanie trzech
olbrzymich samolotów transportowych o nazwie Hercules, które
miały służyć do przewożenia żołnierzy i zaopatrzenia na różne
fronty wojny. Miały to być łodzie latające, o rozpiętości skrzydeł
większej niż długość boiska do piłki nożnej i kadłubach
wyższych od trzypiętrowej kamienicy. Gdyby rma dobrze sobie
z tym poradziła i wyprodukowała samoloty na czas i w ramach
budżetu, Departament Obrony USA miał zamówić znacznie
więcej maszyn, a wtedy Hughes mógłby zmonopolizować rynek
samolotów transportowych.
Niecały rok później pojawiły się kolejne dobre wiadomości.
O cjele z sił powietrznych, pozostając pod wrażeniem pięknej i
eleganckiej konstrukcji małego samolotu D-2, złożyli warte
czterdzieści trzy miliony dolarów zamówienie na sto samolotów
rozpoznania fotogra cznego, które miały zostać zbudowane na
wzór modelu D-2. Wkrótce jednak zaczęły się rozchodzić
pogłoski o kłopotach w Hughes Aircraft. Firma powstała jako
coś w rodzaju hobby Hughesa, który umieścił w niej na
wysokich stanowiskach różnych swoich znajomych z Hollywood
i kumpli z branży lotniczej. Gdy się rozrastała, powstawały
kolejne oddziały, ale nie było między nimi skutecznej
komunikacji. Wszystko musiało przepływać przez biurko
samego Hughesa, który żądał, aby konsultowano z nim każdą,
nawet najdrobniejszą decyzję. Kilku najwyższej klasy
inżynierów, których taki poziom ingerencji w ich pracę
nieprawdopodobnie frustrował, po prostu odeszło.
Hughes dostrzegł problem i zatrudnił do pomocy przy projekcie
Hercules oraz do uzdrowienia rmy dyrektora generalnego,
który jednak zrezygnował z pracy już po dwóch miesiącach.
Hughes obiecał mu w kwestii restrukturyzacji rmy carte
blanche, ale zaledwie kilka dni po rozpoczęciu prac zaczął
wetować jego decyzje i podważać autorytet. U schyłku lata 1943
roku wydano już sześć milionów dolarów z dziewięciu
przeznaczonych na produkcję pierwszego samolotu Hercules, a
prace nad nim nadal były w powijakach. Ludzie z Departamentu
Obrony USA, którzy wcześniej promowali kandydaturę Hughesa
do tej pracy, zaczęli wpadać w panikę. Zamówienie na samolot
rozpoznania fotogra cznego było kluczowe dla wysiłku
wojennego. Czyżby chaos w rmie i opóźnienia programu
Hercules wróżyły problemy z bardziej istotnym projektem
samolotu rozpoznawczego? Czyżby Hughes omamił ich swoim
urokiem i kampanią reklamową?
Na początku 1944 roku zamówienie na samoloty rozpoznawcze
beznadziejnie utknęło z powodu opóźnień. Siły zbrojne zaczęły
nalegać, aby Hughes zatrudnił nowego dyrektora generalnego,
który uratuje choć fragment zamówienia. Na szczęście tak się
złożyło, że akurat był dostępny jeden z najlepszych ludzi w
branży: Charles Perelle, „cudowny chłopiec” przemysłu
lotniczego. Perelle nie chciał tej pracy. Jak wszyscy inni w
branży lotniczej wiedział o chaosie w Hughes Aircraft. Hughes
w poczuciu desperacji rozpoczął ofensywę, posługując się
swoim urokiem. Zapewniał, że zrozumiał własne błędy, i nalegał,
aby Perelle podzielił się z nim i jego rmą swoją wiedzą
fachową. Nie był taki, jak Perelle się spodziewał — sprawiał
wrażenie kogoś absolutnie pokornego, kto, jak mogłoby się
wydawać, jest o arą pozbawionego skrupułów szefostwa rmy.
Doskonale
orientował
się
we
wszystkich
szczegółach
technicznych produkcji samolotu, co zrobiło na Perelle’u
wrażenie. Obiecywał, że Perelle będzie miał odpowiedni zakres
uprawnień i samodzielności, więc ten, wbrew rozsądkowi,
przyjął ofertę Hughesa.
Już po kilku tygodniach Perelle pożałował jednak swojej decyzji.
Opóźnienia w realizacji programu produkcyjnego samolotów
okazały się większe, niż mu wmawiano. Wszystko, co widział —
nawet tandetne rysunki techniczne podzespołów samolotów —
trąciło brakiem profesjonalizmu. Perelle zabrał się do pracy,
ograniczając
marnotrawstwo
w
zakresie
wydatków
i
usprawniając funkcjonowanie poszczególnych działów rmy, ale
nikt nie respektował jego autorytetu. Wszyscy wiedzieli, kto
naprawdę zarządza rmą, bo Hughes wciąż podważał reformy
Perelle’a. Gdy realizacja zamówienia coraz bardziej się
opóźniała, a ciśnienie coraz bardziej rosło, Hughes zniknął ze
sceny, najwyraźniej przechodził załamanie nerwowe. Do końca
wojny rma Hughes Aircraft Company nie wyprodukowała ani
jednego samolotu rozpoznawczego i siły powietrzne anulowały
kontrakt. Załamany tym wszystkim Perelle zrezygnował z pracy
w grudniu 1945 roku.
Hughes, próbując dowieść, że okres wojenny nie był całkowitą
porażką, wskazywał, że niedługo po zakończeniu wojny rma
ukończyła prace nad jedną łodzią latającą, która nazwano
później Spruce Goose („Świerkowa Gęś”). Samolot miał być
według niego prawdziwym cudem, genialnym dziełem inżynierii
na wielką skalę. Aby udowodnić, że niedowiarki nie mają racji,
postanowił sam dokonać oblotu maszyny. Gdy wystartował i
skierował się nad ocean, całkowicie jasny stał się jednak fakt, że
silniki samolotu nie mają nawet w przybliżeniu wystarczającej
mocy, by unieść ogromną masę maszyny, więc po przeleceniu
zaledwie półtora kilometra Hughes delikatnie wylądował na
wodzie i zarządził odholowanie maszyny do nabrzeża. Samolot
miał się już nigdy nie wznieść w powietrze, został wyciągnięty
na ląd i umieszczony w hangarze, a jego przechowywanie
pochłaniało milion dolarów rocznie, bo Hughes odmawiał
rozebrania go i złomowania.
W 1948 roku właściciel RKO Pictures, Floyd Odlum, zaczął
rozglądać się za kupcem, który re ektowałby na jego rmę.
RKO było jednym z najbardziej dochodowych i prestiżowych
studiów w Hollywood, a Hughes nie mógł się doczekać, by
wrócić na pierwszy plan i na nowo zaistnieć w branży lmowej.
Odkupił od Odluma jego udziały, a niedługo potem zapewnił
sobie pakiet kontrolny. W RKO wybuchał panika. Kierownictwo
rmy wiedziało, że wtrąca się do wszystkiego. W rmie właśnie
zaczynały się zmiany pod kierunkiem Dore Schary’ego, który
miał przekształcić RKO w najlepsze studio dla młodych
reżyserów. Schary postanowił zrezygnować, zanim zostanie
upokorzony, ale zgodził się — zasadniczo z ciekawości —
wcześniej spotkać się z Hughesem.
Hughes był czarujący. Złapał Schary’ego za rękę, spojrzał mu
prosto w oczy i powiedział: „Nie chcę uczestniczyć w
prowadzeniu studia. Zostaniesz sam”. Schary, zaskoczony jego
szczerością i zgodą na zreformowanie studia w sposób, jaki
proponował, ustąpił i przez pierwsze kilka tygodni wszystko
toczyło się tak, jak obiecał Hughes. Potem jednak zaczęły się
telefony. Hughes chciał, aby Schary wymienił jedną z aktorek w
najnowszym lmie kręconym w RKO. Zdając sobie sprawę ze
swojego błędu, Schary natychmiast zrezygnował z pracy,
pociągając za sobą wielu pracowników.
Hughes zaczął obsadzać stanowiska w rmie ludźmi, którzy
wypełniali jego polecenia, i zatrudniać aktorki i aktorów,
których lubił. W 1949 roku, planując nakręcenie nowej wersji
Aniołów piekła, kupił scenariusz
lmu pod tytułem Pilot
odrzutowców. Głównego bohatera miał zagrać John Wayne, a
reżyserem został wielki Josef von Sternberg. Po kilku
tygodniach Sternberg zrezygnował, bo nie mógł dłużej znieść
powtarzających się bezustannie telefonów, i kontrolę nad
przedsięwzięciem przejął Hughes. Doszło do powtórki z
produkcji Aniołów piekła, ukończenie zdjęć zajęło prawie trzy
lata — głównie ze względu na sceny lotnicze — a budżet lmu
poszybował w górę, zatrzymując się na kwocie czterech
milionów dolarów. Hughes nakręcił mnóstwo materiału i nie
potra ł zadecydować, co wyrzucić. Minęło kolejne sześć lat,
zanim wszystko było gotowe, a wtedy okazało się, że nie tylko
sceny z odrzutowcami wyglądają archaicznie, ale także
wyraźnie widać, że w międzyczasie Wayne znacznie się
postarzał. Później
lm popadł w całkowite zapomnienie.
Wkrótce studio, które do niedawna tętniło życiem, zaczęło
tracić znaczące sumy i w 1955 roku Hughes w obliczu
wściekłości udziałowców z powodu złego zarządzania rmą
sprzedał RKO przedsiębiorstwu General Tire Company.
W latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych armia
amerykańska uznała, że należy dostosować szereg elementów
lozo i walki do współczesnych wymagań. Do prowadzenia
wojny w miejscach takich jak Wietnam niezbędne były
śmigłowce, w tym lekka maszyna obserwacyjna, która
ułatwiłaby wykonywanie zadań związanych z rozpoznaniem.
Przedstawiciele armii zaczęli się przyglądać potencjalnym
producentom i w 1961 roku wybrali dwóch, którzy złożyli
najlepsze propozycje, odrzucając projekt drugiej rmy lotniczej,
którą Hughes wydzielił z Hughes Tool (oryginalna wersja
Hughes Aircraft działała teraz całkowicie niezależnie od
Hughesa).
Hughes
nie
przyjął
do
wiadomości
tego
niepowodzenia. Jego zespól do spraw promocji rozpoczął
potężną kampanię lobbingową, próbując zdobyć przychylność
najwyższego dowództwa w podobny sposób i za pomocą
wydawania tak samo wielkich pieniędzy jak dwadzieścia lat
wcześniej w związku z zamówieniem na samoloty rozpoznawcze.
Kampania zakończyła się sukcesem i projekt Hughesa zaczęto
uwzględniać w postępowaniu przetargowym na równi z dwoma
dotychczasowymi. Armia zdecydowała, że wygra rma, która
zaoferuje najlepszą cenę.
Oferta, którą złożył Hughes, zaskoczyła wojskowych — cena,
jaka zaproponował, była tak niska, że wydawało się niemożliwe,
by rma mogła na produkcji śmigłowców zarobić jakiekolwiek
pieniądze. Wydawało się oczywiste, że strategia Hughesa
polega na tym, aby poświęcić pieniądze przy rozpoczęciu
produkcji, wygrać przetarg i zdobyć kontrakt, a następnie
podnieść cenę za kolejne zamówienia. W 1965 roku armia
ostatecznie
przyznała
kontrakt
Hughesowi,
co
było
niesamowitym uśmiechem losu dla
rmy, która dotąd nie
odniosła praktycznie żadnych sukcesów w produkcji statków
powietrznych. Gdyby sprawili się dobrze i na czas, armia
zamówiłaby zapewne kolejne tysiące śmigłowców, co Hughes
mógłby wykorzystać jako bazę do produkcji śmigłowców
komercyjnych — w owym czasie szybko rozwijającej się gałęzi
przemysłu lotniczego.
Wraz z intensy kacją działań w Wietnamie armia z pewnością
zwiększyłaby wartość zamówienia i Hughes zebrałby kokosy, ale
czekając na dostawę pierwszych śmigłowców, ci, którzy
zagwarantowali kontrakt Hughesowi, zaczęli wpadać w panikę:
rma miała potężne opóźnienia w stosunku do ustalonego
harmonogramu, więc wszczęto dochodzenie, aby ustalić, o co
właściwie chodzi. Ku przerażeniu wszystkich zainteresowanych
okazało
się,
że
zasadniczo
nie
istnieje
jakakolwiek
zorganizowana linia produkcyjna. Zakład był zbyt mały, aby
obsłużyć takie zamówienie. Kwestie techniczne rozwiązano
błędnie
—
rysunki
były
nieprofesjonalne,
narzędzia
nieodpowiednie,
w
wytwórni
było
także
zbyt
mało
wykwali kowanych pracowników. Wyglądało to tak, jakby rma
nie miała doświadczenia w projektowaniu samolotów i
próbowała się uczyć w trakcie realizacji zamówienia. Był to taki
sam problem, jak w przypadku zamówienia na samoloty
rozpoznawcze, o którym jednak prawie nikt w armii już nie
pamiętał. Stało się jasne, że wcześniejsze asko nie nauczyło
Hughesa niczego.
Jak można było przewidzieć, dostawy helikopterów były dalece
niewystarczające. Dowództwo armii w całkowitej desperacji
postanowiło zorganizować nowy przetarg dla znacznie
większego zamówienia opiewającego na dwa tysiące dwieście
tak potrzebnych śmigłowców, mając nadzieję, że weźmie w nim
udział jakaś bardziej doświadczona rma, która zaoferuje niższą
cenę, umożliwiajac w ten sposób odebranie kontraktu
Hughesowi. Hughes przeszedł w tryb paniki. Przegranie tego
kolejnego przetargu oznaczałoby plajtę. Firma liczyła na
podniesienie cen w ramach nowego zamówienia, aby
zrekompensować sobie ogromne straty poniesione w związku z
produkcją pierwszych śmigłowców. Hughes tak to sobie
wymyślił i postawił wszystko na jedną kartę. Gdyby teraz
próbował zaproponować niską cenę za kolejne śmigłowce, nie
osiągnąłby zysku, a z drugiej strony, gdyby jego oferta nie była
wystarczająco korzystna nansowo, przegrałby przetarg, co
zresztą ostatecznie nastąpiło. Ostateczna wartość strat Hughesa
za
wyprodukowane
śmigłowce
wyniosła
astronomiczne
dziewięćdziesiąt milionów dolarów i druzgocąco wpłynęła na
jego rmę.
W 1976 roku Howard Hughes zmarł w samolocie, lecąc z
Acapulco do Houston. Po przeprowadzeniu sekcji zwłok wszyscy
dowiedzieli się w końcu, co się z nim działo w ostatniej dekadzie
życia. Przez całe lata był uzależniony od środków
przeciwbólowych
i
narkotyków.
Mieszkał
w
szczelnie
zamkniętych pokojach hotelowych, śmiertelnie obawiając się
najdrobniejszej nawet infekcji. W chwili śmierci ważył zaledwie
czterdzieści dwa kilogramy. Rozpaczliwie usiłując ukrywać
wszystkie swoje problemy przed opinią publiczną, żył niemal w
całkowitym odosobnieniu, nie dopuszczając do siebie nikogo
poza kilkoma asystentami. Oto nieprawdopodobna ironia losu —
człowiek, który bardziej niż czegokolwiek innego obawiał się
utraty choćby ułamka kontroli nad absolutnie wszystkim,
ostatnie lata swojego życia spędził całkowicie zdany na łaskę
garstki asystentów i ludzi prowadzących jego rmę. Wszyscy
oni widzieli, jak Hughes powoli umiera za sprawą nadużywania
leków,
i
zasadniczo
przejęli
kontrolę
nad
jego
przedsięwzięciami.
Interpretacja. Schemat życia Howarda Hughesa został
ustalony już na bardzo wczesnym etapie. Matka Howarda była z
natury lękliwa i po tym, jak dowiedziała się, że nie może mieć
więcej dzieci, przelała znaczną część własnego lęku na jedynego
syna. Maltretowała go nieustanną uwagą, stała się jego
najbliższą towarzyszką, prawie nigdy nie pozwalając, aby znikał
z pola jej widzenia. Ojciec pokładał w synu ogromne nadzieje i
chciał, aby Howard rozsławił nazwisko rodziny. Rodzice
narzucali mu wszystko — to, jak ma się ubierać, co powinien
jeść i z kim wolno mu się przyjaźnić (zresztą, co zrozumiałe,
przyjaciół miał bardzo niewielu). Przenosili go z jednej szkoły do
drugiej, szukając dla synka idealnego otoczenia, a on stawał się
coraz bardziej nadwrażliwy i trudny w obejściu. Howard był od
nich całkowicie zależny we wszystkim, a ponieważ bardzo się
obawiał, że ich rozczaruje, stał się także wyjątkowo grzeczny i
posłuszny.
Prawda była jednak taka, że szczerze nienawidził tej całkowitej
zależności. Gdy rodzice zmarli, spod maski uległości i
posłuszeństwa mógł się wreszcie wydostać jego prawdziwy
charakter. Howard nie czuł miłości ani nawet przywiązania do
swoich krewnych. Wolał się zmagać z przyszłością w
osamotnieniu, niż czuć nad sobą choć odrobinę władzy. Musiał
mieć, nawet w wieku zaledwie dziewiętnastu lat, całkowitą
kontrolę nad własnym losem; choć odrobina mniej obudziłaby
jego dawne lęki z dzieciństwa. A dzięki pieniądzom, które
odziedziczył, był w stanie urzeczywistnić marzenia o całkowitej
niezależności. Tę cechę jego charakteru odzwierciedlała miłość
do latania. Jedynie w powietrzu, zdany wyłącznie na siebie,
mógł naprawdę doświadczać euforii kontrolowania wszystkiego
i uwalniać się od swoich lęków. Mógł wznosić się wysoko ponad
ludzki tłum, którym w skrytości ducha gardził. Mógł rzucać
wyzwania śmierci, co robił wiele razy, bo byłaby to śmierć na
jego własnych warunkach.
Jego charakter uwidocznił się jeszcze wyraźniej w stylu
przywództwa, jaki Hughes wypraktykował w Hollywood i innych
swoich przedsięwzięciach biznesowych. Gdy scenarzyści,
dyrektorzy czy kierownicy prezentowali własne pomysły,
uznawał to wyłącznie za podważanie własnego autorytetu i
doznawał dawnych lęków związanych z własną bezradnością i
byciem zależnym od innych. Aby móc zwalczać te lęki, musiał
sprawować kontrolę nad wszystkimi aspektami działalności
swoich
rm,
nadzorując
nawet
styl
i
gramatykę
najdrobniejszych tekstów reklamowych. Musiał nadawać swoim
przedsiębiorstwom wyjątkowo dyspersyjną strukturę, aby
szefowie wszystkich działów walczyli między sobą o jego uwagę.
Wolał wewnętrzny chaos od uporządkowania, bo w takich
warunkach wszystko musiało tra ać do niego.
Paradoks polegał na tym, że próbując sprawować nad
wszystkim całkowitą kontrolę, łatwo było ją stracić. Jeden
człowiek nie jest w stanie pilnować wszystkiego, więc pojawiały
się wszelkie możliwe nieprzewidziane problemy. A kiedy
projekty zaczynały się sypać i ciśnienie rosło, Hughes znikał ze
sceny lub niby za sprawą zbiegu okoliczności zaczynał
chorować.
Potrzeba
kontrolowania
wszystkiego
wokół
obejmowała w jego przypadku nawet kobiety, z którymi się
spotykał — Hughes śledził wszystkie ich działania, wynajmując
do obserwacji prywatnych detektywów.
Problem, jaki Howard Hughes sprawiał wszystkim ludziom
decydującym się podejmować z nim współpracę w jakimkolwiek
zakresie, polegał na starannym konstruowaniu przez niego
obrazu własnej osoby na potrzeby zewnętrzne — w taki sposób,
aby ukryć rażące słabości charakteru. Zamiast irracjonalnego
mikromenedżera prezentował się jako surowy indywidualista i
zaprzysięgły wróg stereotypów. A najbardziej szkodliwa ze
wszystkich była jego umiejętność przedstawiania siebie jako
odnoszącego sukcesy biznesmena zarządzającego imperium o
wartości miliardów dolarów. Fakty były natomiast takie, że
rzeczywiście odziedziczył po ojcu wysoce dochodową rmę
produkującą narzędzia, ale z biegiem lat okazało się, że
jedynymi składnikami jego imperium, które przynoszą znaczące
zyski, są właśnie ta rma i pierwsza wersja Hughes Aircraft,
którą Hughes z niej wyodrębnił. Z różnych powodów obie te
rmy stały się jednak całkowicie niezależne od Hughesa, który
nie
miał
wpływu
na
ich
funkcjonowanie.
Pozostałe
przedsięwzięcia, które nadzorował osobiście — druga rma
lotnicza, przedsiębiorstwa lmowe, hotele i nieruchomości w
Las Vegas — przynosiły znaczące straty, szczęśliwie redukowane
przez dochody z dwóch pierwszych źródeł.
Hughes był tak naprawdę beznadziejnym biznesmenem, a
wzorzec jego porażek, które tego dowodziły, był oczywisty dla
wszystkich. Można tu jednak zaobserwować coś w rodzaju
martwej strefy ludzkiej natury: nie bardzo potra my oceniać
charakter ludzi, z którymi miewamy do czynienia. Łatwo nas
zahipnotyzować publicznym wizerunkiem, reputacją, którą ktoś
sobie przypisuje. Zachwycamy się pozorami. Gdy jakaś osoba
otacza się kuszącym mitem, tak jak Hughes, chcemy w ten mit
wierzyć. Zamiast ustalać, jaki jest charakter konkretnych osób
— na ile potra ą pracować z innymi, czy dotrzymują obietnic,
czy pozostają silne w niesprzyjających okolicznościach —
decydujemy się pracować z określonymi ludźmi (lub zatrudniać
takich ludzi) na podstawie ich fantastycznych CV, inteligencji i
uroku. Nawet jednak tak pozytywna cecha jak inteligencja, jest
bezwartościowa, jeśli dana osoba ma przy tym słaby lub
chwiejny charakter. Tak więc z powodu naszej martwej strefy
cierpimy katusze, pracując z niezdecydowanymi szefami,
kierownikami
mikromenedżerami
czy
bojaźliwymi
współpracownikami. Oto źródło niekończących się, znanych z
historii tragedii, nasz gatunkowy wzorzec.
Za wszelką cenę musisz zmienić punkt widzenia. Ucz się
ignorować maski, jakie prezentują inni, mity, którymi się
otaczają, i próbuj zamiast tego zgłębiać cechy ich charakteru.
Da się je dostrzec w ujawnianych przez nich wzorcach z
przeszłości, w jakości podejmowanych przez nich decyzji, w
tym, jak rozwiązują problemy, jak delegują uprawnienia i jak
pracują z innymi oraz w niezliczonych innych sygnałach, jakie
wysyłają. Osoba o silnym charakterze jest jak złoto — to ktoś
rzadko spotykany i nieoceniony. To ktoś, kto się przystosowuje,
uczy i doskonali. A ponieważ Twoje sukcesy zależą od ludzi, z
którymi i dla których pracujesz, zwróć odpowiednio wcześnie
baczną uwagę na ich charakter. Oszczędzisz sobie niedoli
odkrywania go, gdy już będzie za późno.
Charakter jest przeznaczeniem.
— HERAKLIT
Klucze do ludzkiej natury
Przez tysiące lat ludzie wierzyli w los: w jakiś rodzaj siły, która
zmuszała nas do działania w określony sposób — w duchy,
bogów lub Boga. Całe nasze życie było zaplanowane z góry od
chwili narodzin — byliśmy skazani na sukces lub porażkę.
Obecnie postrzegamy świat zgoła inaczej. Wierzymy, że
zasadniczo sprawujemy kontrolę nad tym, co się nam przytra a,
że sami tworzymy własne przeznaczenie. Czasami jednak
pojawia się przelotne uczucie zbliżone do czegoś, czego musieli
doznawać nasi przodkowie. Zdarza się to na przykład w
sytuacjach, gdy zaczynamy doświadczać problemów w związku
lub gdy pojawiają się przeszkody na ścieżce naszej kariery
zawodowej. Tego rodzaju trudności wykazują zazwyczaj
uderzające podobieństwo do czegoś, co już się nam przydarzało
w przeszłości. Albo nagle zdajemy sobie sprawę, że nasz sposób
pracy nad projektem wymaga zmian, że możemy funkcjonować
lepiej. Próbujemy zmieniać metody działania, ale wkrótce
spostrzegamy, że robimy wszystko w identyczny sposób i
osiągamy prawie takie same rezultaty. W takich chwilach także
zdarza nam się myśleć, że jakaś złośliwa zewnętrzna siła, jakaś
klątwa zmusza nas do ponownego przeżywania takich samych
sytuacji.
To zjawisko często bywa łatwiejsze do zauważenia w działaniach
innych, zwłaszcza najbliższych. Może się na przykład zdarzyć,
że obserwujemy, jak nasi przyjaciele stale angażują się
w niewłaściwe związki lub nieświadomie odsuwają od siebie
odpowiednie osoby. Czujemy zażenowanie z powodu ich głupich
zachowań w rodzaju nierozważnego wyboru inwestycji lub
ścieżki kariery, a kilka lat później obserwujemy, jak powtarzają
te zachowania, bo już zapomnieli, jaką dostali nauczkę. Albo
znamy kogoś, kto zawsze w niewłaściwym momencie potra
urazić niewłaściwą osobę, tworząc atmosferę wrogości wszędzie
tam, gdzie się znajdzie. Albo wiemy, że ktoś nie jest w stanie
wytrzymać presji i poddaje się zawsze w ten sam sposób, ale za
to, co się z nim dzieje, obwinia innych lub twierdzi, że ma
pecha. Są też oczywiście ludzie uzależnieni, którzy wychodzą z
nałogu tylko po to, aby do niego wrócić lub znaleźć sobie inny.
My widzimy te wzorce, ale oni nie, bo nikt nie chce wierzyć, że
funkcjonuje pod jakimś rodzajem przymusu pozostającego poza
jego kontrolą. Taka myśl jest zbyt niepokojąca.
Jeśli chcemy być wobec siebie uczciwi, musimy przyznać, że w
koncepcji losu czy też przeznaczenia jest pewien element
prawdy. Jesteśmy skłonni powtarzać takie same decyzje i
stosować identyczne metody działania w obliczu problemów. W
naszym życiu istnieje wzorzec widoczny zwłaszcza w
popełnianych przez nas błędach i ponoszonych porażkach. Jest
jednak także inny sposób postrzegania tej koncepcji: to nie
duchy czy bogowie nas kontrolują, ale raczej nasz charakter.
Etymologicznie wyraz „charakter” pochodzi ze starożytnej greki
i oznacza narzędzie do grawerowania lub stemplowania.
Charakter to zatem coś, co jest w nas tak głęboko zakorzenione
czy też „wygrawerowane”, że zmusza nas do działania w
określony sposób, pozostając poza naszą świadomością i
kontrolą. Możemy sobie wyobrazić, że ten charakter ma trzy
zasadnicze składniki, ułożone warstwowo i zapewniające mu
głębię.
Najwcześniejsza i najgłębsza warstwa ma pochodzenie
genetyczne, wywodzi się ze szczególnego sposobu, w jaki
zaprogramowany jest nasz mózg, co predysponuje nas do
pewnych nastrojów i preferencji. Ten genetyczny komponent
może u pewnych osób wywoływać na przykład skłonność do
depresji albo sprawiać, że jedni z nas są introwertykami, a inni
ekstrawertykami. Może nawet rodzić inklinacje do pragnień —
uwagi, przywilejów albo posiadania. Psychoanalityczka Melanie
Klein, badając niemowlęta, doszła do wniosku, że chciwe czy też
żądne uwagi dzieci wykazują predyspozycje do tego rodzaju
cech charakteru już w chwili narodzin. Mogą także istnieć inne
czynniki genetyczne, które predysponują nas do odczuwania
wrogości, lęku czy otwartości.
Druga warstwa, znajdująca się ponad pierwszą, wywodzi się z
najwcześniejszych lat życia i pochodzi od szczególnego rodzaju
przywiązania, jaki wytwarzamy wobec matki i innych
opiekunów. W pierwszych trzech czy czterech latach życia nasz
mózg jest szczególnie plastyczny. Znacznie intensywniej
odczuwamy emocje, tworząc ślady pamięciowe, które są o wiele
głębsze niż wszystko, co pojawia się później. W tym okresie
życia jesteśmy najbardziej podatni na wpływy innych, a to,
czego wtedy doświadczamy, ma znaczenie, którego nie sposób
przecenić.
Antropolog i psychoanalityk John Bowlby, który badał wzorce
przywiązania matek i dzieci, wyodrębnił w tej kwestii cztery
podstawowe schematy, którymi są: wolność/autonomiczność,
odrzucenie, wplątanie/ambiwalencja i dezorganizacja. Wzorzec
wolność/autonomiczność prezentują matki, które zapewniają
swoim dzieciom swobodę odkrywania własnego ja i pozostają
stale świadome ich potrzeb, ale także je chronią. Odrzucenie
charakteryzuje matki, które często bywają zdystansowane, a
czasem nawet wrogie. Dzieci takich kobiet są naznaczone
poczuciem odrzucenia i uważają, że są zdane wyłącznie na
siebie. Matki o wzorcu wplątanie/ambiwalencja są z punktu
widzenia poświęcanej dzieciom uwagi niekonsekwentne —
czasami bywają nadopiekuńcze i wręcz napastliwe, a kiedy
indziej wycofują się z powodu własnych problemów lub lęków.
Tego rodzaju kobiety sprawiają, że ich dzieci czują się tak, jakby
to one musiały dbać o osobę, która przecież powinna opiekować
się nimi. Zdezorganizowane matki wysyłają swoim dzieciom
całkowicie sprzeczne sygnały, odzwierciedlające wewnętrzny
chaos i być może emocjonalne traumy z własnego dzieciństwa.
Nic, co robią dzieci, nie jest w stanie ich zadowolić — dzieci
takich kobiet często miewają poważne problemy emocjonalne.
Oczywiście w ramach każdego z tych typów i ich kombinacji
istnieje szereg gradacji, ale charakter przywiązania, jakie
wytwarzamy w najwcześniejszych latach życia, głęboko nas
naznacza, zwłaszcza w kontekście sposobów, na jakie
wykorzystujemy relacje, aby radzić sobie ze stresem. Dzieci
rodziców z wzorcem odrzucenia wykazują na przykład tendencję
do unikania wszelkich sytuacji o negatywnym emocjonalnie
charakterze i odgradzania się od poczucia zależności. Może im
być trudniej angażować się w związki, mogą także nieświadomie
odsuwać się od innych. Dzieci rodziców z syndromem
wplątania/ambiwalencji odczuwają głęboki lęk w relacjach z
innymi ludźmi i wiele sprzecznych emocji. Są zawsze
ambiwalentne wobec innych, a to tworzy w ich życiu
zauważalne wzorce, w ramach których poszukują określonych
osób, a następnie nieświadomie się wycofują.
Ogólnie rzecz biorąc, od najmłodszych lat każdy z nas ma
pewien odcień charakteru — może być wrogi i agresywny,
świadomy i pewny siebie, lękliwy i zamykający się w sobie czy
też chciwy i żądny uwagi. Te dwie warstwy znajdują się tak
głęboko, że właściwie nie mamy świadomości ich istnienia i
zachowań, które wymuszają, o ile nie włożymy sporego wysiłku
w obserwowanie samych siebie.
Na bazie tych dwóch warstw formuje się z wiekiem trzecia,
która powstaje z naszych nawyków i doświadczeń. Na podstawie
dwóch pierwszych warstw wykazujemy tendencję do tego, aby
polegać na określonych strategiach radzenia sobie ze stresem,
szukania przyjemności czy postepowania z ludźmi. Te strategie
to nawyki, które nabywamy w młodości. Konkretna natura
naszego charakteru będzie jeszcze naturalnie podlegała
mody kacjom w zależności od tego, z jakimi ludźmi —
przyjaciółmi,
nauczycielami,
partnerami
w
związkach
uczuciowych — będziemy się stykać w życiu i jak będą oni na
nas reagować. Ogólnie jednak te trzy warstwy wytwarzają
pewne zauważalne wzorce. Podejmujemy określone decyzje.
Jest to neurologicznie „wygrawerowane” w naszych mózgach. I
zmuszeni jesteśmy to powtarzać, bo ścieżka została już
wytrasowana. Pewne zachowania stają się nawykami i te tysiące
nawyków — z których najwcześniejsze powstają na długo przed
tym, zanim zaczniemy je sobie uświadamiać — kształtuje nasz
charakter.
Istnieje także czwarta warstwa. Często rozwija się ona w
późnym dzieciństwie i w okresie dorastania, gdy ludzie
zaczynają uświadamiać sobie wady własnego charakteru. Robią,
co mogą, aby je ukrywać. Gdy ktoś czuje, że gdzieś głęboko jest
osobą lękliwą i nieśmiałą, uświadamia sobie także, że nie jest to
cecha społecznie akceptowalna. Uczy się więc ukrywać za
maską czy też fasadą. Stosuje kompensację, próbując wydawać
się otwarty, beztroski, a nawet dominujący. A to sprawia, że
określenie natury jego charakteru staje się dla nas jeszcze
trudniejsze.
Pewne cechy charakteru bywają pozytywne, bo odzwierciedlają
wewnętrzną siłę. Niektórzy z nas mają na przykład skłonność do
bycia osobami hojnymi i otwartymi, empatycznymi i odpornymi
na stres. Aby jednak te charakteryzujące siłę i elastyczność
cechy mogły naprawdę stać się nawykami, na których będziemy
mogli polegać, często niezbędne są świadomość i praktyka. Z
wiekiem życie wykazuje tendencję do osłabiania nas. Trudniej
nam zachowywać empatię (patrz: rozdział 2.). Jeśli jesteśmy
re eksyjni, hojni w okazywaniu uczuć i otwarci na wszystkich
wokół nas, nietrudno napytać sobie biedy. Pewność siebie bez
samoświadomości i kontroli może się stać megalomanią. Bez
naszych świadomych starań te siły działają coraz mniej
skutecznie lub zamieniają się w słabości. Oznacza to, że
najsłabszymi elementami naszego charakteru jest to, co tworzy
nawyki i zachowania kompulsywne, bo utrzymują się one
niezależnie od wysiłku czy praktyki z naszej strony.
I wreszcie bywa tak, że rozwijamy w sobie sprzeczne cechy
charakteru, co być może wynika z różnic między naszymi
predyspozycjami
genetycznymi
a
najwcześniejszymi
doświadczeniami lub pochodzi od rodziców, którzy wpajają nam
różne wartości. Możemy czuć zarówno idealizm, jak i
materializm, dwa walczące w nas ze sobą elementy. Prawo
pozostaje jednak takie samo. Skon iktowany charakter, który
wytwarzamy w najwcześniejszych latach życia, tworzy jedynie i
ujawnia inny rodzaj wzorca, w którym podejmowane decyzje
odzwierciedlają ambiwalencję danej osoby lub jej chwiejność.
Twoje zadanie jako badacza ludzkiej natury jest dwojakiego
rodzaju. Po pierwsze, musisz zrozumieć własny charakter,
badając, najlepiej jak potra sz, składniki przeszłości, które go
ukształtowały i wzorce — głównie negatywne — które się w
Twoim życiu powtarzają. Pozbycie się tego, co konstytuuje Twój
charakter, jest niemożliwe, bo znajduje się to zbyt głęboko, ale
dzięki samoświadomości możesz się nauczyć ograniczać zasięg
działania lub w ogóle powstrzymywać pojawianie się pewnych
negatywnych wzorców. Możesz także próbować przekształcać
negatywne i słabe strony swojego charakteru w zalety. Możesz
starać się tworzyć drogą praktyki nowe nawyki i wzorce, które
będą do nich pasować, aktywnie kształtując swój charakter i
związane z nim przeznaczenie. (Więcej informacji na ten temat
znajdziesz w ostatnim podrozdziale tego rozdziału).
Po drugie, musisz rozwinąć w sobie umiejętność rozpoznawania
charakteru ludzi, z którymi się stykasz. Aby tego dokonać,
powinieneś uznać charakter za wartość podstawową przy
wyborze osób, dla których zamierzasz pracować, czy partnerów
w związkach. Oznacza to przypisanie mu większej wartości niż
urokowi, inteligencji czy reputacji takich osób. Umiejętność
obserwowania charakteru innych — uwidaczniającego się w ich
działaniach i wzorcach zachowań — jest absolutnie
fundamentalną umiejętnością społeczną. Może Ci ona pomóc
uniknąć decyzji, które mogłyby oznaczać całe lata niedoli,
takich jak wybór niekompetentnego lidera, podejrzanego
partnera, współpracownika-intryganta czy niekompatybilnego
małżonka, który zatruje Ci życie. Jest to jednak umiejętność,
którą musisz świadomie rozwijać, bo my, ludzie, zasadniczo
niezbyt dobrze radzimy sobie z tego rodzaju oszacowaniami.
Źródłem naszej nieudolności w tym zakresie jest z reguły fakt,
że opieramy nasz osąd na temat innych ludzi na tym, co jest
najbardziej widoczne. Wcześniej stwierdziliśmy jednak, że
ludzie często próbują ukrywać swoje słabości, prezentując je
jako coś pozytywnego. Najpierw widzimy zatem na przykład
tylko to, że wręcz kipią oni pewnością siebie, a dopiero potem
nagle odkrywamy, że w rzeczywistości są aroganccy i nie umieją
słuchać. Wydają się szczerzy i uczciwi, ale z biegiem czasu
zdajemy sobie sprawę, że są tak naprawdę grubiańscy i nie
potra ą brać pod uwagę uczuć innych. Albo uznajemy ich za
rozważnych i troskliwych, ale potem zauważamy, że są tak
naprawdę nieśmiali i obawiają się jakiejkolwiek krytyki. Ludzie
bywają dosyć biegli w tworzeniu tego rodzaju złudzeń
optycznych, a my się na nie nabieramy. Potra ą nas
oczarowywać i nam schlebiać, a my, pragnąc ich polubić, nie
spoglądamy głębiej i nie dostrzegamy wad ich charakteru.
W związku z tym kiedy przyglądamy się innym ludziom, często
widzimy tylko ich reputację, mit, który ich otacza, pozycję, którą
zajmują, a nie konkretne jednostki. Wierzymy, że osoba, która
odniosła sukces, musi z natury być hojna, inteligentna i dobra
oraz że zasługuje na wszystko, co zdobyła. Ludzie sukcesu mogą
jednak być bardzo różni. Niektórzy dobrze radzą sobie z
wykorzystywaniem innych, aby osiągać to, na czym im zależy,
maskując własną niekompetencję. Inni są urodzonymi
manipulantami. Ludzie sukcesu mają tyle samo wad charakteru
co inni. I kolejna kwestia: miewamy skłonność do uznawania, że
jeśli ktoś przyznaje się do określonego systemu przekonań
politycznych lub religijnych, do pewnego kodeksu moralnego, to
musi mieć charakter, który temu odpowiada. Prawda jest jednak
taka, że charakter przynosimy ze sobą na zajmowane
stanowisko czy wnosimy go do systemu wierzeń. Ktoś może być
postępowym
liberałem
lub
kochającym
bliźnich
chrześcijaninem,
a
w
głębi
duszy
i
tak
pozostaje
nietolerancyjnym tyranem.
Pierwszym krokiem na drodze do rozpoczęcia badań nad
charakterem innych powinno być zatem uświadomienie sobie
istnienia tych iluzji i fasad, a następnie nauczenie się, jak sobie
z nimi radzić. Należy analizować innych pod kątem oznak ich
charakteru, bez względu na to, jak wyglądają, i na pozycję, jaką
zajmują. Pamiętając o tym, możemy następnie zacząć pracować
nad kilkoma kluczowymi komponentami tej umiejętności — nad
rozpoznawaniem pewnych sygnałów, które ludzie wysyłają w
określonych sytuacjach i które jednoznacznie określają ich
charakter. Chodzi o zrozumienie pewnych ogólnych kategorii,
do których należą określone osoby (mając na przykład silny lub
słaby
charakter),
a
w
ostatecznym
rozrachunku
o
uświadomienie sobie istnienia pewnych rodzajów charakteru,
które są jednoznacznie toksyczne i których, jeśli to możliwe,
należy unikać.
Oznaki charakteru
Najistotniejszym
wskaźnikiem
umożliwiającym
analizę
charakteru innych ludzi są ich działania w funkcji czasu.
Niezależnie od tego, co mówią o nauczkach, jakie dało im życie
(patrz: Howard Hughes), i o tym, jak się przez wszystkie te lata
zmienili, nieuchronnie zauważamy, że w ich życiu powtarzają się
takie same działania i decyzje. W tych decyzjach ujawniają swój
charakter. Musisz zwracać uwagę na wszelkie rzucające się w
oczy przejawy ich zachowań — na znikanie, gdy nadmiernie
podnosi się poziom stresu, na to, że nie kończą istotnych zadań,
że nagle, w obliczu konfrontacji stają się oporni lub odwrotnie,
stają na wysokości zadania, gdy zleca im się wykonanie czegoś,
co wymaga przyjęcia na siebie odpowiedzialności. Gdy już
ułożysz sobie to w głowie, powinieneś przeprowadzić badania
nad ich przeszłością, przyjrzeć się innym działaniom, które
zaobserwowałeś, i które pasują do tego wzorca, tyle że teraz, z
perspektywy czasu. Zwracaj szczególną uwagę na to, co takie
osoby robią obecnie. Umieszczaj ich działania w kontekście, to
nie odosobnione incydenty, ale elementy kompulsywnego
wzorca. Jeśli zignorujesz ten wzorzec, będziesz mógł mieć
pretensje wyłącznie do siebie.
Musisz zawsze pamiętać o zasadniczej konsekwencji tego
prawa: ludzie nigdy nie robią niczego tylko raz. Mogą próbować
się usprawiedliwiać, twierdzić, że przez chwilę stracili głowę,
ale możesz być pewien, że cokolwiek głupiego zrobili, powtórzą
to przy innej okazji, bo zmusi ich do tego charakter i nawyki. I
prawdę mówiąc, będą często powtarzać takie działania, nawet
gdy będzie to całkowicie sprzeczne z ich własnym interesem,
ujawnią tym samym kompulsywny charakter swoich słabości.
Kasjusz Sewerus był prawnikiem i cieszącym się zła sławą
mówcą żyjącym w Rzymie w czasach cesarza Oktawiana
Augusta. Po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę płomiennymi
przemowami, w których atakował wysoko postawionych
Rzymian za ekstrawagancki styl życia. I zdobył popularność.
Jego styl był bombastyczny, ale pełen humoru, co sprawiało
przyjemność słuchaczom. Zachęcony uwagą, jaką przyciągnął,
Sewerus zaczął obrażać także o cjeli i stawał się coraz bardziej
agresywny. Przedstawiciele władz ostrzegli go, że powinien
przestać. Urok nowości się skończył i tłumy jego słuchaczy
przestały być tak gęste jak na początku, ale odniosło to tylko
taki skutek, że Sewerus zaczął się bardziej starać.
W końcu władze zaczęły mieć go dosyć — w 7 roku n.e.
nakazano spalenie wszystkich jego dzieł i zarządzono, że należy
go internować na Krecie. Ku przerażeniu rzymskich urzędników
na Krecie Sewerus po prostu kontynuował haniebną kampanię,
wysyłając liczne egzemplarze swoich kolejnych diatryb do
Rzymu. Władze ostrzegły go jeszcze raz. Sewerus nie tylko to
zignorował, ale zaczął ciskać gromy na lokalnych kreteńskich
urzędników, którzy chcieli skazać go na śmierć. W 24 roku n.e.
senat sprytnie nakazał przesiedlenie go na niezamieszkaną
wyspę Serifos na Morzu Egejskim. Tam Sewerus spędził
ostatnie osiem lat swojego życia i łatwo sobie wyobrazić, że
wciąż obmyślał coraz bardziej obraźliwe mowy, których nikt już
jednak miał nie usłyszeć.
Trudno nam uwierzyć, że ktoś nie jest w stanie kontrolować
tendencji, które są tak autodestrukcyjne, więc dajemy mu
kredyt zaufania, jak zrobili to Rzymianie. Należy jednak
pamiętać mądre słowa Biblii: „Jak pies do wymiotów powraca,
tak głupi powtarza szaleństwa”.
Widome oznaki charakteru innych ludzi można dostrzec w
sposobie, w jaki radzą sobie oni z codziennymi obowiązkami.
Jeśli spóźniają się z kończeniem prostych zadań, będą mieli
opóźnienie także przy większych projektach. Jeśli irytują ich
drobne niedogodności, będą wykazywać tendencję do
załamywania się pod wpływem poważniejszych. Jeśli zapominają
o drobiazgach i nie przywiązują wagi do szczegółów, to będzie
tak również przy poważniejszych kwestiach. Przyjrzyj się, jak w
codziennych sytuacjach tacy ludzie traktują pracowników, i
sprawdź, czy istnieją rozbieżności między prezentowaną przez
nich fasadą a rzeczywistym podejściem do podwładnych.
W 1969 roku Jeb Magruder przybył do San Clemente na
rozmowę w sprawie pracy w administracji Nixona. Człowiekiem,
z którym się spotkał, był Bob Haldeman, szef gabinetu.
Haldeman był bardzo żarliwy, całkowicie oddany sprawie
Nixona i zrobił na Magruderze wrażenie swoją szczerością,
stanowczością i inteligencją. Kiedy jednak po zakończeniu
rozmowy wyszli na zewnątrz, aby wsiąść do wózka golfowego i
udać się na wycieczkę po San Clemente, okazało się, że wózka
nie ma, i Haldeman nagle oszalał. Zaczął pokrzykiwać na ludzi
odpowiedzialnych za wózki, jego zachowanie stało się obraźliwe
i gwałtowne. Prawie wpadł w histerię. Magruder powinien był
uznać ten incydent za sygnał świadczący o tym, że Haldeman
nie jest tym, na kogo pozuje, że ma problemy z panowaniem nad
sobą i tendencję do okrucieństwa, ale oczarowany otaczającą
San Clemente aurą władzy i ponieważ chciał dostać pracę,
postanowił to ku swojej późniejszej konsternacji zignorować.
W życiu codziennym ludzie często dobrze radzą sobie z
maskowaniem skaz charakteru, ale w chwilach stresu lub w
momentach kryzysowych te skazy mogą nagle stawać się bardzo
widoczne. W stresie tracimy zwykłą samokontrolę. Ujawniamy
poczucie zagubienia odnośnie do własnej reputacji, lęk przed
porażką i braki w zakresie wewnętrznej odporności. Z drugiej
strony istnieją jednak także ludzie, którzy stają na wysokości
zadania i w niesprzyjających okolicznościach potra ą
demonstrować siłę. Nie ma sposobu, aby to stwierdzić z
wyprzedzeniem, ale pamiętaj, że na takie chwile trzeba zwracać
szczególną uwagę.
Podobnie wiele mówi o innych sposób, w jaki radzą sobie z
władzą i odpowiedzialnością. Lincoln stwierdził: „Jeśli chcesz
poznać prawdziwy charakter człowieka, daj mu władzę”. Dążąc
do zdobycia władzy, ludzie skłonni są odgrywać rolę
spolegliwych dworzan, udawać, że są godni szacunku, że
podążają za linią partii i w ogóle robić wszystko, co trzeba, aby
dotrzeć na szczyt. Gdy tam tra ają, zaczynają jednak mniej się
pilnować i często wymyka im się coś, czego wcześniej nie dało
się zauważyć. Niektórzy ludzie pozostają oczywiście wierni
wartościom, które wyznawali, zanim osiągnęli eksponowaną
pozycję — są zawsze pełni szacunku i empatii — ale znacznie
więcej jest takich, którzy zdobywszy władzę, uznają się nagle za
uprawnionych do tego, aby zacząć traktować innych w
odmienny sposób.
Tak właśnie było w przypadku Lyndona Johnsona, gdy jako lider
większości zdobył bezpieczną pozycję w senacie. Zmęczony
odgrywaniem całymi latami roli doskonałego dworzanina, zaczął
rozkoszować się władzą i upokarzać tych, którzy weszli mu w
drogę w przeszłości. Teraz mógł podejść do każdego senatora i
uczynić mu afront, celowo rozmawiając wyłącznie z jego
asystentem. Albo wstać i opuścić salę posiedzeń, pociągając za
sobą innych senatorów, gdy ważne przemówienie wygłaszał
senator, którego nie lubił. Ogólnie rzecz biorąc, oznaki tego
rodzaju cech charakteru zawsze można dostrzec w przeszłości
określonych osób, gdy przyglądamy im się wystarczająco
wnikliwie (Johnson ujawniał tego rodzaju inklinacje już od
najwcześniejszych lat swojej kariery politycznej), ale co
ważniejsze, należy zwracać uwagę na sygnały wysyłane przez
ludzi, gdy już znajdą się oni u władzy. Często wydaje nam się, że
władza zmienia ludzi, w rzeczywistości odsłania ona po prostu w
większym stopniu to, kim są.
Wiele mówi o ludziach także to, jakich wybierają sobie
współmałżonków lub partnerów. Niektórzy szukają takiego
partnera, którego będą mogli zdominować i kontrolować, na
przykład
kogoś
młodszego,
mniej
inteligentnego
lub
nieodnoszącego tak spektakularnych sukcesów jak oni. Inni
wybierają partnera, którego mogą wyratować z jakiejś opresji,
odgrywając rolę zbawcy — to inna postać kontroli. Jeszcze inni
szukają kogoś, kto przyjmie na siebie rolę mamusi lub tatusia.
Chcą być rozpieszczani. Takie wybory rzadko mają charakter
intelektualny, odzwierciedlają raczej wzorce z najmłodszych lat i
schematy przywiązania. Czasami bywają zaskakujące, jak wtedy,
gdy człowiek wybiera kogoś, kto wydaje się od niego bardzo
znacząco
różnić,
i
sprawia
wrażenie
zewnętrznie
niekompatybilnego, ale takim wyborom zawsze przyświeca
jakaś wewnętrzna logika. Ktoś może na przykład odczuwać
głęboki lęk przed tym, że opuści go ktoś, kogo kocha,
odzwierciedlający jego lęki z wczesnego dzieciństwa, a zatem
wybiera osobę, która jest od niego w zauważalny sposób gorsza
pod względem wyglądu lub inteligencji, wiedząc, że ta osoba
zostanie z nim bez względu na wszystko.
Kolejnym wartym zbadania obszarem jest to, jak ludzie
zachowują się w chwilach wolnych od pracy. Mogą na przykład
ujawniać
niemożliwego
do
opanowania
ducha
współzawodnictwa podczas grania w gry lub uprawiania
sportów. We wszystkich aspektach życia, nawet gdy prowadzą
samochód, obawiają się, że zostaną wyprzedzeni. Muszą być na
czele, zawsze z przodu. Funkcjonalnie kanalizuje ich praca, ale
poza nią ujawniają głębokie pokłady zagubienia. Przyjrzyj się,
jak inni przegrywają. Czy potra ą się z tym pogodzić? Bardzo
wiele w takich przypadkach można wywnioskować z mowy
ciała. Czy próbują z całej siły omijać zasady lub je naginać? Czy
nawet w takich chwilach szukają drogi ucieczki lub
potwierdzenia własnej wartości?
Ogólnie rzecz ujmując, ludzi można podzielić na introwertyków i
ekstrawertyków. Ma to istotną rolę w kontekście ich charakteru.
Zachowaniem ekstrawertyków kierują zasadniczo kryteria
zewnętrzne. Typowym dla nich pytaniem jest: „Co inni o mnie
myślą?”. Ekstrawertycy wykazują tendencję do lubienia tego, co
lubią inni, a wyrażane przez nich opinie często determinują
grupy, do których należą. Są otwarci na sugestie i nowe
koncepcje, ale tylko wtedy, gdy są one popularne w kulturze lub
potwierdzane przez jakiś autorytet, który uznają. Ekstrawertycy
cenią atrybuty zewnętrzne — markowe ubrania, dobre jedzenie,
konkretne przyjemności, które mogą dzielić z innymi. Stale
poszukują nowych wrażeń i mają wyczucie trendów. Nie tylko
nie mają nic przeciwko szumowi i zgiełkowi, ale aktywnie ich
poszukują. Jeśli są odważni, uwielbiają przygody. Jeśli nie,
kochają wygodę. A w obu tych przypadkach pragną stymulacji i
uwagi ze strony innych.
Introwertycy są bardziej wrażliwi i wyczerpuje ich nadmierna
aktywność skierowana na zewnątrz. Wolą oszczędzać energię,
spędzać czas w samotności lub w towarzystwie tylko jednego
czy dwóch bliskich przyjaciół. W przeciwieństwie do
ekstrawertyków,
których
fascynują
fakty
i
statystyki,
introwertycy interesują się własnymi opiniami i uczuciami.
Uwielbiają teoretyzować i wymyślać własne koncepcje. Jeśli coś
tworzą, nie lubią tego promować; uważają takie działania za
nieeleganckie. To, co kreują, powinno sprzedawać się samo.
Lubią w pewnym sensie ukrywać swoje życie przed wzrokiem
innych, mieć tajemnice. Ich opinie nie pochodzą od tego, co
myślą inni, ani nie są formułowane pod wpływem jakichkolwiek
autorytetów, ale wynikają z ich wewnętrznych kryteriów, a
przynajmniej tak uważają. Im więcej ludzi ich otacza, tym
bardziej czują się zagubieni i samotni. Mogą wydawać się
wycofani i nieufni, sprawiać wrażenie, że źle się czują, gdy
poświęca się im zbyt wiele uwagi. Są również w większym
stopniu pesymistami i częściej niż przeciętny ekstrawertyk
odczuwają niepokój. Ich odwaga znajduje wyraz w nowatorskich
koncepcjach, które obmyślają, oraz w kreatywności.
Można zarówno w sobie samym, jak i w innych dostrzegać
tendencje wskazujące na podążanie w obu tych kierunkach, ale
najczęściej wybieramy jeden lub drugi. Obserwowanie, w którą
stronę skłaniają się inni, jest istotne z prostego powodu:
introwertycy i ekstrawertycy w naturalny sposób się nie
rozumieją. Dla ekstrawertyka introwertyk nie jest zabawny — to
ktoś uparty, wręcz aspołeczny. Introwertyk postrzega z kolei
ekstrawertyka jako kogoś płytkiego, roztrzepanego i nazbyt
zainteresowanego tym, co myślą inni. To, że jest się jednym lub
drugim, wynika na ogół z kwestii genetycznych i sprawia, że
dwoje ludzi widzi to samo w zupełnie innym świetle. Kiedy
zrozumiesz, że masz do czynienia z kimś należącym do „drugiej
odmiany”, musisz ponownie ocenić jego charakter i nie
narzucać mu własnych preferencji. Czasami introwertycy i
ekstrawertycy są w stanie skutecznie ze sobą współpracować,
zwłaszcza jeśli mają mieszankę obu cech i uzupełniają się
nawzajem, ale najczęściej nie dogadują się ze sobą i są narażeni
na ciągłe nieporozumienia. Pamiętaj, że na świecie jest
zasadniczo więcej ekstrawertyków niż introwertyków.
Na koniec warto podkreślić, że istotne jest ocenianie relatywnej
siły charakteru innych. Pomyśl o tym w taki sposób: tego
rodzaju siła pochodzi z głębi, z samego rdzenia danej osoby.
Może to wynikać z zestawienia szeregu czynników, takich jak
kwestie genetyczne, wychowanie w poczuciu bezpieczeństwa,
dobrzy mentorzy w toku dojrzewania i ciągłe samodoskonalenie
(patrz: ostatni podrozdział tego rozdziału). Niezależnie jednak
od tego, skąd się wywodzi, ta siła nie jest czymś, co manifestuje
się na zewnątrz w postaci buńczuczności czy agresji, chodzi
raczej o ogólną odporność i zdolności przystosowawcze. Silny
charakter cechuje się elastycznością, jak arkusz dobrej stali —
można go wyginać, ale zawsze wraca do pierwotnego kształtu i
nigdy nie pęka.
Siła emanuje z poczucia osobistego bezpieczeństwa i własnej
wartości, umożliwiając przyjmowanie krytyki i uczenie się z
własnych doświadczeń. Oznacza to, że osoby o silnym
charakterze nie poddają się łatwo, bo zależy im na tym, aby się
dowiedzieć, jak mogą radzić sobie lepiej. Są rygorystycznie
nieustępliwe. Ludzie o silnym charakterze są otwarci na nowe
pomysły i sposoby działania, nie wykazując przy tym oznak
konieczności naruszania podstawowych zasad, do których się
stosują. W obliczu przeciwności zwykle zachowują trzeźwość
umysłu. Radzą sobie z chaosem i nieprzewidywalnością, nie
poddając się lękowi. Dotrzymują słowa. Są cierpliwi, potra ą
systematyzować duże ilości danych i kończyć to, co zaczynają.
Nie odczuwają ciągłej niepewności o swój status, więc potra ą
podporządkowywać osobiste interesy dobru grupy, wiedząc, że
coś, co jest najlepsze dla zespołu, także ich życie uczyni w
końcu łatwiejszym i lepszym.
Ludzie o słabym charakterze przyjmują przeciwstawną pozycję
wyjściową. Często przytłaczają ich okoliczności, więc trudno na
nich polegać. Są nieobliczalni i skłonni do wykrętów. A
najgorsze jest to, że niczego się nie uczą, bo uczenie się od
innych oznacza krytykę. Obcując z nimi, stale zatem zderzamy
się ze ścianą. Może się wydawać, że słuchają naszych instrukcji,
ale potem po prostu wracają do tego, co uważają za najlepsze.
Wszyscy składamy się z amalgamatu cech świadczących o sile i
słabości charakteru, ale niektórzy z nas wyraźnie skłaniają się w
jednym lub drugim kierunku. Powinieneś z całych sił starać się
wybierać silnych, a unikać słabych. Był to na przykład
fundament niemal wszystkich decyzji inwestycyjnych Warrena
Bu etta. Bu ett nie zawracał sobie głowy osiągnięciami szefów
rm, z którymi miewał do czynienia, ale przede wszystkim
oceniał ich odporność, rzetelność i pewność siebie. My także
powinniśmy posługiwać się tego rodzaju miarą w odniesieniu do
osób, które zatrudniamy, partnerów w interesach i w związkach,
a nawet wybieranych przez siebie polityków.
W przypadku związków uczuciowych z pewnością istnieje
szereg innych czynników, które rządzą naszymi wyborami, ale
siłę charakteru także należy brać pod uwagę. Właśnie ona w
dużej mierze sprawiła, że Franklin Roosevelt wybrał sobie na
żonę Eleanor. Jako przystojny i zasobny młody człowiek mógł
wybierać spośród wielu nawet zdecydowanie piękniejszych
młodych kobiet, ale jego uwagę zwróciła otwartość Eleanor na
nowe doświadczenia i jej niezwykła determinacja. Spoglądając
daleko w przyszłość, dostrzegł, że siła jej charakteru ma
większe znaczenie niż cokolwiek innego. I okazało się, że
dokonał bardzo mądrego wyboru.
Oceniając siłę lub słabość, sprawdzaj, jak inni radzą sobie w
stresujących chwilach i jak znoszą odpowiedzialność. Spójrz na
ich wzorce: co tak naprawdę doprowadzili do końca, co
osiągnęli? Możesz także stosować testy. Całkiem nieźle
sprawdzają się na przykład łagodne żarty na czyjś temat. Czy
osoba, której dotyczy żart, reaguje dobrodusznie? Czy nie
zaczyna natychmiast przejawiać lęku i poczucia niepewności? A
może w jej oczach pojawia się uraza czy nawet gniew? Aby z
kolei ocenić umiejętności danej osoby z punktu widzenia pracy
w zespole, przekaż jej jakieś strategiczne informacje lub podziel
się z nią plotką — czy szybko przekazuje te informacje innym?
Czy szybko podchwytuje Twoje pomysły i przedstawia je jako
własne? Możesz także skrytykować takiego kogoś w
bezpośredni sposób. Czy bierze sobie Twoje słowa do serca,
próbując się uczyć i doskonalić, czy raczej wysyła jednoznaczne
sygnały, że czuje urazę? Zleć takiej osobie wykonanie jakiegoś
nieskonkretyzowanego zadania z mniejszym niż zwykle
zakresem ukierunkowywania i monitoruj, w jaki sposób
organizuje ona swoje myśli i czas. Rzuć jej wyzwanie w postaci
trudnego do rozwiązania problemu lub nowatorskiego sposobu
przeprowadzenia jakiegoś działania i zobacz, jak reaguje, jak
radzi sobie z lękiem.
Zapamiętaj: słaby charakter neutralizuje wszystkie pozytywne
cechy, jakie określona osoba może mieć. Na przykład ludzie
bardzo inteligentni, ale o słabym charakterze mogą miewać
dobre pomysły, a nawet dobrze wykonywać pracę, ale załamują
się pod presją, nie przyjmują dobrze krytyki, myślą przede
wszystkim o własnym interesie albo ich arogancja i inne
irytujące cechy powodują, że w końcu nikt z ich otoczenia nie
chce z nimi pracować i wszyscy odchodzą, co szkodzi
środowisku pracy. Praca z nimi lub zatrudnianie ich wiąże się z
dodatkowymi kosztami. W dłuższej perspektywie ktoś mniej
czarujący i inteligentny, ale o silnym charakterze może się
okazać bardziej godny zaufania i efektywny. Ludzie o
prawdziwie silnym charakterze są tak niepospolici jak złoto i
znajdując ich, powinieneś reagować tak, jakbyś odkrywał skarb.
Typy toksyczne
Chociaż charakter każdego z nas jest wyjątkowy jak odcisk
palca, w historii można zaobserwować ludzi o pewnych stale się
pojawiających typach osobowości. Relacje z takimi jednostkami
bywają wyjątkowo szkodliwe. Inaczej jednak niż w przypadku
ludzi w oczywisty sposób złych oraz manipulantów, których da
się wyczuć na kilometr, z tego rodzaju osobami jest to
trudniejsze. Często wabią nas pozorami, przedstawiając własne
słabości jako coś pozytywnego, i dopiero z czasem zaczynamy
dostrzegać pod tą fasadą ich prawdziwie toksyczną naturę,
zwykle gdy jest już za późno. Najlepszą obroną jest zaopatrzenie
się w wiedzę o takich ludziach, aby umieć wcześnie wykrywać
wysyłane przez nich sygnały i nie angażować się w relacje lub
wycofywać się z nich tak szybko, jak to możliwe.
Hiperperfekcjonista. Zwabia nas w swoją sieć, demonstrując,
jak ciężko pracuje i jak bardzo oddany jest myśli robienia
wszystkiego jak najlepiej. Pracuje dłużej niż inni, nawet ci na
najniższych szczeblach. Tak, zdarza mu się eksplodować i
wydzierać na podwładnych, bo nie wykonują odpowiednio
swojej pracy, ale tylko dlatego że chce utrzymać najwyższe
standardy, więc musi tak robić. Jeżeli jednak nieszczęśliwym
zrządzeniem losu będziesz zmuszony podjąć współpracę z kimś
takim lub zacząć pracę dla kogoś takiego, to stopniowo zacznie
docierać do Ciebie rzeczywistość. Tacy ludzie nie potra ą
delegować zadań, muszą nadzorować wszystko sami. I nie
chodzi tu o wysokie standardy i poświęcenie dla grupy, ale o
władzę i kontrolę.
Osoby tego typu często miewają podobne wynikające z
określonych układów rodzinnych problemy z zależnością od
innych jak Howard Hughes. Nawet ślad poczucia, że mogłyby
być pod jakimś względem od kogoś zależne, otwiera stare rany i
budzi ich uśpione lęki. Tacy ludzie nie są w stanie ufać nikomu.
Wyobrażają sobie, że gdy tylko się odwrócą, wszyscy zaczną się
obijać. Ich kompulsywna potrzeba mikrozarządzania prowadzi
do tego, że podwładni czują do nich urazę i zaczynają
potajemnie stawiać im opór, a tego właśnie osoby tego typu
najbardziej się obawiają. Zauważ, że grupy, którym przewodzą,
zwykle nie są dobrze zorganizowane, bo wszystko musi tra ać
do nich. Prowadzi to do chaosu i kon iktów politycznych, bo
dworzanie walczą o to, aby zbliżyć się do władcy, który
kontroluje wszystko. Hiperperfekcjoniści często miewają
problemy ze zdrowiem, bo pracują do upadłego. Lubią także
obwiniać innych za wszystko, co idzie nie tak — bo przecież nikt
nie pracuje wystarczająco ciężko. Typowy dla nich wzorzec to
początkowe sukcesy, a następnie wypalenie i spektakularne
niepowodzenia. Warto umieć rozpoznawać osoby tego typu,
zanim wciągną Cię choćby płytko w odmęty, w których
funkcjonują, bo inaczej nigdy nie będą zadowolone z niczego, co
zrobisz, i zaczniesz stawać się niewolnikiem ich lęków, agresji i
obsesji na punkcie kontroli.
Nieugięty buntownik. Na pierwszy rzut oka takie osoby mogą
się wydawać całkiem ekscytujące. Nienawidzą autorytetów i
uwielbiają słabszych. Niemal wszystkich nas skrycie fascynuje
taka postawa — bo odwołuje się do żyjącego gdzieś w nas
wyrostka, do pragnienia, by postawić się nauczycielowi. Tacy
ludzie nie uznają zasad i precedensów — konwencjonalne
zachowania są według nich dla słabeuszy i nudziarzy. Często
miewają także kąśliwe poczucie humoru i zdarza się, że
urządzają sobie niewybredne żarty naszym kosztem, ale my
uważamy to zwykle za element ich autentyczności i potrzebę
spuszczenia pewnej ilości powietrza ze wszystkich, którzy ich
otaczają. Gdy jednak zbliżamy się do nich nieco bardziej,
zauważamy, że jest coś, czego nie są w stanie kontrolować — i
nie jest to jakaś przewaga moralna, ale kompulsywne poczucie
wyższości.
Tacy ludzie najczęściej ukrywają głębokie, doznane za sprawą
rodziców lub opiekunów rozczarowania z dzieciństwa. To one są
źródłem ich nieufności i nienawiści do wszelkich autorytetów. W
ostatecznym rozrachunku nie są w stanie w ogóle przyjmować
krytyki od innych, bo uznają, że ci inni próbują narzucać im
swoją władzę. Nie można im mówić, co mają robić. Wszystko
musi być na ich warunkach. Gdy się im w jakiś sposób
przeciwstawiamy, zostajemy odmalowani jako ciemięzcy i
stajemy się głównym celem ich złośliwości. Swoją buntowniczą
pozą zwracają na siebie uwagę — i wkrótce się od tej uwagi
uzależniają. W ostatecznym rozrachunku chodzi tu wyłącznie o
władzę — nikt nie może im rozkazywać, a każdy, kto się ośmieli,
drogo za to zapłaci. Warto przyjrzeć się ich przeszłości: zwykle
rozstają się z ludźmi w bardzo gwałtowny sposób, wśród
wyrzekań i obelg. Nie daj się zwieść urokowi ich buntowniczej
pozy. Tacy ludzie wiecznie pozostają w okresie dojrzewania, a
próby pracy z nimi okazują się równie skuteczne, jak skłanianie
ponurego nastolatka do tego, aby przestał używać brzydkich
wyrazów.
Personalizator. Ci ludzie wydają się pełni wrażliwości i
troskliwości — a to rzadkie i miłe cechy. Mogą wydawać się
także nieco smutni, ale przecież wrażliwym ludziom bywa w
życiu ciężko. Często przyciąga nas ich aura i próbujemy im
pomóc. Mogą także wyglądać na dość inteligentnych,
rozważnych i takich, z którymi dobrze się pracuje. Dopiero
później uświadamiamy sobie, że ich wrażliwość tak naprawdę
działa tylko w jedną stronę — do wewnątrz. Personalizatorzy
wszystko, co mówią lub robią inni, biorą do siebie. Mają
tendencję do roztrząsania wszystkiego całymi dniami, długo po
tym, jak my dawno zapominamy o jakimś nieszkodliwym
komentarzu, który oni wzięli do siebie. Personalizatorzy mają
jako dzieci graniczące z pewnością przekonanie, że nie
otrzymują od swoich rodziców wystarczającej ilości wszystkiego
— miłości, uwagi, dóbr materialnych. Gdy dorastają, wszystko
przypomina im o tym, czego nie otrzymali. Idą przez życie,
nienawidząc tego i chcąc, by inni dawali im to, na czym im
zależy, bez żadnych starań z ich strony. Są stale czujni — czy
zwracamy na nich uwagę, czy ich szanujemy, czy dajemy im to,
za co zapłacili… Są drażliwi i przewrażliwieni, więc
nieuchronnie odstręczają od siebie innych, co sprawia, że stają
się jeszcze bardziej przeczuleni na swoim punkcie i w pewnym
momencie zaczynają wyglądać na wiecznie rozczarowanych.
Historia ich życia to pasmo niezliczonych kłótni i rozstań z
innymi ludźmi, ale personalizatorzy zawsze tylko siebie uważają
za pokrzywdzonych. Staraj się nigdy, nawet w żartach, nie ranić
ich uczuć. Mają dobrą pamięć i są w stanie poświęcić całe lata,
aby Ci odpłacić. Jeśli potra sz rozpoznawać ten typ osobowości
wystarczająco wcześnie, to lepiej takich ludzi unikać, bo inaczej
nieuchronnie sprawią, że zaczniesz mieć z jakiegoś powodu
poczucie winy.
Magnes. Tacy ludzie przyciągają nas swoją ekscytującą
prezencją. Mają niezwykłą energię i wiele do opowiedzenia. Są
ruchliwi i bywają całkiem dowcipni. Miło być w ich otoczeniu,
dopóki nie zacznie dziać się źle. Jako dzieci nauczyli się, że
jedynym sposobem na zapewnienie sobie trwałej miłości i uwagi
jest wciąganie rodziców we własne problemy i dylematy, które
muszą być wystarczająco poważne, aby inni zaangażowali się w
nie na długo. Staje się to ich nawykiem, sposobem na to, aby
mogli czuć, że żyją i że ktoś się nimi interesuje. Większość ludzi
unika konfrontacji, a oni wydają się dla niej żyć. Gdy poznajemy
ich lepiej, słyszymy liczne opowieści o wstrząsających kolejach
ich życia, w których udaje się im zawsze umieszczać w roli
o ary.
Musisz zdać sobie sprawę z tego, że najbardziej zależy im na
tym, aby wciągnąć Cię do swego kręgu, i wykorzystają w tym
celu wszelkie możliwe sposoby. Wplątują nas w swoje dramaty
do tego stopnia, że mamy poczucie winy, gdy się od takich ludzi
uwalniamy. Najlepiej rozpoznawać ich jak najwcześniej, zanim
nas omamią i usidlą. Należy przeanalizować ich przeszłość pod
kątem dowodów na istnienie tego wzorca i — jeśli pojawi się
choć cień podejrzenia, że mamy do czynienia z tego rodzaju
osobą — uciekać gdzie pieprz rośnie.
Mistrz wielkich słów. Jesteśmy pod wrażeniem jego koncepcji,
projektów, o których myśli. Potrzebuje pomocy, potrzebuje
wsparcia, a my wykazujemy się empatią, ale wstrzymajmy się na
chwilę i przeanalizujmy jego dotychczasowe dokonania pod
kątem przejawów osiągnięć z przeszłości i w ogóle
czegokolwiek namacalnego. Możemy mieć do czynienia z typem
osoby, która nie jest jawnie niebezpieczna, ale może się okazać
irytująca i doprowadzić do tego, że zaczniemy z nią marnować
cenny czas. W gruncie rzeczy tacy ludzie są ambiwalentni. Z
jednej strony skrycie obawiają się wysiłku i odpowiedzialności
związanej z przekładaniem własnych pomysłów na określone
działania, a z drugiej pragną uwagi i władzy. Te dwie strony
osobowości toczą w nich ze sobą wewnętrzną walkę, ale
nieuchronnie wygrywa lęk i w ostatniej chwili się wycofują.
Wymyślają jakiś powód, aby to zrobić właśnie wtedy, gdy już się
do nich przekonamy. Sami nigdy niczego nie kończą, ale mają
skłonność do obwiniania innych — społeczeństwa, jakichś
mglistych przeciwstawnych sił czy pecha — za to, że nie
potra li zrealizować swoich wizji. Albo starają się znaleźć
frajera, który wykona całą ciężką pracę związaną z
wprowadzeniem w życie ich mglistej koncepcji i ewentualnie
weźmie na siebie winę, jeśli wszystko pójdzie źle.
Często okazuje się, że tacy ludzie mieli niekonsekwentnych
rodziców, którzy nagle zaczynali ich surowo karcić za
najdrobniejsze przewinienia. W związku z tym celem ich życia
jest unikanie sytuacji, w których mogliby się narazić na krytykę
i osąd. Osiągają to, ucząc się ładnie wysławiać i imponować
innym różnymi opowieściami, ale rejterują w obliczu pociągania
do odpowiedzialności, zawsze mając dobrą wymówkę. Przyjrzyj
się pod tym kątem uważnie ich przeszłości i jeśli wygląda na to,
że masz do czynienia z właśnie takim typem osobowości, ciesz
się opowiadanymi przez takiego człowieka historyjkami, ale nie
posuwaj się dalej.
Seksualizator. Takie osoby wydają się naładowane seksualną
energią — w wyjątkowo świeży i wyzwolony sposób. Mają
tendencję
do
łączenia
pracy
z
przyjemnością,
do
niedostrzegania
ogólnie
przyjętych
granic,
w
jakich
posługiwanie się tą energią jest uznawane za dopuszczalne, i
sprawiają wrażenie, że jest to zdrowe i naturalne. Tak naprawdę
to jednak coś kompulsywnego, pochodzącego z mrocznych
głębi. We wczesnej młodości takie osoby prawdopodobnie były
w jakiś sposób wykorzystywane seksualnie. Mogło to być coś
bezpośrednio zycznego lub bardziej psychologicznego, co na
przykład któreś z rodziców wyrażało poprzez spojrzenia czy
dotyk — subtelny, ale niestosowny.
Wzorzec jest głęboko osadzony w ich wnętrzu i nie są w stanie
go kontrolować — a zatem wykazują tendencję do postrzegania
każdego związku jako potencjalnie seksualnego. Seks staje się
dla nich metodą samooceny, więc gdy są młodzi, mogą
prowadzić ekscytujące, rozwiązłe życie, bo miewają nosa do
znajdowania ludzi, których potra ą oczarowywać. Jednak
z wiekiem długie okresy bez tego rodzaju walidacji mogą
prowadzić ich do depresji, a nawet samobójstw, więc stają się
coraz bardziej zdesperowani. Jeśli zajmują kierownicze
stanowiska, wykorzystują posiadaną władzę, aby zdobywać to,
czego chcą, pod pozorem naturalności i braku skrępowania. Im
są starsi, tym staje się to bardziej żałosne i obrzydliwe. Nie da
się ich przed tymi kompulsywnymi zachowaniami ocalić, można
tylko unikać angażowania się z nimi w jakiekolwiek relacje.
Rozpieszczony książę / rozpieszczona księżniczka. Tacy
ludzie przyciągają nas swoją arystokratyczną aurą. Są spokojni i
zawsze przesyceni lekkim poczuciem wyższości. Miło jest
spotykać ludzi, którzy wydają się pewni siebie i wręcz
przeznaczeni do tego, aby nosić koronę. Stopniowo może się
jednak okazać, że zaczynamy oddawać im przysługi, pracując
wyjątkowo ciężko bez wynagrodzenia i nie bardzo rozumiejąc,
dlaczego tak się dzieje. Tacy ludzie w jakiś sposób sygnalizują,
że wymagają opieki, i są mistrzami w nakłanianiu innych do
rozpieszczania ich. W dzieciństwie rodzice spełniali wszystkie
ich najwymyślniejsze kaprysy i chronili ich przed wszelkim złem
zewnętrznego świata — realnym i wyimaginowanym. Są także
dzieci, które inicjują tego rodzaju zachowania swoich rodziców,
zachowując się szczególnie bezradnie. Niezależnie od
przyczyny, gdy są dorośli, ich największym pragnieniem jest
odtwarzanie poczucia bycia rozpieszczanymi, jakie pamiętają z
dzieciństwa. To dla nich utracony raj. Często można zauważyć,
że gdy nie dostają tego, czego chcą, zachowują się podobnie do
dzieci, dąsając się, a nawet poddając się napadom złości.
Jest to z pewnością wzorzec dla wszelkich intymnych relacji, w
jakie się angażują, i jeśli nie masz głębokiej potrzeby
rozpieszczania innych, niewątpliwie uznałbyś taki związek za
irytujący, funkcjonujący zawsze na ich warunkach. Tacy ludzie
nie są przystosowani do radzenia sobie z trudnymi aspektami
życia dorosłych i albo wmanewrowują inne osoby w rolę kogoś,
kto ma ich rozpieszczać, albo szukają ucieczki w alkoholu czy
narkotykach, aby się uspokoić. Jeśli czujesz się winny tego, że
im nie pomagasz, to znaczy, że wpadłeś, i powinieneś zamiast
nimi zacząć zajmować się sobą.
Zadowalacz. Nigdy nie spotkałeś nikogo tak miłego i
taktownego. Prawie nie możesz uwierzyć, że istnieją tak uczynni
i czarujący ludzie. Potem stopniowo zaczynasz nabierać
wątpliwości, ale właściwie nie znajdujesz niczego, co mógłbyś
temu komuś zarzucić. Być może nie jest taki, jak obiecywał, lub
nie wykonuje swojej pracy tak dobrze, jak mogłoby się
wydawać. To coś bardzo subtelnego, ale im dłużej trwa, tym
bardziej zaczyna wyglądać na to, że Cię sabotuje lub obmawia
za plecami. Ludzie o tym typie osobowości są wytrawnymi
dworzanami, których uprzejmość nie wynika jednak z
prawdziwej empatii dla bliźnich, ale jest mechanizmem
obronnym. Być może mieli surowych i skłonnych do stosowania
kar rodziców, którzy analizowali wszelkie ich działania. Uśmiech
i pełna szacunku fasada stały się ich sposobem na unikanie
wszelkich
oznak
wrogości
i
życiowym
wzorcem.
Prawdopodobnie okłamywali także rodziców, więc na ogół
bywają biegłymi i doświadczonymi kłamcami.
Podobnie jak w dzieciństwie, za ich uśmiechami i
pochlebstwami ukrywa się znaczna doza rozgoryczenia rolą,
jaką muszą odgrywać. Skrycie tęsknią za tym, aby skrzywdzić
lub okraść osobę, której służą lub którą się opiekują. Musisz
mieć się na baczności przed ludźmi, którzy aktywnie eksponują
swój urok i uprzejmość, bardziej niż wydawałoby się to
naturalne. Mogą okazać się osobami pasywno-agresywnymi,
uderzającymi zwłaszcza wtedy, gdy nie jesteśmy na to
przygotowani.
Zbawiciel. Nie możesz uwierzyć w swoje szczęście — spotkałeś
kogoś, kto wybawi Cię z kłopotów. Tacy ludzie w jakiś sposób
rozpoznają, że inni potrzebują pomocy, i pojawiają się z
książkami, które należy przeczytać, strategiami, jakie trzeba
zastosować, czy odpowiednimi dietami. Na początku wszystko
to wygląda na dosyć kuszące, ale wątpliwości zaczynają się
pojawiać w momencie, gdy chcemy
niezależność i zrobić coś samemu.
potwierdzić
swoją
W dzieciństwie ludzie o tym typie osobowości często musieli
bywać opiekunami własnej matki, ojca lub rodzeństwa. Matka
mogła na przykład sprawiać, że jej własne potrzeby stawały się
zasadniczym problemem rodziny. Dzieci rekompensowały sobie
zatem doznawany brak troski poczuciem siły, które czerpały z
takiej odwróconej relacji. Wyznacza to pewien wzorzec:
zbawiciele czerpią nieprawdopodobną satysfakcję z ocalania
innych, z bycia opiekunem i dobroczyńcą. Mają nosa do osób,
które mogą potrzebować zbawienia. Da się jednak wykryć
kompulsywny aspekt tego zachowania, bo mają potrzebę
kontrolowania nas. Jeśli po udzieleniu pomocy są gotowi
pozwolić nam stanąć na własnych nogach, to jest to naprawdę
szlachetne. Jeśli nie, to tak naprawdę chodzi o władzę. Najlepiej
jest zatem pamiętać o samodzielności i proponować
zbawicielom, aby zbawiali samych siebie.
Łatwy moralizator. Takie osoby komunikują wszem wobec
poczucie oburzenia z powodu tej lub innej niesprawiedliwości i
bywają bardzo elokwentne. Demonstrując swoją żarliwość,
znajdują zwolenników, z których jednym możesz stać się także
Ty. Czasami można jednak wykryć pęknięcia w fasadzie
prawości, jaką publicznie prezentują. Wcale nie traktują dobrze
swoich pracowników — są protekcjonalni wobec małżonków,
mogą wieść tajemne życie lub oddawać się występkom, czego
przebłyski da się dostrzec, jeśli uważnie się ich obserwuje. W
dzieciństwie często wywoływano w nich poczucie winy za
impulsywność i pragnienie przyjemności, jakie odczuwali. Byli
karani i próbowali te impulsy tłumić. Z tego powodu czują
w pewnym stopniu nienawiść do samych siebie, więc skwapliwie
przypisują negatywne cechy innym, z zazdrością patrząc na
ludzi, którzy nie byli tak ograniczani. Nie lubią, gdy inni dobrze
się bawią. Zamiast wyrażać swoją zazdrość, wybierają
osądzanie i potępianie. Jako dorośli wykazują całkowity brak
poczucia niuansu. Ludzie są dobrzy lub źli, nie ma wartości
pośrednich. Są tak naprawdę w stanie wojny z ludzką naturą i
nie potra ą się pogodzić z tym, że ludzie niekoniecznie są
doskonali. Ich moralność jest równie łatwa i kompulsywna jak
picie alkoholu czy hazard i nie wymaga poświęceń z ich strony,
tylko wielu szlachetnych słów.
Tacy ludzie rozkwitają w kulturze poprawności politycznej, ale
tak naprawdę skrycie pociąga ich to, co potępiają, więc
nieuchronnie miewają mroczną stronę. Jeśli się do nich zanadto
zbliżysz, na pewno staniesz się w pewnej chwili celem ich
inkwizytorskich zapędów. Powinieneś odpowiednio wcześnie
dostrzegać brak empatii takich osób i zachowywać wobec nich
dystans.
(Więcej toksycznych typów osobowości znajdziesz w rozdziałach
poświęconych zazdrości — rozdział 10., megalomanii — rozdział
11. i agresji — rozdział 16.).
Doskonały charakter
To prawo jest proste i nieubłagane: mamy określony charakter.
Powstał on z elementów poprzedzających naszą świadomość. Z
głębi naszej jaźni charakter zmusza nas do powtarzania
pewnych działań, strategii i decyzji. Mózg ma odpowiednią
strukturę, aby to ułatwiać: kiedy obmyślamy i podejmujemy
określone działanie, tworzy się ścieżka neuronowa, która
prowadzi nas do powtarzania go raz za razem. W kontekście
tego prawa możemy podążać w jednym z dwóch kierunków, a
każdy z nich określa w pewnym stopniu przebieg naszego życia.
Pierwszy kierunek to ignorancja i wyparcie. Nie zwracamy
uwagi na widoczne w naszym życiu wzorce; nie przyjmujemy do
wiadomości, że najwcześniejsze lata naszego życia pozostawiły
w naszej jaźni głęboki i trwały ślad, który zmusza nas do
zachowywania się w określony sposób. Wyobrażamy sobie, że
nasz charakter jest absolutnie plastyczny i że możemy bez
końca stwarzać siebie na nowo. Możemy podążać tą samą co
inni ludzie ścieżką do władzy i sławy, nawet jeśli ci inni ludzie
wywodzą się z zupełnie innych uwarunkowań. Koncepcja
ustalonego
charakteru
może
się
wydawać
niezwykle
ograniczająca, więc wiele osób podświadomie stara się wyjść
poza siebie samych za sprawą narkotyków, alkoholu lub gier
wideo. Wynik takiego wyparcia jest prosty: kompulsywne
zachowania i wzorce stają się jeszcze bardziej jednoznaczne.
Nie da się działać wbrew własnemu charakterowi ani się go
wyrzec. Jest zbyt potężny.
Taki właśnie problem miał Howard Hughes. Wyobrażał sobie, że
jest wielkim biznesmenem, tworzącym imperium, które będzie
większe niż to, jakie zbudował jego ojciec. Z natury nie był
jednak dobrym menedżerem. Miał raczej uzdolnienia techniczne
— świetnie wyczuwał konstrukcyjne i inżynieryjne aspekty
produkcji samolotów. Gdyby to wiedział i zaakceptował, mógłby
we własnej rmie lotniczej zrobić błyskotliwą karierę jako
wizjoner, pozostawiając kwestie jej codziennego funkcjonowania
komuś naprawdę umiejącemu je nadzorować. Żył jednak z takim
obrazem
samego
siebie,
który
nie
odpowiadał
jego
charakterowi, czym doprowadził do powstania wzorca
niepowodzeń i zafundował sobie smutne życie.
W drugim kierunku trudniej jest podążać, ale to jedyna ścieżka,
która prowadzi do rzeczywistej mocy i formowania
ponadprzeciętnego charakteru. Działa to następująco: badamy
się tak dobrze, jak to tylko możliwe. Przyglądamy się
najgłębszym warstwom swojego charakteru, określając, czy
jesteśmy introwertykami, czy ekstrawertykami, czy wykazujemy
skłonność do kierowania się raczej lękiem i wrażliwością,
wrogością i gniewem, czy też głęboką potrzebą obcowania z
innymi ludźmi. Obserwujemy swoje pierwotne inklinacje — te
obiekty i działania, do których odczuwamy naturalny pociąg.
Sprawdzamy jakość więzów, jakie wytworzyliśmy z rodzicami,
przyglądając się w tym celu bieżącym relacjom, bo w ten sposób
najłatwiej to określić. Badamy z rygorystyczną uczciwością
własne błędy i wzorce, które nieustannie nas powstrzymują.
Poznajemy swoje ograniczenia — sytuacje, w których nie dajemy
z siebie wszystkiego. Uświadamiamy sobie także naturalne
atuty własnego charakteru, które przetrwały od okresu
dojrzewania.
Dysponując takim poziomem świadomości, przestajemy być
więźniami własnego charakteru, zmuszonymi do powtarzania
bez końca tych samych strategii i błędów. Dostrzegając, że
popadamy w jeden ze swoich zwykłych wzorców zachowania,
możemy na czas się zatrzymać, a następnie wycofać. Możemy
nie być w stanie całkowicie wyeliminować tego rodzaju
wzorców, ale dzięki praktyce ułatwić sobie łagodzenie ich
skutków. Znając własne ograniczenia, powstrzymujemy się od
próbowania czegoś, do czego nie mamy zdolności ani inklinacji.
Zamiast tego wybieramy ścieżkę kariery, która nam odpowiada i
pasuje do naszego charakteru. Ogólnie rzecz biorąc, po prostu
ten charakter akceptujemy i cenimy. Przestajemy pragnąć stać
się kimś innym, a zaczynamy chcieć być jak najpełniej sobą,
realizując swój rzeczywisty potencjał. Postrzegamy własny
charakter jako glinę, którą będziemy wyrabiać, powoli
przekształcając swoje słabości w mocne strony. Nie uciekamy od
swoich wad — zaczynamy uważać je raczej za prawdziwe źródło
siły.
Przyjrzyjmy się karierze aktorki Joan Crawford (1908 – 1977).
Wyglądało na to, że najwcześniejsze lata życia naznaczą ją jako
kogoś, kto niczego w życiu nie osiągnie. Nigdy nie poznała
swojego ojca, który porzucił rodzinę wkrótce po jej narodzinach.
Wychowywała się w biedzie. Matka wyjątkowo jej nie lubiła i
stale ją biła. Jako dziecko Joan dowiedziała się, że ojczym,
którego kochała, nie jest jej ojcem, a wkrótce potem także on
porzucił rodzinę. Jej dzieciństwo było niekończącą się serią kar,
zdrad i aktów porzucenia, które okaleczyły ją na całe życie.
Kiedy w bardzo młodym wieku zaczynała karierę jako aktorka
lmowa, przyjrzała się sobie i swoim wadom z bezlitosnym
obiektywizmem: była nadwrażliwa i delikatna, odczuwała
ogromny ból i smutek, których nie mogła się wyzbyć ani ukryć;
rozpaczliwie pragnęła być kochana, zawsze bardzo chciała, aby
w jej życiu znalazła się postać ojca.
Takie kompleksy mogłyby w miejscu tak bezlitosnym jak
Hollywood łatwo doprowadzić kogoś do śmierci, ale Joan, za
sprawą introspekcji i ciężkiej pracy, udało się przekształcić te
słabe strony w lary bardzo udanej kariery. Postanowiła na
przykład, że wniesie typową dla siebie aurę smutku i poczucia
zdrady do wszystkich, bardzo różnorodnych ról, które grała,
sprawiając, że kobiety z całego świata zaczęły się z nią
identy kować — bo była inna niż wiele aktorek, które
demonstrowały fałszywą pogodę ducha i nie potra ły uciec od
banału. Skierowała swoją rozpaczliwą potrzebę bycia kochaną w
stronę kamery i widzowie byli w stanie to wyczuć. Reżyserzy
lmowi stali się dla niej postaciami ojca, uwielbiała ich i
traktowała z szacunkiem. A swoją najbardziej charakterystyczną
cechę — nadwrażliwość — kierowała na zewnątrz, a nie do
wewnątrz. Wytworzyła w sobie coś w rodzaju bardzo
delikatnego dostrojenia do tego, co lubią i czego nie lubią
reżyserzy, z którymi pracowała. Nie musiała na nich patrzeć ani
słyszeć, co mówią, aby wyczuwać ich niezadowolenie z tego, co
robiła na planie, zadawała właściwe pytania i szybko reagowała
na krytykę. Była marzeniem każdego reżysera. I wszystko to
łączyła z nieugiętą siłą woli, dzięki czemu jej kariera trwała
ponad czterdzieści lat. To coś, czego nie dokonała żadna inna
aktorka w Hollywood.
To alchemia, którą musisz zastosować na sobie. Jeśli jesteś
hiperperfekcjonistą, który lubi wszystko kontrolować, musisz
przestać kierować swoją energię na innych ludzi, a zamiast tego
wykorzystać ją w jakiejś produktywnej pracy. Twoja dbałość o
szczegóły i wysokie standardy to pozytywne cechy, gdy są
odpowiednio
kanalizowane.
Jeśli
jesteś
zadowalaczem,
rozwinąłeś w sobie umiejętności dworzanina i masz rzeczywisty
urok. Jeśli jesteś w stanie dostrzec źródło tej cechy, możesz
kontrolować jej kompulsywny i defensywny aspekt i używać jej
jako realnej umiejętności społecznej, która jest w stanie
zapewnić Ci wielką siłę. Jeśli jesteś bardzo wrażliwy i masz
skłonność do brania wszystkiego do siebie, możesz się starać
przekształcić to w aktywną empatię (patrz: rozdział 2.) i
zamienić tę wadę w zaletę, którą będziesz mógł wykorzystywać
do pozytywnych ze społecznego punktu widzenia celów. Jeśli
masz charakter buntownika, to wykazujesz także naturalną
niechęć do konwencji i robienia czegokolwiek zwyczajnie.
Zamiast kompulsywnie obrażać i odpychać od siebie ludzi,
przekształć to w jakiś rodzaj innowacyjności. Każdej słabości
odpowiada jakaś moc.
Musisz także udoskonalić lub rozwinąć w sobie takie cechy,
które znamionują siłę charakteru — odporność w obliczu presji,
dbałość o szczegóły, umiejętność kończenia tego, co zaczynasz, i
pracy zespołowej, tolerancję na różnice między ludźmi. Jedynym
sposobem, aby tego dokonać, jest praca nad nawykami, które
stopniowo i powoli kształtują charakter. Możesz na przykład
uczyć się nie reagować instynktownie poprzez wielokrotne
celowe doświadczanie stresujących lub niekorzystnych sytuacji,
aby się do nich przyzwyczajać. Wykonując nudne codzienne
zadania, powinieneś pracować nad cierpliwością i umiejętnością
dbania o szczegóły. Warto, abyś celowo przyjmował na siebie
trudniejsze obowiązki niż te, do których jesteś przyzwyczajony.
Wypełniając je, będziesz musiał pracować ciężej, co ułatwi Ci
wykształcenie w sobie większego zasobu dyscypliny i nabieranie
w związku z pracą dobrych nawyków. Powinieneś pamiętać, aby
stale myśleć o tym, co jest najlepsze dla zespołu. Byłoby także
dobrze, gdybyś aktywnie poszukiwał innych ludzi o silnym
charakterze i starał się nawiązywać z nimi relacje. W ten sposób
będziesz mógł przyswajać sobie ich energię i nawyki. A żeby
nadać swojemu charakterowi pewną elastyczność, co zawsze
jest oznaką siły, pamiętaj o tym, aby od czasu do czasu
przeformułować sposób własnego myślenia, próbując jakiejś
nowej strategii lub podejmując wyzwanie intelektualne, i
działając w sposób przeciwstawny do tego, co robisz w
normalnych okolicznościach.
Dzięki pracy nad sobą nie tylko przestaniesz być niewolnikiem
charakteru wykreowanego w najwcześniejszych latach życia i
kompulsywnych zachowań, do których to prowadzi, ale będziesz
mógł własny charakter i związany z nim los aktywnie
kształtować.
W każdym razie błędem jest myślenie, że można wykonać
jakieś działanie lub zachować się w określony sposób tylko
raz i nigdy więcej. (To błąd popełniany przez ludzi, którzy
mówią: „Będziemy harować i odkładać każdy grosz do
trzydziestki, a potem zaczniemy się dobrze bawić”. W wieku
trzydziestu lat tacy ludzie staną się skłonni do skąpstwa i
ciężkiej pracy i już nigdy nie będą się dobrze bawić…). To, co
robimy, zrobimy znowu, a właściwie zapewne już to
zrobiliśmy w odległej przeszłości. Bolesne jest w życiu to, że
w tego rodzaju koleiny, pod koła, które nas miażdżą, wtłacza
nas nic innego, tylko nasze własne decyzje. (Prawda jest
zresztą taka, że zmierzamy w określonym kierunku nawet
przed podjęciem tych decyzji). Decyzja, działanie — to
nieomylne oznaki tego, co zrobimy kolejny raz, nie za
sprawą niejasnego, mistycznego, astrologicznego powodu,
ale dlatego, że wynikają one z automatycznej reakcji, która
będzie się powtarzać.
— CESARE PAVESE
Rozdział 5.
Stań się mrocznym
przedmiotem pożądania
Prawo pożądliwości
Nieobecność i obecność mają na nas niezwykle pierwotny
wpływ. Nadmiar obecności dławi, a pewien zakres nieobecności
zwiększa nasze zainteresowanie. Jesteśmy naznaczeni ciągłym
pragnieniem posiadania tego, czego nie mamy — obiektu
kreowanego przez nasze fantazje. Naucz się tworzyć wokół
siebie aurę pewnej tajemnicy, wykorzystuj strategiczną
nieobecność, aby inni pragnęli Twojego powrotu, aby pragnęli
Cię zdobyć. Pokazuj innym to, czego najbardziej brakuje im w
życiu, czego nie wolno im mieć, a oszaleją z pożądania. Trawa
jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Postaraj
się
przezwyciężyć
w
sobie
tę
słabość,
przyjmując
odpowiedzialność za swoją sytuację, swój los.
Obiekt pożądania
W 1895 roku Gabrielle Chanel przez kilka dni siedziała przy
łóżku swojej matki i obserwowała, jak w wieku trzydziestu
trzech lat powoli umiera ona na gruźlicę. Życie Gabrielle zawsze
było ciężkie, ale teraz mogło być tylko gorzej. Wraz z
rodzeństwem dorastała w biedzie, tułając się od jednych
krewnych do drugich. Jej ojciec był wędrownym handlarzem,
który nienawidził jakichkolwiek więzów czy odpowiedzialności i
rzadko bywał w domu. Matka, która często towarzyszyła mężowi
w podróżach, była jedyną kojącą siłą w ich życiu.
Tak jak Gabrielle się obawiała, kilka dni po śmierci matki zjawił
się ojciec i umieścił ją wraz z dwiema siostrami w klasztorze w
centralnej Francji. Obiecał, że wkrótce wróci, ale nie zobaczyły
go już nigdy. Zakonnice w klasztorze, który mieścił się w
dawnym średniowiecznym opactwie, przyjmowały pod opiekę
wiele różnych dziewcząt, zwłaszcza sierot. I narzucały im
surową dyscyplinę. W posępnych, niemal pozbawionych ozdób
murach klasztoru dziewczęta wiodły życie pełne wyrzeczeń i
praktyk duchowych. Każda z nich miała tylko dwie sukienki,
obie podobnie bezkształtne. Luksusy były zakazane. Jedyną
dostępną muzykę stanowiła muzyka kościelna. Jedzenie było
wyjątkowo proste. W ciągu pierwszych kilku miesięcy swojego
pobytu w klasztorze Gabrielle próbowała przystosować się do
tego nowego świata, ale czuła się wyjątkowo niespokojna.
Pewnego dnia odkryła serię w jakiś sposób przeszmuglowanych
do klasztoru romantycznych powieści, które wkrótce stały się jej
jedynym ratunkiem. Ich autorem był Pierre Decourcelle i prawie
wszystkie zawierały opowieści o Kopciuszku — o dziewczynie
dorastającej w biedzie, którą wszyscy gardzą i wytykają palcami
i która nagle, za sprawą jakiegoś sprytnego zwrotu akcji, tra a
do świata pełnego bogactwa. Gabrielle całkowicie utożsamiała
się z bohaterkami, ale najbardziej gustowała w niekończących
się opisach noszonych przez nie sukien. Świat pałaców i
zamków wydawał się jej bardzo odległy, ale w chwilach, w
których przewracała kartki kolejnych powieści, czuła się tak,
jakby uczestniczyła w toczącej się w książkach akcji, a to
wywoływało w niej przemożne pragnienie, aby ten świat ożywić,
chociaż nie wolno jej było go pragnąć i wydawało się
niemożliwe, aby mogła kiedykolwiek do niego tra ć.
W wieku osiemnastu lat opuściła klasztor i tra ła do szkoły z
internatem, także prowadzonej przez zakonnice, gdzie została
przygotowana do zawodu szwaczki. Szkoła mieściła się w małym
miasteczku, w którym Gabrielle szybko odkryła swoją nową
pasję — teatr. Uwielbiała wszystko — stroje, dekoracje, aktorów
w scenicznym makijażu. Teatr był światem transformacji, w
którym każdy mógł być kimkolwiek chciał. Zapragnęła zostać
aktorką i zrobić karierę w teatrze. Wymyśliła sobie pseudonim
sceniczny Coco i zaczęła próbować wszystkiego — aktorstwa,
śpiewu i tańca. Miała sporo energii i charyzmy, ale dość szybko
uświadomiła sobie, że brakuje jej talentu, aby odnieść sukces,
którego tak bardzo pragnęła.
Pogodziwszy się z tym, wkrótce zaczęła marzyć o czymś nowym.
Wiele aktorek, które nie były w stanie zarobić na życie, pracując
w zawodzie, zostawało kurtyzanami utrzymywanymi przez
zamożnych kochanków. Takie kobiety miały ogromne garderoby,
mogły pojawiać się tam, gdzie chciały, i chociaż członkowie tak
zwanego dobrego towarzystwa patrzyli na nie z góry, nie
ograniczali ich despotyczni mężowie. Gabrielle miała szczęście
— Etienne Balsan, młody mężczyzna, któremu spodobała się na
scenie, poprosił ją, aby zamieszkała w pobliskim zamku
będącym jego własnością. Etienne odziedziczył rodowy majątek
i wiódł bardzo rozrywkowe życie. Gabrielle, znana obecnie
wszystkim jako Coco, przyjęła tę ofertę.
Zamek był pełen kurtyzan z całej Europy, ciągle jakieś
przyjeżdżały i wyjeżdżały. Niektóre były sławne, a wszystkie
piękne i światowe. Życie tam okazało się stosunkowo proste,
obejmowało głównie konne przejażdżki po okolicy i wieczorne
niezwykle wystawne imprezy. Zauważalne były różnice klasowe.
Ilekroć do zamku przybywali arystokraci lub bardzo ważne
osoby, kobiety takie jak Coco jadały ze służbą i musiały pozostać
niewidoczne.
Nie mając nic do roboty i ponieważ znowu czuła się
niespokojna, Coco zaczęła przeprowadzać na sobie autoanalizę i
myśleć o tym, co ją czeka w przyszłości. Miała wielkie ambicje,
ale wychodziło na to, że zawsze dąży do czegoś, co jest poza jej
zasięgiem — stale marzyła o przyszłości, która była po prostu
niemożliwa. Najpierw były to pałace z romansów, potem wielka
kariera na scenie i zamiar stania się drugą Sarą Bernhardt.
Najnowsze marzenie było równie absurdalne. Wspaniałe
kurtyzany były zmysłowymi, pięknymi kobietami, tymczasem
Coco wyglądała raczej jak chłopiec. Nie miała kobiecych
kształtów i nie była klasyczną pięknością. Tym, czym
oczarowywała mężczyzn, były raczej jej styl bycia i energia —
cechy raczej nietrwałe. Zawsze chciała czegoś, co mieli inni,
wyobrażając to sobie jako coś w rodzaju ukrytego skarbu. W
przypadku innych kobiet byli nim ich narzeczeni lub mężowie, a
największym pragnieniem Coco było ich uwodzenie, co robiła
przy wielu okazjach. Kiedy jednak otrzymywała to, czego
chciała, na przykład narzeczonego lub życie w zamku,
nieuchronnie
zaczynała
odczuwać
rozczarowanie
rzeczywistością. Nie było wiadomo, co tak naprawdę mogłoby ją
ostatecznie zadowolić.
Pewnego dnia, nie zastanawiając się, do czego konkretnie
zmierza, weszła do sypialni Balsana i podkradła mu kilka ubrań.
Zaczęła nosić stroje, które zestawiała, kierując się wyłącznie
własną inwencją — na przykład klasyczne, zapinane pod szyją
koszule i tweedowe płaszcze w połączeniu z własnymi
ubraniami, a na głowie męski słomkowy kapelusz. Nosząc te
stroje, zauważyła, że po pierwsze ma poczucie niezwykłej
wolności dzięki wyzwoleniu się z gorsetów, niewygodnych sukni
i ciężkich nakryć głowy, jakie nosiły kobiety, a po drugie, że
zwraca na siebie uwagę, co sprawia jej niezwykłą przyjemność.
Pozostałe kurtyzany zaczęły się jej przyglądać z nieukrywaną
zazdrością. Urzekł je ten androgyniczny styl. Nowe stroje
dobrze pasowały do jej sylwetki, a poza tym nikt dotąd nie
widział tak ubranej kobiety. Balsan był oczarowany. Zabrał ją do
swojego krawca, który na podstawie wskazówek, jakich mu
udzieliła, dopasował dla niej chłopięcy strój jeździecki z
bryczesami. Coco nauczyła się jeździć konno, ale nie siedząc w
siodle bokiem, jak inne kobiety. Zawsze miała w sobie sportowe
zacięcie, więc w ciągu kilku miesięcy stała się doświadczoną
amazonką. I zaczęła się wszędzie pojawiać w swoim dziwnym
stroju do jazdy konnej.
Nowy wygląd uświadomił w końcu Coco charakter jej
niejasnych pragnień: tym, czego chciała, była władza i wolność,
jaką mieli mężczyźni — a odzwierciedlały to mniej krępujące
ubrania, jakie nosili. Coco wyczuwała także, że i inne kurtyzany
— czy w ogóle inne kobiety mieszkające w zamku — mogłyby się
z tymi pragnieniami identy kować. Było to coś ledwie
uchwytnego, coś w atmosferze — tłumiona skłonność, którą
dobrze wykorzystała. Po kilku tygodniach niektóre kurtyzany
zaczęły odwiedzać ją w pokoju i przymierzać słomkowe
kapelusze, które ozdabiała wstążkami i piórami. W porównaniu
ze skomplikowanymi i niewygodnymi nakryciami głowy, które
kobiety musiały przypinać do włosów, te kapelusze były proste i
łatwe w noszeniu. Kurtyzany zaczęły pojawiać się w mieście w
kapeluszach od Chanel i wkrótce także inne kobiety z okolicy
zaczęły pytać, gdzie można je kupić. Balsan zaproponował Coco,
aby skorzystała z jego mieszkania w Paryżu, w którym mogłaby
zacząć robić znacznie więcej kapeluszy i być może rozpocząć
działalność biznesową. Jego oferta została skwapliwie przyjęta.
Wkrótce w życiu Coco pojawił się nowy mężczyzna — bogaty
Anglik Arthur Capel, którego ekscytował jej nietypowy wygląd i
wielkie ambicje. Zostali kochankami. Capel zaczął przysyłać do
studia Coco swoje przyjaciółki arystokratki i wkrótce jej
kapelusze stały się przebojem. Niedługo potem oprócz
kapeluszy Coco zaczęła sprzedawać projektowane przez siebie
stroje — wyglądające tak samo androgynicznie jak te, które
nosiła sama, wykonane z najtańszej dzianiny dżersejowej, ale
wydające się zapewniać pewien rodzaj swobody ruchów, tak
różny od tego, do czego przyzwyczaiły kobiety dominujące
dotąd style. Capel zachęcił ją do otwarcia sklepu w nadmorskim
miasteczku Deauville, w którym spędzali letnie miesiące
wszyscy modni paryżanie. Pomysł okazał się świetny: w
stosunkowo małym, pełnym wścibskich oczu i najmodniejszych
Francuzek mieście zachowanie i stroje Coco wzbudziły sensację.
Zaskakiwała na przykład mieszkańców, kąpiąc się w morzu.
Kobiety nie robiły takich rzeczy, a kostiumy kąpielowe dla nich
zasadniczo nie istniały, więc uszyła własny z takiej samej
dzianiny, z której były jej stroje. Po kilku tygodniach jej sklep
zaczęły nieustannie oblegać domagające się kostiumów kobiety.
Spacerowała po Deauville ubrana we własne, charakterystyczne
stroje — androgyniczne, łatwe do noszenia i lekko
prowokacyjne, bo podkreślały linię ciała. Znalazła się na ustach
całego miasta. Kobiety desperacko próbowały się dowiedzieć,
skąd bierze swoje ubrania. Coco stale improwizowała,
korzystając z męskich strojów i próbując tworzyć nowy styl.
Rozcięła jeden ze swetrów Capela, dodała guziki, tworząc
nowoczesną wersję kardiganu dla kobiet, i wywołała
szaleństwo. Ścięła włosy na krótko, wiedząc, że taka fryzura
pasuje do jej twarzy, i nagle stało się to nowym trendem.
Wyczuwając, że to jej czas, rozdawała szyte przez siebie ubrania
za darmo pięknym kobietom o odpowiednich koneksjach, które
z kolei zaczynały ścinać włosy w podobny do niej sposób.
Uczestnicząc w najbardziej wziętych przyjęciach, te kobiety —
wyglądające jak klony samej Chanel — stały się wzorcami
nowego stylu, który rozprzestrzenił się daleko poza granice
Deauville, docierając do samego Paryża.
W 1920 roku Chanel stała się jedną z najbardziej znanych
projektantek mody na świecie i najsłynniejszą twórczynią
trendów swoich czasów. Jej ubrania zostały zbroją nowej kobiety
— pewnej siebie, prowokującej i nawet nieco zbuntowanej.
Niektóre sukienki swojego autorstwa, chociaż były tanie w
produkcji i nadal szyte z dżerseju, wyceniała niezwykle drogo, a
bogate kobiety chętnie płaciły wygórowane ceny, aby tylko mieć
swój udział w mistyce Chanel. Szybko wróciła jednak dawna
nerwowość. Coco chciała czegoś innego, większego —
szybszego sposobu na dotarcie do kobiet z wszystkich kręgów
społecznych. Aby zrealizować to marzenie, zdecydowała się na
bardzo nietypową strategię — stworzyła i wprowadziła na rynek
własne perfumy.
W tym czasie domy mody nie sprzedawały własnych perfum i
nikt nie słyszał o promujących je kampaniach marketingowych.
Ale Chanel miała plan. Perfumy miały być tak charakterystyczne
jak jej ubrania, ale jeszcze bardziej eteryczne, dosłownie jak
aura, która ekscytowałaby i mężczyzn, i kobiety, zarażając
wszystkich pragnieniem ich posiadania. Aby to osiągnąć,
wybrała przeciwny niż inni wytwórcy perfum kierunek,
odchodząc od naturalnego, kwiatowego zapachu. Zamiast tego
chciała stworzyć coś, czemu nie dałoby się przypisać woni
konkretnego kwiatu. Chciała, żeby jej perfumy pachniały jak
„bukiet abstrakcyjnych kwiatów”, ich zapach miał być
przyjemny, ale zupełnie nowatorski. W przeciwieństwie do
innych perfum jej kompozycja miała pachnieć dla każdej kobiety
inaczej. Posunęła się nawet dalej i postanowiła nadać jej
wyjątkowo niezwykłą nazwę. Perfumy nazywano w tamtych
czasach w niezwykle poetycki i romantyczny sposób, a Chanel
nadała im nazwę pochodząca od własnego nazwiska i dodała
prosty numer — Chanel nr 5, jakby był to jakiś eksperymentalny
środek chemiczny. Perfumy nalewano do eleganckich,
modernistycznych buteleczek, a na etykietce pojawiło się nowe
logo w postaci połączonych ze sobą liter „C”. Nic nie wyglądało
tak jak one!
Aby wprowadzić perfumy na rynek, Coco zdecydowała się na
kampanię podprogową. Zaczęła od rozpylania zapachu w swoim
paryskim sklepie. Wypełniał powietrze i klientki stale pytały, co
to takiego, a Coco udawała, że nie wie, o co im chodzi.
Następnie wsuwała buteleczki bez etykiet, do torebek
najzamożniejszych i najbardziej ustosunkowanych klientek.
Wkrótce kobiety zaczęły mówić o tym dziwnym, nowym
zapachu, uzależniającym i niemożliwym do przypisania
żadnemu ze znanych kwiatów. Wieść o kolejnym osiągnięciu
Chanel zaczęła się rozprzestrzeniać jak pożar i w jej sklepie
pojawiały się tłumy kobiet błagających o sprzedanie im tego
nowego zapachu, którego buteleczki zaczęła dyskretnie
ustawiać na półkach. Cały zapas został wyprzedany po zaledwie
kilku tygodniach. W branży nic podobnego nigdy dotąd się nie
wydarzyło — Chanel nr 5 stały się najsłynniejszymi perfumami
w historii, przynosząc Coco fortunę.
Przez następne dwadzieścia lat dom mody Chanel niepodzielnie
panował w branży, ale w czasie II wojny światowej Coco
irtowała z nazizmem, pozostając w Paryżu podczas okupacji i
utrzymując kontakty z prominentnymi hitlerowcami. Na
początku wojny zamknęła swój sklep, a pod koniec wojny
Francuzi uznali, że za sprawą swoich politycznych sympatii
Coco okryła się hańbą. Świadoma tego faktu i być może
zawstydzona Chanel uciekła do Szwajcarii, gdzie przebywała na
narzuconym samej sobie wygnaniu. W 1953 roku uznała jednak,
że chce nie tylko wrócić, ale dokonać czegoś większego.
Chociaż miała już siedemdziesiąt lat, czuła się zdegustowana
najnowszymi trendami w modzie, uznając je za coś wstecznego,
za powrót do dawnych ograniczeń i udziwnień w sferze strojów
dla kobiet, które to ograniczenia starała się zwalczać. Być może
był to także sygnał powrotu do przypisywania kobietom bardziej
podporządkowanej roli. Dla Chanel było to najtrudniejsze
wyzwanie w życiu — po czternastu latach nieobecności prawie
wszyscy już o niej zapomnieli. Nikt nie uważał jej za osobę
wyznaczającą trendy. Musiała zaczynać niemal od zera.
Pierwszym ruchem, jaki wykonała, było rozsianie plotek, że
planuje powrót, ale odmawiała udzielania jakichkolwiek
wywiadów. Chciała wzbudzić ekscytację i stać się tematem
rozmów, ale otaczała się aurą tajemnicy. Nowa kolekcja
zadebiutowała w 1954 roku, ściągając do jej salonu
nieprzebrane tłumy ludzi, którzy pragnęli obejrzeć stroje —
głównie z ciekawości. Niemal natychmiast pojawiło się poczucie
rozczarowania. Kreacje były zasadniczo powtórką jej stylu z lat
trzydziestych z nielicznymi dodatkami. Wszystkie modelki były
kopiami Chanel, naśladowały nawet jej sposób chodzenia.
Publiczność uznała Chanel za kobietę beznadziejnie zamkniętą
w przeszłości, która to przeszłość nigdy nie powróci. Ubrania
wydawały się passé, więc prasa nie zostawiła na niej suchej
nitki, dodatkowo przypominając jej nazistowskie sympatie z
czasów wojny.
Dla niemal każdego projektanta byłby to druzgocący cios, ale
Chanel wydawało się to wszystko zupełnie nie obchodzić. Jak
zwykle miała plan i wiedziała lepiej. Już na długo przed
debiutem w Paryżu uznała, że rynkiem dla jej nowej kolekcji
będą Stany Zjednoczone. Amerykańskie kobiety najbardziej
odpowiadały jej wrażliwości — były wysportowane, zwracały
uwagę na swobodę ruchów i nieskrępowaną sylwetkę, wręcz
emanowały praktycznością. I miały do wydania więcej pieniędzy
niż ktokolwiek inny na świecie. Nowa linia faktycznie wywołała
w Stanach sensację, więc niedługo potem swoją krytykę zaczęli
łagodzić także Francuzi. Po roku od powrotu Chanel odzyskała
pozycję najsłynniejszej projektantki na świecie, a jej kolekcje
powróciły do prostych, klasycznych kształtów, które zawsze
promowała. W jej kostiumach zaczęła się podczas wielu
wystąpień publicznych pojawiać sama Jacqueline Kennedy — był
to najbardziej czytelny symbol władzy, jaką Chanel odzyskała.
Kiedy Coco wróciła na swoje miejsce na szczycie, zaczęła
ponownie iść pod prąd, zarówno w kontekście czasów, jak i
branży. Wielkim problemem w świecie mody było wtedy
piractwo, po pokazach natychmiast pojawiały się podróbki
strojów znanych marek. Projektanci pilnie strzegli wszystkich
swoich tajemnic i zwalczali za pośrednictwem sądów wszelkie
imitacje. Chanel zrobiła coś odwrotnego. Zapraszała na swoje
pokazy bardzo różnych ludzi i pozwalała im robić zdjęcia.
Wiedziała, że zmobilizuje to wiele osób, które zarabiają na życie,
tworząc tanie wersje jej strojów, ale właśnie tego chciała.
Zachęcała nawet zamożne kobiety, aby przyprowadzały ze sobą
szwaczki, które robiły szkice projektów, a następnie szyły ich
kopie. Bardziej niż na zarabianiu pieniędzy zależało jej na tym,
aby móc widzieć swoje kreacje wszędzie i czuć, że ona sama i jej
dzieła są obiektami pożądania kobiet należących do wszelkich
nacji i klas społecznych. Była to słodka zemsta dziewczyny,
która dorastała w poczuciu, że jest ignorowana, niekochana i
odrzucana. Chciała ubierać miliony kobiet; znamię jej talentu
miało być widoczne wszędzie — i właśnie tak się stało kilka lat
po jej powrocie.
Interpretacja. Gdy Chanel zaczęła przymierzać ubrania
Etienne Balsana i przyciągnęła nowy rodzaj uwagi, w jej mózgu
zaskoczyło coś, co na zawsze miało zmienić jej życie. Wcześniej
zawsze pożądała czegoś transgresywnego, co stymulowało jej
fantazje. Sierotka z nizin społecznych nie powinna aspirować do
nawiązywania bliskich kontaktów z ludźmi z klas wyższych —
nie było to społecznie akceptowalne. Dla kogoś wychowanego w
klasztorze niespecjalnie odpowiednimi zajęciami były także
aktorstwo i rola kurtyzany.
Gdy jednak Coco zaczęła jeździć wokół zamku w swoich
bryczesach i słomkowym kapeluszu, nagle to ona stała się
obiektem pożądania dla innych. I przyciągał ich właśnie
transgresywny aspekt jej ubioru, celowe lekceważenie
tradycyjnych ról związanych z płcią. Zamiast pozostawać
uwięzioną w wyimaginowanym świecie pełnym marzeń i
fantazji, mogła być tą, która stymuluje tego rodzaju fantazje u
innych. Wystarczyło odwrócić perspektywę — zacząć myśleć o
widzach i opracować strategię sposobu przemawiania do ich
wyobraźni. Obiekty, których pragnęła od dzieciństwa, były
zawsze nieco niejasne, nieuchwytne i otoczone aurą tabu. I
właśnie to stanowiło o ich uroku. Taka jest natura ludzkiego
pożądania. Coco musiała po prostu to odwrócić i włączyć te
elementy do obiektów, które tworzyła.
A oto, jak wykonała tę magiczną sztuczkę: najpierw otoczyła
samą siebie i to, co tworzyła, aurą tajemniczości. Nigdy nie
mówiła o swoim trudnym dzieciństwie. Wymyślała niezliczone
sprzeczne opowieści o swojej przeszłości. Nikt tak naprawdę nic
o niej nie wiedział. Starannie kontrolowała liczbę swoich
wystąpień publicznych i znała wartość chwilowej nieobecności.
Nigdy nie ujawniła receptury swoich perfum i w ogóle nie
wypowiadała się na temat tego, jak przebiega jej proces
twórczy. Jej dziwnie pociągające logo zostało zaprojektowane,
aby
stymulować
interpretacje.
Wszystko
to
tworzyło
nieskończoną przestrzeń dla wyobraźni odbiorców, którzy mogli
oddawać się licznym spekulacjom na temat mitu Coco. Dalej:
zawsze kojarzyła swoje projekty z czymś w nieco niejasny
sposób transgresywnym. Jej kreacje miały pewien męski aspekt,
ale pozostawały zdecydowanie kobiece. Dawały kobietom
poczucie, że przekraczają pewne granice płciowe — że zarówno
pod względem zycznym, jak i psychicznym wyzwalają się z
okowów. Stroje projektowane przez Coco były także
dopasowane do ciała, łącząc swobodę ruchów z seksapilem. Nie
przypominały ubrań babci. Noszenie Chanel było deklaracją
młodości i nowoczesności. Kiedy nowy styl się przyjął, młodym
kobietom trudno się było oprzeć pokusie.
Wreszcie, Chanel od samego początku dbała, aby jej stroje
można było zobaczyć wszędzie. Widok innych kobiet, które je
nosiły, stymulował pragnienie rywalizacji, chęć zaopatrzenia się
w takie same kreacje, aby nie znaleźć się w tyle. Coco
przypominała sobie, jak bardzo pragnęła mężczyzn, którzy byli
już zajęci. Pożądała ich, bo pożądał ich także ktoś inny. Tego
rodzaju
impulsów
skłaniających
do
współzawodnictwa
doświadczamy wszyscy, a szczególnie silnie działają one w
przypadku kobiet.
Prawdę mówiąc, słomkowe kapelusze, które początkowo
projektowała Coco, nie były niczym więcej niż zwykłymi
przedmiotami, które każdy mógł kupić w domu towarowym.
Pierwsze projektowane przez nią stroje były szyte z najtańszych
materiałów. Perfumy były mieszanką zapachu zwyczajnych
kwiatów, na przykład jaśminu, i chemikaliów, nie były niczym
egzotycznym ani szczególnym. To czysta psychologiczna magia
przekształcała je wszystkie w obiekty, które stymulowały
intensywne pragnienie, aby je zdobyć.
Zrozum: podobnie jak Chanel musisz odwrócić perspektywę.
Zamiast koncentrować się na tym, czego w świecie pragniesz i
pożądasz, musisz nauczyć się koncentrować na innych, na ich
tłumionych pragnieniach i niezaspokojonych fantazjach. Musisz
uczyć się obserwować, w jaki sposób inni postrzegają Ciebie i
obiekty, które tworzysz — tak, jakbyś patrzył na siebie i swoją
pracę z zewnątrz. Zapewni Ci to niemal nieograniczoną moc
kształtowania percepcji innych osób w kontekście tych obiektów
i wprawiania ich w ekscytację. Ludzie nie chcą prawdy ani
szczerości i nie zmieni tego częstotliwość, z jaką powtarzamy
takie brednie. Oni chcą, aby ktoś pobudzał ich wyobraźnię i
zapewniał im niebanalne doświadczenia. Chcą fantazji i
przedmiotów pożądania których mogliby pragnąć i poszukiwać.
Wykreuj wokół siebie i swojej pracy atmosferę tajemnicy. Powiąż
ją z czymś nowym, nieznanym, egzotycznym, progresywnym i
mającym posmak tabu. Nie de niuj swojego komunikatu, niech
pozostaje niejasny. Stwórz iluzję wszechobecności — Twój
obiekt powinien być widoczny wszędzie i pożądany przez
wszystkich. A resztą niech zajmie się tak charakterystyczna dla
wszystkich ludzi utajona pożądliwość, uruchamiając łańcuchową
reakcję pragnień.
Nareszcie mam to, czego chciałem. Czy jestem szczęśliwy?
Nie całkiem. Czego zatem mi brak? Moja dusza nie wykazuje
już oznak pikantnej aktywności, jaką zapewnia pragnienie...
Och, nie powinniśmy się łudzić — przyjemność zapewnia nie
spełnienie, ale dążenie do niego.
— PIERRE-AUGUSTIN CARON DE BEAUMARCHAIS
Klucze do ludzkiej natury
Jako ludzie rzadko bywamy zadowoleni z tego, co mamy. Działa
w nas jakaś perwersyjna siła, która sprawia, że w chwili, gdy
wchodzimy w posiadanie czegoś lub dostajemy to, czego
chcieliśmy, nasze umysły zaczynają dryfować w kierunku czegoś
nowego i odmiennego, wyobrażamy sobie, że możemy mieć coś
lepszego. Im bardziej odległy czy mniej osiągalny jest ten nowy
obiekt, tym większe odczuwamy pragnienie, aby go posiąść.
Moglibyśmy to nazwać syndromem bardziej zielonej trawy, to
taki psychologiczny odpowiednik złudzenia optycznego — gdy
zaczynamy obserwować trawę z coraz mniejszej odległości,
dostrzegamy, że wcale nie jest taka zielona. Gdy coraz bardziej
zbliżamy się do obiektu naszego pożądania, zauważamy, że nie
jest aż tak atrakcyjny, jak myśleliśmy.
Ten syndrom jest bardzo głęboko zakorzeniony w naszej
naturze. Najstarszy odnotowany przykład jego istnienia można
znaleźć w Starym Testamencie, w opowieści o exodusie z
Egiptu. Mojżesz, wybrany przez Boga, aby zabrać Izraelitów do
Ziemi Obiecanej, wyprowadził ich na pustkowia, po których
błąkali się przez czterdzieści lat. W Egipcie Izraelici byli
niewolnikami i mieli ciężkie życie, ale w obliczu trudów na
pustyni nagle zaczęli odczuwać nostalgię za tym, jak było
wcześniej. Gdy zajrzał im w oczy głód, Bóg zaopatrzył ich w
mannę z nieba, ale nie była ona niczym, co nawet z daleka
mogłoby przypominać pyszne melony, ogórki i mięsiwa, które
znali z Egiptu. Nieszczególnie ekscytowały ich czynione przez
Boga cuda (na przykład to, że z jego woli rozstąpiło się Morze
Czerwone), więc postanowili zrobić sobie złotego cielca,
którego zaczęli czcić, ale gdy Mojżesz ich za to ukarał, szybko
stracili zainteresowanie nowym bóstwem.
Przez cały czas jęczeli i narzekali, stale przyprawiając Mojżesza
o ból głowy. Mężczyźni pożądali cudzoziemek, a ogólnie wszyscy
rozglądali się za jakimś nowym kultem, któremu mogliby się
oddać. Te niekończące się przejawy niezadowolenia zirytowały
nawet samego Boga, który zakazał całemu pokoleniu, w tym
Mojżeszowi, wstępu do Ziemi Obiecanej. Nawet jednak po tym,
jak krainę mlekiem i miodem płynącą zasiedliło następne
pokolenie, narzekania trwały w najlepsze. Izraelici niezależnie
od tego, co mieli, marzyli o czymś lepszym za horyzontem.
Także współcześnie da się dostrzec działanie tego syndromu w
naszym codziennym życiu. Nieustannie przyglądamy się innym
ludziom, którzy wydają się żyć lepiej niż my — bo mieli bardziej
kochających rodziców, bo ich kariery są bardziej ekscytujące, bo
wiodą łatwiejsze życie. Nawet gdy pozostajemy w doskonale
satysfakcjonującym związku, nasze umysły nieustannie kierują
się ku jakimś nowym osobom, ku komuś, kto nie ma boleśnie
rzeczywistych wad naszego partnera, a przynajmniej tak nam
się wydaje. Marzymy o wyrwaniu się z naszego nudnego życia i
odbyciu podróży do jakiejś egzotycznej krainy, w której ludzie są
po prostu szczęśliwsi od nas, żyjących w ponurym mieście. Gdy
tylko zdobywamy pracę, natychmiast zaczynamy sobie
wyobrażać coś lepszego. Na poziomie politycznym władze są
skorumpowane i potrzebujemy jakiejś rzeczywistej zmiany, być
może rewolucji, po której — jak sobie wyobrażamy — nastanie
prawdziwa utopia, by zastąpić niedoskonały świat, w którym
żyjemy. Nie myślimy o ogromnej większości rewolucji znanych z
historii, w rezultacie których nic się nie zmieniło albo zmieniło
się wszystko — tyle że wyłącznie na gorsze.
We wszystkich takich przypadkach, gdy zbliżamy się do ludzi,
którym zazdrościmy, do domniemanie szczęśliwej rodziny, do
kolejnej osoby, której pragniemy, do mieszkańców egzotycznych
krain, które chcemy poznać, do lepszej pracy, do
wyimaginowanej utopii, dociera do nas, że wszystko to jest
iluzją. I często kiedy działamy, realizując te pragnienia, w
rozczarowujący sposób zdajemy sobie z tego sprawę, ale nie
zmienia to naszego zachowania. Kolejny lśniący w oddali obiekt,
kolejny egzotyczny kult czy plan szybkiego wzbogacenia się
nieuchronnie nas uwodzą.
Jednym z najbardziej uderzających przykładów tego syndromu
jest sposób, w jaki zaczynamy postrzegać własne dzieciństwo,
gdy odchodzi ono w przeszłość. Większość z nas pamięta
wspaniały czas zabawy i ekscytacji. Z wiekiem staje się on w
naszej
pamięci
coraz
bardziej
niezwykły.
Oczywiście
„przypadkiem”
zapominamy
o
lękach,
kompleksach
i
krzywdach, które nękały nas w dzieciństwie i zapewne
pochłaniały więcej naszej przestrzeni mentalnej niż pamiętane
przez nas ulotne przyjemności. Ponieważ jednak nasza młodość
jest obiektem, który stopniowo coraz bardziej oddala się w
czasie, mamy skłonność do jej idealizowania, do uznawania jej
za zieleńszą niż zielona.
Funkcjonowanie tego syndromu można wyjaśnić, wspominając o
trzech cechach ludzkiego mózgu. Pierwsza z nich to tak zwana
indukcja — chodzi o to, że coś pozytywnego generuje w naszym
umyśle kontrastowy, negatywny obraz. Najlepiej widać to w
sposobie, w jaki patrzymy na otoczenie. Kiedy widzimy jakiś
kolor — na przykład czerwony lub czarny — wzmaga się także
nasza wrażliwość na kolor mu przeciwstawny, w tym przypadku
zielony lub biały. Patrząc na czerwony obiekt, często widzimy
wokół niego zieloną aureolę. Ogólnie rzecz biorąc, nasz umysł
działa na zasadzie kontrastów. Jesteśmy w stanie formułować
koncepcje
na
temat
czegoś,
zyskując
świadomość
przeciwieństwa lub przeciwieństw tego czegoś, a nasz mózg
nieustannie te kontrasty pogłębia.
Oznacza to po pierwsze, że kiedy coś widzimy lub sobie
wyobrażamy, nasze umysły nie mogą nie widzieć lub nie
wyobrażać sobie czegoś przeciwstawnego. Jeśli kultura, w
której żyjemy, nie pozwala nam o czymś myśleć lub żywić
konkretne pragnienia, to takie tabu natychmiast kieruje nasze
myśli ku temu, czego się nam zabrania. Każde „nie” wywołuje
odpowiadające mu „tak”. (Branża pornogra czna w Anglii
powstała właśnie dlatego, że w czasach wiktoriańskich wydano
zakaz rozpowszechniania pornogra i). Tego umysłowego
rozchwiania pomiędzy kontrastami nie jesteśmy w stanie
kontrolować. Predysponuje nas ono do myślenia właśnie o tym,
czego nie mamy, a następnie do pragnienia tego czegoś.
Po
drugie,
samozadowolenie
byłoby
dla
obdarzonych
świadomością zwierząt takich jak ludzie niebezpieczną cechą
ewolucyjną. Gdyby nasi pradawni przodkowie byli skłonni
odczuwać zadowolenie z warunków, w jakich żyli, nie byliby
wystarczająco
czujni
w
obliczu
wszelkich
możliwych
niebezpieczeństw czających się w pozornie nawet najbardziej
bezpiecznym otoczeniu. Przetrwaliśmy i rozwijamy się dzięki
ciągłej świadomej czujności, która predysponowała nas do
myślenia i wyobrażania sobie potencjalnie negatywnych stron
każdej życiowej sytuacji. Nie żyjemy już na sawannach ani w
lasach, w których mogłyby nam zagrażać drapieżniki i inne
naturalne
niebezpieczeństwa,
ale
nasze
mózgi
są
zaprogramowane, jakby tak było. Skłaniamy się zatem ku stale
negatywnym inklinacjom, co świadomie często wyrażamy,
oddając się narzekaniom.
I wreszcie po trzecie, to, co prawdziwe i to, co wyobrażone
wywołuje w mózgu podobne wrażenia. Dowiodły tego liczne
eksperymenty, w ramach których mózgi wyobrażających sobie
coś osób wykazywały aktywność typu elektrycznego i
chemicznego, która była zadziwiająco podobna do aktywności
pojawiającej się wtedy, gdy te osoby coś faktycznie przeżywały,
a wszystko to było rejestrowane metodą funkcjonalnego
rezonansu magnetycznego (fRMI). Rzeczywistość może bywać
dość trudna, pełna ograniczeń i problemów. Wszyscy musimy
umrzeć. Każdego dnia stajemy się starsi i ubywa nam sił.
Sukces wymaga poświęcenia i ciężkiej pracy. Za to w wyobraźni
możemy wykraczać poza te ograniczenia i rozpatrywać
najróżnorodniejsze
możliwości.
Nasza
wyobraźnia
jest
zasadniczo nieograniczona, a to, co sobie wyobrażamy, ma
niemal identyczną siłę jak to, czego doświadczamy. W ten
sposób stajemy się istotami, które nieustannie wykazują
skłonność do wyobrażania sobie czegoś lepszego niż obecne
okoliczności i odczuwania pewnej przyjemności z uwalniania się
od rzeczywistości.
Wszystko to sprawia, że syndrom „bardziej zielonej trawy” jest
w nieunikniony sposób obecny w naszej konstrukcji
psychologicznej. Nie powinniśmy prawić sobie wzajemnie
morałów ani narzekać na tę (być może) wadę ludzkiej natury. To
element życia umysłowego każdego z nas, z którym wiąże się
tak naprawdę wiele korzyści. Jest on źródłem zdolności do
myślenia w kategoriach nowych możliwości i innowacyjności. To
właśnie dzięki niemu nasza wyobraźnia stała się tak potężnym
instrumentem. A z drugiej strony jest także konstruktem, za
którego sprawą jesteśmy w stanie poruszać, ekscytować i
uwodzić innych.
Wiedza o tym, jak wykorzystywać naturalną pożądliwość innych,
jest ponadczasową sztuką i fundamentem wszelkich postaci
perswazji. Problemem, przed którym stoimy obecnie, nie jest to,
że ludzie nagle przestali odczuwać pragnienia, ale coś wręcz
przeciwnego — że tracimy więź z tą sztuką i mocą, jaką nam
ona zapewnia.
Dowody na istnienie tego stanu są widoczne w naszej kulturze.
Żyjemy w czasach bombardowania i nasycenia. Reklamodawcy
zasypują nas swoimi komunikatami i wizerunkami marek,
kierując nas to tu, to tam, byśmy coś klikali i kupowali. Filmy są
jak maczuga — walą nas w głowę i atakują zmysły. Politycy to
mistrzowie wzbudzania zamętu i wykorzystywania naszego
niezadowolenia stanem obecnym, którzy jednak nie mają
pojęcia, jak pobudzić naszą wyobraźnię w kontekście
przyszłości. Wszystko to powoduje, że zatracamy subtelność, i
ogólnie ogranicza naszą wyobraźnię, która skrycie pragnie
czegoś innego.
Tego rodzaju dowody widać także w relacjach osobistych. Coraz
więcej osób zaczyna wierzyć, że inni powinni ich pragnąć po
prostu za to, kim są. Oznacza to ujawnianie wszelkich
możliwych informacji na swój temat, udostępnianie wszem
wobec wiadomości o tym, co się lubi, a czego nie, i dążenie do
tego, aby być jak najbardziej znanym jak najszerszemu ogółowi.
Nie pozostawia to miejsca na wyobraźnię, więc kiedy mężczyzna
lub kobieta, której tacy ludzie pragną, traci nimi
zainteresowanie, wchodzą oni do sieci i zaczynają gardłować na
temat tego, jak powierzchowni są mężczyźni czy jak
nieodpowiedzialne są kobiety. Stajemy się coraz bardziej
egocentryczni (patrz: rozdział 2.) i coraz trudniej jest nam
analizować psychikę drugiej osoby, aby móc wyobrazić sobie,
czego ona chce od nas, a nie wyłącznie fantazjować o tym,
czego my oczekujemy od niej.
Zrozum: można naturalnie uznawać to wszystko za dowód na to,
że my, ludzie, stajemy się coraz bardziej szczerzy i
prawdomówni, ale ludzka natura nie zmienia się na przestrzeni
kilku pokoleń. Ludzie stają się coraz mniej wrażliwi na niuanse i
coraz bardziej jednostronni nie za sprawą silnego przymusu
moralnego, ale z powodu wzrastającego egocentryzmu i
ogólnego lenistwa. Bycie sobą czy rozgłaszanie własnego
komunikatu po prostu nie wymaga wysiłku. A efektem braku
wysiłku jest brak wpływu na psychikę innych ludzi. Oznacza to,
że zainteresowanie innych nami staje się cienkie jak papier. Ich
uwaga szybko przemija, a my nie wiemy dlaczego. Nie daj się
nabrać na modny obecnie łatwy moralizm, który zachęca do
uczciwości kosztem powabu. Kieruj się w przeciwną stronę.
Skoro jest tak niewielu ludzi, którzy rozumieją sztukę
wzbudzania pożądania, możesz w ten sposób zyskać
nieograniczone możliwości, by błyszczeć i wykorzystywać
wypierane przez innych fantazje.
Strategie stymulowania pożądania
Kluczem do skłonienia tego prawa, aby działało na naszą
korzyść, jest uprzedmiotowienie siebie i tego, co wytwarzamy.
Normalnie pozostajemy zamknięci we własnych myślach i
marzeniach. Wyobrażamy sobie, że ludzie powinni nas kochać i
szanować za to, kim jesteśmy. Wierzymy, że to, co tworzymy,
powinno w naturalny sposób ekscytować innych. W końcu
zainwestowaliśmy mnóstwo wysiłku i mamy wielkie nadzieje na
sukces. Inni tego jednak nie dostrzegają. Dla nich jesteśmy po
prostu osobą taką jak inne i będąc tacy właśnie, wzbudzamy ich
ciekawość i ekscytację albo obojętność, a nawet wrogość.
Przenoszą na nas własne fantazje i troski. Po upublicznieniu
nasza praca także staje się obiektem całkowicie oderwanym od
naszych własnych nadziei i marzeń, wzbudzając emocje, które
bywają słabe bądź silne. I to do takiego stopnia, że możemy
zobaczyć siebie i to, co wytwarzamy, jako obiekty, które inni
ludzie postrzegają na swój własny sposób, że dysponujemy
mocą zmieniania ich percepcji i tworzenia przedmiotów
pożądania.
Oto trzy główne strategie tworzenia takich obiektów.
Musisz wiedzieć, jak i kiedy się wycofywać. To esencja całej
sztuki. Stwarzamy obecność, którą inni widzą i interpretują.
Jeśli zachowujesz się w nazbyt oczywisty sposób, jeśli inni są w
stanie łatwo Cię przejrzeć i zrozumieć, jeśli zbyt wyraźnie
demonstrujesz swoje potrzeby, wtedy ogół podświadomie
zaczyna odczuwać coś na kształt braku szacunku i z czasem
traci Tobą zainteresowanie. Twoja obecność musi mieć w sobie
pewien chłód, jakbyś czuł, że możesz się obejść bez innych. Coś
takiego sygnalizuje ludziom, że uważasz się za godnego
szacunku, co w nieuświadamiany sposób podnosi Twoją wartość
w ich oczach i sprawia, że zaczynają się za Tobą uganiać. Taka
odrobina oziębłości to pierwsza postać wycofania, jaką musisz
stosować. Dodaj do niej nieco konsternacji i niejednoznaczności
odnośnie do tego, kim jesteś. Twoje opinie, wartości i gusta
nigdy nie powinny być dla innych zbyt oczywiste. Zapewni im to
możliwość „wdrukowywania” w Ciebie tego, co zechcą.
Mistrzami takich działań są gwiazdy lmowe. Przekształcają
swoje twarze i swoją obecność w ekrany, na które inni mogą
rzutować własne fantazje. Zasadniczo powinieneś tworzyć
atmosferę tajemniczości i wywoływać chęć różnorodnego
interpretowania Twojej obecności i działań.
Kiedy wyczujesz, że przyciągnąłeś wyobraźnię innych, że masz
na nich haczyk, musisz posłużyć się zyczną nieobecnością i
wycofaniem. Nie zawsze jesteś dostępny. Może minąć dzień czy
nawet tydzień bez Twojej obecności. Powinieneś tworzyć w
innych poczucie pustki, wzbudzać nieco cierpienia. Dzięki temu,
gdy będziesz nieobecny, zaczniesz zajmować coraz więcej ich
przestrzeni mentalnej, sprawiając, że będą pożądać Cię coraz
bardziej, a nie coraz mniej.
Na poziomie społecznym tę rozgrywkę opanował do perfekcji
piosenkarz
Michael
Jackson.
Był
całkowicie
świadom
niebezpieczeństw związanych z nasycaniem rynku swoją
muzyką i wystąpieniami publicznymi. Rozciągał w czasie
premiery swoich albumów, dążąc do tego, aby fani chcieli
więcej. Starannie zarządzał częstotliwością swoich wywiadów i
koncertów, nigdy nie rozmawiał o znaczeniu swoich tekstów ani
nie wygłaszał żadnych jednoznacznych komunikatów. Od czasu
do czasu jego rzecznicy ujawniali prasie nowe wieści na jego
temat, takie jak to, że korzysta z komór hiperbarycznych,
traktując to jako sposób na zachowanie wiecznej młodości. Nie
potwierdzał tych pogłosek ani im nie zaprzeczał, a prasa
wpadała w szał. Był osobą, na której temat krążyły różne
opowieści i plotki, ale nic konkretnego. Poprzez taką
strategiczną nieuchwytność stał się obiektem nieustającego
pożądania — całe rzesze ludzi chciały poznać go lepiej i mieć
dostęp do jego muzyki.
Za sprawą własnych wytworów także możesz tworzyć podobne
efekty i kreować pożądanie. Pamiętaj, aby Twoje prezentacje
czy komunikaty zawsze pozostawały nieco niedookreślone, żeby
inni mogli opatrywać Twoje dzieła szeregiem różnorodnych
interpretacji. Nigdy nie określaj ściśle, w jaki sposób należy z
nich korzystać. Dlatego właśnie dzieła wielkich dramaturgów,
takich jak Szekspir i Czechow, przetrwały tak wiele stuleci i
nigdy nie przestały być świeże i ekscytujące — każde pokolenie
może odczytywać je w sposób odpowiadający czasom, w których
żyje. Opisywali oni ponadczasowe elementy ludzkiej natury, bez
osądzania czy naprowadzania odbiorców na to, co powinni oni
czuć czy myśleć. Przyjmij to za wzorzec dla wszystkich własnych
wytworów.
Pamiętaj o następujących kwestiach: im bardziej aktywna staje
się nasza wyobraźnia, tym większa jest przyjemność, jaką z niej
czerpiemy. Gdy jako dzieci dostawaliśmy grę z jednoznacznym
zestawem
instrukcji
i
reguł,
szybko
traciliśmy
nią
zainteresowanie. Gdy jednak gra była czymś, co wymyślaliśmy
sami, lub miała stosunkowo otwartą strukturę, pozwalając nam
wtłaczać
w
nią
własne
pomysły
i
fantazje,
nasze
zainteresowanie nią trwało dłużej. Kiedy oglądamy abstrakcyjny
obraz, który skłania nas do oddawania się marzeniom czy
fantazjom, albo
lm, który niełatwo zinterpretować, gdy
słyszymy żart lub reklamę, która jest niejednoznaczna, wtedy
sami przeprowadzamy interpretację i uważamy za ekscytującą
możliwość ćwiczenia w ten sposób własnej wyobraźni. Poprzez
swoje wytwory powinieneś stymulować wywoływanie tej
przyjemności u innych w jak największym stopniu.
Stwarzaj rywalizacje pożądania. Ludzkie pożądanie nigdy nie
jest zjawiskiem indywidualnym. Jesteśmy istotami społecznymi,
więc
to,
czego
chcemy
sami,
jest
prawie
zawsze
odzwierciedleniem tego, czego chcą inni. Wywodzi się to z
najwcześniejszego dzieciństwa. Uwagę, jaką mogli poświęcić
nam
rodzice
(pierwszy
obiekt
naszych
pragnień),
postrzegaliśmy jako grę o sumie zerowej. Gdyby nasze
rodzeństwo wzbudzało więcej uwagi, byłoby jej mniej dla nas.
Musieliśmy konkurować z braćmi, siostrami i innymi osobami,
aby przyciągać uwagę i wywoływać afekt. Gdy dostrzegaliśmy,
że nasze rodzeństwo lub przyjaciele coś otrzymują — prezent
lub przysługę — wzbudzało to w nas pragnienie posiadania tego
samego. Gdy natomiast jakiś obiekt lub osoba nie byli pożądani
przez innych, miewaliśmy tendencję do postrzegania ich jako
czegoś obojętnego lub wręcz odpychającego — coś musiało być
z nimi nie tak.
Coś takiego staje się wzorcem na całe życie, dla niektórych z
nas bardziej jednoznacznym niż dla innych. W sferze relacji tacy
ludzie interesują się jedynie osobami, które są już zajęte,
których wyraźnie pragnie ktoś inny. Zależy im na odebraniu
temu komuś tego obiektu, na zatriumfowaniu nad tym drugim
człowiekiem — to dynamika, która z pewnością ma korzenie w
ich dzieciństwie. Jeśli inni zarabiają dzięki jakimś nowym
sztuczkom, oni chcą nie tylko brać w tym udział, ale wręcz
monopolizować rynek. Istnieją także ludzie, w przypadku
których działa to bardziej subtelnie. Dostrzegają, że ktoś inny
posiada coś, co wydaje się im ekscytujące, ale nie pragną mu
tego odebrać — chcą to pragnienie dzielić, chcą mieć udział
w tym doświadczeniu. Zasadniczo zawsze, gdy widzimy ludzi lub
obiekty, których pożąda ktoś inny, podnosi to ich wartość.
Musisz nauczyć się to wykorzystywać. Jeśli w jakiś sposób
będziesz w stanie stwarzać wrażenie, że inni pragną Ciebie lub
Twoich wytworów, otoczysz innych swoją aurą bez konieczności
wypowiadania jakichkolwiek słów czy tym bardziej narzucania
się. I przyciągniesz ich do siebie. Musisz starać się tworzyć
pewnego rodzaju aurę społecznej grawitacji, a przynajmniej jej
iluzję.
Efekt ten możesz osiągnąć na kilka sposobów. Powinieneś
działać tak, aby Twój obiekt był widoczny lub słyszalny
wszędzie. Możesz, jeśli to konieczne, zachęcać nawet do
piractwa, tak jak robiła to Chanel, ale nie próbuj angażować się
bezpośrednio. Coś takiego nieuchronnie wywołuje pewien
rodzaj wiralnego przyciągania. Możesz przyspieszyć ten proces,
rozpowszechniając plotki lub pogłoski o swoim obiekcie za
pośrednictwem różnego rodzaju mediów. Ludzie zaczynają
wtedy mówić, a stugębna plotka wywołuje pożądane efekty.
Przydają się nawet negatywne komentarze czy kontrowersje,
które sprawdzają się czasem nawet lepiej niż pochwały, bo
nadają
Twojemu
obiektowi
rys
prowokacyjności
i
transgresywności. Ludzi zawsze przyciąga to, co negatywne.
Twoje milczenie lub brak jednoznaczności w Twoim przekazie
sprawiają, że inni zaczynają się zatracać we własnych
opowieściach i interpretacjach. Możesz także, aby podgrzać
atmosferę, poprosić o wypowiedzi bardzo ważnych ludzi lub
kreatorów trendów, którzy potwierdzą, że to, co oferujesz, jest
nowe czy rewolucyjne, że jest czymś, czego wcześniej nie
widziano i o czym nie słyszano. To handel przyszłością, sprzedaż
trendów. W pewnym momencie tę siłę przyciągania poczuje
odpowiednia liczba osób, które nie będą chciały pozostać w tyle
i pociągną za sobą innych. Jedyny problem w tej grze polega na
tym, że we współczesnym świecie w sferze tego rodzaju efektów
wiralnych istnieje duża konkurencja, a ludzie są niebywale
kapryśni. Musisz być mistrzem nie tylko wywoływania tego
rodzaju reakcji łańcuchowych, ale także ich odświeżania i
tworzenia nowych.
Jako jednostka musisz jednoznacznie komunikować, że inni Cię
pożądają, bo masz przeszłość — nie taką, która wzbudzałaby
nieufność, ale wystarczająco niejasną, aby zasygnalizować, że
jesteś uznawany za obiekt pragnień. Powinieneś sprawiać, aby
ludzie chcieli usłyszeć o Twojej przeszłości, aby dosłownie
przemawiała do nich uwaga, jaką wzbudzasz, nie wypowiadając
nawet jednego słowa. Jakiekolwiek przechwałki lub zbyt jawne
sygnały ten efekt neutralizują.
Prowadząc wszelkiego rodzaju negocjacje, powinieneś zawsze
starać się włączać do rywalizacji o swoje usługi trzecią, a nawet
czwartą stronę, kreując rywalizację pożądania. To natychmiast
zwiększy Twoją wartość, nie tylko pod względem wysokości
stawek, ale także za sprawą wywoływania wrażenia, że pożądają
Cię także inni.
Używaj indukcji. Może nam się wydawać, że w porównaniu z
tym, co było wcześniej, żyjemy w czasach niezwykłej wręcz
wolności, ale tak naprawdę nasz świat jest bardziej
usystematyzowany niż kiedykolwiek wcześniej. Każdy nasz ruch
jest śledzony cyfrowo. Istnieje więcej zasad niż kiedykolwiek
wcześniej i regulują one wszystkie aspekty ludzkiego
zachowania. Poprawność polityczna istnieje oczywiście od
zawsze, ale teraz doświadczamy jej bardziej intensywnie z
powodu tego, jak bardzo staliśmy się widoczni w mediach
społecznościowych. Większość z nas czuje się w skrytości ducha
zaniepokojona lub przytłoczona przez wszystkie te ograniczenia
związane z
zycznymi i mentalnymi działaniami, jakie
podejmujemy. Tęsknimy za czymś transgresywnym, za czymś, co
pozostaje poza granicami, jakie nam wyznaczono. Wypierane
przez nas „nie” lub „tak” ma w sobie nieodparty urok.
Powinieneś kojarzyć swój obiekt z czymś w pewnym sensie
zakazanym, niekonwencjonalnym lub zaawansowanym pod
względem politycznym. Chanel robiła to dzięki swojemu
otwarcie androgynicznemu seksapilowi i lekceważeniu ról
płciowych. Zawsze dobrze się sprawdza kon ikt pokoleń. To, co
oferujesz,
powinno
być
jednoznacznym
i
śmiałym
przeciwieństwem drętwych dokonań wcześniejszej generacji.
Robił tak John F. Kennedy, odcinając się od lat pięćdziesiątych,
od
ogłupiającego
konformizmu
czasów
Eisenhowera.
Głosowanie na niego miało oznaczać młodość, wigor i utraconą
męskość. Wykorzystywał zasadniczo tajoną niechęć do postaci
ojca i transgresywne pragnienie pozbycia się go. To pragnienie
jest zawsze zakulisowo obecne w umysłach młodych ludzi i
zawsze zawiera element tabu.
Jednym z zakazanych pragnień wspólnych wszystkim ludziom
jest podglądactwo. Zaglądanie w prywatne życie innych narusza
surowe społeczne tabu dotyczące prywatności, a jednak każdy z
nas czuje pociąg do tego, aby sprawdzić, co się dzieje za
zamkniętymi drzwiami domów innych ludzi. Te voyeurystyczne
pragnienia wykorzystywane bywają w teatrze i lmach. Za ich
sprawą wkraczamy do wnętrz zamieszkiwanych przez innych
ludzi i doświadczamy tego niemal w taki sposób, jakbyśmy
dosłownie ich szpiegowali. Możesz włączyć to do swojego
przedstawienia, sprawiając wrażenie, że ujawniasz sekrety,
które tak naprawdę powinny pozostać w tajemnicy. Niektórych
to oburzy, ale wszyscy będą ciekawi. Mogą to być tajemnice
dotyczące Ciebie samego i tego, w jaki sposób osiągnąłeś to, co
osiągnąłeś, albo mogą dotyczyć innych — tego, co się dzieje za
zamkniętymi drzwiami domów potężnych ludzi i co dotyczy
zasad, które w nich panują.
To, co oferujesz, powinno być w każdym przypadku nowe,
nieznane, egzotyczne lub co najmniej tak powinieneś to
przedstawiać. Kontrast z tym, co dotychczasowe — tak
beznadziejnie konwencjonalne — wytworzy aurę pożądania.
I wreszcie, warto roztaczać przed innymi perspektywę
uchwycenia czegoś nieosiągalnego lub niemożliwego. Życie jest
pełne wszelkiego rodzaju drażniących ograniczeń i problemów.
Aby stać się bogatym czy odnieść sukces, trzeba podejmować
wielkie wysiłki. Jesteśmy zamknięci w klatce własnego
charakteru (patrz: rozdział 4.) i nie możemy stać się kimś
innym. Nie możemy odzyskać utraconej młodości ani zdrowia.
Każdy dzień zbliża nas do śmierci, do ostatecznej granicy. Twój
obiekt powinien natomiast umożliwiać fantazjowanie na temat
szybkiej ścieżki do zasobności i sukcesu, odzyskania utraconej
młodości, stania się kimś nowym, a nawet wręcz pokonania
śmierci. Ludzie chciwie chwytają się takich rzeczy, bo uważa się
je za absolutnie niemożliwe. Prawo indukcji umożliwia nam
wyobrażanie sobie wszystkich tego rodzaju skrótów i fantazji
(tak jak potra my wyobrazić sobie jednorożca), co wywołuje w
nas pragnienie, by do nich dotrzeć, a wyobrażanie ich sobie jest
niemal jednoznaczne z ich doświadczaniem.
Zapamiętaj: tym, co nas skrycie napędza, jest nie posiadanie,
ale pragnienie. Posiadanie czegoś nieuchronnie wywołuje
pewnego rodzaju rozczarowanie i wzbudza pragnienie pogoni za
czymś nowym. Powinieneś żerować na głęboko ludzkiej
potrzebie fantazji i doznawania przyjemności za sprawą dążeń
do ich realizacji. W tym kontekście Twoje działania muszą być
nieustannie ponawiane. Gdy inni dostają to, czego chcą, Ty,
Twoja wartość i szacunek dla Ciebie natychmiast zaczynają
znaczyć dla nich coraz mniej. Pamiętaj, aby stale się wycofywać,
zaskakiwać innych i pobudzać ich pragnienia. Tak długo, jak
będzie Ci się to udawać, inni będą pozostawać pod Twoim
urokiem.
Najwyższe pragnienie
Powinniśmy dążyć do coraz głębszego uświadamiania sobie
własnej natury. Musimy dostrzegać w sobie funkcjonowanie
syndromu „bardziej zielonej trawy” i to, w jaki sposób
nieustannie skłania nas on do pewnych działań. Musimy umieć
rozróżniać, co w naszych związanych z pragnieniami
tendencjach jest pozytywne i produktywne, a co negatywne i
odwrotne do tego, co zamierzamy osiągnąć. Tym, co pozytywne,
jest na przykład poczucie niezaspokojenia i niezadowolenia z
tego, co zastane, bo może nas to motywować do poszukiwania
czegoś lepszego, a nie zadowalania się tym, co mamy. Coś
takiego pobudza naszą wyobraźnię, ponieważ zaczynamy brać
pod uwagę nowe możliwości, a nie tylko uwarunkowania,
w których funkcjonujemy. W miarę jak się starzejemy, wpadamy
w coraz większe samozadowolenie, więc ciągłe odnajdywanie w
sobie niepokoju młodości może nam zapewnić żywiołowość i
podtrzymać aktywność naszego umysłu.
Taki niepokój musi jednak pozostawać pod naszą świadomą
kontrolą. Często nasze niezadowolenie bywa po prostu
chroniczne; pragnienie zmian, jakie odczuwamy, może być
niejasne i odzwierciedlać wyłącznie to, że się nudzimy. A to
prowadzi do marnowania cennego czasu. Gdy na przykład
jesteśmy niezadowoleni z przebiegu własnej kariery, możemy
dokonać wielkiej zmiany, która wymaga nauczenia się nowych
umiejętności i nawiązania nowych kontaktów. Cieszymy się, bo
wszystko to jest dla nas nowością. Kilka lat później znów
zaczynamy jednak odczuwać przypływ niezadowolenia. Ta nowa
ścieżka kariery także nie jest odpowiednia. Lepiej byłoby
zastanowić się nad wszystkim głębiej, opierając się na tych
aspektach naszej wcześniejszej kariery, w których się nie
sprawdziliśmy, i próbować wprowadzać łagodniejsze zmiany,
wybierać taki rodzaj pracy, który będzie powiązany z
wcześniejszym, ale będzie jednocześnie wymagał tylko
dostosowania do niego naszych umiejętności.
W przypadku relacji bywa tak, że spędzamy całe życie na
poszukiwaniach idealnego mężczyzny lub kobiety, a w efekcie
pozostajemy zasadniczo sami. Bo nikt nie jest doskonały.
Zamiast tego warto się pogodzić z wadami drugiej osoby i je
zaakceptować, a nawet być może odnaleźć w tych słabościach
pewien urok. Poskromiwszy własne pożądliwe pragnienia,
możemy następnie uczyć się sztuki kompromisu i tego, jak
sprawić, aby związek był udany, co nigdy nie przychodzi łatwo
ani naturalnie.
Zamiast stale gonić najnowsze trendy i kształtować własne
pragnienia na podstawie tego, co za ekscytujące uważają inni,
powinniśmy poświęcać więcej czasu na to, aby lepiej poznać
własne gusta i pragnienia, ucząc się dzięki temu odróżniać to,
czego naprawdę potrzebujemy lub czego chcemy, od tego, co
zostało wytworzone przez reklamodawców lub efekty wiralne.
Życie jest krótkie i mamy tylko określony zasób energii. Gdy
kierują nami pożądliwe pragnienia, marnujemy bardzo wiele
czasu na bezcelowe poszukiwania i niepotrzebne zmiany.
Zasadniczo nie należy bez końca czekać, licząc na coś lepszego
— zdecydowanie lepiej jest maksymalnie wykorzystywać to, co
mamy.
Zastanów się nad tym w następujący sposób: jesteś osadzony w
środowisku składającym się z ludzi, których znasz, i miejsc,
które często odwiedzasz. To Twoja rzeczywistość. Twój umysł
jest od tej rzeczywistości bezustannie odciągany, bo taka jest
ludzka natura. Marzysz o podróżach w egzotyczne miejsca, ale
gdy tam tra asz, po prostu zabierasz ze sobą swój naznaczony
niezadowoleniem nastrój. Szukasz rozrywek, które będą
pożywką dla Twoich nowych fantazji. Czytasz książki pełne
koncepcji, które nie mają związku z Twoim codziennym życiem i
są pełne pustych spekulacji na temat kwestii, które istnieją
tylko połowicznie. I żadne z tych zawirowań oraz nieustannych
pragnień czegoś, co najodleglejsze, nigdy nie prowadzi do
niczego, co choćby z daleka przypominałoby spełnienie — budzi
jedynie kolejne chimery, za którymi trzeba gonić. Cóż, w
ostatecznym rozrachunku nie możesz przecież uciec od samego
siebie.
A z drugiej strony kusi Cię rzeczywistość. Gdy Twój umysł
absorbuje nie to, co najbardziej odległe, ale coś najbliższego,
doznajesz całkowicie odmiennego uczucia. Z osobami ze
swojego kręgu zawsze możesz łączyć się na głębszym poziomie.
Nawet jednak o nich nigdy nie dowiesz się wszystkiego, a to
może być źródłem niekończącej się fascynacji. Możesz lepiej
dostosowywać się swojego otoczenia. Miejsce, w którym
mieszkasz, ma długą historię, którą możesz zacząć zgłębiać.
Lepsze poznanie otoczenia zapewni Ci wiele możliwości w
zakresie dążenia do wzbudzania zainteresowania innych. A poza
tym sam także masz tajemnice, których nie jesteś w stanie w
pełni zrozumieć. Próbując lepiej poznać siebie, możesz
okiełznać własną naturę, zamiast być jej niewolnikiem. W
Twojej pracy także tkwią nieskończone możliwości rozwoju i
źródła innowacji, jest w niej mnóstwo wyzwań dla wyobraźni. To
kwestie, które powinny być Ci najbliższe i składać się na Twój
rzeczywisty, a nie wirtualny świat.
I jeszcze jedna rada na koniec. Tym, czego faktycznie
powinieneś pożądać, jest bliższy związek z rzeczywistością,
który przyniesie Ci spokój, skupienie i praktyczne możliwości
zmiany tego, co jesteś w stanie zmienić.
Wskazane jest, abyś dawał każdemu ze swoich znajomych —
niezależnie od tego, czy jest mężczyzną, czy kobietą — od
czasu do czasu odczuć, że mógłbyś się doskonale obejść bez
jego towarzystwa. To umocni waszą przyjaźń. I nie, w
przypadku większości ludzi wsączanie od czasu do czasu we
wzajemne stosunki odrobiny lekceważenia nie przynosi
szkody, ale sprawia, że zaczynają jeszcze bardziej cenić
Twoją przyjaźń […]. Jeśli z kolei mamy o jakiejś osobie
naprawdę bardzo dobrą opinię, powinniśmy to przed nią
ukrywać jak zbrodnię. Nie jest to zbyt satysfakcjonujące
postępowanie, ale słuszne. Dlatego że nazbyt życzliwego
traktowania nie jest w stanie znieść nawet pies, a co dopiero
człowiek!
— ARTUR SCHOPENHAUER
Rozdział 6.
Poszerz swoją perspektywę
Prawo krótkowzroczności
Zwierzęcy element naszej natury sprawia, że największe
wrażenie robi na nas to, co możemy zobaczyć i usłyszeć w
teraźniejszości — najnowsze doniesienia i trendy, opinie i
działania otaczających nas ludzi, wszystko to, co wydaje się
wyjątkowo dramatyczne. To właśnie sprawia, że zakochujemy
się w kuszących schematach, których twórcy obiecują nam
szybkie rezultaty i łatwe pieniądze. Także to samo sprawia, że
przesadnie reagujemy na aktualne uwarunkowania — wpadając
w nadmierną ekscytację lub panikę, gdy wydarzenia przybierają
określony obrót. Naucz się oceniać innych na podstawie
rozmachu ich wizji, unikaj wikłania się w kontakty z ludźmi,
którzy nie dostrzegają konsekwencji własnych działań, którzy
stale pozostają w trybie reaktywnym. Bo Cię tą energią zarażą.
Twoja uwaga musi być skierowana na ogólne trendy, które
rządzą biegiem wydarzeń, na to, czego na pierwszy rzut oka nie
widać. Nigdy nie trać z oczu swoich długoterminowych celów.
Patrząc na wszystko z bardziej ogólnej perspektywy, zapewnisz
sobie cierpliwość i klarowność wizji, a dzięki temu będziesz
mógł osiągnąć niemal każdy cel.
Chwile szaleństwa
Przez cały lato i wczesną jesień 1719 roku Anglik John Blunt
(1665 – 1733), jeden z naczelnych dyrektorów South Sea
Company, z rosnącym niepokojem śledził najnowsze doniesienia
z Paryża. Francuzi przeżywali spektakularny boom gospodarczy,
napędzany przede wszystkim sukcesem Missisipi Company,
przedsiębiorstwa założonego przez emigranta ze Szkocji Johna
Lawa
w
celu
eksploatacji
bogactw
naturalnych
na
kontrolowanych przez Francuzów terytoriach Luizjany. Law
rozdysponował udziały w tej rmie, a ponieważ jej wartość
rosła, Francuzi ze wszystkich klas społecznych zarabiali krocie i
stawali się bajecznie bogaci. Właśnie wtedy — na określenie
ówczesnych nowobogackich — pojawił się wyraz milioner.
Takie wieści sprawiały, że Blunt wpadał w coraz większą złość i
zazdrość. Był w końcu angielskim patriotą. Dzięki sukcesowi
Missisipi Company Paryż przyciągał kapitał inwestycyjny z całej
Europy. Gdyby miało to trwać dalej, Francja wkrótce stałaby się
nansową stolicą świata, wyprzedzając Amsterdam i Londyn.
Tego rodzaju nowo nabyta siła ekonomiczna dla Anglii,
zaprzysięgłego wroga Francji, mogła oznaczać jedynie
katastrofę, zwłaszcza gdyby wybuchła między nimi kolejna
wojna.
Na poziomie bardziej osobistym Blunt był człowiekiem wielkich
ambicji. Ten syn ubogiego szewca od najmłodszych lat aspirował
do najwyższych kręgów angielskiego społeczeństwa. Wierzył, że
środki, by tam dotrzeć, zdobędzie dzięki rozprzestrzeniającej się
w Europie rewolucji nansowej, której przejawem była między
innymi rosnąca popularność korporacji o charakterze spółek
akcyjnych, takich jak rma Lawa i South Sea Company. Inaczej
niż w przypadku osiągania zasobności w sposób niejako
tradycyjny, czyli przez nabywanie gruntów — co było drogie z
punktu widzenia zarządzania i wysoko opodatkowane —
nabywając udziały, zarabiać było stosunkowo łatwo, a zyski były
wolne od podatku. Takie inwestycje były wówczas w Londynie
na fali. Blunt planował przekształcić South Sea Company w
największą i najlepiej prosperującą spółkę akcyjną w Europie,
ale swoim śmiałym przedsięwzięciem, realizowanym przy
pełnym wsparciu francuskiego rządu, ubiegł go John Law. Blunt
musiał po prostu wymyślić coś większego i lepszego, dla
własnego dobra i dla przyszłości Anglii.
Spółka South Sea Company powstała w 1710 roku jako
przedsiębiorstwo, które miało przejąć część ogromnego długu
angielskiego rządu i zarządzać nim, otrzymując w zamian
monopol w zakresie całokształtu brytyjskich stosunków
handlowych z Ameryką Południową. Przez całe lata
rma
właściwie nie prowadziła obrotu, lecz służyła angielskiemu
rządowi za nieformalny bank. Blunt jako szef rmy nawiązał
stosunki z najbogatszymi i najpotężniejszymi ludźmi w Anglii, w
tym przede wszystkim z królem Jerzym I (1660 – 1727), który
stał się jednym z największych inwestorów South Sea Company
i został mianowany jej gubernatorem. Motto życiowe Blunta
brzmiało: „Myśl o wielkich rzeczach” i zawsze dobrze wychodził
na tym, że zgodnie z nim postępował.. Łamiąc sobie zatem
głowę nad kwestią, jak być lepszym od Francuzów, w końcu — w
październiku 1719 roku — obmyślił godny swojego motta
schemat, który jak uważał, miał zmienić bieg historii.
Największym problemem angielskiego rządu z królem na czele
były ogromne długi, które narosły w ciągu trzydziestu lat wojen
toczonych z Francją i Hiszpanią i nansowanych z pożyczek.
Propozycja Blunta była prosta, a jednak zdumiewająca: South
Sea Company zapłaci rządowi niezłą sumkę za całkowite
przejęcie długu wycenianego na trzydzieści jeden milionów
funtów (otrzymując w zamian coroczną wypłatę odsetek od tego
długu). Następnie opiewający na trzydzieści jeden milionów
funtów dług zostanie sprywatyzowany i sprzedany tak, jakby był
towarem, w postaci akcji w spółce South Sea Company — z ceną
za akcję odpowiadającą stu funtom długu. Ci, którzy pożyczyli
rządowi pieniądze, mogli zamienić swoje weksle na równoważne
im udziały w spółce South Sea Company. Pozostałe udziały miały
zostać sprzedane w ofercie publicznej.
Cena wyjściowa za akcję wynosiła sto funtów. Jak w przypadku
każdego obrotu giełdowego cena mogła rosnąć i spadać, ale w
tej sytuacji, przy założeniu, że wszystko pójdzie prawidłowo,
mogła wyłącznie rosnąć. South Sea Company miała intrygującą
nazwę i podtrzymywała famę, że zacznie handlować ogromnymi
bogactwami Ameryki Południowej. Uczestnictwo w tej akcji było
także przedstawiane jako patriotyczny obowiązek angielskich
inwestorów, bo zarabiając potencjalnie znacznie więcej, niż
wynosiła wartość wypłacanych im przez rząd rocznych odsetek,
mieli wspomagać redukcję długu. Gdyby cena akcji rosła, co
miało być niemal pewne, posiadacze akcji mogliby liczyć na
znaczące zyski, a rma na wysokie dywidendy. W niemal
magiczny sposób dług miał zostać zamieniony w kolosalne
dochody. Byłoby to panaceum na wszystkie problemy rządu i
coś, co zapewniłoby nieprzemijająca chwałę Bluntowi.
Król Jerzy, który o propozycji Blunta po raz pierwszy usłyszał w
listopadzie 1719 roku, okazał dezorientację. Po pierwsze, nie
mógł zrozumieć, w jaki sposób coś ujemnego (dług) może w
jednej chwili zamienić się w coś dodatniego, a po drugie,
zupełnie nie rozumiał nowego nansowego słownictwa. Blunt
mówił jednak z takim przekonaniem, że i króla ogarnął
entuzjazm. W końcu obiecywał rozwiązanie jednym zamachem
dwóch najpoważniejszych problemów — czemuś takiemu trudno
się było oprzeć.
Poddani bardzo nie lubili króla Jerzego, był jednym z najmniej
popularnych królów Anglii w całej jej historii. Wina leżała przy
tym nie tylko po jego stronie: przede wszystkim nie był z
urodzenia Anglikiem, tylko Niemcem. Wcześniej nosił tytuł
księcia Brunszwiku i elektora Hanoweru. Gdy w 1714 roku
zmarła angielska królowa Anna, okazało się, że jej najbliższym
żyjącym krewnym wyznania protestanckiego jest Jerzy, ale po
tym, jak nowy władca zasiadł na tronie, jego nowi poddani
doszli do wniosku, że im nie odpowiada. Mówił po angielsku
z przerażającym akcentem, miał fatalne maniery i ciągle żądał
więcej pieniędzy. Mimo zaawansowanego wieku stale,
zaniedbując żonę, uganiał się za innymi kobietami, z których
żadna nie była szczególnie atrakcyjna. W ciągu pierwszych
pięciu lat jego panowania na jaw wyszło kilka prób zamachu
stanu, a gdyby któraś z nich się powiodła, społeczeństwo
zapewne przyjęłoby zmianę z zadowoleniem.
Jerzy rozpaczliwie pragnął udowodnić swoim nowym poddanym,
że mógłby na swój sposób stać się wielkim władcą. Najbardziej
cierpiał z powodu horrendalnych długów, jakie zaciągnął rząd
przed objęciem przez niego tronu. Jerzy reagował na wszelkie
rodzaje długów niemal alergicznie, jakby przelewano jego
własną krew.
I nagle pojawił się Blunt, dając mu szansę na anulowanie długu i
przywrócenie Anglii dobrej koniunktury, przy jednoczesnym
wzmocnieniu monarchii. Było to prawie zbyt piękne, by być
wykonalne, ale Jerzy poparł tę propozycję wagą całego swojego
autorytetu. W styczniu 1720 roku polecił kanclerzowi Johnowi
Aislabiemu, aby przedstawił tę propozycję parlamentowi.
Parlament musiałby ją zatwierdzić, uchwalając odpowiednią
ustawę. Propozycja Blunta niemal natychmiast wywołała ostry
sprzeciw szeregu posłów, z których część uznała ją za
absurdalną. Po kilku tygodniach od wystąpienia Aislabiego
przeciwnicy ustawy zaczęli jednak z przerażeniem zauważać, że
poparcie dla nich powoli słabnie. Jakoś tak się bowiem złożyło,
że najbogatszym i najpotężniejszym ludziom w Anglii, w tym
wielu wybitnym parlamentarzystom, obiecano „wirtualnie”
udziały w rmie, a oni, wyczuwając pewny zysk, poparli projekt
ustawy.
Gdy w kwietniu tego samego roku ustawę uchwalono, w
siedzibie spółki South Sea Company pojawił się sam król Jerzy i
zdeponował sto tysięcy funtów w zamian za akcje nowej rmy.
Chciał w ten sposób zademonstrować, że ma zaufanie do
nowego przedsięwzięcia, chociaż właściwie nie było to
konieczne, bo uchwalenie ustawy nie uszło uwagi społeczeństwa
i zainteresowanie akcjami South Sea Company zaczynało
przypominać epidemię. Centrum tej aktywności była londyńska
ulica znana jako Exchange Alley, gdzie sprzedawano i kupowano
wszelkiego rodzaju udziały. Teraz wąskie uliczki wokół niej były
stale zatłoczone, a ruch na nich wzmagał się z dnia na dzień.
Aby kupić akcje, przybywały tam początkowo w swoich
wymyślnych powozach głównie osoby bogate i wpływowe.
Wśród kupujących byli między innymi artyści i muzycy — na
przykład John Gay, Alexander Pope i Jonathan Swift. Wkrótce
zapach pieniędzy poczuł także sir Isaac Newton, który
zainwestował pokaźną część swoich oszczędności — siedem
tysięcy funtów. Kilka tygodni później dopadły go jednak
wątpliwości. Cena rosła, ale coś, co rośnie, z pewnością może
spaść, więc sprzedał akcje, podwajając wartość swojej
początkowej inwestycji.
Wkrótce zaczęły krążyć pogłoski, że
rma ma rozpocząć
działalność handlową w Ameryce Południowej, a tam w górach
można było znaleźć wszelkie możliwe bogactwa naturalne.
Wybuchło prawdziwe szaleństwo, do Londynu zaczęli zjeżdżać
przedstawiciele wszystkich klas społecznych, by kupić udziały w
spółce South Sea Company. Mówiono, że Blunt jest alchemikiem
świata nansów, który odkrył sekret zamieniania długów w
bogactwo. Na wsiach rolnicy wyciągali spod łóżek oszczędności
życia w postaci różnej wielkości woreczków z monetami i
wysłali swoich synów i siostrzeńców, by kupili tyle akcji, ile
tylko się da. Gorączka rozprzestrzeniła się na kobiety wszelkich
stanów, które zwykle nie zajmowały się tego rodzaju sprawami,
a teraz na Exchange Alley aktorki i księżne walczyły ze sobą na
łokcie. W międzyczasie cena akcji wzrosła do ponad trzystu
funtów, a niedługo potem osiągnęła pułap czterystu funtów.
Tak jak wcześniej Francja, cały kraj przeżywał spektakularny
boom. Kiedy 28 maja król obchodził swoje sześćdziesiąte
urodziny, jak na kogoś znanego z oszczędności zorganizował
najbardziej wystawną imprezę, jaką można byłoby sobie
wyobrazić, podczas której wręcz strumieniami lały się bordeaux
i szampan. Pewna kobieta na przyjęciu obnosiła się ze swoim
nowo nabytym bogactwem — miała suknię inkrustowaną
klejnotami o wartości ponad pięciu tysięcy funtów. Wszędzie w
Londynie bogacze burzyli swoje rezydencje i zastępowali je
jeszcze większymi i wspanialszymi. Portierzy i lokaje odchodzili
z pracy, kupowali drogie powozy i sami zatrudniali portierów i
lokai. Pewna młoda aktorka zbiła taką fortunę, że postanowiła
przejść na emeryturę i wynajęła cały teatr, by pożegnać się ze
swoimi wielbicielami. Jedną z arystokratek zadziwił pewnego
wieczoru w operze widok dziewczyny będącej do niedawna jej
pokojówką, która zajmowała lożę droższą od jej własnej.
Jonathan Swift pisał w liście do przyjaciela: „Pytałem szereg
osób, które przybyły z Londynu, jaka panuje tam religia.
Odpowiedzieli mi, że są nią akcje South Sea Company. A jaka
jest polityka Anglii? Odpowiedź była taka sama. A czym jest
handel? To także South Sea Company. A co uosabia biznes? Nic
innego poza South Sea Company”.
A w samym środku tego szału gorączkowego kupowania i
sprzedawania był John Blunt, który robił wszystko, co tylko było
możliwe, aby stymulować zainteresowanie akcjami South Sea
Company i utrzymać wzrost cen. Sprzedawał akcje w ramach
różnego rodzaju subskrypcji, oferując niezwykle hojne warunki
płatności, czasami opiewające na zaledwie dwadzieścia procent
zaliczki na ich poczet. Na każde zainwestowane czterysta
funtów Blunt pożyczał trzysta. Chciał nadążyć za popytem i
sprawić, by ogół społeczeństwa poczuł, że traci jedyną szansę
na wzbogacenie się. Wkrótce cena za akcję przekroczyła pięćset
funtów i stale rosła. A 15 czerwca cena za subskrypcję wynosiła
już
astronomiczne
tysiąc
funtów
przy
zaledwie
dziesięcioprocentowej zaliczce na poczet kupna akcji i
rozłożonych na cztery lata ratach spłat ze stawką
oprocentowania wynosząca także dziesięć procent. Takim
warunkom niewielu było w stanie się oprzeć. W tym samym
miesiącu król Jerzy nadał Bluntowi tytuł szlachecki. Sir John
Blunt został baronetem i znalazł się na szczycie angielskiej
hierarchii społecznej. Owszem, miał niezbyt atrakcyjną
powierzchowność i mógł się wydawać dosyć zarozumiały, ale
sprawił, że bardzo wielu ludzi stało się niezwykle bogatymi,
więc był teraz największą gwiazdą Anglii.
Gdy bogaci i wpływowi ludzie przygotowywali się do
opuszczenia Londynu na lato, ogólny nastrój był wręcz
szampański. Blunt roztaczał wokół siebie i rmy aurę beztroski i
pewności, ale pod tymi pozorami zaczynał się martwić, a nawet
wpadać w panikę. Pojawiło się bardzo wiele kwestii, których nie
przewidział. Mimowolnie sprawił, że jak grzyby po deszczu
zaczęły powstawać coraz to nowe spekulacyjne przedsięwzięcia,
z których część opierała się wprawdzie na rozsądnych
koncepcjach, ale większość była jednoznacznie absurdalna, bo
chodziło na przykład o prace nad perpetuum mobile. Wielu
ludzi, czując gorączkę inwestowania, wkładało pieniądze w te
nowe spółki akcyjne, więc każdy funt, który do nich tra ał, był
funtem mniej dla South Sea Company. Problem stawał się coraz
poważniejszy, bo ilość gotówki w Anglii nie była nieskończona i
istniały granice, których Blunt nie mógł przekroczyć, oferując
kredyty. Poza tym ludzie zaczynali inwestować swoje pieniądze
w ziemię jako zabezpieczenie na przyszłość, często sprzedając w
tym celu akcje South Sea Company. Nawet sam Blunt w
tajemnicy przed ogółem postępował tak samo.
Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że Francuzi stracili wiarę
w rmę Missisipi i wycofywali swoje pieniądze; gotówki było
mało i francuska gospodarka popadła nagle w depresję. To z
pewnością mogłoby wpłynąć na nastroje w Londynie, więc przed
powrotami z letnich wakacji Blunt musiał podjąć jakieś
działania.
Pracując wspólnie z parlamentem, doprowadził w 1720 roku do
uchwalenia ustawy zwanej Bubble Act, która zakazywała
funkcjonowania
spółkom
akcyjnym
niedysponującym
królewskim zezwoleniem. Rozwiązanie to położyło kres
rozpasanej spekulacji, ale wywołało także konsekwencje,
których Blunt nie przewidział. W te nowe
rmy swoje
oszczędności zainwestowały tysiące ludzi, którzy w związku z
tym, że aktualnie zabroniono im funkcjonowania, nie mieli
możliwości odzyskania swoich pieniędzy i jedynym wyjściem,
jakie im pozostało, była sprzedaż akcji South Sea Company.
Wiele osób, które zaciągnęły na ten cel kredyt, stwierdziło
nagle, że nie stać ich na spłatę rat, więc także próbowały
wyprzedawać akcje. Cena akcji South Sea Company zaczęła
spadać. W sierpniu przed siedzibą spółki zaczęły się gromadzić
tłumy ludzi desperacko próbujących odzyskać przynajmniej
część zainwestowanych pieniędzy.
Pod koniec sierpnia w desperację wpadł także sam Blunt.
Postanowił ogłosić czwartą subskrypcję, po raz kolejny po tysiąc
funtów za akcję. Warunki były oczywiście jeszcze bardziej
korzystne niż kiedykolwiek wcześniej, a na dodatek Blunt
obiecywał nie tylko zadziwiająco wysoką dywidendę świąteczną
w wysokości trzydziestu procent, ale także „normalną”
dywidendę roczną w wysokości pięćdziesięciu procent. Byli tacy,
którzy dali się na to złapać, bo warunki wydawały się niezwykle
kuszące — jednym z łatwowiernych był sam sir Isaac Newton.
Inni, jakby budząc się ze snu, zaczęli się jednak nad tym
wszystkim zastanawiać: jak to możliwe, że rma, która nie
rozpoczęła jeszcze w ogóle działalności handlowej w Ameryce
Południowej i której jedynymi aktywami było to, co rząd
wypłacał jej za obsługę długu, mogła oferować tak wysokie
dywidendy? Teraz to, co wcześniej wszystkim jawiło się jako
alchemia lub magia, okazywało się jawną misty kacją. Na
początku września wyprzedaż zamieniła się w panikę, bo prawie
wszyscy rzucili się zamieniać papierowe akcje na coś
rzeczywistego, czyli na monety.
Panika przybierała na sile, doprowadzając niemal do upadku
Bank Anglii, w którym w zasadzie zabrakło pieniędzy. W całej
Anglii stało się jasne, że to koniec imprezy. Nagły krach
spowodował, że wielu ludzi straciło fortuny, a inni oszczędności
życia. Sam Isaac Newton stracił około dwudziestu tysięcy
funtów i od tej chwili jakiekolwiek wzmianki o nansach lub
bankach
skutkowały
dlań
chorobą.
Ludzie
próbowali
sprzedawać wszystko, co mogli. Wkrótce doszło do fali
samobójstw, a jednym z tych, którzy odebrali sobie życie, był
Charles Blunt, siostrzeniec sir Johna, który podciął sobie gardło,
gdy poznał faktyczne rozmiary swoich strat.
Samego Blunta ścigano na ulicach. Ledwie uniknął śmierci z rąk
skrytobójcy. Musiał szybko uciekać z Londynu. Resztę życia
spędził w Bath, utrzymując się z bardzo skromnych środków,
jakie pozostały mu po przejęciu przez parlament niemal
wszystkich pieniędzy, które zarobił w ramach programu South
Sea Company. Być może pozostając w odosobnieniu,
kontemplował ironiczne koleje swego losu — rzeczywiście
zmienił bieg historii i zapewnił sobie wieczną sławę, ale
wyłącznie jako człowiek, który stworzył jedną z najbardziej
absurdalnych i niszczycielskich piramid
nansowych, jaka
kiedykolwiek powstała w historii działalności biznesowej.
Interpretacja.
John
Blunt
był
pragmatycznym,
przedsiębiorczym biznesmenem, który miał jeden cel — chciał
zbić fortunę dla siebie i swojej rodziny. Latem 1719 roku ten
cechujący się niezachwianym poczuciem realizmu człowiek
zapadł na coś w rodzaju gorączki. Gdy zaczął czytać o tym, co
się działo w Paryżu, uderzył go dramatyzm wydarzeń. Chłonął
barwne opowieści o przeciętnych Francuzach, którzy nagle
stawali się bardzo bogatymi ludźmi. Nigdy wcześniej nie sądził,
że inwestowanie w spółki akcyjne może przynieść tak szybkie
efekty, dowody z Francji były jednak niepodważalne. Chciał
sprawić, aby podobnie szczęśliwy los stał się udziałem Anglików,
więc opracowując swój plan, w wielu elementach naśladował
schemat Lawa, zwiększając tylko naturalnie jego skalę.
W tym wszystkim uderzające jest to, że nigdy nie dotarło do
niego coś, co powinno być oczywiste. Funkcjonowanie
programu było uzależnione od wzrostu cen akcji. Gdyby ci,
którzy zamienili swoje weksle na akcje, musieli zapłacić za
jedną akcję dwieście funtów, a nie sto, otrzymaliby mniej akcji,
a zatem więcej pozostałoby dla South Sea Company, która
mogłaby sprzedawać je w ofercie publicznej, osiągając niezły
zysk. Gdyby akcje były kupowane po dwieście funtów i gdyby
cena nadal rosła, to byłyby teraz warte więcej i zostałyby w
pewnym momencie spieniężone. Wzrost cen akcji z jednej
strony zachęcałby inwestorów do ich sprzedawania, a z drugiej,
innych, do ich kupowania. Wszyscy osiągaliby zyski, ale tylko
wtedy, gdyby cena rosła. Jak jednak cena miała rosnąć, skoro
nie opierała się na żadnych rzeczywistych aktywach, takich jak
działalność handlowa? Gdyby cena zaczęła spadać, co było
nieuniknione, na pewno zaczęłaby się panika, bo ludzie
straciliby wiarę w system, a to mogło wywołać tylko łańcuchową
reakcję wyprzedaży. Jak Blunt mógł tego nie przewidzieć?
Odpowiedź jest prosta: mentalny horyzont czasowy Blunta
zawęził się do tego stopnia, że stracił on zdolność wyobrażania
sobie, co się może stać za miesiąc czy dwa i jakie będą tego
konsekwencje. Zahipnotyzowany wydarzeniami z Francji,
wyobrażając sobie bogactwa i władzę, których miał się
dochrapać już za chwilę, był w stanie skoncentrować się
wyłącznie na teraźniejszości, na tym, aby pomyślnie uruchomić
program. Początkowy sukces wywołał w Bluncie wrażenie, że
będzie tak już zawsze. Gdy program się rozwijał, Blunt z całą
pewnością zrozumiał, że musi podnosić ceny coraz szybciej, a
jedynym sposobem, w jaki mógł to osiągnąć, było przyciąganie
coraz większej liczby inwestorów za sprawą niezwykle
korzystnych warunków kredytowych. To jednak spowodowało,
że system stawał się coraz bardziej niepewny i każde kolejne
rozwiązanie niosło ze sobą szereg nowych niebezpieczeństw. Z
ustawą Bubble Act i hojnymi dywidendami wiązało się jeszcze
większe bezpośrednie ryzyko, a horyzont czasowy ograniczył się
w międzyczasie do zaledwie kilku dni. Gdyby Blunt — jak
uważał — zdołał utrzymać statek na powierzchni jeszcze przez
tydzień, na pewno znalazłby jakieś nowe rozwiązanie. W końcu
jednak zabrakło mu czasu.
Gdy
przestajemy
dostrzegać
związki
między
naszymi
działaniami a ich konsekwencjami, tracimy kontrolę nad
rzeczywistością, a im dalej się to posuwa, tym bardziej zaczyna
przypominać szaleństwo. Szaleństwo, które owładnęło Bluntem,
zaraziło także króla, parlament i w ostatecznym rozrachunku
cały naród — ludzi powszechnie znanych w świecie ze zdrowego
rozsądku. Gdy Anglicy zauważyli, że ich rodacy zarabiają duże
pieniądze, mrzonka stała się faktem — program musiał odnieść
sukces. Oni także stracili zdolność myślenia na kilka miesięcy
naprzód. Coś takiego przydarzyło się na przykład sir Izaakowi
Newtonowi, którego skądinąd można byłoby uznać za wzór
racjonalności. Na początku też poddał się gorączce, ale po
tygodniu, dzięki logicznemu umysłowi, dostrzegł luki w
systemie, więc sprzedał swoje akcje. Potem obserwował jednak,
jak inni zarabiają znacznie większe sumy niż jego marne
czternaście tysięcy funtów, i zaczął odczuwać niepokój. W
sierpniu wrócił, mimo że był to najgorszy moment na kolejną
inwestycję.
Sir
Isaac
Newton
stracił
zdolność
perspektywicznego myślenia, liczyło się tylko „teraz”. Pewien
holenderski bankier, obserwując to, co się działo na Exchange
Alley, zauważył: „[Wyglądało to] tak, jakby z domu wariatów
uciekli naraz wszyscy szaleńcy”.
Zrozum: my, ludzie, żyjemy chwilą. To zwierzęcy element naszej
natury. Reagujemy przede wszystkim na to, co widzimy i
słyszymy, na to, co w określonych zdarzeniach jest najbardziej
dramatyczne. Nie jesteśmy jednak wyłącznie zwierzętami
przywiązanymi do teraźniejszości. Nasza ludzka rzeczywistość
obejmuje przeszłość — każde zdarzenie powiązane jest z czymś,
do czego doszło wcześniej w nieskończonym łańcuchu
historycznej przyczynowości. Każdy aktualny problem jest
głęboko zakorzeniony w przeszłości. Dotyczy to oczywiście
także przyszłości — wszystko, cokolwiek robimy, niesie ze sobą
dalekosiężne konsekwencje.
Gdy ograniczamy nasze procesy myślowe do tego, czego
dostarczają nam zmysły, do tego, co natychmiastowe, zniżamy
się do poziomu czysto zwierzęcego, w którym siły naszego
rozumowania są neutralizowane. Przestajemy być świadomi,
dlaczego i w jaki sposób dochodzi do tego, do czego dochodzi.
Wyobrażamy sobie, że jakiś skuteczny program, który
funkcjonuje od kilku miesięcy, może być tylko lepszy. Nie
zastanawiamy się nad możliwymi konsekwencjami wszystkiego,
co wprawimy w ruch. Reagujemy na to, co jest nam dane w
określonym momencie, bazując wyłącznie na niewielkim
kawałku układanki. Nasze działania w naturalny sposób
prowadzą zatem do niezamierzonych konsekwencji, a nawet
katastrof, takich jak katastrofa South Sea Company czy
niedawny krach z 2008 roku.
Całą sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że otaczają nas inni, z
którymi pozostajemy w ciągłej interakcji, a to pogrąża nas coraz
bardziej w teraźniejszości. Tę słabość ludzkiej natury
wykorzystują sprzedawcy i demagogowie, aby mamić nas
perspektywą łatwych zysków i natychmiastowej satysfakcji.
Jedynym antidotum jest uczenie się pamiętania o tym, aby
zawsze opierać się natłokowi zdarzeń i poszerzać własną
perspektywę. Zamiast po prostu reagować, powinniśmy się
wycofywać i obserwować szerszy kontekst. Musimy rozważać
możliwe konsekwencje wszelkich podejmowanych przez siebie
działań. I pamiętać o długoterminowych celach, jakie sobie
postawiliśmy. Poszerzając własną perspektywę, często będziemy
podejmować decyzję, że najlepiej nie robić nic, nie reagować i
pozwolić, aby wszystko okazało się z czasem. (Gdyby Blunt
poczekał kilka miesięcy, zobaczyłby, jak rozpada się program
Lawa, a Anglia uniknęłaby katastrofy). Takiego rodzaju
rozsądek i równowaga nie są czymś naturalnie nam
przypisanym. To umiejętności, które nabywamy kosztem
wielkiego wysiłku, umiejętności stanowiące szczyt ludzkiej
dojrzałości.
Mogę kalkulować ruch ciał niebieskich, ale nie szaleństwo
ludzi.
— SIR ISAAC NEWTON
Klucze do ludzkiej natury
Niemal każdy z nas doświadczył czegoś podobnego w ramach
następujących scenariuszy: ktoś, kogo potrzebujemy lub na kim
polegamy, nie poświęca nam wystarczająco dużo uwagi, nie
odpowiada na nasze telefony. Czując frustrację, informujemy go
o naszych uczuciach lub podwajamy wysiłki, aby wywołać jego
reakcję. Albo napotykamy problem: jakiś projekt nie rozwija się
dobrze, więc podejmujemy decyzję odnośnie do strategii i
podejmujemy odpowiednie działania. Albo pojawia się w naszym
życiu nowa osoba, a my, zauroczeni jej świeżością, energią i
urokiem, zaprzyjaźniamy się z nią.
Następnie mijają tygodnie i zostajemy zmuszeni do ponownej
oceny tego, co się wydarzyło, i sposobu, w jaki zareagowaliśmy.
Pojawiają się nowe informacje. Osoba, która nie reagowała na
nasze telefony, była po prostu zawalona pracą. Gdybyśmy
czekali i nie byli tak niecierpliwi, moglibyśmy uniknąć
zniechęcenia do siebie cennego sojusznika. Problem, który
próbowaliśmy rozwiązać, nie był aż tak pilny, a my, próbując w
pośpiechu znaleźć rozwiązanie, tylko go pogłębiliśmy. Zanim
podjęliśmy działania, powinniśmy byli dowiedzieć się więcej. A
nowa przyjaciółka okazuje się wcale nie tak urocza — z czasem
wychodzi na to, że to destrukcyjna socjopatka i wyleczenie się z
przyjaźni z nią zajmuje nam całe lata. Nieco więcej dystansu
mogłoby pozwolić nam zobaczyć czerwone agi, zanim byłoby
za późno. Patrząc wstecz na własne życie, zauważamy zwykle,
że mamy tendencję do okazywania niecierpliwości i do
przesadnych reakcji; dostrzegamy długookresowe wzorce
zachowań, które umykają nam w określonym momencie, ale
później stają się bardziej zrozumiałe.
Oznacza to, że w chwili obecnej nie dysponujemy odpowiednią
perspektywą. Z upływem czasu zyskujemy więcej informacji i
zaczynamy zauważać, co faktycznie jest prawdą; coś, co było dla
nas niewidoczne w teraźniejszości, staje się zauważalne z
perspektywy czasu. Czas jest najlepszym nauczycielem, czymś,
co sprawia, że odkrywamy, co jest faktycznie rzeczywiste.
Moglibyśmy
to
porównać
z
następującym
zjawiskiem
optycznym: u podnóża góry, w gęstym lesie, nie mamy
możliwości ustalenia, gdzie jesteśmy, ani sporządzenia mapy
naszego otoczenia. Widzimy tylko to, co mamy przed oczyma.
Gdy wchodzimy zboczem góry coraz wyżej, zaczynamy widzieć
coraz więcej składników otoczenia i ich powiązań z innymi
elementami krajobrazu. Im wyżej wchodzimy, tym bardziej
dociera do nas, że informacje, jakimi dysponowaliśmy
wcześniej, nie były całkowicie dokładne, że opierały się na nieco
zniekształconej perspektywie. Stojąc na szczycie góry
zyskujemy pełny, panoramiczny ogląd całego otoczenia i
absolutną jasność w kwestii ukształtowania terenu.
Jako ludzie jesteśmy zamknięci w chwili obecnej, jakbyśmy
mieszkali u podnóża góry. To, co jest najbardziej widoczne dla
naszych oczu — inni wokół nas, otaczający nas las — zapewnia
nam tylko ograniczoną, zniekształconą wizję rzeczywistości.
Upływ czasu jest jak powolne wchodzenie na górę. Emocje,
które odczuwaliśmy w teraźniejszości, nie są już tak silne;
możemy się od nich oderwać i zacząć widzieć wszystko bardziej
klarownie. Im wyżej z upływem czasu wchodzimy, tym więcej
informacji zdobywamy. To, co dostrzegaliśmy trzy miesiące po
fakcie, nie jest tak dokładne jak to, co wiemy po upływie roku.
Mogłoby się zatem wydawać, że mądrość nawiedza nas, gdy jest
już za późno, zasadniczo po fakcie. Istnieje jednak sposób, w
jaki my, ludzie, możemy stworzyć efekt upływu czasu, zapewnić
sobie szerszą perspektywę już w chwili obecnej. Moglibyśmy to
nazwać perspektywą dalekowzroczną, a jej uzyskanie wymaga
przeprowadzenia następujących działań.
Po pierwsze, w obliczu problemów, kon iktów lub
ekscytujących
okazji,
musimy
uczyć
się
natychmiastowego reagowania w przypływie emocji i
tak, aby ograniczać poziom ekscytacji czy lęku. W ten
zapewniamy sobie pewien dystans.
jakichś
unikać
działać
sposób
Następnie powinniśmy zacząć pogłębiać i poszerzać własną
perspektywę. Rozważywszy charakter problemu, z którym
mamy do czynienia, nie chwytajmy się po prostu najprostszego
wyjaśnienia, ale sięgajmy głębiej i zastanawiajmy się nad innymi
możliwościami,
innymi
potencjalnymi
motywacjami
zaangażowanych weń osób. Zmuszajmy się do spojrzenia na
ogólny kontekst zdarzenia, a nie tylko na to, co przyciąga naszą
uwagę od pierwszego wejrzenia. Wyobrażajmy sobie, najlepiej
jak potra my, negatywne konsekwencje różnych strategii, które
rozważamy. Zastanawiajmy się, w jaki sposób problem lub
potencjalna okazja mogą zacząć wyglądać z biegiem czasu, w
jaki sposób inne problemy, w danej chwili niewidoczne, mogą
nagle stać się poważniejsze niż to, z czym mamy do czynienia
obecnie. Skupiajmy się na długoterminowych celach i zgodnie z
nimi dostosowujmy nasze priorytety do teraźniejszości.
Innymi słowy: ten proces wymaga dystansu do teraźniejszości,
głębszego przyglądania się źródłom problemów, szerszej
perspektywy z punktu widzenia ogólnego kontekstu sytuacji i
spoglądania dalej w przyszłość — włączając w to ocenę
konsekwencji naszych działań i nasze własne długoterminowe
priorytety.
W toku tego procesu pewne opcje i wyjaśnienia zaczną się nam
wydawać bardziej logiczne i realistyczne niż te, ku którym
skłanialiśmy się na początku. Dodajmy do tego wszystko, czego
przez lata dowiedzieliśmy się o wzorcach własnych zachowań.
W ten sposób nie da się wprawdzie odtworzyć całościowo
efektu, jaki wywołuje w nas upływ czasu, ale możemy stworzyć
jego przybliżenie. Kolejne mijające miesiące zapewniają nam
zwykle coraz więcej informacji i ujawniają coraz korzystniejsze
opcje. W teraźniejszości tworzymy ten efekt, poszerzając zakres
kwestii, nad którymi się zastanawiamy, i otwierając umysł.
Wchodzimy na górę. Za sprawą takiego poszerzania własnej
perspektywy uspokajamy się i ułatwiamy sobie zachowywanie
trzeźwości umysłu w miarę rozwoju wydarzeń.
Nabycie
tak
rozszerzonej
perspektywy,
tego
rodzaju
pogłębionego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość
mogłoby się wydawać czymś, do czego wszyscy powinniśmy
dążyć, ale trzeba przyznać, że wśród większości ludzi bywa to
rzadkością. Wydaje się, że takie działanie wymaga wysiłku, na
który w zasadzie nie jesteśmy w stanie się zdobyć. Powód jest
prosty:
jesteśmy
zaprogramowani
na
myślenie
krótkoterminowe, skonstruowani tak, by reagować na to, co
natychmiastowe, i dążyć do natychmiastowej satysfakcji.
Naszym pradawnym przodkom opłacało się dostrzeganie tego,
co było w ich otoczeniu potencjalnie niebezpieczne lub co
zapewniało okazję do zdobycia pożywienia. Ludzki mózg
rozwijał się w toku ewolucji w taki sposób, aby nie oceniać
pełnego obrazu i kontekstu określonych zdarzeń, ale
koncentrować się na ich najbardziej dramatycznych cechach.
Funkcjonowało to dobrze w stosunkowo prostym środowisku i w
ramach prostych ze społecznego punktu widzenia organizacji
plemiennych. Nie przystaje jednak do złożonego świata, w
którym żyjemy obecnie. Sprawia, że zwracamy uwagę głównie
na to, co pobudza nasze zmysły i emocje, natomiast szersza
perspektywa zasadniczo nam umyka.
Ma to decydujący wpływ na sposób, w jaki postrzegamy
potencjalną przyjemność lub cierpienie związane z określonymi
sytuacjami. Nasze mózgi zostały tak zaprogramowane, abyśmy
dostrzegali to, co w otoczeniu może nam zaszkodzić tu i teraz, a
nie na przywiązywanie szczególnej wagi do innych, bardziej
abstrakcyjnych niebezpieczeństw, które mogą się pojawić w
przyszłości. I właśnie dlatego poświęcamy znacznie więcej
uwagi zjawiskom w rodzaju terroryzmu — skądinąd na pewno
zasługującego na analizę, bo oznacza cierpienie tu i teraz — niż
na przykład globalnemu ociepleniu (związanemu z cierpieniem
przyszłym, potencjalnym), które tak naprawdę stanowi większe
niebezpieczeństwo, bo stawia pod znakiem zapytania przyszłość
całej naszej planety. W teraźniejszości to niebezpieczeństwo
wydaje się nam jednak abstrakcyjne. A gdy przestanie takie być,
może być za późno. Wykazujemy także skłonność do chwytania
się tego, co zapewnia nam natychmiastową przyjemność, nawet
jeśli zdajemy sobie sprawę z długoterminowo negatywnych
skutków, jakie to coś ze sobą niesie. Dlatego właśnie palimy,
pijemy, zażywamy narkotyki i w ogóle oddajemy się
zachowaniom autodestrukcyjnym, w przypadku których
potencjalne problemy nie występują tu i teraz i nie są
dramatyczne.
W świecie, który jest złożony i narażony na niezliczone przyszłe
niebezpieczeństwa, takie krótkoterminowe tendencje są
nieustającym zagrożeniem dla naszego dobrego samopoczucia.
A ponieważ za sprawą technologii okresy koncentracji naszej
uwagi stają się coraz krótsze, to zagrożenie jest jeszcze
większe. Pod wieloma względami de niują nas nasze własne
relacje z czasem. Gdy po prostu reagujemy na to, co widzimy i
słyszymy, gdy na wieść o kolejnych dramatycznych
wydarzeniach nasze początkowe podniecenie i entuzjazm stają
się lękiem i paniką, gdy ukierunkowujemy nasze działania na
pogoń za doznawaniem jak największej przyjemności w danej
chwili, nie myśląc o przyszłych konsekwencjach, to można
powiedzieć, że ulegamy własnej zwierzęcej naturze, temu, co
jest w naszej konstrukcji neuropsychicznej najbardziej
prymitywne i potencjalnie destrukcyjne.
Starając się iść pod prąd i próbując się konstruktywnie
zastanawiać nad konsekwencjami tego, co robimy, oraz nad
charakterem
naszych
priorytetów
w
perspektywie
długoterminowej, dążymy do realizowania rzeczywistego
potencjału, którym dysponujemy jako ludzie — zwierzęta
myślące. A skoro już wiemy, że myślenie krótkoterminowe może
być zaraźliwe, to warto podkreślić, że także osoby, które
uosabiają skuteczność perspektywy dalekowzrocznej, mogą
mieć niezmiernie pozytywny wpływ na ludzi wokół siebie. Takie
osoby uświadamiają nam istnienie szerszej perspektywy i
dysponują zdolnościami umysłowymi, które powinniśmy
postrzegać jako szczytowe. Warto takich ludzi naśladować.
Na kartach historii pojawiało się wiele ikon tego rodzaju
dojrzałości umysłowej, które powinny nas inspirować i
wskazywać nam drogę: starotestamentowy Józef potra ł
wejrzeć w serca innych ludzi i przewidywać przyszłość;
Sokrates ze starożytnej Grecji nauczył nas, co powinniśmy
robić, aby być mniej ograniczeni i bardziej konsekwentnie
myśleć; genialny strateg Zhuge Liang ze starożytnych Chin
potra ł przewidywać każdy ruch wroga; przywódcy w rodzaju
królowej Elżbiety I i Abrahama Lincolna byli znani z sukcesów w
ramach długofalowych strategii; niezwykle cierpliwy i
przewidujący naukowiec Charles Darwin ujawnił wpływ
długiego czasu na ewolucję wszystkich żywych istot; a Warren
Bu ett, najbardziej skuteczny inwestor w historii, właśnie
dalekowzrocznej perspektywie zawdzięcza swoje największe
sukcesy.
Jeśli to możliwe, unikaj bliższych kontaktów z ludźmi, których
horyzont czasowy jest wąski, którzy stale pozostają w trybie
reakcji, i staraj się zbliżać do takich osób, które dysponują
pogłębioną świadomością czasu.
Cztery
oznaki
i strategie ich przezwyciężania
krótkowzroczności
Większość z nas wyobraża sobie, że w jakimś zakresie oddajemy
się myśleniu długoterminowemu; w końcu mamy cele i plany.
Tak naprawdę oszukujemy jednak samych siebie. Najwyraźniej
widać to wtedy, gdy rozmawiamy z innymi ludźmi o ich planach
i strategiach na bliską i bardziej odległą przyszłość: często
uderza nas nieokreśloność tego rodzaju rozwiązań oraz to, jak
niewiele głębszych przemyśleń ludzie im poświęcają. To raczej
nadzieje i pobożne życzenia, które w natłoku bieżących
wydarzeń, przy odczuwaniu presji i potrzeby natychmiastowego
reagowania,
łatwo
stłumić.
Przez
większość
czasu
improwizujemy i reagujemy na różnorodne zdarzenia,
dysponując niewystarczającymi informacjami. I zwykle to
wypieramy, bo trudno jest mieć dystans wobec własnego
procesu decyzyjnego.
Najlepszym sposobem na wyzwolenie się z tego stanu jest
rozpoznawanie wyraźnych oznak krótkowzrocznego myślenia w
naszym własnym życiu. Podobnie jak w przypadku większości
elementów natury ludzkiej, kluczowe znaczenie ma tu
świadomość. Te oznaki możemy zacząć zwalczać dopiero wtedy,
gdy je dostrzeżemy. Oto cztery najczęstsze postacie myślenia
krótkoterminowego:
1. Niezamierzone konsekwencje. W toku historii nietrudno
znaleźć liczne przykłady tego zjawiska. W starożytnym Rzymie
grupa wiernych republice ludzi obawiała się, że Juliusz Cezar
zamierza umocnić swoją dyktaturę i ustanowić monarchię. W 44
roku p.n.e. postanowili go zamordować i przywrócić w ten
sposób republikę. W powstałym chaosie i próżni władzy
bratanek Cezara, Oktawian, szybko znalazł drogę na szczyt,
przejął rządy i na zawsze skończył z republiką, ustanawiając de
facto monarchię. Po śmierci Cezara wyszło na jaw, że nigdy nie
zamierzał on tworzyć systemu monarchicznego. Spiskowcy
przyczynili się więc do tego, co próbowali powstrzymać.
W dziewiętnastowiecznych Indiach brytyjskie władze kolonialne
zadecydowały, że na ulicach Delhi jest zbyt wiele jadowitych
kobr, co utrudnia życie brytyjskim rezydentom i ich rodzinom.
Aby rozwiązać problem, zaczęto wypłacać graty kację za każdą
martwą
kobrę,
którą
przynosili
mieszkańcy.
Wkrótce
przedsiębiorczy ludzie zaczęli hodować kobry, a otrzymywane za
ich dostarczanie władzom wynagrodzenie stało się ich
sposobem na życie. Władze się o tym dowiedziały i anulowały
program. Hodujący kobry poczuli się tym urażeni i postanowili
wypuścić swoje kobry na ulice, potrajając ich populację sprzed
rządowego programu.
Inne głośne przykłady to chociażby osiemnasta poprawka do
konstytucji Stanów Zjednoczonych, za sprawą której w 1920
roku, aby powstrzymać rozprzestrzenianie się alkoholizmu,
wprowadzono tam prohibicję, ale doprowadziło to wyłącznie do
znaczącego wzrostu spożycia alkoholu. Przeprowadzony w 1941
roku niespodziewany atak Japończyków na Pearl Harbor, który
miał na celu zniszczenie za jednym zamachem większości sił
amerykańskiej marynarki wojennej i rzucenie Stanów
Zjednoczonych na kolana, doprowadził do otrząśnięcia się
Amerykanów z oparów izolacjonizmu, umożliwiając im pełną
mobilizację znacznie większych niż japońskie zasobów
nansowych i ludzkich, by nie tylko pokonać Japończyków, ale
także zniszczyć ich siły zbrojne na dobre. Sukces ataku stał się
zatem gwarancją odwrotnego od zamierzonego rezultatu.
Podobnych, choć być może mniej dramatycznych przykładów
moglibyśmy poszukać także we własnym codziennym życiu. Oto
próbujemy kontrolować zbuntowanego nastolatka, nakładając
na jego zachowanie pewne ograniczenia, i osiągamy tylko to, że
staje się on jeszcze bardziej zbuntowany i niesforny. Albo
próbujemy
rozweselić
kogoś
będącego
w
depresji,
uświadamiając mu, że życie nie jest takie złe i że świeci słońce,
ale okazuje się, że wprawiliśmy go tylko w większe
przygnębienie. Teraz czuje się winny z powodu własnych uczuć,
bezwartościowy i jeszcze bardziej osamotniony w swoim
nieszczęściu. Albo żona próbuje skłonić męża do większej
otwartości. Ma nadzieję, że wzbudzi w nim poczucie więzi, więc
pyta, o czym myśli, co wydarzyło się w ciągu dnia i tak dalej.
Mąż interpretuje to jako natarczywość i jeszcze bardziej zamyka
się w sobie, co sprawia, że żona staje się podejrzliwa i drąży
coraz głębiej, a to zamyka go jeszcze bardziej.
Źródło tego odwiecznego syndromu jest stosunkowo proste:
zaniepokojeni czymś w teraźniejszości, na chybcika znajdujemy
rozwiązanie, nie zastanawiając się głębiej nad kontekstem,
pochodzeniem problemu oraz możliwymi niepożądanymi
konsekwencjami, które mogą się pojawić. Ponieważ zasadniczo
reagujemy, zamiast myśleć, nasze działania bazują na
niepełnych informacjach — Cezar nie planował utworzenia
monarchii, biedni ludzie z Delhi mieli w pogardzie władze
kolonialne i nie spodobało im się to, że nagle stracili pieniądze,
zaatakowani Amerykanie zaangażowali się w wojnę. Gdy
działamy,
wykorzystując
zniekształconą
perspektywę,
doprowadzamy do różnego rodzaju nieprzewidzianych efektów.
We wszystkich takich przypadkach proste wejście pod górę
ujawniłoby wszelkie możliwe negatywne konsekwencje, tak dla
nas oczywiste po fakcie: na przykład to, że wyznaczenie
nagrody za martwe kobry w naturalny sposób spowoduje, że
biedni mieszkańcy Indii zaczną je hodować.
Niezmienny pozostaje fakt, że tok myślenia ludzi jest w takich
przypadkach zadziwiająco prosty i odzwierciedla ich lenistwo:
zabijmy Cezara i republika wróci, akcja A prowadzi do wyniku
B. Jego dosyć powszechną we współczesnym świecie odmianą
jest wiara w to, że skoro ludzie mają dobre intencje, to efektem
powinno być coś dobrego, że skoro na przykład jakiś polityk jest
uczciwy i ma dobre chęci, to osiągnie pożądane rezultaty. Dobre
intencje prowadzą jednak często do czegoś, co jest znane pod
nazwą efektu kobry — ludzi mających nawet najszlachetniejsze
intencje często zaślepia poczucie własnej nieomylności, co
sprawia, że umykają im złożone i zwykle wrogie motywacje
innych.
Niekonsekwentne myślenie to w dzisiejszym świecie prawdziwa
plaga, która rozprzestrzenia się tym szybciej, im większy i
łatwiejszy jest dostęp do informacji, dając ludziom złudzenie, że
są dobrze zorientowani i dysponują pogłębioną wiedzą o
różnorodnych kwestiach. Przyjrzyjmy się autodestrukcyjnym
wojnom, takim jak inwazja na Irak w 2003 roku, próbom
zdestabilizowania
amerykańskiego
rządu
dla
krótkoterminowych korzyści politycznych czy rosnącej liczbie
baniek spekulacyjnych powstających we wszystkich dziedzinach
gospodarki, od rynku wysokich technologii po branżę obrotu
nieruchomościami. Wiąże się z tym stopniowe odcinanie się od
historii, bo ludzie zaczynają wykazywać tendencję do
postrzegania aktualnych wydarzeń tak, jakby były izolowane w
czasie.
Zrozum: wszystkie zjawiska zachodzące w świecie są ze swojej
natury złożone. Ludzie, z którymi miewamy do czynienia, są
równie
skomplikowani.
Każde
działanie
uruchamia
nieskończony łańcuch reakcji. Nigdy nie jest tak, że A prowadzi
po prostu do B, B prowadzi do C, C do D i tak dalej. W spektaklu
pojawiają się ciągle nowi aktorzy, których motywacje i reakcje
trudno przewidzieć. Nie da się zaplanować biegu tych
łańcuchów ani całkowicie panować nad konsekwencjami.
Sprawiając jednak, że nasz tok myślenia stanie się bardziej
konsekwentny, możemy przynajmniej zacząć uświadamiać sobie
szereg w oczywisty sposób negatywnych konsekwencji, które
mogą nastąpić, a to często oznacza różnicę między sukcesem a
porażką. Powinno nam zależeć na głębi myślenia, na tym,
abyśmy mogli przesunąć się o kilka stopni w kierunku
wyobrażania sobie możliwych permutacji, tak daleko, jak
pozwoli nam nasz umysł.
Udział w tym procesie często przekonuje nas o tym, że niegłupio
bywa nie robić nic, czekać. Kto wie, jak potoczyłaby się historia,
gdyby pomyśleli o tym spiskowcy i postanowili zaczekać, aż
Cezar umrze w sposób naturalny lub zginie w bitwie?
Taki sposób myślenia jest naturalnie istotny dla jednostek, ale
nawet bardziej może być przydatny w dużych organizacjach, w
których wiele osób ma wiele do stracenia. W ramach grupy lub
zespołu warto zlecić co najmniej jednej osobie analizę
wszystkich możliwych konsekwencji danej strategii lub sposobu
postępowania i najlepiej, by był to ktoś cechujący się
sceptycyzmem i rozwagą. Taka analiza to coś niezwykle
cennego, poświęcony jej czas i wydane pieniądze zwracają się
zawsze, gdy zespół unika potencjalnych katastrof i zaczyna
opracowywać coraz bardziej rozsądne plany.
2. Taktyczne piekło. Wikłasz się w liczne potyczki i bitwy.
Wygląda na to, że zmierzasz donikąd, ale masz wrażenie, że
zainwestowałeś w coś mnóstwo czasu i energii, więc rezygnacja
byłaby wielką stratą. Tak naprawdę straciłeś z oczu swoje
długoterminowe cele, te, o które faktycznie walczysz. Zamiast
tego gdzieś po drodze zaczęło chodzić o potwierdzenie
własnego ego i udowodnienie, że masz rację. Tego rodzaju
dynamikę można często zauważyć w kłótniach między
małżonkami: w pewnym momencie przestaje chodzić o
uzdrawianie związku, zaczyna się narzucanie własnego punktu
widzenia. W toku tego rodzaju bitew często czujemy, że
pogrążamy się w defensywności i małostkowości, że nasz duch
upada. To niemal pewny objaw faktu, że zstąpiliśmy w czeluść
taktycznego piekła. Nasze umysły są zaprogramowane, aby
myśleć strategicznie — kalkulować co najmniej kilka ruchów
naprzód na drodze do realizowania naszych celów. W
taktycznym piekle nie jesteśmy w stanie poszerzyć własnej
perspektywy na tyle, by zacząć myśleć w ten sposób. Stale
reagujemy na posunięcia tej czy innej osoby i pozostajemy
uwikłani w dramaty i emocje innych, krążąc w kółko.
Jedynym rozwiązaniem jest czasowe lub całkowite wycofywanie
się z takich bitew, zwłaszcza jeśli toczą się one na kilku
frontach. Potrzebujesz odrobiny dystansu i perspektywy.
Uspokój swoje ego. Pamiętaj, że zdobycie przewagi w kłótni czy
przeforsowanie własnych racji tak naprawdę — długookresowo
— do niczego nie prowadzi. Zwyciężaj czynami, a nie słowami.
Zacznij myśleć o swoich długoterminowych celach. Stwórz
drabinę wartości i priorytetów swojego życia, przypominając
sobie, co tak naprawdę jest dla Ciebie istotne. Jeśli uznasz, że
jakaś bitwa jest rzeczywiście ważna, w poczuciu odizolowania
będziesz w stanie opracowywać najbardziej skuteczne ze
strategicznego punktu widzenia reakcje.
Zapewne zaczniesz także dochodzić do wniosku, że toczenie
większości bitew w ostatecznym rozrachunku nie jest warte
wysiłku. To marnowanie cennej energii i czasu, które powinny
znajdować się wysoko na skali Twoich wartości. Zawsze lepiej
powstrzymać się od walki w okrążeniu, bez względu na to, jak
głęboko czujemy się w nią osobiście zaangażowani. Twoja
energia i duch są istotne. Małostkowość i poczucie frustracji
mogą rodzić znaczące konsekwencje z punktu widzenia
zdolności do strategicznego myślenia i osiągania celów. Za
sprawą procesu opisanego powyżej — w podrozdziale Klucze do
ludzkiej natury — w naturalny sposób poszerzysz własną
perspektywę i umieścisz swój umysł na płaszczyźnie
strategicznej. A w życiu tak jak w walce, stratedzy zawsze
wygrywają z taktykami.
3. Gorączka taśmy dalekopisowej. W okresie poprzedzającym
krach na Wall Street w 1929 roku wiele osób uzależniło się od
gry na giełdzie. Uzależnienie to miało pewien
zyczny
komponent — dźwięk taśmy rejestrującej elektronicznie
wszystkie zmiany cen akcji. Ten przypominający klikanie dźwięk
oznaczał, że coś się dzieje, że ktoś gra i zbija fortunę. Wielu
ludzi odczuwało pociąg do samego tego dźwięku, który
przypominał bicie serca Wall Street. Takich taśm już oczywiście
nie ma, ale zamiast nich wielu z nas uzależniło się od
otrzymywania co minutę nowych wiadomości, od „tego, co się
dzieje”, od ciągle nowych treści na Twitterze, których
pojawianiu się często towarzyszy charakterystyczny dźwięk,
także mogący wywoływać narkotyczny efekt. Czujemy, że
jesteśmy związani z samą istotą życia, z tokiem wydarzeń, które
zmieniają się w czasie rzeczywistym, i z innymi osobami, które
także śledzą te same stale pojawiające się informacje.
Ta żądza natychmiastowej wiedzy ma pewien wewnętrzny pęd.
Przyzwyczaiwszy się do szybkiego napływu wiadomości, nie
jesteśmy w stanie powrócić do wolniejszego tempa choćby
sprzed roku. A właściwie chcemy nawet otrzymywać informacje
jeszcze szybciej. Tego rodzaju niecierpliwość wykazuje
tendencję do rozprzestrzeniania się także na inne aspekty
naszego życia — na prowadzenie samochodu, czytanie książek,
oglądanie lmów. Skraca się okres koncentracji naszej uwagi i
zmniejsza tolerancja wobec wszelkich przeszkód na naszej
drodze.
Oznaki tego rodzaju nerwowej niecierpliwości łatwo dostrzec
we własnym życiu, natomiast czymś, czego nie dostrzegamy,
jest to, jak zniekształca ona sposób naszego myślenia. Chwilowe
trendy — w biznesie czy polityce — są elementem bardziej
ogólnych trendów, pojawiających się w okresach tygodniowych
czy miesięcznych. W takich dłuższych okresach wyraźniej
widoczne stają się zwykle relatywnie mocne i słabe strony
określonych inwestycji, koncepcji strategicznych, drużyn
sportowych
czy
polityków,
które
często
bywają
przeciwieństwem tego, co możemy wywnioskować na podstawie
mikrotrendów dostępnych w danym momencie. Pozbawione
kontekstu sondaże czy ceny akcji nie mówią zbyt wiele o tych
mocnych i słabych stronach. Dają nam złudne wrażenie, że to,
co widać obecnie, z czasem stanie się tylko bardziej wyraźne. To
normalne, że chcemy być na bieżąco z najnowszymi
wiadomościami, ale opieranie jakiegokolwiek rodzaju decyzji na
takich chwilowych migawkach oznacza ryzyko błędnego
zinterpretowania bardziej ogólnego obrazu sytuacji.
Co więcej, ludzie mają tendencję do reagowania, a właściwie
przesadnego reagowania na każdą negatywną i pozytywną
zmianę zachodzącą w teraźniejszości, więc trudno jest
powstrzymać się od wpadania pod wpływem tych zmian w
panikę lub entuzjazm.
Oto, z czym musiał się zmierzyć Abraham Lincoln w erze
znacznie mniej przesyconej technologią. W chwili wybuchu
wojny secesyjnej spojrzał na wydarzenia z szerszej perspektywy
— i uznał, że Północ powinna zwyciężyć, bo dysponuje większą
liczbą ludzi i ma więcej możliwych do wykorzystania zasobów.
Jedynym niebezpieczeństwem był czas. Lincoln potrzebował
czasu, aby armia Unii stała się realną siłą bojową i aby znaleźć
odpowiednich dowódców, którzy poprowadziliby wojnę zgodnie
z jego zamierzeniami. Gdyby jednak w międzyczasie wojska
Północy nie odnosiły wielkich zwycięstw, opinia publiczna
mogłaby się zwrócić przeciwko wysiłkowi wojennemu, co
doprowadziłoby do powstawania coraz głębszych podziałów,
więc praca Lincolna stałaby się niemożliwa. Potrzebował zatem
cierpliwości, ale także zwycięstw na polu bitwy.
W pierwszym roku wojny Północ poniosła druzgocąca klęskę
nad Bull Run i nagle prawie wszyscy zaczęli kwestionować
kompetencje prezydenta. Teraz nawet umiarkowani mieszkańcy
Północy, tacy jak słynny redaktor Horace Greeley, wzywali
Lincolna do podjęcia negocjacji pokojowych. Inni nalegali, by
rzucił do walki wszystko, czym dysponowała Północ, i
wyprowadził natychmiastowy atak, by zmiażdżyć Południe, choć
armia nie była na to gotowa.
Trwało to i trwało, a presja stale rosła, bo Północ ciągle nie
odnosiła żadnego jednoznacznego zwycięstwa, aż w końcu
generał Ulysses S. Grant zakończył w 1863 roku oblężenie
Vicksburga, a niedługo potem wojska pod dowództwem
generała George’a Meade’a stoczyły zwycięską bitwę pod
Gettysburgiem. Teraz Lincoln został nagle okrzyknięty
geniuszem. Jakieś sześć miesięcy później, gdy Grant ciągle nie
mógł sobie poradzić z armią Konfederacji pod dowództwem
generała Roberta E. Lee, a liczba o ar rosła, powróciła jednak
panika. Greeley ponownie zaczął żądać negocjacji z Południem.
Ponowny wybór Lincolna na prezydenta wydawał się z góry
skazany na przegraną. Wojna trwała już zbyt długo, a on stał się
wyjątkowo niepopularny. Czując na sobie ciężar wydarzeń, pod
koniec sierpnia 1864 roku Lincoln napisał wreszcie list
określający warunki pokoju, które miał zaproponować Południu,
ale jeszcze tej samej nocy zawstydziła go własna
niekonsekwencja i schował list do szu ady. Uznał, że los się
musi odmienić i że Południe zostanie zmiażdżone. Zaledwie
tydzień później generał William Tecumseh Sherman wkroczył do
Atlanty i wszystkie wątpliwości związane z Lincolnem nagle
rozwiały się na dobre.
Dzięki temu, że myślał długoterminowo, Lincoln prawidłowo
ocenił relatywnie mocne i słabe strony obu przeciwników oraz
to, jak ostatecznie potoczy się wojna. Wszyscy inni tonęli
wyłącznie w powodzi codziennych doniesień o kolejach walk.
Byli tacy, którzy chcieli negocjować, inni żądali błyskawicznego
zwiększania wysiłku wojennego, ale wszyscy opierali się na
chwilowych zmianach biegu wydarzeń. Słabszy człowiek
poddałby się presji i wojna skończyłaby się zupełnie inaczej.
Pisarka Harriet Beecher Stowe, która odwiedziła Lincolna w
1864 roku, pisała o nim później tak: „W obliczu wszelkiego
rodzaju sprzecznych roszczeń, otoczony przez zdrajców, przez
ludzi niezdecydowanych i bojaźliwych, przez mieszkańców
pogranicza i ludzi ze stanów wolnych, przez radykalnych
abolicjonistów i konserwatystów, słuchał wszystkich, ważył ich
słowa, czekał, obserwował, ustępował trochę tu, trochę tam, ale
zasadniczo pozostawał nieugięty, świadom celu i stał u steru
narodowego okrętu, prowadząc go po wzburzonych wodach”.
Lincoln powinien być wzorem dla nas wszystkich i antidotum na
rozgorączkowanie. Po pierwsze i najważniejsze, musimy
nauczyć się cierpliwości, która jest jak mięsień wymagający
powtarzalnych ćwiczeń, by się wzmocnić. Lincoln był
człowiekiem o wyjątkowej cierpliwości. Napotykając jakikolwiek
problem lub przeszkodę, musimy podążać za jego przykładem i
podejmować wysiłki, aby zwolnić, a nawet się wycofać i
poczekać dzień lub dwa przed podjęciem dalszych działań. Po
drugie, gdy mamy do czynienia z istotnymi kwestiami, musimy
mieć jasny obraz własnych długoterminowych celów i sposobów
na ich osiągnięcie. W pewnym zakresie wiąże się to z oceną
relatywnie mocnych i słabych stron zaangażowanych osób. Tego
rodzaju klarowność umożliwi nam opieranie się ciągłym
przesadnym emocjonalnie reakcjom otaczających nas ludzi. I
wreszcie po trzecie, istotne jest, abyśmy mieli wiarę, że czas w
ostatecznym rozrachunku pokaże, że mieliśmy rację i uzasadni
nasze przekonanie.
4. Zagubienie w gąszczu drobiazgów. Czujesz się
przytłoczony złożonością swojej pracy. Czujesz potrzebę
panowania nad wszystkimi szczegółami i globalnymi trendami,
aby móc skuteczniej wszystko kontrolować, ale toniesz w
zalewie informacji. Trudno Ci zobaczyć przysłowiowy las spoza
drzew. To jednoznaczna wskazówka, że straciłeś wyczucie
priorytetów — tego, które fakty są ważniejsze od innych i jakie
problemy lub detale wymagają szczególnej uwagi.
Za klasyczny przykład osoby, u której ten syndrom występował,
moglibyśmy uznać króla Hiszpanii Filipa II Habsburga (1527 –
1598). Był to człowiek, który wręcz uwielbiał papierkową robotę
i obsesyjnie pragnął sprawować kontrolę nad wszystkimi
aspektami funkcjonowania hiszpańskiego rządu. Dawało mu to
poczucie panowania nad sytuacją, ale tak naprawdę ostatecznie
to panowanie stracił. Potra ł na przykład długo rozważać
kwestię rozmieszczenia toalet w swoim nowym pałacu w
Escorialu i ich dokładnej odległości od kuchni; poświęcał całe
dnie na przemyślenia dotyczące sposobu, w jaki należy zwracać
się do konkretnych przedstawicieli kleru i jak powinni być oni
wynagradzani. Czasem jednak nie zwracał należytej uwagi na
ważne doniesienia na temat szpiegów i informacje o kwestiach
związanych z bezpieczeństwem narodowym. Tonąc w
niekończących się doniesieniach na temat stanu tureckiej armii,
uznał, że wykazuje ona oznaki niezwykłej słabości, i postanowił
rozpocząć z Turkami wojnę. Jego ocena okazała się jednak
błędna. Wojna trwała osiemnaście lat, zakończyła się bez
jednoznacznego
rozstrzygnięcia
i
pozbawiła
Hiszpanię
pieniędzy.
Podobnie było w przypadku stosunków z Anglią. Król czytał
absolutnie wszystkie raporty o stanie angielskiej oty wojennej,
o poziomie poparcia obywateli dla królowej Elżbiety, o
najdrobniejszych szczegółach polityki nansowej Anglii i stanie
obrony jej wybrzeża. Po latach tego rodzaju studiów, w 1588
roku, zdecydował się wysłać przeciwko Anglii Wielką Armadę,
czując pewność, że jest ona wystarczająco potężna i Hiszpania
zwycięży. Zapomniał jednak o tym, aby odpowiednio
szczegółowo przyjrzeć się prognozom pogody, najistotniejszemu
czynnikowi ze wszystkich — bo sztorm oznaczałby zniszczenie
armady. Nie potra ł także pojąć, że w czasie gdy on gromadził i
przyswajał sobie wszelkie możliwe informacje na temat Turków
czy Anglii, sytuacja się zmieniała. I tak choć wydawał się
doskonale zorientowany w szczegółach, król Filip nigdy nad
niczym nie panował. Całymi latami przeciążał swój umysł takim
nadmiarem lektury, że miewał częste bóle i zawroty głowy. Jego
umysł został zdecydowanie zaburzony i król podejmował
decyzje, które w ostatecznym rozrachunku doprowadziły wprost
do nieodwracalnego upadku hiszpańskiego imperium.
Pod pewnymi względami przypominasz zapewne króla Filipa II
bardziej, niż byłbyś skłonny to przyznać. Jest więcej niż
prawdopodobne, że w swoim życiu zwracasz uwagę na pewne
szczegóły, które wydają Ci się w danym momencie istotne,
ignorując
informacje
o
ogólnym
i
długoterminowym
charakterze, które mogą być realnym zagrożeniem dla Twoich
projektów. Podobnie jak Filip, wykazujesz tendencję do
przyswajania informacji bez zastanawiania się nad własnymi
priorytetami, nad tym, co tak naprawdę ma znaczenie. Mózg ma
jednak ograniczenia. Przyswajanie zbyt wielu informacji
prowadzi do psychicznego zmęczenia, dezorientacji i poczucia
bezradności. Wszystko zaczyna się wydawać równie ważne —
rozmieszczanie toalet i potencjalna wojna z Turkami.
Potrzebujesz mentalnego systemu ltracyjnego bazującego na
skali priorytetów i długoterminowych celów. Wiedza o tym, co
chcesz osiągnąć, pomoże Ci odsiać to, co nieistotne, od tego, co
niezbędne. Nie musisz znać wszystkich szczegółów. Czasem
trzeba delegować obowiązki — niech zbieraniem informacji
zajmą się Twoi podwładni. Pamiętaj, że większy zakres kontroli
nad zdarzeniami wynika z realistycznej oceny sytuacji, a tego
rodzaju ocenę tym trudniej przeprowadzić, im bardziej nasz
umysł jest przytłoczony drobiazgami.
Człowiek dalekowzroczny
Większość z nas funkcjonuje w relatywnie wąskim horyzoncie
czasowym. Zwykle kojarzymy upływ czasu z czymś negatywnym
— ze starzeniem się i zbliżaniem do śmierci. Instynktownie
odsuwamy od siebie nazbyt konkretne myśli o przyszłości i
przeszłości, bo oddawanie się im przypomina nam o upływie
czasu. W odniesieniu do przyszłości typowe są próby myślenia o
własnych planach na rok czy dwa naprzód, ale są to raczej
marzenia i pragnienia, a nie pogłębiona analiza. W odniesieniu
do przeszłości miewamy zwykle szereg miłych lub bolesnych
wspomnień z dzieciństwa i lat późniejszych, ale zasadniczo
przeszłość zbija nas z tropu. Z każdym rokiem zmieniamy się
tak bardzo, że to, kim byliśmy pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat
temu, może niemal przywodzić nam na myśl kogoś obcego. Nie
mamy tak naprawdę spójnego poczucia tego, kim jesteśmy,
poczucia związku między samymi sobą w wersji pięcioletniej i
trzydziestopięcioletniej.
Nie chcąc podążać zbyt daleko w którymkolwiek z tych
kierunków, żyjemy zasadniczo w teraźniejszości. Reagujemy na
to, co widzimy i słyszymy, oraz na to, na co reagują inni. Żyjemy
dla chwilowych przyjemności, dzięki którym zapominamy o
upływie czasu i czujemy ożywienie. Płacimy jednak za to
wszystko określoną cenę. Tłumienie myśli o śmierci i starzeniu
się powoduje ciągły, podskórny niepokój. Nie potra my
pogodzić się z rzeczywistością. Konieczność nieustannego
reagowania na zdarzenia z naszej teraźniejszości powoduje, że
tra amy na rodzaj sinusoidy i przemieszczamy się w górę lub w
dół przy każdej odmianie losu. A to tylko pogłębia nasz niepokój,
ponieważ życie w kalejdoskopie szybko mijających wydarzeń
zdaje się przemijać zbyt szybko.
Twoim zadaniem jako badacza ludzkiej natury i kogoś, kto jako
istota ludzka dąży do osiągnięcia maksimum dostępnego mu
potencjału, jest nawiązanie jak najgłębszej relacji z czasem i
jego spowolnienie. Oznacza to, że nie powinieneś postrzegać
upływu czasu jako wroga, ale raczej jako potężnego
sprzymierzeńca. Każdy etap życia ma swoje zalety — te z
młodości są najbardziej oczywiste, ale z wiekiem poszerza się
nasza perspektywa. Starzenie się nie powinno Cię przerażać.
Także śmierć ma w sobie coś pozytywnego (patrz: rozdział 18.),
bo motywuje Cię do tego, abyś w maksymalnym stopniu
wykorzystywał każdą chwilę, bo daje Ci poczucie naglącej
konieczności. Czas powinien być dla Ciebie wspaniałym
nauczycielem i mistrzem, ponieważ znacząco wpływa na Twoją
teraźniejszość. Świadomość, że za rok aktualny problem nie
będzie już tak istotny, pomoże Ci ograniczyć poczucie niepokoju
i odpowiednio uszeregować priorytety. Wiedząc, że czas ujawni
słabe strony Twoich planów, staniesz się w ich kontekście
ostrożniejszy i bardziej rozważny.
W odniesieniu do przyszłości zastanów się dobrze nad swoimi
długoterminowymi celami. Nie powinny to być mgliste
marzenia, ale konkretne kwestie. Powinieneś także wytyczyć
konkretną ścieżkę umożliwiającą ich osiągnięcie. W odniesieniu
do przeszłości warto, abyś obudził w sobie poczucie głębokiej
więzi z własnym dzieciństwem. Tak, ciągle się zmieniasz, ale te
zmiany są powierzchowne i tworzą wyłącznie iluzję czegoś
rzeczywistego. Tak naprawdę Twój charakter ukształtował się w
najwcześniejszych latach życia (patrz: rozdział 4.) wraz ze
skłonnościami do pewnych działań, upodobań i awersji. A z
wiekiem charakter staje się coraz bardziej widoczny.
Świadomość organicznego związku z tym, kim byłeś w
przeszłości, powinna Ci zapewnić silne poczucie tożsamości.
Musisz wiedzieć, co lubisz i czego nie lubisz, wiedzieć, kim
jesteś. Pomoże Ci to zachować miłość własną, co ma ogromne
znaczenie, bo oznacza opór przed pogrążaniem się w głębokim
narcyzmie i pomaga uczyć się empatii (patrz: rozdział 2).
Ponadto zaczniesz zwracać większą uwagę na błędy i
doświadczenia z przeszłości, które osoby zablokowane w
teraźniejszości zazwyczaj starają się tłumić.
Jak każdy inny człowiek lubisz teraźniejszość i jej przemijające
przyjemności. Nie jesteś zakonnikiem. Inspirują cię chwilowe
trendy i aktualny przebieg życia. Ale jeszcze większą
przyjemność powinno Ci zapewniać osiąganie własnych
długoterminowych
celów
i
pokonywanie
przeciwności.
Pogłębiona relacja z czasem wywrze na Ciebie trwały wpływ.
Sprawi, że staniesz się spokojniejszy i bardziej realistyczny, że
skuteczniej dostroisz się do tego, co naprawdę ma znaczenie.
Doprowadzi także do tego, że staniesz się w życiu lepszym
strategiem, zdolnym oprzeć się w nieunikniony sposób
przesadnym reakcjom innych na to, co się dzieje w
teraźniejszości, i umiejącym patrzeć dalej w przyszłość, czyli
korzystać z potencjalnie dostępnej umiejętności, której my,
ludzie, dopiero zaczęliśmy się uczyć.
Lata uczą tego, czego dni nie są w stanie poznać.
— RALPH WALDO EMERSON
Rozdział 7.
Zmiękczaj opór innych,
potwierdzając ich opinie na
własny temat
Prawo defensywności
Życie jest trudne, a inni ludzie to konkurencja. W naturalny
sposób musimy dbać o własne interesy. Chcielibyśmy także mieć
poczucie, że jesteśmy niezależni, że realizujemy własne cele.
Dlatego właśnie kiedy inni próbują nas do czegoś przekonywać
lub zmieniać, stajemy się defensywni i oporni. Aby sprostać
wyzwaniom, musimy czuć się niezależni. W związku z tym, aby
skłaniać innych do porzucenia pozycji obronnych, należy zawsze
wywoływać wrażenie, że robią to z własnej woli. Kreowanie
poczucia ciepła pomaga zmiękczać opór innych i sprawia, że
zaczynają chcieć nam pomagać. Nigdy nie atakuj ludzi za ich
przekonania i nie podawaj w wątpliwość ich inteligencji czy
dobroci — bo wyłącznie wzmocni to ich defensywność i
uniemożliwi Ci wykonanie zadania. Spraw, aby poczuli, że
robiąc to, czego chcesz, są pełni szlachetności i altruizmu — to
najlepsza przynęta. Naucz się hamować własny upór i uwolnij
umysł od defensywności i zblokowania, aby móc wyzwolić w
sobie kreatywność.
Gra o wpływy
W grudniu 1948 roku teksańskiego senatora Toma Connally’ego
odwiedził nowo wybrany senator Lyndon Baines Johnson (1908
– 1973). Johnson przez dwanaście lat zasiadał z nominacji
demokratów w Izbie Reprezentantów i zyskał sławę jako polityk
o dużych ambicjach, który z niecierpliwością czeka, aby je
zrealizować. Można powiedzieć, że był zuchwały, uparty, a
nawet nieco natarczywy.
Connally wiedział o tym wszystkim, ale chciał wyrobić sobie o
Johnsonie własne zdanie. Uważnie przyjrzał się młodemu
mężczyźnie (Connally był starszy o trzydzieści jeden lat).
Spotykał go już wcześniej i uważał, że jest całkiem bystry. Po
wymianie paru uprzejmości Johnson wyjawił jednak swoje
prawdziwe motywy: miał nadzieję zająć miejsce w jednej z
trzech
najbardziej
prestiżowych
senackich
komisji
—
Budżetowej, Finansów lub Spraw Zagranicznych. Connally był
członkiem dwóch jako senior. Johnson wydawał się sugerować,
że Teksańczyk Connally mógłby pomóc mu osiągnąć to, na czym
mu zależało. Connally uznał, że Johnson najwyraźniej nie
rozumie, w jaki sposób działa system senacki, i natychmiast
postanowił pokazać mu, gdzie jest jego miejsce.
Zachowując się tak, jakby robił Johnsonowi niezwykłą
przysługę, zaproponował, że pomoże mu zająć miejsce w
Komisji do spraw Rolnictwa, doskonale wiedząc, że Johnson
uzna to za obelgę, bo była to jedna z najmniej znaczących
komisji. Wbijając szpilę jeszcze głębiej, Connally stwierdził, że
śledził kampanię Johnsona i wielokrotnie słyszał, jak oznajmia
on wszem wobec, że jest przyjacielem farmerów. Da mu zatem
szansę, aby mógł to udowodnić, a Komisja do spraw Rolnictwa
doskonale się do tego nada. Johnson nie był w stanie ukryć
niezadowolenia i zaczął się wiercić na krześle. „A potem Lyndon
— podsumował Connally — gdy pobędziesz już jakiś czas w
senacie, dostaniesz się do Komisji Spraw Zagranicznych lub
Finansów i rozpoczniesz prawdziwą służbę publiczną”. Przez
„jakiś czas” Connally rozumiał dobre dwanaście do dwudziestu
lat, zwykły okres, w którym każdy senator zdobywał
odpowiednie wpływy. Nazywano to stażem i innej drogi po
prostu nie było. Jemu samemu zdobycie synekur w
odpowiednich komisjach zajęło prawie dwadzieścia lat.
W ciągu następnych kilku tygodni wśród senatorów rozeszła się
wieść, że Johnson jest kimś, na kogo trzeba mieć oko —
potencjalnym furiatem. Dla wielu z nich pierwsze spotkanie
z Johnsonem po o cjalnej inauguracji okazało się jednak miłym
zaskoczeniem. Wcale nie był taki, jak się spodziewali. Był
wzorem uprzejmości i szacunku. Często odwiedzał ich w
biurach. Zapowiadał się przez sekretarki, a potem cierpliwie
wyczekiwał w sekretariatach, czasem całymi godzinami, aż
zostanie wezwany. Wydawało mu się to nie przeszkadzać —
zajmował się czytaniem lub robieniem notatek. Kiedy tra ał do
gabinetów, pytał senatorów o żony, rodziny czy ulubione
drużyny sportowe — było widać, że zawsze jest przygotowany i
zdobywa wcześniej informacje o senatorach, z którymi chce
rozmawiać. Potra ł być autoironiczny. Często przedstawiał się
jako „Landslide Lyndon”, czyli Lyndon, który wygrał
przytłaczającą większością głosów, a przecież wszyscy wiedzieli,
że miejsce w senacie zdobył, wygrywając o włos.
Przeważnie przychodził rozmawiać o interesach i po porady.
Zadawał pytanie o jakąś ustawę czy procedurę senacką i słuchał
z uwagą, która była wyraźnie widoczna i czarująca, bo
przypominał wtedy niemal dziecko. Wpatrując się nieruchomo w
rozmówcę swoimi dużymi piwnymi oczyma, podpierał brodę
dłonią, zdarzało się, że kiwał głową i co jakiś czas zadawał
kolejne pytanie. Senatorowie mogli stwierdzić, że słuchał ich
bardzo uważnie, bo zawsze korzystał z ich rad oraz powtarzał
ich słowa innym, nieodmiennie wspominając, że cytuje kogoś,
od kogo je wcześniej usłyszał. Wychodził, gorąco dziękując za
poświęcony czas i za nieocenioną wiedzę, jaką dzięki innym,
bardziej doświadczonym kolegom nabywał. Nie był natchnionym
furiatem, o którym tyle słyszeli — a kontrast między
wyobrażeniami a rzeczywistością działał naturalnie na jego
korzyść.
Senatorowie widywali go najczęściej na sali obrad senatu. W
przeciwieństwie do innych jego członków brał udział w każdej
sesji i siedział prawie cały czas przy biurku, pilnie notując.
Chciał nauczyć się wszystkiego o procedurach senackich —
nudnej kwestii, która jednak zdawała się go urzekać. Absolutnie
nie był przy tym nudziarzem. Gdy senatorowie spotkali go na
korytarzu lub w szatni, zawsze rzucał jakiś dobry żart lub
opowiadał zabawną anegdotę. Johnson spędził młode lata na
ubogiej wsi i chociaż był dobrze wykształcony, w języku, jakim
się posługiwał, pozostało nieco kolorytu i gryzącego humoru
typowego dla teksańskich rolników i pracowników sezonowych.
Senatorowie uznali, że jest zabawny. Nawet Tom Connally
musiał przyznać, że źle go ocenił.
Lyndona Johnsona szczególnie cenili starsi senatorowie,
nazywani wówczas starymi bykami. Chociaż zajmowali wysokie
stanowiska z racji stażu, często czuli się niepewnie ze względu
na wiek (niektórzy byli nawet po osiemdziesiątce) oraz
możliwości zarówno zyczne, jak i umysłowe. Ale pojawił się
Johnson, który często odwiedzał ich biura, żądny wiedzy, jaką
posiadali.
Do Johnsona przekonał się szczególnie pewien starszy senator z
ramienia Partii Demokratycznej — Richard Russell z Georgii.
Był on tylko o jedenaście lat starszy od Johnsona, ale zasiadał w
senacie od 1933 roku i stał się jednym z jego najpotężniejszych
członków. Dwaj panowie poznali się, ponieważ Johnson zażądał i
otrzymał miejsce w Komisji Sił Zbrojnych, w której Russell był
drugi w hierarchii. Russell wpadał na Johnsona wszędzie — w
szatni, na korytarzach, na sali obrad Senatu — jego młodszy
kolega wydawał się wszechobecny. I choć odwiedzał Russella w
jego biurze niemal codziennie, ten nie tylko nie odczuwał
zniecierpliwienia, ale wręcz zaczął się cieszyć jego obecnością.
Podobnie jak Russell, Johnson zajmował się głównie sprawami
zawodowymi i zawsze miał mnóstwo pytań na temat zawiłych
procedur senackich. Zaczął nazywać Russella „starym
mistrzem” i często mówił: „Cóż, tako rzecze stary mistrz.
Zapamiętam to”.
Russell był jednym z nielicznych senatorów, którzy pozostali
kawalerami. Nigdy nie przyznał się, że jest samotny, ale prawie
cały czas spędzał w swoim senackim biurze, przesiadując tam
nawet w niedziele. Johnson często bywał w biurze Russella,
omawiając różne kwestie do późna, więc czasami zapraszał
Russella na kolacje do swojego domu, zapewniając go, że jego
żona, Lady Bird, jest znakomitą kucharką, szczególnie biegłą w
przygotowywaniu potraw z Południa. Początkowo Russell
grzecznie odmawiał, ale w końcu ustąpił i wkrótce stał się
cotygodniowym gościem w domu Johnsona. Lady Bird była
urocza i szybko ją polubił.
Relacja między Russellem i Johnsonem powoli zaczęła się
pogłębiać. Russell był fanatykiem bejsbolu, a Johnson ku jego
uciesze wyznał, że także ma słabość do tego sportu. Zaczęli
jeździć razem na wieczorne mecze drużyny Washington
Senators. Nie było dnia, w którym by się nie widzieli, bo często
bywali jedynymi senatorami, którzy pracowali w swoich biurach
w weekendy. Wyglądało na to, że mają wiele wspólnych
zainteresowań — na przykład obu pasjonowała wojna secesyjna
— i podobne poglądy na wiele spraw drogich demokratom z
południowych stanów, takich jak sprzeciw wobec ustawy o
prawach obywatelskich.
Wkrótce rozeszła się wieść, że Russell reklamuje młodszego
senatora jako „zdolnego młodego człowieka”, który tak samo jak
on nie boi się ciężkiej pracy. Johnson był jedynym młodym
senatorem w długiej karierze Russella, którego nazywał on
swoim „uczniem”. A wkrótce ich przyjaźń jeszcze się pogłębiła.
Po udziale w zorganizowanym przez Johnsona w Teksasie
polowaniu Russell napisał do niego tak: „Odkąd dotarłem do
domu, zastanawiam się, czy zaraz się nie obudzę i nie okaże się,
że wycieczka do Teksasu była snem. Wszystko było tak
doskonałe, że trudno pojąć, iż coś takiego może się zdarzyć w
prawdziwym życiu”.
W 1950 roku wybuchła wojna w Korei i pojawiły się naciski, aby
Komisja Sił Zbrojnych powołała podkomisję do zbadania stanu
gotowości bojowej sił zbrojnych. Taka podkomisja działała
podczas II wojny światowej pod przewodnictwem Harry’ego
Trumana — właśnie jako jej przewodniczący Truman stał się
sławny i zdobył władzę. Aktualnym przewodniczącym Komisji Sił
Zbrojnych był senator Millard Tydings z Maryland i to on miał
naturalnie objąć przewodnictwo podkomisji będącej świetną
platformą dla celów autoreklamy.
Johnson zwrócił się do niego z propozycją: Tydings miał przed
sobą kampanię reelekcyjną, więc Johnson zaproponował, że
będzie przewodniczyć podkomisji do wyborów, aby Tydings
mógł się skoncentrować na ich wygraniu. Potem miał się usunąć
i zwolnić stanowisko dla Tydingsa. Tydings, pewny swojej
władzy i wpływów, odrzucił ofertę Johnsona. Wtedy jednak
spotkał się z nim Dick Russell i powiedział coś, co sprawiło, że
Tydings
zmienił
zdanie.
Johnson
został
mianowany
przewodniczącym — był to oszałamiający sukces dla senatora,
który funkcjonował od zaledwie półtora roku — i utrzymał tę
pozycję przez dłuższy czas, bo Tydings przegrał reelekcję.
Jako przewodniczący Johnson stał się nagle publicznie
rozpoznawalny, a dziennikarze zajmujący się sprawami senatu
odkryli, że jest mistrzem w kontaktach z prasą. Pilnie strzegł
ustaleń podkomisji, nie dopuszczając do przecieków. Otoczył
swoją pracę ścisłą tajemnicą i ubrał ją w aurę dramatyzmu,
sprawiając wrażenie, że komisja naprawdę wydobywa na
światło dzienne brudne sprawki wojskowych. Przekazywał
informacje i raporty wybranej grupie wpływowych dziennikarzy,
którzy pisali artykuły, a on je zatwierdzał. Pozostali dziennikarze
musieli toczyć walkę o jakiekolwiek okruchy wiadomości, które
był skłonny im przekazywać.
Johnson jako senator zaczął fascynować dziennikarzy — był
twardy, a jednocześnie wydawał się rozumieć ich pracę. A
najważniejsze było to, że wiedział, jak sprzedaje się dobre
historie. Wkrótce wielu dziennikarzy zaczęło o nim pisać jako o
gorliwym patriocie i człowieku reprezentującym przyszłą siłę
polityczną, z którą należy się liczyć. Teraz Russell mógł obronić
swoje poparcie dla Johnsona — senator z Teksasu wykonał
świetną robotę i wreszcie zapewnił senatowi nieco pozytywnego
rozgłosu.
W maju i czerwcu 1951 roku Johnson i Russell ściśle ze sobą
współpracowali w działaniach zmierzających do odwołania
generała MacArthura z Korei. Russell mógł się teraz przyjrzeć
z bliska personelowi Johnsona i był zdumiony, jak efektywni,
liczniejsi i lepiej zorganizowani od jego własnych są pracujący
dla Johnsona ludzie. Sprawiło to, że Russell poczuł się nie na
miejscu. Johnson, jakby wyczuwając jego myśli, zaczął jednak
pomagać Russellowi w tworzeniu własnego, nowoczesnego
personelu. Zapewnił mu pełny dostęp do stworzonego przez
siebie biura prawnego i zespołu do spraw public relations,
uświadamiając Russellowi, jak bardzo tego rodzaju komórki
mogą być pomocne. Gdy tak wspólnie pracowali, łącząca ich
więź stała się jeszcze mocniejsza. Pewnego dnia Russell
powiedział pewnemu reporterowi, „Lyndon Johnson może zostać
prezydentem. I to dobrym”. Reporter wpadł w osłupienie.
Prawienie takich komplementów było do Russella zupełnie
niepodobne.
Pewnego wiosennego dnia w 1951 roku, gdy senator Hubert
Humphrey z Minnesoty czekał na metro do Kapitolu, nagle
podszedł do niego Lyndon Johnson i zaproponował, żeby
pojechali razem i porozmawiali. Słowa Johnsona były dla
Humphreya jak muzyka; właściwie nie mógł uwierzyć, że to
szczera oferta. Humphrey wszedł do senatu w tym samym
czasie co Johnson i był uważany za wielką gwiazdę,
charyzmatycznego liberała, który pewnego dnia może zostać
prezydentem. Miał jednak problem, który całkowicie zamknął
mu drogę na szczyt: tak fanatycznie wierzył w sprawę
liberalizmu, że odsunął od siebie prawie wszystkich. W swoim
pierwszym przemówieniu do senatu Humphrey skrytykował tę
instytucję za wolne tempo zmian i gnuśną atmosferę. Wkrótce
odpłacono mu pięknym za nadobne — został relegowany do
najgorszych komisji. Projekty ustaw, które sygnował, tra ały
donikąd. Gdy wchodził do senackiej szatni, prawie wszyscy go
unikali. Gdy ostracyzm przybierał na sile, Humphrey stawał się
coraz bardziej przygnębiony i zniechęcony. Czasem, wracając do
domu z pracy, zatrzymywał się i płakał. Jego kariera zabrnęła w
ślepy zaułek.
Gdy wsiedli razem do wagonu metra, Johnson zaczął go
wylewnie chwalić. „Hubercie — powiedział — nie masz pojęcia,
jakie to dla mnie wspaniałe doświadczenie jechać z tobą do
senatu. Jest tyle rzeczy, których ci zazdroszczę. Jesteś
elokwentny, masz takie szerokie horyzonty…”. Humphrey,
słysząc to, poczuł ulgę, ale potem Johnson zaskoczył go
gwałtowną krytyką. „Ale, do cholery, Hubercie, spędzasz tyle
czasu na przygotowywaniu przemówień, że nie masz go, by
cokolwiek robić”. Humphrey musiał nabrać pragmatyzmu,
skuteczniej wpasować się w senackie ramy. Gdy w końcu się
rozstali, Johnson zaprosił Humphreya, aby pewnego dnia wpadł
do jego biura na drinka. Humphrey wkrótce stał się tam stałym
gościem, a senator z południa, znienawidzony przez
północnoamerykańskich
liberałów
jako
ulubieniec
konserwatywnego Russella, wprawił go w zachwyt.
Po pierwsze, Johnson był niezmiernie zabawny. Wszystkiemu, co
mówił, towarzyszyły przaśne anegdotki, często nieco sprośne,
ale zawsze kończące się jakąś przewrotną puentą. Gdy zabawiał
gości w swoim biurze, hojnie częstując ich drinkami, wywoływał
wybuchy śmiechu, które rozlegały się echem po senackich
korytarzach. Trudno było oprzeć się człowiekowi, który
wprowadzał innych w dobry nastrój. Miał niesamowitą
charyzmę. Jak później napisał Humphrey: „Pojawiał się jak fala
przypływu. Przechodził przez ściany. Wchodził drzwiami
i koncentrował na sobie uwagę wszystkich obecnych”.
Po drugie, dysponował nieocenionymi informacjami. Nauczył
Humphreya wszelkich zawiłości senackich procedur i podzielił
się z nim zdobytą przez siebie drogą bacznej obserwacji wiedzą
o słabościach różnych senatorów. Johnson najlepiej w historii
senatu liczył głosy, umiał z zadziwiającą dokładnością
przewidywać wyniki niemal wszystkich głosowań — i podzielił
się z Humphreyem swoją metodą obliczeniową.
Po trzecie, Humphrey dowiedział się od niego, jak kolosalna jest
siła kompromisu, oraz usłyszał, że powinien być bardziej
pragmatyczny, a mniej idealistyczny. Johnson dzielił się z nim
historiami o Franklinie Delano Roosevelcie, który był bohaterem
Humphreya. Johnson zaprzyjaźnił się z prezydentem gdy
zasiadał w Izbie Reprezentantów. Roosevelt był według niego
wytrawnym politykiem, który wiedział, jak załatwiać sprawy,
stosując
taktyczny
odwrót,
a
nawet
posługując
się
kompromisem. Był w tym pewien interesujący podtekst,
dowodzący, że Johnson jest tak naprawdę kryptoliberałem, który
także ubóstwia Roosevelta i tak samo jak Humphreyowi zależy
mu na uchwaleniu ustawy o prawach obywatelskich. Obaj byli
zatem po tej samej stronie i walczyli o tę samą szlachetną
sprawę.
Pracując
z
Johnsonem,
Humphrey
zapewniał
sobie
nieograniczone możliwości, mógł zajść bardzo wysoko zarówno
w senacie, jak i poza nim. Johnson słusznie odgadł, że
Humphrey miał ambicje prezydenckie, a on sam — według
własnych deklaracji składanych Humphreyowi — nigdy nie
mógłby zostać prezydentem, bo naród nie był gotowy na
prezydenta z Południa. Mógł jednak pomóc osiągnąć to
stanowisko Humphreyowi. Razem byli w stanie stworzyć
niepokonany zespół.
Tym, co rozwiało ostatnie wątpliwości Humphreya, był sposób,
w jaki Johnson ułatwiał mu życie w senacie — rozmawiając z
innymi demokratami z Południa o inteligencji i poczuciu humoru
Humphreya oraz o tym, że błędnie postrzegali go jako
człowieka. Zmiękczywszy ich potencjalny opór, ponownie
przedstawił Humphreya tym senatorom, którzy teraz uznali go
za czarującego. Najważniejsze jednak było to, że Johnson zmusił
do zmiany zdania także Russella — a Russell mógł przenosić
góry. Teraz, gdy Humphrey spotykał się na drinku z najbardziej
wpływowymi senatorami, jego osamotnienie zniknęło. I poczuł
się oczywiście zobligowany do odwzajemnienia przysługi i
skłonienia wielu liberałów z Północy do zmiany zdania na temat
Johnsona, którego wpływy zaczęły błyskawicznie rosnąć.
W 1952 roku, po wyborach, w których prezydentem został
Dwight D. Eisenhower, władzę objęli republikanie, przejmując
kontrolę nad senatem i Izbą Reprezentantów. Jedną z o ar
wyborów został Ernest McFarland z Arizony, były przywódca
demokratów w senacie. Stołek lidera był pusty, więc zaczęły się
szarady związane z poszukiwaniem jego następcy.
Johnson zasugerował, że stanowisko należy się Russellowi, ale
Russell odmówił. Więcej był w stanie osiągnąć, działając za
kulisami. Powiedział zatem Johnsonowi, że to on powinien
zostać kolejnym przywódcą, a Russell mógłby to załatwić.
Johnson, udając zaskoczenie, stwierdził, że to rozważy, ale
Russell musiałby się zgodzić na pozostanie jego starym
mistrzem i doradzać Johnsonowi w kwestii wszystkich kolejnych
posunięć. Nie musiał mówić nic więcej. W ciągu kilku tygodni
Russell zasadniczo wywindował go na upragnione stanowisko,
co przypominało zamach stanu. W wieku czterdziestu czterech
lat Johnson został zdecydowanie najmłodszym przywódcą w
historii obu partii.
Kilka tygodni po objęciu nowego stanowiska Johnson pojawił się
u Russella z niezwykłą prośbą. Stanowiska w kluczowych
komisjach przyznawano w senacie na podstawie całych dekad
stażu pracy. Oznaczało to jednak, że przewodniczący komisji
często nie dawali sobie rady z pracą. Koncepcje tych
siedemdziesięcioi
osiemdziesięciolatków
były
pieśnią
przeszłości, a oni sami nie mieli już sił, aby toczyć zażarte walki.
Będący obecnie u władzy republikanie zamierzali wygasić
zmiany wprowadzone za sprawą największych osiągnięć
Roosevelta w zakresie Nowego Ładu i polityki zagranicznej. Do
wyborów w połowie kadencji pozostawało około dwóch lat.
Johnsonowi zależało na pozycji przywódcy demokratów w
senacie, aby zmienić charakter komisji. Nie dążył do niczego
radykalnego. Chciał dokonać tu i tam pewnych przesunięć,
zmienić skład szeregu komisji i ich przewodniczących, aby
zapewnić dopływ świeżej krwi w postaci na przykład nowo
wybranego senatora Johna Kennedy’ego i Huberta Humphreya,
którego chciał wprowadzić do Komisji Spraw Zagranicznych. Ci
młodsi senatorowie mieli zapewnić partii odświeżony wizerunek
publiczny i wnieść nieco energii do walki z republikanami.
Russell dostrzegł w tym mądrość i udzielił Johnsonowi milczącej
zgody, ale go także ostrzegł: „Masz do czynienia z najbardziej
delikatnymi sprawami w senacie… Bawisz się dynamitem”.
Johnson zwrócił się także do innych starszych senatorów.
Niektórych łatwo było przekonać, między innymi senatora
Roberta Byrda, który darzył nowego przywódcę wielką
sympatią. Za sprawą tych zmian na pokładzie znaleźli się
liberałowie — dzięki pracy Humphreya, który zdobył ogromną
władzę jako łącznik między Johnsonem a senatorami z Północy.
Inni byli znacznie bardziej oporni, ale Johnson nie rezygnował z
walki. Wobec tych, którzy nadal się opierali, zastosował nową
taktykę. Stał się nieugięty. Spędzał za zamkniętymi drzwiami
swojego biura całe godziny, rozmawiając sam ze sobą,
wypróbowując własne argumenty i kontrargumenty upartych
senatorów do czasu zyskania pewności, że dysponuje na nich
odpowiednimi metodami. Niektórych przekonywał czystym
pragmatyzmem — koniecznością pokonania republikanów za
wszelką cenę. W przypadku innych sięgnął do lat świetności
Roosevelta. A senatorom z Południa dawał jasno do
zrozumienia, że doprowadzenie do tego, aby partia była
silniejsza i zjednoczona, ułatwi pracę Johnsona, który także jako
człowiek z Południa stanie się ich wiernym sprzymierzeńcem w
dalszych bojach.
Johnson serwował w swoim biurze niekończące się drinki i
odwoływał się do całego arsenału przejawów własnej swady i
uroku. Wydzwaniał do opornych od rana do wieczora, a jeśli
ktoś spośród nich nadal się opierał, nawet w środku nocy. Nigdy
się nie wykłócał ani nie próbował wymuszać swoich racji.
Dostrzegał punkty widzenia innych senatorów. Proponował
wiele quid pro quo. W końcu większość senatorów po kolei
ustąpiła i Johnsonowi opierały się tylko niedobitki, ale teraz to
on był kimś, kogo należało się obawiać. Gdyby uparci
senatorowie się nie poddali i nadal stawiali opór, Johnson
najpewniej mógłby sprawić, aby w ciągu kolejnych kilku lat ich
życie stało się nie do pozazdroszczenia.
Gdy wszystko to tra ło w końcu do wiadomości publicznej,
republikanie i prasa byli zdumieni osiągnięciem Lyndona
Johnsona. W ciągu kilku tygodni od objęcia pozycji lidera zdobył
on niespotykaną dotąd władzę. To on, jeden człowiek, a nie
rozbudowany system stażu pracy, kontrolował teraz tryb
powoływania
członków
komisji.
Johnson
stał
się
niekwestionowaną „szarą eminencją senatu”, a dewizą jego
kolegów zostały słowa: „Niech zrobi to Lyndon”. W strefę jego
wpływów wciągnięta została zupełnie nieprawdopodobna grupa
ludzi — poczynając od Dicka Russella, a kończąc na Hubercie
Humphreyu. Najbardziej zdumiony ze wszystkich musiał jednak
być senator Tom Connally. W ciągu czterech krótkich lat
Johnson nie tylko osiągnął szczyt, ale także dzięki powolnej,
uparcie prowadzonej kampanii akumulacji wpływów przejął
kontrolę nad senackimi demokratami i zdobył władzę znacznie
większą od tej, jaką przez dwadzieścia lat służby publicznej
zapewnił sobie Connally.
Interpretacja. Od początku swojej kariery politycznej Johnson
miał tylko jedną ambicję — by pewnego dnia zostać
prezydentem Stanów Zjednoczonych. Aby to osiągnąć, musiał
względnie szybko osiągnąć znaczącą pozycję. W im młodszym
wieku obejmowałby coraz bardziej prominentne stanowiska,
tym więcej zyskałby czasu na autoreklamę i zdobywanie
wpływów w Partii Demokratycznej. Po tym, jak w wieku
dwudziestu ośmiu lat został wybrany do Izby Reprezentantów,
wyglądało na to, że jest na dobrej drodze, by zdobyć to, czego
chce, ale jego kariera zwolniła. Izba Reprezentantów była
dużym i skomplikowanym tworem, a on nie radził sobie najlepiej
w kontaktach z dużymi grupami ludzi. Nie był natchnionym
mówcą i niezbyt lubił występy publiczne. Znacznie bardziej
czarujący bywał w sytuacjach „sam na sam”. Zaczął być
sfrustrowany i niespokojny. Dostając się ostatecznie w wieku
czterdziestu lat do senatu, nie wyzbył się zniecierpliwienia, o
czym świadczy przebieg jego spotkania z Connallym. Na krótko
przed rozpoczęciem urzędowania przeszedł się jednak po sali
senatu i doznał objawienia: to miejsce było czymś znacznie
mniejszym — przypominało przytulny klub dla dżentelmenów.
Tutaj mógł pracować w układach „jeden na jednego” i powoli
powiększać swoją władzę, zdobywając wpływy.
Aby to osiągnąć, powinien się jednak zmienić. Johnson był w
naturalny sposób agresywny, więc musiał zacząć się ograniczać,
nauczyć się zwalniać i podawać tyły. Musiał przestać tak dużo
mówić i zacząć się powstrzymywać przed udziałem w gorących
sporach. Niech mówią inni; niech inni czują się gwiazdami.
Należało przestać myśleć o sobie, a zamiast tego całkowicie
skoncentrować się na innych nieustannie rozgadanych
senatorach. Przydatna była defensywna fasada młodszego
senatora, który uczy się arkanów sztuki, poważnego i nawet
nieco nudnego badacza procedur i ustawodawstwa. Spoza tej
fasady mógł obserwować innych bez ujawniania ambicji i
agresji. W ten sposób był w stanie powoli zdobywać wiedzę o
wewnętrznych zasadach funkcjonowania senatu — o tym, jak
liczone były głosy czy jak faktycznie uchwalano ustawy — i
informacje o różnych senatorach, o ich najgłębiej skrywanych
kompleksach i słabościach. W pewnym momencie to, że
doskonale zrozumiał zasady działania instytucji, w której
pracował, stało się towarem, który mógł zacząć wymieniać na
wpływy i przysługi.
Po kilku miesiącach tej kampanii Johnson był w stanie zmienić
reputację, z jaką tra ł do senatu z Izby Reprezentantów. Nie
wydawał się już zagrożeniem, a skoro senatorowie opuścili
gardę, mógł rozpocząć „wyścig zbrojeń”.
Przede wszystkim zwrócił uwagę na pozyskanie kluczowych
sprzymierzeńców. Jak zawsze sądził, posiadanie choćby jednego
zdeklarowanego sojusznika na szczycie hierarchii lub w jego
pobliżu może przenosić góry. Już od początku idealnym celem
stał się dla niego senator Russell — samotny, wierzący w
sprawę, niemający tak naprawdę uczniów i bardzo potężny.
Johnson naprawdę lubił Russella i zawsze szukał autorytetów
przypominających postać ojca, ale zasadniczo chodziło tu o
podejście strategiczne. Sprawił, że powołano go do Komisji Sił
Zbrojnych, w której miał stały dostęp do Russella. Ich ciągłe
spotkania na korytarzu lub w szatni rzadko bywały
przypadkowe. Johnson powoli i niepostrzeżenie zwiększał ilość
czasu, jaki spędzał z Russellem. Sam nigdy nie lubił bejsbolu, a i
wojna secesyjna niekoniecznie była jego pasją, ale szybko
nauczył się interesować obydwiema tymi kwestiami. Dawał
Russellowi odczuć, że ma takie same jak on konserwatywne
wartości i etykę pracy, tym samym sprawił, że samotny senator
poczuł się tak, jakby miał nie tylko przyjaciela, ale wręcz
wielbiącego go syna i ucznia.
Johnson był ostrożny i nigdy nie prosił o przysługi. Zamiast tego
po cichu sam udzielał się dla Russella, pomagając mu
zmodernizować skład personelu. Gdy czegoś chciał, na przykład
stanowiska przewodniczącego podkomisji, raczej dawał do
zrozumienia, że mu na tym zależy, niż bezpośrednio to wyrażał.
Russell zaczął go postrzegać jako przedłużenie własnych
ambicji politycznych i od tego momentu był w stanie zrobić dla
swojego akolity prawie wszystko.
Minęło kilka lat. Rozeszła się wieść, że Johnson jest mistrzem w
liczeniu głosów i dysponuje wieloma informacjami na temat
różnych senatorów — takimi, które mogą być niezwykle
przydatne przy próbach przeforsowywania określonych ustaw.
Senatorowie zaczęli więc zwracać się do niego o te informacje,
a Johnson dzielił się nimi, dając do zrozumienia, że pewnego
dnia będzie oczekiwał czegoś w zamian. Johnson powoli
zdobywał coraz większe wpływy, ale uświadomił sobie, że na
drodze do zdobycia dominującej pozycji w partii i senacie, co
było jego pragnieniem, jest jedna podstawowa przeszkoda —
liberałowie z Północy.
Johnson po raz kolejny wybrał sobie doskonały cel — senatora
Humphreya. Odczytał go prawidłowo — jako samotnego,
potrzebującego dowartościowania, ale też niezwykle ambitnego
człowieka. I tra ł do jego serca, stosując trzytorową strategię:
sprawił, by Humphrey poczuł się lubiany, utwierdził go w
przekonaniu, że jest materiałem na prezydenta, i zapewnił mu
narzędzia przydatne do zrealizowania jego ambicji. Podobnie jak
w przypadku Russella, Johnson wywołał w Humphreyu
wrażenie, że jest po jego stronie i skrycie podziela jego
najgłębsze wartości, wyrażając w jego obecności podziw dla
Roosevelta. Po kilku miesiącach tej kampanii Humphrey był
skłonny zrobić dla Johnsona niemal wszystko. Teraz, dysponując
aliantem wśród liberałów z Północy, Johnson rozszerzył swoje
wpływy na wszystkie zakątki senatu.
Gdy dostępna stała się pozycja lidera, Johnson był już osobą
niezwykle wiarygodną, kimś, kto potra odwdzięczać się za
przysługi, kto umie załatwiać różne sprawy i ma bardzo silnych
sprzymierzeńców. Jego pragnienie przejęcia kontroli nad trybem
powoływania członków komisji stanowiło radykalną zmianę w
ramach systemu, ale Johnson przedstawił je jako sposób na
wzmocnienie Partii Demokratycznej i zapewnienie pomocy
konkretnym senatorom w walce z republikanami. Przekazanie
władzy Lyndonowi Johnsonowi było zatem po prostu w ich
interesie. Johnson krok po kroku zdobywał coraz większe
wpływy, nigdy nie uciekając się do agresji ani gróźb. Zanim jego
partyjni koledzy zdali sobie sprawę z tego, co zaszło, było za
późno — Johnson stał się arcymistrzem politycznych szachów,
władcą senatu.
Zrozum: wpływ na ludzi i władzę, jaką on przynosi, zdobywa się
w sposób odwrotny do tego, jaki moglibyśmy sobie wyobrażać.
Zwykle staramy się oczarowywać innych własnymi koncepcjami,
prezentując się w jak najlepszym świetle. Wychwalamy własne
osiągnięcia z przeszłości. Obiecujemy wspaniałe rzeczy. Prosimy
o przysługi, wierząc, że najlepszą polityką jest bycie uczciwym.
Nie zdajemy sobie sprawy, że zwracamy całą uwagę na siebie.
W świecie, w którym ludzie stają się coraz bardziej
egocentryczni, doprowadza to wyłącznie do tego, że inni
zwracają się coraz bardziej do wewnątrz i myślą raczej o
własnych interesach niż o naszych.
Jak pokazuje historia Johnsona, najlepszy sposób, aby zdobywać
wpływy i władzę, polega na podążaniu w przeciwnym kierunku.
Skoncentruj się na innych. Pozwól im mówić. Niech będą
gwiazdami. Utwierdzaj ich w przekonaniu, że ich opinie i
wartości są warte naśladowania, że sprawy, które wspierają, są
najszlachetniejsze. O taką uwagę jest dziś w świecie trudno, a
ludzie są jej tak głodni, że zapewnienie im tego rodzaju
walidacji obniża ich zdolności obronne i otwiera ich umysły na
wszelkie koncepcje, jakie zechcemy im podsunąć.
Twoim pierwszym krokiem powinno być zawsze wycofywanie
się i zajmowanie w kontaktach z drugą osobą pozycji kogoś
gorszego. Bądź subtelny. Proś o porady. Inni ludzie aż dyszą
żądzą dzielenia się swoją mądrością i doświadczeniem. Gdy
poczujesz, że stają się uzależnieni od tej uwagi, możesz
zainicjować cykl przysług, robiąc dla nich coś niewielkiego,
oszczędzając im wysiłku i udowadniając, że szanujesz ich czas.
Natychmiast będą chcieli się odwzajemnić i zwrócić Ci
przysługę, nie czując się zmanipulowani czy przymuszani. A
kiedy inni robią nam przysługi, to nadal będą działać na naszą
rzecz. Skoro robią coś dla Ciebie, to znaczy, że jesteś przecież
tego wart, więc zaprzestanie pomocy oznaczałoby podważenie
ich pierwotnego osądu i ich własnej inteligencji, co ludzie robią
bardzo niechętnie. Pracując w ten sposób w grupie, powoli
zwiększysz swoje wpływy bez wydawania się kimś agresywnym
czy mającym w tym cel. To najskuteczniejszy sposób
maskowania własnych ambicji.
Prawdziwy duch rozmowy polega raczej na uwydatnianiu
inteligencji innych niż zasadniczo demonstrowaniu jej
samemu; ten, kto odchodzi zadowolony z siebie i własnej
swady, jest także bardzo zadowolony z nas. Większości ludzi
[…] nie tyle chodzi o to, aby ktoś ich pouczał czy nawet
bawił, ale o pochwały i oklaski.
— JEAN DE LA BRUYÈRE
Klucze do ludzkiej natury
Od najwcześniejszych lat życia my, ludzie, rozwijamy
defensywną i samozachowawczą sferę własnej osobowości.
Rozpoczyna się to we wczesnym dzieciństwie, gdy wytwarzamy
w sobie zyczne poczucie osobistej przestrzeni, której inni nie
powinni naruszać. Później rozszerza się to na poczucie własnej
godności — ludzie nie powinni nami manipulować ani
przymuszać nas do robienia rzeczy, których robić nie chcemy.
Powinniśmy mieć swobodę wyboru tego, czego pragniemy. To
niezbędne elementy
społecznych.
rozwoju
nas
samych
jako
jednostek
Z wiekiem te defensywne cechy często zestalają się w coś
znacznie bardziej jednorodnego — i nie bez przyczyny. Inni
nieustannie nas taksują i oceniają — czy jesteśmy wystarczająco
kompetentni, wystarczająco dobrzy, czy umiemy działać w
zespole? Nigdy nie czujemy się całkowicie wolni od takiego
rodzaju analiz. Wystarczy jedna zauważalna porażka w naszym
życiu, aby analizy prowadzone przez innych zamieniły się w
negatywny osąd, który może nas psychicznie okaleczyć na długi
czas. Co więcej, mamy wrażenie, że ludzie zawsze starają się
coś nam odebrać — chcą naszego czasu, naszych pieniędzy,
naszych pomysłów, naszej pracy. W obliczu tego wszystkiego
stajemy się w naturalny sposób coraz bardziej egocentryczni
i defensywni — musimy przecież dbać o własne interesy, bo nikt
inny tego nie zrobi. Budujemy wokół siebie mur, aby
powstrzymywać intruzów i osoby, które mogłyby czegoś od nas
chcieć.
W wieku mniej więcej dwudziestu lat dysponujemy już
rozbudowanymi systemami obronnymi, ale w pewnych
okolicznościach nasze wewnętrzne mury mogą okazywać się
nieskuteczne. Podczas imprezy z przyjaciółmi, być może
zakrapianej alkoholem, moglibyśmy na przykład mieć raczej
poczucie więzi z innymi, a nie tego, że jesteśmy przez nich
osądzani. Nasz umysł się rozluźnia, nagle zaczynają przychodzić
nam do głowy nowe, bardzo interesujące pomysły i nabieramy
otwartości, posuwając się do robienia rzeczy, których normalnie
nigdy byśmy nie zrobili. Moglibyśmy także uczestniczyć w
jakimś publicznym wiecu i usłyszeć inspirującego mówcę, który
wyraża swoje poparcie dla jakiejś sprawy. Czując, że stoimy po
tej samej stronie, co setki innych ludzi, że przynależymy do
grupy, moglibyśmy nabrać chęci działania, pracy na rzecz tej
sprawy — czyli czegoś, czemu w normalnych okolicznościach
raczej byśmy się opierali.
Najbardziej wymownym przykładem jest jednak zapewne
sytuacja, gdy się zakochujemy i uczucie to jest odwzajemniane.
Druga osoba docenia i naśladuje nasze najbardziej pozytywne
cechy. Czujemy się godni miłości. Będąc w taki sposób
zauroczeni, zapominamy o własnym ego i o naszym zwykłym
uporze; przekazujemy drugiej osobie niezwykły dar panowania
nad naszą wolą.
Tego rodzaju chwile mają jedną wspólną cechę: czujemy się
wtedy wewnętrznie bezpieczni — nie osądzani, lecz
akceptowani — przez przyjaciół, grupę czy ukochana osobę.
Widzimy odbicie siebie w innych. Możemy się zrelaksować.
Czujemy się dogłębnie dowartościowani. Nie musimy zamykać
się w sobie i przyjmować pozycji obronnej, możemy skierować
nasz umysł na zewnątrz, poza własne ego — na sprawę, nową
koncepcję czy szczęście drugiej osoby.
Zrozum: kreowanie takiego poczucia walidacji jest kluczem do
mechanizmów obronnych innych ludzi. Bez tego rodzaju
narzędzia nie bylibyśmy w stanie przetrwać i się rozwijać w
naszym wysoce konkurencyjnym świecie.
Stale pojawiają się sytuacje, w których musimy skłaniać innych
do opuszczania pozycji obronnych, bo potrzebujemy ich pomocy
lub zależy nam na tym, aby zmienili swoje niewłaściwe
zachowania. Jeśli zaczniemy walczyć, improwizować pod
wpływem chwili, próbować błagać, przypochlebiać się czy
nawet
próbować
wpędzać
innych
w
poczucie
winy,
najprawdopodobniej osiągniemy tylko tyle, że staną się oni
jeszcze bardziej defensywni. Jeśli w wyniku stosowania takich
metod w jakiś sposób udaje nam się uzyskać to, czego chcemy,
poziom wsparcia, jaki sobie zapewniamy, jest mizerny, a w
podtekście czujemy zwykle niechęć. Coś tym innym ludziom
zabraliśmy — czas, pieniądze, koncepcje — i próby dalszego
wpływania na nich okazują się nieskuteczne, bo zamykają się
oni w sobie. Jeśli długookresowo mamy wrażenie, że stale
walczymy z oporem innych i docieramy donikąd, możemy zacząć
doznawać pewnego uczucia o bardzo niebezpiecznej dynamice
— rosnącej frustracji z powodu odczuwalnej obojętności innych.
A coś takiego subtelnie infekuje nasze podejście do życia. Gdy
znajdujemy się w sytuacjach wymagających wywierania wpływu
na innych ludzi, wyczuwają oni nasze braki i kompleksy. Za
bardzo staramy się im przypodobać. Wygląda na to, że jesteśmy
lekko zdesperowani i zostajemy pokonani przed startem. A coś
takiego może się przekształcić w negatywną samospełniającą
się dynamikę, za sprawą której będziemy marginalizowani, nie
pojmując źródła problemu.
Musimy tę dynamikę odwrócić, zanim będzie za późno — tak jak
to zrobił Johnson w wieku czterdziestu lat. Musimy odkryć w
sobie moc, którą możemy posiąść, zapewniając innym walidację,
której pożądają, i obniżając poziom ich gotowości obronnej. A
kluczem do przeprowadzenia tego w realistyczny i strategiczny
sposób jest dogłębne zrozumienie jednego z fundamentalnych
praw ludzkiej natury.
Oto ono: ludzie dysponują pewnym sposobem postrzegania
samych siebie, który będziemy nazywać samooceną. Samoocena
może być prawidłowa lub nie — to bez znaczenia. Liczy się to,
jak ludzie postrzegają własny charakter i własną wartość.
Samoocenę charakteryzują trzy cechy, które są niemal
uniwersalne: „Jestem autonomiczny, działam z własnej wolnej
woli”, „Jestem inteligentny na swój własny sposób” i „Jestem
zasadniczo dobry i przyzwoity”.
Pierwsza uniwersalna cecha (działam z własnej woli)
funkcjonuje następująco: jeśli dołączamy do jakiejś grupy albo w
coś wierzymy, albo kupujemy jakiś produkt, jest tak dlatego, że
to nasz wybór. Prawda może być taka, że zostaliśmy
zmanipulowani, oszukani lub poddani presji otoczenia, ale sami
wmawiamy sobie coś innego. Gdy czujemy się świadomie do
czegoś zmuszani — jak w przypadku obowiązku posłuszeństwa
wobec szefa — to albo wmawiamy sobie, że sami
zdecydowaliśmy się być posłuszni, albo w głębi duszy czujemy
się urażeni, bo jesteśmy do czegoś zmuszani i manipulowani. W
tym drugim przypadku bywamy uśmiechnięci i posłuszni, ale
znajdujemy sposób, aby się skrycie buntować. Innymi słowy:
odczuwamy potrzebę ciągłego wyrażania i potwierdzania
własnej wolnej woli.
W przypadku drugiej uniwersalnej cechy (jestem inteligentny)
zwykle rozumiemy, że nasz poziom inteligencji nie jest
poziomem Einsteina, ale we własnej dziedzinie, na swój własny
sposób, jesteśmy inteligentni. Hydraulik rozkoszuje się
doskonałą znajomością zasad funkcjonowania kanalizacji i
swoimi umiejętnościami manualnymi, które są pewną postacią
inteligencji. Uważa także, że jego poglądy polityczne wywodzą
się z mającego solidne podstawy poczucia zdrowego rozsądku,
kolejnej w jego oczach oznaki inteligencji. Ludzie z zasady nigdy
nie czują się komfortowo z myślą, że mogą być naiwni i
niekoniecznie inteligentni. Gdy muszą przyznać, że nie są
mądrzy w konwencjonalny sposób, uważają przynajmniej, że są
sprytniejsi od innych.
Jeżeli chodzi o trzecią uniwersalną cechę (jestem dobrym
człowiekiem), lubimy postrzegać samych siebie jako osoby
udzielające poparcia właściwym sprawom. Dobrze traktujemy
innych. Sprawnie działamy w zespole. Gdy ktoś jest szefem i
chce zaszczepić dyscyplinę w szeregach, nazywa to „szorstką
miłością”. Działamy dla dobra innych.
Oprócz tych uniwersalnych cech można zauważyć, że ludzie
dysponują bardziej spersonalizowanymi samoocenami, które
służą do obsługi konkretnych kompleksów. Na przykład: „Jestem
wolnym duchem, jedynym w swoim rodzaju” albo „Jestem
całkowicie niezależny i nie potrzebuję niczyjej pomocy” albo
„Jestem przystojny i mogę na tym polegać” albo „Jestem
buntownikiem i gardzę wszelkimi autorytetami”. Wiele rodzajów
takich samoocen wiąże się z problemami rozwojowymi we
wczesnym dzieciństwie. Buntownik mógł mieć na przykład ojca,
który go rozczarował, albo cierpieć za sprawą zastraszania w
szkole i teraz nie może znieść nawet śladowych przejawów
poczucia niższości. Musi gardzić autorytetami. A człowiek
wyjątkowo samodzielny mógł mieć bardzo zdystansowaną
matkę i, doświadczając uczucia opuszczenia, stworzyć na
własne potrzeby wizerunek siebie jako osoby całkowicie
niezależnej.
Nasza samoocena ma charakter pierwotny: określa sposób, w
jaki myślimy, i nasze wartości. Nie przyjmujemy koncepcji, które
z naszą samooceną kolidują. Załóżmy, że uważasz się za osobę
wyjątkowo twardą i samodzielną. W takim przypadku
przyciągają Cię takie idee i lozo e, które są realistyczne,
jednoznaczne i bezlitosne wobec słabości innych. Jeżeli w
ramach
tego
rodzaju
scenariusza
jesteś
dodatkowo
chrześcijaninem,
to
przeprowadzasz
reinterpretację
chrześcijańskich doktryn religijnych, aby dopasowywać je do
własnego wizerunku twardego człowieka, wyszukując takie ich
elementy, które podkreślają samodzielność, szorstką miłość i
potrzebę pokonywania wrogów. Ogólnie rzecz biorąc,
decydujemy się dołączać do grup, które potwierdzają nasze
poczucie bycia osobami szlachetnymi i inteligentnymi. Możemy
myśleć, że wyznajemy konkretne idee lub wartości w sposób
autonomiczny, ale w rzeczywistości są one zależne od naszej
samooceny.
Kiedy próbujemy przekonywać kogoś do czegoś, dochodzi do
jednego z trzech zdarzeń. Po pierwsze, możemy nieumyślnie
zakwestionować jakiś konkretny aspekt jego samooceny. W
trakcie dyskusji, która może przerodzić się w kłótnię,
sprawiamy na przykład, że nasz rozmówca zaczyna czuć się jak
głupek, jakby poddawano go praniu mózgu, albo jak ktoś, kto
niekoniecznie
jest
dobrym
człowiekiem.
Nawet
jeśli
przedstawiając własne argumenty, jesteśmy subtelni, i tak
wychodzi na to, że wiemy lepiej. Gdy to następuje, sprawiamy,
że ludzie stają się coraz bardziej defensywni i oporni. Osłony
zostają podniesione i nigdy nie opadną.
Po drugie, możemy pozostawiać samoocenę innych w pozycji
neutralnej — nie kwestionując jej ani nie potwierdzając. Zdarza
się to często, gdy sami staramy się zachowywać rozsądek
i spokój, unikając wszelkich emocjonalnych skrajności. W
przypadku tego scenariusza ludzie także pozostają oporni i pełni
wątpliwości, ale przynajmniej nie zamykają się w sobie i mają
niejaką
swobodę
manewru
za
pomocą
racjonalnych
argumentów.
Po trzecie, możemy aktywnie potwierdzać samoocenę innych. W
takim przypadku spełniamy jedno z ich największych pragnień
emocjonalnych. Można to sobie wyobrazić w ten sposób, że
jesteśmy niezależni, inteligentni, przyzwoici i samodzielni, ale
tylko inni ludzie mogą to potwierdzić. A w skomplikowanym
świecie, którym rządzi współzawodnictwo i w którym wszyscy
jesteśmy narażeni na to, aby w siebie wątpić, niemal nigdy nie
jesteśmy w stanie doczekać się docenienia, którego tak
pragniemy. Kiedy zatem do czegoś takiego dochodzi, pojawia się
magiczny efekt — jakbyśmy byli pijani, uczestniczyli w wiecu
lub się zakochali. Sprawiamy, że ludzie się relaksują. Kompleksy
przestają ich pożerać, więc mogą kierować swoją uwagę na
zewnątrz. Otwierają swoje umysły, stając się podatni na sugestie
i aluzje. I gdy decydują się nam pomóc, mają poczucie, że robią
to z własnej nieprzymuszonej woli.
Twoje zadanie jest proste: chodzi o to, aby wpoić innym ludziom
poczucie wewnętrznego bezpieczeństwa. Sprawiaj wrażenie, że
podzielasz ich wartości; pokaż, że ich lubisz i szanujesz. Spraw,
aby poczuli, że doceniasz ich mądrość i doświadczenie. Twórz
atmosferę wzajemnego ciepła. Niech się razem z Tobą śmieją,
coś takiego wzbudza poczucie więzi. Wszystko funkcjonuje
oczywiście lepiej, gdy te uczucia nie są całkowicie fałszowane.
Gdy ćwiczysz empatię, zaczynasz patrzeć z ich perspektywy
(więcej informacji na ten temat znajdziesz w rozdziale 2.), z
większym prawdopodobieństwem poczujesz przynajmniej część
ich emocji. Ćwicz często, aby potwierdzanie samooceny innych
stało się Twoim działaniem domyślnym — stworzysz w ten
sposób efekt rozluźnienia, skuteczny wobec prawie wszystkich
osób, jakie napotkasz.
W kontekście powyższych rozważań należy zwrócić uwagę na
jedno zastrzeżenie: większość ludzi ma stosunkowo wysoką
samoocenę, ale są i tacy, w przypadku których jest ona niska.
Tacy ludzie mówią sobie: „Nie zasługuję na nic dobrego” albo
„Nie jestem szczególnie miłym człowiekiem” albo „Mam zbyt
wiele problemów”. A ponieważ zazwyczaj oczekują, że
przydarzy im się coś złego, często czują ulgę i coś w rodzaju
satysfakcji, gdy coś złego faktycznie im się przydarza. Niska
samoocena służy im do kojenia kompleksów związanych z tym,
że nie osiągnęli i nie osiągną w życiu sukcesu. Jeśli ludzie, do
których chcesz dotrzeć, mają niską samoocenę, obowiązuje ta
sama zasada. Jeśli upierasz się przy tym, że mogą w łatwy
sposób poprawić jakość swojego życia, postępując zgodnie z
Twoimi radami, jest to sprzeczne z ich przekonaniem, że świat
jest przeciwko nim i że naprawdę nie zasługują na nic dobrego.
Będą zatem zbijać Twoje argumenty i stawiać Ci opór. Zamiast
tego musisz działać na ich samoocenę od wewnątrz, okazując im
empatię, wczuwając się w niesprawiedliwości, jakie dotknęły ich
w życiu, i trudności, z którymi się borykają. Gdy zapewnisz im
walidację i poczują, że ich rozumiesz, zyskasz pewną swobodę,
by zacząć wprowadzać delikatne poprawki, a nawet zastosować
psychologię odwrotną (zob. kolejny podrozdział).
Największą przeszkodą, jaką napotkasz, rozwijając w sobie te
umiejętności, są kulturowe uprzedzenia do samej idei
wywierania wpływu: „Dlaczego nie możemy być po prostu
szczerzy i uczciwi wobec siebie nawzajem i najzwyczajniej w
świecie pytać o to, czego chcemy? Dlaczego nie możemy po
prostu pozwolić innym być, kim są, i nie próbować ich
zmieniać? Próby wpływania na innych to coś niewłaściwego, to
manipulacja”. Gdy inni mówią Ci takie rzeczy, powinieneś po
pierwsze mieć się na baczności. My, ludzie, nie możemy znieść
poczucia bezsilności. Musimy wywierać wpływ na innych,
inaczej stajemy się nieszczęśliwi. Świętoszkowaci fanatycy
uczciwości wcale nie są inni, ale muszą wierzyć, że są aniołami,
więc nie mogą pogodzić samooceny z potrzebą wywierania
wpływu. W związku z tym, aby dostać to, czego chcą, często
stają się pasywno-agresywni, dąsają się i wpędzają innych w
poczucie winy. Nigdy nie bierz tego, co tacy ludzie mówią, za
dobrą monetę.
Po drugie, my, ludzie, nie możemy unikać prób wpływania na
innych ludzi. Wszystko, co mówimy lub robimy, jest analizowane
i interpretowane przez innych, którzy poszukują wskazówek
dotyczących naszych intencji. Nie odzywamy się? Być może
dlatego, że jesteśmy zdenerwowani i chcemy to dać do
zrozumienia. A może naprawdę słuchamy, bo chcemy wywrzeć
na rozmówcy wrażenie naszą uprzejmością? Bez względu na to,
co robimy, inni starają się dostrzegać w tym próby wywierania
na nich wpływu i wcale się nie mylą. Jako zwierzęta społeczne
nie jesteśmy w stanie powstrzymać się od ciągłej gry
niezależnie od tego, czy jesteśmy tego świadomi, czy nie.
Większość z nas nie chce poświęcać wysiłku myśleniu o innych i
poszukiwaniu
strategicznych
obejść
ich
mechanizmów
obronnych. Jesteśmy leniwi. Chcemy być po prostu sobą, mówić
wprost lub nie robić nic i usprawiedliwiać to przed samymi sobą
jakimiś dokonywanymi przez siebie wzniosłymi wyborami
moralnymi.
Samej gry nie da się uniknąć, więc lepiej grać w nią umiejętnie,
niż negować jej istnienie lub jedynie improwizować na potrzeby
chwili. Ostatecznie dysponowanie umiejętnościami w zakresie
wywierania wpływu jest faktycznie bardziej korzystne
społecznie niż obnoszenie się z nieugięcie moralną postawą.
Dzięki tym umiejętnościom możemy przecież wpływać na ludzi,
którzy mają niebezpieczne i aspołeczne pomysły. Aby osiągnąć
biegłość w sztuce perswazji, musimy — posługując się własną
empatią
—
zdobyć
umiejętność
patrzenia
na
świat
z perspektywy innych. Być może będziemy musieli przestrzegać
kulturowych uprzedzeń i kiwać głową, zgadzając się z potrzebą
całkowitej uczciwości, ale wewnętrznie musimy zdawać sobie
sprawę z tego, że to nonsens i praktykować to, co jest
niezbędne dla naszego własnego dobra.
Pięć strategii doskonałego argumentatora
Celem pięciu strategii, o których przeczytasz poniżej —
skompilowanych
na
podstawie
dokonań
najbardziej
wpływowych ludzi w historii — jest umożliwienie Ci
skoncentrowania się w jak największym stopniu na osobach
będących Twoimi celami i wykreowania pewnych efektów
emocjonalnych, które pomogą Ci osłabić ich opór. Rozsądek
podpowiada, że powinieneś stosować je wszystkie w praktyce.
1. Zostań kimś, kto naprawdę potra słuchać. W toku
normalnej rozmowy nasza uwaga funkcjonuje dwutorowo.
Słyszymy część z tego, co mówi rozmówca, aby móc śledzić
przebieg rozmowy i ją podtrzymywać, a jednocześnie planujemy,
co powiemy w dalszej kolejności, przygotowujemy jakąś własną
ekscytującą opowieść albo nawet oddajemy się marzeniom o
czymś niezwiązanym z prowadzoną rozmową. Powód tego stanu
jest prosty: bardziej interesują nas własne myśli, odczucia i
doświadczenia niż to, co dotyczy drugiej osoby. Gdyby tak nie
było, stosunkowo łatwo byłoby nam słuchać z całkowicie
skoncentrowaną uwagą. Skutecznym rozwiązaniem, które
zazwyczaj się sprawdza, mogłoby być mówienie mniej i
pilniejsze słuchanie, ale ta porada nie ma sensu, skoro i tak
wolimy słuchać własnego monologu wewnętrznego. Jedynym
wyjściem jest zatem zmotywowanie się w jakiś sposób do
odwrócenia tej dynamiki.
Pomyśl o tym następująco: własne myśli znasz doskonale.
Rzadko Cię one zaskakują. Twój umysł obsesyjnie krąży wokół
stale tych samych tematów. Każda osoba, którą napotykasz, jest
jednak nieodkrytym lądem pełnym niespodzianek. Wyobraź
sobie przez chwilę, że mógłbyś wchodzić w umysły innych ludzi
— jaka byłaby to niesamowita podróż! Ludzie, którzy wydają się
spokojni i nudni, często miewają nieprawdopodobnie bogate
życie wewnętrzne — mógłbyś je odkryć. A w przypadku głupców
i chamów mógłbyś się przynajmniej dowiedzieć, jakie jest
pochodzenie i charakter ich ułomności. Nauczenie się uważnego
słuchania jest nie tylko zajmujące, bo otwieramy umysł na
umysły innych, ale także dostarcza nieocenionych informacji o
ludzkiej psychologii.
Gdy już obudzisz w sobie motywację do słuchania, reszta będzie
stosunkowo prosta. Nie powinieneś w zbyt oczywisty sposób
ujawniać, że słuchasz niezwykle uważnie, bo masz w tym
strategiczny cel. Druga osoba musi czuć, że uczestniczy w
ożywionej wymianie myśli, nawet jeśli rozmowa opiera się w
osiemdziesięciu procentach na jej wypowiedziach. Nie wolno Ci
zatem zasypywać rozmówcy pytaniami, bo poczuje się tak, jakby
uczestniczył w rozmowie kwali kacyjnej. Zamiast tego zwracaj
uwagę na sygnały niewerbalne. Zauważysz, że gdy pojawiają się
określone tematy, oczy Twojego interlokutora wypełnia blask —
więc powinieneś prowadzić rozmowę dalej w tym kierunku.
Ludzie stają się rozmowni, nie zdając sobie z tego sprawy.
Niemal każdy z nas lubi rozmawiać o swoim dzieciństwie,
rodzinie, zaletach i wadach pracy czy o sprawach, które są mu
bliskie. Warto także od czasu do czasu zadawać rozmówcy
pytania lub wygłaszać komentarze — bo potwierdzasz w ten
sposób, że naprawdę słuchasz.
Pamiętaj, że będąc głęboko pochłonięty rozmową, musisz
wyglądać na zrelaksowanego i tak też się czuć. Potwierdzając,
że słuchasz, powinieneś utrzymywać z rozmówcą relatywnie
konsekwentny kontakt wzrokowy i kiwać głową. Najlepszym
sposobem, aby zasygnalizować, jak uważnie słuchasz, jest
mówienie od czasu do czasu czegoś zgodnego z treścią
wypowiedzi rozmówcy, ale własnymi słowami i tak, aby dać mu
do zrozumienia, że czerpiesz z własnych doświadczeń.
Ostatecznie im więcej ktoś mówi, tym bardziej ujawnia swoje
kompleksy i niespełnione pragnienia.
Twoim celem powinno być doprowadzenie do tego, aby
rozmówca poczuł się po spotkaniu kimś lepszym. Pozwoliłeś mu
być gwiazdą. Wydobyłeś na światło dzienne dowcipny i zabawny
aspekt jego osobowości. Będzie Cię za to kochać i wyczekiwać
następnego spotkania. A ponieważ będzie w Twojej obecności
coraz bardziej zrelaksowany, Ty zyskasz swobodę w zakresie
skłaniania go do swoich koncepcji i wpływania na jego
zachowanie.
2. Zarażaj innych odpowiednim nastrojem. Jako zwierzęta
społeczne jesteśmy wyjątkowo podatni na nastroje innych ludzi.
Daje nam to możliwość subtelnego wsączania w nich
odpowiedniego nastroju dzięki czemu możemy wywierać na nich
wpływ. Gdy jesteś zrelaksowany i oczekujesz czegoś
przyjemnego, jest to widoczne i może wywołać efekt lustrzany u
drugiej osoby. Jednym z najlepszych sposobów realizacji tego
celu
jest
postawa
charakteryzująca
się
całkowitą
wyrozumiałością. Nie oceniasz innych ludzi; akceptujesz ich
takimi, jacy są.
W swojej powieści Ambasadorowie pisarz Henry James tworzy
portret tego rodzaju ideału w postaci Marie de Vionnet,
dojrzałej Francuzki o nieskazitelnych manierach, która
wykorzystuje Amerykanina Lamberta Strethera, aby pomógł jej
w romansie. Strether jest nią urzeczony od pierwszego
spotkania. Marie wydaje się być „mieszanką świetlistości i
tajemniczości”. Głęboko wsłuchuje się w to, co Strether mówi, i
bez jakiejkolwiek widocznej reakcji daje mu poczucie, że w pełni
go rozumie. Otula go poczuciem empatii. Od pierwszej chwili
zachowuje się tak, jakby byli dobrymi przyjaciółmi, ale daje to
do zrozumienia w typowym dla siebie stylu — bez słów. Jej
wyrozumiałość, którą Strether nazywa „piękną świadomą
łagodnością”, ma nad nim hipnotyczną władzę. Pozostaje bez
reszty pod jej urokiem i jest w stanie zrobić dla niej wszystko,
Marie właściwie nie musi go nawet prosić o pomoc. Oto
postawa idealnej matki — bezwarunkowa miłość, która wyraża
się nie tyle w słowach, co w wyglądzie i mowie ciała. Działa
jednakowo silnie na mężczyzn i kobiety — ma hipnotyczny
wpływ na niemal wszystkich.
Odmianą takiej postawy jest zarażanie innych ciepłym
poczuciem istnienia więzi za sprawą śmiechu i wspólnych
przyjemności. Mistrzem był w tym Lyndon Johnson. Oczywiście
wykorzystywał alkohol, który lał się w jego biurze strumieniami,
ale ci, których sobie upatrywał nigdy nie wiedzieli, że jego
własne drinki są mocno rozcieńczone, aby mógł w pełni nad
sobą panować. Dzięki rubasznym żartom i barwnym anegdotom
Johnson tworzył komfortową atmosferę, jak w klubie dla
dżentelmenów. Trudno się było oprzeć kreowanemu przez niego
nastrojowi. Johnson nie stronił także od kontaktu zycznego,
często obejmując innych ramieniem lub chwytając dłonią
powyżej łokcia. Wiele badań nad sygnałami niewerbalnymi
dowiodło niesamowitej siły, jaką w ramach interakcji może mieć
proste dotknięcie ręki lub przedramienia, które sprawia, że
potraktowani tak ludzie zaczynają myśleć o nas pozytywnie, nie
zdając sobie nawet sprawy z tego, jakie jest źródło tej dobrej
opinii. Łagodne dotknięcia wywołują instynktowne poczucie
więzi, o ile nie utrzymujemy jednocześnie z drugą osobą zbyt
natarczywego kontaktu wzrokowego, bo takie zachowanie ma
wyraźne konotacje seksualne.
Pamiętaj, że swoje oczekiwania wobec innych powinieneś
przekazywać im niewerbalnie. Wykazano na przykład, że
nauczyciele, którzy oczekują od swoich uczniów bardziej
zdecydowanych postępów, są w stanie absolutnie bez słów
wywierać pozytywny wpływ na ich pracę i stopnie. Gdy
spotykając się z kimś, czujemy szczególną ekscytację,
komunikujemy mu to w bardzo jednoznaczny sposób. Gdy masz
do czynienia z osobą, którą chciałbyś poprosić przysługę,
spróbuj, jeśli to możliwe, wyobrazić ją sobie w jak najlepszym
świetle — jako kogoś hojnego i opiekuńczego. Niektórzy
twierdzą nawet, że osiągają świetne wyniki, myśląc po prostu,
że druga osoba jest ładną kobietą lub przystojnym mężczyzną.
3. Potwierdzaj samoocenę innych. Przypomnij sobie
uniwersalne cechy samooceny. Oto jak należy traktować każdą z
nich.
Autonomia. Żadna próba wywierania wpływu nigdy nie będzie
skuteczna, jeśli ludzie, których dotyczy, czują, że są w
jakikolwiek sposób do czegoś przymuszani lub manipulowani.
Muszą wybrać to, co chcesz, aby zrobili lub przynajmniej uznać
to za swój wybór. Im bardziej przekonująco wychodzi Ci
stwarzanie takiego wrażenia, tym większe masz szanse na
sukces.
W powieści Przygody Tomka Sawyera dwunastoletni tytułowy
bohater został sportretowany jako wychowywany przez ciotkę,
niezwykle obrotny chłopiec o nieprawdopodobnym wyczuciu
ludzkiej natury. Pomimo sprytu Tomek zawsze wpada w
tarapaty. Drugi rozdział książki rozpoczyna się od tego, że
Tomek zostaje ukarany za udział w bójce. Zamiast spędzać
gorące sobotnie popołudnie na wygłupach z przyjaciółmi i
kąpielach w rzece, Tomek musi pomalować bardzo długi płot od
frontu domu. Gdy zaczyna pracę, nadchodzi jego przyjaciel, Ben
Rogers, który je smakowicie wyglądające jabłko. Ben jest nieco
złośliwy, więc gdy widzi, że Tomek ma do wykonania żmudą
pracę, postanawia go podręczyć, pytając, czy ma zamiar tego
popołudnia popływać, bo wie, że to niemożliwe.
Tomek udaje, że bardzo zajmuje go wykonywana praca, co
zaciekawia Bena, który zadaje mu pytanie, czy to możliwe, żeby
był bardziej zainteresowany malowaniem płotu niż zabawą.
Tomek, wciąż pogrążony w pracy, w końcu zauważa kolegę i
stwierdza, że ciotka nie powierzyłaby takiego zadania byle
komu. Płot to przecież coś, co wszyscy przechodzący drogą
ludzie widzą w pierwszej kolejności. To zatem bardzo ważna
praca, której efekt przetrwa całe lata. W przeszłości on i jego
przyjaciele malowali na płotach różne rzeczy i wpadali w
tarapaty; teraz może to robić swobodnie. To wyzwanie, próba
umiejętności. I owszem, malowanie sprawia mu też
przyjemność. Pływać można co weekend, a malowanie to
zupełnie co innego.
Ben pyta, czy może spróbować swoich sił, aby przekonać się, co
Tomek ma na myśli. Po długich namowach Tomek niechętnie
ustępuje, ale Ben musi mu dać swoje jabłko. Wkrótce pojawiają
się także inni chłopcy i Tomek powtarza swoją sztuczkę,
gromadząc coraz więcej owoców i zabawek. Godzinę później
leży w cieniu, a cała grupa przyjaciół kończy pracę za niego.
Tomek posługuje się podstawami psychologii, aby uzyskać to,
czego chce. Po pierwsze, skłania Bena do przeformułowania
sposobu postrzegania swojej pracy — bez słów, wyłącznie
dlatego, że koncentruje się na swoim zadaniu i daje to do
zrozumienia
mową
ciała:
zadanie
musi
być
czymś
interesującym. Po drugie, przedstawia tę pracę jako test
umiejętności i inteligencji, niezwykłą okazję, coś, co powinno
być marzeniem każdego lubiącego współzawodnictwo chłopca. I
po trzecie, wie, że gdy chłopcy z sąsiedztwa zobaczą innych
przy pracy, sami zechcą dołączyć, więc praca stanie się
działaniem grupowym. Nikt nie zechce zostać pominięty. Tomek
mógłby prosić całe tuziny kolegów, żeby mu pomogli, ale nic by
to nie dało. Zamiast tego przedstawia wszystko w taki sposób,
że chłopcy chcą wykonać tę pracę. I przychodzą do niego,
błagając o nią.
Twoje próby wywierania wpływu na innych muszą zawsze
przebiegać według podobnego wzorca: jak możesz sprawić, by
inni postrzegali przysługę, o którą chcesz poprosić, jako coś,
czego sami pragną? Odpowiedni efekt wywołuje na ogół właśnie
przedstawienie jej jako czegoś przyjemnego, jako okazji, która
nie zdarza się często, jako zadania, które inni chcieliby
wykonać.
Inną wariacją na ten sam temat jest odwoływanie się
bezpośrednio do instynktów współzawodnictwa. W 1948 roku
reżyser Billy Wilder ogłosił casting do swojego nowego lmu
Sprawy zagraniczne, którego akcja miała się toczyć w Berlinie
tuż po wojnie. Jedną z głównych postaci była kobieta o imieniu
Erika von Shluetow, niemiecka artystka kabaretowa mająca w
czasie wojny podejrzane relacje z różnymi nazistami. Wilder
wiedział, że doskonałą aktorką do tej roli byłaby Marlena
Dietrich, ale na przeszkodzie stała jej wyrażana publicznie
głęboką niechęć do wszystkiego, co miało związek z nazistami, i
usilne popieranie sprawy aliantów. Kiedy Wilder po raz pierwszy
zwrócił się do niej z propozycją, aby zagrała tę rolę, uznała to za
niesmaczne i to był koniec dyskusji.
Wilder nie protestował ani nie błagał, bo znając legendarny już
upór Dietrich, wiedział, że byłoby to daremne. Zamiast tego
poinformował ją, że znalazł dwie doskonałe amerykańskie
aktorki, które mogłyby zagrać tę rolę, ale chce poznać jej opinię
na temat tego, która będzie lepsza. Czy obejrzy próbne zdjęcia?
Mając poczucie winy, że odrzuciła propozycję swojego starego
przyjaciela Wildera, Dietrich naturalnie się zgodziła. Wilder był
jednak sprytny i zorganizował próbne zdjęcia dwóm znanym
aktorkom, o których wiedział, że akurat w tej roli będą okropne
i w ich wykonaniu postać seksownej niemieckiej piosenkarki
kabaretowej okaże się karykaturą. Sztuczka zadziałała jak
zaklęcie. Obdarzona duchem rywalizacji Dietrich była
przerażona występami koleżanek po fachu i od razu
zaproponowała, że sama zagra tę rolę.
I jeszcze jedna sprawa. Pamiętaj, że w przypadku wręczania
prezentów czy dowodów wdzięczności, aby w miarę możliwości
zapewnić sobie wsparcie innych i potencjalnie przeciągnąć ich
na swoją stronę, najlepiej jest gdy te prezenty są raczej
mniejsze niż większe. Drogie prezenty w zbyt oczywisty sposób
dają do zrozumienia innym, że próbujesz kupić ich lojalność, a
to uraża ich poczucie niezależności. Niektórzy przyjmują drogie
prezenty z konieczności, ale później zaczynają odczuwać urazę
lub stają się podejrzliwi. Mniejsze prezenty wywołują lepszy
efekt — ludzie mogą sobie wmówić, że na takie rzeczy zasługują
i że nikt nie próbuje ich przekupić. Zaletą niewielkich,
rozłożonych w czasie prezentów jest także to, że przywiązują do
nas ludzi w znacznie większym stopniu niż cokolwiek
wystawnego.
Inteligencja. Gdy nie zgadzasz się z drugą osobą i narzucasz
jej własną odmienną opinię, sugerujesz, że wiesz lepiej, że
przemyślałeś wszystko bardziej racjonalnie. Ludzie, którym
rzuca się tego rodzaju wyzwanie, w naturalny sposób zaczynają
zażarcie bronić swoich opinii. Można temu zapobiec, będąc
bardziej neutralnym, tak jakby Twoja odmienna koncepcja była
po prostu czymś, co rozważasz i co może być błędne. A jeszcze
lepiej pójść nawet dalej: dostrzegać punkt widzenia drugiej
strony i się z nim zgadzać. (Wygrywanie kłótni rzadko bywa
warte wysiłku). Schlebiając inteligencji rozmówcy, zyskujesz
nieco przestrzeni, aby w delikatny sposób próbować wpływać na
zmianę jego opinii lub osłabiać jego mechanizmy obronne przed
wystąpieniem z prośbą o pomoc.
Dziewiętnastowieczny brytyjski premier i pisarz Benjamin
Disraeli wpadł na jeszcze sprytniejszą sztuczkę, którą opisał
następująco: „Jeśli chcesz zdobyć serce mężczyzny, pozwól mu
dowieść, że się mylisz”. Polega to na tym, że najpierw nie
zgadzamy się z opinią naszego celu na jakiś temat, i to nawet z
pewną gwałtownością, a następnie powoli zaczynamy ten punkt
widzenia rozumieć, potwierdzając w ten sposób nie tylko
inteligencję rozmówcy, ale także siłę oddziaływania. Osoba, na
którą chcemy wpłynąć, zaczyna mieć poczucie, że jest odrobinę
lepsza od nas, a tego właśnie chcemy, bo stanie się teraz dwa
razy bardziej podatna na nasze działania. Podobny efekt można
wywoływać, prosząc innych o poradę, bo sugeruje to, że
szanujemy ich mądrość i doświadczenie.
W 1782 roku francuski dramaturg Pierre-Augustin Caron de
Beaumarchais kończył swoje arcydzieło Wesele Figara. Do
wystawienia sztuki wymagana była aprobata króla Ludwika XVI,
który po przeczytaniu rękopisu wpadł w furię. Stwierdził, że
taka sztuka mogłaby doprowadzić do wybuchu rewolucji, i
powiedział: „Ten człowiek drwi z wszystkiego, co powinno być
przedmiotem szacunku dla władzy”. Po wielu naciskach zgodził
się jednak na prywatny pokaz w wersalskim teatrze.
Arystokratyczna publiczność był zachwycona. Król zezwolił na
wystawienie sztuki, ale nakazał swoim cenzorom, aby zajęli się
tekstem i zmienili najbardziej obrazoburcze fragmenty, zanim
spektakl zostanie zaprezentowany publicznie.
W odpowiedzi Beaumarchais zwołał komisję składającą się z
akademików, intelektualistów, dworzan i członków rządu, którzy
przejrzeli sztukę razem z nim. Pewien człowiek, który
uczestniczył w tym spotkaniu, napisał: „M. de Beaumarchais
ogłosił, że uwzględni bez zastrzeżeń wszelkie skróty i zmiany,
jakie obecni na spotkaniu panowie, a nawet panie mogą uznać
za stosowne […] więc każdy chciał dodać coś od siebie […] M.
de Breteuil zasugerował dowcip, który Beaumarchais
zaakceptował i podziękował mu […]. »To uratuje czwarty akt«.
Mme de Matignon odniosła się do koloru wstążki jednej z
dwórek. Kolor został zaakceptowany i stał się modny”.
Beaumarchais był naprawdę bardzo sprytnym człowiekiem.
Pozwalając innym na dokonywanie drobnych zmian w swoim
arcydziele, mile połechtał ich inteligencję i ego. Oczywiście, na
większe zmiany, których zażądali później cenzorzy Ludwika,
Beaumarchais się nie zgodził, bo miał po swojej stronie
członków własnej komisji, którzy tak zażarcie go bronili, że
Ludwik musiał się wycofać. Osłabianie w ten sposób defensywy
innych na podstawie kwestii, które nie są szczególnie istotne,
zapewni Ci niezwykłą swobodę skłaniania ich do robienia tego,
czego pragniesz, i kierowania nimi tak, aby postępowali zgodnie
z Twoją wolą także w bardziej istotnych sprawach.
Dobroć. W codziennych myślach nieustannie podnosimy się na
duchu, uznając własne działania za niezwykle etyczne i będące
świadectwem wysokiego poczucia moralności. Jeśli jesteśmy
pracownikami jakiejś rmy, uważamy się za wartościowych
członków
zespołu.
Będąc
szefami,
dobrze
traktujemy
podwładnych, a przynajmniej dobrze im płacimy i ich
wspieramy. Wspomagamy odpowiednie akcje. Ogólnie rzecz
biorąc, nie odpowiada nam postrzeganie siebie jako osób
samolubnych i skoncentrowanych wyłącznie na własnych
sprawach. I, co równie ważne, zależy nam na tym, aby w ten
sposób postrzegali nas także inni. Wystarczy przyjrzeć się
mediom społecznościowym i zobaczyć, w jaki sposób ludzie na
pokaz wspierają szczytne cele. Niewiele osób przekazuje środki
organizacjom charytatywnym anonimowo — większość chce,
aby ich nazwiska były wyraźnie widoczne.
Nigdy, nawet nieumyślnie, nie wolno Ci podawać w wątpliwość
tej świętoszkowatej samooceny. Aby w pozytywny sposób
posłużyć się tą cechą innych, przedstawiaj to, o co prosisz, w
szerszej perspektywie, jako element większej sprawy, w której
mogą uczestniczyć. Sprawiaj, aby nie tylko kupowali ubrania,
ale także dbali o środowisko lub wspierali lokalnych
producentów i osoby przez nich zatrudniane. Podejmując takie
działania, ludzie poprawiają sobie samopoczucie. Pamiętaj
jednak, że musi to być subtelne. Próbując pozyskiwać ludzi do
pracy, sprawiaj, aby to inni rozpowszechniali wiadomość o jej
szczytnym celu. Niech wygląda na prospołeczną i popularną.
Powinieneś dążyć do tego, aby ludzie sami chcieli dołączyć do
grupy, zamiast ich do tego skłaniać. Zwracaj szczególną uwagę
na słowa i tytuły, których używasz. Lepiej jest na przykład
nazywać kogoś członkiem zespołu niż podwładnym.
Aby odgrywać rolę kogoś gorszego, znajdującego się na
podrzędnej pozycji, możesz popełniać stosunkowo nieszkodliwe
faux pas, a nawet urażać innych w bardziej wyrazisty sposób,
a następnie prosić ich o wybaczenie. Występując z takimi
prośbami, sugerujesz ich moralną wyższość, pozycję, którą
ludzie lubią zajmować. A w takiej sytuacji stają się bardziej
podatni na sugestie.
I wreszcie gdy chcesz, aby ktoś zrobił Ci przysługę, nie
przypominaj mu o tym, co zrobiłeś dla niego w przeszłości,
próbując wywołać poczucie wdzięczności. Wdzięczność nie jest
zbyt popularna, bo przypomina nam o własnej bezradności, o
tym, że bywamy zależni od innych. A my przecież lubimy czuć
się niezależni. Zamiast tego przypomnij o tym, ile dobrego ten
ktoś zrobił w przeszłości dla Ciebie. Pomoże mu to w
potwierdzeniu własnej samooceny: „Tak, jestem uczynny”. A gdy
sobie o tym przypomni, będzie chciał nadal żyć w zgodzie z tym
wizerunkiem i chętnie spełni jeszcze jeden dobry uczynek.
Podobny efekt można uzyskać, wybaczając nagle swoim wrogom
i wznawiając z nimi przyjazne relacje. W emocjonalnym
zamieszaniu, jakie to powoduje, dotychczasowi wrogowie
zaczynają czuć się zobligowani do sprostania opinii, jaką
aktualnie najwyraźniej o nich mamy, a to zapewnia im
dodatkową motywację, aby udowodnić, że są jej godni.
4. Uśmierzaj kompleksy innych. Każdy z nas ma jakieś
kompleksy — w kwestii własnego wyglądu, kreatywności,
męskości, zakresu władzy, wyjątkowości, popularności i tak
dalej. Twoim zadaniem jest ustalenie, jakie to są kompleksy, za
sprawą rozmów, w które powinieneś wciągać innych.
Po ich zidenty kowaniu musisz po pierwsze zachować
szczególną ostrożność, aby ich nie wyzwolić. Ludzie są
niezwykle czuli na punkcie wszelkich słów czy przejawów języka
ciała, które mogą w negatywny sposób odnosić się do ich
wyglądu, popularności czy czegokolwiek innego, z czym wiążą
się ich kompleksy. Bądź tego świadom i zachowuj czujność. Po
drugie, najlepszą strategią jest wychwalanie i podkreślanie w
pozytywny sposób tych cech, z którymi wiążą się
najpoważniejsze kompleksy. Wszyscy tego pragniemy, nawet
jeśli w jakiś sposób jesteśmy w stanie przejrzeć osobę, która nas
chwali. Jest tak dlatego, że żyjemy w ciężkich czasach, w
których jesteśmy nieustannie osądzani, a wczorajszy triumf
może się łatwo stać jutrzejszą porażką. Nigdy nie czujemy się
bezpiecznie. Jeśli pochlebstwa są odpowiednio dobrane,
widzimy, że pochlebca nas lubi, a my lubimy ludzi, którzy lubią
nas.
Kluczem do udanego pochlebstwa jest sprawienie, aby miało
ono charakter strategiczny. Jeśli wiem, że zupełnie nie radzę
sobie z koszykówką, to wychwalanie moich umiejętności w tym
zakresie w każdym przypadku zabrzmi fałszywie. Jeśli jednak
nie mam pewności co do własnych umiejętności, jeśli
wyobrażam sobie, że nie jestem aż tak beznadziejny,
pochlebstwa z nimi związane mogą zdziałać cuda. Szukaj cech,
co do których ludzie nie mają pewności, i dodawaj im otuchy.
Lord Chester eld w swoich listach do syna (opublikowanych w
1774 roku) doradzał mu, co następuje: „Kardynał Richelieu,
który był niewątpliwie najzdolniejszym mężem stanu swoich
czasów […] w swojej próżności uważał się także za wybitnie
uzdolnionego poetę i zazdrościł sławy wielkiemu Pierre’owi
Corneille. Zdolni pochlebcy nie odnosili się zatem do jego
zdolności w zakresie służby publicznej, a jeżeli już, to en
passant i tak, jakby było to coś naturalnego. Kadzidłem, którego
zapach go oszałamiał, dymem, o którym wiedzieli, że zwróci
jego uwagę i zapewni im jego przychylność, było mówienie o
nim jako o… poecie”.
Jeśli osoby będące Twoimi celami są potężne i w jakiś sposób
makiaweliczne, to mogą mieć pewne kompleksy dotyczące
własnych zasad moralnych. W przypadku takich osób
niebezpieczne mogą być zarówno pochlebstwa dotyczące ich
sprytnych machinacji, jak i — jako zbyt łatwe do przejrzenia —
jednoznaczne wychwalanie ich dobroci, bo tacy ludzie po prostu
znają samych siebie zbyt dobrze. Mogą się natomiast sprawdzić
pewne strategiczne pochlebstwa na temat tego, w jaki sposób
skorzystałeś z ich porad i jak bardzo ich konstruktywna krytyka
pomogła Ci poprawić własną efektywność. Tego rodzaju
stwierdzenia przemawiają do ich samooceny, utwierdzając ich w
przekonaniu, że są twardzi, ale sprawiedliwi i że pod szorstką
powierzchownością ukrywają dobre serce.
Zawsze lepiej jest chwalić innych za wysiłki, a nie za talent. Gdy
wychwalamy czyjś talent, nasze pochwały mogą być odbierane
tak, jakby zawierały pewien element deprecjonowania, jakby ten
ktoś miał po prostu szczęście, bo urodził się z jakimiś
naturalnymi zdolnościami. Wszyscy natomiast lubią słuchać o
tym, że osiągnęli sukces dzięki ciężkiej pracy, więc to właśnie
powinno być celem pochlebstw.
W przypadku ludzi o pozycji równej naszej własnej dysponujemy
większym zasobem przestrzeni na pochlebstwa. Gdy mamy do
czynienia z przełożonymi, najlepiej jest po prostu zgadzać się z
ich opiniami i potwierdzać ich mądrość. Pochlebstwa wobec
szefa są zbyt łatwe do przejrzenia.
Pamiętaj, że pochlebstwa nigdy nie mogą poprzedzać próśb o
pomoc lub cokolwiek innego, na czym Ci zależy. Pochlebstwo to
pułapka, która aby była skuteczna, wymaga upływu pewnego
czasu. Na pierwszym czy drugim spotkaniu nie próbuj być zbyt
przymilny, a nawet lepiej: okaż odrobinę chłodu, dzięki czemu
zyskasz trochę czasu na rozgrzewkę. Po kilku dniach możesz
zacząć sprawiać wrażenie, że lepiej poznałeś i zaczynasz lubić
osobę, z którą masz do czynienia. W takiej sytuacji kilka
pochlebnych słów mających na celu uśmierzenie jej kompleksów
zacznie łamać jej opór. Jeśli to możliwe, warto, abyś
przekazywał swoje komplementy przez osoby trzecie, jako po
prostu przez nie zasłyszane. Pamiętaj też, aby nigdy nie
przesadzać z pochwałami i nie wypowiadać się w kategoriach
absolutów.
Sprytnym sposobem na ukrywanie własnych zamiarów jest
wprowadzanie do wypowiedzi drobnych elementów krytyki
danej osoby lub jej pracy — czegoś, co na pewno nie uwolni jej
kompleksów, ale będzie wystarczające, aby nadać Twoim
pochwałom bardziej realistyczny odcień: „Bardzo spodobał mi
się twój scenariusz, ale myślę, że drugi akt wymaga jeszcze być
może nieco pracy”. Nie mów: „Twoja najnowsza książka jest o
niebo lepsza od poprzedniej”. Bądź bardzo ostrożny, gdy inni
będą Cię prosić o opinię na temat swojej pracy lub czegoś
związanego z ich charakterem lub wyglądem. Pamiętaj, oni nie
chcą prawdy, chcą wsparcia i potwierdzenia, w tak realistycznej
postaci, jak to tylko możliwe. I warto im to zapewniać.
Musisz wyglądać na osobę jak najbardziej szczerą. Najlepiej
abyś przedmiotem pochwał czynił cechy naprawdę warte
podziwu (o ile to w ogóle możliwe). Pamiętaj także, że tym, co
zawsze zdradza nasze intencje, są sygnały niewerbalne — nie
można prawić komplementów, będąc sztywnym, przywołując na
twarz fałszywy uśmiech lub spuszczając oczy. Postaraj się
poczuć dobre emocje, które wyrażasz, dzięki temu ewentualna
przesada będzie mniej widoczna. Pamiętaj, że Twój cel musi
mieć względnie wysoką samoocenę. Jeśli jest ona niska,
pochlebstwa nie wywołają odpowiedniej reakcji, bo nie będą
zgodne z tym, jak dana osoba się czuje, i zabrzmią fałszywie,
natomiast osobom z wysoką samooceną będą wydawać się
naturalne.
5. Wykorzystuj opór i upór innych. Istnieją ludzie wyjątkowo
odporni na wszelkie próby wywierania na nich wpływu. To
najczęściej osoby mające głębokie kompleksy i niską
samoocenę. Może się to objawiać w postawie buntownika. Tacy
ludzie uważają, że walczą z całym światem. Muszą być za
wszelką cenę wierni własnej woli i opierać się wszelkim
zmianom. Robią coś wprost przeciwnego niż to, co sugerują im
inni. Szukają porad dotyczących konkretnego problemu czy
kwestii tylko po to, aby znaleźć dziesiątki powodów, dla których
ta porada w ich przypadku się nie sprawdzi. Najlepiej jest
uprawiać z nimi mentalne judo. W judo nie przeciwstawiamy się
działaniom przeciwnika, wykorzystując własną siłę, ale raczej
zachęcamy go, aby wyzwolił w sobie agresję i energię (opór) po
to, aby wykorzystać ją do naszych celów i go pokonać. Oto kilka
sposobów, jak zastosować to w codziennym życiu.
Wykorzystuj emocje innych. W książce Change jej autorzy,
terapeuci Paul Watzlawick, John H. Weakland i Richard Fisch,
omawiają przypadek zbuntowanego nastolatka zawieszonego
przez dyrektora szkoły, bo został przyłapany na handlu
narkotykami. Chłopak musiał nadal uczyć się w domu i odrabiać
zadania,
ale
zabroniono
mu
przychodzić
do
szkoły.
Doprowadziło to do poważnych problemów w jego działalności
związanej z handlem narkotykami, więc płonął pragnieniem
zemsty.
Jego matka poradziła się terapeuty, który zalecił jej, aby
zastosowała następującą taktykę: miała wyjaśnić synowi, że
według dyrektora tylko uczniowie, którzy uczęszczają na zajęcia
w szkole, są w stanie sobie radzić. W przekonaniu dyrektora
zabronienie chłopakowi przychodzenia do szkoły dawało
pewność, że mu się nie uda. Gdyby pracując w domu, dawał
sobie radę lepiej niż na zajęciach w szkole, zawstydziłby
dyrektora. Lepiej zatem, aby nie starał się za bardzo w tym
semestrze i zadowolił dyrektora, udowadniając, że tamten miał
rację. Porada została oczywiście skonstruowana w taki sposób,
aby zagrać na emocjach chłopaka. Teraz niczego nie pragnął
bardziej niż wywołania u dyrektora poczucia wstydu, więc z
ogromną energią rzucił się w wir pracy w domu, co od początku
było celem terapeuty. W gruncie rzeczy nie chodzi więc o to, by
przeciwstawiać się silnym emocjom innych, ale by je
wykorzystywać i znajdować sposoby na ich produktywne
kanalizowanie.
Używaj języka innych. Terapeuta Milton Erickson (patrz:
rozdział 3.) opisuje następujący przypadek: mąż pewnej kobiety
przyszedł do niego po radę, chociaż wydawało się, że jest gotów
i tak zrobić to, co sobie zamierzył. On i jego żona pochodzili z
bardzo religijnych rodzin i pobrali się głównie dlatego, aby
zadowolić rodziców. Sami także byli bardzo religijni. Ich miesiąc
miodowy był katastrofą. Bardzo źle im było, gdy uprawili seks, i
nie czuli do siebie nic, co można byłoby uznać za przejawy
zakochania czy miłości. Mąż uznał, że ani on, ani żona nie
ponoszą za to winy, ale powinni wziąć „przyjacielski rozwód”.
Erickson skwapliwie się z nim zgodził i zasugerował szczegóły
tego
„przyjacielskiego
rozwodu”.
Polecił
mężczyźnie
zarezerwować pokój w hotelu. Miała to być ich ostatnia
„przyjacielska” noc przed rozwodem. Mieli także wypić ostatni
„przyjacielski”
kieliszek
szampana,
wymienić
ostatni
„przyjacielski” pocałunek i tak dalej. Instrukcje Ericksona
praktycznie gwarantowały, że mężczyzna uwiedzie żonę.
Zgodnie z oczekiwaniami terapeuty mąż postąpił według
instrukcji, para spędziła ekscytujący wieczór razem i oboje z
radością postanowili pozostać małżeństwem.
Erickson domyślił się, że mąż tak naprawdę nie chce rozwodu i
że oboje czują się niezręcznie z powodu wpajanych im
przekonań religijnych. Oboje byli głęboko niepewni swoich
zycznych pragnień, a jednocześnie odporni na jakąkolwiek
zmianę. Erickson posłużył się językiem męża i wykorzystał fakt,
że para zamierza wziąć rozwód, ale znalazł sposób, aby
delikatnie skierować energię mężczyzny na coś innego. Gdy
sami używamy słów, jakimi zwracają się do nas inni,
wywołujemy efekt zgoła hipnotyczny. Jak mogą nie zastosować
się do tego, co sugerujemy, skoro wypowiadamy właśnie te
słowa, jakich użyli sami?
Wykorzystuj brak elastyczności. Pewnego razu do wielkiego
osiemnastowiecznego mistrza zen Hakuina przyszedł syn
właściciela lombardu z następującym problemem: chciał skłonić
ojca do praktykowania buddyzmu, ale ten udawał, że jest zbyt
zajęty księgowością, aby mieć czas na choćby jedną mantrę czy
modlitwę. Hakuin znał właściciela lombardu — był to
zatwardziały skąpiec, który wykorzystywał nawał zajęć jako
pretekst do unikania religii, uważając jej praktykowanie za
stratę czasu. Hakuin poradził chłopcu, by powiedział ojcu, że
mistrz zen będzie kupował wszystkie jego codzienne modlitwy i
mantry. Miała to być umowa czysto biznesowa.
Właściciel lombardu był oczywiście z tej umowy bardzo
zadowolony — mógł jednocześnie zamknąć usta synowi i zarobić
pieniądze. Każdego dnia przedstawiał Hakuinowi rachunek za
modlitwy, a Hakuin sumiennie mu płacił. Siódmego dnia
mężczyzna się jednak nie pojawił. Wyglądało na to, że
pochłonięty mantrami zapomniał o ich liczeniu. Kilka dni później
faktycznie przyznał się Hakuinowi, że mantry całkowicie go
wciągnęły, że czuje się o wiele lepiej i nie trzeba mu już więcej
płacić. Wkrótce stał się bardzo hojnym darczyńcą świątyni
Hakuina.
Pozostawanie nieugiętym, gdy jest się w opozycji do jakiegoś
zjawiska, wynika z głębokiego lęku przed zmianą i niepewności
w kwestii tego, co może ona przynieść. Ludzie zachowujący się
w ten sposób muszą robić wszystko na własnych warunkach i
mieć poczucie kontroli nad zdarzeniami. Próbując za wszelką
cenę zachęcać ich do zmiany, działamy na ich korzyść — dajemy
im coś, na co mogą zareagować sprzeciwem i co uzasadnia ich
nieugiętość. Stają się jeszcze bardziej uparci. Przestań z takimi
ludźmi walczyć i wykorzystuj rzeczywistą naturę ich uporu do
wprowadzania łagodnych zmian, które mogą doprowadzić do
czegoś większego. Dzięki Twojemu „chwytowi judo” zaczną
sami odkrywać coś nowego (na przykład siłę buddyjskiej
modlitwy) i sami przenosić to coś na wyższy poziom.
Pamiętaj o następujących kwestiach: ludzie często nie robią
tego, o co inni ich proszą, bo po prostu chcą utwierdzić się w
przekonaniu, że działają zgodnie z własną wolą. Gdy z całego
serca zgadzamy się z ich buntem i mówimy im, by nadal robili
to, co robią, uznają, że dalsze postępowanie w ten sposób
będzie oznaczało, że zastosują się do naszej rady, a to jest dla
nich nie do przyjęcia. Najprawdopodobniej zatem znowu się
zbuntują i skierują swoją wolę w przeciwnym kierunku, czego
od początku oczekiwaliśmy — to istota odwróconej psychologii.
Elastyczne strategie umysł – jaźń
Denerwują Cię sytuacje, w których ludzie stawiają opór Twoim
dobrym pomysłom, bo są po prostu uparci, ale zasadniczo nie
zdajesz sobie sprawy z tego, w jaki sposób ten sam problem —
Twój własny upór — ogranicza Ciebie samego i negatywnie
wpływa na Twoją kreatywność.
Gdy byliśmy dziećmi, nasze umysły pozostawały niezwykle
elastyczne. Mogliśmy uczyć się w tempie, które znacznie
przewyższało to, do czego jesteśmy zdolni jako dorośli. Istnienie
tych mocy moglibyśmy zasadniczo przypisać uczuciom słabości i
bezbronności. Wyczuwając, że jesteśmy gorsi od osób starszych,
mieliśmy motywację do tego, aby się uczyć. Byliśmy także
naprawdę ciekawi świata i głodni nowych informacji oraz
otwarci na wpływy ze strony rodziców, rówieśników i
nauczycieli.
Osiągnąwszy dojrzałość, wielu z nas zdarza się przeżywać
doświadczenie oczarowania wspaniałą książką czy niezwykle
zdolnym pisarzem. Zachwycamy się, czytając zawarte w książce
nowatorskie koncepcje, a ponieważ jesteśmy otwarci na wpływy,
te spotkania z ekscytującymi ideami zapadają nam głęboko w
pamięć i stają się elementem naszych procesów myślowych,
wpływając na nas nawet dziesiątki lat po tym, jak je sobie
przyswoimy. Takie wpływy wzbogacają nasz pejzaż mentalny —
nasza inteligencja zależy tak naprawdę od zdolności
przyswajania wniosków i koncepcji tych, którzy są od nas starsi
i mądrzejsi.
Jednak umysł, podobnie jak ciało, z wiekiem krzepnie. W
młodym wieku poczucie słabości i bezbronności motywuje nas
do nauki, a gdy dojrzewamy, rosnące poczucie wyższości powoli
zamyka nas na nowe koncepcje i wpływy. Są tacy, którzy
twierdzą, że we współczesnym świecie wszyscy stajemy się
coraz bardziej sceptyczni, ale tak naprawdę o wiele większe
niebezpieczeństwo wynika z faktu, że nasze umysły coraz
bardziej się zamykają, co jako jednostki dotyka nas, gdy się
starzejemy, ale wydaje się także — w ujęciu bardziej ogólnym —
mieć negatywny wpływ na całą naszą kulturę.
Spróbujmy zde niować idealny umysł jako taki, który zachowuje
elastyczność młodości i ma jednocześnie zdolność rozumowania
charakterystyczną dla dorosłości. Taki umysł jest otwarty na
wpływy innych. I podobnie jak w przypadku strategii
stosowanych po to, aby łamać opór innych, musisz postępować z
samym sobą, pracując nad uelastycznieniem sztywnych
wzorców mentalnych.
Aby osiągnąć ideał, musimy najpierw przyjąć do wiadomości
kluczową
zasadę
lozo i
sokratejskiej.
Jednym
z
najwcześniejszych wielbicieli Sokratesa był młody człowiek
imieniem Cherefon, który zasmucony faktem, że ogół
Ateńczyków nie podziwia Sokratesa tak jak on sam, odwiedził
wyrocznię w Delfach z pytaniem: „Czy w całym Atenach jest
człowiek mądrzejszy od Sokratesa?”. Wyrocznia odpowiedziała
„Nie”.
Cherefon uznał zatem, że jego podziw dla Sokratesa jest
uzasadniony, i pognał z powrotem, aby przekazać dobrą nowinę
swojemu mentorowi. Sokrates, który był niezwykle skromnym
człowiekiem, usłyszawszy ją, wcale się jednak nie ucieszył i
postanowił udowodnić, że wyrocznia się pomyliła. Odwiedzał
wielu ludzi, z których każdy był autorytetem w swojej dziedzinie
— w sprawach polityki, sztuki czy handlu — i zadawał im wiele
pytań. Gdy ci ludzie wykorzystywali wiedzę z obszarów własnej
działalności, wydawali się całkiem inteligentni. Potem jednak,
gdy rozprawiali na różne inne tematy, o których wyraźnie nic
nie wiedzieli, okazywało się, że dysponują zaledwie
konwencjonalną wiedzą. Ich przemyślenia nie były wiele warte.
W końcu Sokrates musiał przyznać, że wyrocznia rzeczywiście
miała rację — był mądrzejszy od wszystkich innych ludzi, bo
zdawał sobie sprawę z własnej ignorancji. Ciągle sprawdzał
własne koncepcje, dostrzegając niedociągnięcia i infantylne
uczucia, jakie w nich tkwiły. Jego życiowym motto stały się
słowa: „Niezbadane życie nie jest warte życia”. Urok Sokratesa,
który sprawiał, że lozof był tak niezwykle fascynujący dla
ateńskiej młodzieży, polegał na niebywałej wręcz otwartości
jego umysłu. Sokrates odgrywał zasadniczo rolę słabego,
bezbronnego i pełnego ignorancji dziecka — i stale zadawał
pytania.
Pomyśl o tym w taki sposób: lubimy szydzić z przesądów i
irracjonalnych idei, które w XVII wieku wyznawała większość
ludzi. Wyobraź sobie, jak ludzie z XXV wieku będą szydzili z nas.
Nasza wiedza o świecie jest ograniczona pomimo postępów
nauki. Nasze idee są warunkowane przez uprzedzenia
wszczepiane nam przez rodziców, przez kulturę i przez okres
historyczny, w którym żyjemy, oraz dodatkowo ograniczane
przez malejącą elastyczność naszych umysłów. Wystarczyłoby
nieco więcej pokory wobec tego, co wiemy, a być może
stalibyśmy się bardziej ciekawi i zainteresowani szerszym
spektrum różnorodnych idei.
Idee i opinie, które mamy, można postrzegać jako zabawki lub
klocki. Niektóre z nich zachowujemy, inne porzucamy, ale nasz
duch pozostaje elastyczny i skłonny do zabawy.
Aby rozwinąć tę koncepcję, moglibyśmy przyjąć strategię
stworzoną przez Fryderyka Nietzschego: „Ten, kto naprawdę
chce dowiedzieć się czegoś nowego (na przykład o jakiejś
osobie, wydarzeniu czy książce), powinien robić to z całą
dostępną sobie miłością, szybko odwracając wzrok od
wszystkiego, co znajduje nieprzyjaznym, budzącym odrazę czy
fałszywym, i zasadniczo starać się usuwać to z umysłu: powinien
zatem na przykład umożliwić autorowi książki jak najdłuższą
ekspozycję, a następnie, jak ktoś, kto obserwuje wyścig,
pragnąć z biciem serca, aby osiągnął swój cel. Dzięki tego
rodzaju procedurze można wniknąć do sedna nowej idei, do
tego, co ją faktycznie porusza — i właśnie to oznacza jej
poznanie. Gdy dociera się tak daleko, mogą się pojawić
zastrzeżenia ze strony rozumu; że przeszacowanie, tymczasowe
wstrzymanie
wahadła
krytyki
było
tylko
fortelem
powstrzymującym zagłębienie się w istocie rzeczy”.
Nawet zatem w tekście, który nie odpowiada naszym własnym
ideom, często możemy znaleźć coś, co brzmi prawdziwie, co
ujawnia „istotę rzeczy”. Otwarcie się na wpływ takich zjawisk
powinno stać się elementem naszych intelektualnych
zwyczajów, pozwalając nam lepiej zrozumieć stan rzeczy, a
nawet poddawać go stosownej krytyce. Czasami jednak ta
„istota” może nas także poruszać i wywierać na nas pewien
wpływ, wzbogacając tym samym nasz umysł.
A przy okazji warto wyrzucać z siebie najgłębiej zakorzenione
zasady i ograniczenia. Wielki czternastowieczny mistrz zen,
Bassui, zawiesił pewnego razu na drzwiach swojej świątyni listę
trzydziestu trzech zasad, których mnisi powinni przestrzegać,
aby uniknąć wygnania. Wiele z tych zasad dotyczyło alkoholu,
którego spożywanie było surowo zabronione. Pewnego
wieczoru, całkowicie zbijając z tropu prawomyślnych mnichów,
Bassui pojawił się zupełnie pijany. Nigdy za to nie przeprosił ani
tego nie powtórzył, ale nauka była prosta: tego rodzaju zasady
to jedynie wytyczne, które musimy czasem naruszać, aby
zademonstrować swoją wolność.
Na koniec spróbuj wytworzyć sobie pewien ironiczny dystans do
własnej samooceny. Uświadom sobie jej istnienie i to, jak w
Tobie funkcjonuje. Pogódź się z faktem, że nie jesteś tak wolny i
autonomiczny, jak mogłoby Ci się wydawać. Dostosowujesz się
przecież do opinii grup, do których należysz, albo kupujesz
różne rzeczy, bo ktoś oddziałuje na Ciebie podprogowo —
możesz być obiektem manipulacji. Uświadom sobie także, że nie
jesteś tak dobry, jak mógłby o tym świadczyć wyidealizowany
obraz samego siebie, który podpowiada Ci własna samoocena.
Podobnie jak wszyscy inni, jesteś zapewne egocentryczny i masz
obsesję na punkcie własnych spraw. Dzięki tej świadomości nie
będziesz czuł potrzeby dowartościowania ze strony innych.
Będziesz podejmować działania zmierzające do tego, aby stać
się kimś naprawdę niezależnym, kto troszczy się o dobro innych,
zamiast zasklepiać się w iluzji własnej samooceny.
Było coś niezwykle fascynującego w wywieraniu takiego
wpływu. Nic nie mogło się równać podobnej grze. Własną
duszę przelewać do wdzięcznego naczynia i na chwilę ją tam
pozostawić, słyszeć echo własnych poglądów, wzbogacone
melodią namiętności i młodości, temperament swój
przekazywać komuś drugiemu niczym subtelny uid lub
niezwykły aromat; w tym kryło się źródło prawdziwej
radości, najwyższej może radości, jaka jeszcze pozostała
naszej ograniczonej, marnej epoce — epoce o rozkoszach
gruboskórnie cielesnych, o celach gruboskórnie pospolitych.
— OSCAR WILDE, PORTRET DORIANA GRAYA
Rozdział 8.
Zmieniaj uwarunkowania,
zmieniając własną postawę
Prawo autosabotażu
Każdy z nas w szczególny sposób patrzy na świat, interpretuje
wydarzenia i działania otaczających go ludzi. To nasza postawa,
która w znaczącym stopniu decyduje o tym, co przydarza się
nam w życiu. Gdy nasza postawa zasadniczo opiera się na lęku,
wszelkie
uwarunkowania
uznajemy
za
negatywne.
Powstrzymujemy się od podejmowania ryzyka. Winą za błędy
obarczamy innych i niczego się nie uczymy. Gdy odczuwamy
wrogie nastawienie lub podejrzliwość, sprawiamy, że takie
emocje odbierają w naszej obecności także inni. Sabotujemy
własną karierę i relacje poprzez nieświadome tworzenie
uwarunkowań, których najbardziej się obawiamy. Postawa jest
jednak czymś plastycznym. Doprowadzając do tego, aby nasza
postawa stała się bardziej pozytywna, otwarta i tolerancyjna
wobec innych ludzi, możemy zainicjować inną dynamikę —
możemy zacząć uczyć się na błędach i przeciwnościach, z
niczego tworzyć okazje i przyciągać do siebie innych. Musimy
tylko zbadać granice siły własnej woli i określić, jak daleko
może nas ona zaprowadzić.
Najwyższa wolność
Będąc dzieckiem, Antoni Czechow (1860 – 1904) — przyszły
sławny pisarz — codziennie rano doświadczał uczucia lęku: czy
tego dnia ojciec spuści mu lanie, czy może zostanie mu to w
jakiś sposób oszczędzone? Ojciec Antoniego, Paweł Jegorowicz,
okładał go bez ostrzeżenia i czasem bez żadnej widocznej
przyczyny — trzciną, biczem lub po prostu ręką. Dezorientację
chłopca dodatkowo pogłębiał fakt, że ojciec najwyraźniej nie bił
go z powodu złej woli czy gniewu. Sam powiedział, że robi to z
miłości. Dzieci powinny być bite, bo tylko w ten sposób można
im zaszczepić pokorę — oto wola Boga. Po każdym laniu Antoni
musiał całować ojca w rękę i prosić o wybaczenie, ale
przynajmniej nie był w cierpieniu sam — jego czterej bracia i
siostra byli traktowani tak samo. Tak właśnie wychowywano
dzieci w rodzinie Czechowów, a mimo to Antoni stał się dobrym
człowiekiem.
Bicie nie było jedyną rzeczą, której chłopiec się obawiał.
Każdego popołudnia, słysząc kroki ojca, który zbliżał się do ich
rozpadającego się drewnianego domu, drżał ze strachu. Ojciec
zwykle przychodził do domu o tej porze i żądał, aby Antoni,
który był jeszcze dzieckiem, zastępował go w należącym do
rodziny sklepie spożywczym. Sklep mieścił się w zapomnianym
przez Boga i ludzi rosyjskim miasteczku Taganrog, gdzie
mieszkała także cała rodzina Antoniego. Przez większą część
roku w sklepie było nieznośnie zimno. Pilnując lady, Antoni
starał się odrabiać prace domowe, ale szybko drętwiały mu
palce, a atrament w kałamarzu służącym do maczania pióra
zamarzał. W tym zagraconym sklepie, w którym unosił się
smród
jełczejącego
mięsa,
Antoni
musiał
słuchać
nieprzyzwoitych dowcipów ukraińskich chłopów, którzy tam
pracowali, i obserwować sprośne zachowania bandy miejskich
pijaczków, których przywiewało po codzienne porcje wódki. W
całym tym zamieszaniu Antoni musiał dbać o to, aby nie pomylić
się nawet o kopiejkę, bo inaczej nie uniknąłby dodatkowej porcji
razów od ojca. Często przesiadywał w sklepie godzinami, a w
tym samym czasie jego ojciec gdzieś się upijał.
Matka Antoniego próbowała wprawdzie interweniować, ale była
delikatną kobietą i nie potra ła przeciwstawiać się mężowi.
Twierdziła, że chłopak jest zbyt młody, by pracować, potrzebuje
czasu na naukę i przesiadując w lodowatym sklepie, rujnuje
sobie zdrowie, ale ojciec grzmiał, że Antoni jest po prostu z
natury leniwy i tylko dzięki ciężkiej pracy może zostać
szanowanym obywatelem.
Przed ojcem nie można było nigdzie uciec. W niedziele, gdy
sklep był zamknięty, budził dzieci o czwartej lub piątej rano, aby
ćwiczyły śpiew, bo występowały w kościelnym chórze, którego
ich ojciec był kierownikiem. W domu, po porannej mszy, musiały
kolejno powtarzać same wszystkie pieśni, a następnie wracać na
popołudniowe nabożeństwo. Gdy wszystko się kończyło, były
zbyt wyczerpane, by się bawić.
W chwilach, które miał dla siebie, Antoni wędrował po mieście.
Taganrog był w oczach dorastającego chłopca niezwykle
ponurym miejscem. Drewniane fasady niemal wszystkich
domów gniły i rozpadały się, jakby już od dawna były
starożytnymi ruinami. Na ulicach nie było bruku, więc kiedy
topniał śnieg, wszędzie pojawiały się zwały błota i gigantyczne
doły, do których dziecko mogłoby wpaść po szyję. Nie było
ulicznych latarni. Wszędzie walały się odpadki. Jedynym cichym
i bezpiecznym miejscem były otaczające miasto cmentarze,
które Antoni często odwiedzał.
Podczas spacerów chłopak zastanawiał się nad sobą i światem.
Czy naprawdę jest tak bezwartościowy, że zasługuje na niemal
codzienne razy, jakich nie szczędził mu ojciec? Być może. Ale
ojciec sam był przecież kłębowiskiem sprzeczności — ten leń i
pijak z upodobaniem oszukiwał klientów, co nie przeszkadzało
mu być jednocześnie fanatykiem religijnym. Równie dziwaczni i
obłudni byli zresztą właściwie wszyscy mieszkańcy Taganrogu.
Antoni obserwował ich na cmentarzu, gdy starali się
zachowywać pobożnie podczas pogrzebów, ale z podnieceniem
szeptali do siebie nawzajem o pysznych ciastach, które czekały
na nich w domach rodzin zmarłych, jakby tylko po to się
pojawiali.
Jedyną ucieczką od cierpienia i nudy, których Antoni stale
doświadczał, był śmiech ze wszystkiego. Został rodzinnym
klaunem — naśladował mieszkańców Taganrogu i wymyślał
opowieści o ich prywatnym życiu. Czasami jego poczucie
humoru zabarwiało się agresją. Naigrywał się w okrutny sposób
z dzieci z sąsiedztwa. Wysyłany na rynek przez matkę, często
dręczył żywe kaczki czy kury, które nosił do domu w worku.
Stawał się leniem i łobuzem.
W 1875 roku w rodzinie Czechowa wszystko się jednak
zmieniło. Jego dwaj starsi bracia, Aleksander i Mikołaj, mieli już
dość ojca. Postanowili się przenieść razem do Moskwy —
Aleksander chciał skończyć studia, a Mikołaj miał zamiar zostać
artystą. Podważyli w ten sposób autorytet ojca, co go
rozwścieczyło, ale nie mógł ich powstrzymać. Mniej więcej w
tym samym czasie Paweł Jegorowicz musiał w końcu się
przyznać do własnej niegospodarności w zakresie prowadzenia
sklepu — przez całe lata pożyczał pieniądze od innych, więc w
końcu trzeba było zacząć im je oddawać. W obliczu bankructwa
i prawie pewnego więzienia za długi pewnego wieczoru, nie
mówiąc nic żonie wymknął się z miasta i uciekł do Moskwy,
gdzie zamierzał zamieszkać z synami.
Matka została zmuszona do sprzedaży rodzinnego majątku, by
spłacić długi. Lokator, który z nimi mieszkał, zaoferował jej
pomoc w walce z wierzycielami, ale ku jej zaskoczeniu
wykorzystał swoje koneksje w sądach, aby wyłudzić od
Czechowów dom. Matka Antoniego, nie mając grosza przy
duszy, musiała wraz z dziećmi także wyjechać do Moskwy. W
Taganrogu został tylko Antoni, aby ukończyć naukę i zdobyć
dyplom. Miał też wyprzedać resztę rodzinnego majątku i jak
najszybciej wysłać pieniądze do Moskwy. Były lokator, a obecnie
właściciel ich domu, udostępnił Antoniemu kąt w jednym z pokoi
i pozostawiony w Taganrogu chłopak — w wieku szesnastu lat,
bez pieniędzy i rodziny, która mogłaby się nim zaopiekować —
musiał nagle zacząć jakoś sobie radzić.
Antoni nigdy wcześniej nie był tak naprawdę sam. Całym jego
życiem była rodzina — na dobre i na złe. A teraz znalazł się w
czymś w rodzaju próżni. Nie było osoby, do której mógłby
zwrócić się o jakąkolwiek pomoc. Za ten smutny los, za
uwięzienie w Taganrogu, obwiniał ojca. Często dręczyła go złość
i zgorzknienie, a kiedy indziej przygnębienie. Wkrótce stało się
jednak jasne, że nie ma czasu na użalanie się nad sobą. Antoni
nie miał pieniędzy ani innych zasobów, a przecież musiał jakoś
przeżyć. Zatrudniał się więc jako korepetytor dzieci tylu rodzin,
ile się dało. W czasie wakacji często w związku z tym całymi
dniami głodował. Jedyna marynarka, jaką miał, była
wyświechtana, a o kaloszach na deszczową pogodę mógł tylko
pomarzyć. Wstydził się, gdy drżąc z zimna i z przemoczonymi
nogami wchodził do domów obcych ludzi — ale przynajmniej był
w stanie się utrzymać.
Postanowił zostać lekarzem. Miał ścisły umysł, a lekarze żyli na
wysokim poziomie. Aby dostać się do szkoły medycznej, musiał
jednak uczyć się znacznie pilniej. Odwiedzając miejską
bibliotekę, jedyne miejsce, w którym mógł pracować w ciszy i
spokoju, zaczął oprócz pozycji poświęconych medycynie
przeglądać także działy literatury i lozo i, i wkrótce poczuł, że
jego myśli zaczynają wybiegać daleko poza granice Taganrogu.
Mając książki, przestał czuć się więźniem. Wieczorami wracał
do swojego kąta, pisał opowiadania i spał. Nie miał poczucia
prywatności, ale w miejscu, w którym mieszkał, utrzymywał
czystość i porządek, nietypowy dla wiecznie zabałaganionego
domu Czechowów.
W końcu zaczął się zadomawiać, a w jego głowie pojawiły się
nowe myśli i emocje. Praca przestała być czymś, czego się
obawiał; uwielbiał się uczyć, a prowadzenie zajęć w roli
korepetytora sprawiało, że czuł dumę i radość — potra ł się o
siebie zatroszczyć. Rodzina przysyłała mu listy — Aleksander
stale wyrzekał i skarżył się na ojca, który znowu wszystkich
zadręczał; Michał, najmłodszy brat Antoniego, czuł się
bezwartościowy i przygnębiony. Antoni odpisał Aleksandrowi:
„Przestań obsesyjnie troszczyć się o naszego ojca i zacznij dbać
o siebie”. Do Michała napisał z kolei tak: „Dlaczego piszesz o
sobie jako o moim »bezwartościowym, nieważnym młodszym
bracie?«. Czy wiesz, przed kim powinieneś być świadomy swojej
bezwartościowości? Być może przed Bogiem… ale nie przed
ludźmi. Między ludźmi powinieneś być świadom własnej
wartości”. Nowy ton przebijający z tych listów zaskakiwał nawet
samego Antoniego.
Pewnego dnia, kilka miesięcy po tym, jak został opuszczony,
Antoni błąkał się po ulicach Taganrogu i nagle poczuł, jak
wzbiera w nim ogromne, przytłaczające poczucie empatii i
miłości do rodziców. Skąd to się wzięło? Nigdy wcześniej czegoś
takiego nie czuł. W dniach poprzedzających tę chwilę długo i
usilnie myślał o ojcu. Czy ten człowiek naprawdę ponosi winę za
wszystkie swoje problemy? Ojciec Pawła, Jegor Michajłowicz,
urodził się w rodzinie chłopa pańszczyźnianego, co było
pewnym rodzajem niewolnictwa. Czechowowie żyli tak od kilku
pokoleń. Jegor kupił w końcu swojej rodzinie wolność i
postanowił, że jego trzej synowie zrobią karierę w różnych
dziedzinach. Paweł został kupcem, ale niezbyt dobrze sobie z
tym radził. Miał duszę artysty, mógł zostać utalentowanym
malarzem lub muzykiem. Czuł się zrozpaczony własnym losem
— losem właściciela sklepu spożywczego i ojca sześciorga
dzieci. Bił go ojciec, więc i on bił swoje dzieci. I choć nie był już
pańszczyźnianym chłopem, nadal kłaniał się i całował w rękę
wszystkich lokalnych urzędników i właścicieli ziemskich, bo
pozostał nim w sercu.
Antoni zauważył, że on i jego rodzeństwo zaczynają postępować
według tego samego wzorca — że są zgorzkniali, czują się
bezwartościowi i stale chcą wyładowywać gniew na innych.
Teraz gdy był sam i musiał o siebie zadbać, zapragnął być wolny
w jak najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Chciał
uwolnić się od przeszłości i od ojca. I gdy tak chodził po ulicach
Taganrogu, nowe i nagłe emocje, których doznawał,
podpowiedziały mu, jak to zrobić. Zrozumiawszy ojca, mógł go
zaakceptować, a nawet pokochać. Ten człowiek nie był jakimś
bezwzględnym tyranem, ale raczej bezradnym starcem.
Nabierając dystansu, Antoni był w stanie poczuć dla niego
współczucie i wybaczyć mu to, że bił dzieci. Przestały go
dręczyć wszystkie negatywne uczucia, które wzbudzał w nim
ojciec. Mógł także wreszcie docenić życzliwość swojej matki i
przestać obwiniać ją o to, że była słaba. Gdy oczyścił umysł z
urazy i obsesyjnych myśli o utraconym dzieciństwie, poczuł,
jakby zdjęto mu nagle z barków nieznośny ciężar.
Antoni przyrzekł sobie: koniec z przepraszaniem i kłanianiem
się wszystkim naokoło, koniec z narzekaniami i obwinianiem się,
koniec z byle jakim życiem i marnowaniem czasu. Odpowiedzią
na wszystko miała być praca i miłość, praca i miłość. Musiał
przekazać ten komunikat swojej rodzinie i ją ocalić. Musiał
podzielić się nim z całą ludzkością w swoich opowiadaniach i
dramatach.
Ostatecznie w 1879 roku Antoni przeprowadził się do Moskwy,
bo chciał być z rodziną i uczęszczać do szkoły medycznej, ale to,
co tam zobaczył, wprawiło go w przygnębienie. Czechowowie
wraz z kilkoma innymi lokatorami mieszkali w wyjątkowo podłej
dzielnicy, w suterenie marnej kamienicy, stłoczeni w jednym
pomieszczeniu. W mieszkaniu panował zaduch i prawie nie było
w nim światła. A najgorzej było z nastrojami. Matkę Antoniego
wykańczały ciągłe obawy związane z brakiem pieniędzy i
mizerną, „podziemną” egzystencją. Ojciec pił coraz więcej i imał
się dziwnych zajęć, które trudno było uznać za odpowiednie dla
byłego kupca. I nadal bił swoje dzieci.
Młodsze dzieci nie chodziły już do szkoły (rodzina nie mogła
sobie na to pozwolić) i czuły się zupełnie bezwartościowe.
Jeszcze bardziej przygnębiony niż kiedykolwiek wcześniej był
zwłaszcza Michał. Aleksander dostał pracę jako autor artykułów
do czasopism, ale miał poczucie, że zasługuje na coś lepszego, i
zaczął dużo pić. Za swoje problemy winił ojca, wyrzucając mu,
że przyjechał za nim do Moskwy i śledził każdy jego ruch.
Mikołaj, artysta, spał do późna, pracował sporadycznie i spędzał
większość czasu w miejscowym szynku. Cała rodzina staczała
się w alarmującym tempie, do czego wydatnie przyczyniała się
także okolica, w której mieszkali.
Ojciec i Aleksander niedawno się wyprowadzili. Antoni
zadecydował z kolei, że musi zrobić coś odwrotnego —
wprowadzić się do ciasnej klitki i stać się katalizatorem zmian.
Nie prawił kazań ani nie krytykował, dawał raczej dobry
przykład. Istotne było to, aby rodzina trzymała się razem i jej
członkowie wzajemnie podnosili się na duchu. Przytłoczonym
bezmiarem trosk matce i siostrze Antoni ogłosił, że przejmuje
obowiązki domowe. Jego bracia, widząc, że sprząta i prasuje,
zgodzili się mu pomagać. Oszczędzał z otrzymywanego na
uczelni stypendium i wydobył pieniądze od ojca i Aleksandra,
aby posłać Michała, Iwana i Marię z powrotem do szkoły. Udało
mu się znaleźć ojcu lepszą pracę. Korzystając z pieniędzy ojca i
własnych oszczędności, przeprowadził całą rodzinę do znacznie
większego mieszkania.
Pracował nad poprawą wszystkich aspektów życia swoich
bliskich. Zalecał braciom i siostrze lekturę książek, które dla
nich wybierał, a potem, często do późnej nocy dyskutowali,
omawiając najnowsze odkrycia w nauce i prądy lozo czne.
Powoli wszyscy nawiązywali z nim więź na coraz głębszym
poziomie i zaczęli nazywać go Papą Antoszą. W ten sposób
Antoni stał się głową rodziny, a ciągłe użalanie się nad sobą i
nieustające skargi, tak początkowo charakterystyczne dla
zachowań członków jego rodziny, bezpowrotnie się skończyły.
Jego dwaj młodsi bracia z ekscytacją rozmawiali teraz o tym, co
będą robić, gdy dorosną.
Najpoważniejszym zadaniem, jakie postawił przed sobą Antoni,
miało być wydobycie z marazmu Aleksandra, którego uważał za
najbardziej utalentowanego, ale i najbardziej doświadczonego
przez los członka rodziny. Aleksander miał zwyczaj wracać do
domu zupełnie pijany, obrażać matkę i siostrę, a także grozić
Antoniemu, że go pobije. Rodzina przyjmowała te tyrady z
rezygnacją, ale Antoni nie miał zamiaru ich tolerować. Pewnego
dnia zapowiedział Aleksandrowi, że jeśli jeszcze raz podniesie
głos na kogokolwiek z rodziny, zostanie wyrzucony z domu i
przestanie być jego bratem. Aleksander miał odtąd traktować
matkę i siostrę z szacunkiem, przestać winić ojca za to, że był
pijakiem i kobieciarzem. Miał także zacząć zachowywać się
godnie — dobrze się ubierać i dbać o siebie. Taki był nowy
kodeks rodzinny.
Aleksander przeprosił i zaczął zachowywać się lepiej, ale ciągłe
zmagania z członkami rodziny wymagały całej cierpliwości i
miłości, na jaką było stać Antoniego, bo skłonności Czechowów
do autodestrukcji były w nich głęboko zakorzenione. To one
doprowadziły Mikołaja do przedwczesnej śmierci z powodu
alkoholizmu, a bez stałego nadzoru w jego ślady łatwo mógł
także pójść Aleksander. Antoni pomagał mu jednak stopniowo
zwalczać skłonność do alkoholu i wspomagał jego karierę
dziennikarską, zapewniając Aleksandrowi w ostatecznym
rozrachunku spokojne i satysfakcjonujące życie.
Około 1884 roku Antoni zaczął pluć krwią i stało się dla niego
jasne, że ma pierwsze objawy gruźlicy, ale odmówił pójścia na
badania do znajomego lekarza. Wolał żyć w niewiedzy. Chciał
nadal pisać i zajmować się medycyną, nie martwiąc się o
przyszłość. Gdy jednak za sprawą swoich dramatów i opowiadań
zaczął zdobywać coraz większą popularność, w jego życiu
pojawił się nowy problem — zawiść i małostkowa krytyka ze
strony innych pisarzy. Tworzyli oni różnorodne polityczne kliki i
bez końca atakowali się nawzajem, a jednym z ulubionych
wrogów całego tego środowiska stał się Antoni, który nie chciał
być utożsamiany z jakimikolwiek rewolucyjnymi ideami.
Wszystko to sprawiło, że Antoni czuł się coraz bardziej
rozczarowany literackim światkiem. Podniosły nastrój, który tak
starannie pielęgnował w sobie od czasów młodości w
Taganrogu, bezpowrotnie zniknął. Był przygnębiony i rozważał
całkowitą rezygnację z pisania.
Pod koniec 1889 roku wymyślił jednak sposób na uwolnienie się
od coraz głębszej depresji. Od czasów, gdy mieszkał w
Taganrogu, fascynowali go najbiedniejsi i najbardziej
pokrzywdzeni przez los członkowie społeczeństwa. Lubił pisać o
złodziejach i oszustach, lubił wnikać do ich umysłów. Najniższą
kastą rosyjskiego społeczeństwa byli wtedy więźniowie, którzy
żyli w makabrycznych warunkach. A najbardziej osławione
więzienie w Rosji znajdowało się na wyspie Sachalin, na północ
od Japonii. Mieściło się w nim pięć kolonii karnych, w których
przebywały setki tysięcy więźniów oraz ich rodziny. Wyspa była
jak państwo w państwie — nikt w całej Rosji nie miał pojęcia, co
się na niej tak naprawdę dzieje. Czechow uznał, że to właśnie
może być lekarstwem na jego problemy. Odbędzie trudną
wędrówkę przez Syberię na wyspę. Przeprowadzi wywiady z
najbardziej zatwardziałymi przestępcami. Napisze szczegółową
książkę o panujących tam warunkach. W izolacji od
pretensjonalnego światka literatów stworzy więź z czymś
niezwykle rzeczywistym i odtworzy w sobie wzniosły nastrój,
który nawiedził go w Taganrogu.
Przyjaciele i rodzina próbowali odwieść Czechowa od tego
zamiaru. Stan jego zdrowia się pogorszył i taka podróż mogła go
po prostu zabić. Im bardziej starali się mu to jednak
wyperswadować, tym bardziej był pewien, że to jedyny sposób
na ocalenie własnej duszy.
Po trzymiesięcznej podróży w końcu przybył na wyspę w lipcu
1890 roku i od razu zatonął w nowym dla siebie świecie. Jego
zadaniem było przeprowadzanie wywiadów z najróżniejszymi
więźniami, nie wyłączając najokrutniejszych morderców. Badał
każdy aspekt ich życia. Bywał świadkiem makabrycznych tortur
zadawanych więźniom i towarzyszył osadzonym, którzy
pracowali w kopalniach przykuci do taczek. Więźniowie
kończący karę często musieli zostawać na wyspie w obozach
pracy, więc na Sachalinie było całe mnóstwo kobiet, żon
więźniów, które czekały, aby do nich w tych obozach dołączyć.
Te kobiety i ich córki nierzadko, aby móc przeżyć, uciekały się
do prostytucji. Wszystko było zaprojektowane tak, aby odbierać
ludziom ducha i pozbawiać ich ostatnich resztek godności.
Czechowowi przypominało to koleje losu jego rodziny, tyle że na
znacznie większą skalę.
Był to z pewnością najniższy krąg piekieł, jaki Antoni mógł
odwiedzić, i jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Teraz pragnął
wrócić do Moskwy i napisać o tym, co zobaczył. Wróciło
poczucie proporcji. W końcu uwolnił się od trywialnych myśli i
obaw, które go przytłaczały. Mógł wreszcie wyjść ze swojej
skorupy i znów poczuć wzniosłość. Książka, którą napisał,
Sachalin, przyciągnęła uwagę publiczności i doprowadziła do
znaczących reform w zakresie warunków życia na wyspie.
W 1897 roku stan zdrowia Czechowa uległ pogorszeniu —
zaczął regularnie kaszleć krwią. Nie mógł już ukrywać przed
światem, że choruje na gruźlicę. Lekarz, u którego się leczył,
doradził mu, by przestał pracować i opuścił Moskwę na zawsze.
Potrzebował odpoczynku. Być może przebywając w sanatorium,
mógłby przedłużyć sobie życie o kilka lat. Jednak Antoni nie
posłuchał i żył tak, jakby nic się nie zmieniło.
Wokół Czechowa zaczął powstawać swoisty kult, który
promowali młodzi artyści i wielbiciele jego dramatów. Za
sprawą tego uwielbienia Antoni stał się jednym z
najsłynniejszych rosyjskich pisarzy. Wielbiciele masowo
przybywali go odwiedzać, a on, choć nikł w oczach, roztaczał
wokół siebie aurę spokoju, który zadziwiał niemal wszystkich.
Skąd się to wzięło? Czy takim się urodził? Wydawał się
całkowicie pochłonięty opowieściami i problemami innych. Nikt
nigdy nie słyszał, by mówił o swojej chorobie.
Zimą 1904 roku jego stan ciągle się pogarszał, ale pewnego
razu Czechow nabrał ochoty na kulig. Chciał jeszcze raz
usłyszeć dzwonki sań i odetchnąć zimnym powietrzem, bo
zawsze była to dla niego jedna z największych przyjemności. Za
jej sprawą odzyskiwał ducha, więc nie przejmował się
konsekwencjami, które okazały się tragiczne. Zmarł kilka
miesięcy później.
Interpretacja. Gdy matka Antoniego zostawiła go samego w
Taganrogu, chłopak poczuł się, jakby wpadł w pułapkę, jakby
wtrącono go do więzienia. Poza nauką musiał zacząć ciężko
pracować. Utknął na zapadłej i nudnej prowincji bez
jakiegokolwiek wsparcia. Zamieszkał w kącie małego pokoju. W
niewielu wolnych chwilach dręczyły go gorzkie myśli o własnym
losie i o dzieciństwie, którego nigdy nie miał. Gdy jednak mijały
tygodnie, Antoni zaczął zauważać coś bardzo istotnego —
właściwie lubił wykonywaną przez siebie pracę korepetytora,
mimo że wynagrodzenie było skromne i stale musiał biegać po
całym mieście. Ojciec wmawiał mu, że jest leniwy, i Antoni
wcześniej w to wierzył, ale teraz przestał mieć co do tego
pewność. Każdy dzień był wyzwaniem — aby mieć co jeść,
trzeba było ciągle szukać nowych uczniów. I udawało mu się to.
Nie był po prostu nędznym robakiem, który zasługiwał
wyłącznie na razy. Praca stała się dla niego sposobem na
wyjście z własnej skorupy i poznanie problemów, z jakimi
borykali się jego uczniowie.
Książki, które czytał, oddalały go od przaśnej egzystencji w
Taganrogu i skłaniały do interesujących przemyśleń, które
pozostawały w jego głowie całymi dniami. Sam Taganrog też nie
był zresztą taki zły. W każdym sklepie i w każdym domu można
było znaleźć najdziwaczniejsze postacie i nieprzebrane
bogactwo materiałów do opowiadań. Kąt, w którym Antoni
mieszkał, stał się jego królestwem. Przestał czuć się uwięziony,
teraz miał wrażenie, że się wyzwolił. A co się właściwie
zmieniło? Na pewno nie uwarunkowania — ani w Taganrogu,
ani w jego kącie. Tym, co uległo zmianie, była jego postawa,
która otworzyła go na nowe doświadczenia i możliwości. Kiedy
to poczuł, zaczął chcieć więcej. Największą przeszkodą
ograniczającą jeszcze poczucie jego wolności była postać ojca.
Niezależnie od tego, czego by próbował, nie mógł się pozbyć
przemożnego uczucia goryczy. Czuł się tak, jakby stale był bity i
słyszał niekończące się krytyczne uwagi.
Ostatnia deską ratunku stała się dla Czechowa próba poddania
ojca analizie w taki sposób, jakby był postacią z książki. Dzięki
temu zaczął myśleć także o ojcu swojego ojca i o wielu
wcześniejszych pokoleniach Czechowów. Zastanawiając się nad
pełnym niekonsekwencji charakterem ojca i jego bujną
wyobraźnią zrozumiał, że Czechow senior musiał się czuć o ara
okoliczności — to właśnie było powodem jego picia i tego, że
tyranizował rodzinę. Był bezradny, stał się bardziej o arą niż
ciemiężcą. Zrozumiawszy ojca, Antoni stworzył w sobie
fundament nagłego przypływu bezwarunkowej miłości, którą
pewnego dnia poczuł do swoich rodziców. Kiedy pojawiło się to
nowe uczucie, poczuł, że ostatecznie i całkowicie uwolnił się od
gniewu i złości. Negatywne emocje z przeszłości w końcu go
opuściły. Mógł teraz całkowicie otworzyć własny umysł.
Uczucie, którego doświadczał, było tak radosne, że musiał
podzielić się nim z braćmi i siostrą — i uwolnić także ich.
Czechow zrozumiał wszystko za sprawą kryzysu, któremu
musiał stawić czoła, gdy w tak młodym wieku został sam. Do
kolejnego kryzysu doszło trzynaście lat później, kiedy Antoni
wpadł w depresję z powodu małostkowości swoich kolegów
pisarzy. Jego rozwiązaniem okazało się odtworzenie tego, co
stało się w Taganrogu, ale na odwrót — teraz to Antoni miał
porzucić innych, wywołując w sobie poczucie osamotnienia i
bezbronności. W ten sposób mógł ponownie doświadczyć uczuć
wolności i empatii, które odczuwał w Taganrogu. Ostatni kryzys
wywołał przedwczesny wyrok śmierci z powodu gruźlicy.
Czechow wyzbył się lęku przed śmiercią i gorzkich uczuć, które
mogłyby towarzyszyć schyłkowi jego egzystencji, wybrał za to
życie pełnią życia. To całkowite i ostateczne wyzwolenie stało
się źródłem aury, jaką wyczuwali niemal wszyscy, którzy w tym
okresie się z nim spotykali.
Zrozum: historia Antoniego Czechowa to paradygmat czegoś,
czego w życiu doświadczamy wszyscy. Od wczesnego
dzieciństwa nosimy w sobie traumy i rany. Z wiekiem,
prowadząc życie społeczne, kumulujemy rozczarowania i urazy.
Także nas często prześladuje poczucie bezwartościowości i
wrażenie, że nie zasługujemy w życiu na nic dobrego. Wszyscy
miewamy chwile, w których w siebie wątpimy. Tego rodzaju
emocje mogą prowadzić do obsesyjnych myśli, które potra ą
przejąć kontrolę nad naszym umysłem. Sprawiają one, że w tym,
czego doświadczamy, zaczynamy ograniczać się wyłącznie do
tłumienia własnych lęków i rozczarowań. Prowadzą do tego, że
aby uśmierzyć ból, zaczynamy nadużywać alkoholu lub oddawać
się innym nałogom. Nie zdając sobie z tego sprawy,
przyjmujemy wobec życia negatywną i pełną obaw postawę. Ta
postawa to więzienie, w którym sami się zamykamy, a nie
powinno tak być. Wolność, której doświadczył Czechow,
wynikała z jego wyboru. Z nowego sposobu, w jaki zaczął
spoglądać na świat. Ze zmiany postawy. Możemy tego dokonać
także my.
Tego rodzaju wolność wywodzi się w istocie od przyswojenia
sobie ducha wielkoduszności — wobec innych i wobec siebie
samych. Akceptując innych, ucząc się ich rozumieć, a jeśli to
możliwe, nawet kochać ich ludzką naturę, możemy uwolnić
umysł od obsesyjnych i małostkowych emocji. Możemy przestać
reagować na wszystko, co inni ludzie robią i mówią. Możemy
zapewnić sobie nieco dystansu i przestać brać wszystko do
siebie, uwalniając tym samym część własnej mentalnej
przestrzeni tak, aby móc doświadczać wyższych uczuć. Gdy
czujemy wielkoduszność wobec innych, przyciągamy ich do
siebie i sprawiamy, że także chcą doświadczać wrażeń
podobnych do naszych. Gdy czujemy wielkoduszność wobec
samych siebie, przestajemy odczuwać potrzebę płaszczenia się
przed
kimkolwiek
i
udawania
pokory,
doświadczając
jednocześnie w skrytości ducha urazy związanej z tym, że sami
nie odnosimy sukcesów. Wykonując swoją pracę i zdobywając
to, na czym nam zależy samodzielnie, bez uzależniania się pod
tym względem od innych, możemy z podniesionym czołem
realizować własny potencjał — potencjał istot ludzkich. Możemy
przestać odtwarzać negatywne emocje, które wibrują wokół
nas. Czując ekscytującą moc tej nowej postawy, zechcemy
wykorzystać ją w całej pełni.
Wiele lat po opuszczeniu Taganrogu Czechow w liście do
przyjaciela próbował podsumować swoje przeżycia w tym
mieście, pisząc w trzeciej osobie: „Chcę napisać, jak ten młody
człowiek kropla po kropli wyciska z siebie niewolnika i jak
pewnego pięknego ranka budzi się, zdając sobie sprawę, że
krew płynąca w jego żyłach nie jest już krwią niewolnika, lecz
istoty prawdziwie ludzkiej”.
Największe odkrycie moich czasów to prawda, że człowiek
może zmienić siebie, zmieniając swój stosunek do świata.
— WILLIAM JAMES
Klucze do ludzkiej natury
My, ludzie, lubimy sobie wyobrażać, że dysponujemy
obiektywną wiedzą o świecie. Przyjmujemy za pewnik, że to, co
widzimy na co dzień, jest rzeczywistością — i że ta
rzeczywistość jest mniej więcej taka sama dla nas wszystkich.
To jednak złudzenie. Nie istnieją dwie osoby, które
postrzegałyby lub doświadczały świata w jednakowy sposób. To,
co widzimy, jest naszą osobistą wersją rzeczywistości, naszą
własną kreacją. Uświadomienie sobie tego faktu to kluczowy
krok w kierunku zrozumienia ludzkiej natury.
Wyobraź sobie następujący scenariusz: młody Amerykanin musi
przez rok studiować w Paryżu. Jest nieco nieśmiały, ostrożny,
podatny na depresję i ma niską samoocenę. Jest także
podekscytowany tym, co go spotkało. Gdy tra a do Francji,
odkrywa, że trudno mu się porozumiewać w obcym języku, a
błędy, które popełnia, i nieco prześmiewcza postawa paryżan
sprawiają, że trudno mu się uczyć. Stwierdza, że ludzie wcale
nie są do niego przyjaźnie nastawieni. Pogoda nie rozpieszcza —
jest wilgotno i ponuro. Jedzenie jest inne niż w domu. Nawet
katedra Notre Dame wydaje się rozczarowywać, a na dodatek
wszędzie jest pełno turystów. Chociaż tra ają się miłe chwile,
ogólnie czuje się wyobcowany i nieszczęśliwy. Stwierdza, że
Paryż jest przereklamowany i raczej nieprzyjemny.
A teraz wyobraź sobie ten sam scenariusz, ale z udziałem
dziewczyny, która jest bardziej niż opisany wyżej student
ekstrawertyczna i żądna przygód. Nie zawraca sobie głowy tym,
że popełnia błędy, mówiąc po francusku, ani słyszanymi od
czasu do czasu sarkastycznymi uwagami paryżan. Uważa naukę
języka za przyjemne wyzwanie. Inni uznają ją samą za
interesującą. Łatwiej nawiązuje przyjaźnie i dzięki temu, że
grono jej znajomych staje się coraz większe, zaczyna coraz
lepiej mówić po francusku. Uznaje, że pogoda jest romantyczna
i całkiem odpowiednia do miejsca, w który się znajduje. Miasto
jest dla niej niekończącym się źródłem przygód i uważa je za
czarujące.
W tym przypadku dwie osoby postrzegają i oceniają to samo
miasto w przeciwstawny sposób. Z perspektywy obiektywnej
rzeczywistości pogoda w Paryżu nie ma pozytywnych ani
negatywnych cech. Chmury po prostu płyną po niebie. To, czy
paryżanie są przyjaźni, czy nie, zależy od subiektywnego osądu
— od tego, kogo się spotka i w jaki sposób można go porównać z
ludźmi znanymi z własnych stron. Katedra Notre Dame to po
prostu budowla skonstruowana z misternie rzeźbionych
kawałków kamienia. Świat po prostu istnieje i jest taki, jaki jest
— obiekty czy zdarzenia nie są dobre ani złe, właściwe ani
niewłaściwe, brzydkie ani piękne. To my za sprawą własnych
punktów widzenia nadajemy lub odbieramy koloryt różnym
obiektom i osobom. Koncentrujemy się albo na pięknej gotyckiej
architekturze, albo na irytujących turystach. To my, za sprawą
własnego nastawienia, możemy sprawiać, że inni będą na nas
reagować w przyjazny lub nieprzyjazny sposób, w zależności od
tego, czy jesteśmy otwarci, czy pełni niepokoju. To my sami
zasadniczo kształtujemy postrzeganą przez siebie rzeczywistość
na podstawie własnych nastrojów i emocji.
Zrozum: każdy z nas widzi świat przez coś w rodzaju
charakterystycznej wyłącznie dla siebie soczewki, która w
określony sposób zabarwia i kształtuje nasze spostrzeżenia.
Nazwijmy tę soczewkę naszą postawą. Słynny szwajcarski
psycholog Carl Jung zde niował ją w następujący sposób:
„Postawa to gotowość psychiki do działania lub reagowania w
określony sposób […]. Posiadanie postawy oznacza gotowość na
coś sprecyzowanego, nawet jeśli nieuświadamianego, bo
posiadanie postawy jest równoznaczne z aprioryczną orientacją
na określony obiekt”.
Oznacza to, co następuje: każdego dnia nasz umysł reaguje na
tysiące bodźców z otoczenia. W zależności od sposobu
zaprogramowania naszego mózgu i naszej konstrukcji
psychologicznej pewne bodźce — chmury na niebie czy tłumy
ludzi — wywołują silniejsze reakcje od innych. Im silniejsza jest
reakcja, tym bardziej zwracamy uwagę na bodziec. Niektórzy z
nas są wrażliwi na bodźce, które inni w większości ignorują.
Jeśli mamy podświadomą skłonność do odczuwania smutku —
niezależnie od powodu — to chętniej odbieramy sygnały, które
wywołują to uczucie. Będąc z natury podejrzliwi, wykazujemy
większą niż inni ludzie wrażliwość na mimikę innych,
odzwierciedlającą ewentualne przejawy ich negatywnego
nastawienia i miewamy tendencję do wyolbrzymiania tego, co
dostrzegamy. To właśnie ta „gotowość psychiki do […]
reagowania w określony sposób”.
Funkcjonowania tego procesu nigdy nie jesteśmy świadomi.
Odczuwamy wyłącznie skutki takich wrażeń i objawów
uaktywniania się mózgu; składają się one na nasz ogólny nastrój
czy też pejzaż emocjonalny, który możemy nazwać depresją,
wrogością, poczuciem niepewności, entuzjazmem lub duchem
przygody. Doświadczamy wielu różnych nastrojów, ale ogólnie
można stwierdzić, że dysponujemy określonym sposobem
postrzegania
i
interpretowania
świata,
sposobem
zdominowanym przez jedną konkretną emocję lub amalgamat
kilku, na przykład wrogości i urazy. To nasza postawa. Osoby o
postawie zasadniczo depresyjnej mogą odczuwać chwile
radości, ale większą skłonność wykazują do odczuwania smutku;
oczekują, że będą doświadczać tego uczucia w swoich
codziennych kontaktach z innymi ludźmi.
Jung ilustruje tę koncepcję w następujący sposób: wyobraź
sobie, że podczas wędrówki grupa ludzi natra a na potok, który
trzeba pokonać, aby tę wędrówkę kontynuować. Pierwsza
osoba, bez głębszego zastanowienia, po prostu przeskakuje na
drugą stronę, wykorzystując jeden czy dwa kamienie i nie
martwiąc się o to, że mogłaby upaść. Temu człowiekowi podoba
się czysto zyczne doświadczenie związane z przeskakiwaniem
potoku — na potencjalnie negatywne konsekwencje związane z
ewentualnym upadkiem do wody nie zwraca uwagi. Kolejna
osoba także odczuwa ekscytację, ale to uczucie ma mniej
wspólnego z
zyczną radością, a więcej z wyzwaniem
mentalnym, które symbolizuje potok. Ta osoba czerpie
satysfakcję z tego, że jest w stanie szybko opracować
najskuteczniejszy sposób przejścia na drugi brzeg. Trzecia
osoba jest ostrożna i potrzebuje nieco czasu, aby wszystko
przemyśleć. Konieczność przejścia przez potok nie sprawia jej
przyjemności, to przeszkoda, która właściwie ją irytuje, ale chce
kontynuować wędrówkę i zrobi wszystko, aby bezpiecznie
przejść na drugą stronę. A czwarta po prostu zawraca. Nie
widzi potrzeby przechodzenia przez potok i racjonalizuje swoje
obawy stwierdzając, że wycieczka była już wystarczająco długa.
Nikt z nas nie widzi ani nie słyszy po prostu wody płynącej po
skałach. Nasze umysły nie dostrzegają tego, co tam faktycznie
jest. Każda osoba postrzega ten sam potok inaczej i inaczej na
niego reaguje, w zależności od konkretnej postawy, jaką
przyjmuje — awanturniczej, lękliwej i tak dalej.
Postawa, która charakteryzuje nas przez całe życie, ma kilka
źródeł. Po pierwsze, przychodzimy na świat z pewnymi
skłonnościami uwarunkowanymi genetycznie, które kierują nas
w stronę wrogości, chciwości, empatii czy dobroci. Tego rodzaju
różnice możemy na przykład zauważyć u dzieci Czechowów,
które musiały reagować na zyczne kary wymierzane im przez
ojca. Antoni już w bardzo młodym wieku przyjął nieco ironiczną
postawę, charakteryzującą się skłonnością do śmiania się światu
w nos i przyglądania się otoczeniu z pewnym dystansem.
Ułatwiło mu to ponowne przeanalizowanie działań ojca, gdy był
sam. Innym dzieciom brakowało umiejętności zdystansowania
się od wydarzeń, w związku z czym łatwiej ulegały brutalności
ojca. Wydawałoby się to wskazywać na pewną odmienność
sposobu zaprogramowania mózgu Antoniego. Niektóre dzieci są
bardziej zachłanne niż inne — wcześniej i w większym stopniu
zaczynają odczuwać potrzebę zwracania na siebie uwagi.
Zawsze wykazują tendencję do dostrzegania tego, czego im
brakuje — tego, czego nie otrzymują od innych.
Po drugie, w kształtowaniu się naszej postawy istotną rolę
odgrywają najwcześniejsze doświadczenia i schematy więzi
(patrz: rozdział 4.). Internalizujemy głosy postaci matki i ojca.
Gdy te osoby mają cechy autorytarne i są skłonne do osądzania
nas, stajemy się na ogół dla siebie bardziej surowi i bardziej
krytycznie nastawieni do wszystkiego, co widzimy. Równie
ważne są doświadczenia, które z wiekiem zdobywamy poza
kręgiem rodzinnym. Kiedy kogoś kochamy lub podziwiamy,
wykazujemy tendencję do internalizowania elementów jego
obecności, które pozytywnie kształtują sposób, w jaki
postrzegamy świat. Może tu chodzić o nauczycieli, mentorów
lub rówieśników. Negatywne i traumatyczne przeżycia mogą
mieć z kolei działanie hamujące — zamykać nasze umysły na
wszystko, co mogłoby ewentualnie zmusić nas do ponownego
doświadczenia pierwotnego cierpienia. Nasza postawa jest
nieustannie kształtowana przez to, co nam się przydarza, ale
pozostałości postawy najwcześniejszej są bezwzględnie trwałe.
Czechow zrobił ogromne postępy, ale jego podatność na
depresję i odczuwanie nienawiści do samego siebie nie zniknęły.
Rozważając kwestie związane z postawą musimy zrozumieć nie
tylko to, jak zabarwia ona nasz sposób postrzegania otoczenia,
ale także jak aktywnie określa to, co przytra a się nam w życiu
— nasze zdrowie, nasze relacje z ludźmi i nasze sukcesy. Naszą
postawę charakteryzuje samospełniająca się dynamika.
Przyjrzyjmy się jeszcze raz scenariuszowi z młodym człowiekiem
w Paryżu. Czując się nieco spięty i niepewny, reaguje on
defensywnie na błędy, które popełnia, ucząc się francuskiego.
Utrudnia to mu naukę i sprawia, że kontakty z ludźmi stają się
dla niego trudniejsze, co z kolei doprowadza go do coraz
większego poczucia izolacji. Im bardziej poziom jego energii
obniża się z powodu depresji, tym bardziej ten cykl się utrwala.
Jego kompleksy mogą też odstraszać innych. Sposób, w jaki
myślimy o innych ludziach, wywołuje ich reakcję zabarwioną
podobnie. Jeśli czujemy wrogość i krytycyzm, wyzwala to zwykle
krytyczne emocje u innych. Jeśli czujemy się defensywnie,
sprawiamy, że inni także zaczynają czuć się defensywnie.
Postawa naszego młodego człowieka skłania go do zamykania
się w tej negatywnej dynamice.
Postawa dziewczyny wyzwala z kolei dynamikę o charakterze
pozytywnym. Ona nie ma problemów z uczeniem się języka i
poznawaniem nowych ludzi, co podnosi jej nastrój i poziom
energii, raz za razem czyniąc ją atrakcyjną i interesującą dla
innych.
Postawy występują w wielu odmianach i odcieniach, ale ogólnie
możemy klasy kować je jako negatywne i ograniczające oraz
pozytywne i ekspansywne. Osoby z postawą negatywną
wykazują zasadniczo skłonność do działania z pozycji lęku przed
życiem. Podświadomie chcą ograniczać to, co widzą i
przeżywają, aby zapewnić sobie większy zasób kontroli nad tym,
co je spotyka. Osoby z postawą pozytywną mają znacznie mniej
lękliwe nastawienie. Są otwarte na nowe doświadczenia, idee i
emocje. Gdybyśmy wyobrazili sobie, że postawa jest jak
obiektyw, przez który patrzymy na świat, to postawa negatywna
zamykałaby przysłonę tego obiektywu, a jej wariant pozytywny
całkowicie by ją otwierał. Moglibyśmy poruszać się między tymi
dwoma biegunami, ale zazwyczaj widzimy świat w obiektywie
bardziej zamkniętym lub bardziej otwartym.
Twoje zadanie jako badacza ludzkiej natury jest dwojakiego
rodzaju: po pierwsze, musisz uświadomić sobie własną postawę
i to, w jaki sposób kształtuje ona Twój punkt widzenia. Trudno
zaobserwować to w codziennym życiu, bo postawa jest z nami
bardzo ściśle związana, ale są sposoby umożliwiające chwytanie
jej przebłysków w akcji. Zwróć uwagę na to, jak oceniasz innych
w czasie, gdy są nieobecni. Czy błyskawicznie koncentrujesz się
na ich negatywnych właściwościach i złych opiniach, czy też
jesteś raczej wielkoduszny i skłonny do wybaczania im wad?
Wyraźne elementy charakterystyki własnej postawy da się także
dostrzec, analizując sposoby, na jakie stawiamy czoła
przeciwnościom lub oporowi. Czy szybko zapominasz
popełniane przez siebie błędy lub je tuszujesz? Czy za złe
sytuacje, które Ci się przytra ają, instynktownie obwiniasz
innych? Czy boisz się jakichkolwiek zmian? Czy wykazujesz
tendencję do pogrążania się w rutynie i unikania wszystkiego,
co nieoczekiwane lub niezwykłe? Czy denerwujesz się, gdy ktoś
kwestionuje Twoje pomysły i założenia?
Naszą postawę odzwierciedla także sposób, w jaki reagują na
nas inni, zwłaszcza w sferze niewerbalnej. Czy zauważasz, że
inne osoby stają się w Twojej obecności nerwowe lub
defensywne? Czy często przyciągasz ludzi, którzy odgrywają w
Twoim życiu rolę matki lub ojca?
Gdy już dobrze wyczujesz konstrukcję własnej postawy, jej
negatywny lub pozytywny rys, zyskasz znacznie większą moc, by
ją zmienić i skierować w bardziej jednoznacznie pozytywną
stronę.
Po drugie, musisz nie tylko uświadamiać sobie rolę własnej
postawy, ale także uwierzyć w jej wyjątkową moc zmieniania
Twoich własnych uwarunkowań. Nie jesteś pionkiem w grze
kontrolowanej przez innych; jesteś aktywnym graczem, który
może dowolnie kształtować przebieg gry, a nawet zmieniać jej
zasady. Od postawy zależy na przykład w dużej mierze stan
Twojego zdrowia. Gdy czujesz ekscytację i otwartość na
przygodę, możesz sięgać do rezerw energii, o których istnieniu
nawet nie wiedziałeś. Umysł i ciało są jednością, a myśli
wpływają na reakcje zyczne. Szczere pragnienie i siła woli
umożliwiają szybszy powrót do zdrowia po chorobie. Nie
rodzimy się z określonym zasobem inteligencji i odgórnie
narzuconymi ograniczeniami. Mózg należy postrzegać jako
niezwykłą konstrukcję przeznaczoną do ciągłego uczenia się i
doskonalenia — aż do później starości. Dzięki rozlicznym
odpowiedzialnym za kreatywność połączeniom nerwowym w
mózgu, rozwijamy się do tego stopnia, że stajemy się coraz
bardziej otwarci na nowe doświadczenia i koncepcje. Problemy i
porażki należy uznawać za bodźce do nauki i coś, co nas
hartuje. Dzięki uporowi da się pokonać wszystkie ograniczenia.
Sposób, w jaki inni nas traktują, wynika w znacznej mierze z
naszej własnej postawy, z czegoś, co jesteśmy w stanie
kontrolować.
Nie bój się popadać w przesadę w kontekście przypisywania
wyjątkowo istotnego znaczenia sile woli. Taka przesada ma cel.
Prowadzi do pozytywnej samospełniającej się dynamiki i na tym
właśnie powinno Ci zależeć. Kształtowanie własnej postawy
powinieneś uznać za najważniejszą kreację w swoim życiu i
nigdy nie pozostawiać jej przypadkowi.
Postawa ograniczająca (negatywna)
Życie jest z natury chaotyczne i nieprzewidywalne. Ludzkie
zwierzę nie reaguje jednak dobrze na niepewność. Ludzie,
którzy czują się wyjątkowo słabi i wrażliwi, często przyjmują
wobec życia postawę zawężającą to, czego doświadczają, aby
ograniczać możliwość występowania nieoczekiwanych zdarzeń.
Początki takiej negatywnej, ograniczającej postawy często
pojawiają się we wczesnym dzieciństwie. Istnieją dzieci, które
nie doświadczają znaczącej pomocy i wsparcia w obliczu
kontaktów z przerażającym światem, więc tworzą różne
strategie psychologiczne, które ograniczają to, co muszą
widzieć i czego muszą doświadczać. Konstruują złożone
mechanizmy obronne, które umożliwiają im ucieczkę przed
innymi punktami widzenia. Stają się coraz bardziej
zaabsorbowane sobą. W większości sytuacji oczekują, że
wydarzy się coś złego, i zasadniczo kształtują hierarchię swoich
życiowych celów tak, aby obracały się one wokół przewidywania
i neutralizowania złych doświadczeń, bo wtedy łatwiej je
kontrolować. Z wiekiem taka postawa staje się coraz bardziej
zakorzeniona i coraz bardziej się zawęża, co sprawia, że rozwój
psychiczny staje się prawie niemożliwy.
Tego rodzaju postawy charakteryzuje dynamika autosabotażu.
Ludzie tak postrzegający świat sprawiają, że inni odczuwają te
same negatywne emocje, które dominują w ich własnej
postawie, co pomaga im się utwierdzać we własnych
przekonaniach na temat innych. Nie dostrzegają roli, jaką
odgrywają ich własne działania, ani tego, jak często sami
bywają inicjatorami negatywnych reakcji. Widzą tylko ludzi,
którzy ich prześladują, lub pecha, od którego nie mogą się
uwolnić. Odsuwając od siebie innych, znacząco utrudniają sobie
odnoszenie w życiu jakichkolwiek sukcesów, a pozostając w
izolacji, sprawiają, że ich postawa staje się coraz bardziej
ograniczająca. Tra ają do błędnego koła.
Poniżej znajdziesz opisy pięciu najbardziej typowych rodzajów
postawy ograniczającej. Negatywne emocje mają siłę
przyciągania — osoba odczuwająca gniew staje się bardziej
podatna na doświadczanie uczuć podejrzliwości, głębokiej
niepewności, urazy i tak dalej. Często zatem stykamy się z
kombinacjami różnych negatywnych postaw, z których każda
napędza i akcentuje pozostałe. Twoim celem powinno być
rozpoznawanie różnorodnych oznak tajonych i hamowanych
postaci tego rodzaju postaw w samym sobie i wykorzenianie ich;
ustalanie, w jaki sposób w intensywniejszej formie funkcjonują
one u innych ludzi, aby móc lepiej zrozumieć poglądy na życie
innych osób; wreszcie uczenie się, jak postępować z ludźmi o
takich postawach.
Postawa wrogości. Tego rodzaju postawę przyjmują w bardzo
młodym wieku niektóre dzieci. Interpretują one odstawienie od
piersi i naturalne skądinąd odłączenie od rodziców jako
działania będące przejawem wrogości. Inne dzieci muszą
funkcjonować, mając rodziców, którzy lubią stosować kary i
zadawać ból. W tego rodzaju przypadkach dzieci przyglądają się
światu, który wydaje im się pełen wrogości, i reagują tak, jakby
chciały zacząć go kontrolować, same stając się źródłem
wrogości — bo wrogość z zewnątrz przynajmniej przestaje być
wtedy tak przypadkowa i nagła. Z wiekiem tacy ludzie stają się
mistrzami stymulowania gniewu i frustracji u innych,
usprawiedliwiając tym samym swoją pierwotną postawę:
„Widzicie, ludzie są przeciwko mnie, nikt mnie nie lubi, i to bez
powodu”.
W ramach relacji mąż demonstrujący postawę wrogości mógłby
oskarżać żonę o to, że go nie kocha. Gdyby protestowała i
stawała się defensywna, uznałby to za dowód, że stara się z
całych sił ukryć prawdę. Gdyby się przestraszyła i nie
reagowała, uznałby, że przez cały czas miał rację. Czując
dezorientację, także żona mogłaby zacząć odkrywać w sobie
jakiś rodzaj wrogości, co również potwierdziłoby podejrzenia
męża. Ludzie o takiej postawie dysponują wieloma subtelnymi
sztuczkami wywołującymi wrogość, którą skrycie chcą wobec
siebie odczuwać — wycofując się na przykład z projektu w
niewłaściwym momencie, stale się spóźniając, nie radząc sobie z
obowiązkami czy celowo wywierając niekorzystne pierwsze
wrażenie. Nigdy jednak nie uznają, że sami odgrywają
jakąkolwiek rolę w wywoływaniu określonych reakcji.
Wrogość przenika wszystko, co robią — sposób, w jaki się kłócą
i prowokują (zawsze mają rację), per dne podteksty ich żartów,
chciwość, z jaką domagają się uwagi, przyjemność, jaką sprawia
im krytykowanie innych i bycie świadkami ich porażek. Da się
ich rozpoznać po tym, jak łatwo w takich sytuacjach wpadają w
gniew. Ich życie — jak sami je opisują — jest historią walk,
zdrad, prześladowań, ale na pozór nie oni je inicjują. Zasadniczo
sami narzucają własne wrogie uczucia innym ludziom i są
skłonni doszukiwać się ich w niemal każdym, nawet pozornie
niewinnym działaniu. Ich życiowym celem jest czuć się
prześladowanymi i pragnąć jakiegoś rodzaju zemsty. Ludzie o
takim rodzaju osobowości miewają zwykle problemy z karierą
zawodową, ponieważ ich gniew i wrogość często znajdują ujście.
Daje im to powód do narzekań i pozycję, z której mogą winić
świat za to, że jest przeciwko nim.
Istotnym krokiem, aby się od tego rodzaju postawy uwolnić, jest
po prostu uświadomienie sobie tego, że dostrzegamy w sobie jej
oznaki. Możesz także spróbować prostego eksperymentu:
zacznij w kontaktach z ludźmi, których spotykasz po raz
pierwszy lub których nie znasz zbyt dobrze, wywoływać w sobie
rożne pozytywne myśli: „Lubię ich”, „Wydają się inteligentni” i
tak dalej. Nie werbalizuj tego, ale rób wszystko, aby odczuwać
takie emocje. Jeśli zareagują wrogo lub defensywnie, to być
może
świat
naprawdę
jest
przeciwko
Tobie.
Najprawdopodobniej jednak nie zobaczysz niczego nawet w
przybliżeniu negatywnego. Zauważysz coś wręcz przeciwnego i
zyskasz dowód, że jedynym źródłem wszelkich wrogich reakcji
jesteś oczywiście Ty sam.
W kontaktach z ekstremalnymi przypadkami osób o tego
rodzaju osobowościach staraj się z całych sił nie reagować na
tych ludzi antagonizmem, którego oczekują. Zachowuj
neutralność. Zdezorientuje ich to i na jakiś czas przestaną grać
w swoją grę. Takich ludzi napędza Twoja wrogość, więc nie
dostarczaj im paliwa.
Postawa lękowa. Tacy ludzie w każdej sytuacji, w jakiej się
znajdują, oczekują wystąpienia wszelkich możliwych przeszkód i
trudności. Po innych często spodziewają się jakiegoś rodzaju
krytyki, a nawet zdrady. Wszystko to stymuluje ich do
odczuwania niezwykle silnego lęku, zanim do czegokolwiek
dojdzie. Tym, czego się tak naprawdę obawiają, jest utrata
kontroli nad sytuacją. Rozwiązaniem jest według nich
ograniczanie liczby zdarzeń, do których może dojść, zawężanie
świata, z którym mają do czynienia. Oznacza to ograniczanie
liczby miejsc, w których chcą przebywać, i zakresu
podejmowanych działań. W ramach relacji takie osoby starają
się subtelnie dominować w domowych obrzędach i zwyczajach;
wydają się kruche i wymagające szczególnej uwagi. A to
zniechęca innych do ich krytykowania. Wszystko musi
funkcjonować na ich warunkach. W pracy są fanatycznymi
perfekcjonistami
i
mikromenedżerami,
w
ostatecznym
rozrachunku sabotującymi samych siebie w próbach utrzymania
pod kontrolą zbyt wielu kwestii. Poza własna strefą komfortu —
domem lub relacją, w której dominują — stają się niezwykle
rozdrażnione.
Czasami mogą ukrywać potrzebę sprawowania kontroli po
płaszczykiem miłości i troski. Kiedy w 1921 roku mający
trzydzieści dziewięć lat Franklin Roosevelt zachorował na polio,
jego matka Sara zaczęła robić wszystko, co mogła, aby
ograniczyć horyzont jego życia do jednego pokoju w rodzinnym
domu. Miał zrezygnować z kariery politycznej i całkowicie
poddać się jej opiece. Żona Franklina, Eleanor, znała go jednak
lepiej. Tym, czego Roosevelt chciał i potrzebował, był powolny
powrót do czegoś, co przypominało jego dawne życie. Między
matką i synową rozpoczęła się wojna, którą ostatecznie wygrała
Eleanor. Matka ukrywała swoją lękliwą postawę i potrzebę
dominacji nad synem pod pozorami miłości, zamierzając zrobić
z niego bezradnego inwalidę.
Kolejnym wybiegiem, podobnym do tego rodzaju miłości, jest
dążenie do zadowalania innych i przypochlebianie się im, aby
całkowicie uniemożliwić jakiejkolwiek nieprzewidywalne i
nieprzyjazne działania z ich strony (patrz: rozdział 4., sekcja
„Typy toksyczne”, „Zadowalacz”).
Jeśli zauważasz takie tendencje w sobie, najlepszym antidotum
jest skłanianie do pracy własnej energii. Działanie uspokajające
ma koncentrowanie uwagi na jakimś zewnętrznym projekcie.
Ograniczając własną tendencję do perfekcjonizmu, będziesz w
stanie kanalizować potrzebę sprawowania kontroli i skłaniać się
ku czemuś produktywnemu. W kontaktach z innymi ludźmi
staraj się powoli otwierać na ich nawyki i tempo pracy, zamiast
robić na odwrót. Dzięki temu zyskasz pewność, że nie musisz
się niczego obawiać i możesz ograniczyć zakres kontroli nad
wszystkim
dookoła.
Powinieneś
rozmyślnie
kreować
okoliczności, których najbardziej się boisz, aby móc odkryć, że
Twoje obawy są mocno przesadzone. Powoli wprowadzaj nieco
chaosu w swoje uporządkowane życie.
W kontaktach z osobami o takiej postawie staraj się nie zarażać
ich lękiem i dążyć do zapewnienia im poczucia ukojenia,
którego tak bardzo pożądały w latach najwcześniejszego
dzieciństwa. Jeśli będziesz promieniować spokojem, Twój
sposób bycia będzie miał na nie większy wpływ niż
wypowiadane przez Ciebie słowa.
Postawa unikowa. Ludzie o takiej postawie widzą świat przez
pryzmat
swoich
kompleksów
związanych
na
ogół
z
wątpliwościami
dotyczącymi
własnych
kompetencji
i
inteligencji. Być może, gdy byli dziećmi, wywoływano w nich
poczucie winy i niepewności za to, że starali się wyróżniać na
tle rodzeństwa, albo doprowadzano do tego, by czuli się źle z
powodu jakichś popełnianych przez siebie błędów lub zachowań
postrzeganych jako niewłaściwe. Tym, czego najbardziej się
obawiali, był osąd ze strony rodziców. Z wiekiem zasadniczym
życiowym celem takich ludzi staje się unikanie jakiejkolwiek
odpowiedzialności i wyzwań, które mogłyby postawić pod
znakiem zapytania ich poczucie własnej wartości i za które
mogliby być osądzani. Przecież jeśli nie będą się w życiu za
bardzo starać, to nikogo nie zawiodą i nikt nie będzie ich
krytykował.
Ich strategia polega na ciągłym — świadomym bądź
nieświadomym — poszukiwaniu dróg ucieczki. Znajdują
doskonałe uzasadnienia dla wczesnego wychodzenia z pracy,
zmieniania ścieżki kariery czy kończenia związków. W trakcie
istotnych projektów nagle zaczynają chorować i idą na
zwolnienie,
bo
są
podatni
na
wszelkiego
rodzaju
psychosomatyczne dolegliwości. Albo zostają alkoholikami,
osobami w jakiś sposób uzależnionymi, które zawsze znikają we
właściwym momencie, obwiniając jednak za to trapiąca ich
„chorobę” i złe wychowanie, za którego sprawą wpadli w nałóg.
Gdyby nie alkohol, mogliby według własnych słów zostać
świetnymi pisarzami czy przedsiębiorcami. Inne strategie
obejmują marnowanie czasu i zbyt późne rozpoczynanie jakichś
działań, zawsze z gotowym usprawiedliwieniem, dlaczego tak
się stało. Mierne wyniki to nie ich wina.
Osobom tego typu trudno jest się w cokolwiek zaangażować — i
nie bez powodu. Jeśli pozostaną w pracy lub w związku, ich
wady mogą się stać zbyt oczywiste dla innych. Lepiej wymknąć
się we właściwym momencie i — zarówno na użytek samych
siebie, jak i innych — podtrzymać iluzję, że na pewno byliby
świetni, gdyby tylko… Ich motywację stanowi zasadniczo
dojmujący lęk przed niepowodzeniem i tym, że będą osądzani,
ale skrycie obawiają się także odnieść sukces — bo z sukcesem
wiążą się zobowiązania i potrzeba, by im sprostać. Sukces może
także przywoływać obawy z dzieciństwa związane z
wyróżnianiem się i chęcią przewyższania innych.
Takich ludzi łatwo zdradza niespójny przebieg kariery
zawodowej i krótkotrwałe relacje osobiste. Zdarza się, że
próbują ukrywać źródło swoich problemów, odgrywając
świętoszkowatych i sprawiając wrażenie, że gardzą sukcesami
oraz ludźmi, którym zależy na sprawdzaniu się. Często pozują
na szlachetnych idealistów, propagując idee, których nie da się
zrealizować, ale które sprzyjają roztaczanej przez nich aurze
świętości. Przyznawanie się do posiadania ideałów może narazić
ich na krytykę lub porażkę, więc wybierają takie, które są zbyt
wzniosłe i nierealne, aby odpowiadać duchowi czasów, w jakich
żyją. Niech Cię nie zwiedzie fakt, że wydają się świętsi od
papieża. Zwracaj uwagę na ich działania, na brak osiągnięć czy
na wspaniałe projekty, których nigdy nie zaczynają, zawsze
mając dobrą wymówkę.
Jeśli zauważasz przejawy takiej postawy w samym sobie, wartą
zastosowania strategią jest zaangażowanie się w jakiś choćby
najskromniejszy projekt i doprowadzenie go do końca, przy
czym należy wziąć pod uwagę perspektywę porażki. Jeśli Ci się
nie uda, skutki nie będą całkowicie katastrofalne, bo
przewidziałeś ewentualne niepowodzenie i nie zaszkodzi Ci ono
tak bardzo, jak mógłbyś to sobie wcześniej wyobrażać. Twoja
samoocena wzrośnie, bo w końcu czegoś spróbowałeś i
doprowadziłeś coś do końca. Gdy zaczniesz lepiej panować nad
własnym lękiem, postępy staną się łatwiejsze. Będziesz chciał
spróbować jeszcze raz. A jeśli Ci się uda, tym lepiej. Tak czy
inaczej, wygrasz.
Jeżeli chodzi o innych ludzi z tego rodzaju postawą, bądź bardzo
ostrożny, nawiązując z nimi kontakty. To mistrzowie ucieczki w
najmniej oczekiwanych momentach, którzy zmuszają nas do
odwalania całej ciężkiej roboty i przyjmowania na siebie winy w
przypadku porażek. Za wszelką cenę unikaj pokusy, by takim
ludziom pomagać lub ratować ich przed negatywnym
myśleniem. Są zbyt biegli w sztuce robienia uników.
Postawa depresyjna. Ludzie z taką postawą w dzieciństwie nie
czuli się kochani ani szanowani przez rodziców. Dla
bezbronnych dzieci wyobrażanie sobie, że ich rodzice mogą być
w błędzie lub wykazywać braki w zakresie umiejętności
związanych z rodzicielstwem, to zbyt dużo. Nawet jeśli rodzice
ich nie kochają, nadal są od nich zależne. Ich mechanizmem
obronnym staje się zatem internalizacja negatywnego osądu i
wyobrażanie sobie, że rzeczywiście są niegodne miłości, że coś
jest z nimi nie tak. W ten sposób mogą pielęgnować w sobie
złudzenie, że ich rodzice są silni i kompetentni. Wszystko to
dzieje się zasadniczo podświadomie, ale poczucie bycia
bezwartościowymi prześladuje tego rodzaju ludzi przez całe
życie. W głębi duszy wstydzą się tego, kim są, i tak naprawdę
nie wiedzą, dlaczego tak się czują.
Jako dorośli tacy ludzie oczekują w swoich życiowych
doświadczeniach poczucia porzucenia, straty i smutku, chętnie
dostrzegając w otaczającym ich świecie oznaki wszystkiego, co
jest potencjalnie przygnębiające. Skrycie przyciągają ich ponure
obszary rzeczywistości, coś, co można określić jako ciemne
strony życia. Jeśli odczuwaną w ten sposób depresyjność
potra ą wytwarzać sami, to przynajmniej pozostaje ona pod ich
kontrolą. Myśl, że świat jest ponurym miejscem, to dla nich
pocieszenie. Strategia, którą stosują przez całe swoje życie,
polega na czasowym wycofaniu się z życia i maksymalnym
ograniczaniu kontaktów z innymi ludźmi. Napędza to ich
depresję i sprawia, że staje się ona czymś, co mogą w pewnym
zakresie kontrolować, w przeciwieństwie do traumatycznych
doświadczeń, które zostały im narzucone.
Doskonałym
przykładem
tego
rodzaju
człowieka
był
utalentowany niemiecki kompozytor i dyrygent Hans von Bülow
(1830 – 1894). W 1855 roku von Bülow poznał Cosimę Liszt
(1837 – 1930) i zakochał się w tej charyzmatycznej córce
kompozytora Franciszka Liszta. Cosimę pociągał smutek von
Bülowa. Kompozytor mieszkał ze swoją dominującą i pełną
wrogości matką, więc Cosima poczuła dla niego współczucie.
Chciała go ocalić i zrobić z niego wielkiego kompozytora.
Wkrótce się pobrali. Z czasem Cosima zaczęła zauważać, że
Hans czuje się od niej — kobiety o nieprzeciętnej inteligencji i
wielkiej sile woli — kimś znacznie gorszym. Wkrótce uznał, że
Cosima już go chyba nie kocha. Doświadczając ciągłych
nawrotów depresji, zaczął jej unikać. Kiedy zaszła w ciążę,
nagle, aby z nią nie przebywać, zapadł na tajemniczą chorobę.
Często bez ostrzeżenia stawał się także chłodny i nieobecny.
Czując się niekochana i zaniedbywana, Cosima wdała się w
romans ze słynnym kompozytorem Ryszardem Wagnerem, który
był przyjacielem i współpracownikiem von Bülowa. Miała przy
tym wrażenie, że von Bülow jest podświadomie zadowolony z
tego romansu. Kiedy w końcu go opuściła, aby związać się z
Wagnerem, von Bülow zaczął bombardować ją listami, w
których o to, co się stało, obwiniał siebie. Twierdził, że nie jest
godny jej miłości, narzekał na niewłaściwy przebieg własnej
kariery i na rozliczne choroby. Przyznawał się także do
skłonności samobójczych. Chociaż sam siebie krytykował,
Cosima nie mogła się uwolnić od poczucia winy i depresyjnych
myśli związanych z tym, że w jakiś sposób czuła się za to
wszystko
odpowiedzialna.
Opowiadając
o
wszelakich
nieszczęściach, jakie go spotykały, von Bülow wydawał się w
subtelny sposób ja ranić. Cosima porównywała każdy list do
„sztyletu wbijającego się w serce”. A listy przychodziły i
przychodziły, rok po roku, aż von Bülow ponownie się ożenił i
zaczął powtarzać ten sam wzorzec z nową żoną.
Tego typu osoby często mają skrytą potrzebę ranienia innych,
zachęcając ich na przykład od zdrady lub krytyki, bo to napędza
ich depresję. Osiągając jakiś sukces, wykazują natomiast
skłonność do autosabotażu, bo w głębi duszy czują, że na ten
sukces nie zasługują. W pracy mnożą przeszkody lub chętnie
przyjmują krytykę, aby móc dojść do wniosku, że nie powinny
kontynuować kariery. Osoby depresyjne często przyciągają do
siebie innych ludzi wrażliwością charakteru; stymulują chęć
pomagania sobie. Podobnie jak von Bülow zaczynają jednak
krytykować i ranić tych, którzy chcą im pomóc, a następnie
naturalnie się wycofują. Funkcjonowanie tego rodzaju
mechanizmu postępowo-zwrotnego wywołuje dezorientację, ale
gdy się znajdzie pod urokiem takich ludzi, trudno się od nich
uwolnić bez poczucia winy. Mają dar zarażania innych
przygnębieniem — to paliwo, które ich napędza.
Większość z nas miewa tendencje depresyjne i przeżywa chwile
dojmującego smutku. Gdy się pojawiają, najlepiej po prostu
uświadomić sobie, że są niezbędne — to sposób, w jaki nasz
organizm i umysł skłaniają nas do zwalniania tempa, do
obniżania poziomu energii i wycofywania się. Cykle depresyjne
mogą służyć pozytywnym celom, należy jednak uświadamiać
sobie ich przydatność i tymczasowość. Depresji, którą
odczuwasz dzisiaj, za tydzień nie będzie, a Ty przetrwasz. Jeśli
to możliwe, znajdź sposób na podniesienie poziomu własnej
energii, bo to pomoże Ci wydobyć się
zycznie ze złego
nastroju. Najlepszym sposobem radzenia sobie z nawracającą
depresją jest ukierunkowywanie energii na pracę, zwłaszcza
twórczą. Skoro jesteś przyzwyczajony do wycofywania się i
samotności, wykorzystaj ten czas, aby wejrzeć w to, czego sobie
nie uświadamiasz. Uzewnętrznij swoją niezwykłą wrażliwość i
mroczne uczucia, których doznajesz, kierując je na pracę.
Nigdy nie próbuj pocieszać depresyjnych osób, prawiąc im
kazania o tym, jak cudowne jest życie. Najlepiej jest dzielić z
nimi ponure opinie o świecie, a jednocześnie, powstrzymując się
od podejmowania działań bezpośrednich, subtelnie wciągać je w
pozytywne doświadczenia, które mogą poprawić im nastrój i
zapewnić energię.
Postawa urazy. Jako dzieci tego rodzaju osoby zawsze
odczuwały de cyt rodzicielskiej miłości i troski — zawsze
pożądały większej uwagi. To poczucie nieusatysfakcjonowania i
rozczarowania towarzyszy im przez całe życie. Nigdy nie
doświadczają uznania, na jakie zasługują. Są ekspertami w
doszukiwaniu się na twarzach innych ludzi oznak braku
szacunku lub lekceważenia. Wszystko odnoszą do siebie; jeśli
ktoś ma więcej niż oni, to jest to oznaka niesprawiedliwości,
osobista zniewaga. Mając poczucie, że inni nie okazują im
szacunku i uznania, nie wybuchają gniewem. Tacy ludzie są na
ogół ostrożni i zwykle kontrolują własne emocje. Narasta w nich
jednak cierpienie, a gdy obsesyjnie koncentrują się na poczuciu
niesprawiedliwości, staje się ono coraz silniejsze. Niełatwo
zapominają i w dogodnej chwili dokonują zemsty za sprawą
jakiegoś sprytnie zaplanowanego aktu sabotażu lub pasywnej
agresji.
Doświadczają nieustającego poczucia krzywdy i wykazują
tendencję do przenoszenia go na świat, wszędzie widząc
prześladowców. W ten sposób często stają się przywódcami
tych, którzy czują się uciśnieni i ciemiężeni. Gdy takim ludziom
zdarza się zdobywać władzę, często stają się wyjątkowo okrutni
i mściwi, bo w końcu mogą dać upust swym urazom. Ogólnie
rzecz biorąc, otaczają się aurą arogancji; są ponad, nawet jeśli
nikt inny tego nie dostrzega. Trochę zbyt wysoko noszą głowę;
często miewają na twarzach lekceważący uśmieszek lub wyraz
pogardy. Z wiekiem nabierają skłonności do małostkowych
kon iktów, nie mogąc całkowicie powstrzymać własnych uraz,
które kumulują się w czasie. Ich negatywna postawa odstrasza
wielu ludzi, więc często nawiązują kontakty z innymi osobami o
zbliżonej postawie, tworząc pewnego rodzaju społeczności.
Za najbardziej klasyczny przykład człowieka o takim typie
osobowości można byłoby chyba uznać rzymskiego cesarza
Tyberiusza (42 rok p.n.e. – 37 rok n.e.). Już gdy był dzieckiem,
jego wychowawca zauważył, że dzieje się z nim coś złego, i
napisał kiedyś w liście do przyjaciela: „Jest jak dzban
uformowany z krwi i żółci”. Pisarz Swetoniusz, który znał
Tyberiusza, opisał go następująco: „Chodził z dumnie
podniesioną głową […] Prawie się nie odzywał, tylko od czasu
do czasu wypowiadał pojedyncze słowa […] I nawet wtedy robił
to z ogromną niechęcią, zawsze wykonując przy tym palcami
pogardliwy gest”. Cesarz Oktawian August, jego ojczym, musiał
nieustannie przepraszać senatorów za „jego paskudne, pełne
wyniosłości maniery”. Tyberiusz nienawidził własnej matki —
nigdy wystarczająco go nie kochała. Stale czuł się niedoceniany
przez Augusta, przez jego żołnierzy, przez lud Rzymu. Kiedy
został cesarzem, powoli i metodycznie, w zimny i okrutny
sposób zaczął się mścić na tych, którzy go w jego własnym
mniemaniu lekceważyli.
Z wiekiem stawał się coraz bardziej niepopularny. Miał mnóstwo
wrogów. Wyczuwając nienawiść poddanych, udał się na wyspę
Capri, gdzie spędził ostatnie jedenaście lat swego panowania,
niemal w ogóle nie pojawiając się w Rzymie. Był znany z tego,
że w ostatnich latach życia powtarzał innym: „Po mnie niech
ogień zniszczy ziemię!”. Po jego śmierci Rzym wybuchł
radością, a tłumy wyrażały swoje uczucia, skandując słynną
frazę: „Tyberiusz do Tybru!”.
Gdy zauważasz tego rodzaju tendencje w samym sobie, najlepiej
będzie, jeśli nauczysz się zapominania o krzywdach i
rozczarowaniach, jakie spotykają Cię w życiu. Lepiej wybuchnąć
chwilowym gniewem, nawet jeśli jest to irracjonalne, niż
rozpamiętywać
zniewagi,
które
prawdopodobnie
sobie
wyobraziłeś lub które wyolbrzymiasz. Innym Twój los jest
zasadniczo obojętny, nie są wobec Ciebie tak negatywnie
nastawieni, jak sobie to wyobrażasz, i bardzo niewiele ich
działań ma tak naprawdę z Tobą jakikolwiek związek. Przestań
brać wszystko do siebie. Szacunek to coś, na co trzeba zasłużyć
osiągnięciami, a nie coś, co jest nam dane po prostu dlatego, że
jesteśmy ludźmi. Musisz wyrwać się z błędnego koła uraz, stając
się bardziej wielkodusznym wobec innych ludzi i pobłażliwym w
stosunku do ludzkiej natury.
W kontaktach z ludźmi o takim typie osobowości musisz
zachowywać najwyższą ostrożność. Mogą się oni wprawdzie
uśmiechać i sprawiać wrażenie miłych, ale tak naprawdę stale
oceniają nas pod kątem potencjalnych zniewag, jakich
moglibyśmy się wobec nich dopuścić. Da się ich rozpoznać po
historii kon iktów, w jakie angażowali się w przeszłości, i
nagłych rozstań z innymi ludźmi oraz po tym, jak łatwo
wszystkich wokół siebie osądzają. Możesz próbować powoli
zdobywać ich zaufanie i uśmierzać podejrzenia, ale pamiętaj, że
im dłużej przebywasz w ich kręgu, tym więcej zapewniasz
paliwa ich potencjalnemu poczuciu urazy, a reakcja, jaką w
końcu wywołasz, może być dość okrutna. Jeśli to możliwe, lepiej
tego rodzaju ludzi unikać.
Postawa ekspansywna (pozytywna)
Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu wielu ekspertów w dziedzinie
medycyny zaczęło myśleć o zdrowiu w nowy i rewolucyjny
sposób. Zamiast koncentrować się na konkretnych problemach,
takich jak mechanizmy trawienne, choroby skóry czy stan serca,
zdecydowano, że lepiej jest traktować ludzkie ciało jako całość.
Gdyby udało się skłonić ludzi do odpowiedniej diety i ćwiczeń,
miałoby to korzystny wpływ na wszystkie narządy, bo ciało jest
czymś w rodzaju systemu naczyń połączonych.
Dziś wydaje się to oczywiste, ale taki organiczny sposób
myślenia ma także zastosowanie do kwestii zdrowia
psychicznego. Dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej
koncentrujemy się na własnych specy cznych problemach — na
depresji, braku motywacji, braku umiejętności społecznych czy
nudzie — a pozycję nadrzędną nad wszystkimi tymi pozornie
niezwiązanymi ze sobą problemami ma nasza postawa, czyli to,
jak na co dzień postrzegamy świat. To, że właśnie tak a nie
inaczej widzimy i interpretujemy zdarzenia. Jeżeli zatem
podniesiemy jakość naszej postawy w znaczeniu ogólnym,
poprawi się także wszystko inne — poziom naszej kreatywności,
umiejętności w zakresie radzenia sobie ze stresem, pewność
siebie, relacje, w jakie wchodzimy z innymi ludźmi. Koncepcję tę
jako pierwszy przedstawił w 1890 roku wielki amerykański
psycholog William James, ale wciąż pozostaje ona rewolucją, na
której wybuch czekamy.
Negatywna, ograniczająca postawa spłyca wieloaspektowość
życia, utrudniając nam cieszenie się poczuciem własnej
kreatywności, spełnienia, rozwijania więzi społecznych i pełni
witalnej energii. Nie marnuj kolejnego dnia w takich
okolicznościach, Twoim celem powinno być wyrwanie się z tego
zaklętego kręgu, pogłębienie tego, co dostrzegasz i czego
doświadczasz. Otwórz przysłonę obiektywu tak szeroko, jak to
tylko możliwe. Oto przewodnik.
Jak widzieć świat. Zostań odkrywcą. Dzięki darowi
świadomości
stoisz
przed
ogromnym
i
nieznanym
wszechświatem, który my, ludzie, dopiero zaczęliśmy badać.
Większość z nas lubi trzymać się pewnych idei i zasad, z których
wiele przyswoiliśmy sobie na początku życia. W skrytości ducha
boimy się tego, co nieznane i niepewne. Zastępujemy ciekawość
przekonaniem. Mając trzydzieści lat, zachowujemy się tak,
jakbyśmy wiedzieli wszystko, co powinniśmy wiedzieć.
Ty, jako odkrywca, powinieneś wyzbyć się tej pewności. Twoje
zadanie to ciągłe poszukiwanie nowych idei i nowych sposobów
myślenia. Nie ma ograniczeń co do miejsc, w jakie może
zawędrować Twój umysł, i nie powinno martwić Cię to, że nagle
pojawiają się w nim koncepcje, które nie są spójne z czymś, w
co wierzyłeś kilka miesięcy wcześniej, a nawet całkowicie temu
czemuś zaprzeczają. Koncepcje to coś, czym należy się bawić.
Jeśli trzymasz się ich zbyt długo, stają się martwe. Powinieneś
wrócić do ducha dzieciństwa i do ciekawości, jakiej wtedy
doświadczałeś — do czasów, zanim pojawiło się Twoje ego i to,
aby mieć rację, stało się ważniejsze od więzi ze światem.
Eksploruj wszelkie postacie wiedzy wywodzące się ze
wszystkich możliwych kultur i okresów historycznych. Goń za
wyzwaniami.
Otwierając umysł w ten sposób, dotrzesz do pokładów
kreatywności, z których istnienia dotąd nie zdawałeś sobie
sprawy, i zapewnisz swojemu umysłowi niezapomniane
doznania. Aby to osiągnąć, bądź otwarty na spostrzeżenia
wywodzące się z Twojej własnej podświadomości, które
ujawniają się podczas snu, w chwilach zmęczenia i w
wydobywających się co jakiś czas na światło dzienne tłumionych
pragnieniach. Nie masz się czego bać, nie musisz także niczego
tłumić. Podświadomość to po prostu kolejny obszar, który
możesz swobodnie eksplorować.
Jak traktować przeciwności losu. W naszym życiu
nieuchronnie pojawiają się przeszkody, frustracja, ból i rozłąka.
Sposób, w jaki radzimy sobie z tego rodzaju doznaniami we
wczesnych latach życia, ma zasadnicze znaczenie z punktu
widzenia kształtowania się naszej postawy. Trudne chwile
bywają dla wielu ludzi bodźcem do ograniczania zakresu tego,
co życzą sobie widzieć i czego chcą doświadczać. Tacy ludzie
idą przez życie, próbując unikać wszelkiego rodzaju
przeciwności losu, nawet jeśli oznacza to, że nigdy tak
naprawdę nie będą stawiać sobie wyzwań i nie odniosą
jakichkolwiek sukcesów. Zamiast czerpać naukę z negatywnych
doświadczeń, oni dążą do ich tłumienia. Twoim celem powinno
być podążanie w przeciwnym kierunku i uznawanie wszelkich
przeszkód za doświadczenia o charakterze edukacyjnym, za
środki do wzmacniania własnego ja. W ten sposób staniesz się
zaprzysięgłym zwolennikiem życia jako takiego.
W 1928 roku aktorka Joan Crawford robiła karierę w
Hollywood, ale czuła się coraz bardziej sfrustrowana
ograniczonym zakresem ról, jakie otrzymywała. Zauważała, że
lepiej wiedzie się innym, nawet mniej utalentowanym aktorkom.
Być może problem polegał na tym, że nie była wystarczająco
asertywna. Zadecydowała, że musi podzielić się swoimi
przemyśleniami z jednym z najpotężniejszych producentów w
wytwórni MGM, Irvingiem Thalbergiem. Nie zdawała sobie
sprawy, że Thalberg uzna to za zuchwalstwo i że jest z natury
mściwy. Obsadził ją w westernie, wiedząc, że to ostatnia rzecz,
jakiej by pragnęła i że tego rodzaju role okazywały się już nieraz
ślepym zaułkiem dla wielu aktorek.
Joan, którą wiele to nauczyło, postanowiła wykorzystać sytuację.
Została miłośniczką westernów. Doskonale opanowała jazdę
konną. Przeczytała sporo książek o Dzikim Zachodzie i
zafascynował ją charakterystyczny dla tych stron folklor. Skoro
miało to być niezbędne dla jej kariery, uznała, że zostanie
czołową aktorką występującą w westernach. Ostatecznie nic nie
traciła, w najgorszym razie miała okazję chociażby poprawić
poziom własnych umiejętności aktorskich. Dzięki takiej
postawie na zawsze zmieniła swoje podejście do pracy i
wyzwań, z jakimi musiały się borykać hollywoodzkie aktorki,
których kariery bywały najczęściej bardzo krótkie. Każdą
porażkę zaczęła traktować jako szansę dalszego rozwoju.
W 1946 roku dwudziestojednoletni Malcolm Little (znany
później jako Malcolm X) rozpoczął odbywanie kary więzienia,
która miała trwać od ośmiu do dziesięciu lat. W większości
przypadków więzienie zasadniczo hartuje przestępców i
dodatkowo zawęża ich już i tak ograniczony sposób
postrzegania
świata.
Malcolm
zdecydował
się
jednak
przewartościować swoje życie. Zaczął spędzać sporo czasu w
więziennej bibliotece, polubił książki i proces uczenia się.
Zauważył, że więzienie stało się dla niego najlepszym możliwym
sposobem na to, aby zmienić samego siebie i swój stosunek do
życia. Mając dużo czasu, mógł się uczyć i zdobyć dyplom. Mógł
przyswoić sobie dyscyplinę, której zawsze mu brakowało. Mógł
trenować retorykę i zostać doskonałym mówcą. Przyjął to
doświadczenie bez jakiejkolwiek goryczy i odrodził się silniejszy
niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy opuścił więzienie, zaczął
uznawać wszelkie trudności, zarówno drobne, jak i poważne, za
próby, dzięki którym mógł testować własna siłę woli i hart
ducha.
Przeciwności i cierpienie pozostają z reguły poza naszą
kontrolą, ale my dysponujemy siłą, która umożliwia nam
określanie, w jaki sposób na nie zareagujemy, i decydowanie o
losie, jaki nas potem spotka.
Jak postrzegać siebie. Z wiekiem zaczynamy wykazywać
tendencję do ograniczania zakresu własnych życiowych
możliwości. Z biegiem lat internalizujemy krytykę i wątpliwości
innych. Akceptując to, co uważamy za granice własnej
inteligencji i kreatywności, wytwarzamy samospełniająca się
dynamikę. Stają się one naszymi ograniczeniami. Żyjąc na tym
świecie, nie musisz być aż tak pokorny i skromny. Taki rodzaj
pokory nie jest cnotą, ale raczej wartością propagowaną po to,
aby ograniczać Twoje możliwości. Niezależnie od tego, co robisz
teraz, jesteś tak naprawdę w stanie osiągnąć znacznie więcej i
myśląc o tym, stworzysz zupełnie inną dynamikę.
W czasach starożytnych wielcy przywódcy, tacy jak Aleksander
Wielki czy Juliusz Cezar, uważali, że pochodzą od bogów i po
części nimi są. To przekonanie przekładało się na wysoki poziom
ich pewności siebie, który inni wyczuwali i którym się karmili —
zostawało samospełniającą się przepowiednią. Ty nie musisz
oddawać się tak bombastycznym myślom, ale poczucie, że jesteś
przeznaczony do czegoś wielkiego lub ważnego, zapewni Ci
pewien zasób odporności, gdy inni będą Ci się sprzeciwiać lub
opierać. Nie będziesz przyswajać pojawiających się w takich
chwilach wątpliwości. Zyskasz ducha przedsiębiorczości.
Będziesz — nawet podejmując ryzyko — nieustannie próbował
nowych rzeczy, mając pewność, że potra sz nie przejmować się
porażkami i że Twoim przeznaczeniem jest odniesienie sukcesu.
Kiedy Czechow doznał objawienia o ostatecznej wolności, którą
mógł dla siebie wykreować, było to coś, co amerykański
psycholog Abraham Maslow nazwał „doznaniem szczytowym”.
Tego rodzaju doznania pojawiają się w chwilach oderwania od
codziennej harówki, gdy czujemy, że w życiu jest coś bardziej
istotnego i bardziej wysublimowanego, czego dotąd nam
brakowało. W przypadku Czechowa wywołał je kryzys i
samotność, a ich następstwem było poczucie całkowitej
akceptacji ludzi i otaczającego go świata. Takie chwile mogą być
pokłosiem pokonywania czegoś, co uznawaliśmy za własne
ograniczenia, przezwyciężania skomplikowanych problemów,
zdobywania szczytów gór, nawiązywania kontaktów z ludźmi z
innych kultur czy doświadczania głębokiej więzi w ramach
wszelkich rodzajów miłości. Powinieneś celowo poszukiwać
takich chwil i jeśli to możliwe, także je stymulować. Mają one,
podobnie jak w przypadku Czechowa, wpływ na Twoją postawę,
bo ją trwale zmieniają. Pogłębiają to, co myślisz o swoich
możliwościach i o życiu, sprawiając, że to zapamiętujesz, a
pamięć to coś, do czego zawsze będziesz wracał, bo zapewnia
ona każdemu człowiekowi jeden z najdoskonalszych, jakie
można sobie wyobrazić, rodzajów inspiracji.
Ogólnie rzecz biorąc, taki sposób przyglądania się sobie jest
sprzeczny
z
chłodną,
ironiczną
postawą,
którą
w
postmodernistycznym świecie lubi przyjmować wielu ludzi —
nigdy nie należy być zbyt ambitnym, zbyt pozytywnie
nastawionym do życia, zawsze trzeba epatować nonszalancją i
wyjątkowo fałszywą skromnością. Tacy ludzie postrzegają
pozytywną,
ekspansywną
postawę
jako
przesadnie
optymistyczną i nazbyt prostoduszną. Tak naprawdę jednak ich
chłód jest maską, pod którą skrywają swoje poważne lęki —
przed
wstydem,
przed
porażką,
przed
okazywaniem
nadmiernych emocji. I podobnie jak wszystkie takie tendencje
w kulturze, to chłodne nastawienie do życia i innych w końcu
zniknie, pozostając wspomnieniem z początków XXI wieku.
Podążając w przeciwnym kierunku, okażesz się znacznie
bardziej postępowy.
Jak traktować energię i zdrowie. Chociaż wszyscy jesteśmy
śmiertelni i podatni na choroby, na które nie mamy wpływu,
musimy zrozumieć rolę, jaką w kontekście naszego zdrowia
odgrywa siła woli. Wszyscy to w większym lub mniejszym
stopniu odczuliśmy. Kiedy się zakochujemy lub czujemy
ekscytację związaną z pracą, nagle się okazuje, że mamy więcej
energii i szybko pokonujemy wszelkie dolegliwości, natomiast
pogrążeni w depresji lub niezwykle zestresowani, stajemy się
ich o arami. Związki postawy ze zdrowiem są niezwykle ścisłe.
Od jakiegoś czasu są one przedmiotem badań naukowych, które
będą
kontynuowane
i
pogłębiane
w
nadchodzących
dziesięcioleciach. Ogólnie rzecz biorąc, możesz bezpiecznie
wykraczać poza to, co uważasz za własne zyczne ograniczenia,
wzbudzając w sobie ekscytację i emocje związane z
pojawiającymi się przed Tobą wyzwaniami płynącymi z
określonych projektów czy przedsięwzięć. Akceptując zyczne
granice swoich możliwości, przedwcześnie się starzejemy i
sprawiamy, że tego rodzaju działania zaczynają przypominać
samospełniający się cykl. Ci z nas, którzy starzeją się zdrowo,
stale angażują się w aktywność zyczną, dopasowując ją po
prostu w umiarkowany sposób do swoich możliwości. Wszyscy
dysponujemy zasobami energii i zdrowia, których jeszcze nie
wykorzystaliśmy.
Jak postrzegać innych ludzi. Najpierw musisz spróbować
pozbyć się naturalnej tendencji do przyjmowania tego, co inni
robią i mówią, jako czegoś skierowanego do Ciebie osobiście,
zwłaszcza jeśli to, co ci inni mówią lub robią, jest nieprzyjemne.
Krytykując Cię lub działając wbrew Twoim interesom, inni
ludzie najczęściej starają się dawać odpór głębokiemu
cierpieniu, którego doznali wcześniej; stajesz się po prostu
wygodnym celem dla ich frustracji i resentymentów, które
narastały przez całe lata — celem, na który mogą przenosić
własne negatywne uczucia. Jeśli nauczysz się postrzegać innych
ludzi w ten sposób, łatwiej Ci będzie powstrzymywać się od
reakcji, unikać gniewu i nie wikłać się w małostkowe potyczki. A
gdy okaże się, że określona osoba ma naprawdę złe zamiary,
unikając emocjonalnego zaangażowania, zapewnisz sobie lepszą
pozycję do wyprowadzenia przemyślanej kontrofensywy.
Uratujesz się przed akumulowaniem krzywd i gorzkich uczuć.
Powinieneś postrzegać ludzi jako fakty natury. Istnieją ich
najróżniejsze odmiany, tak jak w przypadku kwiatów czy
rodzajów skał. Są głupcy i święci, socjopaci, megalomani i
szlachetni wojownicy; są osoby wrażliwe i niewrażliwe. I
wszyscy oni odgrywają jakąś rolę w naszej ekologii społecznej.
Nie oznacza to oczywiście, że nie możemy próbować wpływać
na zmianę szkodliwych zachowań ludzi będących blisko nas lub
w naszej stre e wpływów, ale faktem jest, że nie możemy
stworzyć na nowo ludzkiej natury. Nawet zresztą gdyby się to
nam w jakiś sposób udało, wynik mógłby być o wiele gorszy od
tego, czym dysponujemy. Musisz zaakceptować różnorodność i
fakt, że ludzie są tacy, jacy są. Tego, że różnią się od Ciebie, nie
powinieneś uznawać za zagrożenie dla swojego ego lub
poczucia własnej wartości, ale za coś, co warto zaakceptować i
docenić.
Z takiej bardziej neutralnej pozycji możesz następnie spróbować
lepiej, na głębszym poziomie zrozumieć ludzi, z którymi
miewasz do czynienia — tak jak Czechow zrobił to, myśląc
o ojcu. Z im większym przekonaniem będziesz się temu
oddawał, tym bardziej tolerancyjny staniesz się wobec innych
ludzi i ogólnie ludzkiej natury. Demonstrowana przez Ciebie
otwartość i wielkoduszność sprawią, że Twoje interakcje
społeczne staną się bardziej satysfakcjonujące i zaczniesz
przyciągać do siebie innych ludzi.
Na koniec zastanówmy się nad współczesną koncepcją postawy
w świetle starożytnej idei duszy. Koncepcje duszy można
znaleźć w prawie wszystkich rdzennych kulturach i
cywilizacjach przednowoczesnych. Pierwotnie odnosiła się ona
do zewnętrznych sił duchowych przenikających wszechświat i
ludzi, u których tworzyły duszę. Dusza nie jest umysłem ani
ciałem, raczej najogólniejszą postacią ducha, którą ucieleśniamy
za sprawą naszego sposobu doświadczania świata. To właśnie
czyni z nas jednostki, a nie tylko byty, a poza tym koncepcja
duszy związana jest z najwcześniejszymi ideami dotyczącymi
osobowości. Zgodnie z tą koncepcją dusza człowieka może mieć
określony zakres głębi. Są tacy, którzy dysponują większym
zasobem duchowości, mają duszę. Inni mogą mieć osobowość,
której tej duchowości brakuje i są w pewnym sensie bezduszni.
Wszystko to ściśle się wiąże z naszą koncepcją postawy. We
współczesnej idei duszy zastępujemy zewnętrzną siłę duchową
samym życiem lub czymś, co można nazwać siłą witalną. Życie
jest z natury złożone i nieprzewidywalne — ma tak wiele
aspektów, że nie jesteśmy w stanie ani w pełni go zrozumieć, ani
kontrolować — a siła witalna znajduje odzwierciedlenie zarówno
w naturze, jak i w ludzkiej społeczności, zapewniając obu tym
obszarom niezwykłą różnorodność.
Z jednej strony można znaleźć ludzi, których życiowym celem
jest wchłanianie i kontrolowanie tej siły. Prowadzi ich to do
strategii autodestrukcyjnych. Muszą ograniczać swobodę
własnych myśli i pozostawać wierni ideom, które tracą
znaczenie. Muszą ograniczać to, czego doświadczają. Wszystko
musi się obracać wokół nich, ich małostkowych potrzeb i
problemów osobistych. Często obsesyjnie pragną konkretnego
celu, który wypełni wszystkie ich myśli, może nim być na
przykład zarabianie pieniędzy czy chorobliwe dążenie do
zwracania na siebie uwagi. Wszystko to sprawia, że tacy ludzie
pozostają w swoim wnętrzu martwi, bo zamykają się na
bogactwo życia i niezwykłą różnorodność ludzkich doświadczeń,
zbaczając tym samym w stronę bezduszności, braku
wewnętrznej głębi i elastyczności.
Twoim celem powinno być podążanie zawsze w przeciwnym
kierunku — odkrywanie na nowo ciekawości, jaką miałeś kiedyś,
będąc dzieckiem. Wszystko i wszystkich traktuj jak źródło
fascynacji. Nieustannie się ucz, ciągle pogłębiając wiedzę i
zakres własnych doświadczeń. Dla innych, nawet dla wrogów i
ludzi uwięzionych w poczuciu bezduszności, bądź wielkoduszny
i tolerancyjny. Nie pogrążaj się w goryczy i urazie. Zamiast
obwiniać za swoje niepowodzenia innych lub okoliczności,
zrozum, jaką rolę odgrywają w nich wszystkich działania, jakie
podejmujesz, i Twoja własna postawa. Dostosowuj się do
okoliczności, zamiast na nie narzekać. Akceptuj i ceń
niepewność oraz to, co nieoczekiwane, jako wartościowe cechy
życia. W ten sposób Twoja dusza zacznie rozprzestrzeniać się na
sferę życia jako takiego i wypełni je siłą witalną.
Naucz się oceniać ludzi, z którymi miewasz do czynienia, na
podstawie głębi ich duszy i jeśli to możliwe nawiązuj jak
najwięcej kontaktów z osobami o postawie ekspansywnej.
Dlatego właśnie takie same zewnętrzne wydarzenia lub
okoliczności nie wpływają na dwie osoby w identyczny
sposób; nawet w niemal identycznym otoczeniu każdy żyje
we własnym świecie. […] Świat, w którym żyje człowiek,
kształtuje się głównie poprzez sposoby, w jaki tenże
człowiek go postrzega, i dlatego bywa różny dla różnych
ludzi; dla jednych jest jałowy, nudny i powierzchowny, dla
innych bogaty, interesujący i pełen znaczeń. Na wieść o
interesujących wydarzeniach, które wynikają z doświadczeń
innych, wielu ludzi żałuje, że coś podobnego nie wydarzyło
się także w ich życiu, całkowicie zapominając o tym, że
powinni zazdrościć im raczej zdolności umysłowych, które
nadały tym wydarzeniom znaczenie, jakie mają dla tych,
którzy je opisują.
— ARTUR SCHOPENHAUER
Rozdział 9.
Stań twarzą w twarz ze swoją
ciemną stroną
Prawo wyparcia
Ludzie rzadko okazują się takimi, jakimi się wydają. Pod
uprzejmą,
sympatyczną
powierzchownością
nieuchronnie
skrywają mroczną stronę składająca się z kompleksów i
agresywnych, samolubnych impulsów, które tłumią i starannie
ukrywają przed innymi. Ta mroczna strona ujawnia się jednak w
zachowaniach, które są niepokojące i krzywdzące dla innych.
Naucz się rozpoznawać wskazujące na jej istnienie sygnały,
zanim
staną
się
toksyczne.
Zapamiętaj,
że
cechy
demonstrowane na zewnątrz — surowość, świętoszkowatość i
tak dalej — służą ukrywaniu czegoś całkowicie odwrotnego.
Musisz także zdać sobie sprawę, że i Ty masz ciemną stronę.
Mając tego świadomość, będziesz mógł kontrolować i
kanalizować kreatywną energię, która istnieje w Twojej
podświadomości. Doprowadzając do zintegrowania ciemnej
strony z własną osobowością, staniesz się bardziej spełnionym
człowiekiem i zaczniesz promieniować autentycznością, co
przyciągnie do Ciebie innych ludzi.
Ciemna strona
Piątego listopada 1968 roku republikanin Richard Nixon
zapewnił sobie prawdopodobnie największy comeback w historii
amerykańskiej polityki, pokonując o włos rywala z Partii
Demokratów, Huberta Humphreya, i zostając trzydziestym
siódmym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zaledwie osiem
lat wcześniej Nixon przegrał z kretesem swój pierwszy wyścig
do prezydentury z Johnem F. Kennedym. Liczba głosów na obu
kandydatów była zbliżona, ale o porażce Nixona przesądził
najwyraźniej szereg intryg wyborczych w stanie Illinois, za
którymi stał chicagowski komitet wyborczy Partii Demokratów.
Dwa lata później Nixonowi nie udało się zostać gubernatorem
Kalifornii. Zgorzkniały przedwyborczą nagonką i prowokacjami
ze strony dziennikarzy dzień po porażce wypowiedział się w
mediach, stwierdzając na zakończenie: „Pomyślcie tylko, jak
wiele stracicie. Nixon, którym można było poniewierać, zniknie,
bo jest to, drodzy panowie, moja ostatnia konferencja prasowa”.
Reakcja na te słowa była zasadniczo negatywna. Nixona
oskarżono o to, że z lubością użala się nad sobą. Stacja ABC
News wyemitowała specjalny półgodzinny program pod tytułem
Polityczny nekrolog Richarda Nixona. W poświęconym mu
artykule na łamach magazynu „Time” można było przeczytać, co
następuje: „Wyjąwszy cuda, Richard Nixon musi porzucić
wszelkie nadzieje na to, że zostanie jeszcze kiedykolwiek
wybrany na jakikolwiek urząd polityczny”.
Według wszelkich znaków na niebie i ziemi jego kariera
polityczna powinna była się zakończyć w 1962 roku. Życie
Richarda Nixona było jednak niekończącą się serią kryzysów i
niepowodzeń, które wyłącznie zwiększały poziom jego
determinacji. Jako młody człowiek marzył o tym, aby dostać się
do którejś ze szkół Ivy League, bo miało to kluczowe znaczenie z
punktu widzenia zdobycia w Ameryce odpowiedniej pozycji i
zaangażowania się w walkę o władzę. Młody Richard był
wyjątkowo ambitny, ale jego rodzina nie dysponowała
wystarczającymi środkami, aby móc pozwolić sobie na opłacenie
jego nauki. Nixon pokonał tę pozornie niemożliwą do
sforsowania barierę, zostając wzorowym uczniem, zapracowując
sobie na przydomek Żelazny Tyłek za wręcz nieludzkie oddanie
pracy i zdobywając stypendium, które umożliwiło mu
rozpoczęcie nauki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Duke. Aby
zachować stypendium, musiał być jednym z najlepszych
studentów i udało mu się to dzięki pracy tak ciężkiej, że
niewielu byłoby w stanie ją wytrzymać.
Po kilku latach w senacie w 1952 roku Dwight D. Eisenhower
uznał, że Nixon będzie dobrym kandydatem na wiceprezydenta
z ramienia Partii Republikanów, ale szybko tej decyzji
pożałował. Nixon zarządzał tajnymi funduszami partii i
zarzucono mu, że wykorzystuje te środki do celów prywatnych.
Tak naprawdę był niewinny, ale Eisenhower nie czuł się dobrze
w jego towarzystwie, więc postanowił się go pozbyć. Gdyby do
tego doszło, kariera polityczna Nixona niemal na pewno
dobiegłaby końca. Po raz kolejny przyjął więc wyzwanie i
wystąpił na żywo w telewizji, wygłaszając mowę swojego życia,
w której bronił się przed zarzutami. Okazało się to tak
skuteczne, że opinia publiczna wymogła na Eisenhowerze, aby
go nie wyrzucał, i przez kolejne osiem lat Nixon pełnił funkcję
wiceprezydenta.
Miażdżące porażki z 1960 i 1962 roku okazały się zatem dla
Nixona wydarzeniami, za sprawą których nabrał jeszcze
większego hartu ducha i wskrzesił swoją karierę. Był jak kot o
dziewięciu życiach. Nic nie mogło go zabić. Przyczaił się na
kilka lat, po czym wrócił z impetem na wybory w 1968 roku. Był
teraz
„nowym
Nixonem”,
bardziej
zrelaksowanym
i
sympatycznym,
lubiącym
kręgle
i
pikantne
dowcipy.
Wyciągnąwszy wnioski ze swoich licznych wcześniejszych
porażek,
przeprowadził
jedną
z
najspokojniejszych
i
najsprytniejszych kampanii we współczesnej historii i sprawił,
że wszyscy jego wrogowie i ci, którzy w niego zwątpili, musieli
przełknąć żabę, gdy pokonał Humphreya.
Gdy Nixon został prezydentem, wydawało się, że zdobył szczyt
władzy. W jego głowie pozostało jednak jeszcze jedno marzenie,
być może najtrudniejsze do spełnienia, ale i najbardziej
pożądane. Wrogowie Nixona z obozu liberałów uważali go za
polityczne zwierzę, które aby wygrać wybory, jest w stanie uciec
się do wszelkich możliwych sztuczek. Dla ludzi z elit
z Wschodniego Wybrzeża, którzy go nienawidzili, był kmiotem z
Whittier w Kalifornii, mającym aż nazbyt oczywiste ambicje.
Nixon postanowił udowodnić, że nikt z nich nie ma racji. Że nie
jest tym, za kogo go uważają. W głębi serca był nie
bezwzględnym politykiem, a idealistą. Jego ukochana matka,
Hannah, była gorliwą kwakierką, która wpoiła mu, że
wszystkich ludzi należy taktować tak samo, a najwyższym
dobrem na świecie jest pokój. Chciał zostawić po sobie
dziedzictwo, które świadczyłoby o tym, że był jednym z
najlepszych prezydentów w historii. Zamierzając uczcić pamięć
niedawno zmarłej matki, pragnął stać się uosobieniem jej
kwakierskich ideałów i pokazać swoim przeciwnikom, że
odczytywali go całkowicie błędnie.
Jego politycznymi wzorcami byli tacy ludzie, jak francuski
prezydent Charles de Gaulle, którego poznał osobiście i
podziwiał. De Gaulle emanował autorytetem i miłością do
ojczyzny. Nixon robił to samo. W prowadzonych przez siebie
notatnikach zaczął nadawać sobie przydomek RN — jako
samemu siebie w roli światowego lidera. RN był silny, rezolutny,
pełen empatii, ale jednocześnie wyjątkowo męski. Amerykę,
której przywódcą miał zostać, trapiły antywojenne protesty,
zamieszki w miastach i wzrost przestępczości. RN miał
zakończyć wojnę i pracować na rzecz pokoju na świecie,
zapewnić dobrobyt wszystkim Amerykanom, wspierać prawo i
porządek i wpajać poczucie godności narodowi, który je stracił.
Osiągając to, zająłby miejsce obok prezydentów, których darzył
najwyższym szacunkiem — Abrahama Lincolna i Woodrowa
Wilsona. I naprawdę, siłą własnej woli, chciał do tego
doprowadzić — tak jak zawsze.
W pierwszych miesiącach sprawowania władzy działał szybko.
Stworzył najwyższej klasy gabinet, w którym jako swojego
doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego umieścił
genialnego Henry’ego Kissingera. Osobisty personel Nixona
tworzyli prostolinijni młodzi ludzie, którzy byli wobec niego
żarliwie lojalni i służyli za narzędzia do realizacji jego wielkich
ambicji związanych z Ameryką. Byli wśród nich szef personelu
Bob Haldeman, odpowiadający za politykę wewnętrzną John
Ehrlichman, sekretarz Białego Domu John Dean i doradca
Białego Domu Charles Colson.
Nixon nie chciał wokół siebie intelektualistów, zależało mu na
ludziach, którzy wiedzą, czego chcą. Nie był jednak naiwny.
Rozumiał, że lojalność w polityce to efemeryda, więc już we
wczesnym okresie swoich rządów kazał zainstalować w całym
Białym Domu tajny system rejestrowania rozmów, o którym
wiedzieli tylko nieliczni. W ten sposób mógł dyskretnie
nadzorować
swój
personel
i
podejmować
działania
zapobiegawcze, gdyby wśród jego ludzi znalazł się jakiś zdrajca
lub wtyczka. Zapewniał sobie także dowody, które mógłby
wykorzystać,
gdyby
ktokolwiek
próbował
fałszywie
interpretować jakiekolwiek odbywane z nim rozmowy. A
najważniejsze było to, że po zakończeniu przez Nixona
prezydentury zmontowane taśmy można byłoby wykorzystać, by
pokazać jego wielkość jako przywódcy i ujawnić, w jak klarowny
i racjonalny sposób podejmował swoje decyzje. Taśmy miały
zabezpieczyć jego dziedzictwo.
Przez pierwsze kilka lat Nixon pracował nad realizacją swojego
planu. Był jako prezydent bardzo aktywny. Podpisywał ustawy,
których celem była ochrona środowiska, zdrowia zatrudnionych
i praw konsumentów. W ramach polityki zagranicznej próbował
bez większego powodzenia zakończyć wojnę w Wietnamie.
Wkrótce potem przygotował jednak grunt dla swojej pierwszej
wizyty w Związku Radzieckim i słynnej podróży do Chin oraz
podpisał
z
Rosjanami
porozumienie
o
ograniczeniu
rozprzestrzeniania broni jądrowej. Wszystko to było zresztą
dopiero początkiem, Nixon miał bowiem w zanadrzu jeszcze
wiele innych koncepcji.
A jednak, mimo relatywnie bezproblemowych pierwszych lat
prezydentury, z Richardem Nixonem zaczęło się dziać coś
dziwnego. Nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju, którego
doświadczał przez całe życie. Zaczęło się ono ujawniać na
zamkniętych, późnowieczornych, zakrapianych alkoholem
spotkaniach z członkami osobistego personelu. Nixon dzielił się
z ich uczestnikami historiami ze swojej barwnej przeszłości,
ujawniając w ich trakcie szereg dawnych politycznych ran i
dając upust goryczy, którą odczuwał w głębi duszy.
Nixon miał wyjątkową obsesję na punkcie sprawy Algera Hissa.
Hiss był wysokim urzędnikiem Departamentu Stanu, którego w
1948 roku oskarżono o bycie komunistycznym szpiegiem. Hiss,
elegancki i wymuskany ulubieniec liberałów, zaprzeczył
zarzutom. Nixon, wtedy młodszy kongresmen z Kalifornii,
wyczuł fałsz. Inni kongresmeni postanowili zostawić Hissa w
spokoju, ale Nixon reprezentujący Komisję Śledczą do spraw
Badania Działalności Antyamerykańskiej nie miał zamiaru się
poddać. Podczas przesłuchania Hissa, gdy Nixon przypomniał
mu o karze za krzywoprzysięstwo, Hiss odparł: „Znam prawo.
Uczęszczałem do Harvard Law School. A pan, o ile się nie mylę,
do Whittier?” (chodziło o nieszczególnie poważany college,
który ukończył Nixon).
Bezwzględnie prześladując Hissa, Nixon skutecznie doprowadził
do oskarżenia go o krzywoprzysięstwo i Hiss tra ł do więzienia.
To zwycięstwo sprawiło, że Nixon zdobył sławę, ale jak
powiedział ludziom ze swojego personelu, dorobił się także
zaprzysięgłych wrogów u elit ze Wschodniego Wybrzeża, którzy
uważali go za obłudnego parweniusza z Whittier. W latach
pięćdziesiątych ludzie z tych elit, wśród których było wielu
absolwentów Harvardu, po cichu wykluczyli Nixona i jego żonę
Pat z własnego kręgu, ograniczając także zasięg jego kontaktów
politycznych. Ich sprzymierzeńcy w prasie bezlitośnie
wyśmiewali jego potknięcia i wszystko, co uważali za występki.
Tak, Nixon nie był aniołem. Lubił wygrywać, a hipokryzja tych
liberałów doprowadzała go do szału — Bobby Kennedy był
królem brudnych politycznych sztuczek, a jednak żaden
dziennikarz tego nie nagłaśniał.
Zagłębiając się coraz bardziej w historiach, które noc za nocą
opowiadał członkom swojego personelu, Nixon przypominał im,
że jego przeszłość pozostaje nadal żywa. Dawni wrogowie nadal
działali przeciwko niemu. Był wśród nich na przykład
korespondent CBS, Daniel Schorr, który wydawał się
nienawidzić Nixona wyjątkowo zajadle. Jego raporty z
Wietnamu zawsze wydobywały na światło dzienne najgorsze
aspekty wojny i sprawiały, że Nixon wypadał źle. Była także
Katharine Graham, właścicielka „Washington Post”, która
wydawała się od wielu lat prowadzić przeciwko niemu osobistą
wendettę. Graham była nestorką społeczności Georgetown,
która od lat ignorowała Nixona i Pat. A najgorszy ze wszystkich
był Larry O’Brien, ówczesny lider Partii Demokratycznej,
któremu jako kluczowemu doradcy administracji Kennedy’ego
udało się doprowadzić do przesłuchania Nixona przez
urzędników administracji skarbowej. Nixon uważał O’Briena za
politycznego geniusza zła, za człowieka, który zrobiłby
wszystko, by zapobiec jego reelekcji w 1972 roku.
Wrogowie byli wszędzie i byli nieustępliwi — umieszczali
szkalujące Nixona materiały w prasie, nagłaśniali potknięcia
jego administracji i szpiegowali go, gotowi rzucić się na
najmniejszy skandal. A co — pytał swoich ludzi — robimy my?
Skoro jego zespół nie wykazywał skłonności do jakichkolwiek
reakcji, to była to wyłącznie wina zespołu. Spuścizna Nixona i
jego ambicje były zagrożone. Gdy historie o antywojennych
demonstracjach i wycieki informacji dotyczących prowadzonych
przez prezydencką administrację działań związanych z wojną w
Wietnamie zaczęły się nawarstwiać, Nixon coraz bardziej
pogrążał się w gniewie i frustracji, a rozmowy, jakie prowadził
ze swoim personelem, stawały się dla obu stron coraz bardziej
nieprzyjemne. Pewnego razu gdy Colson mówił o tym, że trzeba
się zemścić na szczególnie dokuczliwych oponentach, Nixon
przerwał mu, mówiąc: „Pewnego dnia ich dopadniemy —
dopadniemy ich tam, gdzie będzie nam to najbardziej
odpowiadało. A potem potraktujemy ich obcasami, przyciśniemy
i zaczniemy wiercić, prawda, Chuck, prawda?”.
Kiedy Nixon dowiedział się, że wielu pracowników Biura
Statystyki Pracy jest Żydami, uznał, że to najbardziej
prawdopodobna przyczyna publikowanych przez to biuro złych
wskaźników ekonomicznych. „W rządzie jest pełno Żydów —
powiedział Haldemanowi — a większość Żydów jest nielojalna”.
Żydzi byli według Nixona ostoją establishmentu ze
Wschodniego Wybrzeża, którego członkowie tak bardzo mu się
przeciwstawiali. Innym razem powiedział Haldemanowi:
„Proszę, podaj mi nazwiska Żydów, wiesz, tych, którzy
zapewniają potężne wsparcie demokratom… Czy moglibyśmy
rozpocząć dochodzenia przeciwko przynajmniej niektórym z
tych sk…synów?”. Dochodzenia były według niego w porządku.
Miał też paskudne pomysły na to, jak skrzywdzić Katharine
Graham i zawstydzić Daniela Schorra.
Nixon zaczął także odczuwać coraz większy niepokój w kwestii
swojego publicznego wizerunku, tak istotnego dla spuścizny.
Zadręczał swój personel, w tym nawet Henry’ego Kissingera, by
promowano go w prasie jako silnego przywódcę. W wywiadach
mieli nazywać go Mr. Peace, bo uważał, że to nie Kissinger, a on
sam jest godzien najwyższego uznania. Chciał też wiedzieć, co
mówią o nim przedstawiciele elit na przyjęciach w Georgetown.
Może w końcu zmienili zdanie na temat Richarda Nixona?
Pomimo nerwowości Nixona w 1972 roku było jasne, że
wydarzenia
układają
się
dla
niego
pomyślnie.
Jego
przeciwnikiem w kolejnych wyborach prezydenckich był senator
George McGovern, zagorzały liberał. Nixon prowadził w
sondażach, ale miał apetyt na znacznie więcej. Chciał
miażdżącego zwycięstwa i uzyskania mandatu na sprawowanie
władzy od szerokich rzesz społeczeństwa. Mając pewność, że
ludzie w rodzaju O’Briena dysponują całym arsenałem brudnych
sztuczek,
zaczął
nalegać,
aby
Haldeman
zajął
się
szpiegowaniem i zebrał trochę kompromitujących informacji o
demokratach. Chciał, aby Haldeman stworzył zespół ludzi,
których nazwał „obcinaczami jaj” — mieli oni wykonać
niezbędną krecią robotę z maksymalną efektywnością.
Szczegóły pozostawił podwładnemu.
Ku swojemu rozczarowaniu w czerwcu 1972 roku Nixon
przeczytał w „Washington Post” o nieudanym włamaniu do
hotelu Watergate, w którym grupa mężczyzn usiłowała założyć
podsłuch w biurach Larry’ego O’Briena. Doprowadziło to do
aresztowania trzech mężczyzn — Jamesa McCorda, E. Howarda
Hunta i G. Gordona Liddy’ego — powiązanych z Komitetem na
rzecz Reelekcji Prezydenta Nixona. Włamanie zostało
przeprowadzone wyjątkowo nieudolnie, więc Nixon zaczął
podejrzewać, że to podstęp demokratów. Obcinacze jaj nie
okazali się skutecznym zespołem, na którym mu zależało.
Kilka dni później, 23 czerwca, Nixon omówił włamanie z
Haldemanem. Sprawę badało FBI. Niektórzy z aresztowanych
byli byłymi agentami CIA. Być może, zaproponował Haldeman,
mogliby skłonić kierownictwo CIA do wywarcia presji na FBI,
aby wstrzymano śledztwo. Nixon zaaprobował ten pomysł, ale
powiedział Haldemanowi: „Z tym, że ja nie zamierzam się w to
angażować”. Haldeman odpowiedział: „Nie, panie prezydencie,
my też tego nie chcemy”. Po namyśle Nixon dodał: „Bądźcie
twardzi. Tak właśnie grają oni i tak będziemy grać my”.
Nadzorowanie wewnętrznego śledztwa Nixon zlecił swojemu
doradcy, Johnowi Deanowi, udzielając mu jasnych instrukcji, że
powinien stosować obstrukcję wobec FBI i ukrywać wszelkie
powiązania z Białym Domem. Fakty były zresztą takie, że Nixon
bezpośrednio nie zlecił włamania. Watergate było drobnostką,
niczym, co mogłoby zepsuć jego reputację. Cała afera miała
zniknąć w pomroce dziejów, tak jak inne brudne polityczne
sprawki, których nigdy nie wykryto i nie zapisano w
podręcznikach historii.
Okazało się, że rzeczywiście miał rację — przynajmniej na
początku — bo opinia publiczna nie zwróciła na włamanie
szczególnej uwagi. Nixon osiągnął jeden z najlepszych wyników
w całej historii wyborów prezydenckich. Zwyciężył we
wszystkich stanach poza Massachusetts i Dystryktem Kolumbii.
Zdobył nawet poparcie znacznej części demokratów. Teraz miał
cztery kolejne lata na utrwalenie swojego dziedzictwa i nie było
nic, co mogłoby go powstrzymać. Jego popularność nigdy nie
była większa.
Wydarzenia z hotelu Watergate stale jednak powracały i Nixon
nie mógł się od nich uwolnić. W styczniu 1973 roku senat podjął
decyzję o wszczęciu dochodzenia. W marcu McCord w końcu
puścił farbę, sugerując, że włamania dokonano na zlecenie
szeregu członków personelu Białego Domu. Hunt zaczął żądać
pieniędzy w zamian za milczenie, inaczej miał ujawnić to, co
wiedział. Wyjście z całego tego bałaganu wydawało się proste i
jasne — należało zatrudnić prawnika z zewnątrz, który przy
pełnej współpracy Nixona i jego zespołu przeprowadziłby
wewnętrzne dochodzenie w sprawie włamania i ujawnił
wszystkie szczegóły. Ucierpiałaby reputacja prezydenta, parę
osób tra łoby do więzienia, ale Nixon pozostałby w polityce i
jako mistrz powstawania z martwych na pewno by sobie
poradził.
Takiego kroku Nixon nie potra ł jednak wykonać. Doszłoby do
zbyt wielu bezpośrednich szkód. Myśl o wyjawieniu tego, co
wiedział, sprawiała, że wpadał w popłoch. Na spotkaniach z
Deanem kontynuował rozmowy o przykrywkach, sugerując
nawet, skąd dałoby się pozyskać pieniądze na zamknięcie ust
różnym osobom. Dean ostrzegał go, żeby aż tak się nie
angażował, ale Nixona wydawał się dziwnie fascynować coraz
większy mętlik, do którego sam doprowadził, i nie mógł się
powstrzymać przed nurzaniem się w nim.
Wkrótce został zmuszony do zwolnienia Haldemana i
Ehrlichmana, bo obaj mieli niemożliwe do zatuszowania związki
z włamaniem. Konieczność zrobienia tego osobiście była dla
niego udręką — kiedy przyszedł powiedzieć o zwolnieniu
Ehrlichmanowi, załamał się i rozpłakał. Mimo wszystko
wyglądało jednak na to, że nie może zrobić nic, aby wstrzymać
rozpędzone śledztwo w sprawie Watergate, którego nici coraz
bardziej go oplatały, przez co czuł się jak szczur uwięziony w
pułapce.
19 lipca 1973 roku otrzymał najgorszą ze wszystkich
wiadomości, jakie ostatnio do niego dotarły: członkowie komisji
senackiej, która badała aferę Watergate, dowiedzieli się o
tajnym systemie rejestrującym zainstalowanym w Białym Domu
i zażądali, aby taśmy zostały przekazane komisji dla celów
dowodowych. Nixon przestał myśleć o czymkolwiek poza
poczuciem nieprawdopodobnego wstydu, jakiego dozna, gdy
taśmy zostaną upublicznione. Stałby się pośmiewiskiem całego
świata. Myślał o języku, jakiego używał, i o wielu paskudnych
rzeczach, do których nawoływał. Jego wyobrażenia o sobie, jego
dziedzictwo, wszystkie ideały, do których spełnienia dążył,
wszystko to miało zostać pogrzebane za jednym zamachem.
Myślał o matce i swojej rodzinie — nikt z nich nigdy nie słyszał,
jakich słów używał w zaciszu własnego biura. Było tak, jakby na
taśmach została nagrana inna osoba. Alexander Haig, który był
teraz szefem personelu, powiedział Nixonowi, że powinien
zdemontować, a właściwie po prostu wyrwać ze ścian elementy
systemu rejestracji rozmów i natychmiast zniszczyć taśmy,
zanim otrzyma o cjalne wezwanie do ich udostępnienia.
Nixon, gdy to usłyszał, zaczął przypominać kogoś dotkniętego
paraliżem: zniszczenie taśm byłoby przyznaniem się do winy.
Być może za ich sprawą oczyściłyby się z zarzutów, bo były
dowodem na to, że nigdy bezpośrednio nie zażądał
przeprowadzenia włamania, ale przerażała go myśl o tym, że
treść którejkolwiek z taśm mogłaby tra ć do opinii publicznej.
Wałkował to wszystko w myślach, ale ostatecznie postanowił, że
ich nie zniszczy. Powołując się na prezydenckie prawo do
nieujawniania informacji, mógłby nie przekazywać ich komisji.
Ciśnienie nie przestawało jednak rosnąć, więc w kwietniu 1974
roku Nixon postanowił wydać transkrypcje taśm w formie
liczącej tysiąc dwieście stron księgi, mając nadzieję, że
wszystko skończy się dobrze. Opinia publiczna była jednak tą
lekturą przerażona. Tak, wielu uważało go za podstępnego
krętacza, ale wulgarny język, przekleństwa, nierzadko
histeryczny i paranoiczny ton jego wypowiedzi oraz zupełny
brak skrupułów i wahań podczas zlecania różnych nielegalnych
działań ujawniły istnienie takiego rysu charakteru Nixona, o jaki
nikt nigdy go nie podejrzewał. Zszokowani byli nawet
członkowie jego rodziny. W obliczu afery Watergate Nixon
stawał się coraz słabszy i coraz bardziej niezdecydowany,
zupełnie nie przypominając de Gaulle’a, którego chciał
naśladować. Nigdy nie okazał nawet śladu chęci poznania
prawdy i ukarania złoczyńców. Gdzie się podział prawy i
porządny człowiek?
Ostateczny upadek Nixona zaczął się 24 lipca: Sąd Najwyższy
USA nakazał mu przekazanie taśm, wśród których był zapis
rozmowy z 23 czerwca 1972 roku, w której prezydent
zaaprobował wykorzystanie CIA do zawieszenia śledztwa
prowadzonego przez FBI. Była to informacja w stylu „dymiącego
pistoletu”, dowód na to, że był zaangażowany w aferę od
samego początku. W obliczu całkowitej klęski, choć było to
wbrew wszystkiemu, w co wierzył, na początku sierpnia Nixon
postanowił ustąpić ze stanowiska.
Następnego ranka, po wygłoszeniu przemówienia do narodu,
Nixon po raz ostatni zwrócił się do członków swojego personelu
i starając się kontrolować emocje, zakończył: „Nigdy się nie
zniechęcajcie,
nigdy
nie
bądźcie
małostkowi;
zawsze
pamiętajcie o tym, że inni mogą was nienawidzić, ale ci, którzy
was nienawidzą, nie zwyciężą, o ile wy nie zaczniecie
nienawidzić ich, a potem nie zniszczycie samych siebie”. Potem
wraz z rodziną wsiadł do śmigłowca, który miał go zabrać na
polityczne wygnanie.
Interpretacja. Dla ludzi, którzy ściśle z nim współpracowali,
Richard Nixon był zagadką. Według Raya Price’a, który pisał
teksty jego przemówień, Nixonów było dwóch, jeden jasny, a
drugi ciemny. Jasny Nixon był „wyjątkowo troskliwy,
sentymentalny, wielkoduszny i miły”. Ciemny był „zły, mściwy,
porywczy i męczący”. Obie strony charakteru prezydenta
pozostawały według niego „w stanie permanentnej wojny”.
Najbardziej spostrzegawczym obserwatorem Nixona i osobą
najbliższą rozwiązania jego zagadki stał się jednak chyba Henry
Kissinger, któremu zależało na tym, aby go jak najlepiej poznać,
bo chciał nim sterować, a nawet wykorzystywać go do własnych
celów. Według Kissingera klucza do charakteru i rozdwojenia
jaźni Nixona należało szukać w jego dzieciństwie. „Czy możecie
sobie wyobrazić — zauważył kiedyś Kissinger — jaki byłby ten
człowiek, gdyby ktoś go kochał?”.
Jako dziecko Nixon wydawał się niezwykle żądny uwagi. Był
nieznośnym beksą; trzeba było wielkiego wysiłku, by go
uspokoić, ciągle tonął we łzach. Chciał być oczkiem w głowie
wszystkich dookoła i bywał skłonny do manipulacji, gdy mu tego
nie zapewniano. Jego rodzicom nie podobały się te cechy ich
dziecka. Dorastali w południowej Kalifornii w czasach pionierów
i woleliby spokojnego, samodzielnego potomka. Ojciec Nixona
był zapewne chłodny, a nawet skłonny do przemocy. Jego matka
była bardziej troskliwa, ale często przygnębiona i bardzo
kapryśna. Musiała stawiać czoła niepowodzeniom biznesowym
męża i opiekować się dwoma chorowitymi braćmi Richarda,
którzy zmarli w młodym wieku. Często na wiele miesięcy
opuszczała chłopca, aby opiekować się jego braćmi, co Richard
musiał uznawać za swego rodzaju odrzucenie.
W kontaktach z trudnymi rodzicami ukształtowała się
osobowość Nixona. Starając się pokonać lub ukryć swoje
słabości, stworzył wizerunek, który dobrze mu służył, najpierw
na potrzeby rodziny, a potem opinii publicznej. W jego ramach
akcentował swoje mocne strony i tworzył nowe. Stał się
wyjątkowo twardy, odporny, zaciekły, zdecydowany i racjonalny,
został kimś, z kim trzeba było się liczyć, zwłaszcza w
dyskusjach. (Według Kissingera: „Niczego nie obawiał się
bardziej niż posądzeń o słabość”). Ale słabe i bezbronne dziecko
w jego wnętrzu nie zniknęło w cudowny sposób, tylko umieściło
swoje nigdy niezaspokojone potrzeby w podświadomości, w
cieniach osobowości, gdzie czekały, aby zacząć się ujawniać w
nietypowy sposób. Tak właśnie Richard Nixon stworzył swoją
ciemną stronę.
W przypadku Nixona, gdy odczuwał on stres lub wyjątkowy lęk,
ta ciemna strona wzbierała z głębin jego wnętrza w postaci
poważnych kompleksów („Nikt mnie nie docenia”), podejrzeń
(że wszędzie czają się wrogowie), nagłych wybuchów i napadów
złości oraz silnego pragnienia manipulowania tymi, którzy jak
uważał, wchodzili mu w drogę, a wreszcie krzywdzenia ich.
Nixon tłumił i wypierał ten aspekt swojej osobowości z
niezwykłą gwałtownością aż do samego końca, nawet kierując
ostatnie słowa do swojego personelu. Często mówił, że nigdy nie
płacze, nie żywi do nikogo urazy i nie dba o to, co inni o nim
myślą, a było wręcz przeciwnie. Przez większość czasu dobrze
odgrywał rolę RN. Kiedy jednak pojawiał się cień, zaczynał
zachowywać się dziwnie, sprawiając, że ludzie, którzy widywali
go regularnie, odnosili wrażenie, że naprawdę mają do
czynienia z dwoma Nixonami. Według Kissingera wyglądało to
tak, jakby do życia wracało niekochane dziecko.
Ciemna strona Nixona stała się w końcu czymś namacalnym za
sprawą taśm. Nixon wiedział, że wszystko, co mówi, jest
nagrywane, a jednak nigdy się nie hamował ani nie cenzurował
swoich wypowiedzi. Obrażał bliskich przyjaciół za ich plecami,
pozwalał sobie na dzikie ataki paranoi i rojeń o zemście,
marudził nad najprostszymi decyzjami. Był człowiekiem, który
obsesyjnie bał się najdrobniejszego nawet wycieku informacji i
podejrzewał o zdradę niemal wszystkich ze swojego otoczenia, a
jednak powierzył swój los taśmom, które jak sądził, nigdy nie
zostaną upublicznione w niezredagowanej formie. Nawet gdy
wydawało się, że jednak do tego dojdzie, i doradzano mu, aby je
zniszczył, nie zrobił tego zahipnotyzowany przez drugiego
Nixona, który pojawił się w międzyczasie. Wyglądało to tak,
jakby potajemnie pragnął kary — dziecko i ciemna strona mściły
się za to, że zostały tak bardzo wyparte.
Zrozum: opowieść o Nixonie jest bliżej Ciebie i Twojej
rzeczywistości, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Podobnie jak
Nixon, stworzyłeś na użytek publiczny maskę, która podkreśla
Twoje mocne strony i ukrywa słabości. Podobnie jak on,
stłumiłeś niechętnie akceptowane społecznie cechy, które w
naturalny sposób miałeś jako dziecko. Stałeś się niezwykle miły
i uprzejmy. Ale podobnie jak on, masz ciemną stronę, do której
nie chcesz się przyznać i której nie masz ochoty zgłębiać.
Zawiera ona Twoje najgłębsze kompleksy, Twoje skrywane
pragnienia, aby ranić innych, nawet najbliższych, Twoje rojenia
o zemście, Twoje podejrzenia wobec innych, Twój głód większej
uwagi i władzy. Ta ciemna strona nawiedza Twoje sny. Pojawia
się w chwilach niewytłumaczalnej depresji, niezwykłego lęku,
gdy stajesz się drażliwy, zaczynasz czuć, że czegoś Ci brak i gdy
nawiedzają
Cię
podejrzane
myśli.
Wyzwala
się
w
bezceremonialnych komentarzach, których później żałujesz.
Czasami, podobnie jak w przypadku Nixona, może to nawet
prowadzić do destrukcyjnych zachowań. Zwykle miewamy
skłonność do obwiniania za takie nastroje i zachowania
okoliczności lub inne osoby, ale one powracają, bo nie jesteśmy
świadomi ich źródła. Depresja i lęk pojawiają się dlatego, że nie
jesteśmy w pełni sobą, że zawsze odgrywamy jakąś rolę.
Utrzymywanie tej ciemnej strony w ryzach wymaga ogromnej
energii, ale czasem nieodpowiednie zachowania i tak się
ujawniają jako sposób na uwalnianie się od wewnętrznego
napięcia.
Twoim zadaniem jako badacza ludzkiej natury powinno być
poznanie i zbadanie tej ciemnej strony własnego charakteru.
Poddana świadomej analizie traci ona swoją niszczycielską moc.
Gdy nauczysz się wykrywania w sobie jej przejawów (przydatne
do tego celu informacje znajdziesz w kolejnych podrozdziałach),
będziesz mógł ukierunkowywać tę ciemną energię na
produktywne działania. Będziesz mógł przekształcać potrzebę
zwracania na siebie uwagi i drażliwość w empatię. Będziesz
mógł wykorzystywać swoje agresywne impulsy do realizowania
wartościowych celów i posługiwać się nimi w pracy. Będziesz
mógł zaakceptować własne ambicje i pragnienie władzy zamiast
mieć w ich kontekście poczucie winy i działać ukradkiem.
Będziesz mógł monitorować swoją podejrzliwość i sposób
przenoszenia własnych negatywnych emocji na innych. Będziesz
mógł stwierdzić, że także w Tobie tkwią samolubne i szkodliwe
impulsy, że nie jesteś takim aniołem i takim siłaczem, jak to
sobie wyobrażasz. Dzięki świadomości istnienia własnej ciemnej
strony zyskasz równowagę i większy zasób tolerancji dla innych.
Mogłoby się wydawać, że sukcesy mogą odnosić wyłącznie ci,
którzy nieustannie roztaczają wokół siebie aurę siły i świętości,
ale tak nie jest. Angażując się bez reszty w odgrywane przez
siebie role, ciągle starając się sprostać ideałom, które nie są
realne, przekazujemy fałsz, który inni wyczuwają. Zwróć uwagę
na znane osobistości publiczne, takie jak Abraham Lincoln czy
Winston Churchill. Oni posiedli umiejętność analizowania
swoich wad i błędów, potra li się z siebie śmiać. Stawali się
autentycznie ludzcy i to właśnie było źródłem ich uroku.
Tragedia Nixona polegała na tym, że miał olbrzymi talent
polityczny i inteligencję, ale nie potra ł wejrzeć w siebie i
ocenić mocy ciemnej strony swojego charakteru. To tragedia,
która dotyka nas wszystkich w tak znaczącym stopniu, że
całkowicie ją wypieramy.
To pragnienie popełnienia szaleństwa pozostaje z nami przez
całe życie. Kto z nas, stojąc z kimś nad otchłanią lub na
wysokiej wieży, nie doświadczał nagłego impulsu, by go
zepchnąć? I jak to jest, że krzywdzimy tych, których
kochamy, chociaż wiemy, że będziemy mieć wyrzuty
sumienia? Cała nasza istota to wyłącznie walka z tkwiącymi
w nas siłami ciemności. Życie to wojna z trollami w sercu
i duszy. Pisanie polega na osądzaniu samego siebie.
— HENRIK IBSEN
Klucze do ludzkiej natury
Myśląc o ludziach, których znamy i widujemy regularnie,
najczęściej miewamy wrażenie, że są oni zasadniczo mili i
sympatyczni. Większość z nich wydaje się cieszyć naszym
towarzystwem, być osobami względnie otwartymi i pewnymi
siebie, odpowiedzialnymi społecznie, mającymi umiejętność
pracy w zespole, dbającymi o siebie i dobrze traktującymi
innych. Od czasu do czasu dostrzegamy jednak u takich
przyjaciół, znajomych i współpracowników przebłyski zachowań,
które wydają się sprzeczne z tym, co widzimy na co dzień.
Może to przybierać różne postacie: nagle, ni stąd ni zowąd, ktoś
taki może wygłosić krytyczny, a nawet okrutny komentarz na
nasz temat lub pozwala sobie na stosunkowo surową ocenę
naszej pracy lub osobowości. Czy naprawdę coś takiego czuje i
stara się to ukryć? Bo przez chwilę odnosimy wrażenie, że wcale
nie jest tak miły, jak nam się wydawało. Albo słyszymy, że za
zamkniętymi drzwiami źle traktuje członków swojej rodziny czy
ludzi, którzy dla niego pracują. Albo nagle wdaje się w romans z
całkowicie nieodpowiednim partnerem i oczywiście nie
prowadzi to do niczego dobrego. Albo topi pieniądze w jakimś
absurdalnym i ryzykownym przedsięwzięciu nansowym. Albo
robi coś pochopnego, co stawia pod znakiem zapytania dalszy
ciąg jego kariery zawodowej. Albo łapiemy go na jakimś
kłamstwie
bądź
manipulacji.
Tego
rodzaju
momenty
niewłaściwego zachowania czy postępowania wbrew własnej
reputacji da się także zauważyć u znanych postaci i celebrytów,
którzy następnie gubią się w zawiłych przeprosinach za dziwne
nastroje, które nimi zawładnęły.
Tym, co wychodzi na jaw w takich chwilach, jest ciemna strona
naszego charakteru, którą szwajcarski psycholog Carl Jung
nazwał cieniem. Cień składa się ze wszystkich cech, które ludzie
próbują wypierać i tłumić. Poziom tego tłumienia jest tak
głęboki i jest ono na tyle skuteczne, że zazwyczaj nie jesteśmy
świadomi
istnienia
swojego
cienia;
funkcjonuje
on
podświadomie. Według Junga cień charakteryzuje się także
określoną gęstością, w zależności od tego, jak głęboki jest
poziom wyparcia i ile ukrywanych cech tłumimy. Cień Nixona
musiał być na przykład wyjątkowo gęsty. Gdy przeżywamy
chwile, w których inni ludzie odsłaniają swoją ciemną stronę,
możemy zauważyć, że zmienia się wyraz ich twarzy, ton głosu i
język ciała — prawie tak, jakby nagle stawała przed nami inna
osoba — i widoczne stają się nagle cechy rozhisteryzowanego
dziecka. Czujemy, że ich cień wzbiera i wyłania się z otchłani.
Cień skrywamy głęboko we wnętrzu, ale uaktywnia się on w
chwilach stresu lub gdy zostają pobudzone nasze głębokie lęki i
kompleksy. Ma także tendencję do pojawiania się częściej, gdy
się starzejemy. Kiedy jesteśmy młodzi, wszystko wydaje się nam
ekscytujące — w tym także różne role społeczne, które musimy
odgrywać. Na kolejnych etapach życia noszenie masek zaczyna
nas jednak męczyć i przebłyski cienia stają się częstsze.
Ponieważ rzadko widujemy cień, ludzie, z którymi miewamy do
czynienia, są dla nas w pewnym sensie obcy. Jest tak, jakbyśmy
mogli dostrzec wyłącznie ich dwuwymiarowy, spłaszczony
wizerunek — ich uprzejmą prospołeczną stronę. Wiedza o tym,
że ci ludzie mają cień, i znajomość jego konturów sprawia, że
stają się dla nas trójwymiarowi. Ta zdolność holistycznego
postrzegania innych jest kluczowym zagadnieniem w kontekście
zdobywania przez nas wiedzy o ludzkiej naturze. Uzbrojeni w tę
wiedzę możemy przewidywać zachowania innych ludzi w
momentach stresu, pojmować ukryte motywy ich działań i
unikać ulegania autodestrukcyjnym tendencjom.
Cień powstaje w najwcześniejszych latach naszego życia, a jego
źródłem są dwie przeciwstawne siły, które wtedy odczuwamy.
Przychodzimy na świat pełni energii i chcemy doświadczać życia
w całej jego intensywności. Nie rozumiemy różnic między
zachowaniem
akceptowalnym
a
niedopuszczalnym,
doświadczamy tylko naturalnych impulsów. Niektóre z tych
impulsów bywają związane z agresją. Zależy nam na tym, aby
zmonopolizować uwagę naszych rodziców i otrzymywać
znacznie więcej niż nasze rodzeństwo. Przeżywamy chwile
głębokiego afektu, ale doświadczamy także uczuć intensywnej
antypatii i nienawiści, nawet w stosunku do własnych rodziców,
gdy nie spełniają naszych potrzeb. Chcemy czuć, że jesteśmy w
jakiś sposób lepsi od innych — pod względem wyglądu, siły czy
inteligencji — i pragniemy, aby nas za to doceniano. Bywamy
bardzo samolubni, gdy odmawia się nam tego, czego chcemy, i
uczymy się stosować podstępy i manipulacje, aby to zdobyć.
Zdarza się nawet, że znajdujemy przyjemność w ranieniu innych
lub fantazjujemy o zemście. Doświadczamy pełnej gamy emocji
i wyrażamy ją. Nie jesteśmy niewinnymi aniołkami, za jakie
dorośli zwykle uważają dzieci.
Jednocześnie pozostajemy całkowicie bezbronni i zależni od
rodziców w kwestii przetrwania. Ta zależność ciągnie się przez
wiele lat. Bacznie obserwujemy naszych rodziców, dostrzegając
na ich twarzach każdy sygnał świadczący o aprobacie lub
dezaprobacie. Rodzice karcą nas za nadmiar energii i życzą
sobie, abyśmy byli spokojni. Czasami uważają nas za nazbyt
samowolnych i samolubnych. Czują, że inni ludzie oceniają ich
przez pryzmat zachowania ich dzieci, więc chcą, byśmy byli mili
na pokaz, byśmy zachowywali się jak słodkie aniołki. Nalegają,
abyśmy byli chętni do współpracy i zachowywali się fair w
stosunku do innych, chociaż my sami chcielibyśmy czasem
zachowywać się inaczej. Zachęcają nas do ograniczania
własnych potrzeb, abyśmy byli im bardziej przydatni w pełnym
stresów życiu, jakie wiodą. Aktywnie zwalczają nasze napady
złości i wszelkie przejawy nieposłuszeństwa.
Gdy dorastamy, tego rodzaju naciski związane z koniecznością
ukrywania się za określoną fasadą zaczynają wywierać na nas
także inne osoby — rówieśnicy i nauczyciele. Dobrze jest
wykazywać się pewnymi ambicjami, ale nie nadmiernymi, bo
możemy zacząć sprawiać wrażenie aspołecznych. Warto
wzbudzać zaufanie, ale niezbyt nachalnie, bo inni uznają, że
mamy poczucie wyższości. Naszą główną motywacją zaczyna
być potrzeba dostosowania się do grupy, więc uczymy się tłumić
i ograniczać ciemną stronę naszej osobowości. Przyswajamy
sobie wszystkie ideały naszej kultury — zaczynamy być mili i
demonstrujemy wartości prospołeczne. Wiele z tych zachowań
ma zasadnicze znaczenie z punktu widzenia sprawnego
funkcjonowania w życiu społecznym, ale jednocześnie wiele z
naszej natury przenosi się w ukrycie, do cienia. (Oczywiście, są
tacy, którzy nie potra ą się nauczyć kontrolowania tych
mrocznych impulsów, co kończy się tak, że po prostu kierują one
nimi w realnym życiu — to kryminaliści. Jednak nawet oni
zazwyczaj starają się robić dobre wrażenie i usprawiedliwiać
swoje zachowania).
Większości z nas udaje się zostać zwierzętami społecznymi o
pozytywnej postawie, ale ma to swoją cenę. W końcu zaczyna
brakować nam intensywności, której doświadczaliśmy w
dzieciństwie, pełnej gamy emocji, a nawet kreatywności, która
wiązała się z tą nieokiełznaną energią. Skrycie tęsknimy, aby to
wszystko w jakiś sposób odzyskać. Pociąga nas to, co
jednoznacznie zabronione — seksualnie czy społecznie. Może
się to skończyć ucieczką w alkohol, narkotyki czy innego
rodzaju stymulanty, bo czujemy, że nasze zmysły są przytępione,
a umysł nazbyt ograniczany przez różnorodne konwencje. Jeżeli
po drodze doświadczamy szeregu cierpień i zaczynamy żywić
urazę do wielu ludzi, starając się ukrywać to przed innymi, cień
staje się coraz gęstszy. Jeżeli natomiast odnosimy w życiu
sukces, to uzależniamy się od uwagi, jaką darzą nas inni, i w
chwilach, gdy narkotyk w postaci tejże uwagi w nieunikniony
sposób przestaje działać, nasz cień także zostaje pobudzony i
się uaktywnia.
Ukrywanie tej ciemnej strony wymaga energii, co może być
wyczerpujące, bo ciągle musimy pamiętać o tym, aby na użytek
innych dysponować miłą i świadczącą o pewności siebie fasadą.
A cień chce, żebyśmy się pozbyli nadmiaru wewnętrznego
napięcia i wrócili do życia. Jak napisał kiedyś Horacy: Naturam
expellas furca, tamen usque recurret („Choćbyś naturę widłami
wypędzał, ona i tak powróci”). Musisz nauczyć się rozpoznawać
takie momenty uwalniania się od napięcia u innych i
interpretowania ich, aby dostrzegać zarysy cienia, które się
wtedy
pojawiają.
Oto
szereg
ich
najbardziej
charakterystycznych przykładów.
Sprzeczne zachowania. To najbardziej wymowny sygnał ze
wszystkich, jakie istnieją. Można go opisać jako zestaw działań,
które zadają kłam starannie skonstruowanej fasadzie tworzonej
przez ludzi na użytek innych. Przykładem może być sytuacja, w
której osoba powszechnie znana z kaznodziejskich zapędów
zostaje nagle przyłapana w bardzo kompromitującej sytuacji.
Albo inna, w której ktoś uznawany przez ogół za twardego
człowieka, zaczyna w niewłaściwym momencie ujawniać swoje
kompleksy i wpadać w histerię. I kolejna, gdy osoba głosząca
przywiązanie do wolnej miłości i nieskrępowanej otwartości
nagle staje się apodyktyczna i autorytarna. Dziwne, sprzeczne
zachowania są bezpośrednimi przejawami uwalniania się cienia.
(Więcej informacji o takich sygnałach i o tym, jak należy je
interpretować, znajdziesz w podrozdziale zaczynającym się na
stronie 244).
Wybuchy emocji. Przykładem tego rodzaju sygnałów mogą być
sytuacje, w których ktoś nagle traci typową dla siebie
samokontrolę i ujawnia głębokie rozżalenie lub mówi coś, co
jest zjadliwe i bolesne. Po czymś takim próbuje się zazwyczaj
zrzucać winę na stres i zaręczać, że mieliśmy na myśli coś
innego, ale tak naprawdę jest na odwrót — przemówił cień.
Takie wypowiedzi powinniśmy zatem przyjmować wprost. Nieco
mniej intensywnym przejawem tego rodzaju sygnałów jest
pojawiająca się nagle niezwykła wrażliwość i drażliwość, gdy w
jakiś sposób uaktywniają się najgłębsze lęki i kompleksy z
dzieciństwa. Sprawia to, że ludzie robią się wyjątkowo
wyczuleni na wszystko, co uważają za zniewagę, i także reagują
na to wybuchami tłumionych wcześniej emocji.
Żarliwe wyparcie. Według Freuda jedynym sposobem, w jaki
coś
nieprzyjemnego
lub
niekomfortowego
z
naszej
podświadomości może się dostać do świadomego umysłu, jest
aktywne wyparcie. Wyrażamy przeciwieństwo tego, co tkwi w
naszym wnętrzu. Przykładem mogłoby być zachowanie osoby
pomstującej na homoseksualizm, która tak naprawdę czuje coś
przeciwnego. Tego rodzaju wyparcia często przydarzały się
Nixonowi, gdy na przykład wyjątkowo dobitnie zapewniał
innych, że nigdy nie płakał, nie żywił urazy, nie okazywał
słabości ani nie dbał o to, co myślą o nim inni. Wyparcie należy
interpretować jako jednoznaczny przejaw pragnień cienia.
Zachowania „przypadkowe”. Wiele osób mówi o zrywaniu z
jakimś nałogiem, powstrzymywaniu się od wyjątkowo ciężkiej
pracy albo o nieangażowaniu się w autodestrukcyjny związek, a
następnie zaczyna robić właśnie to, czego według własnych
słów chciały uniknąć, obwiniając o to niemożliwą do
kontrolowania chorobę lub uzależnienie. Dzięki temu w swoim
sumieniu mogą bez przeszkód oddawać się ciemnej stronie —
po prostu nic nie mogą na to poradzić. Ignoruj ich
usprawiedliwienia i dostrzegaj, jak wyzwala się i działa cień.
Pamiętaj też, że kiedy jesteśmy pijani i zachowujemy się inaczej,
to często przemawia przez nas nie alkohol, ale cień.
Nadidealizacja. to być może jedna z najefektywniejszych
masek cienia. Załóżmy, że wierzymy w jakąś sprawę, na
przykład w istotność klarowności działań, zwłaszcza w sferze
polityki. Albo podziwiamy lidera promującego taką właśnie
sprawę i go wspieramy. Albo uznajemy, że jakiś nowy rodzaj
inwestycji
nansowej — na przykład papiery wartościowe
zabezpieczone hipoteką — jest najnowszym i najbardziej
wyra nowanym sposobem na wzbogacenie się. W takich
sytuacjach wykazujemy się czymś znacznie silniejszym niż
zwykły
entuzjazm.
Zostajemy
naładowani
głębokim
przekonaniem. Prześlizgujemy się nad wszelkimi wadami,
niespójnościami czy możliwymi minusami. Widzimy wszystko w
czarno-białych barwach — nasza sprawa jest moralna,
nowoczesna i postępowa; druga strona, w tym ci, którzy wątpią,
jest zła i reakcyjna.
Zaczynamy wierzyć, że cel uświęca środki. Nasza sprawa jest
istotna, więc uzasadnia wszystko — kłamstwa, oszustwa,
manipulacje, szpiegostwo, fałszowanie danych naukowych czy
zemstę. Wszystko, co robi lider, jest uzasadnione. W przypadku
inwestycji uważamy, że zasadne jest podejmowanie ryzyka,
które w normalnych okolicznościach postrzegalibyśmy jako
bardzo wysokie, ale przecież tym razem mamy do czynienia z
instrumentem nansowym, który jest inny, nowy i nie podlega
zwykłym zasadom. Możemy być tak chciwi, jak nam się podoba,
nie martwiąc się o konsekwencje.
Wykazujemy tendencję do popadania w oszołomienie w
kontakcie z siłą przekonań innych i interpretowania takich
przesadnych zachowań w kategoriach zwykłej nadgorliwości.
Powinniśmy jednak spojrzeć na nie pod innym kątem.
Nadmiernie idealizując jakąś sprawę, osobę lub obiekt,
popuszczamy cugli cieniowi. To nasza podświadoma motywacja.
Zastraszanie, manipulację i chciwość kryjące się pod
płaszczykiem poparcia dla jakiejś sprawy czy obiektu należy
przyjmować wprost — przesadnie silne przekonanie to po
prostu przykrywka dla dawania upustu tłumionym emocjom.
Zagadnieniem powiązanym z tym, co omówiliśmy powyżej, jest
sposób, w jaki ludzie wykorzystają swoje głębokie przekonania
podczas sporów — jako doskonałą metodę ukrywania własnych
pragnień, zastraszania i onieśmielania przeciwnika. Wyszukują
statystyki i anegdoty (które da się znaleźć zawsze), aby poprzeć
swoje słowa, a następnie przystępują do lżenia drugiej strony
czy nawet podawania w wątpliwość jej uczciwości. Mówią, że to
tylko wymiana idei, ale warto zwracać uwagę na ich ton, w
którym rozbrzmiewa groźba, i nie dać się oszukać. Subtelniejsi
bywają intelektualiści. Próbują nas oswajać, posługując się
hermetycznym językiem i koncepcjami, których nie jesteśmy w
stanie rozszyfrować, przez co sprawiają, że zaczynamy czuć się
gorsi z powodu własnej ignorancji. Zawsze powinniśmy
uznawać to za tłumioną agresję, która znajduje sposób, aby się
ujawnić.
Projekcja. To zdecydowanie najczęstszy sposób radzenia sobie
z cieniem, bo umożliwia uwalnianie niechcianych emocji niemal
na co dzień. Nie możemy przyznawać się do pewnych pragnień
— seksu, pieniędzy, władzy, wyższości w jakiejś dziedzinie — i
dlatego przenosimy te pragnienia na innych. Czasami po prostu
wyobrażamy sobie takie pragnienia i posługujemy się projekcją
bez żadnych podstaw, tylko po to, aby móc osądzać i potępiać
innych. Kiedy indziej wyszukujemy ludzi, którzy wyrażają w
jakiś sposób takie zakazane pragnienia, i uwydatniamy je, aby
usprawiedliwić własną niechęć lub nienawiść.
Możemy na przykład w ramach kon iktu oskarżać inną osobę o
autorytarne pragnienia, a ona po prostu się broni. To my
jesteśmy stroną, która w skrytości ducha dąży do dominacji, ale
dostrzegając najpierw tego rodzaju dążenia u drugiej strony,
możemy uwolnić nasze wyparte pragnienie w postaci osądu i
usprawiedliwić własną autorytarną reakcję. Załóżmy, że
stosunkowo
wcześnie
stłumiliśmy
nasze
asertywne
i
spontaniczne impulsy, tak naturalne dla dziecka. Nieświadomie
chcemy odzyskać tego rodzaju cechy, ale nie możemy pokonać
wewnętrznych tabu. Szukamy osób, które wykazują mniejsze
zahamowania, są bardziej asertywne i otwarte z punktu
widzenia własnych ambicji. A my te tendencje uwydatniamy i
natychmiast możemy zacząć takimi osobami pogardzać. Myśląc
o nich, dajemy upust temu, do czego sami przed sobą — lub na
własny temat — nie potra my się przyznać.
Wielki dziewiętnastowieczny niemiecki kompozytor Richard
Wagner często wyrażał antysemickie poglądy. Winił Żydów za
niszczenie zachodniej muzyki za sprawą eklektycznych gustów,
sentymentalizmu i zwracania nadmiernej uwagi na kwestie
techniczne. Tęsknił za czystszą, naprawdę niemiecką muzyką,
którą sam chciał tworzyć. Większość z tego, za co w sferze
muzyce obwiniał Żydów, była czystym wymysłem, a Wagner, o
dziwo, sam miał wiele cech, których wydawał się nienawidzić u
Żydów. Jego gust był raczej eklektyczny. Miał sentymentalne
tendencje. Wielu pianistów i dyrygentów, z którymi pracował,
było Żydami, bo chodziło mu o to, aby jego współpracownicy
dysponowali doskonałą techniką.
Zapamiętaj: za przejawami żarliwej nienawiści często skrywa
się tajona i wyjątkowo niesmaczna zazdrość wobec osoby lub
osób, przeciwko którym ta nienawiść jest skierowana. I tylko
dzięki nienawiści da się ją w jakiś sposób uwolnić z
podświadomości.
Podejmując próby składania wizerunku cienia z dostępnych
fragmentów, bądź jak detektyw. Wychwytując różnorodne
sygnały, możesz wypełniać zarys tłumionych pragnień i
impulsów innych ludzi. Umożliwi Ci to przewidywanie
przyszłych przebłysków cienia i dziwnych zachowań przezeń
inspirowanych. Zapewniam Cię, że takie zachowania nigdy nie
pojawiają się jednokrotnie i że występują w różnych obszarach.
Jeśli na przykład w sposobie, w jaki ktoś prowadzi spór,
zauważysz tendencje do zastraszania oponenta, to zobaczysz ją
także w jego innych działaniach.
Być może uważasz, że koncepcja cienia jest nieco przestarzała.
W końcu żyjemy dziś w znacznie bardziej racjonalnym, naukowo
zorientowanym kręgu kulturowym. Ludzie są bardziej otwarci i
bardziej samoświadomi niż kiedykolwiek wcześniej. Jesteśmy
znacznie mniej ograniczani niż nasi przodkowie, którzy musieli
funkcjonować w ramach różnego rodzaju nacisków ze strony
zorganizowanych religii. Faktycznie jednak jest być może
właśnie odwrotnie. Pod wieloma względami jesteśmy bardziej
niż kiedykolwiek rozczłonkowani pomiędzy naszą świadomą,
społeczną jaźnią a podświadomym cieniem. Żyjemy w kulturze
wymuszającej funkcjonowanie w ramach potężnych kodów
poprawności, których musimy przestrzegać, albo narazimy się
na
ostracyzm,
tak
obecnie
powszechny
w
mediach
społecznościowych.
Mamy
żyć
zgodnie
z
ideałami
bezinteresowności, choć sprostanie im jest dla nas niemożliwe,
bo nie jesteśmy aniołami. Wszystko to sprowadza ciemną stronę
naszych osobowości coraz głębiej.
Sygnały tego stanu możemy odczytywać w sposobie, w jaki
głęboko i skrycie wciąga nas ciemna strona naszej kultury.
Ekscytujemy się, oglądając programy, w których różne
makiaweliczne postacie manipulują innymi, oszukują ich i
dominują nad nimi. Z upodobaniem chłoniemy wiadomości o
ludziach, którzy zostali przyłapani na jakiegoś rodzaju
niewłaściwych zachowaniach, i czerpiemy radość z potępienia,
jakie się z tym dla nich wiąże. Oczarowują nas seryjni mordercy
i szatańscy przywódcy sekt. Za sprawą tego rodzaju programów
i wiadomości zawsze możemy odgrywać rolę moralistów i mówić
o tym, jak bardzo gardzimy wszelakimi złoczyńcami, ale prawda
jest taka, że kultura nieustannie karmi nas właśnie
informacjami o takich postaciach, bo po prostu pragniemy
doświadczać ciemnej strony. Wszystko to umożliwia nam choć
częściowe uwalnianie się od napięcia, jakiego doświadczamy,
gdy jesteśmy zmuszeni udawać anioły i prezentować wszem
wobec niezwykłą poprawność.
To stosunkowo nieszkodliwe formy uwalniania emocji, ale
istnieją także bardziej niebezpieczne, zwłaszcza w sferze
polityki. Coraz bardziej pociągają nas przywódcy, którzy dają
upust ciemnej stronie, ujawniając wrogość i urazę, jakie
wszyscy skrycie odczuwamy. Mówią to, czego my nie
odważylibyśmy się powiedzieć. Będąc bezpieczni w grupie i w
poczuciu, że wspieramy jakąś sprawę, zyskujemy mandat na
przenoszenie własnego spleenu na osoby, które stają się dla nas
dogodnymi kozłami o arnymi. Idealizując lidera i sprawę,
umożliwiamy sobie działanie w taki sposób, jakiego jako
jednostki byśmy się wstydzili. Tego rodzaju demagogowie
potra ą wyolbrzymiać zagrożenia, przed którymi stoimy,
przedstawiając wszystko wyłącznie w czerni i bieli. Wzbudzają
lęki, kompleksy i pragnienie zemsty, które zostały głęboko
ukryte, ale czekają w gotowości, by eksplodować pod ochroną
grupy. Doświadczając w coraz większym stopniu wewnętrznych
napięć i tłumionych emocji, znajdujemy sobie zwykle takich
ludzi coraz więcej.
Pisarz Robert Louis Stevenson zaprezentował tę dynamikę w
opublikowanej w 1886 roku noweli Doktor Jekyll i pan Hyde.
Główny bohater, dr Jekyll, jest szanowanym i zamożnym
lekarzem
naukowcem
o
nienagannych
manierach,
przypominającym wzorce poprawności występujące w naszej
kulturze. Jekyll opracowuje miksturę, która przemienia go w
pana Hyde’a, ucieleśnienie jego cienia — i zaczyna mordować,
gwałcić oraz oddawać się najbardziej wyuzdanym zmysłowym
przyjemnościom. Koncepcja Stevensona polega na tym, że im
bardziej cywilizowani i moralni staramy się być na zewnątrz,
tym bardziej potencjalnie niebezpieczny staje się cień, którego
istnieniu tak gwałtownie zaprzeczamy. Jak opisuje to dr Jekyll:
„Mój szatan, długo więziony w klatce, wyrwał się na swobodę z
opętańczym rykiem”.
Rozwiązaniem nie jest w tym przypadku skuteczniejsze
tłumienie emocji i większy zasób poprawności. Nie uda nam się
zmienić ludzkiej natury wymuszaniem posłuszeństwa. Przymus
nie zadziała. Bezskuteczne jest także poszukiwanie sposobów
ma wyładowywanie emocji typowych dla cienia w grupie, która
jest niestabilna i niebezpieczna. Zamiast tego powinniśmy
zobaczyć własny cień w akcji i wejść na wyższy szczebel
samoświadomości. Trudno jest przenosić na innych nasze
własne skrywane impulsy lub nadmiernie idealizować jakieś
kwestie, gdy uświadamiamy sobie działający w nas mechanizm.
Za sprawą poznania samych siebie w taki sposób możemy
nauczyć się produktywnie i twórczo integrować ciemną stronę z
własną świadomością. (Więcej informacji na ten temat
znajdziesz w ostatnim podrozdziale tego rozdziału). W ten
sposób stajemy się bardziej autentyczni i spełnieni, bo
wykorzystujemy do maksimum energię, którą w naturalny
sposób posiadamy.
Rozszyfrowywanie cienia: sprzeczne zachowania
W toku życia zdarza się nam napotykać niezwykle
empatycznych ludzi. Cechy, które ich wyróżniają i wydają się
być źródłem ich siły, to na przykład niezwykła pewność siebie,
wyjątkowa uprzejmość i takt, wysokie standardy moralne i aura
świętości, twardość i surowa męskość czy onieśmielający
intelekt. Przyglądając im się bliżej, możemy jednak zauważyć w
kontekście uzewnętrzniania przez nich tych cech lekką
przesadę, tak jakby ci ludzie odgrywali jakąś rolę lub
przerysowywali swoje zachowania. Jako badacz ludzkiej natury
musisz zrozumieć rzeczywistość: empatia to zwykle kamu aż
ukrywający przed widokiem publicznym cechy całkowicie jej
przeciwstawne.
Bywa to widoczne w dwóch postaciach: na wczesnym etapie
życia niektórzy ludzie wyczuwają, że miękkość, wrażliwość czy
brak pewności siebie mogą okazać się kłopotliwe lub
niewygodne. Nieświadomie rozwijają więc w sobie cechy
przeciwstawne — odporność czy wytrzymałość — które
zaczynają tworzyć ich zewnętrzną, ochronną powłokę. A oto
drugi scenariusz: istnieją ludzie mający cechy, które uważają za
potencjalnie aspołeczne — na przykład nadmiar ambicji lub
skłonność do bycia samolubnymi. Także oni rozwijają w sobie
zatem cechy przeciwstawne, coś wyjątkowo prospołecznego.
W obu powyższych przypadkach tacy ludzie całymi latami
doskonalą swój publiczny wizerunek i doprowadzają go do
perfekcji, a skrywana słabość lub to, co aspołeczne, staje się
kluczowym komponentem ich cienia —czymś wypieranym i
tłumionym. Zgodnie jednak z tym, co dyktują prawa ludzkiej
natury, im większy jest poziom tłumienia, tym zwiększa się także
zakres zmienności cienia. Z wiekiem lub w związku z
przeżywanymi stresami w fasadach takich ludzi zaczynają
pojawiać się pęknięcia, bo odgrywają oni swoje role do
upadłego, co jest męczące. Ich prawdziwa jaźń zaczyna się
zatem buntować, to objawia się w postaci nietypowych
nastrojów, obsesji, tajonych przywar i zachowań, które są
zupełnie sprzeczne z ich wizerunkiem i często bywają
autodestrukcyjne.
Twoje zadanie jest proste: bądź bardzo ostrożny w kontaktach z
wyjątkowo empatycznymi ludźmi. Bardzo łatwo jest się nabrać
na wygląd i pierwsze wrażenia. Uważaj na pojawiające się z
czasem sygnały, które świadczą o czymś wręcz przeciwnym. O
wiele łatwiej jest radzić sobie z ludźmi o takim typie
osobowości, gdy ich wcześniej zrozumiemy. Oto siedem
najczęstszych empatycznych typów osobowości, które musisz
nauczyć się rozpoznawać i odpowiednio z nimi postępować.
Twardziel. Roztacza wokół siebie aurę szorstkiej męskości, aby
onieśmielać innych. Jest zarozumiały i pewny siebie, co
sygnalizuje, że nie należy z nim zadzierać. Ma skłonność do
chwalenia się swoją przeszłością — kobietami, które zdobył,
awanturami, w jakich uczestniczył, chwilami, w których
narzucał innym swoje zdanie. Gdy opowiada takie historyjki,
wydaje się niezwykle przekonujący, ale sprawiają one wrażenie
przesadzonych, takich, w które niemal trudno uwierzyć. Nie daj
się zwieść pozorom. Tacy ludzie uczą się ukrywać swoją
miękkość, wewnętrzną wrażliwość emocjonalną, która ich
przeraża. Czasami można dostrzec tę ich wrażliwą stronę —
zdarza się, że zaczynają płakać, wpadają w furię albo nagle
okazują komuś współczucie. A ponieważ ich to zawstydza,
szybko tuszują swoją delikatność ostrym, nawet okrutnym
czynem lub komentarzem.
Dla bejsbolisty Reggiego Jacksona taką osobą był menedżer
drużyny Yankees Billy Martin. Jackson rozpoznawał jego
wewnętrzną delikatność za sprawą drażliwości Martina, gdy
chodziło o jego ego, jego zmiennych nastrojów (niezbyt
męskich) i wybuchów emocji ujawniających głębokie kompleksy.
Tacy ludzie pod wpływem emocji, które starają się ukrywać i
tłumić, ale które nieuchronnie się uzewnętrzniają, często
podejmują idiotyczne decyzje. Choć lubią dominować nad
kobietami, często znajdują sobie żony, które jednoznacznie
dominują nad nimi, bo oni skrycie tego pragną.
Nie dawaj się zastraszać takim ludziom, gdy ukrywają się za
swoją fasadą, ale uważaj także, aby nie wyzwalać w nich
najgłębszych kompleksów przez sprawianie wrażenia, że
wątpisz w prawdziwość ich niewiarygodnych historii lub w ich
męskość. To ludzie niezwykle drażliwi i przeczuleni na swoim
punkcie; na ich twarzach — gdy dotykamy ich kompleksów —
często można dostrzec mikroekspresje niezadowolenia, które
starają się szybko ukrywać za gwałtownymi grymasami. Gdy
tacy ludzie są naszymi rywalami, wykazują tendencję do
przesadnych reakcji, które ujawniają, że jest w nich coś, co
trudno uznać za szczególnie męskie.
Święty. Tacy ludzie to symbole dobroci i czystości. Wspierają
najlepsze i najbardziej postępowe idee. Bywają niezwykle
uduchowieni, gdy obracają się w wymagających tego kręgach;
sprawiają wrażenie, że są ponad korupcją i kompromisami, jakie
wiążą się z polityką, albo mają niewyczerpane zasoby
współczucia dla wszelkiego rodzaju o ar. Taką świątobliwą
powierzchowność wytwarzają wcześnie, to ich sposób na
ukrycie żądzy władzy i zwracania na siebie uwagi lub silnych
żądz o charakterze seksualnym. Jak na ironię, często bywa tak,
że przenosząc na innych swoją rozdętą do granic możliwości
aurę świętości, faktycznie zdobywają wielką władzę, stając się
guru sekt lub liderami partii politycznych. A gdy są już u władzy,
cień zyskuje przestrzeń do działania. Stają się nietolerancyjni,
ciskają gromy na nieczystych i karzą ich, gdy uznają to za
konieczne. Tego rodzaju człowiekiem był na przykład
Maximilien Robespierre (zwany Nieprzekupnym), który doszedł
do władzy podczas rewolucji francuskiej. W czasach jego
rządów gilotyna pracowała jak nigdy wcześniej.
Takie osoby skrycie pragną też seksu, pieniędzy, bycia w
centrum uwagi i tego, co jest jednoznacznym tabu w kontekście
akurat ich własnej odmiany świętości. Nie są się w stanie
oprzeć pokusom — to tacy guru, którzy sypiają ze swoimi
uczniami. Publicznie demonstrują swoją świętość, ale
członkowie ich rodzin czy partnerzy w domowym zaciszu często
widują demoniczną stronę ich osobowości (patrz: opowieść o
Tołstojach z rozdziału 2.). Istnieją oczywiście także autentyczni
święci, ale oni nie odczuwają potrzeby rozpowiadania o tym, co
robią, ani nie pragną władzy. Aby nauczyć się odróżniać prawdę
od fałszu, pamiętaj, żeby ignorować ich słowa i aurę, którą
przenoszą na innych, i koncentrować się zamiast tego na ich
czynach i szczegółach z ich życia — na tym, jak bardzo wydają
się cieszyć władzą i uwagą, jaka przyciągają, na tym, jak
zadziwiające zgromadzili bogactwa, na liczbie ich kochanek, na
poziomie ich egocentryzmu. Gdy będziesz już wiedział, z jakim
typem osobowości masz do czynienia, nie stawaj się naiwnym
naśladowcą kogoś takiego. Zachowaj pewien dystans. A jeśli
taka osoba jest Twoim wrogiem, czekaj po prostu na wyraźne
oznaki hipokryzji.
Za rodzaj wariacji na ten temat można uznać ludzi, którzy
propagują lozo ę wolnej miłości i tego, że wszystko jest
dozwolone, ale tak naprawdę im chodzi o władzę. Lubią seks z
osobami, które są od nich zależne. I oczywiście wszystko jest
dozwolone tylko o tyle, o ile odbywa się na ich warunkach.
Pasywno-agresywny uwodziciel. Gdy pierwszy raz się z nimi
stykamy, ludzie o takim typie osobowości są niezwykle mili i
przychylni, tak bardzo, że miewamy tendencję do zapraszania
ich do własnego życia bez większych oporów. Często się
uśmiechają. Są optymistyczni i zawsze chętni do pomocy. W
pewnym momencie może się zdarzyć, że chcemy odwzajemnić
przysługę, przyjmując ich do pracy lub pomagając im w ich
karierze. Po drodze da się jednak wykryć w ich fasadzie szereg
pęknięć — jakieś pojawiające się znikąd krytyczne komentarze
albo informacje od znajomych, że obmawiają nas za plecami. A
potem pojawia się coś niesympatycznego — wybuch złości, akt
sabotażu lub zdrady — co zupełnie nie pasuje do tej miłej,
uroczej osoby, z którą się zaprzyjaźnialiśmy.
Prawda jest taka, że ludzie o osobowości tego typu bardzo
wcześnie zdają sobie sprawę, że mają tendencje do agresji i
zawiści, które trudno im kontrolować. Pragną władzy, ale
intuicyjnie wyczuwają, że takie skłonności utrudnią im życie.
Całymi latami prezentują zatem wszystkim dookoła fasadę
świadcząca o czymś wręcz przeciwnym — to, że są sympatyczni
ma w sobie coś niemal agresywnego. Dzięki temu fortelowi są w
stanie zdobyć odpowiednią pozycję społeczną, ale w skrytości
ducha odczuwają niechęć wobec faktu, że muszą odgrywać taką
rolę i być tak pełni szacunku dla innych. Nie mogą tego
wytrzymać. Pod wpływem stresu lub zmęczenia ciągłym
wysiłkiem, zaczynają nas atakować i ranić. A poznawszy dobrze
nas i nasze czułe punkty, są w stanie robić to wyjątkowo
skutecznie. I oczywiście za to, do czego dochodzi, winią nas.
Najlepszą obroną jest bycie ostrożnym wobec ludzi, którzy zbyt
szybko usiłują nas oczarowywać i się z nami zaprzyjaźniać, od
początku nieco zbyt miłych i zbyt przychylnie do nas
nastawionych. Taka ekstremalna uprzejmość nigdy nie jest
naturalna. Zachowuj dystans i szukaj wczesnych objawów ich
prawdziwych zachowań, takich jak pasywno-agresywne
komentarze. Jeśli zauważysz, że — w jakiś sposób za sprawą
własnego charakteru — tacy ludzie pozwalają sobie na złośliwe
plotki o kimś innym, możesz być pewny, że przemawia cień i że
pewnego dnia celem takich plotek staniesz się także Ty.
Fanatyk. Jesteśmy pod wrażeniem gorliwości, z jaką tacy ludzie
wspierają jakąś sprawę. Mówią zdecydowanie. Nie dopuszczają
kompromisów. Tak, oczyszczą wszystko, przywrócą wielkość.
Promieniują siłą i przekonaniem, dzięki czemu zyskują
naśladowców. Mają talent do dramatyzmu i przyciągają uwagę.
Jednak w kluczowych momentach, kiedy mogą spełnić to, co
obiecywali, niespodziewanie zawodzą. W najmniej odpowiednich
momentach nie potra ą podjąć decyzji, wypalają się i zaczynają
chorować lub podejmują tak nieprzemyślane działania, że
wszystko się wali. Jest tak, jakby nagle stracili wiarę lub wręcz
skrycie dążyli do porażki.
Prawda jest taka, że ludzie o tego rodzaju osobowości od
wczesnego dzieciństwa mają kolosalne kompleksy. Wątpią we
własną wartość, bo nigdy nie czuli się wystarczająco kochani
czy podziwiani. Trawieni lękiem i niepewnością, skrywają te
uczucia pod maską żarliwej wiary — w siebie i w sprawę. W ich
przeszłości da się zauważyć szereg zmian w systemie
przekonań, czasem wyjątkowo radykalnych. Dochodzi do nich
dlatego, że istotne są dla nich nie same przekonania, ale
intensywne przeświadczenia, które zmieniają tak, aby pasowały
do zmieniających się uwarunkowań. Przekonania są dla nich jak
narkotyk. Ale wątpliwości wracają. W skrytości ducha takie
osoby zdają sobie sprawę, że nie potra ą robić tego, co do nich
należy, więc pod wpływem stresu stają się niezdecydowane i
pełne wątpliwości. Nagle zwalniają swoich asystentów czy
kierowników podległych jednostek, aby sprawić wrażenie, że
coś się dzieje, ale podświadomie — wprowadzając niepotrzebne
zmiany — uprawiają autosabotaż. Zawsze wszystko psują i —
naturalnie — obwiniają za to innych.
Nie daj się ponieść sile przekonań innych i ich darowi
kreowania dramatyzmu. Zawsze działaj zgodnie z zasadą, że im
głośniej tacy ludzie krzyczą, tym większe mają kompleksy i
wątpliwości. Nie stawaj się ich wyznawcą, bo zrobią z Ciebie
durnia.
Zaprzysięgły racjonalista. Wszyscy miewamy irracjonalne
tendencje. To trwałe dziedzictwo naszych pierwotnych korzeni.
Nigdy się ich nie pozbędziemy. Mamy skłonność do oddawania
się przesądom i doszukiwania się związków między zdarzeniami,
które są od siebie całkowicie niezależne. Fascynują nas zbiegi
okoliczności. Antropomor zujemy nasze uczucia — przenosimy
je na innych ludzi i otaczający nas świat. Skrycie sprawdzamy
wykresy astrologiczne. I musimy to po prostu zaakceptować.
Prawdę mówiąc, często uciekamy się do irracjonalności,
traktując ją jako pewien sposób na odprężenie się: opowiadamy
głupie dowcipy, oddajemy się bezsensownym działaniom,
okazjonalnie próbujemy okultyzmu. Nieustanna racjonalność
może być męcząca. Niektórym ludziom sprawia to jednak
bardzo poważny problem. Uznają taki prymitywny sposób
myślenia za przejaw słabości, za mistycyzm, za przeciwieństwo
nauki i technologii. Wszystko musi być całkowicie klarowne i
analityczne. Tacy ludzie stają się pobożnymi ateistami, nie
zdając sobie sprawy, że koncepcji Boga nie da się udowodnić ani
obalić. To tak czy owak wiara.
To, co tłumione, zawsze jednak powraca. Ich wiara w naukę i
technologię ma w sobie wręcz religijną aurę. Kiedy dochodzi do
sporu,
promują
swoje
idee
w
otoczce
wyjątkowego
intelektualizmu, a nawet z odrobiną agresji, która dowodzi, że
to, co w ich wnętrzu pozostaje prymitywne, zostało poruszone i
że mają ukrytą emocjonalną potrzebę zastraszania innych.
W skrajnych przypadkach tacy ludzie angażują się w całkowicie
irracjonalne i sprzeczne z ich wizerunkiem romanse, jak
profesor, który ucieka z nastoletnią modelką. Albo dokonują
niewłaściwego wyboru w ramach kariery zawodowej, dają się
nabrać na jakiś absurdalny schemat nansowy lub angażują się
w jakąś teorię spiskową. Są także podatni na dziwne zmiany
nastrojów i wybuchy emocji, gdy cień daje o sobie znać.
Prowokując takie przesadne reakcje, przekłuwamy otaczającą
ich bańkę intelektualnej wyższości. Ludzie prawdziwie
racjonalni powinni trzeźwo myśleć i wykazywać sceptycyzm
wobec własnych inklinacji, a nie lansować się i wystawiać je na
widok publiczny.
Snob. Tacy ludzie mają ogromną potrzebę odróżniania się od
innych, to dla nich coś w rodzaju sposobu okazywania wyższości
reszcie tłuszczy. To oni mogą się wykazać najbardziej
wyra nowanym gustem estetycznym w kwestii sztuki, krytyki
lmowej, doboru win, wykwintnych potraw czy punkrockowych
płyt z wczesnych lat siedemdziesiątych. Mają o tym wszystkim
imponującą wiedzę. Przywiązują dużą wagę do wyglądu — są
bardziej „alternatywni” od innych i mają bardziej wyjątkowe
tatuaże. W wielu przypadkach wydają się pochodzić z bardzo
interesujących środowisk i mieć niezwykle ekscytujących
przodków. Wszystko, co ich otacza, jest niezwykłe. Oczywiście
później okazuje się, że opowiadając o swoim pochodzeniu,
przesadzali lub wręcz kłamali. Beau Brummell, osławiony snob i
dandys z początków XIX wieku, wywodził się z nudnej klasy
średniej, będącej przeciwieństwem tego, o czym rozpowiadał.
Rodzina Karla Lagerfelda, obecnego dyrektora kreatywnego
Chanel, nie odziedziczyła majątku — zbiła go w jak najbardziej
burżuazyjny sposób — czyli zupełnie inaczej niż Lagerfeld
przedstawiał to w swoich opowieściach.
Prawda jest taka, że banalność jest elementem naszej
egzystencji. Znaczną część życia poświęcamy na robienie
absolutnie nudnych i żmudnych rzeczy. Rodzice większości z nas
mieli normalną, niezbyt ekscytującą pracę. Wszyscy mamy
przeciętne cechy charakteru i umiejętności. Osoby będące
snobami są na te kwestie szczególnie wyczulone, bo mają
kompleksy na punkcie własnego pochodzenia i tego, że być
może są przeciętne. Sposobem, w jaki sobie z tym radzą, jest
odwracanie uwagi innych i zwodzenie ich pozorami (nawet gdy
ich rzeczywiste działania naprawdę wykazują znamiona
oryginalności), otaczanie się niezwykłością i niszową wiedzą. A
pod tym wszystkim jest prawdziwy człowiek, który czeka, aby
się uwolnić — raczej zwyczajny i wcale nie aż tak bardzo
odmienny od wszystkich innych.
Chodzi o to, że jednostki naprawdę oryginalne i wyróżniające
się na tle innych nie muszą robić z tego przedstawienia. Prawdę
mówiąc, tacy ludzie często bywają zakłopotani faktem, że są tak
odmienni, i uczą się sprawiać wrażenie bardziej pokornych.
(Przykładem może być opowieść o Abrahamie Lincolnie w
jednym z kolejnych podrozdziałów). Bądź bardzo ostrożny w
kontaktach z ludźmi, którzy robią wszystko, aby dowieść, że są
wyjątkowi.
Ekstremalny przedsiębiorca. Na pierwszy rzut oka wydaje
się, że tacy ludzie dysponują bardzo pozytywnymi cechami,
zwłaszcza w kontekście pracy, bo zachowują bardzo wysokie
standardy i zwracają baczną uwagę na szczegóły. Są gotowi
brać na siebie większość obowiązków. W połączeniu z talentem
często prowadzi to do sukcesów już na wczesnych etapach ich
życia. Pod tą fasadą zakorzeniają się jednak nasiona porażki.
Najpierw zaczyna się to przejawiać w ich niezdolności do
słuchania innych. Nie są w stanie korzystać z rad. Nikt nie jest
im potrzebny. Tak naprawdę wręcz nie ufają ludziom, którzy nie
mają tak samo wysokich standardów jak oni. A odnosząc
sukcesy, muszą brać na siebie coraz większą odpowiedzialność.
Gdyby naprawdę byli samodzielni, wiedzieliby o tym, jak istotne
znaczenie ma delegowanie obowiązków (i uprawnień) na niższe
szczeble, aby móc utrzymać kontrolę nad całokształtem działań,
ale kipi w nich coś jeszcze — cień. Wkrótce sytuacja staje się
chaotyczna. Muszą pojawić się inni ludzie i przejąć rmę.
Zdrowie i nanse ekstremalnych przedsiębiorców popadają w
ruinę i stają się oni całkowicie zależni od lekarzy lub
zewnętrznych konsultantów nansowych. Totalna kontrola nad
wszystkim zamienia się w totalne uzależnienie od innych.
(Przypomnij sobie gwiazdę muzyki pop Michaela Jacksona pod
koniec życia).
Zewnętrzna fasada samodzielności często skrywa w ich
przypadku ukryte pragnienie zdawania się na innych, na ludzi,
którzy zajmowaliby się nimi, umożliwiając im powrót do układu
zależności z czasów dzieciństwa. Nie potra ą przyznać się do
tego sami przed sobą i nigdy nie wykazują żadnych oznak tego
rodzaju słabości, ale podświadomie kreują taki poziom chaosu,
którego sami nie wytrzymują i który zmusza ich do poddania się
jakiemuś rodzajowi zależności. Wcześniej pojawiają się
naturalnie określone sygnały: powtarzające się problemy
zdrowotne
czy
nagłe
potrzeby,
których
codziennego
zaspokajania domagają się od innych. Jednoznacznym sygnałem
jest natomiast w ich przypadku utrata kontroli nad biegiem
wydarzeń i odmowa podejmowania działań zmierzających do
naprawy sytuacji. Najlepiej unikać takich ludzi, zwłaszcza na
późniejszych etapach ich kariery, bo wykazują wtedy tendencję
do generowania znacznych strat ubocznych.
Zintegrowany człowiek
W toku życia nieuchronnie spotykamy ludzi, którzy wydają się w
szczególny sposób pogodzeni z samymi sobą. Wykazują pewne
cechy, które pomagają wywoływać takie wrażenie: potra ą
śmiać się z samych siebie, przyznawać do pewnych wad
własnego charakteru oraz do błędów, jakie zdarzało im się
popełniać. Miewają w sobie coś zabawnego, a czasem nawet
psotnego, jak gdyby zachowali w sobie coś z dziecka. Potra ą
podchodzić do swoich życiowych ról z odrobiną dystansu (patrz:
ostatni podrozdział rozdziału 3.). Czasami bywają także uroczo
spontaniczni.
Tym, co tacy ludzie nam sygnalizują, jest znaczny zasób
autentyczności. O ile większość z nas straciła wiele naturalnych
cech w toku uspołeczniania się i dorastania, o tyle ludziom
o osobowości, którą charakteryzuje autentyczność w jakiś
sposób udało się je zachować i sprawić, że pozostały aktywne.
Łatwo można zestawić takie osoby z osobowościami typu
przeciwstawnego — z ludźmi, którzy są przeczuleni na własnym
punkcie,
wykazują
nadwrażliwość
wobec
wszelkich
potencjalnych uraz i sprawiają wrażenie, że czują się ze sobą
nieco nieswojo i mają coś do ukrycia. My, ludzie, jesteśmy
mistrzami w wyczuwaniu różnicy. Jesteśmy w stanie niemal to
wywąchiwać w niewerbalnych zachowaniach innych — w
rozluźnieniu lub napięciu ciała, w zapraszającym lub
trzymającym na dystans tonie głosu, w sposobie, w jaki na nas
patrzą, w prawdziwym uśmiechu lub jego braku.
Jedno jest pewne: osoby autentyczne bezwarunkowo nas
przyciągają, a takie, które są ich przeciwieństwem, traktujemy z
podświadomym dystansem. Powód jest prosty: wszyscy skrycie
opłakujemy dziecięcy rys własnego charakteru, to, co
utraciliśmy
—
dzikość,
spontaniczność,
intensywność
doświadczeń, otwartość umysłu. To, czego już nie mamy,
zmniejsza zasób naszej całkowitej energii. A ci, którzy
roztaczają wokół siebie aurę autentyczności, sygnalizują nam,
że istnieje też inna możliwość — da się być człowiekiem,
któremu udało się zintegrować w sobie i dziecko, i dorosłego,
ciemność i światło, podświadomość i świadomy umysł. I chcemy
mieć z takimi ludźmi kontakt, bo marzymy o tym, aby choć
część ich energii spłynęła na nas.
Richard Nixon pod wieloma względami uosabia nieautentyczny
typ osobowości, ale łatwo znaleźć wiele przykładów inspirująco
przeciwstawnych — w polityce mogłyby nimi być postacie
Winstona Churchilla i Abrahama Lincolna, w sferze sztuki na
przykład Charlie Chaplin i Josephine Baker, w dziedzinie nauki
Albert Einstein, w ramach życia społecznego Jacqueline
Kennedy Onassis. Tacy ludzie wskazują nam drogę, którą
powinniśmy podążać, koncentrując się w przeważającej mierze
na samoświadomości. Mając świadomość obecności cienia,
możemy go kontrolować, ukierunkowywać i scalać. Dysponując
wiedzą o tym, co straciliśmy, możemy ponownie połączyć się z
tą częścią nas samych, którą pochłonął cień.
Oto cztery praktyczne etapy umożliwiające osiągnięcie takiego
stanu.
Zobacz cień. To najtrudniejszy etap całego procesu. Cień jest
czymś, co negujemy i tłumimy. O wiele łatwiej jest wydobywać
na światło dzienne grzeszki innych i deliberować o ich
mrocznych stronach. Niemal nienaturalne jest natomiast
zagłębianie się w sobie i obserwowanie takich cech samemu.
Pamiętaj jednak, że pozostawiając je w swoim wnętrzu, będziesz
człowiekiem tylko w połowie. Bądź dzielny i dąż do celu.
Najlepszym sposobem, aby zacząć, jest szukanie sygnałów
pośrednich, którymi zajmowaliśmy się we wcześniejszych
podrozdziałach. Zwróć na przykład uwagę na wszelkie
nietypowe, jednostronne cechy świadczące o Twojej własnej
empatii. Załóż, że głęboko w Twoim wnętrzu ukryta jest cecha
przeciwstawna, i spróbuj dostrzec we własnym zachowaniu jak
najwięcej oznak jej funkcjonowania. Przyjrzyj się wybuchom
emocji, których doświadczasz, i chwilom skrajnej drażliwości.
Ktoś lub coś uruchamia wtedy bodziec. Twoja emocjonalna
reakcja na jakąś uwagę lub zarzut wskazuje, że pobudzony
został cień, wprawiając Cię w poczucie głębokiej niepewności.
Wydobądź to na światło dzienne.
Przyjrzyj się uważnie własnym tendencjom do przenoszenia
emocji na innych i przypisywania złych cech ludziom, których
znasz, a nawet całym ich grupom. Załóżmy na przykład, że
szczerze nienawidzisz narcyzów albo ludzi, którzy są nachalni.
Wszystko polega jednak na tym, że najprawdopodobniej
ścierasz się z własnymi narcystycznymi tendencjami i utajonym
pragnieniem bycia kimś bardziej asertywnym, maskując to
gwałtownym wyparciem lub nienawiścią. Jesteśmy szczególnie
wyczuleni na takie cechy charakteru i słabości innych, jakie
sami w sobie tłumimy. Przyjrzyj się chwilom z własnej młodości
(gdy byłeś nastolatkiem lub tuż po dwudziestce), w których
bywałeś raczej mało wrażliwy, a nawet okrutny. Kiedy byłeś
młodszy, nie kontrolowałeś cienia w stopniu, w jakim nauczyłeś
się tego później, więc znajdował on sobie drogi ujścia w bardziej
naturalny sposób, nie stając się tłumioną siłą tak
charakterystyczną dla późniejszych lat Twojego życia.
Na późnym etapie swojej kariery pisarz Robert Bly (urodzony w
1926 roku) zaczął odczuwać przygnębienie. Jego twórczość
stała się sterylna, brak jej było emocjonalnego tonu. Zaczął
coraz głębiej zastanawiać się nad mroczną stroną swojego
charakteru — nad własnym cieniem. Koniecznie chciał znaleźć
jego oznaki i świadomie je przeanalizować. Bly należał do
artystycznej cyganerii i był bardzo aktywny w sferze
kontrkultury lat sześćdziesiątych. Jego artystyczne korzenie
sięgają przypadającej na początek XIX wieku ery romantyzmu —
epoki, w której wszelkiego autoramentu artyści wychwalali
spontaniczność i naturalność. W większości swoich dzieł Bly
ciskał gromy na ludzi z branży reklamowej i biznesmenów,
których uważał za osoby wyrachowane, planujące wszystko w
najdrobniejszych
szczegółach,
obawiające
się
chaosu
codziennego życia i skłonne do manipulacji.
Potem zajrzał jednak także do własnego wnętrza i dostrzegł tam
identyczne cechy świadczące o wyrachowaniu i skłonności do
manipulacji. On także skrycie obawiał się w życiu chaosu, lubił
planować wszystko z góry i kontrolować zdarzenia. Bywał dosyć
złośliwy w stosunku do ludzi, których uważał za całkowicie
odmiennych od siebie samego, ale tak naprawdę miał w sobie
coś z maklera giełdowego i agenta reklamowego. Być może była
to po prostu głębsza sfera jego własnej jaźni. Zdaniem innych
jego gust i sposób pisania (w kontekście zasad konstruowania
narracji) były raczej klasyczne, co go dręczyło, bo uważał, że
jest wręcz przeciwnie. Gdy jednak stawał się wobec siebie coraz
bardziej uczciwy, zaczął sobie uświadamiać, że ci inni mają
rację. (Ludzie często lepiej widzą nasz cień niż my sami, więc
mądrze jest prosić ich o szczere opinie na ten temat).
Bly krok po kroku odkrywał w sobie coraz więcej mrocznych
cech — nadmierną bezkompromisowość, skłonność do
moralizowania i inne — zyskując tym samym ponownie dostęp
do głęboko skrywanych pokładów własnej psychiki. Mógł zacząć
być szczery wobec siebie i kreatywnie kanalizować swój cień.
Depresja i niemoc twórcza minęły.
Skoncentruj się na tym procesie, analizując od nowa
wcześniejszą wersję siebie. Przyjrzyj się swoim cechom z
dzieciństwa, których pozbawili Cię rodzice i rówieśnicy —
pewnym
słabościom
czy
objawom
bezbronności
—
właściwościom, których się wstydziłeś. Być może rodzicom nie
podobały
się
Twoje
skłonności
do
introspekcji
albo
zainteresowania pewnymi tematami, które im nie odpowiadały.
Zamiast tego ukierunkowywali Cię więc na taki rodzaj kariery
zawodowej i zainteresowania, które były im bliskie. Przypomnij
sobie emocje, do odczuwania których kiedyś byłeś skłonny, idee,
które wywoływały w Tobie zachwyt lub ekscytację, a potem
zniknęły. Z wiekiem stałeś się bardziej podobny do innych ludzi,
więc teraz musisz na nowo odkryć utraconą autentyczność.
A na koniec przyjrzyj się swoim snom — to najbardziej
bezpośredni i klarowny obraz Twojego cienia. Tylko w nich
znajdziesz takie rodzaje zachowań, jakich starannie unikasz w
świadomym życiu. Cień przemawia do Ciebie na wiele
sposobów. Nie szukaj symboli ani ukrytych znaczeń, lecz
zwracaj uwagę na emocjonalny ton i ogólne uczucia, które
inspiruje, gdy stale o nim pamiętamy. Mogą to być objawy
nieoczekiwanie odważnych zachowań lub intensywny lęk, jaki
wywołują w Tobie pewne sytuacje, albo wrażenie zycznego
uwięzienia, unoszenia się ponad wszystkim czy odkrywania
miejsc, które są zakazane, i przekraczania granic. Lęki mogą
odnosić się do kompleksów, których się nie wyzbywasz, a
szybowanie i odkrywanie tajemnych miejsc to ukryte
pragnienia, które próbują się przebić do Twojej świadomości.
Naucz się pamiętać o tym, aby zapisywać swoje sny i zwracaj
uwagę na wiążące się z nimi napięcie emocjonalne.
Im dalej będziesz się posuwał w ramach tego procesu i im
bardziej szczegółowo będziesz w stanie zobaczyć zarysy
swojego cienia, tym stanie się to łatwiejsze. Zaczniesz
dostrzegać coraz więcej sygnałów świadczących o tym, że
rozluźniają się napięte „mięśnie” tłumionych przez Ciebie
emocji. W pewnym momencie ból z tym związany zamieni się w
ekscytację tym, co będziesz odkrywać.
Zaakceptuj cień. Naturalną reakcją, gdy odkrywamy naszą
ciemną stronę i stawiamy jej czoła, jest odczucie dyskomfortu i
tylko powierzchowna świadomość tego, co się dzieje. Twoim
celem musi coś zupełnie przeciwnego — nie tylko całkowita
akceptacja cienia, ale także pragnienie zintegrowania go z
Twoją aktualną osobowością.
Abraham Lincoln od najmłodszych lat lubił poddawać się
autoanalizie, a powtarzającym się tematem jego dociekań było
rozdwojenie jaźni — z jednej strony w jego naturze tkwiła
ambicja i coś niemal okrutnego, a z drugiej czułość i
delikatność, które często go deprymowały. Te dwie strony jego
natury sprawiały, że czuł się nieswojo i dziwnie. Jeżeli chodzi o
„twardą i męską” stronę, uwielbiał na przykład boks i
poniewieranie przeciwnikami na ringu. W sferze prawa i polityki
miał także dość zjadliwe poczucie humoru.
Kiedyś napisał do pewnej gazety kilka anonimowych listów,
atakując polityka, którego uważał za bufona. Listy były tak
cięte, że ich adresat oszalał z wściekłości. Dowiedział się, że ich
autorem jest Lincoln, i wyzwał go na pojedynek. Sprawa
znalazła się na ustach całego miasta i okazała się dla Lincolna
dosyć kłopotliwa. Udało mu się wykręcić od pojedynku, ale
przysiągł sobie, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na to, aby
okrutna strona jego charakteru manifestowała się w tak
niebezpieczny sposób. Rozpoznał w sobie tę cechę i przestał ją
wypierać. Zamiast tego skierował swoją energię związaną z
agresją i dążeniem do współzawodnictwa na wygrywanie debat i
wyborów.
Delikatność Lincolna przejawiała się z kolei w tym, że kochał
poezję, bardzo lubił zwierzęta i nienawidził wszelkiego rodzaju
zycznego okrucieństwa. Nie znosił alkoholu i nie podobało mu
się to, do czego doprowadza on ludzi. A najgorsze było to, że z
lubością oddawał się głębokiej melancholii i rozmyślaniom o
śmierci. Ogólnie rzecz biorąc, czuł, że jak na polityka jest zbyt
wrażliwy. Zamiast jednak wypierać tę cechę własnego
charakteru, ukierunkowywał ją na nieprawdopodobną empatię
dla będących członkami społeczeństwa zwyczajnych ludzi — na
przeciętnych mężczyzn i kobiety. Głęboko trapiły go straty w
zabitych podczas wojny, więc starał się ją zakończyć jak
najszybciej. Nie przenosił gniewu na Południe, lecz raczej
współczuł losowi zamieszkujących je ludzi i planował pokój
wolny od mściwości.
Pamiętając o swoim cieniu, potra ł także śmiać się sam z siebie,
często żartując ze swojej brzydoty, wysokiego głosu i skłonności
do oddawania się rozmyślaniom. Przyjmując do wiadomości
istnienie tych przeciwstawnych cech i integrując je ze swoim
publicznym wizerunkiem, Lincoln wywoływał wrażenie, że jest
niesamowicie autentyczny. Ludzie mogli identy kować się z nim
silniej niż z jakimkolwiek innym przywódcą politycznym.
Eksploruj cień. Przyjmij do wiadomości, że cień ma głębię,
która zawiera wielki zasób twórczej energii. Powinieneś dążyć
do poznania tej głębi, która mieści całą gamę prymitywnych
myśli i najciemniejszych impulsów pochodzących od naszej
zwierzęcej natury.
Gdy byliśmy dziećmi, nasze umysły były znacznie bardziej
elastyczne i otwarte. Tworzyliśmy zupełnie zaskakujące i
wyjątkowo twórcze skojarzenia różnorodnych idei. Z wiekiem
staramy się to jednak ograniczać. Żyjemy w wyra nowanym,
zaawansowanym technologicznie świecie, zdominowanym przez
statystyki i koncepcje tworzone na podstawie wielkich zbiorów
danych. Swobodne skojarzenia idei, obrazy ze snów, przeczucia
i intuicja wydają się irracjonalne i subiektywne. Prowadzi do
jednak do całkowitego wyjaławiania procesów myślowych.
Podświadomość — wszechobecna w tych zakątkach umysłu,
którymi włada cień — dysponuje mocami, które musimy nauczyć
się wykorzystywać. Tak naprawdę zresztą najbardziej kreatywni
spośród nas właśnie takiemu sposobowi myślenia aktywnie się
oddają.
Albert Einstein oparł jedną ze swoich teorii względności na
obrazie ze snu. Matematyk Jacques Hadamard dokonywał
swoich najistotniejszych odkryć, wsiadając do autobusu lub
biorąc prysznic, i uznawał, że jego natchnieniem bywały wtedy
przeczucia lub coś, co uważał za podświadomość. Wielkie
odkrycia Ludwika Pasteura związane ze szczepieniami były
pokłosiem stosunkowo swobodnych skojarzeń, jakie pojawiały
się w jego umyśle po wypadku w laboratorium. Steve Jobs
twierdził, że podstawą jego najlepszych pomysłów były
przeczucia doznawane w chwilach, kiedy mógł błądzić myślami
w najzupełniej swobodny sposób.
Zrozum: świadomy sposób myślenia, na którym zasadniczo
polegamy, jest dość ograniczony. W pamięci krótko- i
długoterminowej możemy przechowywać tylko skończony zasób
informacji.
Podświadomość
zawiera
natomiast
prawie
nieograniczoną ilość materiałów pochodzących ze wspomnień,
doświadczeń i informacji nabytych w ramach procesów
empirycznych. Po długich badaniach lub pracach nad
określonym problemem, gdy relaksujemy się we śnie lub
wykonujemy
niezwiązane
z
wcześniejszą
konkretnie
ukierunkowaną aktywnością banalne czynności, do pracy
zabiera się podświadomość, zaczynając kojarzyć różne rodzaje
losowych idei, z których jedne są bardzo interesujące, a inne
ledwie powierzchowne. Wszyscy miewamy marzenia, przeczucia
i swobodne skojarzenia, ale często świadomie nie zwracamy na
nie uwagi lub nie traktujemy ich poważnie. Zamiast tego
powinieneś nauczyć się jak najczęściej wykorzystywać ten
sposób myślenia, zapewniając sobie nieco wyłączonego ze
struktur codziennej aktywności czasu, w którym będziesz mógł
rozważać różnorodne idee, poszerzać zakres dostępnych sobie
opcji i poświęcać uwagę temu, co przychodzi Ci do głowy wtedy,
gdy Twój umysł jest mniej świadomy.
W
podobnym
duchu
powinieneś
eksplorować
swoje
najmroczniejsze impulsy, nawet takie, które mogą wydawać się
zbrodnicze. Znajdź sposób, aby móc zacząć wykorzystywać je w
swojej pracy lub uzewnętrzniać w inny sposób, na przykład
zapisując w dzienniku. Wszyscy miewamy agresywne i
antyspołeczne pragnienia, których obiektami bywają nawet ci,
których kochamy. Od najmłodszych lat przeżywamy także
traumy związane z emocjami, o których wolimy nie pamiętać. Tę
głębię odzwierciedlają w jakiś sposób najdoskonalsze wytwory
wszelkich dziedzin sztuki, wywołując w nas nieprawdopodobnie
silne reakcje właśnie dlatego, że tak bardzo zaprzeczamy jej
istnieniu. Na tym właśnie polega siła lmów Ingmara Bergmana
czy powieści Fiodora Dostojewskiego. I Ty także możesz zdobyć
tę moc, uzewnętrzniając swoją ciemną stronę.
Demonstruj cień. Przez większość czasu skrycie cierpimy z
powodu wszechobecnych zasad społecznych, których musimy
przestrzegać. Mamy obowiązek wyglądać na ładnych i
sympatycznych i zawsze zgadzać się z grupą. Lepiej nie
popisywać się nadmiernie pewnością siebie czy ambicją. Trzeba
się starać sprawiać wrażenie skromnych i podobnych do
wszystkich innych — takie są reguły gry. Podążając tą ścieżką,
zyskujemy komfort dopasowania, ale stajemy się także
defensywni i skrycie mściwi. Bycie miłym przemienia się w
nawyk, który łatwo przeradza się w nieśmiałość, brak pewności
siebie i niezdecydowanie. A w tym samym czasie —
podświadomie, w wybuchowych atakach i zrywach — ujawnia
się cień, często działając na naszą szkodę.
Mądrze byłoby brać przykład z tych, którzy odnoszą sukcesy w
swoich dziedzinach. W nieuchronny sposób dostrzeżemy wtedy,
że większość z nich w znacznie mniejszym stopniu krępują
zasady społeczne niż innych. Są na ogół bardziej asertywni i
jawnie ambitni. Mniej dbają o to, co myślą o nich inni. Otwarcie
i z dumą lekceważą konwencje. I nie są karani, ale hojnie
wynagradzani. Klasycznym przykładem kogoś takiego jest Steve
Jobs, który ujawniał szorstką, przynależną cieniowi stronę
swojej osobowości w sposobie, w jaki pracował z innymi. My,
przyglądając się osobom w rodzaju Jobsa, wykazujemy
tendencję do podziwiania ich kreatywności i pomijania bardziej
mrocznych cech jako nieistotnych. Gdyby tylko Jobs był milszy,
zostałby świętym. Tak naprawdę jednak ciemna strona była
nierozerwalnie spleciona z jego siłą i kreatywnością.
Umiejętność odrzucania sugestii innych, podążania własną
drogą i bycia nieco szorstkim w obejściu były kluczowymi
elementami sukcesu Jobsa, który tak wychwalamy. I tak samo
jest z wieloma innymi kreatywnymi, silnymi ludźmi. Gdybyśmy
pozbawili ich aktywnego cienia, staliby się tacy jak wszyscy
inni.
Zrozum: wyższą cenę płacimy za to, że jesteśmy wyjątkowo mili
i godni szacunku niż za świadome demonstrowanie swojego
cienia. Po pierwsze, aby podążać tą drugą ścieżką, trzeba
zacząć w większym stopniu polegać na własnych opiniach, a w
mniejszym na cudzych, zwłaszcza w obszarach naszej
specjalizacji, w sferach, w których poruszamy się na co dzień.
Zaufaj geniuszowi, który tkwi w Tobie od urodzenia, i ideom,
które przychodzą Ci do głowy. Po drugie, naucz się być na co
dzień bardziej pewny siebie i mniej skłonny do kompromisów.
Rób to jednak w kontrolowany sposób i we właściwych
momentach. Po trzecie, przestań aż tak bardzo zamartwiać się
tym, co myślą o Tobie inni ludzie. Zyskasz poczucie
nieprawdopodobnego wyzwolenia. Po czwarte, zrozum, że
czasem nie da się uniknąć urażania, a nawet ranienia ludzi,
którzy stoją Ci na drodze, którzy hołdują niewłaściwym
wartościom lub niesprawiedliwie Cię krytykują. Wykorzystuj
takie momenty jawnej niesprawiedliwości, aby wydobywać na
światło dzienne swój cień i dumnie się z nim obnosić. Po piąte,
nie czuj skrępowania, gdy odgrywasz zuchwałe, uparte dziecko,
które kpi z głupoty i hipokryzji innych.
I jeszcze jedna uwaga na koniec. Naucz się lekceważyć
konwencje, których inni tak skrupulatnie przestrzegają. Od
wieków do dzisiaj najsilniej zakorzenioną w życiu społecznym
konwencją ze wszystkich są role płciowe. To, co mężczyźni i
kobiety mogą zrobić lub powiedzieć, jest ściśle kontrolowane —
do tego stopnia, że wydaje się wynikać niemalże z różnic
biologicznych, a nie z konwencji społecznych. Dotyczy to
zwłaszcza kobiet, od których społeczeństwo wymaga, aby były
wyjątkowo miłe i sympatyczne, więc czują ciągłą presję, by
dostosowywać się do tego obrazu, i mylą go z czymś naturalnym
i biologicznym.
Niektóre z najbardziej wpływowych kobiet w historii świadomie
zrywały z tego rodzaju zasadami. Należały do nich na przykład
aktorki Marlena Dietrich i Josephine Baker, znana ze sfery
polityki Eleanor Roosevelt czy skuteczna bizneswoman Coco
Chanel. Podkreślały swój cień i demonstrowały go, działając w
sposób tradycyjnie uznawany
i gmatwając zastane role płciowe.
za
męski
—
zmieniając
Nawet Jacqueline Kennedy Onassis zyskała ogromną władzę,
zadając kłam wizerunkowi typowej żony polityka. Pani Kennedy
miała w sobie coś wyraźnie psotnego. Kiedy w 1960 roku po raz
pierwszy spotkała się z Normanem Mailerem i wydawała się z
niego wyśmiewać, pisarz dostrzegł, że „w jej oczach pojawiło się
coś pociesznego i zarazem twardego, jak gdyby była bardzo
niegrzeczną ośmiolatką”. Gdy za kimś nie przepadała,
demonstrowała to raczej otwarcie. Nie dbała o to, co myślą o
niej inni. I za sprawą naturalności, którą emanowała, stała się
sensacją.
Ogólnie rzecz biorąc, możesz to wszystko uznać za pewien
rodzaj egzorcyzmów. Gdy demonstrujesz swoje pragnienia i
impulsy, to przestają się one skrywać w zakamarkach Twojej
osobowości i działać w tajemny sposób. Uwalniając swoje
demony, stajesz się bardziej autentyczny jako człowiek. W ten
sposób cień zostaje Twoim sprzymierzeńcem.
Niestety nie ma wątpliwości, że człowiek rozumiany
kompleksowo nie jest tak dobry, jak sobie wyobraża lub jak
chciałby być. Każdy nosi w sobie cień, a im mniej jest on
widoczny w świadomym życiu danej jednostki, tym jest
ciemniejszy i gęstszy.
— CARL JUNG
Rozdział 10.
Uważaj na delikatne ego
Prawo zazdrości
Jako ludzie wykazujemy naturalne inklinacje do porównywania
się z innymi. Nieustannie sprawdzamy, jaki jest ich status oraz
zasób szacunku i uwagi, jaki sobie zapewniają, i zauważamy
wszelkie różnice między tym, co mamy my, a tym, co mają oni.
Niektórym z nas potrzeba porównywania się z innymi służy za
bodziec umożliwiający osiąganie coraz lepszych wyników w
pracy. Innych może wpędzać w głęboką zazdrość, w poczucie
niższości i frustrację, które prowadzą do zawoalowanych
ataków i aktów sabotażu. Nikt nie przyznaje się do działań
wynikających wyłącznie z zazdrości. Musisz nauczyć się
rozpoznawać wczesne sygnały ostrzegawcze — pochlebstwa i
oferty przyjaźni, które wydają się nazbyt wylewne i pozbawione
proporcji;
subtelne
przytyki
skrywane
pod
pozorami
dobrodusznego humoru; jawne problemy w godzeniu się z
Twoim sukcesem. Najczęściej tego typu zachowania pojawiają
się w gronie znajomych lub współpracowników. Naucz się
odpierać zazdrość, odwracając od siebie uwagę. Rozwijaj
poczucie
własnej
wartości
na
podstawie
standardów
wewnętrznych, a nie ciągłego porównywania się z innymi.
Zgubna przyjaźń
Pod koniec 1820 roku Mary Shelley (1797 – 1851), autorka
powieści Frankenstein, i jej dwudziestoośmioletni mąż, poeta
Percy Bysshe Shelley, po kilku latach podróżowania po
Włoszech osiedli w Pizie. Mary przeżywała ciężki okres. Jej
dwoje małych dzieci zmarło we Włoszech na febrę. Szczególnie
bliski Mary był syn William, którego śmierć wpędziła ją w
głęboką depresję. Niedawno urodziła kolejne dziecko, chłopca
imieniem Percy, i ciągle zamartwiała się o jego zdrowie.
Poczucie winy i przygnębienie, jakie odczuwała w związku ze
śmiercią dzieci, doprowadziły także w ostatecznym rozrachunku
do szeregu tarć między nią a mężem. Byli ze sobą tak blisko,
doświadczyli razem tak wiele, że potra li niemal odczytywać
swoje myśli i nastroje. A teraz mąż oddalał się od niej,
wykazując coraz większe zainteresowanie innymi kobietami.
Mary miała nadzieję, że w Pizie będą mogli wreszcie osiąść na
dłużej, ponownie odnaleźć się nawzajem i zacząć więcej pisać.
Na początku 1821 roku do Pizy przyjechało młode angielskie
małżeństwo, Jane i Edward Williamsowie, którzy natychmiast po
pojawieniu się w mieście złożyli wizytę Shelleyom. Byli bliskimi
przyjaciółmi jednego z kuzynów Percy’ego Shelleya, chcieli
zamieszkać w Pizie i wyraźnie fascynowała ich aura
gwiazdorstwa
otaczająca
słynną
parę.
Mary
była
przyzwyczajona do tego rodzaju gości — ona i jej mąż byli tak
sławni, że ciekawscy przedstawiciele bohemy z całej Europy
przybywali, aby się na nich pogapić i spróbować się z nimi
zaprzyjaźnić.
Williamsowie, podobnie jak wszyscy inni goście, z pewnością
wiedzieli o przeszłości Shelleyów. Wiedzieli, że oboje rodzice
Mary należą do elity angielskich intelektualistów. Jej matka —
Mary Wollstonecraft (1759 – 1797), zapewne pierwsza w historii
wielka pisarka feministka, znana za sprawą swoich książek i
skandali związanych z licznymi romansami — umarła, rodząc
Mary. Ojcem Mary był William Godwin (1756 – 1836), sławny
pisarz i lozof, który był zwolennikiem wielu radykalnych idei,
nawoływał między innymi do wyzbywania się prywatnej
własności. Mary odwiedzali w dzieciństwie słynni pisarze, bo z
jaskrawo rudymi włosami po matce, z niezwykle wyrazistymi
oczyma i nieprawdopodobną jak na jej wiek inteligencją i
wyobraźnią, była obiektem fascynacji.
Williamsowie prawie na pewno wiedzieli także o tym, że w
wieku szesnastu lat Mary poznała poetę Percy’ego Shelleya, co
doprowadziło do niesławnego romansu. Shelley, arystokrata,
który miał odziedziczyć fortunę po bogatym ojcu, poślubił młodą
piękność o imieniu Harriet, ale zostawił ją dla Mary, a następnie
wraz z nią i jej przyrodnią siostrą Claire zaczął podróżować po
Europie. Żyli razem i wzbudzali skandale wszędzie, gdzie się
pojawiali. Shelley był żarliwym zwolennikiem wolnej miłości i
zdeklarowanym ateistą. Jego żona Harriet popełniła później
samobójstwo — Mary obwiniała się za nie do końca życia,
wyobrażając sobie nawet, że dzieci, które miała z Shelleyem,
zostały w jakiś sposób dotknięte związaną z tą śmiercią klątwą.
Krótko po śmierci Harriet Mary i Percy się pobrali.
Williamsowie wiedzieli także bez wątpienia o związku Shelleyów
z innym wielkim buntownikiem tamtych czasów — poetą lordem
Byronem. Poznali go w Szwajcarii i właśnie tam, zainspirowana
nocnymi dyskusjami o horrorach, Mary postanowiła napisać
swoją epokową powieść Frankenstein, którą ukończyła, mając
dziewiętnaście lat. Lord Byron sam był bohaterem wielu
skandali, oddawał się licznym romansom. Cała trójka stała się
przedmiotem nieustających plotek, bo Byron zamieszkał z
Shelleyami także we Włoszech. Angielska prasa nazwała ich
Ligą Kazirodztwa i Ateizmu.
Początkowo Mary nie zwracała szczególnej uwagi na nową
angielska parę, która pojawiła się na scenie — nawet po kilku
wspólnych kolacjach. Uznała Jane Williams za nieco nudną i
pretensjonalną. Do męża, którego przez kilka tygodni nie było,
napisała: „Jane jest z pewnością bardzo ładna, ale chce
ożywienia i poczucia sensu; rozmowa z nią to nic szczególnego,
mówi powoli i monotonnie”. Jane nie była zbyt oczytana.
Najbardziej lubiła układać kwiaty, grać na har e pedałowej,
śpiewać pieśni z Indii, w których mieszkała jako dziecko, i
pozować na ślicznotkę. Czy rzeczywiście mogła być aż tak
powierzchowna? Co jakiś czas Mary przyłapywała Jane na tym,
że wpatruje się w nią nieprzyjaźnie, a wtedy Jane szybko
przywoływała na twarz radosny uśmiech. Istotniejsze było
jednak to, że wspólny przyjaciel, który znał Williamsów z
podróży po Europie, ostrzegł Mary w liście, by trzymała Jane na
dystans.
Edward Williams był natomiast uroczy. Wydawał się wielbić
Shelleya i chciał być taki jak on. Pragnął zostać pisarzem.
Chętnie robił Shelleyowi przysługi i był na każde jego skinienie.
Pewnego dnia opowiedział Mary o historii swojego romansu z
Jane, sprawiając, że poczuła się poruszona.
Wiliamsowie tak naprawdę nie byli małżeństwem. Jane
Cleveland, która pochodziła z klasy średniej, wyszła za
angielskiego o cera wysokiej rangi, ale niedługo potem się
okazało, że jest on tępym brutalem. Kiedy poznała przystojnego
Edwarda Williamsa — również wojskowego, który tak jak ona
mieszkał w Indiach — natychmiast się w nim zakochała. W 1819
roku, chociaż Jane wciąż była żoną swojego pierwszego męża,
ona i Edward wyjechali na kontynent, udając małżeństwo.
Podobnie jak Shelleyowie, najpierw zamieszkali w Szwajcarii, a
do Włoch przybyli w poszukiwaniu przygód i dobrej pogody.
Jane oczekiwała drugiego dziecka z Edwardem, a Mary także
znowu była w ciąży. Wyglądało na to, że mają ze sobą wiele
wspólnego — co miało okazać się brzemienne w skutki. W
dodatku Mary głęboko przeżywała ich romans i imponowało jej
to, jak wiele dla siebie nawzajem poświęcili.
Potem Jane urodziła drugie dziecko. Teraz obie kobiety mogły
nawiązać także nić porozumienia jako młode matki. Mary miała
w końcu bratnią duszę, z którą mogła rozmawiać o trudnościach
wychowywania dzieci na obczyźnie, czyli o czymś, do czego jej
mąż nie przywiązywał wagi. Poza tym Shelleyowie nie mieli
przyjaciół Anglików, bo angielscy emigranci we Włoszech
unikali ich jak ognia. Codzienne towarzystwo Jane w okresie
pełnym życiowych zawirowań okazało się dla Mary zbawienne.
Szybko uzależniła się od jej obecności i zapomniała o
jakichkolwiek obawach, które mogłaby wobec niej żywić.
Shelley także wydawał się traktować młodą parę coraz cieplej.
Edward wykazywał niezwykłą gorliwość w swojej chęci
pomagania mu we wszystkim. Uwielbiał żeglować i chwalił się
swoimi umiejętnościami nawigacyjnymi. Żeglarstwo było także
obsesją Shelleya, mimo że nigdy nie nauczył się pływać. Być
może Edward mógłby pomóc mu zaprojektować doskonałą
żaglówkę? A Jane intrygowała go tym bardziej, im więcej czasu
z nią spędzał. Była zupełnie inna niż Mary. Nigdy się nie
spierała. Patrzyła na niego wyłącznie z podziwem i przytakiwała
wszystkiemu, co mówił. Była taka pogodna. Mógłby zostać jej
nauczycielem i wprowadzać ja w arkana poezji, a ona być może
zostałaby jego nową muzą, przyjmując rolę, której jego będąca
w depresji żona nie była już w stanie sprostać. Percy kupił Jane
gitarę i z przyjemnością słuchał indyjskich pieśni, które tak
dobrze znała. Miała piękny głos. Pisał wiersze na jej cześć i
powoli się w niej zakochiwał.
Mary wszystko to zauważała. Dobrze znała wzorzec zachowań
męża. Percy zawsze szukał kobiety całkowicie odmiennej od tej,
z którą aktualnie był, aby zapewniać sobie inspirację i zrywać z
monotonią związków. Jego pierwsza żona, Harriet, przypominała
Jane, była ładniutka i nieskomplikowana, więc zakochał się w
Mary, która miała znacznie bardziej złożoną osobowość. Teraz
wzorzec się powtarzał, bo Shelley zakochał się w
nieskomplikowanej Jane. Ale czy Mary naprawdę miała uznać
Jane za poważną rywalkę? Przecież była taka zwyczajna, a on ją
idealizował. W końcu zobaczy, jaka jest naprawdę, i się nią
znudzi. Mary nie obawiała się, że go straci.
W 1822 roku Shelleyowie i Williamsowie, w tamtym czasie
właściwie nierozłączni, postanowili się przenieść razem do
domu położonego na wybrzeżu dalej na północ, z widokiem na
zatokę Lerici. Mary od początku znienawidziła to miejsce i
błagała męża, aby znalazł coś innego. Żyli w całkowitym
odosobnieniu. Trudno było zdobywać zapasy. Miejscowi
wieśniacy wydawali się brutalni i nieprzyjaźni. Obie pary były
całkowicie zależne od swojej służby. Nikt oprócz Mary nie
wydawał się zainteresowany prowadzeniem domu, a najmniej
Jane, która okazała się dość leniwa. Najgorsze było jednak to, że
Mary miała straszne przeczucia co do tego miejsca. Bardzo się
obawiała o los swojego syna, Percy’ego, który miał zaledwie trzy
lata. Czuła, że w murach stojącej na pustkowiu willi, którą
zajmowali, zdarzy się coś przerażającego. Zaczęła być nerwowa
i często wpadała w histerię. Wiedziała, że jej zachowanie jest
dla wszystkich uciążliwe, ale nie mogła stłumić lęku. Jedyną
reakcją Shelleya było to, że zaczął spędzać coraz więcej czasu z
Jane.
Kilka miesięcy po tym, jak wprowadzili się do willi, Mary
poroniła i o mało nie umarła. Mąż opiekował się nią przez kilka
tygodni, aż wyzdrowiała. W tym samym czasie jego myśli zaczął
jednak coraz bardziej zaprzątać nowy plan, który przerażał
Mary. Shelley chciał z pomocą Edwarda zaprojektować pięknie
wyglądającą, smukłą i szybką łódź. W czerwcu tego roku do
Włoch przybyła para dawnych przyjaciół Shelleyów — Leigh
Hunt i jego żona. Hunt był wydawcą promującym młodych
poetów, a Shelley jego ulubieńcem. Shelley planował popłynąć
wraz z Edwardem na północ wzdłuż wybrzeża, aby spotkać się z
Huntami. Mary desperacko błagała go, żeby tego nie robił.
Shelley próbował ją uspokajać: Edward był przecież
doświadczonym nawigatorem, a łódź, którą wspólnie zbudowali,
mała być majstersztykiem sztuki szkutniczej. Mary w to nie
wierzyła. Łódź wydawała się zbyt delikatna do żeglowania po
wzburzonych wodach, których w okolicy nie brakowało.
Shelley i Edward wypłynęli mimo wszystko — 1 lipca, zabierając
ze sobą jeszcze jednego członka załogi. Gdy 8 lipca wyruszali w
drogę powrotną, napotkali jeden z charakterystycznych dla tego
rejonu sztormów. Ich łódź okazała się rzeczywiście źle
zaprojektowana i zatonęła. Ciała całej trójki wyłowiono z morza
kilka dni później.
Mary niemal natychmiast pogrążyła się w wyrzutach sumienia i
poczuciu winy. Odtwarzała w myślach wszystkie gniewne słowa,
jakie kiedykolwiek wypowiedziała do męża, wszystkie krytyczne
uwagi o jego pracy, wszystkie sytuacje, w których mógł mieć
wątpliwości co do tego, że żona naprawdę go kochała. W końcu,
przytłoczona ciężarem rozpaczy, postanowiła ostatecznie, że
resztę życia poświęci na to, by rozsławić poezję Shelleya.
Jane początkowo wydawała się całkowicie przybita tragedią, ale
odzyskała siły szybciej niż Mary. Musiała myśleć praktycznie.
Mary mogła liczyć na jakąś pomoc ze strony rodziny Shelleya, a
Jane nie miała nic. Jane postanowiła więc, że wróci do Londynu i
znajdzie jakiś sposób, aby zapewnić przyszłość dwójce swoich
dzieci. Mary bardzo jej współczuła. Dała jej listę wpływowych
ludzi, których Shelleyowie znali w Anglii, znalazło się na niej
między innymi nazwisko Thomasa Hogga, najlepszego
przyjaciela Shelleya z młodości, obecnie prawnika. Hogg miał
własne problemy — zawsze zakochiwał się w najbliższych
Shelleyowi osobach, najpierw w jego siostrze, potem pierwszej
żonie, a wreszcie także w Mary, którą próbował uwieść. Było to
jednak dawno, pozostali z Mary dobrymi przyjaciółmi, a jako
prawnik Hogg mógł pomóc Jane.
Mary postanowiła zostać we Włoszech. Nie miała tam już
prawie żadnych przyjaciół poza Huntami, więc z przerażeniem
zauważyła, że Leigh Hunt zaczął jej okazywać zaskakujący
chłód. W tych najtrudniejszych dla Mary chwilach najwyraźniej
stracił dla niej wszelką sympatię i nie mogła zrozumieć
dlaczego, więc czuła się jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Czy to
możliwe, żeby nie wiedział, jak bardzo kochała swojego męża i
jak głęboki żal odczuwa po jego stracie? Mary nie była osobą
okazującą emocje tak otwarcie jak Jane, ale w głębi duszy
cierpiała bardziej, niż ktokolwiek mógłby to sobie wyobrazić.
Inni byli przyjaciele także emanowali chłodem. Pozostał przy
niej tylko lord Byron, z którym połączyła Mary bliska więź.
Wkrótce okazało się, że rodzice Shelleya, zszokowani
libertyńskim sposobem życia syna, nie zamierzają uznawać
Percy’ego za swojego wnuka co najmniej tak długo, jak będzie
pozostawał pod opieką Mary. Nie mogła liczyć na jakiekolwiek
pieniądze, więc uznała, że jedynym rozwiązaniem będzie powrót
do Londynu. Być może rodzina Shelleya zmieni zdanie, gdy
pozna Percy’ego i przekona się, jaką oddaną matką jest Mary?
Napisała do Jane i do Hogga, którzy w międzyczasie stali się
bliskimi przyjaciółmi, prosząc ich o radę. Hogg wydawał się
uważać, że Mary powinna wstrzymać się z powrotem, jego list
był wyjątkowo chłodny. Mary zauważyła, że odsunęła się od niej
kolejna osoba. Najbardziej zaskoczyła ją jednak reakcja Jane,
która poradziła Mary, żeby zostawiła Percy’ego, ale nie
przyjeżdżała do Anglii. Gdy Mary usiłowała wyjaśniać, że to dla
niej niemożliwe z powodów emocjonalnych, Jane stawała się
coraz bardziej nieugięta i fanatycznie broniła swojego zdania.
Jej argumenty były praktyczne — dowodziła, że Mary nie będzie
mile widziana w Londynie, a rodzina Shelleya jeszcze bardziej
usztywni swoje stanowisko — wydawała się jednak całkowicie
pozbawiona empatii.
Podczas kilku miesięcy spędzonych we Włoszech po śmierci
mężów obie kobiety zbliżyły się do siebie. Jane była ostatnim
ogniwem, jakie łączyło Mary z Shelleyem. Mary wybaczyła Jane
wszelkie próby romansowania z mężem. Utrata przyjaźni Jane
byłaby dla niej jak doświadczenie kolejnej śmierci. Postanowiła,
że jednak wróci z synem do Londynu i odnowi przyjaźń z Jane.
Mary przyjechała do Londynu w sierpniu 1823 roku i ku swemu
zaskoczeniu zdała sobie sprawę, że zdobyła tam pewną sławę.
Na podstawie jej powieści Frankenstein powstał scenariusz
sztuki, w którym uwydatniono elementy horroru zawarte w
książce. Spektakl okazał się sensacją, a sama opowieść i
nazwisko Frankenstein przeniknęły do kultury popularnej.
Ojciec Mary, który został księgarzem i wydawcą, opublikował
nową edycję powieści, na której okładce po raz pierwszy
pojawiło się jej nazwisko (pierwszy nakład został wydany
anonimowo). Mary wraz z ojcem i Jane wybrali się do teatru,
aby zobaczyć wersję sceniczną, i uświadomili sobie, że Mary
stała się obiektem ogólnospołecznej fascynacji — czy to
możliwe, żeby taka delikatna, wrażliwa kobietka napisała tak
przerażającą książkę?!
Gdy niedługo po jej powrocie do Londynu w Grecji zmarł lord
Byron, Mary stała się jeszcze bardziej sławna, bo była jedną z
jego najbliższych przyjaciółek. Wszyscy znani angielscy
intelektualiści chcieli się z nią spotykać, aby dowiedzieć się
więcej o niej samej, o Byronie oraz o jej mężu. Nawet Jane
znowu zaczęła okazywać jej przyjaźń, choć chwilami wydawała
się oddalać od Mary.
Pomimo sławy Mary była nieszczęśliwa. Nie chciała być
przedmiotem zainteresowania, bo łączyło się ono z
niekończącymi się plotkami o przeszłości Mary i insynuacjami
na temat jej moralności. Była zmęczona tym, że wszyscy ją
oceniają i osądzają. Chciała się ukryć i w spokoju wychowywać
syna. Zdecydowała się zamieszkać niedaleko Jane, w dosyć
odległej od centrum okolicy Londynu. Tam Percy mógłby znowu
zacząć spotykać się z dziećmi Jane, a Mary i Jane żyć dla siebie
nawzajem, dzielić się wspomnieniami i przywoływać przeszłość.
Jane była niezwykle pogodna, a Mary potrzebowała wesołości.
W zamian chciała roztoczyć opiekę nad Jane.
Latem 1824 roku obie kobiety często widywały się ze sobą. W
międzyczasie stało się oczywiste, że Hogg zabiega o Jane, ale
był tak dziwacznym i nieprzyjemnym w obejściu człowiekiem, że
Mary wydawało się niemożliwe, aby Jane mogła odwzajemniać
jego względy. A poza tym tak niewiele czasu upłynęło przecież
od śmierci jej męża. Pewnego styczniowego wieczoru Mary
zrozumiała jednak, że od jakiegoś czasu była oszukiwana.
Zasiedziała się wtedy do późna w domu Jane, Percy bawił się z
dziećmi przyjaciółki, a Mary chciała z nią jeszcze porozmawiać.
Pojawił się Hogg i Jane nagle wybuchła, a grymas na jej twarzy
nie przypominał niczego, co Mary widziała kiedykolwiek
wcześniej. Wyprosiła Mary w niezwykle gwałtowny i
niegrzeczny sposób, więc stało się jasne, że po pierwsze ona i
Hogg mają romans, a po drugie, że Jane nie jest w stanie dłużej
ukrywać nieprawdopodobnej irytacji, do jakiej przyjaciółka ją
doprowadza. Mary już od jakiegoś czasu dostrzegała, że Jane
staje się coraz bardziej chłodna i coraz mniej skłonna do
przebywania w jej towarzystwie. Teraz zrozumiała to lepiej.
Mimo wszystko pozostały przyjaciółkami. Mary współczuła
losowi samotnej wdowy, która chce znaleźć męża. Jane zaszła w
międzyczasie w ciążę i miała urodzić dziecko Hogga. Mary
usiłowała opanować urazę i pomagać Jane najlepiej, jak
potra ła. Widywały się jednak coraz rzadziej.
Aby pozbyć się poczucia samotności, Mary zaprzyjaźniła się z
piękną młodą kobietą, Isabel Robinson, która potrzebowała
pomocy — urodziła nieślubne dziecko, a jej ojciec z pewnością
wydziedziczyłby ją, gdyby poznał prawdę. Całymi tygodniami
Mary snuła tajemne plany, aby jej pomóc, zakładając, że Isabel
wyjedzie do Paryża i zamieszka z „mężczyzną”, który miał
udawać ojca dziecka — mężczyzną miała być w tym przypadku
kobieta znana jako panna Dods, słynna lesbijka, uwielbiająca
ubierać się jak mężczyzna i mogąca z łatwością za mężczyznę
uchodzić.
Mary była zachwycona swoją przebiegłością, ale pewnego
popołudnia przed wyjazdem z Isabel do Paryża doznała
największego
szoku
w
dotychczasowym
życiu:
Isabel
szczegółowo zwierzyła się jej z opowieści, jakimi od miesięcy
raczyła ją Jane — o tym, że Shelley nigdy tak naprawdę nie
kochał swojej żony, że ją podziwiał, ale nie darzył jej uczuciem,
że nie była kobietą, która byłaby mu potrzebna lub której by
pożądał, że wielką miłością jego życia była Jane. Jane
wspomniała nawet, że Mary unieszczęśliwiała Shelleya tak
bardzo, że w dniu, w którym wyprawiał się na swoją żałosną
żeglarską wyprawę, skrycie pragnął umrzeć, a zatem Mary była
za jego śmierć w jakiś sposób odpowiedzialna.
Mary nie mogła w to uwierzyć, ale Isabel nie miała powodu, by
zmyślać — gdy więc Mary zaczęła się zastanawiać nad
wszystkim głębiej, przebieg wydarzeń nagle nabrał sensu:
raptowny chłód Hogga, Leigh Hunta i innych, którzy na pewno
także usłyszeli te opowieści, spojrzenia, jakie Jane od czasu do
czasu rzucała Mary, gdy ta była w centrum uwagi, grymas na jej
twarzy, kiedy wyrzucała Mary z domu, gwałtowność, z jaką
pragnęła, aby Mary trzymała się z dala od Londynu i porzuciła
swoje dziecko, co oznaczałoby całkowite sprzeniewierzenie się
pamięci męża. Przez te wszystkie lata Jane nie była jej
przyjaciółką, ale konkurentką, a teraz dodatkowo okazywało się
niemal pewne, że to nie Shelley gonił za Jane, tylko ona
aktywnie uwodziła go swoimi pozami, kokieteryjnymi
spojrzeniami, grą na gitarze i delikatnością na pokaz. Była
fałszywa do szpiku kości, co stanowiło dla Mary największy cios
od czasu śmierci męża.
A Jane nie tylko sama wierzyła w te niestworzone historie, ale
także skłaniała do tego innych. Mary wiedziała, jak bardzo
Shelley ją kochał przez wszystkie spędzone razem z nią lata i
dzięki ogromowi wspólnych przeżyć. Opowieści Jane o tym, że
Mary w jakiś sposób przyczyniła się do jego śmierci, były
bardziej niż bolesne; przypominały nóż zatopiony w starej ranie.
Mary napisała w swoim dzienniku: „Moja przyjaciółka okazała
się fałszywa i zdradziecka. Czyż nie byłam głupia?”.
Po kilku miesiącach rozmyślań Mary w końcu spotkała się z
Jane, która urządziła jej scenę, wybuchając płaczem. Chciała
wiedzieć, kto rozsiewa te okropne plotki o jej zdradzie, i
wszystkiemu zaprzeczała. Oskarżyła Mary o to, że jest zimna i
nieczuła. Mary czuła się jednak tak, jakby w końcu obudziła się
ze snu. Teraz dostrzegała udawane oburzenie, fałszywą miłość,
sposób, w jaki Jane myliła rzeczywistość ze swoimi wymysłami.
Nie było odwrotu.
Mary nie zerwała stosunków z Jane, ale ich relacja zaczęła w
kolejnych latach funkcjonować całkowicie na jej warunkach.
Mary nie mogła się przy tym pozbyć uczucia przewrotnej
satysfakcji, widząc, jak życie Jane powoli się rozpada, a jej
związek z Hoggiem nieuchronnie zmierza ku katastro e. Sama
Mary zdobywała coraz większą sławę za sprawą swoich
kolejnych powieści oraz tego, że wydawała wiersze Shelleya.
Nawiązywała kontakty z największymi pisarzami i politykami
swoich czasów oraz powoli odcinała się od Jane. I nigdy już jej
nie zaufała. Kilka lat później w swoim dzienniku napisała o tym
tak: „Życie nie jest całkowicie stracone, dopóki nie chcemy
zapomnieć. To właśnie Jane w typowy dla siebie sposób
zainspirowała mnie tym nędznym, przenikającym całe lata
uczuciem — pozbawiając pamięć słodyczy i nasączając ją w
zamian jadem węża”.
Interpretacja. Przyjrzyjmy się licznym transformacjom, jakie
zazdrość wywołuje w umyśle, co wyraźnie widać na przykładzie
Jane Williams. Kiedy Jane poznała Mary, opanowały ją sprzeczne
emocje. Z jednej strony Mary miała wiele cech, które dało się
lubić i które były warte podziwu. Była dobrze wychowana,
zdecydowanie błyskotliwa i głęboko przywiązana do swojego
syna. Bywała także niezwykle wielkoduszna. Z drugiej strony
sprawiała jednak, że Jane czuła się kimś znacznie od niej
gorszym. Jane brakowało wielu przymiotów, które miała Mary,
ale uważała, że także zasługuje na uwagę — za posiadane
talenty, za gotowość do poświęceń w imię miłości, za urok i
wdzięk. Afekt do Mary nieuchronnie pociągnął za sobą zazdrość
— pragnienie zapewnienia sobie tego samego, co miała Mary,
poczucie bycia do tego uprawnioną, ale jednocześnie absolutna
niemożność zdobycia tego w prosty czy też zgodny z
obowiązującymi konwencjami społecznymi sposób. Zazdrość
pociąga za sobą skryte pragnienie zadawania ran, krzywdzenia i
okradania osoby będącej jej obiektem, aby powetować sobie
niesprawiedliwość wynikającą z przekonania o wyższości osoby,
której zazdrościmy.
Jane miała wiele powodów, by ukrywać, a nawet tłumić kipiącą
w niej zazdrość. Po pierwsze, okazywanie zazdrości jest ze
społecznego punktu widzenia toksyczne. Ujawnia głęboką
niepewność oraz wrogość, a to bardzo niebezpieczna
mieszanka, która jest jednoznacznie odpychająca dla innych
ludzi. Po drugie, Jane i jej mąż zakładali, że Shelleyowie
zapewnią im w przyszłości źródło utrzymania, więc zamiarem
Jane było związać Edwarda z Shelleyem w roli przyjaciela,
asystenta i eksperta w dziedzinie żeglarstwa. Shelley był wręcz
chorobliwie hojny, a ewentualne wrogie działania wobec Mary
mogłyby tę hojność drastycznie ograniczyć. Oprócz tego
zazdrość rodzi bolesne emocje — konieczność przyznania się do
poczucia niższości, czegoś, co jest dla nas nie do zniesienia. Nie
jest to rodzaj emocji, nad którym chcielibyśmy się z
upodobaniem rozwodzić. Wolimy ukrywać ją przed sobą i nie
uświadamiać sobie tego, co motywuje nasze działania.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Jane w naturalny sposób
wykonała kolejny krok: zaprzyjaźniła się z Mary, reagując na jej
awanse, a potem dodając także sporo od siebie. W pewnym
sensie Mary jej zresztą odpowiadała i Jane czuła się mile
połechtana tym, że ktoś tak sławny okazuje jej uwagę — bo Jane
bardzo chciała zwracać na siebie uwagę. Jak mogłaby
wyobrażać sobie, że jest zazdrosna o Mary, skoro zdecydowała
się zostać jej przyjaciółką? Im więcej czasu spędzała jednak w
towarzystwie Mary, tym bardziej oczywisty stawał się brak
symetrii tej relacji. To Mary miała wspaniałego, przystojnego
męża, świetlane perspektywy nansowe, głęboką przyjaźń z
lordem Byronem i bogatą wyobraźnię, która zapewniła jej tak
wielki talent. Im zatem więcej czasu Jane spędzała z Mary, tym
silniejsza stawała się trawiąca ją zazdrość.
Aby ukryć tę zazdrość przed sobą i innymi, należało wykonać
kolejny krok, który podpowiadała logika: Jane musiała
mentalnie zmienić Mary w kogoś niesympatycznego. A zatem
Mary wcale nie była aż tak utalentowana — miała po prostu
szczęście, gdyby nie sławni rodzice i otaczający ją mężczyźni,
nigdy nie zdobyłaby pozycji, jaką miała, nie zasługiwała na
sławę, była irytująca w obejściu, kapryśna, depresyjna,
niesamodzielna i mało zabawna, nie była kimś miłym i
kochającym dla swojego męża i w ogóle była niezbyt kobieca.
Jane z lubością oddawała się takim myślom i przyjazne uczucia,
jakie odczuwała wobec Mary, stopniowo zaczęła zastępować
wrogość. Poczuła, że ma pełne prawo aktywnie uwodzić Percy
Shelleya i ukrywać swoje prawdziwe uczucia przed Mary. A
najbardziej niszczycielskie dla małżeństwa Mary było, jak się
wydaje, to, że zawsze kiedy Percy narzekał na Mary w
obecności Jane, ona potwierdzała jego opinie swoimi
spostrzeżeniami lub obserwacjami, pogłębiając rozdźwięk
między nimi.
Robiąc z Mary wyjątkowo niesympatyczną osobę, Jane musiała
oczywiście świadomie ignorować kontekst — zapominać o tym,
że dwójka ukochanych dzieci Mary niedawno zmarła z powodu
choroby, o chłodzie, z jakim Shelley traktował własną żonę, i o
tym, że uganiał się za innymi kobietami. Aby poczuć się
uprawnieni do podejmowania szkodliwych działań, zazdrośnicy
muszą na własne potrzeby tworzyć pewien rodzaj narracji:
wszystko, co robi druga osoba, musi mieć jakąś negatywną
cechę — ta osoba po prostu nie zasługuje na swoją
uprzywilejowaną pozycję. I Jane osiągnęła to, czego chciała —
zapewniła sobie uwagę i afekt Percy’ego Shelleya, izolując go
jednocześnie od żony. Gdy Shelley utonął, mogła dalej karmić
swoją zazdrość, szerząc bluźniercze plotki na temat tego, jakoby
Mary wcale nie wydawała się szczególnie zrozpaczona śmiercią
męża, co dla wszystkich, którym to opowiadała — między innymi
dla Leigh Hunta — było tak niepokojące, że się od Mary
odsuwali.
Po powrocie do Londynu, gdy Mary dołączyła do Jane, historia
się powtórzyła. Mary w pewnym sensie nadal przyciągała Jane,
bo przebywały w swoim towarzystwie całe lata i wiele razem
przeżyły. Im więcej jednak czasu Jane z nią spędzała, tym
bardziej kłuła ją w oczy coraz większa sława Mary, grono jej
znakomitych przyjaciół, jej wielkoduszność i chęć niesienia
pomocy źle traktowanym kobietom, jej całkowite oddanie
synowi i pamięci męża. Nie zgadzało się to ze stworzoną przez
nią narracją, więc musiała wykonać w myślach jeszcze jeden
krok: „Mary jest fałszywa, wciąż podpiera się spuścizną męża i
wykorzystuje łatwowierność innych, motywuje ją chciwość, a
nie hojność. I nikt tego nie dostrzega”. A potem odebrała Mary
przyjaciela, Hogga, zyskując marną imitację aktu odebrania jej
męża. I dalej snuła niestworzone opowieści o Mary, ale tym
razem z pikantnym dodatkiem w postaci informacji, że to ona
była ostatnią wielką miłością Shelleya, że Percy nigdy nie
kochał swojej żony i że Mary doprowadziła go do samobójstwa.
Rozpowiadała te ponure historie po całym Londynie, czym do
reszty zrujnowała reputację Mary.
Trudno wyobrazić sobie ogrom bólu, jaki Jane przez całe lata
zadawała Mary — kłótnie z mężem, które zaogniała, nagły,
tajemniczy chłód najbliższych przyjaciół Mary, przyciąganie i
odpychanie, wycofywanie się zawsze, gdy Mary potrzebowała
bliskości, i w końcu ostateczna zdrada wraz z myślą, która miała
prześladować Mary całymi latami — że tak wiele osób uwierzyło
w opowieści Jane. Aż nie sposób sobie wyobrazić, że wystarczy
jedna zazdrosna osoba, aby zadać komuś tak wiele cierpienia.
Zrozum: zazdrość najczęściej i najboleśniej objawia się między
przyjaciółmi. My zakładamy, że przyjaciel odwrócił się od nas za
sprawą czegoś, co zaistniało w trakcie trwania tej relacji.
Czasem zdajemy sobie sprawę wyłącznie ze zdrady czy
sabotażu, jakich się dopuszcza, albo z tego, że nas w nieładny
sposób krytykuje, i nie rozumiemy, że inspiracją dla tych działań
jest po prostu fundamentalna zazdrość.
Musimy zrozumieć pewien paradoks: ludzi skłonnych do
zazdrości często motywuje przede wszystkim chęć stania się
naszymi przyjaciółmi. Podobnie jak Jane, takie osoby odczuwają
mieszankę rzeczywistego zainteresowania, afektu i zazdrości,
jeśli mamy jakieś cechy, które sprawiają, że czują się od nas
gorsze. Stając się naszymi przyjaciółmi, mogą tę zazdrość
ukrywać. Często posuwają się nawet dalej i dokładają wszelkich
starań, aby przyjaźń stała się jak najgłębsza i najtrwalsza. Wraz
z coraz silniejszą więzią coraz poważniejszy staje się jednak
także ich problem. Fundamentalna zazdrość, która odczuwają,
jest nieustannie pobudzana. Cechy, które stymulują w nich
poczucie bycia kimś gorszym — nasza pozycja społeczna, etyka
pracy, którą wyznajemy, to, że jesteśmy lubiani — zaczynają być
dla nich widoczne codziennie.
I jak w przypadku Jane, stopniowo konstruowana jest narracja:
osoba będąca obiektem zazdrości ma po prostu szczęście, jest
przesadnie ambitna i wcale nie aż tak doskonała. Jako nasi
przyjaciele zazdrośnicy łatwo mogą odkrywać nasze słabe
punkty i ustalać, co potencjalnie może sprawić nam największy
ból. Przyjaźniąc się z nami, dysponują także doskonałą pozycją
wyjściową do sabotowania nas, do odebrania nam małżonka, do
siania chaosu. Gdy nas atakują, często czujemy się winni i
zdezorientowani: „Może w jakiś sposób zasługuję na tę
krytykę?”. Jeśli reagujemy gwałtownie, wyłącznie potwierdzamy
ich wymysły i zapewniamy paliwo narracji o tym, że tak
naprawdę nie da się nas lubić. Zazdrośnik był naszym
przyjacielem, więc czujemy się tym bardziej zranieni i
zdradzeni, a im głębsze są nasze rany, tym większą satysfakcję
on odczuwa. Można byłoby nawet spekulować, czy zazdrośnik
nie pragnie zaprzyjaźnić się z osobą, której zazdrości właśnie
dlatego, aby zyskać moc umożliwiającą mu ranienie jej jak
najskuteczniej.
Tego rodzaju fałszywi przyjaciele są trudni do rozpracowania i
podstępni, ale zawsze pojawiają się sygnały ostrzegawcze.
Naucz się zwracać uwagę na pierwsze wrażenie. (Gdyby tylko
Mary to wiedziała!). Często wyczuwamy, że druga osoba jest
nieszczera, ale później o tym zapominamy, gdy wykonuje
przyjazne gesty. Zawsze czujemy się lepiej z ludźmi, którzy nas
lubią, zazdrośnicy doskonale o tym wiedzą. Warto zwracać się o
opinię do przyjaciół i neutralnych osób trzecich. Wielu przyjaciół
Mary uznawało Jane za przebiegłą, a nawet nieco przerażającą.
Zazdrość ze strony kogoś, kogo uważamy za przyjaciela, często
ujawnia się w nagłych spojrzeniach i uwagach, które nas
dotykają. Zazdrośnicy wykazują także tendencje do udzielania
mylących rad — zalecają coś, co wydaje się sprzeczne z naszymi
interesami, ale dobrze uzasadnione z ich strony. Chcą, żebyśmy
popełniali błędy, i często próbują znajdować sposoby, aby nas do
nich skłaniać. Każdy nasz sukces czy to, że inni zaczynają nam
poświęcać większą uwagę, powoduje, że ich prawdziwe uczucia
zaczynają się w coraz większym stopniu ujawniać.
Nie chodzi o to, że masz się stać paranoikiem, ale bądź po
prostu czujny, gdy zauważysz jakieś sygnały świadczące o
możliwej zazdrości. Naucz się rozpoznawać ludzi o
osobowościach szczególnie podatnych na uczucie zazdrości
(więcej informacji na ten temat znajdziesz w kolejnym
podrozdziale), zanim zostaniesz głęboko wciągnięty w ich
dramaty. Trudno ocenić, co zyskasz, unikając ataku zazdrości,
ale pomyśl o tym w następujący sposób: ból zadany przez
zazdrosnego przyjaciela może się odzywać i zatruwać Cię
całymi latami.
Za każdym razem, gdy przyjaciel odnosi sukces, coś we
mnie umiera.
— GORE VIDAL
Klucze do ludzkiej natury
Zazdrość jest najtrudniejsza do rozpoznania i najbardziej
nieuchwytna ze wszystkich ludzkich uczuć. Bardzo trudno jest
odróżnić zazdrość od innych emocji, które motywują określone
osoby do działania, a nawet jednoznacznie stwierdzić, że
jesteśmy obiektem ataku czyjejś zazdrości. Dlatego właśnie tak
trudno sobie z nią radzić i dlatego jest aż tak niebezpieczna.
Powód tej nieuchwytności jest prosty: prawie nigdy nie
wyrażamy odczuwanej przez siebie zazdrości bezpośrednio. Jeśli
odczuwamy gniew z powodu czegoś, co ktoś powiedział lub
zrobił, możemy z różnych przyczyn próbować go ukrywać, ale
jesteśmy świadomi, że czujemy wrogość. Poza tym nasz gniew
zawsze w końcu znajduje ujście w postaci jakiegoś
niewerbalnego zachowania. Jeśli do działania motywuje nas
gniew, to jego obiekt o tym wie i najczęściej zdaje sobie także
sprawę, co go akurat w tym konkretnym momencie wywołuje.
Zazdrość jest natomiast czymś zupełnie innym.
Zazdrość odczuwamy wszyscy, każdemu z nas zdarza się mieć
poczucie, że inni mają więcej czegoś, czego sami pragniemy —
zasobów, uwagi, szacunku. Uważamy, że zasługujemy na tyle
samo (co najmniej), ale w kwestii zapewnienia sobie tego czegoś
czujemy pewną bezradność. Jak jednak stwierdziliśmy
wcześniej, zazdrość pociąga za sobą poczucie bycia kimś
gorszym od drugiej osoby w kontekście czegoś, co jest dla nas
cenne. Do tego poczucia niższości trudno nam się, po pierwsze,
przyznać przed samymi sobą, a po drugie — co jest jeszcze
gorsze — mamy świadomość, że to, co czujemy, widzą także
inni.
Gdy zatem pojawiają się pierwsze objawy zazdrości,
natychmiast staramy się je ukryć — to, co czujemy, nie jest
zazdrością, tylko niesprawiedliwością w zakresie dystrybucji
dóbr czy uwagi, sprzeciwem wobec tej niesprawiedliwości czy
nawet gniewem. Co więcej, druga osoba nie jest tak naprawdę
lepsza od nas — ma po prostu szczęście, jest nazbyt ambitna lub
pozbawiona skrupułów. Dlatego właśnie osiągnęła to, co ma. A
ponieważ sami przekonujemy siebie, że motywuje nas nie
zazdrość, tylko coś innego, więc innym tym trudniej jest naszą
zazdrość rozpoznawać. Widzą tylko gniew, oburzenie, krytykę,
podszyte jadem komplementy i tak dalej.
W dawnych czasach ludzie, którzy odczuwali intensywną
zazdrość, mogli stosować przemoc, odbierając innym to, czego
chcieli siłą — posuwając się nawet do morderstwa. W Starym
Testamencie Kain zamordował Abla z zazdrości, bracia Józefa
wrzucili go na pustyni do jamy, by tam umarł, bo wydawało im
się, że ojciec go faworyzuje, król Saul kilkakrotnie próbował
zabić młodszego od siebie, przystojnego i wszechstronnie
uzdolnionego Dawida, aż w końcu oszalał z zazdrości.
W dzisiejszych czasach ludzi charakteryzuje jednak znacznie
większa świadomość poprawności politycznej — nie są tak
bezpośredni, potra ą kontrolować wszelkie własne otwarcie
agresywne impulsy i ukrywać to, co czują. Zamiast stosować
przemoc, zazdrośnicy sabotują naszą pracę, rujnują relacje,
niszczą reputację i dręczą nas krytyką, której celem są nasze
najbardziej pierwotne kompleksy. Umożliwia im to krzywdzenie
nas bez utraty własnej pozycji społecznej, a ludzie, przeciwko
którym się zwracają, nawet nie podejrzewają, że motywuje ich
zazdrość. Na własne potrzeby zazdrośnicy także zresztą
usprawiedliwiają swoje działania koniecznością położenia kresu
temu, co uważają za brak równowagi lub niesprawiedliwość.
Jeśli ktoś jest na nas wściekły i działa na tej podstawie, możemy
przeanalizować gniew, jaki odczuwa, i obmyślić sposób na jego
rozładowanie lub ustalić, jak się przed nim bronić. Zazdrości
jednak zwykle nie widzimy, więc wrogie działania podejmowane
przez zazdroszczącą nam osobę w nieuchronny sposób nas
dezorientują, co podwaja ból, którego doświadczamy. „Dlaczego
inni nagle stali się dla mnie tak chłodni?”, „Dlaczego ten projekt
tak
niespodziewanie
przepadł?”,
„Dlaczego
zostałem
zwolniony?”, „Dlaczego ta osoba jest przeciwko mnie?”.
Twoim
zadaniem
jako
badacza
ludzkiej
natury
jest
doprowadzenie do mistrzostwa umiejętności wykrywania
zazdrości. Powinieneś bezwzględnie analizować i z determinacją
docierać do korzeni tego, co motywuje innych. Sygnały
świadczące o tym, że przesłanką określonych działań innych
ludzi jest zazdrość, są dosyć trudne do rozpoznania, ale istnieją
i da się opanować ich język, jeśli poświęcimy temu nieco wysiłku
i nauczymy się subtelności w kwestii określania różnorodnych
stanów emocjonalnych. Pomyśl o tym jak o wyzwaniu
intelektualnym. Dzięki umiejętności rozszyfrowywania zazdrości
nie będziesz odczuwać aż takiej dezorientacji. Spoglądając
wstecz, będziesz wiedział, że stawałeś się obiektem ataków
zazdrości, co ułatwi Ci ograniczanie ich skutków. Poznasz
sposoby
rozpoznawania
z
wyprzedzeniem
sygnałów
ostrzegawczych informujących o takich atakach oraz dowiesz
się, jak je neutralizować lub odpierać. Wiedząc o tym, jaki
utajony ból niesie ze sobą każdy dobrze wymierzony atak
zazdrości, oszczędzisz sobie emocjonalnych ran, które mogą się
jątrzyć całymi latami. I nie popadniesz w paranoję, tylko
nauczysz się lepiej odróżniać fałszywych przyjaciół (lub
współpracowników) od prawdziwych, takich, którym możesz
naprawdę ufać.
Zanim rozpoczniemy analizę subtelności emocji związanych z
zazdrością, musisz wiedzieć, że rozróżniamy zazdrość pasywną i
aktywną. Każdy z nas każdego dnia w nieuchronny sposób
odczuwa ukłucia zazdrości, bo podświadomie obserwujemy
osoby z naszego otoczenia i wyczuwamy, że mogą mieć czegoś
więcej. Życie społeczne jest tak skonstruowane, że zawsze
znajdzie się ktoś, kto przewyższa nas pod względem zasobności,
inteligencji, umiejętności wzbudzania sympatii i tak dalej. Gdy
te ukłucia zazdrości osiągają poziom świadomości i zaczynają
być w pewien sposób dokuczliwe, zdarza nam się mówić coś
bolesnego lub złośliwego, bo dzięki temu uwalniamy własne
emocje, ale zasadniczo gdy doświadczamy takiej pasywnej
odmiany zazdrości, nie robimy nic, co mogłoby w jakikolwiek
znaczący sposób zaszkodzić relacji z przyjacielem czy
współpracownikiem. Wykrywając zatem u innych oznaki
pasywnej zazdrości (w rodzaju drobnych złośliwostek czy
zdawkowo-negatywnych komentarzy), nie warto zwracać na nie
uwagi, bo wynikają po prostu z faktu, że jesteśmy istotami
społecznymi.
Czasami jednak pasywna zazdrość staje się aktywna.
Fundamentalne poczucie niższości bywa zbyt silne do
opanowania, co prowadzi do wrogości, której nie jest w stanie
rozładować byle komentarz czy złośliwostka. Długotrwałe
pielęgnowanie w sobie zazdrości może być bolesne i frustrujące,
a poczucie usprawiedliwionego oburzenia wobec osoby, której
zazdrościmy, bywa wyjątkowo ożywcze. Działania, których
motywacją jest zazdrość, robienie czegoś, aby zaszkodzić
drugiej osobie, przynosi zazdrośnikom satysfakcję, jak w
przypadku Jane, ale jest ona krótkotrwała, bo tego rodzaju
ludzie szybko znajdują sobie nowy obiekt zazdrości.
Twoim celem powinno być wykrywanie tej dokuczliwej postaci
zazdrości, zanim stanie się ona niebezpieczna. Możesz to robić
na trzy sposoby: poznając wysyłane przez innych sygnały
świadczące o zazdrości, dowiadując się, jacy ludzie (w
kontekście typów osobowości) wykazują szczególną skłonność
do
działań
motywowanych
zazdrością,
oraz
poznając
okoliczności i uwarunkowania, które mogą wywoływać u innych
aktywną
zazdrość.
Wszystkich
możliwych
działań
motywowanych zazdrością nie da się rozpoznać — jesteśmy po
prostu zbyt efektywni w jej ukrywaniu — ale dzięki tym trzem
narzędziom deszyfrującym zyskasz większe szanse powodzenia.
Oznaki zazdrości
Oznaki zazdrości są subtelne, ale ich przebłyski wykazują
tendencję do ujawniania się i da się je wykryć, jeśli jesteśmy
spostrzegawczy. Pojedyncze oznaki tego rodzaju mogą
wskazywać, że obserwowana przez nas zazdrość jest pasywna
lub po prostu niezbyt intensywna. Zanim wejdziesz w tryb
alarmowy, powinieneś poszukać kombinacji tych oznak lub
sprawdzić, czy się powtarzają, czy tworzą jakiś wzorzec.
Mikroekspresje.
Doświadczając
pierwszych
przejawów
zazdrości, nie jesteśmy przygotowani, aby na własny użytek
uznać, że to coś innego, więc wykazujemy tendencję do
dostrzegania świadczących o niej sygnałów skuteczniej niż
później. Właśnie dlatego pierwsze wrażenia są często
najistotniejsze i należy zwracać na nie szczególną uwagę.
Zazdrość najlepiej widać w oczach. Po łacinie zazdrość to
invidia, a źródłosłów tego wyrazu oznacza „świdrować kogoś
oczyma, przeszywać go spojrzeniem jak sztyletem”. Dawne
znaczenie tego słowa wiązało się ze „złym okiem” i
przekonaniem, że za pomocą spojrzenia można rzucić na kogoś
klątwę i zycznie go skrzywdzić.
Oczy to zatem faktycznie istotny wskaźnik, ale mikroekspresje
związane z zazdrością wpływają na całokształt wyrazu twarzy.
Widać, że zazdrośnik błyskawicznie przewierca nas oczyma z
wyrazem twarzy sugerującym pogardę z dodatkiem wrogości.
Wygląda jak dziecko, które poczuło się oszukane. Gdy ktoś
spogląda na nas w ten sposób, kąciki jego ust często skierowane
bywają w dół, nos sprawia wrażenie szyderczo zadartego, a
podbródek jest wysunięty do przodu. Takie spojrzenie jest
zwykle nieco zbyt bezpośrednie i zbyt powłóczyste, ale
zasadniczo trwa zaledwie sekundę lub dwie. Zazwyczaj
towarzyszy mu wymuszony, fałszywy uśmiech. Często tego
rodzaju spojrzenia można dostrzec przypadkiem, gdy nagle
odwracamy głowę w kierunku danej osoby, lub poczuć na sobie
jej palący wzrok, gdy na nią bezpośrednio nie patrzymy.
Niemiecki lozof Arthur Schopenhauer (1788 – 1860) opracował
szybki sposób na wykrywanie tego rodzaju spojrzeń i testowanie
ich pod kątem zazdrości. Poinformuj potencjalnego zazdrośnika,
że przydarzyło Ci się coś dobrego — że dostałeś awans,
poznałeś kogoś interesującego czy podpisałeś umowę na
wydanie książki. Na jego twarzy zauważysz ulotny wyraz
rozczarowania, a ton jego głosu, gdy będzie Ci gratulować,
ujawni napięcie i zniecierpliwienie. Możesz także powiedzieć
komuś takiemu, że spotkało Cię jakieś nieszczęście, i zwrócić
uwagę na niekontrolowaną mikroekspresję radości z powodu
Twojego bólu, będącą wyrazem emocji powszechnie znanej jako
Schadenfreude. Oczy zazdrośnika na chwilę wtedy rozbłyskują.
Zazdrośnicy nie są w stanie powstrzymać uczucia pewnego
rodzaju radości, gdy słyszą o pechu tych, którym zazdroszczą.
Jeśli dostrzegasz takie spojrzenia podczas pierwszych kilku
spotkań z określoną osobą — tak jak w przypadku Mary i Jane —
i pojawiają się one częściej niż raz, bądź czujny, bo w Twoje
życie właśnie wkracza niebezpieczny zazdrośnik.
Toksyczne pochwały. Właściwy atak zazdrości często
poprzedzają jej niewielkie ukłucia — kąśliwe komentarze, w
fachowy sposób sformułowane tak, aby Cię dotknąć. Jedną z ich
powszechnie spotykanych postaci są dwuznaczne pochwały.
Załóżmy, że ukończyłeś jakiś projekt — książkę, lm czy inne
twórcze przedsięwzięcie — i wstępne reakcje ogółu są całkiem
pozytywne. Zazdrośnik skomentuje to jednak tak, aby
podkreślić, że zaczniesz teraz lepiej zarabiać, sugerując, że
zasadniczo właśnie z tego powodu zająłeś się tą sprawą. Ty
oczekujesz pochwały za samą swoją pracę i wysiłek, jaki w nią
włożyłeś, a ktoś zamiast tego insynuuje, że zrobiłeś to dla
pieniędzy, że się sprzedałeś. Jesteś zdezorientowany — ktoś Cię
chwali, ale w sposób, który sprawia, że czujesz się
niekomfortowo. Poza tym komentarze tego rodzaju pojawiają się
w niezwykle trafnie dobranych momentach, w których mogą
wywoływać maksymalne wątpliwości i najwięcej szkód, na
przykład tuż po tym, jak otrzymujemy dobre nowiny i czujemy
przypływ radości.
Podobnie zauważenie naszego sukcesu przez zazdrośników
może iść w parze z odniesieniem tegoż sukcesu do najmniej
pożądanych odbiorców, do fanów czy konsumentów, którzy
delikatnie mówiąc, nie są naszą wymarzona grupą docelową.
„Cóż, jestem pewien, że wierchuszka na Wall Street na pewno
będzie zachwycona”. Coś takiego pojawia się zwykle między
innymi, zwykłymi komentarzami, ale za sprawą odpowiedniego
skojarzenia w naszej głowie rodzi się poczucie winy. Często
zazdrośnicy zaczynają także wychwalać coś, gdy to stracimy —
pracę, dom w miłej okolicy, współmałżonka, który nas opuścił.
„To był piękny dom. Jaka szkoda” — mówią to tonem, który
wydaje się współczujący, ale ma nieprzyjemny efekt. Toksyczne
pochwały prawie zawsze oznaczają zazdrość. Zazdrośnicy czują,
że powinni nas pochwalić, ale dominującym uczuciem, którego
doznają, jest fundamentalna wrogość. Jeśli ktoś ma zwyczaj
chwalenia Cię w ten sposób, jeśli doświadczysz czegoś takiego
więcej niż raz, to z dużym prawdopodobieństwem masz do
czynienia z osobą, w której wnętrzu kipi coś znacznie bardziej
intensywnego.
Obgadywanie. Ludzie lubią plotkować, zwłaszcza o wspólnych
znajomych, więc możesz być pewien, że plotkują także o Tobie.
Plotki są częstą przykrywką dla zazdrości, wygodnym sposobem
dawania jej upustu poprzez dzielenie się z innymi złośliwymi
pogłoskami i wyssanymi z palca historyjkami. Gdy plotkarze
obmawiają innych za ich plecami, można dostrzec, że ich oczy
zaczynają błyszczeć, a głos staje się znacznie bardziej ożywiony
— plotkowanie daje im radość porównywalną z Schadenfreude.
Cieszy ich formułowanie wszelkiego rodzaju negatywnych opinii
o znajomych. Częstym tematem ich plotek bywa to, że nikt nie
jest aż tak wspaniały, jak mogłoby się wydawać, i że ludzie nie
są tacy, jakich udają.
Jeśli kiedykolwiek nabierzesz podejrzeń, że ktoś rozsiewa o
Tobie pogłoski o subtelnie lub mniej subtelnie negatywnej
wymowie, powinieneś natychmiast wzmóc czujność. Na aktywną
zazdrość wskazuje w takim przypadku to, że choć określona
osoba jest Twoim przyjacielem, to jednak czuje potrzebę
dawania upustu swojej skrywanej wrogości w obecności osoby
trzeciej, zamiast zachowywać tę wrogość dla siebie. Gdy
zauważysz, że Twoi przyjaciele lub współpracownicy nagle, bez
wyraźnego powodu, zaczynają okazywać Ci chłód, którego nie
doświadczałeś wcześniej, to źródłem ich zachowania mogą być
właśnie plotki i warto to sprawdzić. Pamiętaj też, że seryjni
plotkarze nigdy nie bywają lojalnymi i godnymi zaufania
przyjaciółmi.
Przyciąganie i odpychanie. Z opowieści o Jane Williams
można wyciągnąć wniosek, że zazdrośnicy z upodobaniem
wykorzystują przyjaźń i intymność, aby ranić ludzi, którym
zazdroszczą. Wykazują niezwykłą żarliwość, chcąc zostać
naszym przyjacielem. Poświęcają nam całą swoją uwagę. Gdy w
jakikolwiek sposób odczuwamy niepewność, bywa to bardzo
skuteczne. Chwalą nas nieco zbyt wylewnie i zaczynają to robić
nieco zbyt wcześnie. Zbliżając się do nas, mogą gromadzić
istotne informacje i wynajdować nasze słabe punkty. I nagle,
gdy już zaangażujemy się emocjonalnie, zaczynają nas w ostry
sposób krytykować. Ich krytyka wywołuje w nas dezorientację,
bo nie wiąże się z niczym, co zrobiliśmy, ale i tak mamy
poczucie winy. Następnie powracają do stanu początkowego i
wzorzec zaczyna się powtarzać. Zostajemy uwięzieni pomiędzy
żarliwą przyjaźnią a okazjonalnym bólem, który nam zadają.
Krytykując nas, wykazują się mistrzostwem w uwypuklaniu
wszelkich możliwych wad naszego charakteru czy też słów,
których moglibyśmy żałować — i nadawaniu im kolosalnego
znaczenia. Są jak prawnicy gromadzący przeciwko nam materiał
dowodowy. Gdy mamy już dość i uznajemy, że zaczniemy się
bronić, krytykować z kolei ich albo zakończymy przyjaźń, zwykle
zaczynają przypisywać nam złośliwość czy nawet okrucieństwo i
rozpowiadać o tym innym. W ich przeszłości nietrudno znaleźć
inne intensywne relacje, które się rozpadły w dramatyczny
sposób — zawsze z winy drugiej osoby. Źródłem tego wzorca, a
przy okazji czymś, co stosunkowo trudno wychwycić, jest fakt,
że tacy ludzie celowo wybierają sobie na przyjaciół osoby,
którym zazdroszczą jakiejś cechy, a następnie subtelnie je
torturują.
Ogólnie rzecz biorąc, krytyka skierowana przeciwko Tobie,
która wydaje się szczera, ale niezwiązana bezpośrednio z
czymkolwiek, co faktycznie zrobiłeś, jest zazwyczaj silną oznaką
zazdrości. Zazdrośnikom zależy na tym, aby nękać nas i
przytłaczać czymś negatywnym, z jednej strony nas raniąc, a z
drugiej ukrywając wszelkie oznaki zazdrości.
Rodzaje zazdrośników
Według psychoanalityczki Melanie Klein (1882 – 1960) istnieją
osoby podatne na odczuwanie zazdrości przez całe życie, a
zaczyna się to we wczesnym dzieciństwie. W pierwszych
tygodniach i miesiącach życia matka i niemowlę są niemal
całkowicie nierozłączni. Potem jednak niemowlęta muszą radzić
sobie z nieobecnością matki przez dłuższy czas, co pociąga za
sobą bolesną konieczność wprowadzania zmian we własnym
zachowaniu. Niektóre niemowlęta są przy tym bardziej wrażliwe
od innych i silniej przeżywają to, że matka może się czasowo
wycofywać. Chciwie domagają się pożywienia i uwagi.
Uświadamiają sobie obecność ojca, z którym muszą rywalizować
o względy matki. Mogą także zacząć uświadamiać sobie
obecność rodzeństwa, które postrzegają jako rywali. Klein,
która
specjalizowała
się
w
badaniach
nad
okresem
niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa, zauważyła, że niektóre
dzieci odczuwają większą niż inne wrogość i niechęć w stosunku
do ojca i rodzeństwa za sprawą uwagi, jaką te osoby przyciągają
ich (zazdrośników) kosztem, a w stosunku do matki za to, że nie
otrzymują od niej wystarczająco wiele.
Istnieją oczywiście rodzice, którzy wytwarzają lub intensy kują
tego rodzaju zazdrość, faworyzując jedne dzieci kosztem innych
czy celowo się wycofując, aby zwiększyć stopień ich
uzależnienia od siebie. Niemowlęta czy też dzieci odczuwające
taką zazdrość wcale nie okazują wdzięczności i nie uważają, że
są kochane za sprawą poświęcanej im uwagi, ale przeciwnie,
czują się stale z czegoś wyzute i nieusatysfakcjonowane.
Powstaje wzorzec, który będzie obecny w całym ich dalszym
życiu — stają się dziećmi (a później dorosłymi), dla których nic
nigdy nie będzie wystarczająco dobre. Wszystkie potencjalnie
pozytywne doświadczenia ogranicza w ich przypadku poczucie,
że powinny mieć więcej lub coś lepszego. Czegoś im brakuje i
wyobrażają sobie, że to inni pozbawiają ich tego, co powinni
mieć.
Zaczynają
obserwować
najdrobniejsze
oznaki
wszystkiego, co mają inni, a czego brakuje im samym. Staje się
to ich życiową pasją.
Większość z nas doświadcza w dzieciństwie chwil, w których
czujemy, że inna osoba przyciąga uwagę, na którą zasługujemy
my, ale jesteśmy w stanie przeciwstawić im chwile, w których
doświadczamy niezaprzeczalnej miłości i wdzięczności za nią, co
zapewnia nam równowagę. Z wiekiem zaczynamy przelewać
tego rodzaju pozytywne emocje na szereg osób — na
rodzeństwo, nauczycieli, mentorów, przyjaciół, kochanków i
małżonków. Na przemian pragniemy więcej i jesteśmy
względnie zadowoleni i wdzięczni za to, co mamy. Osoby
skłonne do zazdrości nie doświadczają jednak życia w taki
sposób. Zamiast tego przelewają swoją pierwotną zazdrość i
wrogość na tych, którzy ich, jak uważają, rozczarowali lub
zranili. Chwile zadowolenia i wdzięczności są w ich przypadku
rzadkie lub nie pojawiają się w ogóle. Zawsze mówią sobie:
„Potrzebuję więcej, chcę więcej”.
Zazdrość wiąże się z bolesnymi emocjami, więc jednostki o
takim typie osobowości opracowują długoterminowe strategie
łagodzenia lub tłumienia negatywnych uczuć, których
doświadczają. Dyskredytują wszystko i wszystkich, których
można byłoby uznać za dobrych. Oznacza to, że według nich tak
naprawdę nie istnieją ludzie, którym warto byłoby zazdrościć.
Albo stają się wyjątkowo niezależni. Skoro inni nie będą im do
niczego potrzebni, sami nie będą narażeni na żadne
scenariusze, w których mogłaby pojawić się zazdrość. A w
skrajnych przypadkach poddają się autodewaluacji. Nie
zasługują w życiu na nic dobrego, więc nie muszą konkurować z
innymi o uwagę i pozycję. Według Klein te powszechnie
spotykane strategie mają kruche podstawy i rozpadają się pod
wpływem stresów wywoływanych na przykład spowolnieniem
kariery, napadami depresji czy zranieniem ego. Zazdrość, której
tacy ludzie doświadczali w najwcześniejszych latach życia, stale
w nich jest, utajona i przygotowana tak, aby mogli skierować ją
na innych. Oni dosłownie poszukują ludzi, którym mogliby
zazdrościć, aby ponownie przeżywać pierwotne emocje.
Takie osoby, w zależności od ich konstrukcji psychicznej, można
zaliczyć do kilku grup. Warto nauczyć się odpowiednio wcześnie
rozpoznawać ich poszczególne kategorie, bo właśnie należący
do nich ludzie są najbardziej skłonni do działań motywowanych
zazdrością. Oto pięć klasycznych odmian zazdrośników,
sposobów, w jakie zwykle ukrywają swoje inklinacje, i typowych
trybów ataku, jakie stosują.
Niwelator. Gdy spotykamy kogoś takiego po raz pierwszy, może
się wydawać zabawny i interesujący. Niwelatorzy miewają
skłonność do szelmowskiego poczucia humoru. Dobrze
wychodzą im drwiny z tych, którzy są u władzy, i spuszczanie
powietrza z pretensjonalnych bubków. Wydaje się też, że mają
nosa do niesprawiedliwości i niegodziwości tego świata. Od
innych ludzi, naprawdę empatycznych wobec słabszych,
niwelatorzy różnią się jednak tym, że nie są w stanie przyznać,
że ktoś jest wybitny, i to docenić, chyba że ten ktoś nie żyje.
Mają kruche ego. Ci, którzy coś osiągnęli w życiu, sprawiają, że
niwelatorzy czują się niepewnie. Są bardzo podatni na poczucie
niższości. Zazdrość odczuwaną początkowo wobec tych, którzy
odnoszą sukcesy, szybko zaczynają maskować oburzeniem.
Wyrzekają na ludzi sukcesu, zarzucając im, że przechytrzyli
system, że są stanowczo zbyt ambitni albo że po prostu mają
szczęście i wcale nie zasługują na uznanie. Przyzwyczajają się
do kojarzenia osiągnięć z niesprawiedliwością, to sposób, w jaki
koją własne kompleksy.
Da się zauważyć, że takie osoby potra ą wydrwiwać innych, ale
niezbyt dobrze znoszą żarty na własny temat. Często cenią
kulturę, którą trudno uznać za wysoką, i różnego rodzaju
śmieci, bo przeciętność nie pobudza ich kompleksów. Poza
cynicznym poczuciem humoru ludzi o tego typu osobowości
można rozpoznać po tym, w jaki sposób mówią o własnym życiu:
uwielbiają opowiadać o niezliczonych niesprawiedliwościach,
jakich doznali. I zawsze są bez winy. Takim ludziom można
byłoby zaproponować, aby zostali zawodowymi krytykami —
mogliby wtedy wykorzystywać swoje umiejętności do
dyskredytowania tych, którym potajemnie zazdroszczą, i jeszcze
dostawać za to pieniądze.
Ich głównym celem jest sprowadzanie wszystkich innych do
wspólnego mianownika przeciętności, którą sami sobą
reprezentują. Czasem oznacza to sprowadzanie do jednego,
przeciętnego poziomu nie tylko ludzi, którzy osiągają sukcesy
lub mają władzę, ale także takich, którym jest dobrze, którzy
wydają się bardzo zadowoleni z życia czy którzy mają zbyt
daleko idące poczucie celowości własnych działań — czego
niwelatorom brakuje.
Uważaj na takie osoby, zwłaszcza w miejscu pracy, bo potra ą
sprawiać, że zaczniesz mieć poczucie winy w kontekście
własnych dążeń do doskonałości. Zaczynają od pasywnoagresywnych
komentarzy,
w
których
pobrzmiewa
niesympatyczne słowo „ambicja”, zaliczając nas być może tym
samym do kasty ciemiężycieli. Potem zaczynają nas w
wyjątkowo per dny i bolesny sposób krytykować. Mogą także
posuwać się do aktywnego sabotowania naszej pracy, co dla
własnych potrzeb uzasadniają koniecznością odpłacania nam
pięknym za nadobne i przywracania sprawiedliwości.
Zadufany w sobie wałkoń. We współczesnym świecie wielu
ludzi ma słuszne poczucie, że zasługują na sukcesy i dobre
życie, rozumiejąc przy tym zazwyczaj, że będzie to wymagało
poświęcenia i ciężkiej pracy. Istnieją jednak także tacy ludzie,
którzy uważają, że uwaga i rozliczne nagrody im się należą w
naturalny sposób — tylko dlatego, że są. Tacy zadufani w sobie
wałkonie bywają zwykle dosyć narcystyczni. Piszą na przykład
ledwie konspekt powieści lub scenariusza, który chodził im po
głowie, lub wpadają na „pomysł” doskonałego interesu,
i uważają, że to wystarczy, by przyciągnąć uwagę i uznanie. W
głębi duszy tacy wałkonie mają jednak poważne wątpliwości czy
są w stanie osiągnąć to, czego chcą, dlatego nigdy tak
naprawdę nie uczą się dyscypliny. Gdy w ich otoczeniu są ludzie
sukcesu, którzy ciężko pracują i zasługują za to, czego dokonali,
na rzeczywisty szacunek, wałkonie uświadamiają sobie
wątpliwości na własny temat, które próbowali tłumić. I szybko
przestają być zazdrośnikami, a stają się wrogami.
Christopher Wren (1632 – 1723) był jednym z największych
geniuszy swoich czasów, wybitnym naukowcem i jednym z
czołowych architektów przełomu XVII i XVIII wieku, którego
najbardziej znanym dziełem jest katedra Świętego Pawła w
Londynie. Wren był też ogólnie lubiany przez prawie wszystkich,
z którymi pracował. Jego entuzjazm, oczywista biegłość
w kwestiach architektonicznych i to, że poświęcał pracy niemal
cały swój czas sprawiły, że zdobył popularność zarówno w
oczach opinii publicznej, jak i ludzi, którzy pracowali przy jego
projektach. Był jednak pewien człowiek, który odczuwał wobec
niego głęboką zazdrość — William Talman, mniej uzdolniony
architekt, który był asystentem Wrena przy kilku ważnych
zleceniach. Talman uważał, że ich stanowiska powinny były
zostać obsadzone odwrotnie, miał o sobie bardzo wysokie
mniemanie,
był
człowiekiem
dosyć
zgryźliwym
i
charakteryzował go wyraźny rys lenistwa.
Gdy na dwóch budowach Wrena doszło do kilku wypadków, w
których śmierć ponieśli robotnicy, Talman wszedł w tryb
przeforsowywania i zaczął oskarżać swojego szefa o
niedbalstwo. Dokopywał się do wszelkich możliwych potknięć w
długiej karierze Wrena, próbując udowodnić, że nie zasłużył on
na szacunek, jakim się cieszył. Całymi latami prowadził
kampanię mającą na celu zdyskredytowanie Wrena i zniszczenie
jego reputacji, zarzucając mu, że nie liczy się z ludzkim życiem i
pieniędzmi, ogólnie — jest przereklamowany. Namącił tak
bardzo, że król w końcu przydzielił mu kilka ważnych zleceń,
doprowadzając Wrena do furii. Talman ciągle kradł i
przypisywał sobie wiele wprowadzanych przez Wrena innowacji.
Bezpardonowa walka z Talmanem przyprawiła Wrena o
depresję, która trwała całymi latami.
Pamiętaj, aby w środowisku pracy zachowywać szczególną
ostrożność wobec osób, które swoją pozycję zawdzięczają raczej
urokowi i politycznym gierkom niż po prostu robieniu tego, co
powinny robić. Tacy ludzie wykazują wyjątkową skłonność do
zazdrości i nienawiści wobec tych, którzy ciężko pracują i
osiągają dobre wyniki. To osoby, które mogą zacząć Cię
oczerniać i sabotować Twoją pracę bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia.
Maniak statusu. Jako istoty społeczne my, ludzie,
przywiązujemy bardzo dużą wagę do pozycji, jakie zajmujemy
we wszelkiego rodzaju grupach. Wartość naszego statusu
oceniamy na podstawie uwagi i szacunku, jakie sobie
zapewniamy. Stale monitorujemy różnice między sobą a innymi i
stale się z innymi porównujemy. Istnieją jednak także osoby, dla
których status jest czymś więcej niż tylko sposobem ustalania
własnej pozycji społecznej — to dla nich najistotniejszy
wyznacznik własnej wartości. Takich maniaków da się
rozpoznać na podstawie zadawanych przez nich pytań — o to,
ile zarabiamy, czy mamy własny dom, w jakiej okolicy
mieszkamy, czy czasem latamy w klasie biznesowej i o wszelkie
inne drobiazgi, jakie mogą wykorzystywać w roli punktów
odniesienia. Jeżeli nasz status społeczny jest wyższy niż ten,
którym mogą pochwalić się oni, ukrywają swoją zazdrość,
pozując na osoby, które nas podziwiają, bo osiągamy sukcesy.
Jeżeli natomiast ich poziom odpowiada naszemu lub z nimi
pracujemy, zaczynają się doszukiwać wszelkich możliwych
przejawów faworyzowania nas ich kosztem czy przywilejów,
które my mamy, a oni nie, po czym w podstępny sposób nas
atakują, osłabiając naszą pozycję w grupie.
Dla legendy bejsbolu Reggiego Jacksona (ur. 1946) idealnym
odwzorowaniem takiego typu osobowości był jego kolega z
drużyny Yankees, Graig Nettles. Jackson uważał, że Nettles
przywiązuje ogromną wagę do tego, co według niego w
kontekście uwagi i apanaży otrzymują inni, a on nie. Zawsze
dyskutował o wynagrodzeniach i porównywał kwoty, które
otrzymywał sam z tym, ile zarabiali inni. Jacksonowi zazdrościł
nie tylko pieniędzy, ale także uwagi, jaką poświęcały mu media.
Jackson zapracował sobie na pensję i uwagę, jaką przyciągał,
umiejętnościami w roli pałkarza i barwną osobowością, ale
zazdrosny Nettles widział to inaczej. Uważał, że Jackson po
prostu wie, jak pogrywać z mediami i przypochlebiać się
właścicielowi klubu Yankees George’owi Steinbrennerowi.
Uznał, że Jackson jest manipulantem. Zazdrość Nettlesa
ujawniała się w złośliwych drwinach z Jacksona, toksycznych
pochwałach i wrogich spojrzeniach. Nettles sprawił, że
większość zawodników klubu Yankees zwróciła się przeciwko
Jacksonowi i doprowadził do tego, że życie legendy bejsbolu
stało się udręką. Jackson w swojej autobiogra i pisał o nim tak:
„Zawsze miałem wrażenie, że stoi za mną i jest gotów wbić mi
nóż w plecy”. Czuł także, że w zazdrości Nettlesa tkwi skrywany
rasizm, tak jakby czarny sportowiec nie mógł zarabiać znacznie
więcej niż biały.
Maniaków statusu można rozpoznać po tym, że sprowadzają
wszystko do kwestii materialnych. Gdy wypowiadają się na
temat ubrań, które nosimy, czy samochodu, jakim jeździmy,
wydają się koncentrować na tym, ile trzeba było za te rzeczy
zapłacić, a dodatkowo można w ich zachowaniu dostrzec coś
dziecinnego, jakby przeżywali rodzinny dramat, mając poczucie,
że zostali oszukani przez rodzeństwo, które dostało coś
lepszego. Nie daj się zwieść pozorom, temu, że ktoś taki jeździ
starym samochodem czy nosi tanie ubrania. Ludzie o takim
typie osobowości często próbują potwierdzać wyższość swojego
statusu, pozując na przeciwników konsumpcjonizmu i
idealistycznych hipisów, a jednocześnie skrycie tęsknią za
luksusami, których nie mogą mieć, bo wymaga to ciężkiej pracy.
Jeśli w Twoim otoczeniu są takie osoby, po pierwsze, staraj się
umniejszać lub ukrywać wartość tego, co masz, aby nie
wywoływać ich zazdrości, a po drugie, jak najczęściej nawiązuj
w rozmowach do tego, co mają oni, a także do ich zdolności i
statusu.
Przylepa. We wszelkiego rodzaju środowiskach związanych z
władzą (które przypominają dwory) nieuchronnie znajdziemy
ludzi, których jednostki odnoszące sukcesy lub mające władzę
przyciągają nie dlatego, że wzbudzają ich podziw, ale za sprawą
skrywanej zazdrości. Tacy ludzie znajdują sposoby, aby się do
takich wybitnych postaci zbliżać w roli przyjaciół lub
asystentów. I stają się użyteczni. Pod pewnymi względami
podziwiają swojego szefa, ale w głębi duszy uważają, że
zasługują na część poświęcanej mu uwagi bez włożenia w to
ciężkiej pracy. Im dłużej znajdują się w kręgu człowieka
sukcesu, tym bardziej to uczucie ich dręczy. Mają talent, mają
marzenia — więc dlaczego uprzywilejowana ma być tylko osoba,
dla której pracują? Dobrze radzą sobie z ukrywaniem trawiącej
ich zazdrości, bo umieją w przesadny sposób okazywać zachwyt
swoim patronom, ale tak naprawdę przyłączają się do nich
dlatego, że ranienie osoby, która ma więcej, zapewnia im
pewnego rodzaju satysfakcję. Ciągnie ich do potężnych ludzi, bo
pragną ich w jakiś sposób krzywdzić.
Skrajnym przykładem jednostki o takim typie osobowości jest
Yolanda Saldivar (ur. 1960), która najpierw założyła o cjalny
fanklub popularnej piosenkarki Seleny, a następnie została
szefową sieci jej sklepów odzieżowych, zapewniając sobie w ten
sposób sporą władzę. Nikt nie przypochlebiał się Selenie
bardziej niż ona. Ponieważ jednak bardzo zazdrościła Selenie
sławy i w związku z tym odczuwała wobec niej coraz większą
wrogość, zaczęła przywłaszczać sobie
rmowe pieniądze,
uważając, że w pełni jej się one należą. Kiedy dowiedział się o
tym ojciec Seleny, zaczęła przygotowywać się do pozbawienia
piosenkarki życia, czego ostatecznie dokonała w 1995 roku.
Ludzie o tego typu osobowości mają pewną cechę, która jest
dosyć charakterystyczna dla wszystkich zazdrośników: brakuje
im wyraźnie określonego celu w życiu (więcej informacji na ten
temat znajdziesz w rozdziale 13.). Nie znają swojego powołania,
mogą — jak uważają — robić wiele rzeczy i często próbują
różnych zajęć. Tułają się tu i tam, czując wewnętrzną pustkę. W
naturalny sposób zazdroszczą tym, którzy działają z poczuciem
celu, i w końcu przyklejają się do ich życia, aby po pierwsze,
zapewnić sobie choć trochę tego, czego im brakuje, a po drugie,
skrzywdzić swojego patrona.
Zasadniczo należy uważać na osoby, które za bardzo chcą do
nas dołączać, za bardzo pragną być przydatne. Tacy ludzie
próbują wciągać nas w relację nie za sprawą własnych
doświadczeń i kompetencji, ale poprzez pochlebstwa i uwagę,
jaką nam poświęcają. Następnie gromadzą wszelkie możliwe
informacje na nasz temat i przypuszczają atak, rozpowiadając je
lub plotkując na prawo i lewo, czym naturalnie szkodzą naszej
reputacji. Naucz się zatrudniać takich pracowników i pracować
z takimi ludźmi, którzy są nie tylko mili w obejściu, ale mają
także doświadczenie.
Zakompleksiony mistrz. Dla niektórych ludzi osiągnięcie
wysokiej pozycji oznacza, że ich wysoka opinia o sobie jest
uzasadniona, co z kolei pozytywnie wpływa na ich poczucie
własnej wartości. Istnieją jednak także ludzie nieco lękliwi, u
których zajmowanie wysokich stanowisk pogłębia starannie
ukrywane kompleksy. Tacy ludzie w skrytości ducha wątpią, czy
są tych stanowisk godni, i z zazdrością przyglądają się innym
ludziom, być może bardziej utalentowanym, nawet jeżeli
zajmują oni niższe stanowiska.
Pracujemy dla takich ludzi, zakładając, że są pewni siebie i
stanowczy. Przecież gdyby szef taki nie był, nie byłby szefem!
Pracujemy wyjątkowo ciężko, aby zrobić na kimś takim
wrażenie i dowieść, że jesteśmy godni zaufania, ale po kilku
miesiącach nagle zostajemy zdegradowani lub zwolnieni, co nie
ma większego sensu, bo osiągaliśmy bez wątpienia dobre
wyniki. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że mamy do
czynienia z zakompleksionym mistrzem, bezwiednie jego
kompleksy uruchomiliśmy i doprowadziliśmy do tego, że w
siebie zwątpił. Tacy ludzie skrycie zazdroszczą nam młodości,
energii, tego, że jesteśmy obiecujący, i oznak talentu. A jeszcze
gorzej, jeśli mamy zdolności społeczne, a oni nie. To, że nas
zwalniają lub degradują, takie osoby wspierają zawsze
określoną narracją, którą sobie wymyślają, więc właściwie nie
jesteśmy w stanie poznać prawdy.
Właśnie taki typ osobowości ma Michael Eisner, który przez
dwadzieścia lat był wszechwładnym prezesem studia Disneya.
W 1995 roku Eisner zwolnił swojego zastępcę i szefa studia
lmowego Je reya Katzenberga, rzekomo z powodu zbyt
szorstkiego obejścia i nieumiejętności pracy w zespole. Prawda
była jednak taka, że Katzenberg odniósł na swoim stanowisku
zbyt wielki sukces: lmy, których produkcję nadzorował, stały
się głównym źródłem dochodów studia Disneya. Wszystko,
czego dotykał, zamieniało się w złoto. Eisner nigdy się do tego
przed sobą nie przyznał, ale wyraźnie zazdrościł Katzenbergowi
talentu, więc zaczął odczuwać wobec niego wrogość. Ten
wzorzec powtarzał się zresztą raz za razem, gdy zatrudniał
kolejnych kreatywnych ludzi.
Przyjrzyj się ludziom zajmującym wyższe od Twojego stanowiska
pod kątem oznak ich niepewności i zazdrości. Takie osoby
zawsze zwalniają innych z dziwnych powodów. Doskonałe
raporty, które im przedkładamy, nie wzbudzają w nich
szczególnej radości. Pamiętaj, aby zawsze dmuchać na zimne,
sprawiając, że na Twoim tle będą się sobie wydawali lepsi, i
zaskarbiając sobie w ten sposób ich zaufanie. Wmawiaj im, że
Twoje genialne pomysły to ich pomysły. Niech to oni zbierają
pochwały za Twoją ciężką pracę. Twój czas, aby zabłysnąć,
nadejdzie, ale nie stanie się tak, jeśli będziesz beztrosko
pobudzać kompleksy takich ludzi.
Wyzwalacze zazdrości
Pewni ludzie są bardziej skłonni do zazdrości niż inni, ale należy
także pamiętać, że zdarzają się okoliczności, które są w stanie
wywołać zazdrość niemal u każdego z nas. W takich sytuacjach
musisz zachowywać wyjątkową czujność.
Najczęstszym wyzwalaczem zazdrości jest nagła zmiana
statusu, która wpływa na charakter naszych relacji z
przyjaciółmi i współpracownikami. Dotyczy to zwłaszcza osób z
naszej własnej grupy zawodowej i jest znane od dawien dawna.
Jak w VIII wieku p.n.e. zauważył Hezjod: „Garncarz zazdrości
garncarzowi, rzemieślnik rzemieślnikowi, pisarz pisarzowi”. Gdy
odnosimy sukces w swojej dziedzinie, inni, którzy zajmują się
tym samym i mają podobne aspiracje, ale wciąż go nie osiągnęli,
w naturalny sposób zaczynają nam zazdrościć. W takich
sytuacjach należy pamiętać o tym, aby być tolerancyjnym, bo
gdyby stało się na odwrót, prawdopodobnie czulibyśmy się tak
samo. Nie należy zatem brać ich płytkich pochwał i
zawoalowanej krytyki aż tak bardzo do siebie. Warto natomiast
pamiętać, że u niektórych z tych ludzi zazdrość może się
uaktywnić i okazać się niebezpieczna.
W dobie renesansu artyści, którzy nagle dostawali zlecenia,
stawali się obiektami zazdrości swoich rywali, często wyrażanej
w wyjątkowo okrutny sposób. Michał Anioł na pewno zazdrościł
młodszemu i także niezwykle utalentowanemu Rafaelowi, i
robił, co było w jego mocy, aby zepsuć mu reputację i utrudnić
pozyskiwanie zleceń. Także pisarze znani są z tego, że
małostkowo zazdroszczą innym pisarzom, zwłaszcza tym, którzy
mają szczęście zawierać bardziej intratne niż oni umowy
wydawnicze.
Najlepszym, co można zrobić w takich sytuacjach, jest sięganie
po autoironię i powstrzymywanie się od świecenia innym w oczy
naszym sukcesem, w którego osiągnięciu niewątpliwie mogła
nam przecież pomóc pewna doza szczęścia. Rozmawiając o tym
sukcesie z innymi, którzy mogliby nam zazdrościć, warto zawsze
kłaść nacisk właśnie na element szczęścia. Osobom będącym
najbliżej nas należy zaproponować wsparcie, pamiętając jednak,
żeby nie odbierały tego jako protekcjonalność. Podobnie nigdy
nie wolno chwalić jakiegoś pisarza w obecności innego pisarza
czy w ogóle artysty w obecności innego artysty, chyba że osoba,
którą chwalimy, nie żyje. A jeśli mimo wszystko zauważymy u
naszych znajomych czy współpracowników oznaki aktywnej
zazdrości, należy uciekać gdzie pieprz rośnie.
Pamiętaj, że z wiekiem, gdy ich kariera zbliża się do końca,
ludzie zaczynają mieć coraz bardziej delikatne ego i wykazują
coraz większą podatność na odczuwanie zazdrości.
Czasami najintensywniejszą nienawiść wzbudzają naturalne
talenty i umiejętności. Możemy dążyć do osiągnięcia biegłości w
danej dziedzinie, ale nie możemy przekonstruować własnej
zjologii. Niektórzy z nas rodzą się z lepszym od innych
wyglądem czy koordynacją ruchów, z niezwykle żywą
wyobraźnią
lub
otwartym
i
pełnym
wielkoduszności
charakterem. Gdy takich obdarzonych naturalnymi darami ludzi
charakteryzuje także etyczny sposób pracy i to, że mają w życiu
szczęście, zazdrość towarzyszy im wszędzie, gdzie się pojawiają.
Dodatkowo wszystko pogarsza fakt, że takie osoby często
bywają dość naiwne. Same nie czują zazdrości wobec innych,
więc w ogóle nie rozumieją tego uczucia i związanych z nim
emocji. Nieświadome niebezpieczeństw, w naturalny sposób
dają upust swoim talentom, wywołując tym samym oczywiście
jeszcze większą zazdrość. Taka właśnie była Mary Shelley —
obdarzona wspaniałą wyobraźnią i niezwykłymi zdolnościami
intelektualnymi, ale także dosyć naiwna. Co gorsza, zazdrośnicy
skrycie nienawidzą tych, którzy są odporni na zazdrość, bo za
sprawą takich ludzi ich własna zazdrosna natura staje się dla
nich tym bardziej uciążliwa, co dodatkowo pobudza w nich
pragnienie ranienia innych i przysparzania im cierpień.
Jeśli masz jakieś naturalne talenty, które sprawiają, że jesteś w
jakimś sensie lepszy od innych, musisz zdawać sobie sprawę z
wiążących się z tym niebezpieczeństw i unikać a szowania się
nimi. Zamiast tego powinieneś w strategiczny sposób
przyznawać się do pewnych wad, tłumiąc tym samym zazdrość
innych i ukrywając swoją naturalną wyższość. Jeśli masz
uzdolnienia naukowe, powinieneś dawać do zrozumienia innym,
że bardzo brakuje Ci umiejętności społecznych. Warto także,
abyś podkreślał swoje braki intelektualne w sferach
pozostających poza obszarem Twojej wiedzy fachowej.
John F. Kennedy wydawał się amerykańskiej opinii publicznej
kimś niemal zbyt idealnym. Był tak przystojny, inteligentny i
charyzmatyczny, miał tak piękną żonę, że trudno się było z nim
utożsamiać czy nawet chociażby go lubić. Gdy jednak na
początku kadencji popełnił wielki błąd, decydując o nieudanej
inwazji na Kubę (znanej jako inwazja w Zatoce Świń), po czym
wziął na siebie pełną odpowiedzialność za klęskę, wskaźniki
jego poparcia w sondażach wystrzeliły pod niebiosa. Ten błąd go
uczłowieczył, mimo że nie było to zamierzone. Ty także możesz
osiągnąć podobny efekt, przyznając się do błędów popełnianych
w przeszłości i wykazując pewne oznaki braku umiejętności czy
zdolności w określonych obszarach w sposób nieobniżający
Twojej ogólnej reputacji.
Częstymi obiektami zazdrości i wrogości stają się kobiety, które
osiągają sukcesy i sławę, przy czym ta zazdrość i wrogość jest
zawsze maskowana i przedstawiana jako coś innego — o takich
kobietach mówi się, że są zimne, nazbyt ambitne czy
niekobiece. Często podziwiamy ludzi, którzy osiągają wielkie
rzeczy, a podziw jest przeciwieństwem zazdrości. W obliczu
doskonałości takich ludzi nie miewamy poczucia niższości czy
niepewności. Chętnie ich także naśladujemy, wykorzystując ich
przykład jako bodziec do tego, aby próbować osiągać więcej. W
przypadku kobiet sukcesu zdarza się to jednak rzadko. Kobiety
sukcesu wywołują większe poczucie niższości, zarówno u innych
kobiet, jak i u mężczyzn („Ja miałbym być gorszy od kobiety?”),
co prowadzi do zazdrości i wrogości, a nie podziwu.
Coco Chanel, najbardziej skuteczna przedsiębiorczyni swoich
czasów (zwłaszcza w kontekście faktu, że była sierotą i miała
trudne dzieciństwo — patrz: rozdział 5.), cierpiała z powodu
tego rodzaju zazdrości przez całe życie. W 1931 roku, gdy była
na szczycie, poznała Paula Iribe’a, ilustratora i projektanta,
którego kariera wyraźnie zniżkowała. Iribe był ekspertem w
dziedzinie uwodzenia, więc mieli ze sobą wiele wspólnego. Po
kilku miesiącach związku Iribe’a zaczął jednak krytykować Coco
za ekstrawagancję i dręczyć ją z powodu innych cech, które
uważał za wady. Chciał kontrolować wszystkie aspekty jej życia.
Chanel, samotna i zdesperowana, chcąc ratować związek,
została z nim, ale później napisała o nim tak: „Moja rosnąca
sława przyćmiła jego upadającą chwałę […]. Iribe mnie kochał,
żywiąc w tajemnicy nadzieję, że mnie zniszczy”. Miłość i
zazdrość wcale się zatem wzajemnie nie wykluczają.
Kobiety sukcesu będą musiały nieść to brzemię do czasu, aż
tego rodzaju głęboko zakorzenione fundamentalne wartości nie
zmienią się, wykazując się w międzyczasie wyjątkową biegłością
w wymanewrowywaniu zazdrości i odgrywaniu pokornych.
Robert Rubin (ur. w 1938 r.), sekretarz skarbu w gabinecie Billa
Clintona, był wielkim mistrzem maskowania własnych
przymiotów i rozbrajania zazdrości. Swoją karierę zawodową
rozpoczął w 1966 roku w banku Goldman Sachs, powoli
awansował w jego strukturach, by w 1990 roku stać się jego
wiceprezesem. Był jedną z kluczowych osób, którym Goldman
Sachs zawdzięcza stanie się najpotężniejszym bankiem
inwestycyjnym na Wall Street. Pracowity i doskonale znający
nanse Rubin, piastując coraz wyższe stanowiska, stawał się
także coraz bardziej skromny w interakcjach z innymi. Podczas
spotkań, na których był wyraźnie najbardziej kompetentną
osobą, zawsze prosił o opinię najmłodszych stażem
pracowników i z wielką uwagą słuchał tego, co mieli do
powiedzenia. Pytany przez podwładnych o to, co należy zrobić w
związku z jakąś kryzysową sytuacją lub problemem, zawsze
najpierw spoglądał na nich spokojnie i pytał: „A co ty o tym
sądzisz?”. I traktował to, co mówili, zupełnie poważnie.
Jeden z byłych współpracowników Rubina powiedział o nim:
„Nikt nie był bardziej biegły w sztuczce ze skromnością niż Bob.
Zwrot »Chciałbym poznać twoją opinię« był czymś, co wygłaszał
po kilkanaście razy dziennie”. Niezwykłe jest to, że w
wyjątkowo konkurencyjnym środowisku, charakterystycznym
dla branży nansowej, Rubin zaskarbił sobie podziw tak wielu
ludzi i tak niewielu miało na jego temat do powiedzenia coś
złego. W taki właśnie sposób da się oszukiwać zazdrość —
zamiast na siebie zwracając uwagę na innych i angażując się z
nimi w istotne relacje.
Jeśli staniesz się obiektem ataku zazdrości, najlepszą strategią
jest kontrolowanie własnych emocji. Znacznie łatwiej to robić,
gdy zdajemy sobie sprawę, że chodzi właśnie o zazdrość.
Zazdrośnicy karmią się naszymi przesadnymi reakcjami — one
właśnie
zapewniają
im
możliwość
krytykowania
nas,
usprawiedliwiania własnych działań i wikłania nas w kolejne
dramaty. Za wszelką cenę zachowuj spokój. Jeśli to możliwe,
stwórz także pewien dystans w sensie zycznym — zwolnij taką
osobę, zerwij z nią kontakt, zrób, co się da. Nie miej nadziei na
to, że dasz radę w jakiś sposób naprawić relację. Twoja
wielkoduszność w tym zakresie doprowadzi wyłącznie do tego,
że zazdrośnik zacznie mieć jeszcze większe poczucie niższości. I
uderzy znowu. Broń się na wszelkie dostępne sposoby przed
przypuszczanymi przez niego publicznymi atakami i plotkami,
jakie rozpowszechnia, ale nie snuj marzeń o zemście.
Zazdrośnik to ktoś żałosny i nieszczęśliwy. Najlepszą strategią
jest zachowywanie dystansu i przyglądanie się, jak taka osoba
truje się własnym jadem, nie dysponując jakimikolwiek
możliwościami zranienia nas — tak właśnie Mary postąpiła z
Jane. Chroniczny brak poczucia szczęścia jest dla takich ludzi
wystarczającą karą.
I wreszcie być może myślisz sobie, że zazdrość jest we
współczesnym świecie zjawiskiem stosunkowo rzadkim.
Ostatecznie to prymitywne, dziecinne uczucie, a my żyjemy
przecież w czasach niezwykłego wręcz wyra nowania. Co
więcej, niezbyt wielu ludzi uznaje zazdrość za istotny czynnik
społeczny. Prawda jest jednak taka, że zazdrość jest obecnie
zjawiskiem bardziej rozpowszechnionym niż kiedykolwiek
wcześniej, głównie za sprawą mediów społecznościowych.
Media społecznościowe zapewniają nam nieustanny wgląd w
życie przyjaciół, pseudoprzyjaciół i celebrytów. To, co widzimy,
nie jest jednak pozbawionym upiększeń obrazem ich świata,
tylko mocno wyidealizowaną fasadą, jaką sami nam
przedstawiają. Widzimy tylko ekscytujące zdjęcia z wakacji,
szczęśliwe twarze ich przyjaciół i dzieci, relacje o tym, jak się
stale rozwijają, fascynujących ludzi, z którymi się spotykają,
wielkie sprawy i projekty, w które się angażują, i liczne sukcesy,
jakie osiągają w swoich przedsięwzięciach. Czy my sami też tak
dobrze się bawimy? Czy też jesteśmy tak spełnieni, jak spełnieni
wydają się oni? Czy może czegoś nam brakuje? Zasadniczo
wierzymy, i nie bez powodu, że zasługujemy na udział w dobrym
życiu, ale jeśli ludzie o podobnej do naszej pozycji społecznej
wydają się mieć więcej, to ktoś lub coś musi ponosić za to winę.
Tym, czego doświadczamy w tym przypadku jest uogólnione
poczucie niezadowolenia. Wewnątrz nas czai się zazdrość, która
tylko czeka, aby się uaktywnić, gdy coś, co przeczytamy lub
zobaczymy, zintensy kuje nasze kompleksy. Taka zazdrość
rozproszona w dużych grupach ludzi może się nawet stawać
narzędziem polityki, bo demagogowie mogą ją kierować
przeciwko pewnym osobom lub grupom ludzi, którym jest lub
wydaje się być łatwiej niż innym. Ukryta zazdrość może
jednoczyć ludzi, ale podobnie jak w przypadku jej wariantu
jednostkowego, nikt się do tego nie przyznaje ani nie da się tego
jednoznacznie stwierdzić. Publiczną zazdrość, zwłaszcza w
postaci
Schadenfreude,
można
łatwo
ukierunkowywać
przeciwko osobom publicznym, gdy doświadczają one
niepowodzeń. (Przypomnij sobie, jak ogromna wrogość narosła
wokół Marthy Stewart, gdy wydawało się, że weszła w kon ikt z
prawem). Plotki o ludziach mających władzę stają się
przemysłem.
Oznacza to coś bardzo prostego: zaczniemy znajdować wokół
siebie coraz więcej osób skłonnych do odczuwania pasywnej
zazdrości mogącej w każdej chwili — jeśli nie będziemy ostrożni
— przekształcać się w postać aktywną. Musimy być
przygotowani na odczuwanie jej skutków ze strony przyjaciół,
współpracowników i, jeśli jesteśmy osobami publicznymi, także
ogółu. W tak niespokojnym otoczeniu społecznym umiejętność
rozpoznawania oznak zazdrości i identy kowania rodzajów
zazdrośników jest absolutnie niezbędna i należy ją w sobie
bezwzględnie rozwijać. A ponieważ wszyscy jesteśmy obecnie
bardziej niż kiedykolwiek wcześniej podatni na odczuwanie
zazdrości, musimy także nauczyć się radzić sobie z własnymi
emocjami,
przekształcając
je
w
coś
pozytywnego
i
produktywnego.
Poza zazdrością
Podobnie jak większość ludzi, na pewno masz tendencję do
zaprzeczania, że w ogóle zdarza Ci się doświadczać zazdrości, a
już na pewno nie takiej, która byłaby wystarczająco silna, aby
skłaniać Cię do określonych działań. No cóż, po prostu nie
jesteś
wobec
siebie
uczciwy.
Jak
ustaliliśmy
wyżej,
uświadamiasz sobie wyłącznie oburzenie lub urazę, które
maskują początkowe ukłucia zazdrości. Musisz pokonać
naturalny opór przed doświadczaniem związanych z nią emocji,
gdy zaczynasz je odczuwać.
Wszyscy porównujemy się do innych; wszyscy czujemy
niepewność wobec tych, którzy są od nas lepsi w jakiejś
cenionej przez nas dziedzinie; i wszyscy reagujemy na coś
takiego odczuwaniem jakiegoś rodzaju zazdrości (jest to
zaprogramowane w naszej naturze, badania wykazały, że
zazdrość czują także małpy). Możesz zacząć od prostego
eksperymentu: gdy usłyszysz lub przeczytasz o nieoczekiwanym
sukcesie kogoś ze swojej dziedziny, zwróć uwagę na
nieuchronne uczucie pragnienia tego samego (ukłucie) i
pojawiającą się potem, w pewien sposób niejasną, wrogość
wobec osoby, której zazdrościsz. Dzieje się to szybko i łatwo
przegapić ten moment przejściowy, ale postaraj się to zrobić.
Doświadczanie sekwencji takich emocji jest naturalne i nie
powinno się wiązać z poczuciem winy. Monitorowanie własnych
reakcji i dostrzeganie kolejnych tego rodzaju przypadków
pomoże Ci w powolnym procesie wydostawania się poza
zazdrość.
Bądźmy jednak realistami i pamiętajmy o tym, że uwolnienie się
od przymusu porównywania się z innymi jest prawie
niemożliwe. Jesteśmy istotami społecznymi i ten przymus jest
głęboko zakorzeniony w naszej naturze. Zamiast tego musimy
dążyć do stopniowego przekształcania naszej skłonności do
porównywania się z innymi w coś pozytywnego, produktywnego
i prospołecznego. Oto pięć prostych ćwiczeń, które pomogą Ci
to osiągnąć.
Zbliż się do tego, czego zazdrościsz. Zazdrość rozwija się we
względnej bliskości — w środowisku korporacyjnym, w którym
określone osoby widują się każdego dnia, w rodzinie,
w sąsiedztwie, we wszelkich grupach osób o zbliżonej pozycji.
Ludzie wykazują jednak tendencję do ukrywania swoich
problemów i pokazywania się z jak najlepszej strony. My
słyszymy wyłącznie o ich zwycięstwach, ich nowych związkach,
ich błyskotliwych pomysłach, które zapewnią im góry złota.
Gdybyśmy jednak się do nich zbliżyli — gdybyśmy stali się
świadkami kłótni toczonych za zamkniętymi drzwiami lub
dowiedzieli się, że nowa świetna praca to także okropny szef —
mielibyśmy mniej powodów, by odczuwać zazdrość. Nic nigdy
nie jest tak doskonałe, jak mogłoby się wydawać. Często
dostrzegalibyśmy, że się mylimy, gdybyśmy tylko przyglądali się
określonym kwestiom wystarczająco uważnie. Spróbuj spędzić
nieco czasu z rodziną, której zazdrościsz i żałujesz, że nie jest to
Twoja rodzina, a niewątpliwie zaczniesz wery kować swoją
opinię.
Jeśli zazdrościsz innym sławy i uwagi, jaką przyciągają,
przypomnij sobie, że z zainteresowaniem innych wiąże się
zwykle sporo wrogości i niesprawiedliwych ocen, co może być
dosyć bolesne. Bogaci ludzie często bywają nieszczęśliwi.
Przeczytaj jakąkolwiek relację o ostatnich dziesięciu latach
życia Arystotelesa Onassisa (1906 – 1975), jednego z
najbogatszych ludzi w historii, męża wspaniałej Jacqueline
Kennedy, a przekonasz się, że bogactwo było w jego przypadku
źródłem niekończących się koszmarów, z których nie najmniej
dotkliwym były wyjątkowo rozpieszczone i pozbawione empatii
dzieci.
Proces zbliżania się powinien przebiegać dwutorowo: z jednej
strony spróbuj wejrzeć za lśniące fasady prezentowane przez
innych, a z drugiej wyobraź sobie po prostu nieuniknione wady
sytuacji, w jakiej się oni znajdują. To nie to samo, co
sprowadzanie ich do niższego poziomu. Nie umniejszasz
osiągnięć ludzi, którzy są wielcy, tylko łagodzisz zazdrość, którą
mógłbyś odczuwać wobec tego, co niesie ze sobą życie osobiste
innych ludzi.
Porównuj się z tymi, którzy mają mniej. Zazwyczaj
koncentrujemy się na tych, którzy wydają się mieć więcej niż
my, ale mądrzej byłoby przyglądać się tym, którzy mają mniej.
Nietrudno znaleźć ludzi, którzy mogliby stać się obiektami
takiego porównania, bo żyją w trudniejszych warunkach,
miewają do czynienia z poważniejszymi zagrożeniami i z
większą niepewnością spoglądają w przyszłość. Być może gorzej
od Ciebie wiedzie się nawet któremuś z Twoich przyjaciół.
Powinno to pobudzać nie tylko empatię dla wielu takich, którzy
mają mniej od nas, ale także wdzięczność za to, co sami
posiadamy. Taka wdzięczność jest najlepszym antidotum na
zazdrość.
Dodatkowym ćwiczeniem mogłoby być opisywanie wszystkiego,
co jest pozytywne w Twoim życiu, a co przyjmujesz za pewnik —
ludzi, którzy byli dla Ciebie mili i pomocni czy stanu zdrowia,
którym się aktualnie cieszysz. Wdzięczność to „mięsień”, który
trzeba trenować, bo inaczej dochodzi do jego atro i.
Praktykuj
Mitfreude.
Schadenfreude,
doświadczanie
przyjemności za sprawą bólu innych ludzi, jest, jak wykazał
szereg badań, jednoznacznie powiązane z zazdrością. Kiedy
komuś zazdrościmy, stajemy się skłonni do odczuwania
ekscytacji, a nawet radości, gdy doświadcza on niepowodzenia
lub w jakiś sposób cierpi. Mądrze byłoby jednak praktykować
coś przeciwnego, coś, co lozof Fryderyk Nietzsche nazwał
Mitfreude — „współradością”. Napisał o tym tak: „Wąż, który
nas kąsa, ma zamiar nas skrzywdzić i raduje go, że to czyni; ból
innych potra
wyobrazić sobie nawet najpośledniejsze ze
zwierząt. Wyobrażanie sobie radości innych i umiejętność
cieszenia się nią jest jednak najwyższym przywilejem zwierząt
najdoskonalszych”.
Oznacza to, że zamiast po prostu gratulować ludziom
uśmiechów fortuny, co jest łatwe i o czym się łatwo zapomina,
należy aktywnie próbować wczuwać się w ich radość, traktując
to jako pewną postać empatii. Może się to wydawać nieco
nienaturalne, bo naszą podstawową tendencją jest odczuwanie
ukłuć zazdrości, ale warto potrenować wyobrażanie sobie, jak
muszą czuć się inni, doświadczając szczęścia lub satysfakcji.
Nie tylko oczyszcza to nasz umysł z nieprzyjemnej zazdrości, ale
także wytwarza niezwykły rodzaj wzajemnego zrozumienia.
Będąc obiektem Mitfreude, nie tylko słyszymy to, co mówi o
naszym szczęściu druga osoba, ale czujemy, że nasze szczęście
naprawdę ją ekscytuje, co zwrotnie skłania nas do odczuwania
tego samego. Mitfreude to niezwykle rzadkie uczucie i ma
wielką moc tworzenia więzi między ludźmi, a nam samym
internalizacja radości innych ludzi umożliwia pogłębianie
własnej zdolności do odczuwania związanych z tym uczuciem
emocji w kontekście naszych własnych doświadczeń.
Przekształcaj
zazdrość
w
emulację.
Mechanizmu
porównywania się z innymi nie możemy w swoim umyśle
zatrzymać, więc najlepiej przekierowywać jego działanie na coś
produktywnego i kreatywnego. Zamiast odczuwać chęć
skrzywdzenia czy pozbawienia czegoś osoby, która osiągnęła
więcej, powinniśmy pragnąć wznieść się na jej poziom. W ten
sposób zazdrość staje się bodźcem dążenia do doskonałości.
Praktykując tego rodzaju działania, możemy starać się znaleźć
w
otoczeniu
ludzi,
którzy
stymulują
pragnienia
współzawodnictwa, ludzi, którzy są nieco zdolniejsi od nas
samych.
Aby było to skuteczne, niezbędne są jednak pewne zmiany
psychologiczne. Po pierwsze, musimy uwierzyć, że jesteśmy w
stanie wznieść się na wyższy poziom. Pewność, że dysponujemy
ogólnymi umiejętnościami uczenia się i doskonalenia, stanie się
doskonałym antidotum na zazdrość. Zamiast chcieć tego, co ma
ktoś inny, i posuwać się z bezradności do aktów sabotażu,
powinniśmy pragnąć zdobyć to samo dla siebie i wierzyć, że
jesteśmy do tego zdolni. Po drugie, aby móc tego dokonać,
musimy wytworzyć w sobie niewzruszalną etykę pracy. Jeśli
będziemy wytrwali i systematyczni, pokonamy wszelkie
przeszkody i poprawimy swoją pozycję. Ludzie leniwi i
niezdyscyplinowani są znacznie bardziej skłonni do zazdrości.
Związaną z tym kwestią jest to, że świetny sposób uodparniania
się na zazdrość stanowi poczucie celu, życiowego powołania.
Koncentrujmy się na własnym życiu i planach, które są jasne i
motywujące. Tym, co zapewni nam satysfakcję, będzie realizacja
własnego potencjału — nie zwracajmy uwagi na ulotne objawy
zainteresowania
innych
i
przestańmy
mieć
potrzebę
porównywania się z nimi. Nasze poczucie własnej wartości
powinno pochodzić z wnętrza, a nie z zewnątrz.
Podziwiaj wielkość innych ludzi. Podziw jest całkowitym
przeciwieństwem zazdrości — bo doceniamy osiągnięcia innych
ludzi i je fetujemy, nie odczuwając kompleksów. Przyznajemy, że
ci ludzie są od nas lepsi w dziedzinie sztuki, nauki czy biznesu.
Nie odczuwamy z tego powodu bólu. Ale to nie wszystko.
Uznając, że ktoś jest wielkim człowiekiem, doceniamy
wyjątkowy
potencjał
naszego
gatunku.
Doświadczamy
Mitfreude wobec tego, co jest najlepsze w ludzkiej naturze.
Odczuwamy dumę z wszystkich wielkich ludzkich osiągnięć.
Taki podziw unosi nas ponad drobne sprawy życia codziennego i
działa uspokajająco.
Łatwiej jest oczywiście bez żadnych objawów zazdrości
podziwiać tych, którzy zmarli, ale powinniśmy umieścić w
naszym panteonie co najmniej jedną żywą osobę. Jeśli jesteśmy
wystarczająco młodzi, takie obiekty podziwu mogą również,
przynajmniej do pewnego stopnia, służyć nam jako wzorce do
naśladowania.
I wreszcie: warto świadomie przeżywać chwile, w których
odczuwamy ogromną satysfakcję i szczęście bez związku z
własnymi sukcesami czy osiągnięciami. Bywa tak często, gdy
znajdujemy się w miejscach o pięknym krajobrazie — w górach,
nad morzem, w lesie. Nie czujemy na sobie wścibskich spojrzeń
innych, którzy się z nami porównują, nie odczuwamy potrzeby
zwracania na siebie uwagi ani konieczności potwierdzania
własnej wartości. Jesteśmy po prostu pod wrażeniem tego, co
widzimy — a taki stan ma niezaprzeczalny walor terapeutyczny.
Może się to także zdarzać, gdy kontemplujemy ogrom
Wszechświata, niezwykły splot okoliczności, które musiały
zaistnieć, abyśmy się urodzili, rozległe otchłanie czasu przed
nami i po nas. To chwile wzniosłości, skrajnie odległe od
małostkowości i jadu zazdrości.
Niewielu przedsię znajdziesz takich między nami,
Co patrzą bez zawiści na szczęśliwą dolę
Swych bliźnich, chociaż zazdrość podwaja nam bole,
Albowiem, gdy do serca wsączy swą truciznę,
Rozkrwawia jeszcze bardziej naszą krwawą bliznę:
Niedosyć, że nas brzemię troski własnej trudzi,
Lecz jeszcze nas przygniata szczęście innych ludzi.
— AJSCHYLOS
Rozdział 11.
Poznaj własne ograniczenia
Prawo megalomanii
My, ludzie, odczuwamy głęboką potrzebę myślenia o sobie. Jeśli
nasza własna opinia o tym, że jesteśmy dobrzy, wielcy i
wspaniali,
odbiega
od
rzeczywistości,
stajemy
się
megalomanami. Wyobrażamy sobie własną wyższość nad
innymi. Często nawet niewielkie sukcesy wznoszą naszą
naturalną megalomanię na jeszcze bardziej niebezpieczne
poziomy, bo nasza wysoka opinia o samych sobie zostaje
potwierdzona przez obiektywne zdarzenia. Zapominamy o tym,
jaką rolę w naszym sukcesie mogło odegrać szczęście czy udział
innych osób. Wyobrażamy sobie, że wszystko, czego dotykamy,
zamienia się w złoto. Tracąc kontakt z rzeczywistością,
podejmujemy irracjonalne decyzje. I dlatego pasma naszych
sukcesów zwykle nie są długie. Szukaj w sobie samym i w
innych ludziach objawów megalomanii — nadmiernej pewności
co do pozytywnych efektów własnych planów, przesadnej
wrażliwości na krytykę, pogardy dla wszelkiego rodzaju
autorytetów. Przeciwdziałaj skłonnościom do poddawania się
megalomanii,
realistycznie
oceniając
siebie
i
własne
ograniczenia. Poczucie wielkości zarezerwuj dla swojej pracy,
osiągnięć i działań na rzecz społeczeństwa.
Ułuda sukcesu
Latem 1984 roku Michael Eisner (urodzony w 1942 roku),
prezes Paramount Pictures, nie mógł już ignorować niepokoju,
który dręczył go od miesięcy. Niecierpliwił się, bo zależało mu
na tym, aby zacząć działać na większą skalę i wstrząsnąć
fundamentami Hollywoodu. Taki niepokój odczuwał przez całe
życie. Rozpoczął karierę w ABC, ale zamiast osiąść wygodnie w
którymś z działów
rmy, po dziewięciu latach kolejnych
awansów osiągnął stanowisko dyrektora programowego obszaru
prime-time. Od jakiegoś czasu czuł się jednak w telewizji tak,
jakby coś go ograniczało, jakby była dla niego zbyt mała.
Potrzebował większej skali, poważniejszej sceny. W 1976 roku
Barry Diller — były szef ABC, a ówcześnie prezes Paramount
Pictures — zaproponował mu pracę w studiu
lmowym
Paramount i Eisner skorzystał z tej szansy.
Wytwórnia Paramount od dawna odczuwała objawy zastoju, ale
Eisner z Dillerem, za sprawą niezwykle udanych lmów, takich
jak Gorączka sobotniej nocy, Flashdance czy Czułe słówka,
doprowadzili do tego, że stała się najsłynniejszym studiem w
Hollywoodzie. Diller naturalnie odegrał w tym wszystkim
znaczącą rolę, ale Eisner uważał, że wytwórnia odniosła sukces
wyłącznie dzięki niemu. W końcu to właśnie on opracował
metodę, która dawała pewność, że lmy będą dochodowe.
Formuła Eisnera polegała na cięciu kosztów, co skądinąd było
jego obsesją. Aby było to możliwe, lm musiał opierać się na
doskonałej koncepcji: oryginalnej, łatwej do pokazania i
dramatycznej. Jeśli podstawowy pomysł był słaby, szefostwo
studia mogło sobie zatrudniać najdroższych scenarzystów,
reżyserów i aktorów, a pieniądze i tak szły na marne. A lmy
bazujące na dobrej koncepcji sprzedawały się same. Studio
mogło produkować takie stosunkowo niedrogie lmy tuzinami i
chociaż większość z nich nie stawała się murowanymi hitami, to
jednak wszystkie gwarantowały stały dochód. Taki sposób
myślenia był sprzeczny z typową dla lat siedemdziesiątych
polityką wielkich kasowych przebojów, ale nikt nie mógł
zaprzeczyć, że Eisner zapewniał Paramountowi niepoślednie
zyski. Sam Eisner unieśmiertelnił swoją formułę w notatce,
która wkrótce dotarła do wszystkich w Hollywoodzie i stała się
ewangelią.
Po wielu latach dzielenia się w Paramouncie sławą z Dillerem,
po licznych próbach zadowalania różnych prezesów i po
zmaganiach z dyrektorami do spraw marketingu i ludźmi od
nansów Eisner miał jednak dosyć. Gdyby tylko mógł mieć
własne studio i zarządzać nim wedle własnej woli! Dysponował
stworzoną przez siebie formułą i nadal był niezwykle ambitny,
więc mógł stworzyć największe i najbardziej dochodowe
imperium rozrywki na świecie. Miał już dość tego, że inni
podpinają się pod jego pomysły i sukcesy. Będąc samodzielnym
szefem, mógłby mieć wszystko pod kontrolą i wszelkie
osiągnięcia przypisywać wyłącznie sobie.
Zastanawiając
się
latem
1984
roku
nad
kolejnym
fundamentalnym etapem swojej kariery, uznał w końcu, że
idealnym celem jego ambicji będzie Walt Disney Company. Na
pierwszy rzut oka ten wybór mógł być zagadkowy. Po śmierci
Walta Disneya w 1966 roku wytwórnia lmowa jego imienia
wydawała się czymś zastygłym w czasie, co z każdym rokiem
stawało się coraz bardziej dziwaczne. Wszystko funkcjonowało
tak, jakby studio było rodzajem klubu dla dżentelmenów.
Członkowie kadry kierowniczej kończyli pracę po lunchu i
spędzali popołudnia na grze w karty lub wypoczywali w
znajdującej się na miejscu łaźni parowej. Prawie nikogo nie
zwalniano. Studio co cztery lata produkowało jeden
lm
animowany, a w roku 1983 nakręcono w nim zaledwie trzy lmy
aktorskie. Ostatnim hitem był Kochany chrabąszcz z 1966 roku.
Siedziba wytwórni w Burbank przypominała miasto duchów.
Aktor Tom Hanks, który pracował w niej w 1983 roku,
stwierdził, że wyglądała jak „przystanek autobusów Greyhound
z lat pięćdziesiątych”.
Z powodu tego stanu zawieszenia Walt Disney Company była
jednak idealnym miejscem dla Eisnera, miejscem, w którym
mógłby rozpocząć swoje czary. Studio i korporacja znajdowały w
dołku, więc zasadniczo możliwe były wyłącznie zmiany na
lepsze. Członkowie zarządu desperacko walczyli o to, żeby rma
zaczęła przynosić zyski, bo chcieli uniknąć wrogiego przejęcia.
Eisner, jako potencjalny szef, mógł dyktować warunki.
Zaprezentowawszy się Royowi Disneyowi — siostrzeńcowi Walta
i największemu udziałowcowi wytwórni Disneya — jako zbawca
rmy,
opracował
szczegółowy
i
inspirujący
plan
przeprowadzenia radykalnych zmian na lepsze, większych niż w
przypadku Paramountu, i Roy to kupił. Z błogosławieństwem
Roya nietrudno było przekonać zarząd do zatwierdzenia wyboru
nowego szefa i we wrześniu 1984 roku Eisner został mianowany
prezesem i dyrektorem generalnym Walt Disney Company.
Dyrektorem operacyjnym został Frank Wells, były szef Warner
Bros, który miał się skoncentrować na kwestiach biznesowych.
We wszystkich sprawach szefem był Eisner, Wells natomiast
miał mu pomagać i służyć.
Eisner nie tracił czasu. Rozpoczął poważną restrukturyzację
rmy, która doprowadziła do zwolnienia ponad tysiąca
pracowników. Zaczął obsadzać stanowiska kierownicze ludźmi
z Paramountu, pamiętając zwłaszcza o Je reyu Katzenbergu
(urodzonym w 1950 roku), swojej prawej ręce w Paramouncie,
który został mianowany prezesem Walt Disney Studios.
Katzenberg był szorstki, wręcz chamski, ale w Hollywoodzie
nikt nie był od niego bardziej skuteczny i nikt nie pracował tak
ciężko jak on. Katzenberg robił po prostu to, co było do
zrobienia.
Już po kilku miesiącach wytwórnia Disneya, wykorzystując
formułę Eisnera, zaczęła masowo produkować kolejne lmowe
hity. Piętnaście z siedemnastu pierwszych
lmów (między
innymi Włóczęga z Beverly Hills i Kto wrobił królika Rogera?)
wygenerowało zyski, co było pasmem sukcesów, o jakich
większość innych hollywoodzkich wytwórni mogłaby tylko
pomarzyć.
Pewnego dnia, rozglądając się po siedzibie wytwórni w
Burbank, Eisner i Wells weszli do biblioteki i odkryli tam setki
kreskówek ze złotej ery animacji, które nigdy nie zostały
wyświetlone. Na półkach ciągnących się w nieskończoność stały
wspaniałe animowane hity Disneya. Na widok tego skarbu
Eisnerowi zaświeciły się oczy. Mógł wydać wszystkie te
animacje na wideo (rynek home video dynamicznie się wtedy
rozrastał) i byłby to czysty zysk. Dzięki znalezionym
kreskówkom
rma mogła także otworzyć sklepy, które
promowałyby różne postacie Disneya. Wytwórnia Disneya była
kopalnią złota, która tylko czekała, aby ktoś zaczął
wydobywać. Eisner miał zamiar w pełni to wykorzystać.
je
Wkrótce sklepy zostały otwarte, kasety wideo szły jak woda,
lmowe hity nadal generowały zyski, a cena akcji Disneya
zaczęła rosnąć. Wytwórnia zastąpiła Paramount na pozycji
najbardziej dochodowego studia lmowego w mieście. Eisner,
któremu zależało na tym, aby stać się postacią nieco bardziej
publiczną, postanowił przywrócić emisję programu The
Wonderful World of Disney, godzinnego show z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, którego prowadzącym był
wtedy sam Walt Disney. Tym razem program miał prowadzić
Eisner, który nie czuł się zbyt swobodnie przed kamerą, ale
uważał, że widzowie go polubią. Miał podobnie jak Disney
uspokajający wpływ na dzieci, co skłoniło go do uznania, że są z
Disneyem w jakiś magiczny sposób połączeni, tak jakby Eisner
nie był wyłącznie szefem korporacji, ale kimś więcej: rodzonym
synem i następcą Walta Disneya.
Mimo tych wszystkich sukcesów powrócił jednak dawny
niepokój. Eisner znów potrzebował nowego przedsięwzięcia,
większego wyzwania i wkrótce je znalazł. Firma Walt Disney
Company planowała zbudować w Europie nowy park rozrywki.
Disneyland otwarty ostatnio (w 1983 roku) w Tokio okazał się
strzałem w dziesiątkę. Decydenci zajmujący się parkami
rozrywki wybrali dla nowego Disneylandu dwie możliwe
lokalizacje: w Hiszpanii, w pobliżu Barcelony i pod Paryżem.
Hiszpańska lokalizacja była korzystniejsza z ekonomicznego
punktu widzenia, bo panowała tam znacznie lepsza pogoda,
jednak Eisner wybrał Francję. Nowy Disneyland miał być czymś
więcej niż parkiem rozrywki. Miał być deklaracją kulturową.
Eisner zatrudnił najlepszych architektów na świecie. Inaczej niż
w przypadku znanych z innych parków rozrywki zamków z
włókna szklanego, w Euro Disney — jak zaczęto nazywać to
miejsce — zamki miały zostać zbudowane z różowego piaskowca
i ozdobione ręcznie robionymi witrażami przedstawiającymi
sceny z różnych baśni. Miało to być miejsce, które wzbudzi
ekscytację
nawet
w
przedstawicielach
snobistycznych
francuskich elit. Eisner, który uwielbiał architekturę, mógł teraz
zostać współczesnym Medyceuszem.
Mijał rok za rokiem, a koszty związane z Euro Disney rosły.
Eisner zrezygnował ze swojego przysłowiowego wręcz
skąpstwa, bo uznał, że jeśli park zostanie zbudowany zgodnie z
jego wizją, to pojawią się tłumy i Euro Disney w końcu zacznie
na siebie zarabiać. Kiedy jednak ostatecznie park zgodnie z
planem otwarto w 1992 roku, szybko stało się jasne, że Eisner
nie znał francuskich gustów i zwyczajów urlopowych. Francuzi
nie wykazywali szczególnej ochoty, by czekać w kolejce na
przejażdżki karuzelami, zwłaszcza przy brzydkiej pogodzie.
Podobnie jak w innych parkach rozrywki, także w Euro Disney
nie wolno było sprzedawać piwa i wina, co Francuzom
wydawało się nie do pomyślenia. Pokoje hotelowe były zbyt
drogie, żeby przeciętna rodzina mogła w nich spędzić więcej niż
jedną noc. I mimo całej dbałości o szczegóły zamki z różowego
piaskowca
przypominały
wyłącznie
kiczowate
wersje
oryginałów.
Frekwencja była o połowę mniejsza od tego, czego spodziewał
się Eisner. Długi rmy związane z budową parku rosły w
astronomicznym tempie, a pieniądze od odwiedzających nie były
w stanie pokryć nawet odsetek od zaciągniętych kredytów.
Powoli zaczynało to wyglądać na katastrofę, pierwszą w
chwalebnej karierze Eisnera, który zrozumiawszy to w końcu,
doszedł jednak do przekonania, że winę za niepowodzenie
ponosi Frank Wells. To on miał nadzorować nansową stronę
przedsięwzięcia i najwyraźniej sobie z tym nie poradził. Eisner,
który wcześniej miał o współpracy z Wellsem jak najlepsze
zdanie, teraz zaczął coraz częściej narzekać na swojego
zastępcę i zastanawiał się nad jego zwolnieniem.
Przytłoczony kolejnymi niepowodzeniami Eisner dostrzegł na
horyzoncie nowe zagrożenie — Katzenberga. Kiedyś nazywał go
swoim golden retrieverem, tak bardzo Je rey był wobec niego
lojalny i pracowity. To właśnie Katzenberg nadzorował
produkcję kolejnych wczesnych hitów studia, w tym
największego ze wszystkich: Pięknej i Bestii — lmu, który
zainicjował odrodzenie działu animacji Disneya. Coś w
Katzenbergu sprawiało jednak, że Eisner coraz bardziej się
denerwował. Być może było to pismo Katzenberga z 1990 roku,
w którym analizował szereg niedawnych klap
lmów
fabularnych z wytwórni Disneya: „Od 1984 roku powoli
porzucaliśmy naszą pierwotną wizję prowadzenia
rmy”.
Katzenberg skrytykował decyzję studia, by zacząć kręcić lmy o
większych budżetach, takie jak Dick Tracy, i próbować tworzyć
„ lmy-wydarzenia”. Włodarze studia Disneya wybrali według
niego „mentalność kasowych hitów”, tracąc w ten sposób duszę.
Pismo Katzenberga sprawiło, że Eisner poczuł się nieswojo.
Dick Tracy był jego ukochanym projektem. Czy Katzenberg
pośrednio krytykował zatem swojego szefa? Kiedy Eisner o tym
myślał, wydawało mu się, że chodziło o wyraźne nawiązanie do
jego własnej, niesławnej notatki służbowej z czasów
Paramountu, w której opowiadał się za tańszymi lmami o
dobrych scenariuszach. Teraz przyszło mu do głowy, że
Katzenberg uważa się za kolejnego Eisnera. Być może subtelnie
podważał autorytet swojego szefa, aby pozbawić go stanowiska?
I dlaczego przestał go zapraszać na spotkania produkcyjne?
Wszystko to zaczęło Eisnera dręczyć.
Dział animacji wkrótce stał się podstawowym generatorem
zysków studia dzięki nowym przebojom, takim jak Aladyn, a
później Król Lew, który był „dzieckiem” Katzenberga — to on
wpadł na pomysł fabuły i od początku do końca nadzorował
tworzenie scenariusza. Czasopisma zaczęły przedstawiać
Katzenberga jako twórczego geniusza, którego zasługą było
odrodzenie się w wytwórni Disneya gatunku, jaki na dobrą
sprawę zapoczątkowała. A co z Royem Disneyem, wiceprezesem
do spraw animacji? A co z Eisnerem, który odpowiadał za
wszystko? Eisner uznał, że Katzenberg celowo przyciąga uwagę
mediów, umacniając w ten sposób swoją pozycję. Jeden z
dyrektorów opowiadał, że Eisner przechadza się po wytwórni,
mówiąc: „To ja jestem Waltem Disneyem dzisiejszych czasów”.
Podejrzenie szybko przerodziło się w nienawiść. Eisner przestał
tolerować obecność Katzenberga w swoim otoczeniu.
A potem, w marcu 1994 roku, Frank Wells zginął w wypadku
śmigłowca podczas wyjazdu na narty. Aby uspokoić
akcjonariuszy i Wall Street, Eisner szybko ogłosił, że przejmie
po Wellsie stanowisko dyrektora operacyjnego. Nagle jednak
pojawił się Katzenberg, który zaczął zadręczać Eisnera
telefonami i pismami, przypominając, że to on miał otrzymać
stanowisko Wellsa, gdyby ten kiedykolwiek opuścił rmę. Cóż za
brak wrażliwości, przecież dopiero co doszło do tragedii! Eisner
przestał odbierać telefony od Katzenberga.
Ostatecznie w sierpniu 1994 roku Eisner zwolnił Je reya
Katzenberga, wprawiając w osłupienie niemal wszystkich w
Hollywoodzie. Wyrzucił najbardziej efektywnego szefa studia
w całej fabryce snów. Przecież Król Lew stał się jednym z
najbardziej kasowych lmów w historii Hollywoodu. Katzenberg
był też odpowiedzialny za przejęcie przez Disneya studia
Miramax, co zostało uznane za doskonały ruch w kontekście
późniejszego sukcesu Pulp Fiction. Decyzja Eisnera wydawała
się szaleństwem, ale on miał to gdzieś. Uwolniwszy się od
patrzącego mu na ręce Katzenberga, mógł się zrelaksować i
wznieść wytwórnię Disneya na wyższy poziom — na własnych
warunkach i bez żadnych więcej zakłóceń.
Aby udowodnić, że nie stracił instynktu, wkrótce wprawił świat
rozrywki w oszołomienie, doprowadzając do wykupienia przez
studio Disneya wytwórni ABC. Niebywała śmiałość tego
posunięcia sprawiła, że Eisner po raz kolejny znalazł się w
centrum uwagi. Tworzył obecnie imperium rozrywki z
rozmachem wykraczającym poza wszystko, co ktokolwiek
kiedykolwiek próbował zrobić czy wręcz był w stanie sobie
wyobrazić. Te działania zaczęły mu jednak sprawiać problem.
Firma stała się prawie dwukrotnie większa. Była teraz zbyt
skomplikowana, zbyt duża dla jednego człowieka. A Eisner
zaledwie rok wcześniej przeszedł operację na otwartym sercu i
nie bardzo radził sobie z dodatkowym stresem.
Potrzebował kolejnego Franka Wellsa i szybko zaczął myśleć o
swoim starym przyjacielu, Michaelu Ovitzu, który był jednym z
założycieli i szefem Creative Artists Agency. Ovitz był łowcą
najlepszych kontraktów w historii Hollywoodu i być może
najpotężniejszym człowiekiem w mieście. Razem mogliby
zdominować branżę. Wiele osób ostrzegało jednak Eisnera
przed zatrudnianiem Ovitza — to nie był człowiek pokroju
Franka Wellsa, nie znał się na nansach i nie był mistrzem
detalu, czemu zresztą nie zaprzeczał. Eisner zignorował jednak
dobre rady. Uznał że inni myślą zbyt konwencjonalnie.
Postanowił skłonić Ovitza do odejścia z CAA, oferując mu
bardzo lukratywny pakiet nansowy i stanowisko wiceprezesa.
Podczas kilku rozmów, jakie odbyli, zapewniał Ovitza, że choć
będzie on „drugim po Bogu”, to właściwie rmę będą prowadzić
wspólnie.
Rozmawiając z Eisnerem przez telefon, Ovitz zgodził się na
wszystkie warunki, ale po odłożeniu słuchawki Eisner
uświadomił sobie, że popełnił największy błąd w swoim życiu.
Co on sobie myślał? Może i byli najlepszymi przyjaciółmi, ale w
jaki sposób dwaj tak ekspansywni ludzie mieliby ze sobą
współpracować? Dodatkowo Ovitz był żądny władzy co najmniej
dwa razy bardziej niż Katzenberg. Było już jednak za późno.
Zarząd wyraził zgodę na zatrudnienie Ovitza. Reputacja i proces
decyzyjny Eisnera jako prezesa zostały zagrożone. Musiał
niezwłocznie zacząć działać.
Szybko zdecydował się na następującą strategię — ograniczy
zakres obowiązków Ovitza, będzie go trzymał na krótkiej
smyczy i poczeka, aż nowy nabytek sprawdzi się jako
wiceprezes. W ten sposób Ovitz mógłby zdobyć zaufanie Eisnera
i zapewnić sobie większą władzę. Od samego początku Eisner
zamierzał dać Ovitzowi do zrozumienia, kto jest szefem. Zamiast
udostępnić mu w siedzibie rmy dawne biuro Franka Wellsa, na
szóstym piętrze, obok własnego gabinetu, Eisner umieścił go w
niezbyt reprezentacyjnym biurze na piątym piętrze. Ovitz lubił
trwonić pieniądze na prezenty i wystawne imprezy, oczarowując
w ten sposób potencjalnych kontrahentów, ale Eisner polecił
swojemu zespołowi ściśle nadzorować jego wydatki związane z
tego rodzaju działaniami i obserwować każdy jego ruch. Czy
Ovitz na pewno nie kontaktował się za jego plecami z innymi
przedstawicielami kierownictwa? Eisner nie chciał wyhodować
na własnej piersi kolejnego Katzenberga.
Wkrótce ujawnił się następujący paradygmat ich relacji: Ovitz
przychodził do Eisnera, proponując potencjalną transakcję, a
Eisner zachęcał go, by działał dalej. Gdy jednak nadchodził
czas, aby zawrzeć umowę, Ovitz słyszał od niego stanowcze
„nie”. Stopniowo w branży zaczęły się szerzyć pogłoski, że Ovitz
stracił instynkt i nie potra już nalizować transakcji. Ovitz
wpadł w panikę. Chciał za wszelką cenę udowodnić, że jego
zatrudnienie nie było pomyłką. Zaproponował, że przeniesie się
do Nowego Jorku, aby pomóc zarządzać ABC, bo w następstwie
fuzji obu rm nie wszystko działało gładko, lecz Eisner się nie
zgodził. Zalecił także członkom swojego personelu, aby trzymali
się z dala od Ovitza, bo nie jest to człowiek, któremu można
ufać. Eisner wiedział, że Ovitz jest synem właściciela hurtowni
alkoholi w San Fernando Valley, i uważał go, podobnie jak ojca,
wyłącznie za dobrego sprzedawcę. Co więcej, był przekonany, że
Ovitz jest uzależniony od przyciągania uwagi mediów. Ovitz
popadł w całkowitą izolację.
Wszystko to trwało miesiącami. Ovitz widział, co się dzieje, i
zaczął czynić Eisnerowi gorzkie wyrzuty. Przecież dla Disneya
opuścił własną agencję, zaryzykował swoją reputację, chcąc
udowodnić, że sprawdzi się jako wiceprezes, a Eisner tę
reputację zniszczył. Nikt w branży już Ovitza nie szanował, a
Eisner traktował go w sposób, który można określić jako wręcz
sadystyczny. Eisner uznał jednak, że Ovitz po prostu nie zdał
przygotowanego przez niego egzaminu, nie okazał się cierpliwy,
nie był Frankiem Wellsem. W grudniu 1996 roku, po zaledwie
czternastu miesiącach pracy, Ovitz został zwolniony z kolosalną
odprawą. Popadł w niełaskę błyskawicznie i bezpowrotnie.
Naprawiwszy swój wielki błąd, Eisner zaczął konsolidować
władzę w rmie. ABC nie radziła sobie zbyt dobrze. Konieczna
była interwencja i przejęcie nad nią kontroli, przynajmniej
w pewnym zakresie. Eisner zaczął uczestniczyć w spotkaniach
programowych; opowiadał o własnych dokonaniach w ABC i o
tym, jakie wspaniałe programy tam tworzył, na przykład
Laverne & Shirley czy Happy Days. Wytwórnia ABC musiała
według niego powrócić do tej dawnej lozo i i zacząć ponownie
produkować przemyślane programy dla całej rodziny.
Kiedy pojawił się internet, Eisner zdecydował się zaangażować
w nowe przedsięwzięcie z wielkim rozmachem. Członkowie
kierownictwa zalecali wykupienie Yahoo!, ale Eisner odmówił.
Zamiast tego Disney miał uruchomić własny portal internetowy
o nazwie Go. Po latach doświadczeń Eisner wiedział jedno:
zawsze lepiej jest stworzyć i prowadzić własny program. Disney
miał zdominować internet. Przecież Eisner już dwa razy
udowodnił, że jest geniuszem zmian na lepsze, więc teraz, gdy
wytwórnia Disneya przechodzi kryzys, zrobi to po raz trzeci.
Wkrótce jednak przez rmę przetoczyła się fala kolejnych
katastrof. Zwolniony Katzenberg pozwał Disneya o premię za
wyniki, która zgodnie z umową mu się należała. Ovitz, będąc
wiceprezesem, próbował załatwić sprawę polubownie przed
skierowaniem jej do sądu i skłonił Katzenberga, aby zgodził się
na dziewięćdziesiąt milionów dolarów, ale Eisner w ostatniej
chwili anulował ich uzgodnienia, bo był pewien, że nie jest
Katzenbergowi nic winien. W 2001 roku zapadł korzystny dla
Katzenberga wyrok i okazało się, że trzeba mu wypłacić
astronomiczną kwotę dwustu osiemdziesięciu milionów dolarów.
Disney wydał poza tym ogromne pieniądze na stworzenie
portalu Go, który okazał się całkowitą klapą i jedynym wyjściem
było zamknięcie całego projektu. Potężnym obciążeniem dla
rmy były także koszty generowane przez Euro Disney.
Wytwórnia współpracowała wprawdzie z Pixarem, czego
efektem były takie hity jak Toy Story, ale potem dyrektor
generalny Pixara, Steve Jobs, dał wszem wobec jednoznacznie
do zrozumienia, że nie ma zamiaru tej współpracy kontynuować,
bo mikromenedżerskie skłonności Eisnera doprowadzają go do
szału. ABC działała na pół gwizdka. Wiele
lmów
produkowanych przez Disneya było nie tylko klapami, ale
drogimi klapami, a kulminacją okazała się największa z nich,
lm Pearl Harbor, który tra ł na ekrany w maju 2001 roku.
Nagle zaczęło wyglądać na to, że Roy Disney stracił wiarę w
Eisnera. Cena akcji leciała na łeb na szyję, więc Roy stwierdził,
że najlepiej będzie, jeśli Eisner złoży rezygnację. Cóż za
niewdzięczność, jaka pycha! To przecież on, Eisner, był
człowiekiem, który własnymi siłami wskrzesił rmę z martwych.
To on uratował Roya przed katastrofą i zarobił dla niego
fortunę! Zrobił to dla Roya, którego wszyscy uważali za
głupkowatego bratanka Walta. A teraz, w najciemniejszej dla
Eisnera godzinie, Roy go zdradza? Eisner nigdy nie czuł
większej wściekłości. Zareagował błyskawicznie, zmuszając
Roya do rezygnacji z członkostwa w zarządzie. To jednak tylko
ośmieliło Roya, który zorganizował bunt akcjonariuszy znany
pod nazwą Save Disney. W marcu 2004 roku akcjonariusze
głosowali, aby udzielić Eisnerowi nagany za nieudolność.
Wkrótce potem zarząd zadecydował o pozbawieniu Eisnera
stanowiska prezesa zarządu. Imperium, które stworzył,
rozpadało się. We wrześniu 2005 roku, nie mając prawie w
ogóle sojuszników, na których mógłby polegać, Eisner, czując
się osamotniony i zdradzony, o cjalnie zrezygnował z
kierowania wytwórnią Disneya. Jak to możliwe, że wszystko
rozegrało się tak szybko? „Jeszcze za mną zatęsknią” —
zapewniał znajomych i miał na myśli cały Hollywood; przecież to
niemożliwe, aby kiedykolwiek mógł się im przydarzyć drugi taki
ktoś jak on.
Interpretacja. Można powiedzieć, że w pewnym momencie
swojej kariery Michael Eisner uległ rodzajowi złudzenia
związanego z władzą, a jego procesy myślowe tak bardzo
oderwały się od rzeczywistości, że zaczął podejmować decyzje
biznesowe o katastrofalnych konsekwencjach. Prześledźmy
proces pogłębiania się tego złudzenia, od jego pojawienia się po
zapanowanie nad umysłem Eisnera.
Na początku kariery w ABC młody Eisner miał bezwzględne
poczucie rzeczywistości. Był niezwykle praktyczny. Rozumiał i
wykorzystywał do maksimum swoje mocne strony — ambitną i
skłonną do współzawodnictwa naturę, etykę intensywnej pracy,
wyczucie gustów przeciętnego Amerykanina w kwestii rozrywki.
Miał lotny umysł i dysponował umiejętnością zachęcania innych
do kreatywnego myślenia. Bazując na tych mocnych stronach,
szybko wspinał się po szczeblach drabiny kariery. Był głęboko
przekonany o sile swoich talentów, a kolejne awanse w ABC
tylko tę wysoką samoocenę potwierdzały. Mógł sobie pozwolić
na nieco zarozumiałości, bo wiele nauczył się o branży, a jego
umiejętności jako twórcy programów rozrywkowych znacznie
wzrosły. Szybko zdążał w kierunku szczytu, który osiągnął w
wieku trzydziestu czterech lat, otrzymując w ABC stanowisko
szefa programów prime-time.
Jako człowiek o wysokich ambicjach wkrótce poczuł jednak, że
świat telewizji nieco go ogranicza i w sferze rozrywki nie jest w
stanie robić wszystkiego, na czym mogłoby mu zależeć. Świat
lmu
oferował
coś
bardziej
przestrzennego,
bardziej
efektownego i wspanialszego. To zatem naturalne, że Eisner
przyjął stanowisko w Paramouncie. Ale w wytwórni wydarzyło
się coś, co zapoczątkowało subtelny proces wytrącania z
równowagi jego umysłu. Scena była większa, a on został szefem
studia, więc zaczął zwracać na siebie uwagę mediów i opinii
publicznej. Jego twarz zaczęła się pojawiać na okładkach
magazynów, które opisywały go jako najzdolniejszego w
Hollywoodzie przedstawiciela branży lmowej. Różniło się to
znacznie od uwagi i satysfakcji związanej z awansami w ABC.
Teraz podziwiały go miliony ludzi. Czy to możliwe, żeby opinie
tych ludzi były błędne? Dla nich wszystkich Eisner był
geniuszem, nowym bohaterem zmieniającym krajobraz systemu
studiów lmowych.
Był to rodzaj odurzenia, za którego sprawą wiara Eisnera we
własne zdolności w nieuchronny sposób uległa pogłębieniu. Ale
wiązało się z tym także wielkie niebezpieczeństwo. Sukces, jaki
Eisner odniósł w Paramouncie, nie był wyłącznie jego zasługą.
Kiedy pojawił się w studiu, kilka lmów było już w fazie
przedprodukcyjnej — w tym Gorączka sobotniej nocy, obraz,
który faktycznie sprawił, że wszystko zmieniło się na lepsze.
Doskonałym tłem dla Eisnera był także Barry Diller. Spierał się
z nim bez końca o koncepcje, zmuszając Eisnera do ich
doprecyzowywania. Jednak Eisner, zachwycony uwagą, jaką mu
poświęcano, wyobrażał sobie zapewne, że na widoczne na
każdym kroku przejawy uwielbienia zasługuje wyłącznie za
sprawą własnych działań, i w naturalny sposób odejmował od
swojego sukcesu elementy wyczucia czasu i wkładu innych.
Teraz jego umysł zaczynał subtelnie oddzielać się od
rzeczywistości. Zamiast rygorystycznie koncentrować się na
widzach i na tym, jak zapewniać im rozrywkę, Eisner zaczął
coraz
bardziej
skupiać
się
na
sobie,
wierząc
w
rozpowszechniany przez innych mit o swojej wielkości.
Wyobraził sobie, że wszystko, czego dotyka, zamienia się w
złoto.
W wytwórni Disneya ten wzorzec nie tylko się powtórzył, ale
stał się także bardziej intensywny. Eisner grzał się w blasku
swojego niesamowitego sukcesu, szybko zapominając o tym, jak
nieprawdopodobnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności było
odkrycie biblioteki Disneya w momencie eksplozji na rynku
kaset wideo i rodzinnej rozrywki. Ignorował też fundamentalną
rolę, jaką w sprowadzaniu go na ziemię odgrywał Wells.
Rosnące poczucie własnej wielkości sprawiło jednak, że Eisner
stanął przed dylematem. Uzależnił się od uwagi, jaką
wywoływało sianie fermentu, dokonywanie wielkich rzeczy.
Zwykłe osiągnięcia i rosnące zyski nie były już w stanie go
zadowolić. Musiał pompować swój mit, aby utrzymać go przy
życiu. Rozwiązaniem miał być park Euro Disney. Eisner chciał
pokazać światu, że jest nie tylko prezesem korporacji, ale także
człowiekiem renesansu.
Podejmując decyzję o budowie parku, nie posłuchał
doświadczonych ekspertów, którzy zalecali mu wybór okolic
Barcelony i doradzali ograniczenie rozmachu inwestycji, aby
utrzymać koszty na niskim poziomie. Nie zwracał też uwagi na
uwarunkowania kulturowe Francji i kierował wszystkim z
Burbank. Działał w przekonaniu, że jego umiejętności jako szefa
studia lmowego można przetransferować na dziedzinę parków
tematycznych i architektury. Z pewnością przeceniał swoje
zdolności w sferze kreatywnej, w związku z czym jego decyzje
biznesowe zaczynały tak bardzo oddalać się od rzeczywistości,
że można było uznać je za urojenia. Problem polega na tym, że
gdy tego rodzaju brak równowagi umysłowej się utrzymuje,
może być tylko gorzej, bo powrót na ziemię oznacza przyznanie
się do tego, że nasza wcześniejsza wysoka samoocena była
błędem, a istota ludzka przyznać się przed sobą do czegoś
takiego w zasadzie nie jest w stanie. Zamiast tego pojawia się
tendencja do obwiniania za każdą porażkę i każde
niepowodzenie innych.
Pod
wpływem
takich
urojeń
Eisner
popełnił
swój
najpoważniejszy błąd: zwolnił Je reya Katzenberga. System
Disneya opierał się na stałym dopływie animowanych hitów,
które zapewniały sklepom i parkom tematycznym nowe
postacie, gadżety, urządzenia rozrywkowe i rozgłos. Katzenberg
zdecydowanie miał talent do tworzenia takich hitów, czego
przykładem może być bezprecedensowy sukces Króla Lwa.
Zwolnienie go naraziło na ryzyko całą linię produkcyjną. Kto
miałby to wszystko przejąć? Z pewnością nie Roy Disney ani
sam Eisner. Co więcej, Eisner musiał wiedzieć, że Katzenberg
wykorzysta swoje zdolności gdzie indziej, do czego faktycznie
doszło,
gdy
został
współzałożycielem
nowego
studia,
DreamWorks. W nim właśnie wymyślał kolejne animowane hity.
Pojawienie się nowego studia sprawiło, że wzrosły stawki dla
wykwali kowanych animatorów, co znacznie zwiększyło koszty
produkcji lmów animowanych i zagroziło całemu systemowi
nansowemu Disneya. Jednak Eisner, zamiast koncentrować się
bez reszty na tych nowych realiach, był bardziej zainteresowany
rywalizacją o uwagę. Sukcesy Katzenberga zagroziły jego
wybujałej opinii o sobie, więc musiał poświęcić zyski i
praktyczność, aby ukoić własne ego.
Zaczęło się staczanie po równi pochyłej. Przejęcie ABC w
przekonaniu, że im więcej, tym lepiej, dowiodło, że Eisner staje
się coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. W dobie nowych
mediów model biznesowy telewizji bezpowrotnie się kończył.
Nie była to zatem realistyczna decyzja biznesowa, ale gra pod
publiczkę w nadziei na zapewnienie sobie rozgłosu. Eisner
stworzył rozrywkowego potwora, bezkształtny twór bez
wyraźnej tożsamości. Zatrudnienie i zwolnienie Ovitza dowiodły
z kolei, że urojenia Eisnera osiągnęły kolejny, jeszcze wyższy
poziom. Ludzie stali się dla niego jedynie narzędziami. Ovitz był
uznawany za najbardziej przerażającego i najpotężniejszego
człowieka w Hollywoodzie. Być może Eisnerem kierowało zatem
podświadome pragnienie upokorzenia go? Skoro był w stanie
sprawić, żeby Ovitz błagał o okruchy, to właśnie on, Eisner,
musiał być najpotężniejszym człowiekiem w Hollywoodzie.
Wkrótce wszystkie problemy wynikające z opartego na
złudzeniach procesu myślowego Eisnera zaczęły się spiętrzać —
rosnące wciąż koszty parku Euro Disney, premia Katzenberga,
brak hitów w obu działach
lmowych, stałe wycofywanie
zasobów z ABC, odprawa Ovitza. Członkowie zarządu nie mogli
już ignorować spadających cen akcji. Zwolnienie Katzenberga i
Ovitza
spowodowało,
że
Eisner
stał
się
najbardziej
znienawidzonym człowiekiem w Hollywoodzie, a skoro jego
szczęśliwa karta się odwróciła, znikąd pojawili się wszyscy
możliwi wrogowie, aby go zniszczyć. Jego upadek okazał się
szybki i spektakularny.
Zrozum: historia Michaela Eisnera dotyczy Cię bardziej, niż Ci
się wydaje. Jego los mógłby być Twoim, choć zapewne na
mniejszą skalę. Powód jest prosty: ludzi cechuje pewna słabość,
która tkwi w nas wszystkich i popycha nas w kierunku urojeń, a
my jesteśmy zupełnie nieświadomi jej dynamiki. Ta słabość
wynika z naszej naturalnej tendencji do przeceniania własnych
zdolności i umiejętności. Nasza opinia o sobie jest zwykle nieco
lepsza od obiektywnej. Mamy głęboką potrzebę odczuwania, że
jesteśmy pod jakimś względem lepsi od innych — może chodzić
o inteligencję, urodę, urok, popularność czy dobroć. Może to
być coś pozytywnego. Pewien poziom pewności siebie skłania
nas do podejmowania wyzwań, przekraczania samodzielnie
ustanawianych granic i uczenia się w trakcie tych działań. Gdy
jednak osiągamy sukces na jakimkolwiek poziomie — zaczynając
przyciągać uwagę jakiejś osoby lub grupy osób, zdobywając
awans czy nansowanie dla jakiegoś projektu — to poziom
naszej pewności siebie często zaczyna rosnąć zbyt szybko i
pojawia się coraz większa rozbieżność między naszą opinią o
nas samych a rzeczywistością.
Wszystkie sukcesy, jakie odnosimy w życiu, w nieuchronny
sposób zależą od szczęścia, wyczucia czasu i wkładu innych:
nauczycieli, którzy nam pomogli, czy kaprysów ogółu, chcącego
czegoś nowego. My wykazujemy jednak tendencję do
zapominania o tym i wyobrażania sobie, że wszelkie sukcesy
zawdzięczamy wyłącznie własnej zjawiskowej jaźni. Zakładamy,
że
potra my
poradzić
sobie
z
nowymi
wyzwaniami
zdecydowanie wcześniej, niż faktycznie jesteśmy na to gotowi.
W końcu inni potwierdzili naszą wspaniałość, okazując nam
uwagę, i chcemy to kontynuować. Wyobrażamy sobie, że
wszystko, czego dotkniemy, zamieni się w złoto i że możemy w
magiczny sposób przenieść nasze zdolności do innego medium
czy innej dziedziny. Nie zdając sobie z tego sprawy, coraz
bardziej dostrajamy się do własnego ego i własnych fantazji,
zapominając o ludziach, dla których pracujemy, i o naszej
publiczności. Nabieramy dystansu do tych, którzy nam
pomagają, widząc w nich tylko narzędzia, których możemy
dowolnie używać. I za wszystkie porażki skłonni jesteśmy
obwiniać innych. Sukces ma w sobie nieodparte przyciąganie,
które zaćmiewa umysł.
Masz przed sobą następujące zadanie: po odniesieniu sukcesu
zawsze analizuj jego komponenty. Zwróć uwagę na pierwiastek
szczęścia, który jest tam niewątpliwie obecny, a także na rolę,
jaką odegrali w nim inni ludzie, na przykład mentorzy. Tego
rodzaju działania neutralizują tendencję do rozdymania ego. Nie
zapominaj, że sukces często wpędza nas w samozadowolenie, a
poza tym uwaga innych staje się dla nas ważniejsza od własnych
działań, więc zaczynamy powtarzać dawne strategie. Odnosząc
sukces, musisz wzmóc czujność. Każdy nowy projekt zaczynaj z
czystym kontem, od zera. Staraj się nie zważać na aplauz, gdy
staje się on coraz głośniejszy. Określ granice tego, co możesz
osiągnąć, i miej je w pamięci, wykorzystując to, co masz. Nie
wierz, że im więcej, tym lepiej; często lepszym wyborem bywa
konsolidacja i koncentracja sił. Uważaj, aby swoim rosnącym
poczuciem wyższości nie obrażać innych — będziesz
potrzebować sojuszników. Rekompensuj efekt odurzenia, jaki
wywołuje odnoszenie sukcesów, mocno stąpając po ziemi.
Władza, jaką zapewnisz sobie w tego rodzaju powolny i
organiczny sposób, będzie bardziej realna i trwała. Zapamiętaj:
bogowie są bezlitośni dla tych, którzy wznoszą się zbyt wysoko
na skrzydłach megalomanii, i żądają za nią wysokiej ceny.
Samo istnienie nigdy mu nie wystarczało; zawsze chciał
czegoś więcej. Może to właśnie ta jego siła pragnień kazała
mu wtedy uwierzyć, że jest człowiekiem, któremu wolno
więcej niż innym.
— FIODOR DOSTOJEWSKI, ZBRODNIA I KARA
Klucze do ludzkiej natury
Załóżmy, że chcesz zrealizować jakiś projekt albo przekonać do
zrobienia czegoś jakąś osobę lub grupę osób. Realistyczne
podejście do osiągnięcia takiego celu moglibyśmy opisać
następująco: zapewnianie sobie tego, czego chcemy, rzadko
bywa łatwe. Sukces zależy od znacznego wysiłku i odrobiny
szczęścia. Aby Twój projekt wypalił, prawdopodobnie będziesz
musiał odrzucić wcześniej stosowaną strategię — okoliczności
zawsze się zmieniają i trzeba pamiętać o tym, aby zachowywać
otwarty umysł. Ludzie, do których próbujemy dotrzeć, nigdy nie
reagują tak, jak byśmy chcieli — ich reakcje zwykle wręcz nas
zaskakują i przyprawiają o frustrację. Mają po prostu własne
potrzeby, własne doświadczenia i określone konstrukcje
psychiczne, różne od naszej. Aby zaimponować obiektom
naszego zainteresowania, należy skoncentrować się na nich i
ich duchu. Jeśli nie osiągniesz tego, czego chciałeś, będziesz
musiał uważnie przyjrzeć się temu, co zrobiłeś źle, i starać się
wyciągnąć wnioski z tego doświadczenia.
Projekt, który zamierzasz zrealizować, lub stojące przed Tobą
zadanie możesz sobie wyobrazić jako bryłę marmuru, z której
musisz stworzyć coś precyzyjnego i pięknego. Blok jest znacznie
większy od Ciebie, a materiał dosyć twardy, ale zadanie nie jest
niemożliwe do zrealizowania. Wkładając w pracę odpowiednio
dużo wysiłku, koncentracji i odporności, powoli wyrzeźbisz z
marmuru to, czego potrzebujesz. Musisz jednak zacząć od
właściwego wyczucia proporcji — cele są trudno osiągalne,
ludzie oporni, a Ty sam także masz ograniczenia i nie jesteś w
stanie zrobić wszystkiego, czego mógłbyś chcieć. Prezentując
tak realistyczną postawę, nabierzesz niezbędnej cierpliwości i
będziesz mógł zabrać się do pracy.
A teraz wyobraź sobie, że Twój mózg trawi choroba psychiczna,
która wpływa na to, jak postrzegasz wielkość i proporcje.
Zamiast uznać zadanie, przed którym stoisz, za dosyć złożone, a
materiał za twardy, pozostając pod wpływem choroby,
stwierdzasz, że bryła marmuru jest stosunkowo mała i łatwa w
obróbce. Straciłeś poczucie proporcji i wierzysz, że niedługo
wyrzeźbisz z marmuru kształt gotowego produktu, który masz w
głowie. Wyobrażasz sobie, że ludzie, do których próbujesz
dotrzeć, nie są w naturalny sposób oporni, ale dość
przewidywalni. Wiesz, jak zareagują na Twój wspaniały pomysł
— będą pod wrażeniem. Prawdę mówiąc, ci ludzie potrzebują
Ciebie i Twojej pracy bardziej, niż Ty ich. Powinni się za Tobą
uganiać. Kładziesz nacisk nie na to, co musisz zrobić, aby
odnieść sukces, ale na to, na co we własnym mniemaniu
zasługujesz. Przewidujesz, że dzięki temu projektowi zapewnisz
sobie mnóstwo uwagi, gdyby Ci jednak nie wyszło, winę
nieuchronnie poniosą inni, bo przecież Ty masz dar, działasz w
słusznej sprawie i stanąć Ci na drodze mogą tylko ludzie złośliwi
lub zazdrośni.
Taką przypadłość psychiczną nazywamy megalomanią. Gdy
odczuwamy jej skutki, normalne, realistyczne proporcje zostają
odwrócone: nasza jaźń staje się większa i wspanialsza od
wszystkiego dookoła. To soczewka, przez którą obserwujemy
zadanie i ludzi, do których powinniśmy docierać. I nie jest to
wyłącznie głęboki narcyzm (patrz: rozdział 2.), w przypadku
którego wszystko musi się kręcić wokół nas. To postrzeganie
siebie
samego
jako
kogoś
większego
(stąd
nazwa:
megalomania), lepszego i zasługującego nie tylko na uwagę, ale
wręcz na uwielbienie. To poczucie bycia istotą nie tyle ludzką,
ile boską.
Być może uważasz, że na tę chorobę zapadają tylko potężni,
egotyczni, nieustannie występujący publicznie przywódcy, ale to
całkowicie błędne założenie. Z pewnością wielu wpływowych
ludzi, takich jak Michael Eisner, wykazuje nasilone objawy
megalomanii, bo uwaga i uznanie, jakich ciągle bywają
obiektami, wpływają na intensy kację poczucia wyjątkowości
ich ego. Istnieje jednak także codzienna, niskogatunkowa
wersja tej dolegliwości, powszechnie występująca u niemal
wszystkich, bo jest to cecha immanentnie związana z ludzką
naturą. Wynika ona z naszej głębokiej potrzeby odczuwania
własnej wielkości i ważności, z potrzeby wzbudzania szacunku u
innych i bycia od nich pod jakimiś względami lepszymi.
Z własnej megalomanii rzadko zdajemy sobie sprawę, bo
zmienia ona nasz sposób postrzegania rzeczywistości i utrudnia
nam rzetelną ocenę siebie. Dlatego właśnie nie zdajemy sobie
sprawy z problemów, jakich może nam w każdej chwili
przysparzać. Nasza niskogatunkowa mania wielkości powoduje,
że przeceniamy własne umiejętności i zdolności, bagatelizując
jednocześnie napotykane problemy, co prowadzi do tego, że
zaczynamy podejmować się zadań wykraczających poza sferę
naszych rzeczywistych możliwości. Czujemy pewność, że inni
ludzie zareagują na nasze koncepcje w określony sposób, a
kiedy tego nie robią, wpadamy w złość i zaczynamy ich
obwiniać.
Czasem, nie zdając sobie sprawy, że stoi za tym megalomania,
zaczynamy odczuwać niepokój i nagle zmieniamy ścieżkę
kariery zawodowej — bo aktualna praca nie potwierdza naszej
wspaniałości i wyższości nad innymi, bo nabycie tych cech
wymagałoby jeszcze całych lat kształcenia się i rozwijania
nowych umiejętności. Lepiej zrezygnować i oddać się mrzonkom
o nowej pracy, która miałaby służyć realizacji naszych fantazji o
wielkości. Jednak w ten sposób niczego nie osiągniemy. Możemy
mieć dziesiątki wspaniałych pomysłów, których nigdy nie
spróbujemy zrealizować, bo doprowadziłoby nas to do
konfrontacji z rzeczywistością w kontekście rzeczywistego
poziomu własnych zdolności. A nie mając świadomości, jaki on
jest, możemy pozwalać sobie na coraz większą bierność,
oczekując, że inni nas zrozumieją, dadzą nam to, czego chcemy,
i będą nas dobrze traktować. Zamiast dążyć do zaskarbiania
sobie ich podziwu, czujemy, że on się nam należy.
We wszystkich tego rodzaju przypadkach nasza niskogatunkowa
mania wielkości uniemożliwia nam uczenie się na błędach i
rozwój, bo wychodzimy z założenia, że już jesteśmy wielcy i
wspaniali, a zatem trudno nam przyznać, że mogłoby być
inaczej.
Twoje zadanie jako badacza ludzkiej natury jest trojakiego
rodzaju: po pierwsze, musisz zrozumieć fenomen megalomanii
oraz to, dlaczego jest on tak mocno zakorzeniony w ludzkiej
naturze i dlaczego współcześnie ludzi z manią wielkości jest
znacznie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Po drugie, musisz
umieć rozpoznawać sygnały świadczące o megalomanii
i wiedzieć, jak postępować z ludźmi, którzy je przejawiają. Po
trzecie i najważniejsze, musisz zacząć dostrzegać objawy tej
dolegliwości w samym sobie i nauczyć się nie tylko tego, jak
kontrolować własne megalomańskie tendencje, ale także jak
ukierunkowywać wiążącą się z tą przypadłością energię na coś
produktywnego (więcej informacji na ten temat znajdziesz
w podrozdziale „Megalomania praktyczna”, w dalszej części
tego rozdziału).
Zdaniem znanego psychoanalityka Heinza Kohuta (1913 – 1981)
korzenie megalomanii tkwią w najwcześniejszych latach
naszego życia. W jego pierwszych miesiącach większość z nas
jest bez reszty związana z matką. Nie mamy poczucia odrębnej
tożsamości. Matka zaspokaja wszystkie nasze potrzeby.
Dochodzimy do wniosku, że pierś, która zapewnia nam
pożywienie, jest częścią nas samych. Jesteśmy wszechwładni —
jedynym, co musimy robić, jest odczuwanie głodu albo jakichś
innych potrzeb, a matka jest na miejscu i je zaspokaja, jakbyśmy
mieli magiczną moc, umożliwiającą nam sterowanie jej
działaniami. Potem jednak stopniowo wkraczamy w kolejną fazę
życia, w której jesteśmy zmuszeni stanąć twarzą w twarz z
rzeczywistością — nasza matka jest odrębną istotą, która musi
opiekować
się
także
innymi
osobami.
Nie
jesteśmy
wszechwładni, ale raczej słabi, mali i zależni od innych.
Uświadomienie sobie tego jest bolesne i stanowi źródło
większości naszych zachowań, mających znamiona popisywania
się: mamy głęboką potrzebę udowadniania własnej wartości,
utwierdzania się w tym, że nie jesteśmy bezradni, i
fantazjowania o mocach, których nie mamy. (Dzieci często
wyobrażają sobie, że potra ą widzieć przez ściany, latać czy też
czytać w myślach innych, dlatego uwielbiają opowieści o
superbohaterach).
Z wiekiem zwykle przestajemy być mali w sensie zycznym, ale
nasze poczucie nieistotności jeszcze się pogłębia. Zaczynamy
zdawać sobie sprawę, że jesteśmy jednostkami funkcjonującymi
nie tylko w rodzinie, szkole czy mieście, ale w całym świecie
zaludnionym przez miliardy ludzi. Żyjemy stosunkowo krótko.
Nasze umiejętności i potencjał umysłowy są ograniczone. Nie
jesteśmy w stanie kontrolować bardzo wielu kwestii, zwłaszcza
związanych z własną karierą i światowymi trendami. Koncepcja,
że umrzemy i szybko zostaniemy zapomniani, pochłonięci przez
wieczność, jest absolutnie nie do zniesienia. Chcemy czuć się w
jakiś sposób istotni, aby zaprotestować przeciwko naszej
naturalnej małości, aby wzmocnić odczuwanie własnej jaźni. To,
czego doświadczamy w wieku trzech czy czterech lat, w
podświadomy sposób wpływa na całe nasze życie. Na przemian
odczuwamy własną małość i podejmujemy próby jej
zaprzeczania. Sprawia to, że zaczynamy przejawiać skłonność
do szukania sposobów wyobrażania sobie własnej wyższości nad
innymi.
Niektóre dzieci nie przechodzą we wczesnym dzieciństwie przez
tę drugą fazę, w której muszą zmierzyć się z własną małością.
Właśnie one stają się w późniejszym życiu bardziej podatne na
ostrzejsze postacie megalomanii. Chodzi o dzieci rozpieszczone
i zepsute, takie, które matka i ojciec ciągle utwierdzają w
przekonaniu, że są pępkiem świata, chroniąc je przed bólem
konfrontacji z rzeczywistością. Każde ich życzenie staje się
rozkazem. Gdy rodzice próbują zaszczepiać takim dzieciom
choćby odrobinę dyscypliny, ich reakcją są napady histerii. Co
więcej, zaczynają one odrzucać wszelkie autorytety. W
porównaniu z nimi samymi i tym, co mogą osiągnąć, postacie
rodziców wydają się raczej słabe.
Rozpieszczanie w dzieciństwie naznacza takich ludzi na całe
życie. Muszą być wielbieni. Stają się mistrzami manipulacji,
skłaniając innych do tego, aby się o ich troszczyli i bezustannie
poświęcali im uwagę. W naturalny sposób czują się wspanialsi
od wszystkich innych. Jeśli mają jakiś talent, mogą zajść całkiem
daleko, bo ich poczucie bycia urodzonymi w czepku nabiera
cech samospełniającej się przepowiedni. W przeciwieństwie do
innych ludzi, takie osoby nigdy nie doświadczają na przemian
uczucia małości i wielkości, bo znają tylko to drugie. Z takiego
środowiska z pewnością wywodził się Eisner: matka zaspokajała
wszystkie jego potrzeby, wyręczała go w pracach domowych i
chroniła przed zimnym, czasem nawet okrutnym ojcem.
W przeszłości my, ludzie, byliśmy w stanie zaspokajać własne
megalomańskie potrzeby, zwracając się ku religii. W
najdawniejszych czasach poczucie małości nie było czymś, co po
prostu wpajano nam w toku wieloletniej zależności od rodziców
— wynikało bezpośrednio z naszej słabości względem wrogich
sił obecnych w przyrodzie. Te żywiołowe siły natury, wobec
których byliśmy bezsilni, uosabiali bogowie i duchy. Oddając im
cześć, mogliśmy liczyć na ochronę. Mając poczucie więzi z
czymś znacznie od nas większym, sami czuliśmy, że rośniemy. W
końcu bogowie (czy też Bóg) dbali o los naszego plemienia lub
miasta, opiekowali się naszą jednostkową duszą, świadczącą o
tym, że istniejemy i coś znaczymy. Nie umieraliśmy tak po
prostu i nie znikaliśmy. Wiele wieków później w podobny sposób
zaczęliśmy ukierunkowywać tę energię na charyzmatycznych
przywódców — walczących o słuszną sprawę i prowadzących
nas w kierunku przyszłych utopii — takich jak Napoleon
Bonaparte i rewolucja francuska czy Mao Zedong i komunizm.
Dziś w świecie Zachodu religie i słuszne sprawy straciły siłę
przyciągania; trudno nam w nie wierzyć i zaspokajać nasze
dążenia do wielkości poprzez identy kowanie się z jakimiś
absolutnymi potęgami. Jednak pragnienie czucia się kimś
większym i bardziej znaczącym ot tak nie znikło, jest silniejsze
niż kiedykolwiek. I ludzie, nie dysponując innymi możliwościami
wykorzystania tej energii, ukierunkowują ją na siebie. Znajdują
sposoby na uprzestrzennienie poczucia istotności własnej jaźni,
na to, aby czuć się kimś wspanialszym i lepszym. Chociaż
rzadko sobie to uświadamiają, obiektem, który z upodobaniem
idealizują i wielbią, jest ich własna jaźń — z tego właśnie
powodu jest wśród nas coraz więcej osób z megalomanią.
Na jej rozpowszechnianie się mają jednak oczywiście wpływ
także inne czynniki. Po pierwsze, w dzisiejszych czasach można
znaleźć więcej niż kiedykolwiek wcześniej osób, które
doświadczały w dzieciństwie przesadnej troskliwości. Dla takich
ludzi uczucie, że były kiedyś pępkiem świata, staje się trudne do
odrzucenia. Wierzą zatem, że wszystko, co robią czy też tworzą,
powinno być postrzegane jako cenne i godne uwagi. Po drugie,
jest coraz więcej ludzi, którzy wykazują częściowy, a nawet
całkowity brak szacunku dla autorytetów czy ekspertów, bez
względu na poziom wykształcenia i doświadczenia tych
autorytetów czy ekspertów, którego im samym brakuje. Mówią
sobie: „Dlaczego ich opinia miałaby być lepsza od mojej?” albo
„Nikt nie jest aż tak doskonały; ludzie mający władzę są po
prostu bardziej uprzywilejowani”, czy też „Moje dokonania
pisarskie i muzyczne są tak samo wartościowe i godne uwagi
jak to, co robią inni”. Nie mając poczucia, że ktoś inny ma
prawo być lepszy od nich i zasługiwać na miano autorytetu,
umieszczają się na samym szczycie.
Po trzecie, dzięki technologii zaczynamy mieć wrażenie, że
wszystko w życiu może być osiągalne w tak samo szybki i prosty
sposób jak informacje, do których mamy dostęp online. Budzi to
w nas przekonanie, że nie musimy już poświęcać wielu lat na
naukę, bo wystarczy parę sztuczek i kilka godzin ćwiczeń
tygodniowo, abyśmy mogli zdobyć biegłość w niemal każdej
dziedzinie. W podobny sposób wierzymy także w niezwykle
proste transferowanie umiejętności: „Nieźle piszę, więc mogę
też
wyreżyserować
lm”.
Największy
wpływ
na
rozprzestrzenianie się wirusa megalomanii mają jednak media
społecznościowe. Za ich pośrednictwem zyskujemy prawie
nieograniczone możliwości w zakresie propagowania własnej
obecności i tworzenia iluzji, że przyciągamy uwagę, a nawet
uwielbienie tysięcy czy wręcz milionów ludzi. Możemy stać się
tak sławni i wszechobecni jak wielcy władcy z przeszłości, a
nawet bogowie.
Biorąc pod uwagę wszystkie te elementy, każdemu z nas jest
obecnie trudniej niż kiedykolwiek wcześniej zachowywać
realizm i poczucie proporcji w kwestii własnej wartości.
Przyglądając się ludziom wokół siebie, musisz zdać sobie
sprawę, że ich megalomania (a także Twoja) może przybierać
wiele różnych postaci. Najczęściej próbujemy zaspokajać
własne potrzeby w tym zakresie poprzez zdobywanie prestiżu.
Są tacy, którzy twierdzą, że interesuje ich praca albo działanie
dla dobra ludzkości, ale ich najgłębszą rzeczywistą motywacją
często bywa pragnienie zwracania na siebie uwagi, dążenie do
tego, by ich wysoką samoocenę potwierdzali inni, którzy ich
podziwiają, chęć dysponowania poczuciem siły i autorytetu.
Tacy ludzie, jeśli są utalentowani, mogą przyciągać uwagę,
której pożądają, przez parę lat, a nawet dłużej, ale niemożliwa
do zaspokojenia potrzeba wzbudzania podziwu — tak jak w
opowieści o Eisnerze — nieuchronnie sprawia, że w końcu
posuwają się za daleko.
Bywa, że rozczarowani swoją karierą, ale wciąż wierzący we
własną, lecz niedostrzeganą przez ogół wielkość ludzie zwracają
się ku różnego rodzaju kompensacjom: narkotykom, alkoholowi,
seksie z możliwie największą liczbą partnerów, zakupom,
szyderczym poczuciu wyższości i tak dalej. U osób z
niezaspokojoną megalomanią często objawia się wręcz
maniakalna energia — potra ą opowiadać wszem wobec o
wielkich scenariuszach, które napiszą, albo o setkach kobiet,
które uwiodą, a chwilę później, gdy muszą stawić czoła
rzeczywistości, popadają w depresję.
Ludzie wciąż wykazują tendencję do idealizowania przywódców
i wielbienia ich, co także powinniśmy uważać za pewną postać
megalomanii. Wierząc, że ktoś inny zapewni im lepszą
przyszłość, wyznawcy mogą w pewnym sensie wyczuwać aurę
wielkości tego kogoś. Ich umysły może porywać siła retoryki
jakiegoś przywódcy i mogą czuć się lepsi od tych, którzy nie są
jego wyznawcami. Na bardziej osobistym poziomie ludzie często
idealizują osoby, które kochają, nadając im status boga lub
bogini i czując w związku z tym, że część mocy, którą te osoby
dysponują, spływa zwrotnie na nich.
We współczesnym świecie można także zauważyć przewagę
negatywnych postaci megalomanii. Wielu ludzi odczuwa
potrzebę ukrywania swoich świadczących o manii wielkości
pragnień nie tylko przed innymi, ale także przed samymi sobą.
Tacy ludzie często popisują się swoją skromnością — nie są
zainteresowani władzą ani tym, by czuć się kimś ważnym,
a przynajmniej tak mówią. Są zadowoleni ze swojego cichego
życia. Nie chcą posiadać zbyt wielu rzeczy, nie mają samochodu
i gardzą wysoką pozycją społeczną. Zauważamy jednak, że
odczuwają potrzebę demonstrowania tej skromności publicznie.
To skromność podszyta megalomanią — ich sposób zwracania
na siebie uwagi i doznawania poczucia wyższości moralnej.
Wariacją na ten temat są megalomani-o ary, którzy dają innym
do zrozumienia, że wiele wycierpieli i wielokrotnie bywali na
dnie. Winą za swoje niepowodzenia tego rodzaju ludzie lubią
obarczać pecha lub splot niefortunnych zdarzeń, ale
zauważamy, że często miewają tendencję do nawiązywania
relacji z najgorszymi do wyobrażenia sobie osobami czy też
samodzielnego kreowania sytuacji, w których na pewno zawiodą
i będą cierpieć. Tacy ludzie odczuwają zasadniczo przymus
kreowania dramatycznych okoliczności, za sprawą których stają
się o arami, a gdy do tego dochodzi, okazuje się, że wszelkie
relacje z nimi muszą się obracać wokół ich potrzeb, bo w
przeszłości zbyt wiele wycierpieli, aby zaspokajać nasze
potrzeby. Są pępkiem świata. Doznawanie przez nich
nieszczęścia i epatowanie nim zapewnia im poczucie istotności i
bycia kimś lepszym, bo cierpią.
Poziom megalomanii innych można mierzyć na kilka prostych
sposobów. Zwróć na przykład uwagę, jak ludzie reagują na
krytykę swojej osoby lub pracy. To normalne, że krytyka
wywołuje w nas defensywność i pewną nerwowość. Niektórzy
ludzie wpadają jednak we wściekłość i w histerię, ponieważ
podajemy w wątpliwość ich poczucie wielkości. Możesz być
pewien, że takie osoby cechuje wysoki poziom megalomanii.
Ludzie o tego rodzaju osobowościach często ukrywają także
swoją wściekłość pod maską bólu i męczeństwa, aby wpędzać
nas w poczucie winy. Istotna jest dla nich nie sama krytyka i
wnioski, jakie powinni z niej wyciągnąć, ale własne poczucie
krzywdy.
W przypadku ludzi odnoszących sukcesy należy obserwować, w
jaki sposób funkcjonują w sytuacjach prywatnych. Czy umieją
się odprężać i śmiać z siebie, zdejmując maskę noszoną na
użytek publiczny, czy też tak bardzo identy kują się z tym
wyrazistym publicznym wizerunkiem, że przenosi się on do ich
prywatnego życia? W tym drugim przypadku należy uznać, że
takie osoby uwierzyły we własny mit i wpadły w szpony ostrej
odmiany megalomanii.
Megalomani są na ogół mistrzami autoreklamy. Przypisują sobie
zasługi za wszystko, na co mieli w swojej pracy choćby
minimalny wpływ, wymyślają też wcześniejsze sukcesy. Mówią o
swojej zdolności przewidywania, o tym, jak przepowiadali
pewne trendy czy określone wydarzenia, przy czym nie da się
tego zwery kować. Wszelkie takie wypowiedzi powinny
wzbudzać Twoje poważne wątpliwości. Jeżeli osoby publiczne
nagle mówią coś, co wpędza je w kłopoty związane z zarzutami
braku wrażliwości, wówczas można to przypisać ich głębokiej
megalomanii. Takie osoby wsłuchują się niemal wyłącznie we
własne opinie o tym, że są wspaniałe, w związku z czym
zakładają, że także wszyscy inni będą interpretować ich słowa w
odpowiednim ze swojego punktu widzenia duchu i się z nimi
zgadzać.
Osoby z głęboką megalomanią wykazują zwykle niski poziom
empatii. Nie są dobrymi słuchaczami. Kiedy nie przyciągają
sobą całej dostępnej uwagi, w ich oczach łatwo dostrzec
rozkojarzenie, a ich palce drżą z niecierpliwości. Ożywiają się
tylko wtedy, gdy pada na nich światło re ektora. Zwykle
postrzegają ludzi jako przedłużenie samych siebie — jako
narzędzia, które mogą wykorzystywać do realizacji swoich
planów, jako obiekty, których uwagę mogą przyciągać. Poza tym
megalomanię można łatwo zauważyć w ich zachowaniach
niewerbalnych. Ich gesty są szerokie i dramatyczne. Na
spotkaniach zajmują dużo przestrzeni. Mówią głośniej od innych
i w szybkim tempie, nie dając nikomu okazji do wtrącenia
czegokolwiek.
Ludzi dotkniętych umiarkowaną megalomanią powinieneś
traktować pobłażliwie. Niemal każdy z nas doświadcza na
przemian chwil, w których czuje się lepszy i wspanialszy od
innych, i takich, w których wraca na ziemię. Przeżywanie takich
chwil to oznaka normalności. Natomiast osób, których opinia o
sobie jest tak wysoka, że nie mogą sobie pozwolić na
jakiekolwiek wątpliwości, najlepiej unikać. W relacjach tacy
ludzie wykazują tendencję do koncentrowania całej uwagi na
sobie. Będąc pracownikami, partnerami biznesowymi czy
szefami, przeceniają swoje umiejętności. Ich nieprawdopodobna
pewność siebie odwraca uwagę innych od braków, jakie mają
ich koncepcje, nawyki związane z pracą i charakter. Jeśli nie
będziesz w stanie uniknąć wchodzenia z takimi ludźmi w
relacje, pamiętaj, że są oni zawsze całkowicie pewni tego, że ich
koncepcje zapewnią im sukces, i zachowaj sceptycyzm. Oceniaj
wyłącznie koncepcje i nie daj się zwieść uwodzicielskiej
pewności siebie takich osób. Nie karm się iluzją, że możesz
stawić im czoła i sprowadzić je na ziemię, bo próbując tego,
wywołasz zapewne wyłącznie ich wściekłość.
Jeśli tego rodzaju ludzie okazują się Twoimi rywalami,
powinieneś uznać się za szczęściarza, bo są oni wdzięcznymi
obiektami drwin i łatwo dają się wyprowadzać z równowagi.
Kwestionowanie ich wielkości sprawia, że wpadają w apopleksję
i stają się podwójnie irracjonalni.
Będziesz także musiał radzić sobie z własnymi tendencjami do
megalomanii.
Megalomania
ma
wiele
pozytywnych
i
produktywnych zastosowań. Żywiołowość i wysoki poziom wiary
w siebie można ukierunkować na pracę i sprawić, aby stały się
dla nas źródłami inspiracji (więcej informacji na ten temat
znajdziesz
w
podrozdziale
„Megalomania
praktyczna”).
Zasadniczo jednak najlepiej zaakceptować własne ograniczenia
i posługiwać się tym, co mamy do dyspozycji, zamiast
fantazjować na temat boskich mocy, których nigdy nie będziemy
w stanie sobie zapewnić. Najlepszą bronią przeciwko
megalomanii jest postawa cechująca się realizmem. Ustal, jakie
tematy i działania w naturalny sposób Cię interesują. Nie da się
być biegłym we wszystkim. Musisz wykorzystywać swoje mocne
strony, a nie oddawać się marzeniom, że mógłbyś być świetny w
tym, co tylko przyjdzie Ci do głowy. Musisz ustalić, jaki jest Twój
poziom energii, jak daleko możesz się posuwać i jak te kwestie
zmieniają się u Ciebie z wiekiem. Musisz także jednoznacznie
określić swoją pozycję — krąg sprzymierzeńców, osób, z którymi
masz najlepszy kontakt, naturalnych odbiorców swoich działań.
Nie dasz rady zadowolić każdego.
Tego rodzaju samoświadomość zawiera także komponent
zyczny, o którym musisz pamiętać. Kiedy angażujemy się w
działania, które odpowiadają naszym naturalnym skłonnościom,
czujemy, że ich wykonywanie przychodzi nam łatwo. Szybciej się
uczymy, mamy więcej energii i jesteśmy w stanie lepiej radzić
sobie z monotonią towarzyszącą zgłębianiu czegoś, co uznajemy
za istotne. Gdy bierzemy na siebie zbyt wiele, więcej, niż
jesteśmy w stanie udźwignąć, czujemy nie tylko wyczerpanie,
ale także rozdrażnienie i nerwowość. Zaczynamy cierpieć na
bóle głowy. Gdy osiągamy w życiu sukces, w naturalny sposób
odczuwamy pewien lęk, jakby dobry los mógł przestać nam
sprzyjać. Temu lękowi może towarzyszyć przypominające niemal
zawroty głowy poczucie niebezpieczeństwa, potencjalnie
wiążącego się z tym, że dotarliśmy zbyt wysoko i doświadczamy
nadmiernego poczucia wyższości. Lęk mówi nam, abyśmy
wrócili na ziemię. Powinniśmy słuchać tego wewnętrznego
głosu, bo sygnalizuje nam on, że działamy wbrew własnym
mocnym stronom.
Poznając siebie, musisz zaakceptować własne ograniczenia.
Jesteś po prostu jednym z wielu ludzi na świecie i nie jesteś w
naturalny sposób lepszy od kogokolwiek innego. Nie jesteś
bogiem ani aniołem, tylko człowiekiem, który ma wady, tak jak
wszyscy inni. Zaakceptuj fakt, że nie możesz kontrolować ludzi
ze swojego otoczenia i że żadna strategia nie jest niezawodna.
Natura ludzka jest zbyt nieprzewidywalna. Dzięki tej
samowiedzy i akceptacji ograniczeń zachowasz poczucie
proporcji. Będziesz poszukiwać wielkości nie w sobie, a w
swojej pracy. A gdy będziesz czuł skłonność do tego, żeby
postrzegać siebie jako kogoś wspanialszego, niż uzasadniają to
okoliczności, ta samowiedza stanie się mechanizmem grawitacji,
który pozwoli Ci zejść na ziemię i ukierunkuje Cię na działania i
decyzje, które najlepiej posłużą Twojej wyjątkowej naturze.
To właśnie realizm i pragmatyzm sprawiają, że my, ludzie,
jesteśmy tak silni. Dzięki nim już wiele tysięcy lat temu
pokonaliśmy zyczną słabość i nauczyliśmy się w nieprzyjaznym
środowisku współpracować z innymi, tworząc wspólnoty i
narzędzia, aby zapewnić sobie przetrwanie. I chociaż ten
pragmatyzm ograniczyliśmy, bo nie musimy już polegać na
przytomności umysłu, aby przetrwać, to jest on faktycznie naszą
prawdziwą naturą, naturą dominującej na naszej planecie istoty
społecznej. Nabierając realizmu, stajemy się po prostu bardziej
ludzcy.
Przywódca-megaloman
Gdy ludzie z wysokim poziomem megalomanii mają oprócz niej
jakiś talent i są asertywni, mogą osiągać bardzo wysokie
stanowiska i gwarantować sobie ogromną władzę. Ich odwaga i
pewność siebie przyciągają uwagę i zapewniają im imponujący
wizerunek. Zahipnotyzowani tym wizerunkiem często nie
dostrzegamy fundamentalnej irracjonalności w ich procesach
decyzyjnych, więc podążamy za nimi ślepo w kierunku jakiegoś
rodzaju katastrofy.
destrukcyjni.
Tacy
ludzie
mogą
być
wyjątkowo
Musisz zdać sobie sprawę z prostej prawdy o ludziach z tego
rodzaju osobowością: ich funkcjonowanie zależy od uwagi, jaką
im poświęcamy. Bez naszej uwagi, bez poczucia uwielbienia ze
strony ogółu nie są w stanie potwierdzać na własny użytek
swojej wysokiej samooceny, co powoduje, że ich pewność siebie
zanika. Aby nas oszołomić i odciągnąć od rzeczywistości, takie
osoby wykorzystują teatralne sztuczki, a my musimy umieć
docierać do ich rzeczywistych motywów, demitologizować je i z
powrotem umieszczać w skali dopasowanej do naszych,
ludzkich rozmiarów. W ten sposób możemy opierać się ich
czarowi i unikać kreowanych przez nie niebezpieczeństw. Oto
sześć typowych złudzeń, które tacy ludzie lubią wywoływać.
Zostałem wybrany. Wielcy przywódcy często próbują sprawiać
wrażenie, że w jakiś sposób są skazani na wielkość. Opowiadają
historie z dzieciństwa i młodości, które dowodzą ich
wyjątkowości, tak jakby wyróżnił ich sam los. Przywołują
wydarzenia, które już od dawna wskazywały na ich niezwykłą
twardość czy kreatywność, wymyślając takie opowieści lub
reinterpretując przeszłość. Opowiadają o zdarzeniach z
wcześniejszych etapów własnej kariery, kiedy to pokonywali
niemożliwe do sforsowania przeszkody. Przyszły wielki
przywódca rodził się w nich już wtedy, gdy byli w młodym
wieku, a przynajmniej tak to ukazują. Słysząc tego rodzaju
opowieści, musisz zachowywać sceptycyzm. Tacy ludzie starają
się stwarzać mit, w który sami prawdopodobnie uwierzyli.
Szukaj bardziej przyziemnych faktów kryjących się za
opowieściami o przeznaczeniu i jeśli to możliwe, nagłaśniaj je.
Jestem zwyczajnym człowiekiem. Potężni przywódcy czasem
wywodzą się z nizin społecznych, ale najczęściej pochodzą ze
względnie uprzywilejowanych środowisk albo za sprawą
własnego sukcesu od dawna żyją z dala od trosk zwykłych ludzi.
Niemniej jednak absolutnie niezbędne jest dla nich
prezentowanie się społeczeństwu w roli przedstawicieli
przeciętnych osób. Tylko dzięki takiemu wizerunkowi mogą
przyciągać uwagę i uwielbienie rzesz wystarczająco licznych,
aby uzyskać zadowolenie.
Indira Gandhi, premier Indii w latach 1966 – 1977 i 1980 –
1984, pochodziła z rodziny należącej do politycznej elity, jej
ojciec Jawaharlal Nehru był pierwszym premierem tego kraju.
Kształciła się w Europie i przez większość życia nie miała
styczności z ubóstwem niższych kast. Będąc przywódczynią o
megalomańskich skłonnościach, która później zaczęła ujawniać
nawet nieco dyktatorskie zapędy, umieszczała się na poziomie
przeciętnych członków społeczeństwa jako ktoś, kto mówi ich
głosem. Przemawiając do tłumów, zmieniała sposób wyrażania
się, odwiedzając małe wioski, stosowała zrozumiałe dla prostych
ludzi metafory. Nosiła sari, gdy tak ubierały się miejscowe
kobiety, i jadała rękami. Lubiła wizerunek „matki Indiry”,
rządzącej Indiami w familiarny, matczyny sposób, i styl, który
prezentowała, okazał się bardzo skuteczny w kontekście
wygrywania wyborów, mimo że był czystą socjotechniką.
Sztuczka stosowana przez przywódców-megalomanów polega
na tym, że kładą oni nacisk na własne kulturowe gusta, a nie na
grupę społeczną, z której faktycznie się wywodzą. Mogą latać
pierwszą klasą i nosić najdroższe garnitury, ale odwracają od
tego uwagę, sprawiając wrażenie, że mają takie same jak zwykli
ludzie upodobania kulinarne czy że lubią takie same lmy,
unikając jednak z całych sił nawet śladowych oznak
kulturowego elitaryzmu. Bywa nawet, że stają na głowie, aby
ośmieszać elity, chociaż zapewne polegają na opinii
wywodzących się z nich ekspertów, którzy kierują ich
działaniami. Są po prostu jak zwykli ludzie, ale mają o wiele
więcej pieniędzy i znacznie większą władzę. Członkowie
społeczeństwa mogą się zatem z nimi identy kować pomimo
oczywistych różnic. Związana z tym wszystkim megalomania nie
ogranicza się jednak tylko do przyciągania uwagi. Tacy
przywódcy, dzięki identy kowaniu się z masami, zyskują na
znaczeniu. Nie są po prostu zwykłymi ludźmi — ucieleśniają
cały naród lub jakąś grupę interesów. Wspieranie ich oznacza
lojalność wobec danej grupy, a kierowana przeciwko nim
krytyka to chęć ukrzyżowania przywódcy i zdradzenia sprawy.
Tego rodzaju pseudoreligijne odniesienia można znaleźć nawet
w prozaicznym korporacyjnym świecie biznesu: Michael Eisner
lubił się na przykład przedstawiać jako ucieleśnienie ducha
zmarłego Walta Disneya, cokolwiek miałoby to oznaczać. Gdy
zauważysz tego rodzaju paradoksy i prymitywne postacie
popularnych skojarzeń, zastanów się i poddaj analizie to, z czym
faktycznie masz do czynienia. U podstaw znajdziesz zapewne
coś quasi-mistycznego, wysoce irracjonalnego i stosunkowo
niebezpiecznego, bo przywódca-megaloman zwykle uważa się w
takich przypadkach za uprawnionego do robienia wszystkiego,
czego chce w imieniu ogółu.
Ja was wyzwolę. Ludzie o tego typu osobowości często
dochodzą do władzy w czasach problemów i kryzysów. Ich
pewność siebie jest pocieszeniem dla członków społeczeństwa
lub — w środowiskach korporacyjnych — udziałowców. To
właśnie oni będą tymi, którzy rozwiążą za innych masę
trapiących ich problemów. Aby mogli na takich pozować, ich
obietnice muszą być wielkie, ale niesprecyzowane. Ponieważ są
wielkie, mogą być inspiracją dla marzeń, a ponieważ są
niesprecyzowane, nikt nie jest w stanie pociągnąć składającej je
osoby do odpowiedzialności, jeśli nie zostaną spełnione, bo nie
ma żadnych konkretów, których można byłoby się uchwycić. Im
wspanialsze są ich obietnice i wizje przyszłości, jakie roztaczają,
tym więcej megalomanii można znaleźć w wierze, którą
emanują. Przesłanie musi być łatwe do zrozumienia i
przyswojenia sobie, możliwe do sprowadzenia do postaci hasła i
związane z obietnicą czegoś wielkiego, co wzbudza emocje. W
ramach stosowanej przez siebie strategii ludzie takiego pokroju
potrzebują kozłów o arnych, którymi często stają się elity lub
outsiderzy, aby wzmacniać identy kację z grupą i jeszcze
skuteczniej grać na emocjach. Zapoczątkowany przez
przywódcę ruch zaczyna się krystalizować wokół nienawiści do
takich kozłów o arnych, którzy zaczynają symbolizować
wszelkie cierpienia i niesprawiedliwości, jakich kiedykolwiek
doznała którakolwiek z obecnych w tłumie osób. Obietnice
przywódcy, że pokona tych wymyślonych wrogów, wykładniczo
zwiększają jego siłę.
W tym wszystkim chodzi nie tyle o ruch polityczny czy
działalność biznesową, ile o kreowanie kultu. Imię przywódcy,
jego wizerunek i slogany muszą być masowo reprodukowane i
stawać się wszechobecne niemal na podobieństwo religii.
Często wykorzystywane bywają określone kolory i symbole, a
także muzyka, stając się elementami scalającymi tożsamość
grupy i odwołując się do najniższych ludzkich instynktów.
Ludzie, którzy zostają wyznawcami kultu, to osoby podwójnie
zahipnotyzowane,
które
potra ą
na
własne
potrzeby
usprawiedliwiać
wszelkie
działania.
W
takiej
sytuacji
prawdziwych wyznawców nic już nie jest w stanie zatrzymać,
ale Ty musisz zachować wewnętrzny dystans i zdolności
analityczne.
Ustalam zasady na nowo. Tajemnym życzeniem istot ludzkich
jest pozbycie się zasad i konwencji obowiązujących we
wszystkich dziedzinach życia — aby zyskać moc wyłącznie
dzięki podążaniu za własnym wewnętrznym światłem. Kiedy
przywódcy-megalomani twierdzą, że mają takie zdolności,
skrycie wpadamy w ekscytację i chcemy im wierzyć.
Michael Cimino wyreżyserował nagrodzony Oscarem lm Łowca
jeleni (1978). Dla ludzi, którzy z nim i dla niego pracowali, nie
był jednak po prostu reżyserem lmowym, ale raczej geniuszem,
którego misją było zniszczenie skostniałego, korporacyjnego
systemu funkcjonowania Hollywoodu. Dla swojego kolejnego
lmu, Wrota niebios (1980), Cimino wynegocjował kontrakt,
który był całkowitym novum w historii fabryki snów,
umożliwiając mu takie zwiększanie budżetu, jakie tylko uznałby
za stosowne, aby stworzyć właśnie taki
lm, jaki sobie
wyobraził, bez żadnych kompromisów. Na planie Cimino spędzał
całe tygodnie, ucząc aktorów odpowiedniego stylu jazdy na
wrotkach, bo było to według niego niezbędne w jednej ze scen.
Pewnego dnia godzinami czekał z włączeniem kamer, ponieważ
w kadrze musiała się znaleźć pewna wyjątkowo doskonała
chmura. Koszty rosły pod niebiosa, a lm w początkowej wersji
trwał ponad pięć godzin. W końcu Wrota niebios okazały się
jedną z największych katastrof w historii Hollywoodu i lmem,
który praktycznie zniszczył karierę Cimino. Wyglądało na to, że
lepsze z punktu widzenia ograniczania naturalnej megalomanii
wszystkich reżyserów i skłaniania ich do pracy w wyznaczonych
granicach są jednak tradycyjne kontrakty. Podstawami
większości zasad są w końcu zdrowy rozsądek i racjonalność.
Pewnego rodzaju wariacją na ten temat jest fakt, że przywódcymegalomani często polegają wyłącznie na własnej intuicji,
odrzucając potrzebę tworzenia grup fokusowych czy sięgania po
jakiekolwiek opinie o charakterze naukowym, bo uważają, że
dysponują specjalnym, wewnętrznym wyczuciem prawdy. Lubią
tworzyć mit, że ich przeczucia doprowadzały do fantastycznych
sukcesów, ale dokładna analiza tych przeczuć ujawnia, że tak
samo często bywają one błędne, jak trafne. Słysząc wypowiedzi
przywódców,
którzy
przedstawiają
się
jako
absolutni
indywidualiści, potra ący obchodzić się bez zasad i aparatu
naukowego, powinieneś uznawać je wyłącznie za objawy
szaleństwa, a nie boskiej inspiracji.
Wszystko, czego dotykam, zamienia się w złoto. Ludzie z
ostrą megalomanią starają się tworzyć legendy, według których
nigdy tak naprawdę nie ponieśli żadnej porażki. Jeśli w ich
karierze zdarzały się klęski lub niepowodzenia, to zawsze
dochodziło do nich z winy innych, którzy ich zdradzali.
Prawdziwym
geniuszem
w
kontekście
umiejętności
nieprzyznawania się do winy był amerykański generał Douglas
MacArthur, który według własnych słów nigdy w swojej długiej
karierze nie przegrał żadnej bitwy, choć tak naprawdę przegrał
ich wiele. Trąbiąc na prawo i lewo o swoich sukcesach i
wynajdując niekończące się wymówki (w postaci na przykład
zdrad) dla swoich porażek, stworzył własny mit, w którym był
osobą dysponującą w zakresie sztuki wojennej magicznymi
mocami. Przywódcy-megalomani zawsze w końcu uciekają się
do tego rodzaju marketingowej magii.
Z powyższymi kwestiami wiąże się charakterystyczne dla takich
przywódców przekonanie, że mogą łatwo transferować własne
umiejętności — dyrektor z branży lmowej może na przykład
zostać projektantem parku rozrywki, a biznesmen przywódcą
narodu. Uważają się za magicznie uzdolnionych, więc mogą
próbować sił we wszystkim, co ich zainteresuje. Tego rodzaju
posunięcia często jednak kończą się dla nich fatalnie, gdyż
osoby
te
podejmują
próby
opanowywania
kwestii
wykraczających poza zakres ich wiedzy fachowej, których
złożoność i wynikający z braku doświadczenia chaos szybko
zaczynają ich przytłaczać. W kontaktach z tego rodzaju ludźmi
pamiętaj o tym, aby uważnie studiować ich wcześniejsze
dokonania, zwracając uwagę na liczbę poważnych wpadek, jakie
im się przydarzyły. Ludzie pozostający pod wpływem ich
megalomanii pewnie nie będą chcieli Cię słuchać, ale postaraj
się w możliwie neutralny sposób upubliczniać rzetelne
informacje o przeszłości takich osób.
Jestem niezniszczalny. Przywódca-megaloman podejmuje
ryzyko. To coś, co przede wszystkim często przyciąga uwagę, a
w połączeniu ze szczęściem, które sprzyja odważnym, i z
sukcesami, które odnoszą, także sprawia, że stają się oni w
opinii innych postaciami o ponadludzkich mocach. Ich odwaga
jest jednak czymś, czego tak naprawdę nie kontrolują. Muszą
podejmować działania, które zapewniają im rozgłos, aby
podtrzymywać zainteresowanie innych, bo napędza to ich
samoocenę.
Nie
mogą
odpocząć
ani
się
wycofać,
doprowadziłoby to bowiem do osłabienia ich publicznego
wizerunku. Co gorsza, zaczynają czuć się niezniszczalni, bo
ryzykowne manewry udawały im się już wiele razy w przeszłości
i nawet stając w obliczu porażek, potra li je pokonywać dzięki
własnej zuchwałości. Co więcej, takie śmiałe działania wywołują
w nich poczucie spełnienia i życia na krawędzi, stają się
narkotykiem. Przywódcy ci potrzebują coraz wyższych stawek i
coraz
cenniejszych
nagród,
aby
utrzymać
poczucie
doświadczanej
przez
siebie
boskiej
niezniszczalności.
Odczuwając taki rodzaj ciśnienia, są w stanie pracować nawet
dwadzieścia godzin na dobę. Potra ą kroczyć przez ogień.
I tak naprawdę zasadniczo są niezniszczalni — do czasu, gdy
wykonają jakiś śmiertelnie arogancki manewr, ostatecznie
posuwając się za daleko i sprawiając, że wszystko rozsypuje się
w proch. Może to być coś w rodzaju triumfalnego objazdu
Stanów
Zjednoczonych
przez
MacArthura
po
wojnie
koreańskiej, podczas którego wyraźnie widoczna stała się jego
chorobliwa i irracjonalna potrzeba zwracania na siebie uwagi,
albo fatalnej decyzji Mao o rozpoczęciu rewolucji kulturalnej,
albo to, że Stan O’Neal, dyrektor generalny Merrill Lynch,
upierał się, by trzymać papiery wartościowe zabezpieczone
hipoteką, gdy wszyscy inni je wyprzedawali, czym zasadniczo
doprowadził do upadku jedną z najstarszych instytucji
nansowych
w
kraju.
W
takich
przypadkach
aura
niezniszczalności nagle pryska. Dzieje się tak dlatego, że
podłożem
decyzji
podejmowanych
przez
przywódcówmegalomanów jest nie zdrowy rozsądek, lecz potrzeba
przyciągania uwagi i chęć zapewniania sobie sławy. Tuż za
rogiem czai się jednak rzeczywistość, która w końcu zadaje im
destrukcyjny cios.
W kontaktach z liderami-megalomanami należy zasadniczo
próbować spuszczać powietrze z uświęconego, pełnego chwały
wizerunku, jaki sobie oni tworzą. To pewne, że będą reagować
przesadnie, a ich wyznawcy wpadną we wściekłość, ale być
może stopniowo niektórzy spośród tych wyznawców zaczną
nabierać wątpliwości. Warto mieć nadzieję, że najlepiej
sprawdzi się kreowanie rozprzestrzeniającego się wiralnie
poczucia rozczarowania.
Megalomania praktyczna
Megalomania jest pewną postacią posiadanej przez nas
wszystkich pierwotnej energii. Skłania nas ona do tego, abyśmy
pragnęli czegoś więcej, niż to, co mamy, abyśmy dążyli do bycia
rozpoznawalnymi i cenionymi przez innych i abyśmy mieli
poczucie więzi z czymś od nas większym. Problem tkwi nie w
samej energii, którą możemy wykorzystywać do napędzania
własnych ambicji, ale w tym, jak jest ona ukierunkowywana.
Megalomania sprawia zwykle, że wyobrażamy sobie, iż jesteśmy
wspanialsi i lepsi niż w rzeczywistości. Tę jej postać moglibyśmy
nazwać megalomanią fantastyczną, bo bazuje na naszych
fantazjach i zniekształconych wrażeniach, jakie zapewnia nam
poczucie
przyciągania
uwagi
innych.
Druga
postać
megalomanii,
którą
będziemy
nazywać
megalomanią
praktyczną, nie jest czymś łatwym do osiągnięcia i nie jest nam
dana w sposób naturalny, ale może się stać źródłem ogromnej
siły i samospełnienia.
Megalomania praktyczna opiera się nie na fantazji, lecz na
rzeczywistości. Energia jest w jej przypadku ukierunkowywana
na naszą pracę i pragnienia związane z tym, aby osiągać cele,
rozwiązywać problemy czy poprawiać jakość relacji. Energia ta
skłania nas także do tego, abyśmy rozwijali i doskonalili swoje
umiejętności. Poprzez własne osiągnięcia możemy poczuć się
kimś lepszym oraz przyciągać uwagę dzięki wykonywanej przez
siebie pracy. Uwaga, jaką sobie w ten sposób zapewniamy, jest
oczywiście satysfakcjonująca i dodaje nam energii, ale większą
satysfakcję osiągamy wtedy za sprawą ciężkiej pracy i
pokonywania własnych słabości. Pragnienie zwracania na siebie
uwagi pozostaje pod naszą kontrolą i jest podporządkowywane
innym celom. Nasze poczucie własnej wartości zwyżkuje, ale ma
to związek z rzeczywistymi osiągnięciami, a nie z mglistymi,
subiektywnymi fantazjami. Czujemy, że nasza osobowość
zyskuje na istotności dzięki naszej pracy, dzięki temu, co robimy
dla dobra społeczeństwa.
Konkretne sposoby ukierunkowywania energii zależą od
dziedziny, w której funkcjonujemy, i od poziomu naszych
umiejętności. Poniżej znajdziesz pięć podstawowych zasad,
niezbędnych do osiągnięcia spełnienia, które można sobie
zapewnić
dzięki
bazującej
na
racjonalności
postaci
megalomanii.
Pogódź się z własnymi megalomańskimi potrzebami. Warto
zacząć od bycia szczerym wobec samego siebie. Musisz
przyznać, że chcesz czuć się kimś ważnym i być w centrum
uwagi. To naturalne. Tak, chcesz czuć, że jesteś lepszy od
innych. Tak, jak wszyscy inni masz ambicje. W przeszłości Twoje
megalomańskie potrzeby mogły prowadzić do błędnych decyzji,
do których teraz możesz się przyznać i je przeanalizować. Twój
największy wróg to wyparcie. Tylko dzięki takiego rodzaju
samoświadomości możesz zacząć przekształcać energię w coś
praktycznego i produktywnego.
Skoncentruj energię. Megalomania fantastyczna sprawia, że
przeskakujemy od jednej szalonej koncepcji do drugiej,
wyobrażając sobie wszystkie możliwe wyrazy uwielbienia i całą
uwagę, jaką sobie zapewnimy, ale nigdy żadnej z nich nie
realizując. Ty musisz zrobić coś odwrotnego. Musisz wyrobić w
sobie nawyk koncentrowania się głęboko i bez reszty na jednym
projekcie lub problemie. Twój cel powinien być stosunkowo
prosty do osiągnięcia, w terminie najwyżej kilku miesięcy, nie
lat. Warto, abyś podzielił go na cele cząstkowe, możliwe do
realizowania jeden po drugim. Powinieneś dążyć do wchodzenia
w stan uniesienia, w którym Twój umysł w coraz większym
stopniu będzie pochłaniała praca, aż do momentu, kiedy
pomysły zaczną przychodzić Ci do głowy o dziwnych porach.
Uczucie pogrążenia się w pracy — uniesienia — powinno być
przyjemne i uzależniające. Nie pozwalaj sobie na mentalne
wycieczki
w
kierunku
fantazji
o
innych
projektach
pojawiających się na horyzoncie. Staraj się, aby praca
pochłaniała Cię tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jeśli nie
wejdziesz w tego rodzaju trans, nieuchronnie utoniesz w
wielozadaniowości i stracisz koncentrację. Staraj się to
przezwyciężać.
Wszystko to dotyczy zarówno projektów zawodowych, jak i
takich, którym możesz oddawać się poza pracą. I nie chodzi o
czas, jaki powinieneś im poświęcać, ale o intensywność Twojej
pracy i spójność działań, jakie będziesz wykonywał.
W projektach, którymi będziesz się zajmować, powinieneś
wykorzystywać
zarówno
już
posiadane
przez
siebie
umiejętności, jak i te, które dopiero rozwijasz. Twoim celem
powinno być ciągłe doskonalenie własnych umiejętności dzięki
jak najgłębszej koncentracji. Spowoduje to, że wzrośnie poziom
Twojej pewności siebie, co powinno wystarczyć, abyś mógł robić
postępy.
Nie przerywaj dialogu z rzeczywistością. Początkiem
Twojego
projektu
powinna
być
koncepcja,
której
doprecyzowywanie umożliwi Ci zaprzęganie do pracy własnej
wyobraźni i zachowywanie otwartości na różnorodne szanse. W
pewnym momencie przejdziesz od etapu planowania do fazy
wykonawczej. Wtedy musisz zacząć prosić o informację zwrotną
i ewentualne uwagi krytyczne ludzi, których darzysz
szacunkiem, lub osoby w naturalny sposób należące do Twojego
kręgu. Powinno Ci zależeć na poznaniu wad i nieprawidłowości
Twojego planu, bo to jedyny sposób, abyś mógł doskonalić swoje
umiejętności. Jeśli projekt nie przyniesie rezultatów, jakich
oczekiwałeś, lub problem nie zostanie rozwiązany, uznaj, że to
najlepszy sposób, aby się czegoś nauczyć. Analizuj to, co
zrobiłeś źle, będąc wobec siebie jak najbardziej brutalny.
Po uzyskaniu informacji zwrotnej i przeanalizowaniu wyników
wróć do projektu lub rozpocznij nowy, znowu puszczając wodze
wyobraźni, ale wykorzystując to, czego nauczyłeś się
poprzednio. Powtarzając ten proces w nieskończoność,
zaczniesz z ekscytacją zauważać, jak bardzo usprawniasz w ten
sposób swoje działania. Pamiętaj przy tym, że jeśli będziesz
pozostawać zbyt długo w fazie wyobraźni, Twoje wytwory będą
zwykle megalomańskie i oderwane od rzeczywistości, a jeśli
będziesz słuchać wyłącznie informacji zwrotnej i starać się, aby
Twoje dzieła były lustrzanymi odbiciami tego, co inni mówią lub
czego chcą, efekty Twojej pracy będą konwencjonalne i
przewidywalne. Tylko utrzymując ciągły dialog między
rzeczywistością (informacja zwrotna) a własną wyobraźnią,
stworzysz coś praktycznego i nowatorskiego.
Gdy którykolwiek z Twoich projektów odniesie nawet
ograniczony sukces, musisz usunąć się w cień i przestać
zwracać na siebie uwagę. Pamiętaj o roli, jaką mogło odegrać
szczęście lub pomoc, którą otrzymałeś od innych. Oprzyj się
urokowi złudzenia sukcesu. Koncentrując się na kolejnej
koncepcji, powinieneś znowu znaleźć się w punkcie wyjścia.
Każdy nowy projekt to nowe wyzwanie i nowa metoda. Jest
całkiem prawdopodobne, że poniesiesz porażkę. Musisz
zapewnić sobie taki sam poziom koncentracji, jak w przypadku
poprzedniego projektu. Nigdy nie spoczywaj na laurach, stale
funkcjonuj z maksymalną intensywnością.
Poszukuj wyzwań o odpowiedniej skali. Problem z
megalomanią fantastyczną polega na tym, że wyobrażamy sobie
jakiś nowy wspaniały cel, który osiągniemy — genialną powieść,
jaką napiszemy, czy dochodowy start-up, który stworzymy.
Wyzwanie jest jednak tak poważne, że niedługo po starcie się
wypalamy, bo dociera do nas, że nie damy rady. Albo, jeśli
jesteśmy ambitni i asertywni, próbujemy skończyć to, co
zaczęliśmy, lecz ostatecznie stajemy się o arą syndromu Euro
Disney, mając poczucie przytłoczenia i klapy na całej linii,
obwiniając innych za asko projektu i nie wyciągając ze swojej
porażki żadnych wniosków.
Twoim celem w kontekście megalomanii praktycznej powinno
być ciągłe szukanie wyzwań o trudności nieznacznie
przekraczającej poziom Twoich umiejętności. Gdy projekty, jakie
zamierzamy realizować, odpowiadają poziomowi naszych
umiejętności lub są prostsze, szybko nas nudzą i tracimy
koncentrację. Gdy są zbyt ambitne, czujemy się przytłoczeni,
kiedy ponosimy porażkę. Jeśli jednak zostają skalkulowane tak,
aby były trudniejsze od ostatnio ukończonego projektu, ale w
umiarkowanym stopniu, czujemy ekscytację i przypływ energii.
Musimy sprostać wyzwaniu, więc poziom naszej koncentracji
także wzrasta. To optymalna ścieżka uczenia się. Gdy nam się
nie udaje, nie czujemy się przytłoczeni, uczymy się nawet
więcej. Gdy odnosimy sukces, rośnie poziom naszej pewności
siebie, ale jest to związane z naszą pracą i z tym, że
sprostaliśmy wyzwaniu. Poczucie spełnienia zaspokaja naszą
potrzebę wielkości.
Uwalniaj swoją megalomańską energię. Kiedy już oswoisz tę
energię, sprawiając, że zacznie służyć Twoim ambicjom i celom,
nie powinieneś mieć problemów z celowym umożliwianiem jej
uwalniania się w określonych sytuacjach. Pomyśl o niej jako o
dzikim zwierzęciu, które od czasu do czasu musi się znaleźć na
wolności, bo inaczej oszaleje z powodu trawiącej je
niecierpliwości. Oznacza to, że raz na jakiś czas warto brać pod
uwagę koncepcje lub projekty będące większymi wyzwaniami,
niż te, przed którymi stawałeś wcześniej. Czując się coraz
bardziej pewny siebie, powinieneś chcieć się sprawdzać.
Rozważ nauczenie się czegoś nowego w dziedzinie, którą dotąd
się nie zajmowałeś, albo napisanie powieści, czyli zajęcie się
działaniem, które dotąd uznawałeś za niebędące prawdziwą
pracą. Albo po prostu jeszcze swobodniej wykorzystuj swoją
wyobraźnię w fazie planowania.
Jeśli jesteś osobą publiczną i musisz występować przed innymi,
zapomnij o wyuczonym opanowaniu i spraw, aby typowa dla
megalomanii energia napełniała Cię poczuciem pewności siebie.
Ożywi to Twoje gesty i zapewni Ci większą charyzmę. Jeśli
jesteś przywódcą jakiejś grupy, która boryka się z problemami
lub przechodzi kryzys, spróbuj poczuć w sobie nadzwyczajną
megalomanię i pewność powodzenia tej misji, aby podnieść na
duchu i zainspirować swoich ludzi. Taki właśnie rodzaj
megalomanii sprawił, że Winston Churchill stał się podczas II
wojny światowej wyjątkowo skutecznym przywódcą.
Dotarłszy aż tak daleko w kontekście nowych umiejętności i
faktycznych osiągnięć, możesz sobie nawet pozwalać na
poczucie niemal boskiej wyjątkowości. Jeśli poświęciłeś
odpowiednio dużo czasu na przyswojenie sobie powyższych
zasad, to po kilku godzinach czy dniach pławienia się w
megalomanii w naturalny sposób wrócisz na ziemię.
Konkludując, należy zwrócić uwagę na fakt, że źródłem naszej
infantylnej megalomanii jest poczucie silnej więzi z matką. Było
ono tak pełne i satysfakcjonujące, że przez większość czasu
próbujemy to uczucie w jakiś sposób odzyskać. Jest ono źródłem
odczuwanego przez nas pragnienia, aby przekraczać bariery
własnej banalnej egzystencji i chcieć osiągnąć coś tak
wielkiego, że nie jesteśmy nawet w stanie określić, co to
takiego. Przebłyski tej pierwotnej więzi pojawiają się w naszych
relacjach i w chwilach bezwarunkowej miłości, ale są rzadkie
i ulotne. Wchodzenie w stan uniesienia dzięki pracy lub
odczuwaniu pogłębionej empatii w kontaktach z innymi ludźmi
(patrz: rozdział 2.) zapewnia nam więcej takich chwil i
zaspokaja tę potrzebę. Rodzi się w nas wtedy poczucie jedności
z pracą oraz z innymi ludźmi. Stan ten możemy nawet
pogłębiać, doświadczając silniejszych związków z naszym
życiem, co Zygmunt Freud nazwał „uczuciami oceanicznymi”.
Pomyśl o tym w następujący sposób: wiele miliardów lat temu
na Ziemi pojawiło się życie, co wymagało zbiegu wydarzeń,
które były wysoce nieprawdopodobne. Początek życia był ledwie
eksperymentem, który mógł skończyć się zaraz po tym, jak się
zaczął. To, że potem w toku ewolucji pojawiło się tak wiele form
życia, jest zdumiewające, a za jeszcze bardziej niepojęty wypada
uznać fakt, że zwieńczeniem tej ewolucji jest jedyne zwierzę, o
którym wiemy, że uświadamia sobie cały ten proces — człowiek.
To, że żyjesz, jest zdarzeniem równie mało prawdopodobnym i
równie niesamowitym. Spotkanie Twoich rodziców i Twoje
narodziny musiał poprzedzić bardzo szczególny splot wydarzeń,
z których każde mogło przebiec zupełnie inaczej. W chwili gdy
czytasz te słowa, masz świadomość, że żyjesz w świecie, na
którym są także miliardy innych ludzi, i że potrwa to krótko, bo
w końcu umrzesz. Jednoznaczne przyjęcie do wiadomości tych
realiów to tak zwana wzniosłość (więcej informacji na ten temat
znajdziesz w rozdziale 18.). To coś, czego nie da się wyrazić
słowami. Coś zbyt niesamowitego. Poczucie bycia częścią tego
wątłego eksperymentu zwanego życiem jest odwrotnością
megalomanii — bo nie przeszkadza nam nasza relatywna
małość, ale raczej odczuwamy ekstazę, mając poczucie bycia
kroplą wody w oceanie wszechrzeczy.
Następnie, przytłoczony cierpieniami, których doznałem w
związku z moimi synami, ponownie zapytałem boga, co
powinienem zrobić, aby jak najszczęśliwiej spędzić resztę
życia; a on mi odpowiedział: „Poznając samego siebie, o
Krezusie — tak żyj, a będziesz szczęśliwy”. […] zepsuty
przez bogactwa, jakie posiadałem, i przez tych, którzy
błagali mnie, abym stał się ich przywódcą, przez dary, które
mi przynosili, i przez ludzi, którzy mi schlebiali, mówiąc, że
jeśli zgodzę się objąć przywództwo, wszyscy oni będą mi
posłuszni, a ja stanę się najwspanialszym z mężów —
napuszony za sprawą takich słów, gdy wszyscy zgromadzeni
książęta wybrali mnie na dowódcę w wojnie, przyjąłem
dowodzenie,
uważając
się
za
godnego
bycia
najwspanialszym; ale, jak się wydaje, nie znałem sam siebie.
Myślałem bowiem, że jestem w stanie prowadzić wojnę
przeciwko wam; ale nie byłem w stanie was pokonać. […]
Dlatego, skoro brakowało mi wiedzy, mam to, na co
zasłużyłem.
— KSENOFONT, WYCHOWANIE CYRUSA
Rozdział 12.
Nawiąż ponownie połączenie z
własnym pierwiastkiem
męskim lub kobiecym
Prawo stereotypowości płci kulturowej
Wszyscy mamy cechy zarówno męskie, jak i żeńskie — niektóre
z nich mają podłoże genetyczne, a istnienie innych wynika ze
znaczącego wpływu, jaki wywarł na nas rodzic przeciwnej płci.
Ponieważ jednak zależy nam na tym, aby w obliczu
społeczeństwa prezentować spójną tożsamość, staramy się
tłumić te cechy, przesadnie identy kując się z męską lub żeńską
rolą, jakiej się od nas oczekuje. I ma to swoją cenę. Tracimy
cenną wielowymiarowość charakteru. Nasz sposób myślenia i
nasze działania stają się nieelastyczne. Relacje z osobami płci
przeciwnej cierpią, gdy przenosimy na nie własne fantazje i
wrogość. Musisz uświadomić sobie istnienie tych utraconych
męskich lub kobiecych cech i stopniowo je w sobie
odbudowywać, wyzwalając w tym procesie własną kreatywność.
Dzięki
temu
zaczniesz
myśleć
bardziej
elastycznie.
Wydobywając męski lub żeński podtekst swojego charakteru,
zaczniesz fascynować innych, bo autentycznie będziesz sobą.
Nie odgrywaj takiej związanej z płcią roli, jakiej inni od Ciebie
oczekują, ale raczej stwórz taką, która będzie odpowiadać
Tobie.
Autentyczna płeć kulturowa
Jako dziewczynka Katarzyna Sforza marzyła o wielkich czynach,
jakich dokona, będąc członkinią słynnej mediolańskiej rodziny
Sforzów. Urodzona w 1463 roku Katarzyna była nieślubnym
dzieckiem pięknej szlachcianki z Mediolanu i Galeazza Marii
Sforzy, który po śmierci swojego ojca w 1466 roku został
księciem
Mediolanu.
Jako
książę
Galeazzo
zarządził
przeniesienie córki do zamku Porta Giovia, w którym mieszkał
ze swoją nową żoną, i nakazał, aby wychowywano ją tak samo
jak prawowitych potomków Sforzów. Jego żona, macocha
Katarzyny, traktowała ją jak własną córkę. Dziewczynka miała
otrzymać najlepsze wykształcenie. Uczyć miał ją dawny
nauczyciel i powiernik Galeazza, słynny humanista Francesco
Filelfo. Pod jego kierunkiem Katarzyna poznawała łacinę, grekę,
lozo ę, nauki ścisłe, a nawet historię wojskowości.
Katarzyna często bywała sama, więc niemal codziennie
odwiedzała ogromną zamkową bibliotekę, jedną z największych
w Europie. Miała ulubione książki, do których ciągle wracała.
Jedną z nich była historia rodziny Sforzów, napisana przez
samego Filelfa w stylu Homera. W tym olbrzymim tomie,
pełnym kunsztownych ilustracji, przeczytała o niezwykłej
drodze do władzy członków rodziny, którzy zaczynając jako
kondotierzy (dowódcy wojsk najemnych), sięgali następnie po
trony władców księstwa Mediolanu. Sforzowie byli znani ze
sprytu i z odwagi, jaką wykazywali się w bitwach. Katarzyna
uwielbiała także sagi rycerskie i opowieści o wielkich
przywódcach z przeszłości. Jedną z jej ulubionych pozycji z tej
ostatniej kategorii było dzieło Bocaccia O słynnych kobietach,
opowiadające o czynach najbardziej znanych kobiet w historii.
W bibliotece, z głową pełną historii wyczytanych we wszystkich
tych książkach, Katarzyna marzyła o przyszłej chwale swojej
rodziny i o tym, że sama także chciałaby w jakiś sposób tej
chwały przysporzyć. A w centrum jej fantazji zawsze tkwił
wizerunek ojca, mężczyzny, który był dla niej równie wspaniały i
legendarny jak wszystkie inne wielkie postacie, o których
czytała.
Spotkania Katarzyny z ojcem zwykle bywały krótkie, ale
intensywne. Galeazzo traktował ją jak równą sobie, podziwiając
jej inteligencję i zachęcając dziewczynkę do dalszej nauki. Od
najmłodszych lat Katarzyna identy kowała się z ojcem,
przeżywając jego triumfy i porażki tak, jakby były jej własnymi.
Podobnie jak wszystkie dzieci Sforzy, nie wyłączając dziewcząt,
uczyła się fechtunku i regularnie uprawiała ćwiczenia zyczne.
W ramach tej sfery edukacji wyruszała także z rodziną na
wyprawy myśliwskie do pobliskich lasów Pawii. Szkoliła się
w polowaniach na dziki, jelenie i inne zwierzęta. Podczas tych
wypraw mogła obserwować ojca. Galeazzo był doskonałym
jeźdźcem — prowadził konia tak pewnie, jakby nic nie mogło mu
zagrażać. Na polowaniach wyszukiwał największe zwierzęta i
nigdy nie okazywał strachu. Jako władca był wytrawnym
dyplomatą, który zawsze zapewniał sobie przewagę. Stosowane
przez siebie metody opisał Katarzynie tak: myśl z
wyprzedzeniem, planuj kilka ruchów naprzód i nigdy,
niezależnie od sytuacji, nie trać inicjatywy.
Katarzyna głęboko identy kowała się z ojcem z jeszcze jednego
powodu. Galeazzo uwielbiał widowiska; przypominał artystę.
Nigdy nie zapomniała rodzinnego objazdu okolicy, podczas
którego odwiedzili Florencję. Podróżowały z nimi wtedy liczne
trupy teatralne, których aktorzy nosili cudaczne stroje. Posiłki
spożywano na łonie natury, w namiotach pomalowanych na
jaskrawe kolory. Przejeżdżając z miejsca na miejsce, wszędzie
można było dostrzec jeźdźców noszących szkarłatno-białe barwy
Sforzów na koniach w jaskrawych czaprakach. Widok był
hipnotyzujący i porywający, a za wszystkim stał ojciec
Katarzyny. Galeazzo od wczesnej młodości zachwycał się
najnowszymi trendami w mediolańskiej modzie i ubierał się
w olśniewające jedwabne togi wysadzane drogimi kamieniami.
Katarzyna zaczęła podzielać te zainteresowania — stroje i
klejnoty stały się także jej pasją. Ojciec był nieugięty w walce,
ale Katarzyna widywała także, że płacze jak dziecko, słuchając
swoich ulubionych chorałów. Miał nieposkromiony apetyt na
wszelkie aspekty życia, a jej miłość i podziw dla niego nie znały
granic.
Gdy zatem w 1473 roku Galeazzo poinformował dziesięcioletnią
Katarzynę, że znalazł dla niej odpowiednią partię, jedyną myślą,
jaka postała w głowie dziewczynki, było spełnienie obowiązków
członkini rodziny Sforzów i zadowolenie ojca. Mężczyzną,
którego
wybrał
Galeazzo,
był
Girolamo
Riario,
trzydziestoczteroletni siostrzeniec papieża Sykstusa IV. Wydanie
za niego Katarzyny miało stworzyć cenny sojusz Rzymu z
Mediolanem. Elementem ustaleń było sprzedanie papieżowi
miasta Imola w prowincji Romania, które Sforzowie zajęli
dziesiątki lat wcześniej, w zamian za co Katarzyna i Girolamo
zostali księciem i księżną Imoli. Później papież dodał do ich
posiadłości pobliskie miasto Forlì, zapewniając im kontrolę nad
strategicznie położoną częścią północno-wschodnich Włoch na
południe od Wenecji.
Po pierwszych spotkaniach Katarzyna uznała męża za
wyjątkowo niesympatycznego człowieka. Girolamo był kapryśny,
zadufany w sobie i bardzo nerwowy. Wyglądało na to, że
interesuje go wyłącznie seks i nie może się doczekać, aż
Katarzyna będzie w odpowiednim wieku. Na szczęście nadal
mieszkał w Rzymie, a ona przebywała w Mediolanie. Kilka lat
później zbuntowani przedstawiciele mediolańskiej szlachty
zamordowali jej ukochanego ojca i wyglądało na to, że potęga
Sforzów zaczyna się chwiać. Pozycja Katarzyny, jako osoby,
która poprzez małżeństwo przypieczętowała sojusz Mediolanu z
Rzymem, stała się teraz istotniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Katarzyna szybko przeniosła się do Rzymu i zaczęła odgrywać
przykładną żonę swojego męża. Im jednak częściej widywała
Girolama, tym mniej go szanowała, bo był raptusem i
przysparzał sobie wrogów, gdziekolwiek się zwrócił. Katarzyna
nie wyobrażała sobie, że mężczyzna może być tak słaby — gdy
porównywała go z ojcem, zawodził pod każdym względem.
Girolamo nie spełniał jej oczekiwań, więc zainteresowała się
papieżem. Włożyła wiele wysiłku, aby wkraść się w łaski
zarówno jego samego, jak i członków jego dworu. Katarzyna
była teraz piękną młodą kobietą o blond włosach, które w
Rzymie były rzadkością. W Mediolanie zamawiała najbardziej
wyszukane suknie, które dostarczano do Rzymu. Uważała, aby
nigdy nie pokazywać się w tym samym stroju dwa razy. Gdy
zakładała turban z długim welonem, natychmiast stawał się on
popularnym nakryciem głowy. Katarzyna rozkoszowała się
uwagą, jaką przyciągała w roli najmodniejszej kobiety w Rzymie
i modelki Botticellego, który uwiecznił ją na kilku swoich
najwspanialszych obrazach. Była obiektem podziwu i czci oraz
muzą artystów pędzla, dłuta i słowa, więc wkrótce zaczęli ją
wielbić także zwykli Rzymianie.
Po paru latach wszystko się jednak zmieniło. Mąż Katarzyny
rozpoczął spór z jedną z najsłynniejszych włoskich rodzin
magnackich — z Colonnami. Potem, w 1484 roku, nagle zmarł
papież, bez którego ochrony Katarzyna i jej małżonek znaleźli
się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Colonnowie knuli
zemstę. Rzymianie nienawidzili Girolama. Było prawie pewne,
że nowy papież zostanie stronnikiem Colonnów, a w takim
przypadku Katarzyna i jej mąż straciliby wszystko, w tym miasta
Forlì i Imola. Biorąc pod uwagę fakt, że pozycja rodziny
Katarzyny w Mediolanie także była niepewna, sytuacja zaczęła
wyglądać fatalnie.
Do wyboru nowego papieża Girolamo pozostawał dowódcą
papieskich wojsk, stacjonujących ówcześnie na obrzeżach
Rzymu. Przez kilka dni Katarzyna obserwowała męża, który
sparaliżowany strachem, nie potra ł podjąć jakiejkolwiek
decyzji. Nie ośmielił się wejść do Rzymu, obawiając się stoczyć
bitwę z Colonnami i ich licznymi sojusznikami na zatłoczonych
ulicach. Miał zamiar przeczekać najgorsze, lecz z upływem
czasu okazywało się, że ma coraz mniej opcji, a i nadchodzące
wieści były coraz bardziej zatrważające: motłoch złupił pałac, w
którym mieszkali, opuścili ich ostatni sojusznicy, jakich mieli w
Rzymie, kardynałowie zbierali się, aby wybrać nowego papieża.
Był sierpień, upał sprawiał, że Katarzyna, będąca w siódmym
miesiącu ciąży z czwartym dzieckiem, czuła nieustanną słabość i
mdłości. Oddawała się niewesołym rozważaniom o nadchodzącej
zgubie, ale nagle przypomniała sobie o ojcu i zaczęła
intensywnie o nim myśleć, czując się tak, jakby nawiedził ją jego
duch. Starając się potraktować swoją kłopotliwą sytuację tak,
jak zrobiłby to jej ojciec, poczuła przypływ podniecenia i
opracowała zuchwały plan. Nie mówiąc nikomu o swoich
zamiarach, ciemną nocą wsiadła na konia i wymknąwszy się z
obozu, najszybciej jak mogła pogalopowała do Rzymu.
Tak jak się spodziewała, z powodu ciąży nikt jej nie rozpoznał i
pozwolono jej wjechać do miasta. Udała się prosto do Zamku
Świętego Anioła, znajdującego się w najbardziej dogodnym ze
strategicznego punktu widzenia miejscu w Rzymie — patrząc od
centrum, po drugiej stronie Tybru i niedaleko Watykanu. Dzięki
niemożliwym do sforsowania murom i działom, które mogły
prowadzić ogień we wszystkich kierunkach, trzymając w szachu
cały Rzym, ten, kto panował nad zamkiem, miał pod kontrolą
całe miasto. Rzym był w stanie wrzenia, motłoch wypełniał
wszystkie ulice. Obroną zamku nadal kierował jednak lojalny
wobec Girolama dowódca, więc gdy Katarzyna powiedziała, kim
jest, została do niego wpuszczona.
Znalazłszy się wewnątrz, przejęła zamek w imieniu męża,
zwalniając dowódcę, ponieważ mu nie ufała. Dzięki wiadomości
przesłanej z zamku żołnierzom, którzy przysięgli jej wierność,
Katarzynie udało się sprowadzić więcej wojska. Na jej rozkaz
armaty zamku wycelowano we wszystkie drogi prowadzące do
Watykanu, uniemożliwiając kardynałom zebranie się w jednym
miejscu i wybór nowego papieża. Aby uwiarygodnić swoje
groźby, rozkazała także żołnierzom, aby prowadzili z armat
ostrzegawczy ogień. Nie żartowała. Związane z poddaniem
zamku warunki, jakie postawiła, były proste — wszystkie
posiadłości rodziny Riariów, w tym Forlì i Imola, miały pozostać
w jej rękach.
Pewnego wieczoru, kilka dni po przejęciu zamku, Katarzyna w
zbroi założonej na suknię przechadzała się po krużgankach.
Miała poczucie wielkiej mocy. Niedostępna, wysoko nad
miastem, spoglądała na ludzi kłębiących się na dole i
bezradnych wobec niej, kobiety w zaawansowanej ciąży. Kiedy
upoważniony do prowadzenia negocjacji wysłannik kardynała,
który organizował konklawe, aby wybrać nowego papieża, nie
wydawał się skłonny do wyrażenia zgody na podyktowane przez
Katarzynę warunki kapitulacji, wykrzyczała z murów tak, aby
wszyscy mogli usłyszeć jej słowa, następujące przesłanie: „A
więc [kardynał] chce ze mną prowadzić wojnę psychologiczną,
tak? Chyba nie rozumie, że myślę jak książę Galeazzo i jestem
równie błyskotliwa jak on!”.
Czekając na odpowiedź, wiedziała, że kontroluje sytuację.
Obawiała się tylko dwóch rzeczy: że jej mąż się podda i ją
zdradzi albo że sierpniowy upał wycieńczy ją do tego stopnia, że
nie będzie w stanie przeczekać oblężenia. W końcu, wyczuwając
jej determinację, grupa kardynałów przybyła na zamek i po
negocjacjach wyraziła zgodę na żądania Katarzyny. Następnego
ranka, gdy opuszczono most zwodzony, aby księżna mogła
opuścić zamek, zebrały się przed nim nieprzeliczone tłumy.
Rzymianie wszystkich stanów przybyli, by zobaczyć kobietę,
która przez jedenaście dni kontrolowała miasto. Wcześniej
uważali Katarzynę za nieco frywolną młodą osobę, za
rozkochaną w fatałaszkach ulubienicę papieża. Teraz patrzyli na
nią w osłupieniu — miała na sobie jedwabną suknię, a na niej
rycerski pas z ciężkim mieczem. I trudno było nie zauważyć, że
jest w ciąży. Nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego.
Książę i księżna zachowali zatem tytuły i udali się do Forlì, by
władać swoimi posiadłościami. Ponieważ dopływ funduszy, które
wcześniej otrzymywali od papieża, skończył się bezpowrotnie,
głównym problemem Girolama stało się zdobywanie pieniędzy.
Rozwiązaniem, które sobie wykoncypował, było podniesienie
podatków, ale decyzja ta wywołała niezadowolenie jego
poddanych. Szybko także pokłócił się z członkami potężnej
rodziny Orsich, którzy także władali licznymi ziemiami w tym
regionie. Obawiając się zamachów na własne życie, książę ukrył
się w swoim pałacu. Stopniowo większość obowiązków
związanych z codziennym zarządzaniem sprawami księstwa
przejęła Katarzyna. Myśląc perspektywicznie, mianowała
jednego z zaufanych sojuszników rodziny nowym dowódcą
górującego nad okolicą zamku Ravaldino. Robiła wszystko, co
mogła, aby zdobyć zaufanie lokalnej ludności, ale jej mąż
w ciągu zaledwie kilku lat wyrządził zbyt wiele szkód.
Czternastego kwietnia 1488 roku do książęcego pałacu wpadła
grupa odzianych w zbroje mężczyzn, którymi dowodził Ludovico
Orsi. Napastnicy zadźgali Girolama nożami i wyrzucili jego ciało
przez okno na rynek. Księżna, która w pobliskiej komnacie
spożywała z rodziną posiłek, usłyszała krzyki i szybko ukryła
swoich sześcioro dzieci w bezpieczniejszym pomieszczeniu
znajdującym się w pałacowej wieży. Zamknęła drzwi na zasuwę i
przez okno, pod którym zebrało się kilku jej najbardziej
zaufanych
sprzymierzeńców,
wydała
instrukcje.
Mieli
powiadomić o zamachu Sforzów w Mediolanie i innych
okolicznych sojuszników rodziny, skłonić ich, aby wysłali
Katarzynie na ratunek swoje wojska, i pod żadnym pozorem nie
dopuścić do tego, by załoga zamku Ravaldino się poddała. Po
kilku minutach mordercy włamali się do komnaty i księżna wraz
z dziećmi znalazła się w niewoli.
Kilka dni później Ludovico Orsi wraz z drugim spiskowcem,
Giacomem del Ronche, sprowadzili Katarzynę do Ravaldino —
miała rozkazać dowódcy zamku, by poddał go zamachowcom.
Kiedy mianowany przez nią dowódcą Tommaso Feo ją zobaczył,
pomyślał, że Katarzyna zdaje się obawiać o swoje życie. Księżna
łamiącym się z emocji głosem błagała Fea, by poddał twierdzę,
ale on odmówił.
Rozmowa trwała. Ronche i Orsi zaczęli wyczuwać, że księżna i
Feo prowadzą jakąś grę, że mówią szyfrem. Ronche zaczynał
tracić cierpliwość. Przycisnął do piersi Katarzyny ostrze lancy,
popatrzył na nią groźnym wzrokiem i zagroził, że jeśli Feo nie
podda zamku, przebije ją na wylot. Wyraz twarzy księżnej
natychmiast uległ zmianie. Naparła mocniej na ostrze, w wyniku
czego jej twarz znalazła się w odległości zaledwie kilku
centymetrów od twarzy Ronchego, i ociekającym pogardą
głosem powiedziała: „Och, Giacomo del Ronche, nie próbuj ze
mną takich sztuczek. […] Możesz mnie zabić, ale nie możesz
przestraszyć, bo jestem córką mężczyzny, który nie znał strachu.
Rób, co chcesz: zabiłeś mojego pana, możesz więc z pewnością
zabić i mnie. W końcu jestem tylko kobietą!”. Zdezorientowani
jej słowami i postawą Ronche i Orsi uznali, że muszą znaleźć
inny sposób, by zmusić ją do spełnienia swoich żądań.
Kilka dni później Feo skontaktował się z zamachowcami i
stwierdził, że podda fortecę, ale dopiero wtedy, gdy hrabina
wypłaci mu zaległy żołd i podpisze list zwalniający go z
odpowiedzialności za kapitulację. Orsi i Ronche po raz kolejny
sprowadzili Katarzynę pod bramę zamku i przyglądali się jej
uważnie, gdy negocjowała. Feo zaczął nalegać, aby księżna
weszła do fortecy, gdzie miała podpisać dokument. Obawiał się,
że zamachowcy mogą go podejść, więc zażądał, aby weszła
sama. Gdy list zostanie podpisany, miał zrobić to, co obiecał.
Spiskowcy, czując, że nie mają wyboru, spełnili jego prośbę, ale
zażądali od księżnej, aby załatwiła wszystko bardzo szybko.
Znikając w bramie zamku po przejściu prowadzącego do niej
mostu zwodzonego, Katarzyna na mgnienie oka odwróciła się i z
szyderczym uśmiechem zaprezentowała Ronchemu i Orsiemu
włoski odpowiednik „środkowego palca”. Wszystko w ciągu
ostatnich kilku dni zostało zaplanowane i odegrane przez nią i
Fea, z którym kontaktowała się przy pomocy posłańców.
Wiedziała, że mediolańczycy wysłali armię, by ją uratować, i
musiała tylko grać na zwłokę. Kilka godzin później Feo stanął na
blankach, ogłosił, że księżna jest teraz jego zakładniczką, i tyle.
Rozwścieczeni spiskowcy mieli dość. Następnego dnia wrócili
pod zamek z sześciorgiem dzieci Katarzyny i wywołali ją na
mury. Grożąc płaczącym i błagającym o litość dzieciom
sztyletami i włóczniami, zażądali, aby Katarzyna poddała
twierdzę, bo inaczej zabiją je wszystkie w wyjątkowo okrutny
sposób. Przecież udowodnili już ponad wszelką wątpliwość, że
nie mają nic przeciwko rozlewowi krwi. Może i jest
nieustraszoną córką Sforzy, ale żadna matka nie wytrzyma
widoku własnych dzieci zabijanych na jej oczach. Katarzyna, nie
tracąc czasu, krzyknęła: „Zróbcie to, głupcy! Jestem już w ciąży
z kolejnym dzieckiem księcia Riario i mogę urodzić ich jeszcze
więcej!”, a potem uniosła spódnice, jakby podkreślając to, co
miała na myśli.
Katarzyna przewidziała manewr z dziećmi i uznała, że
zamachowcy są słabi i niezdecydowani — powinni byli zabić ją
wraz z rodziną już pierwszego dnia w panującym wtedy chaosie.
Teraz nie odważyliby się zamordować dzieci z zimną krwią, bo
wiedzieli, że jeśli to zrobią, będący w drodze do Forlì Sforzowie
straszliwie się na nich zemszczą. Poza tym gdyby Katarzyna się
teraz poddała, zostałaby wraz z dziećmi uwięziona i nie trzeba
byłoby długo czekać, aby w dostarczanym im pokarmie znalazła
się jakaś trucizna. Nie obchodziło jej, co myślą o niej jako o
matce. Musiała pamiętać o tym, by wszystko przeciągać. Na
potwierdzenie swojego postanowienia po odmowie poddania
zamku Katarzyna nakazała otworzyć ogień z armat w stronę
pałacu Orsich.
Dziesięć dni później przybyła jej na ratunek mediolańska armia i
zamachowcy się rozpierzchli. Katarzyna szybko odzyskała
władzę, gdyż jej prawa jako regentki księstwa do czasu
osiągnięcia pełnoletniości jej najstarszego syna Ottaviana
potwierdził nowy papież. I tak, gdy wieść o wszystkich jej
czynach — i o tym, co wykrzykiwała do zabójców swojego męża
z murów Ravaldino — stopniowo znajdowała drogę pod strzechy
w całych Włoszech, legenda o Katarzynie Sforzy, pięknej
księżnej Forlì, zaczęła żyć własnym życiem.
Rok po śmierci męża księżna znalazła sobie kochanka w osobie
Giacoma Fea, brata człowieka, którego mianowała dowódcą w
Ravaldino. Siedem lat młodszy od Katarzyny Giacomo był
całkowitym przeciwieństwem Girolama — przystojnym i pełnym
wigoru mężczyzną, który wywodził się z nizin społecznych i
wcześniej służył u rodziny Riariów jako stajenny. A
najważniejsze było to, że nie tylko kochał Katarzynę, ale także ją
wielbił i poświęcał jej całą swoją uwagę. Księżna, która przez
całe życie uczyła się panować nad emocjami i zawsze
podporządkowała własne interesy kwestiom praktycznym,
poczuła nagle przemożną siłę uczucia Giacoma i straciła typową
dla siebie samokontrolę, bezgranicznie się w nim zakochując.
Mianowała Giacoma nowym dowódcą Ravaldino. Ponieważ teraz
musiał mieszkać w zamku, nakazała zbudować sobie pałac w
obrębie jego murów i wkrótce niemal przestała tę siedzibę
opuszczać. Giacomo nie był pewien własnej pozycji, więc
Katarzyna pasowała go na rycerza, a potem pobrali się w
tajemnicy. Aby rozwiać resztę jego wątpliwości, przekazywała
mu coraz większą władzę nad Forlì i Imolą, a sama zaczęła
wycofywać się z działalności publicznej. Ignorowała ostrzeżenia
dworzan i dyplomatów, że Giacomo dba wyłącznie o siebie, a z
rządzeniem sobie nie radzi. Nie słuchała swoich synów, którzy
obawiali się, że Giacomo ma zamiar ich zgładzić. Uważała, że jej
nowy mąż nie mógłby zrobić nic złego. A potem, pewnego dnia
w 1495 roku, gdy wspólnie z Giacomem opuścili zamek, udając
się na piknik, grupa zabójców otoczyła ich i zabiła męża na jej
oczach.
Zaskoczona Katarzyna zareagowała z wściekłością. Kazała
pojmać spiskowców, którzy zostali straceni, a ich rodziny
uwięziono. W kolejnych miesiącach zaczęła popadać w głęboką
depresję, rozważając nawet samobójstwo. Co się z nią stało w
ciągu ostatnich kilku lat? Jak to możliwe, że straciła cel w życiu
i wyrzekła się władzy? Gdzie się podziały jej dziewczęce
marzenia o jedności z duchem ojca? Coś zamgliło jej umysł.
Zwróciła się ku religii i ponownie objęła rządy w swoim
księstwie. Powoli odzyskiwała zdrowie.
Pewnego dnia złożył jej wizytę Giovanni de Medici,
trzydziestoletni potomek słynnej magnackiej rodziny i jeden z
najbardziej znanych orenckich biznesmenów, który przybył, by
nawiązać kontakty handlowe między obydwoma miastami.
Giovanni bardziej niż ktokolwiek inny przypominał Katarzynie
ojca. Był przystojny, inteligentny i wyjątkowo oczytany,
dostrzegała też w jego charakterze pewną delikatność.
Nareszcie pojawił się mężczyzna, który dorównywał jej wiedzą,
siłą i wyra nowaniem. Giovanni tak samo myślał o Katarzynie,
więc wkrótce stali się nierozłączni, a w 1498 roku pobrali się,
jednocząc dwie najbardziej znamienite włoskie rodziny.
Teraz Katarzyna mogła wreszcie zacząć snuć plany stworzenia
wielkiej regionalnej potęgi, ale za sprawą niezależnych od niej
wydarzeń nie doczekały się one realizacji. Giovanni niedługo po
ślubie zachorował i zmarł, a Katarzyna, zamiast go opłakiwać,
stanęła przed największym z dotychczasowych zagrożeniem dla
swojego księstwa i jego mieszkańców: Forlì zainteresował się
nowy papież, Aleksander VI (znany wcześniej jako Rodrigo
Borgia). Zależało mu na tym, aby rozszerzyć stan posiadania
drogą podbojów, które prowadził jego syn Cesare Borgia,
dowódca sił papieskich. Forlì byłoby dla papieża kluczową
zdobyczą, więc podjął działania polityczne zmierzające do
odizolowania Katarzyny od jej sojuszników.
Aby przygotować się na inwazję, Katarzyna zawarła sojusz z
Wenecjanami i nakazała rozbudowanie systemu obronnego
Ravaldino. Papież próbował wywierać na nią nacisk, by
zrezygnowała z obrony swoich ziem, składając jej w zamian
różnego rodzaju obietnice, ale Katarzyna wiedziała, że Borgiom
nie można ufać. Mimo wszystko jesienią 1499 roku wydawało
się, że nadszedł czas, aby przestać myśleć o oporze. Papież
sprzymierzył się z Francją, a Cesare Borgia pojawił się w
okolicy, wiodąc ze sobą armię liczącą dwanaście tysięcy
żołnierzy i wzmocnioną przez dwutysięczny kontyngent
doświadczonych w wielu bitwach Francuzów. Wojska te szybko
zajęły Imolę i bez problemów podbiły Forlì. Pozostała tylko
twierdza Ravaldino, którą pod koniec grudnia otoczyły oddziały
Borgii.
Dwudziestego szóstego grudnia przed zamkiem pojawił się na
białym koniu odziany w czerń (co za widok!) sam Cesare Borgia.
Gdy Katarzyna z murów obronnych obserwowała tę scenę,
przypomniała sobie o ojcu. Akurat przypadała rocznica jego
śmierci. Ojciec reprezentował sobą wszystko, co było jej drogie,
i nie chciała go rozczarować. Przypominała go najbardziej z
wszystkich jego dzieci. Tak jak zrobiłby to ojciec, zaczęła
planować z wyprzedzeniem — uznała, że będzie grać na czas, aż
sojusznicy przyjdą jej na ratunek. Uforty kowała Ravaldino w
taki sposób, że gdyby mury zostały sforsowane, obrońcy mogli
wycofywać się na kolejne pozycje. Zamku nie dałoby się zdobyć
inaczej niż siłą, a ona była gotowa zginąć, broniąc go z mieczem
w dłoni.
Gdy słuchała przemowy Borgii, stało się dla niej jasne, że
pojawił się, aby jej schlebiać i z nią irtować — wszyscy
wiedzieli, że ma reputację szatańsko skutecznego uwodziciela, a
wielu Włochów uważało też, że zasady moralne Katarzyny nie są
wzorem stałości. Słuchała i uśmiechała się, od czasu do czasu
przypominając mu o swoich dokonaniach z przeszłości i o swojej
reputacji jako członkini rodziny Sforzów — jeśli chciał, żeby się
poddała, musiał postarać się lepiej. Borgia nie przerwał jednak
zalotów i poprosił Katarzynę o rozmowę w cztery oczy.
Wyglądało na to, że w końcu uległa jego urokowi; ostatecznie
była kobietą. Rozkazała, aby opuszczono most, i ruszyła w jego
stronę. Borgia nie przestawał tokować, więc zaczęła obdarzać
go spojrzeniami i uśmiechami świadczącymi o tym, że poddaje
się jego czarowi. Gdy znalazła się zaledwie kilka centymetrów
od niego, sięgnął, aby dotknąć jej ręki, ale Katarzyna zalotnie
się odsunęła. Z wstydliwie zarumienioną twarzą powiedziała, że
powinni porozmawiać w zamku, i ruszyła z powrotem,
zachęcając Borgię, by podążył za nią. Kiedy Cesare wszedł na
most, by ją dogonić, ten zaczął się unosić, więc w ostatniej
chwili z niego zeskoczył. Katarzyna, rozwścieczona i
skonsternowana faktem, że jej fortel się nie udał, poprzysięgła
mu zemstę.
Przez kolejne kilka dni z rozkazu Borgii zamek znalazł się pod
silnym ostrzałem armatnim, który ostatecznie doprowadził do
powstania wyłomu w murach. Wojska papieskie, z bardziej
doświadczonymi Francuzami na czele, wdarły się do środka.
Doszło do walki wręcz, a pozostałymi przy życiu obrońcami z
pierwszej
linii
dowodziła
Katarzyna.
Dowódca
wojsk
francuskich, Yves d’Allegre, przyglądał się ze zdumieniem, jak
piękna księżna — w bogato zdobionym kirysie założonym na
suknię — atakuje jego ludzi, zręcznie obchodząc się z mieczem i
nie wykazując najmniejszych oznak strachu.
Księżna miała nadzieję, że wkrótce wycofa się ze swoimi ludźmi
w głąb zamku i zgodnie z planem będzie walczyć przez kolejne
dni, ale jeden z jej własnych żołnierzy chwycił ją od tyłu,
przyłożył jej miecz do gardła i przeprowadził ją na drugą stronę.
Borgia wyznaczył nagrodę za jej głowę, więc chciwy żołnierz
dopuścił się zdrady. Oblężenie dobiegło końca — Borgia
nareszcie zdobył swoją nagrodę. Gdy nadeszła noc, zgwałcił
Katarzynę, a następnie trzymał ją w zamknięciu w swoich
komnatach, próbując wywołać wrażenie, że sławna księżnawojowniczka dobrowolnie uległa jego urokowi.
Mimo przymusu Katarzyna odmówiła zrzeczenia się swoich
posiadłości, więc zawieziono ją do Rzymu i wtrącono do
straszliwego więzienia w Zamku Świętego Anioła. Przez cały
rok, w małej celi bez okien, musiała znosić samotność i
niekończące się tortury z rąk Borgiów. Podupadła na zdrowiu i
spodziewała się, że umrze w więzieniu, do końca nie ulegając,
ale zakochał się w niej rycerski francuski kapitan Yves
d’Allegre. W imieniu króla Francji nie przestawał domagać się
jej uwolnienia i w końcu odniósł sukces, zapewniając Katarzynie
bezpieczny przejazd do Florencji.
Po tym jak zrezygnowała z udziału w życiu publicznym,
Katarzyna zaczęła otrzymywać listy od mężczyzn z całej Europy.
Niektórzy spotykali ją już wcześniej, ale większość tylko o niej
słyszała. Mieli obsesję na punkcie opowieści o niej, wyznawali
jej miłość i błagali o jakąś pamiątkę, relikwię, którą mogliby
czcić. Pewien człowiek, który był świadkiem jej przybycia do
Rzymu, napisał tak: „Gdy śpię, wydaje mi się, że jestem z tobą;
gdy jem, przestaję i zaczynam z tobą rozmawiać […]
bezpowrotnie zapadłaś mi w serce”.
Osłabiona rocznym pobytem w więzieniu księżna zmarła w 1509
roku.
Interpretacja. W czasach Katarzyny Sforzy zakres ról, jakie
mogły odgrywać kobiety, był zdecydowanie ograniczony. Ich
podstawowe zadanie stanowiło bycie dobrą matką i żoną, a jeśli
nie wyszły za mąż, mogły albo poświęcić życie religii, albo — w
rzadkich przypadkach — zostać kurtyzanami. Wyglądało to tak,
jakby wokół każdej kobiety rysowano okrąg i uniemożliwiano jej
wychodzenie poza jego obręb. Kobiety przyswajały sobie te
ograniczenia już od najwcześniejszych lat życia i edukacji.
Ucząc się tylko niektórych przedmiotów i ćwicząc wyłącznie
określone umiejętności, nie mogły zwiększać własnej roli, nawet
gdyby chciały. Wiedza oznaczała władzę.
Katarzyna jest w tej kwestii niezwykła, bo skorzystała z
wyjątkowego zbiegu okoliczności. Sforzowie sprawowali władzę
od niedawna. W drodze na szczyt zrozumieli, że silna i zdolna
żona może być bardzo przydatna, zaczęli więc stosować
praktykę uczenia swoich córek sztuki łowieckiej i walki
mieczem, co miało być sposobem na ich wzmocnienie i
sprawienie, aby stały się nieustraszone — a to istotne cechy dla
każdej osoby będącej w związku małżeńskim. Ojciec Katarzyny
posunął się jeszcze dalej. Być może widział w córce kobiece
odbicie samego siebie. Zapewnił jej pomoc własnego
nauczyciela, co oznaczało, że w jakiś sposób się z nią
identy kował.
I tak na zamku w Porta Giovia rozpoczął się wyjątkowy
eksperyment. Odizolowana od świata zewnętrznego i mogąca
sobie pozwolić na ogromny zakres swobody Katarzyna miała
szansę podążyć w dowolnym kierunku, jaki przyszedłby jej do
głowy. Pod względem intelektualnym mogła zgłębiać wszelkie
dziedziny wiedzy i oddawać się wszystkiemu, co ją w naturalny
sposòb interesowało — w jej przypadku kwestiom mody i sztuki.
W ramach treningu zycznego mogła dawać upust własnej
śmiałości i duchowi przygody. Na tym wczesnym etapie edukacji
mogła poznać wiele różnych stron własnego charakteru.
Kiedy zatem w wieku dziesięciu lat pojawiła się na arenie życia
publicznego, zaczęła w naturalny sposób wykraczać poza obręb
ograniczonego kręgu aktywności narzucanego kobietom. Mogła
odgrywać wiele ról. Jako posłuszna członkini rodziny Sforzów
mogła być lojalną żoną. Jako osoba w naturalny sposób
empatyczna i czuła mogła zostać troskliwą matką. Odczuwała
wielką przyjemność, będąc najmodniej ubraną i najpiękniejszą
młodą kobietą na dworze papieża, ale kiedy działania męża
zagroziły jej samej i jej rodzinie, odczuła powołanie, aby
odegrać inną rolę. Nauczona samodzielnego myślenia i
inspirowana przez postać ojca mogła stać się odważnym
żołnierzem i narzucić swoją wolę całemu miastu. Mogła zostać
wytrawnym strategiem, który w kryzysowych sytuacjach planuje
działania na kilka ruchów do przodu. Mogła także poprowadzić
do boju wojska z mieczem w dłoni. Jako młoda dziewczyna
fantazjowała o pełnieniu tych jakże różnorodnych funkcji, więc
także wchodzenie w nie w prawdziwym życiu było dla niej
naturalne i głęboko satysfakcjonujące.
Można powiedzieć, że Katarzyna miała kobiecego ducha o
wyrazistym męskim odcieniu, że była odwrotnością swojego
ojca i że te kobiece i męskie cechy się w niej połączyły, czego
efektem stał się unikatowy sposób myślenia i działania. Jej styl
sprawowania władzy cechował wysoki stopień empatii, co w
tamtych czasach było dosyć niezwykłe. Kiedy w Forlì wybuchała
zaraza, opiekowała się chorymi, ryzykując własne życie. Była
gotowa znosić fatalne warunki panujące w więzieniu, aby
zabezpieczyć schedę dla swoich dzieci, a to rzadki akt
poświęcenia u osoby obdarzonej władzą. Jednocześnie była
sprytną i twardą negocjatorką, nietolerującą niekompetencji czy
słabości. Była też ambitna i odczuwała z tego powodu dumę.
W obliczu kon iktów zawsze starała się być sprytniejsza od
swoich agresywnych męskich przeciwników i unikać rozlewu
krwi. Cesarego Borgię próbowała za pomocą kobiecych
sztuczek zwabić na most, a potem, w bitwie, w głąb zamku, aby
wciągnąć jego oddziały w długotrwałe zmagania, dając swoim
sojusznikom czas na przyjście z pomocą. W obu przypadkach
prawie jej się to udało.
Właśnie ta zdolność odgrywania wielu różnych ról i łączenia
pierwiastka męskiego z kobiecym była źródłem jej siły. Jedyną
sytuacją, w której o niej zapomniała, było małżeństwo
z Giacomem. Kiedy się w nim zakochała, znalazła się w bardzo
trudnej sytuacji, bo musiała radzić sobie z brutalnym mężem, z
licznymi ciążami, które pozbawiały ją sił, oraz z pielęgnowaniem
tworzonych przez siebie nietrwałych sojuszy politycznych.
Nagle pojawił się Feo, który poświęcał jej mnóstwo uwagi, więc
w naturalny sposób zaczęła szukać wytchnienia od ciążących na
niej brzemion i dążyć do tego, by zamienić władzę i
sprawowanie kontroli nad innymi na miłość. Ograniczając się
jednak do odgrywania roli oddanej żony, musiała poskramiać
swój ekspansywny charakter. Musiała wkładać mnóstwo energii
w działania zmierzające do tego, by leczyć kompleksy męża. W
ich toku całkowicie straciła inicjatywę i słono za nie zapłaciła,
popadając w głęboką depresję, która niemal ją zabiła.
Wyciągnęła wnioski i później, przez resztę życia, pozostała
wierna sobie.
W historii Katarzyny Sforzy być może najbardziej zaskakujące
jest to, jaki miała ona wpływ na mężczyzn i kobiety swoich
czasów. Moglibyśmy się spodziewać, że powinna zostać
potępiona jako czarownica i osoba lekceważąca konwencje
związane z płcią. Zamiast tego Katarzyna fascynowała prawie
wszystkich, którzy się z nią stykali. Kobiety podziwiały jej siłę.
Isabella d’Este, ówczesna władczyni Mantui, uznała, że
Katarzyna jest niezwykle inspirującą osobą, i po pojmaniu jej
przez Borgię napisała: „Skoro Francuzi krytykują tchórzostwo
naszych mężczyzn, powinni przynajmniej wychwalać śmiałość i
odwagę włoskiej kobiety”. Mężczyźni wszelkiej maści — artyści,
żołnierze, księża, szlachta, służba — mieli na jej punkcie
obsesję. Nawet ci, którzy chcieli ją zniszczyć, na przykład
Cesare Borgia, początkowo czuli do niej pociąg i pragnęli ją
zdobyć.
Mężczyźni mogli rozmawiać z Katarzyną o prowadzeniu bitew i
strategii tak, jakby rozmawiali z kimś równym sobie, a nie z
innymi kobietami, z którymi zasadniczo wymieniali tylko
uprzejmości. A najistotniejsze było to, że wyczuwali w niej
swobodę, co było ekscytujące. Oni także musieli odgrywać
własną rolę płciową, która wprawdzie nie była tak ograniczająca
jak rola kobiety, ale miała swoje wady. Oczekiwano od nich, że
zawsze będą sprawować kontrolę nad wydarzeniami, że będą
twardzi i nieugięci. A oni w skrytości ducha czuli pociąg do tej
niebezpiecznej kobiety, przy której tracili panowanie nad sobą.
Katarzyna nie była pasywną lalką, istniejącą tylko po to, by
zadowalać mężczyzn. Była otwarta i autentyczna, co inspirowało
także ich pragnienie, by się wyzwolić i przestać odgrywać
przypisane sobie role.
Zrozum: być może wyobrażasz sobie, że w kwestii ról płciowych
wiele się zmieniło, że świat Katarzyny Sforzy jest zbyt odległy
od naszego, aby mieć jakiekolwiek znaczenie. Myśląc w taki
sposób, popełniłbyś jednak bardzo poważny błąd. Konkretne
detale ról płciowych mogą się zmieniać w zależności od kultury i
czasów, ale wzorzec pozostaje zasadniczo taki sam i wygląda
następująco: wszyscy rodzimy się jako istoty kompletne, o
wielopłaszczyznowym charakterze. Mamy cechy osób płci
przeciwnej zarówno dlatego, że jest to uwarunkowane
genetycznie, jak i w związku z wpływem, jaki wywierają na nas
rodzice przeciwnej płci. Nasz charakter ma naturalną głębię i
jest wielowymiarowy. Badania wykazały na przykład, że we
wczesnym dzieciństwie chłopcy są bardziej reaktywni
emocjonalnie niż dziewczynki. Cechuje ich wysoki stopień
empatii i wrażliwości. Dziewczynki mają w sobie z kolei ducha
przygody i skłonności eksploratorskie, co jest dla nich
naturalne. Mają także silną wolę, którą lubią się posługiwać,
przekształcając otoczenie, w jakim żyją.
Gdy dorastamy, musimy jednak zacząć prezentować światu
spójną tożsamość. Musimy odgrywać określone role i umieć
sprostać pewnym oczekiwaniom. Musimy dostosowywać nasze
naturalne cechy do wymagań zewnętrznych i ograniczać ich
przejawy. Chłopcy tracą szerokie spektrum emocji i walcząc o
przetrwanie, tłumią swoją naturalną empatię. Dziewczynki
wyrzekają się asertywności. Mają być miłe, uśmiechnięte,
spolegliwe i zawsze przedkładać uczucia innych nad własne.
Kobieta może być szefem, ale musi być także delikatna i
elastyczna, nigdy zbyt agresywna.
W tym procesie tracimy kolejne wymiary, dostosowujemy się do
ról, jakich wymagają od nas uwarunkowania kulturowe i czasy,
w których żyjemy. Tracimy cenne i pożądane cechy charakteru.
Czasami zaczynamy sobie zdawać z tego sprawę dopiero wtedy,
gdy spotykamy mniej skrępowane konwenansami osoby, które
wzbudzają naszą fascynację. Takie wrażenie z pewnością
wywoływała Katarzyna Sforza, ale w historii można także
znaleźć wiele jej męskich odpowiedników: brytyjski premier
Benjamin Disraeli, Duke Ellington, John F. Kennedy czy David
Bowie to mężczyźni o wyraźnym odcieniu kobiecości, którzy
stali się dzięki niemu dla innych ludzi tym bardziej intrygujący.
Twoim zadaniem powinno być uwolnienie się od poczucia
niewzruszalności,
którego
doświadczasz,
nadmiernie
identy kując się z rolą płciową, jakiej się od Ciebie oczekuje.
Powinieneś zacząć eksplorować szarą strefę, znajdującą się
pomiędzy tym, co męskie, a tym, co kobiece, zachowując się
wbrew oczekiwaniom innych. Wróć do silniejszych lub słabszych
stron własnego charakteru, które utraciłeś lub stłumiłeś. W
ramach stosunków międzyludzkich wzbogacaj swój repertuar,
rozwijając w sobie większą empatię lub wyrzekając się
uległości. Napotykając problemy lub opór innych, naucz się
reagować inaczej — atakując, gdy dotychczas się broniłeś, i vice
versa. W ramach sposobu myślenia naucz się łączyć to, co
analityczne, z tym, co intuicyjne, aby stać się bardziej
kreatywnym (więcej informacji na ten temat znajdziesz w
ostatnim podrozdziale tego rozdziału).
Nie bój się sięgać po te cechy własnego charakteru, które wiążą
się z wrażliwością lub ambicją. To, co w sobie tłumisz, domaga
się wypuszczenia na zewnątrz. Zacznij grać w teatrze życia
bardziej złożone role. Nie przejmuj się reakcjami innych na
zmiany, jakie w Tobie wyczuwają. Pamiętaj, aby nie poddawać
się kategoryzacji — dzięki temu zaczniesz wzbudzać fascynację
innych,
a
sobie
zapewnisz
możliwość
nieustannego
manipulowania tym, jak będziesz przez nich postrzegany.
Straszliwym oszustwem miłości jest to, że zaczyna się ona
od wciągnięcia nas w grę nie z kobietą należącą do świata
zewnętrznego, ale z lalką, którą tworzymy we własnym
mózgu — będącą zresztą jedyną kobietą, którą zawsze
mamy do dyspozycji, jedyną, jaką kiedykolwiek posiądziemy.
— MARCEL PROUST
Klucze do ludzkiej natury
My, ludzie, z upodobaniem wierzymy, że jesteśmy konsekwentni
i dojrzali, co umożliwia nam sprawowanie kontroli nad własnym
życiem. Podejmujemy decyzje na podstawie racjonalnych
przesłanek dotyczących tego, co może nam przynieść
największe korzyści. Dysponujemy wolną wolą. Wydaje nam się,
że wiemy, kim jesteśmy. Istnieje jednak pewien szczególny
aspekt życia, w przypadku którego te przekonania przegrywają
w konfrontacji z entropią — gdy się zakochujemy.
Zakochani stajemy się o arami emocji, których nie jesteśmy w
stanie kontrolować. Wybieramy partnerów w sposób, którego
nie potra my racjonalnie wytłumaczyć, i często nasze wybory
bywają niefortunne. Większość z nas tworzy w życiu co najmniej
jedną udaną relację, ale wykazujemy tendencję do angażowania
się w znacznie więcej związków, które okazują się zdecydowanie
nieudane i kończą się nieszczęśliwie. I często powtarzamy
niewłaściwe wybory partnerów, jakby zmuszał nas do tego jakiś
wewnętrzny demon.
Chcielibyśmy móc powiedzieć sobie z perspektywy czasu, że
kiedy bywamy zakochani, opanowuje nas rodzaj chwilowego
szaleństwa. Uważamy, że takie momenty to nie coś typowego
dla naszego charakteru, ale wyjątek od reguły. Zastanówmy się
jednak przez chwilę nad czymś odwrotnym — że w naszym
świadomym codziennym życiu poruszamy się jak we śnie,
nieświadomi tego, kim naprawdę jesteśmy; że prezentujemy
światu fasadę rozsądku i mylimy maskę z rzeczywistością. A
kiedy się zakochujemy, stajemy się bardziej sobą. Maska znika.
Zaczynamy wtedy rozumieć, że wiele naszych działań
determinują siły ukryte głęboko w naszej podświadomości.
Nawiązujemy połączenie z realiami zasadniczej irracjonalności
własnej natury.
Spójrzmy na pewne typowe zmiany, które pojawiają się, gdy
jesteśmy zakochani.
Zwykle nasz umysł charakteryzuje stan rozproszenia. Im głębiej
się jednak zakochujemy, tym bardziej naszą uwagę zaczyna
pochłaniać jedna konkretna osoba. Popadamy w obsesję.
W normalnych okolicznościach zależy nam na tym, aby
prezentować światu określony obraz samych siebie, taki, który
podkreśla nasze mocne strony. Gdy się zakochujemy, często
pojawia się jednak coś odwrotnego. Osoby, które zazwyczaj
bywają silne i niezależne, mogą nagle stawać się bezradne,
bezwolne i histeryczne, a osoby obdarzone empatią i czułe
nabierają cech wymagających i pochłoniętych sobą tyranów.
Jako osoby dorosłe czujemy się stosunkowo dojrzali i praktyczni,
ale pod wpływem zakochania często cofamy się do zachowań,
które można uznawać wyłącznie za dziecinne. Doświadczamy
lęków i kompleksów, które zasadniczo bywają mocno
przesadzone. Czujemy przerażenie na myśl o porzuceniu, jak
dziecko, które na parę minut zostaje samo. Doświadczamy
szalonych zmian nastrojów — od miłości po nienawiść czy od
zaufania po paranoję.
Zwykle lubimy wyobrażać sobie, że dobrze nam idzie z
ocenianiem charakteru innych ludzi. Pod wpływem fascynacji
czy w stanie zakochania zaczynamy jednak mylić narcyzów z
geniuszami,
oprawców
z
opiekunami,
próżniaków
z
ekscytującymi buntownikami czy maniaków kontroli z
obrońcami. Inni często widzą, jak jest naprawdę, i starają się
tłumaczyć nam, że fantazjujemy, ale ich nie słuchamy. Co
gorsza, często takie błędy oceny powtarzamy bez końca.
Kiedy przyglądamy się takim odmiennym stanom świadomości,
zdarza nam się ulegać pokusie opisywania ich jako rodzaju
opętania. Zwykle jesteśmy racjonalną osobą A, ale pod
wpływem zauroczenia pojawia się irracjonalna osoba B. Na
początku A i B mogą się przenikać, a nawet wtapiać w siebie
wzajemnie, ale im bardziej się zakochujemy, tym bardziej
dominująca staje się osoba B. Osoba B dostrzega w innych
cechy, które nie istnieją, działa w sposób jałowy, a nawet
autodestrukcyjny,
jest
niedojrzała,
ma
nierealistyczne
oczekiwania i podejmuje decyzje, które często bywają później
dla osoby A niewytłumaczalne.
Nasze zachowania w takich sytuacjach cechuje to, że nigdy tak
naprawdę nie rozumiemy do końca, co się z nami dzieje. W grę
wchodzi znacząca część naszej podświadomości, do której
procesów nie mamy racjonalnego dostępu. Chyba najlepsze
wyjaśnienie tego, czego doświadczamy, zakochując się,
zaproponował wybitny psycholog Carl Jung, który w ciągu
swojej długiej kariery przeanalizował tysiące przypadków
bolesnej miłości. Według Junga w takich chwilach stajemy się
naprawdę opętani. Nadał on bytowi, który nas wtedy opanowuje
(osobie B), nazwę anima (w przypadku mężczyzn) i animus (w
przypadku
kobiet).
Ten
byt
funkcjonuje
w
naszej
podświadomości, ale wydostaje się na zewnątrz, gdy fascynuje
nas osoba przeciwnej płci. A skąd pochodzą anima i animus i jak
działają? Odpowiedź na te pytania znajdziesz w dalszej części
rozdziału.
Wszyscy mamy hormony i geny przeciwnej płci. Te
kontraseksualne cechy występują w mniejszości (w większym
lub mniejszym stopniu, zależnie od jednostki), ale są w nas
wszystkich i stanowią element naszego charakteru. Równie
istotny jest wpływ na naszą psychikę rodzica przeciwnej płci, od
którego przejmujemy cechy kobiece lub męskie.
W najwcześniejszych latach dzieciństwa jesteśmy całkowicie
otwarci i podatni na wpływy innych. Rodzic płci przeciwnej jest
pierwszą poznawaną przez nas osobą, która się od nas
drastycznie różni. W kontakcie z jego obcą naturą kształtujemy
zasadniczo
własną
osobowość,
stając
się
bytami
wielowymiarowymi
i
wielopostaciowymi.
(W
przypadku
rodziców tej samej płci często pojawia się odpowiedni poziom
komfortu psychicznego i natychmiastowa identy kacja, które
nie wymagają takiego samego zasobu energii adaptacyjnej).
Oto przykład: mali chłopcy często czują się komfortowo,
wyrażając emocje i prezentując cechy, których nauczyli się od
matki, takie jak przywiązanie, empatia i wrażliwość. Z kolei
małe dziewczynki często czują się komfortowo, wyrażając
emocje i prezentując cechy, których nauczyły się od ojca, takie
jak agresja, odwaga, dyscyplina intelektualna i sprawność
zyczna. Każde dziecko w naturalny sposób włącza zatem tego
rodzaju cechy płci przeciwnej do swojej konstrukcji psychicznej.
Oprócz tego każdy rodzic ma także ciemną stronę (stronę
cienia), którą dziecko musi sobie przyswoić lub nauczyć się z
nią żyć. Matka może być na przykład raczej narcystyczna niż
empatyczna, a ojciec raczej dominujący czy słaby niż
opiekuńczy i silny.
Dzieci muszą się do tego dostosowywać. Każdy chłopiec i każda
dziewczynka w podświadomy i głęboki sposób uwewnętrznia
pozytywne i negatywne cechy rodzica przeciwnej płci. Związek
z rodzicem przeciwnej płci jest także naznaczony wszelkiego
rodzaju emocjami — więziami
zycznymi i zmysłowymi,
przemożnymi
uczuciami
ekscytacji,
fascynacji
lub
rozczarowania tym, czego się nie otrzymało.
Niedługo potem zaczyna się jednak w naszej wczesnej młodości
krytyczny okres, w którym musimy oddzielić się od rodziców i
ukształtować
własną
tożsamość.
A
najprostszym
i
najskuteczniejszym sposobem tworzenia tej tożsamości jest
posługiwanie się rolami płciowymi: męską i kobiecą. Chłopcy
wykazują tendencje do ambiwalentnych relacji z matką, co
naznacza ich na całe życie. Z jednej strony pragną
bezpieczeństwa i pełnej uwielbienia uwagi, jaką matka im
zapewnia, z drugiej czują z jej strony zagrożenie, tak jakby
mogła przytłoczyć ich swoją kobiecością i doprowadzić do tego,
że zatracą się we własnej jaźni. Obawiają się jej autorytetu i
władzy, jaką ma nad ich życiem. Osiągnąwszy pewien wiek,
zaczynają odczuwać potrzebę odróżniania się od niej. Muszą
stworzyć własne poczucie męskiej tożsamości. Fizyczne zmiany,
które pojawiają się w okresie dorastania, podsycają oczywiście
tę tożsamość pierwiastkiem męskim, więc w toku całego
procesu
dojrzewania
chłopcy
wykazują
tendencję
do
nadmiernego identy kowania się z tą rolą (o ile zamiast tego nie
identy kują się z rolą kobiecą), stawiając na hardość i
niezależność, aby podkreślić oddzielenie się od matki. Inne
strony ich charakteru — empatia, łagodność, potrzeba więzi,
które przyswoili sobie od matki lub które zyskali w naturalny
sposób — są tłumione i zaczynają pogrążać się w
podświadomości.
Dziewczynki miewają ducha przygody i zdarza się, że włączają
do własnej osobowości siłę woli i determinację ojca. Z wiekiem
zaczynają jednak zwykle odczuwać presję, by dostosowywać się
do pewnych norm kulturowych i kształtować swoją tożsamość
wokół tego, co jest uważane za kobiece. Dziewczynki powinny
być miłe, słodkie i uległe. Powinny przedkładać interes innych
nad własny. Powinny poskramiać wszelkie dzikie instynkty,
ładnie wyglądać i być obiektami pożądania. W przypadku
konkretnych dziewczynek te oczekiwania zamieniają się w głosy,
które słyszą one w swoich głowach, głosy, które nieustannie je
osądzają i sprawiają, że zaczynają wątpić we własną wartość.
Tego rodzaju naciski bywają w naszych czasach subtelniejsze
niż dawniej, ale i tak wywierają potężny wpływ na psychikę.
Wybierając zatem bardziej tradycyjnie kobiecą rolę, dziewczynki
wykazują skłonności do tłumienia i usuwania w podświadomość
tych stron swojego charakteru, które można opisać jako
związane
z
odkrywczością,
agresywnością
i
ogólnie
„ciemniejsze” — dotyczy to zarówno cech występujących
naturalnie, jak i tych, które przejęły od ojca.
Podświadomie kobiecy element w chłopcu i mężczyźnie to coś,
co Jung nazywa animą. Podświadomie męski element w
dziewczynce i kobiecie to animus. Są one tą sferą nas samych,
która jest głęboko ukryta, więc w codziennym życiu nigdy nie
jesteśmy tak naprawdę świadomi ich istnienia. Gdy jednak
zaczynamy odczuwać fascynację osobą przeciwnej płci, anima i
animus budzą się do życia. Pociąg, jaki czujemy do drugiej
osoby, może być czysto zyczny, ale częściej osoba, która
podświadomie przyciąga naszą uwagę, wykazuje pewne
podobieństwo — zyczne lub psychiczne — do naszej matki lub
ojca. Pamiętajmy, że ta pierwotna relacja jest naładowana
energią, ekscytacją i obsesjami, które są tłumione, ale dążą do
ujawnienia się. Osoba, która wyzwala w nas takie skojarzenia,
staje się magnesem przyciągającym naszą uwagę, nawet jeśli
nie zdajemy sobie sprawy ze źródła tego przyciągania.
Jeśli nasze relacje z matką lub ojcem były zasadniczo
pozytywne, będziemy wykazywać tendencję do przenoszenia na
drugą osobę pożądanych cech, jakie miał nasz rodzic, w nadziei
na ponowne doświadczenie pozytywnych doznań z wczesnej
młodości. Weźmy na przykład młodego mężczyznę, którego
matka opiekowała się nim i go wielbiła. Może i był słodkim,
kochającym
małym
chłopcem,
oddanym
matce
i
odwzajemniającym jej opiekuńczą energię, ale dorastając i
stając się niezależnym mężczyzną o męskim wizerunku, na
którego podtrzymywaniu mu zależało, stłumił w sobie te cechy.
W kobiecie, która wyzwala w nim emocje typowe dla więzi z
matką, taki mężczyzna dostrzega potencjał do adorowania go,
czego skrycie pragnie. Uczucie zdobycia tego, czego chce,
zwiększa jego ekscytację i siłę zycznego przyciągania. Kobieta
dostarcza mu cech, których sam nigdy w sobie nie rozwinął.
Zakochuje się zatem w swojej własnej animie, przybierającej
postać kobiety, której pragnie.
Jeśli nasze uczucia wobec matki lub ojca były zasadniczo
ambiwalentne (bo bywali niekonsekwentni, poświęcając nam
uwagę lub nie), często próbujemy naprawić pierwotne relacje,
zakochując się w kimś, kto przypomina nam niedoskonałą
postać rodzica, bo mamy nadzieję, że uda nam się pozbawić ich
niejako negatywnych cech i zdobyć to, czego nigdy nie mieliśmy
w najwcześniejszych latach życia. Jeśli relacje były zasadniczo
negatywne,
możemy
poszukiwać
kogoś
o
cechach
przeciwstawnych wobec cech rodzica o często niejednoznacznej
lub wręcz mrocznej naturze. Dziewczyna, której ojciec był
nazbyt surowy, zdystansowany i krytyczny, może na przykład
skrycie marzyć o buntowniku, nie mając jednak odwagi, aby to
marzenie zrealizować. Będąc młodą kobietą, może zapragnąć
przekornego,
niekonwencjonalnego
młodego
mężczyzny,
odzwierciedlającego tkwiącą w jej naturze dzikość, której nigdy
nie była w stanie uzewnętrznić, i będącego całkowitym
przeciwieństwem jej ojca. Buntownik to jej animus,
uzewnętrzniany w postaci tego młodego człowieka.
W każdym przypadku, niezależnie od tego, czy skojarzenie jest
pozytywne, negatywne, czy ambiwalentne, uwalniają się w nas
silne emocje i mając uczucie, że przenosimy się do pierwotnych
relacji, jakie pamiętamy z dzieciństwa, zaczynamy działać w
sposób, który często bywa sprzeczny z naszą osobowością.
Stajemy się histeryczni, żądni uwagi i obsesyjni. Maniakalnie
pragniemy kontroli. Anima i animus mają własne osobowości,
więc kiedy ożywają, zachowujemy się jak osoba B. A ponieważ
nie odnosimy się tak naprawdę do kobiet i mężczyzn, tylko
raczej do naszych projekcji, w końcu zaczynamy być
rozczarowani partnerami, jakby ponosili winę za to, że nie
okazali się osobami, które sobie wyobrażaliśmy. Nasze relacje
często rozpadają się za sprawą błędnych interpretacji działań i
nieporozumień w komunikacji z partnerami, a nie mając
świadomości źródła tego stanu, sami wikłamy się w ten sam cykl
z każdą kolejną osobą.
Istnieje nieskończenie wiele wariantów tych wzorców, bo
każdego z nas charakteryzują szczególne uwarunkowania i
proporcje pierwiastków męskiego i żeńskiego. Istnieją na
przykład mężczyźni z psychologicznego punktu widzenia
bardziej kobiecy od kobiet i kobiety, które z psychologicznego
punktu widzenia są bardziej męskie od mężczyzn. Jeśli są to
osoby heteroseksualne, mężczyzna czuje pociąg do męskich
kobiet, mających takie cechy, jakich sam nigdy w sobie nie
rozwinął — to ktoś o większym zasobie animusa niż animy.
Kobietę pociągają z kolei kobiecy mężczyźni. Takich bardziej lub
mniej otwarcie kontraseksualnych par jest wiele i są one w
stanie przetrwać, jeśli obie strony dostają to, czego chcą —
słynnym historycznym przykładem takiego związku jest relacja
kompozytora Fryderyka Chopina i pisarki George Sand. Sand
bardziej przypomina w tym związku męża, a Chopin żonę. Jeśli
chodzi o osoby homoseksualne, zarówno o mężczyzn, jak i
kobiety, one także poszukują kontraseksualnych cech, których
same w sobie nie wykształciły. Ogólnie rzecz biorąc,
pozostajemy w stanie nierównowagi, nadmiernie utożsamiając
się z pierwiastkiem męskim lub kobiecym i odczuwając pociąg
do całkowitych przeciwieństw nas samych.
Twoje zadanie jako badacza ludzkiej natury jest trojakiego
rodzaju: po pierwsze, musisz starać się obserwować animę i
animusa, gdy ujawniają się one w innych ludziach — chodzi tu
zwłaszcza o ich relacje intymne. Zwracając uwagę na wzorce
ich zachowań w takich sytuacjach, zyskasz dostęp do ich
podświadomości, czyli coś, czego w normalnych okolicznościach
nikt z nas nie jest w stanie sobie zapewnić. Zaobserwujesz to,
co w sobie tłumią, i będziesz mógł doskonale tę nową wiedzę
wykorzystać. Pamiętaj o tym, aby zwracać szczególną uwagę na
osoby hipermęskie lub hiperkobiece. Możesz być pewien, że w
głębi jaźni mają one bardzo kobiecą animę w przypadku
mężczyzn i bardzo męski animus w przypadku kobiet. Kiedy
ktoś wkłada mnóstwo wysiłku, aby tłumić swoje kobiece lub
męskie cechy, to mają one tendencję do uzewnętrzniania się w
postaci przybierających karykaturalne formy przebłysków.
Hipermęscy mężczyźni miewają na przykład skrywane obsesje
na punkcie strojów i własnego wyglądu. Niezwykle interesuje
ich powierzchowność innych osób — w tym także innych
mężczyzn — na której temat lubią robić kąśliwe uwagi. Richard
Nixon desperacko próbował przybierać wobec osób, z którymi
jako prezydent współpracował, postawę macho, ale ciągle
omawiał i komentował kolory ich garniturów czy zasłon w
swoim biurze. Hipermęscy mężczyźni mają skłonność do
wyrażania autorytatywnych opinii na temat samochodów,
technologii czy polityki, których podłożem rzadko bywa
rzeczywista wiedza, a w sytuacjach, gdy ktoś próbuje im
zarzucać jej brak, bronią się w dosyć histeryczny sposób,
wpadając w furię lub zaczynając się dąsać. Zawsze starają się
panować nad emocjami, ale one często miewają własne życie.
Tacy ludzie mogą na przykład wręcz bezwiednie nagle popadać
w sentymentalizm.
Hiperkobiece kobiety często ukrywają znaczne zasoby
tłumionego gniewu i niechęci do roli, jaką przyszło im
odgrywać. Ich uwodzicielskie, dziewczęce zachowania wobec
mężczyzn to tak naprawdę fortel służący do zdobywania nad
nimi władzy, sztuczka, za pomocą której mogą ich kusić, usidlać
i ranić. Ich męska strona ujawnia się w zachowaniach pasywnoagresywnych, którymi bywają zazwyczaj próby zdominowania w
podstępny sposób ludzi będących z nimi w związkach. Takie
kobiety pod płaszczykiem słodyczy i uległości często ukrywają
całkiem spore zasoby uporu i chęci osądzania innych. Ich
zdecydowanie,
zawsze
skrywane
pod
powierzchnią,
uzewnętrznia się w dosyć irracjonalnym uporze dotyczącym
drobiazgów.
Twoim drugim zadaniem jest uświadomienie sobie własnego
mechanizmu projekcji. (Informacje o typowych postaciach
projekcji znajdziesz w kolejnym podrozdziale). Projekcje
odgrywają pozytywną rolę w naszym życiu i nie jesteśmy w
stanie ich powstrzymywać, nawet gdybyśmy chcieli, bo są
automatyczne i podświadome. Bez nich nie moglibyśmy
okazywać rzeczywistego zainteresowania innym osobom,
fascynować się nimi, idealizować ich i się w nich zakochiwać. W
miarę rozwijania się relacji musisz jednak zapewnić sobie siłę i
świadomość, które umożliwią Ci wycofanie projekcji, abyś mógł
zacząć postrzegać inne osoby takimi, jakie naprawdę są.
Czyniąc to, być może zdasz sobie sprawę, że nie jesteś z nimi
kompatybilny lub wręcz przeciwnie. Nawiązując relację z
rzeczywistą osobą, możesz nadal ją idealizować, ale zacznie się
to opierać na rzeczywiście posiadanych przez nią pozytywnych
cechach. Być może zresztą także jej wady okażą się urocze.
Możesz to wszystko osiągnąć, uświadamiając sobie własne
wzorce i rodzaje cech, które zazwyczaj przenosisz na innych.
To wszystko dotyczy także relacji z osobami przeciwnej płci,
które nie mają intymnego charakteru. Wyobraź sobie, że
współpracownik krytykuje Twoją pracę lub przekłada spotkanie,
o które prosiłeś. Jeśli jest to osoba odmiennej płci, zaczynają w
Tobie buzować wszelkiego rodzaju emocje — resentymenty, lęki,
rozczarowania, wrogość — którym towarzyszą różnorodne
projekcje, natomiast gdyby była to osoba tej samej płci, nie
zareagowałbyś tak gwałtownie. Obserwując tego rodzaju
dynamikę w codziennym życiu, będziesz w stanie skuteczniej ją
kontrolować i utrzymywać lepsze relacje z osobami odmiennej
płci.
Twoje trzecie zadanie to wejrzenie w siebie, abyś mógł dostrzec
kobiece lub męskie cechy, które w sobie tłumisz lub które nie są
wystarczająco rozwinięte. Zaczniesz dostrzegać przebłyski
swojej animy lub animusa w relacjach z osobami odmiennej płci.
Asertywność, którą pragniesz dostrzegać u mężczyzn, lub
empatia, której pożądasz u kobiet, to coś, co musisz rozwinąć
także w sobie, wydobywając na światło dzienne kobiecy lub
męski odcień własnego charakteru. To, co powinieneś robić,
polega w istocie na włączaniu do własnej codziennej osobowości
cech, które w sobie masz, ale je tłumisz. Dzięki temu przestaną
one funkcjonować w niezależny od Ciebie i automatyczny
sposób, przestaną być opętaniem. Staną się elementem Twojej
osobowości, a innych zacznie przyciągać autentyczność, którą
będą w Tobie wyczuwali. (Więcej informacji na ten temat
znajdziesz w ostatnim podrozdziale tego rozdziału).
W kontekście ról płciowych lubimy wyobrażać sobie ciągły,
liniowy postęp, prowadzący do doskonałej równości, i wierzyć,
że niedaleko nam do osiągnięcia tego ideału. To jednak prawie
całkowita nieprawda. Faktycznie, na pewnym poziomie możemy
dostrzegać wyraźne postępy, ale na innym, zdecydowanie
głębszym, pojawiają się rosnące napięcie i polaryzacja między
płciami, tak jakby dawne wzorce nierówności między kobietami
a mężczyznami wywierały na nas podświadomy wpływ.
To napięcie, które może czasem przypominać wojnę, wynika z
coraz większego psychologicznego dystansu między płciami
kulturowymi, w związku z którym osoby odmiennej płci wydają
nam się istotami niemal z kosmosu, o zwyczajach i wzorcach
zachowań, których nie jesteśmy w stanie pojąć. Ten dystans
może w przypadku niektórych osób przybierać znamiona
wrogości. Pojawia się ona zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet,
ale silniejsza bywa w przypadku mężczyzn. Być może jest to
związane ze skrywaną wrogością, jaką wielu mężczyzn odczuwa
do postaci matki i do uczuć zależności czy też słabości, które ta
postać w nich wyzwala. Z poczuciem męskości często wiąże się
pewien defensywny rys, ujawniający skrywane kompleksy.
Dotyczące go poczucie niepewności staje się w związku ze
zmianami ról płciowych coraz bardziej dotkliwe, także
zwiększając poziom podejrzliwości i wrogości w kontaktach
między mężczyznami a kobietami.
Ten zewnętrzny kon ikt między płciami kulturowymi jest jednak
wyłącznie odbiciem nierozwiązanego kon iktu wewnętrznego.
Dopóki wewnętrzny pierwiastek kobiecy lub męski jest
wypierany, ten dystans będzie się powiększał. Gdy jednak od
wewnątrz niwelujemy ten dystans, zmienia się także nasze
nastawienie do osób odmiennej płci. Zaczynamy odczuwać
głębszą więź. Możemy odnosić się do nich tak, jakbyśmy w
pewnym sensie odnosili się do samych siebie. Polaryzacja płci
biologicznych nadal istnieje i powoduje, że odczuwamy pociąg
do innych i się w nich zakochujemy, ale teraz zawiera także
pragnienie zbliżenia się do pierwiastka kobiecego lub męskiego.
Różni się to znacznie od polaryzacji między płciami
kulturowymi, w przypadku której dystans i wrogość ostatecznie
wysuwają się w ramach relacji na pierwszy plan i sprawiają, że
pozostające w nich osoby coraz bardziej się od siebie oddalają.
Wewnętrzna więź w znaczący sposób poprawia jakość więzi
zewnętrznej i powinna być ideałem, do którego należy dążyć.
Projekcja płci kulturowej — rodzaje
Odmian projekcji płci kulturowej jest nieskończenie wiele, ale
sześć jej najbardziej typowych rodzajów znajdziesz poniżej.
Musisz wykorzystać tę wiedzę na trzy sposoby.
Po pierwsze, musisz rozpoznać w sobie skłonność do jednej z
postaci tych projekcji. Pomoże Ci to zrozumieć coś istotnego o
najwcześniejszych latach własnego życia i znacznie ułatwi Ci
pozbywanie się projekcji na temat innych ludzi.
Po drugie, musisz zacząć używać tej wiedzy jako nieocenionego
narzędzia
umożliwiającego
uzyskiwanie
dostępu
do
podświadomości innych ludzi i obserwowania w akcji ich animy
i animusa.
Po trzecie, musisz zwracać uwagę na to, jak inni będą przenosić
na Ciebie swoje potrzeby i fantazje. Pamiętaj, że kiedy jesteśmy
celem projekcji innych, odczuwamy pokusę bycia postacią, którą
idealizują, ich fantazją. Wpadamy w sidła ich ekscytacji i
chcemy wierzyć, że jesteśmy tak wspaniali, silni czy empatyczni,
jak im się wydaje. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczynamy
odgrywać rolę, którą chcą, abyśmy odgrywali. Stajemy się
matką lub ojcem, którego pragną. Nieuchronnie jednak zaczyna
nas to uwierać — bo nie możemy być sobą, bo nie jesteśmy
doceniani za własne rzeczywiste cechy. Dobrze jest uświadomić
sobie sposób funkcjonowania tej dynamiki, zanim wpadniemy w
jej pułapkę.
Piekielny romantyk. W tym scenariuszu mężczyzna, który
fascynuje kobietę — często starszy i odnoszący sukcesy — może
się wydawać rozpustnikiem, człowiekiem, który nie potra się
powstrzymać od gonienia za młodymi kobietami. Ale jest też
romantykiem. Zakochany, poświęca kobiecie całą swoją uwagę.
Ona podejmuje decyzję, że go uwiedzie i stanie się obiektem tej
uwagi. Że będzie uosobieniem jego fantazji. Jak mógłby się z nią
nie związać i przestać zachowywać się tak jak do tej pory?
Przecież właśnie ona stanie się uosobieniem jego miłości!
Mężczyzna okazuje się jednak nie tak silny, męski czy
romantyczny, jak sobie go wyobrażała. Jest nieco egocentryczny.
Kobieta nie jest w stanie zapewnić sobie takiego poziomu jego
uwagi, na jaki sądzi, że zasługuje, lub nie trwa ona szczególnie
długo. A potem mężczyzna, którego nie udaje jej się dopasować
do własnych oczekiwań, w końcu ją zostawia.
Ten rodzaj projekcji zwykle pojawia się u kobiet, które miały
intensywne, ocierające się wręcz o irt relacje z ojcem. Tacy
ojcowie często uważają własne żony za nudne, a nieletnie córki
za znacznie bardziej niż one urocze i zabawne. Właśnie u córek
zaczynają zatem poszukiwać inspiracji, a one uzależniają się od
ich uwagi i zaczynają doskonale odgrywać dziewczynkę, jakiej
chce tatuś. Zapewnia im to odczucie dzierżenia władzy. Ich
życiowym celem staje się odtwarzanie wrażenia bycia w
centrum uwagi i poczucia władzy, które mu towarzyszy. Każde
skojarzenie z postacią ojca uruchamia mechanizm projekcji, w
ramach którego kobieta kreuje lub wyolbrzymia na własny
użytek romantyczne elementy charakteru mężczyzny.
Doskonałym przykładem osoby tego rodzaju jest Jacqueline
Kennedy Onassis. Jack Bouvier, jej ojciec, uwielbiał obie swoje
córki, ale jego ulubienicą była Jacqueline. Jack był diabelnie
przystojny i szykowny. Był narcyzem z obsesją na punkcie
własnego ciała i pięknych ubrań, które nosił. Uważał się za
macho, prawdziwego ryzykanta, ale pod tą fasadą ukrywał
kobiecy gust i całkowitą niedojrzałość. Był także niepoprawnym
kobieciarzem. Traktował Jackie raczej jak towarzyszkę zabaw i
kochankę, a nie córkę. Dla Jackie był ideałem. Wzięcie, jakie
miał u kobiet, wywoływało w niej uczucie perwersyjnej dumy.
Podczas częstych kłótni między matką a ojcem zawsze stawała
po jego stronie. W porównaniu z kochającym zabawę ojcem
matka wydawała się jej pruderyjna i sztywna.
Spędzając w towarzystwie ojca, nawet po rozwodzie rodziców,
mnóstwo czasu i nieustannie o nim myśląc, Jackie głęboko
wchłonęła jego energię i ducha. Jako młoda kobieta
skoncentrowała całą swoją uwagę na starszych, mających
władzę i niekonwencjonalnych mężczyznach, z którymi mogła
odtwarzać rolę, jaką odgrywała dla ojca — wiecznej małej
dziewczynki potrzebującej jego miłości, ale także dosyć
bałamutnej. Mężczyźni, których wybierała, stale ją jednak
rozczarowywali. Najbliższy ideału okazał się John F. Kennedy, bo
na wiele sposobów, zarówno w kwestii wyglądu, jak i
zachowania, przypominał jej ojca. Kennedy nigdy nie poświęcał
jej jednak tyle uwagi, ile pragnęła. Był zbyt egocentryczny i
zajęty romansowaniem z innymi kobietami. Nie był tak
naprawdę typem romantyka. Jackie odczuwała w tym związku
ciągłą frustrację, ale stała się więźniem stworzonego przez
siebie wzorca, poślubiając później Arystotelesa Onassisa,
starszego, niekonwencjonalnego mężczyznę mającego wielką
władzę, który wydawał się jej pełen uroku i niezwykle
romantyczny, ale traktował ją fatalnie i bez przerwy zdradzał.
Kobiety w ramach tego scenariusza uzależniają się od uwagi,
jaką w dzieciństwie poświęcał im ojciec. Muszą być nieustannie
czarujące, inspirujące i zalotne, aby zapewniać sobie tę uwagę
także później. Ich animus jest uwodzicielski, ale ma agresywną,
męską nutę, bo wchłonął mnóstwo energii ojca. Takie kobiety
ciągle poszukują mężczyzny, który nie istnieje. Gdyby znalazł się
ktoś, kto poświęcałby im całą swoją uwagę i był niestrudzenie
romantyczny, szybko by się nim znudziły. Uznałyby go za zbyt
słabego. Skrycie przyciąga je mroczna strona obiektu ich
fantazji i narcyzm, jaki jej towarzyszy. Kobiety uwięzione w tej
projekcji zaczynają z upływem lat coraz bardziej nienawidzić
tego, ile energii muszą wkładać w spełnianie męskich fantazji i
jak niewiele dostają w zamian. Jedynym wyjściem z pułapki
staje się dla nich dostrzeżenie istnienia odpowiedniego wzorca,
zaprzestanie mitologizowania ojca i koncentrowanie się zamiast
tego na szkodach spowodowanych przez niestosowny rodzaj
uwagi, jaką im on poświęcał.
Nieuchwytna kobieta doskonała. Mężczyzna uznaje, że
znalazł idealną kobietę, która da mu to, czego brakowało w jego
wcześniejszych związkach, niezależnie od tego, czy chodzi o
pewnego rodzaju dzikość, o otuchę i współczucie, czy o twórczą
iskrę. Chociaż spotkał się z nią zaledwie kilka razy, potra
wyobrażać sobie w jej towarzystwie wszelkie możliwe
pozytywne doświadczenia. Im częściej o niej myśli, tym bardziej
jest pewien, że nie może bez niej żyć. Kiedy mówi o tej
doskonałej kobiecie, zauważamy jednak, że nie dysponuje zbyt
wieloma konkretnymi szczegółami odnoszącymi się do tego, co
czyni ją tak doskonałą. Gdy udaje mu się stworzyć związek,
szybko się rozczarowuje. Wymarzona kobieta nie jest osobą, za
którą ją uważał; został wprowadzony w błąd. Rozstają się i
mężczyzna znajduje sobie kolejną kobietę, na którą zaczyna
przenosić swoje fantazje.
To typowa postać męskiej projekcji, zawierającej wszystkie
elementy, których mężczyzna według własnego przekonania
nigdy nie otrzymał od matki ani od innych kobiet w swoim życiu.
Idealna partnerka zaczyna nawiedzać jego sny. Nie pojawia się
jednak przed nim w postaci kogoś, kogo zna; to kobieta
ukształtowana przez jego wyobraźnię — często młoda,
nieuchwytna, ale obiecująca coś wspaniałego. Pewne typy
kobiet mogą wywoływać takie projekcje także w prawdziwym
życiu. Zwykle dosyć trudno ujmować je w określone ramy, ale
odpowiadają one typowi, który Freud nazwał kobietą
narcystyczną: to osoba samodzielna, niepotrzebująca mężczyzny
ani nikogo, kto musiałby ją uzupełniać. Bywa wewnętrznie
chłodna i może przypominać pusty ekran, na którym mężczyźni
mogą wyświetlać, co tylko zechcą. Może się także wydawać
swobodną duszą, pełną twórczej energii, ale niemającą
wyraźnego poczucia własnej tożsamości. Mężczyznom taka
kobieta służy za muzę pobudzającą ich wyobraźnię, za wabik,
który rozluźnia ich zastałe umysły.
Mężczyźni podatni na tę projekcję często miewają matki, które
w przeszłości nie poświęcały się im całkowicie. Matka mogła na
przykład oczekiwać, że to syn zapewni jej uwagę i poczucie
walidacji, których nie otrzymywała od męża. Z powodu takiego
odwrócenia ról chłopiec, stając się mężczyzną, czuje dojmującą
pustkę wewnętrzną, którą musi nieustannie wypełniać. Nie jest
w stanie dobitnie wyrażać tego, czego chce, ani tego, czego nie
otrzymał, i właśnie to jest powodem niejasności jego fantazji.
Ktoś
taki
poświęca
całe
życie,
poszukując
swojego
nieuchwytnego wyobrażenia, i nigdy nie potra zdecydować się
na żadną kobietę z krwi i kości. Idealna ma być zawsze ta
kolejna. Taki mężczyzna, zakochując się w osobie typu
narcystycznego,
ponownie
odtwarza
problem,
którego
doświadczył z matką, obdarzając uczuciem kobietę, która nie
może mu dać tego, czego chce. Jego własna anima jest nieco
senna, introspekcyjna i chimeryczna, więc zakochując się,
wykazuje tendencję do demonstrowania takich właśnie
zachowań.
Mężczyźni tego typu muszą rozpoznać charakter swojego
wzorca. Tym, czego naprawdę potrzebują, jest nawiązanie
kontaktu z prawdziwą kobietą — muszą zaakceptować jej
nieuniknione wady i zacząć dawać jej więcej z siebie. Często
jednak wolą gonić za własnymi fantazjami, bo w takim
scenariuszu mają wszystko pod kontrolą i mogą się wycofać,
gdy zaczyna dawać o sobie znać rzeczywistość. Aby przełamać
wzorzec, powinni częściowo zrezygnować z tej kontroli. A jeśli
chodzi o ich potrzebę usidlenia muzy, muszą nauczyć się
czerpać inspirację z własnego wnętrza, aby móc w większym
stopniu sięgać po swoją animę. Są nadmiernie wyobcowani
wobec swojego kobiecego ducha, więc muszą zapewnić większą
swobodę własnym procesom myślowym. Dzięki temu przestają
odczuwać potrzebę dzikości ze strony kobiety z własnych
fantazji i zaczynają nawiązywać lepsze relacje z kobietami
faktycznie pojawiającymi się w ich życiu.
Uroczy buntownik. Kobietę, którą przyciąga taki typ
osobowości, intryguje mężczyzna demonstrujący wyraźną
pogardę dla autorytetów. To nonkonformista. Inaczej niż w
przypadku piekielnego romantyka, taki człowiek często bywa
młody i nie może się pochwalić jakimiś szczególnymi sukcesami.
Zwykle nie należy także do typowego kręgu znajomych kobiety.
Nawiązanie z nim relacji może mieć delikatny posmak tabu —
jej ojciec na pewno by go nie zaaprobował, a być może także
przyjaciele czy współpracownicy. Jeśli jednak relacja zostanie
nawiązana, kobieta zobaczy swojego wybranka z zupełnie innej
strony. Mężczyzna nie może utrzymać dobrej pracy nie dlatego,
że jest buntownikiem, tylko dlatego, że jest leniwy i
nieefektywny. Poza tatuażami i głową ogoloną na zero jest dosyć
konwencjonalny, ma obsesję na punkcie kontroli i dominacji.
Relacja się rozpada, lecz fantazja pozostaje.
Kobiety oddające się tego rodzaju projekcji często miewają
silnego, patriarchalnego ojca, który w przeszłości był wobec
nich zdystansowany i surowy. Ojciec oznacza porządek, zasady i
konwencje. Nierzadko bywał dość krytyczny wobec swojej córki
— nigdy nie była ani dobra, ani ładna, ani wystarczająco
inteligentna. Ten głos krytyki został uwewnętrzniony i kobieta
przez cały czas słyszy go w głowie. Jako dziewczyna marzyła o
zbuntowaniu się i przeciwstawieniu władzy ojca, ale zbyt często
była redukowana do roli osoby, która musi być posłuszna i grać
uległą córkę. Tłumiła zatem w sobie pragnienie buntu, które
ostatecznie wchłonął jej wypełniony wyjątkowym gniewem i
urazą animus. Zamiast rozwijać buntowniczego ducha w samej
sobie, próbuje go uzewnętrzniać w postaci mężczyznybuntownika. Wyczuwając na podstawie jego wyglądu, że
mężczyzna może taki być, zaczyna przenosić na niego swoje
naładowane seksualną energią fantazje. Często wybiera
mężczyznę, który jest stosunkowo młody, bo czyni go to mniej
groźnym, mniej patriarchalnym. Jego młodość i niedojrzałość
prawie uniemożliwiają jednak stworzenie stabilnego związku,
więc wraz z postępującym rozczarowaniem kobiety zaczyna
ujawniać się jej gniew.
Gdy kobieta rozpoznaje, że jest podatna na taki rodzaj projekcji,
musi pogodzić się z prostym faktem: tym, czego naprawdę chce,
jest rozwinięcie w sobie niezależności, asertywności i siły, by
okazać nieposłuszeństwo samej sobie. Nigdy nie jest za późno,
aby tego dokonać, ale wspomniane cechy należy tworzyć i
rozwijać stopniowo, małymi krokami, za pomocą codziennych
wyzwań, w ramach których kobieta będzie się uczyć odmawiać,
łamać pewne zasady i tak dalej. A gdy stanie się bardziej
asertywna, może zacząć nawiązywać bardziej zrównoważone i
satysfakcjonujące relacje.
Kobieta upadła. Kobieta, która fascynuje mężczyznę
podatnego na ten rodzaj projekcji, wydaje się znacząco różnić
od kobiet, z jakimi się on do tej pory stykał. Może pochodzić z
innego kręgu kulturowego lub innej klasy społecznej. W
przeciwieństwie do niego bywa niewykształcona. Może mieć w
charakterze jakąś skazę z przeszłości i jest z pewnością mniej
zycznie powściągliwa niż większość kobiet. Mężczyzna uważa
ją za przyziemną. Ma wrażenie, że potrzebuje ona ochrony,
wykształcenia i pieniędzy. I to właśnie on ją ocali, on pomoże jej
podźwignąć się z upadku. Im bardziej się jednak do niej zbliża,
tym w jakiś sposób wszystko okazuje się coraz mniej
odpowiadać temu, czego się spodziewał.
Charles Swann — postać mająca swój pierwowzór w
rzeczywistości — główny bohater powieści W stronę Swanna,
pierwszego tomu cyklu W poszukiwaniu straconego czasu
Marcela Prousta, to esteta i koneser sztuki. Swann jest także
Don Juanem, który śmiertelnie się boi wszelkich związków i
innych postaci zaangażowania, ale z upodobaniem uwodził wiele
kobiet należących do tej samej klasy społecznej. Pewnego razu
poznaje kobietę imieniem Odette, która pochodzi ze
zdecydowanie innych kręgów. Brak jej wykształcenia, jest nieco
wulgarna, a są tacy, którzy twierdzą, że jest kurtyzaną. Swann
jest nią zaintrygowany. Któregoś dnia, przyglądając się biblijnej
scenie z reprodukcji fresku Botticellego, uznaje, że Odette
przypomina kobietę z obrazu. Zafascynowany, zaczyna ją
idealizować. Odette musiała mieć ciężkie życie, z pewnością
zasługuje na coś lepszego. Mimo lęku przed angażowaniem się
w bliskie relacje Swann ją poślubia i odkrywa przed nią uroki
wyra nowanych stron życia. Nie zdaje sobie jednak sprawy z
tego, że Odette w niczym nie przypomina kobiety, o której
fantazjuje. Jest ona niezwykle inteligentna, uparta i o wiele
silniejsza od niego. W końcu, stale romansując z innymi
mężczyznami i kobietami, doprowadza do tego, że Swann staje
się jej niewolnikiem.
Mężczyźni o takim typie osobowości w dzieciństwie często
pozostają pod wpływem silnej postaci matki. Stają się dobrymi,
posłusznymi chłopcami, którzy doskonale się uczą. W sferze
świadomości odczuwają pociąg do wykształconych kobiet,
takich, które wydają się dobre i perfekcyjne. Podświadomie
pragną jednak kobiet niedoskonałych, złych, mających trudny
charakter. Skrycie pragną przeciwieństwa samych siebie. To
klasyczny podział na matki i dziwki — ich żona powinna mieć
cechy postaci matki, ale znacznie silniejszy zyczny pociąg
odczuwają do dziwki, kobiety upadłej, osoby, która lubi wabić
swoim ciałem. Stłumili cechy własnego charakteru, jakie mieli,
będąc chłopcami — takie, które mogłyby się kojarzyć z czymś
zabawnym, ze zmysłowością i z przyziemnością. Są przesadnie
usztywnieni i cywilizowani. Jedynym sposobem na przywołanie
w sobie tych cech stają się dla nich kobiety, które wydają się
całkowicie różne od nich samych. Podobnie jak Swann,
mężczyźni ci znajdują sposób na to, aby je idealizować za
pomocą jakiegoś rodzaju odniesień do wzniosłości, które nie
mają związku z rzeczywistością. Przenoszą na takie kobiety
słabość i bezbronność. Wmawiają sobie, że chcą im pomóc i je
chronić, ale tym, co ich naprawdę przyciąga, jest
niebezpieczeństwo i wyuzdane przyjemności, jakie te kobiety
wydają się obiecywać. Nie doceniając siły tego rodzaju kobiet,
często kończą jako ich o ary. Anima takich mężczyzn jest bierna
i masochistyczna.
Mężczyźni dokonujący tego rodzaju projekcji powinni pracować
nad mniej konwencjonalnymi stronami własnego charakteru.
Muszą wychodzić poza własną strefę komfortu i samodzielnie
próbować nowych doświadczeń. Muszą zapewniać sobie więcej
wyzwań, a nawet nieco niebezpieczeństw, bo dzięki nim będą
mogli trochę się rozluźnić — może się to na przykład wiązać z
podejmowaniem większego ryzyka w ramach pracy. Muszą
także pracować nad uzewnętrznianiem bardziej zycznych i
zmysłowych stron swojego charakteru. Nie musząc oddawać się
poszukiwaniom tego, czego pragną, czyli kobiety upadłej, mogą
zacząć zaspokajać swoje potrzeby z różnymi kobietami, nie
czekając biernie, aż zostaną sprowadzeni na manowce, lecz
aktywnie inicjując zdrożne przyjemności.
Doskonały mężczyzna. Wydaje się błyskotliwy, wykształcony,
silny i stabilny. Roztacza wokół siebie aurę władzy i pewności
siebie. Może być skutecznym biznesmenem, naukowcem,
artystą lub guru. Może być kimś starszym i niekoniecznie
wyjątkowo atrakcyjnym zycznie, ale pewność siebie zapewnia
mu aurę atrakcyjności. Kobietom, które przyciąga, relacje z nim
pośrednio zapewniają poczucie siły i wyższości nad innymi.
Główna bohaterka powieści George’a Eliota Miasteczko
Middlemarch (1872), Dorothea Brooke, jest dziewiętnastoletnią
sierotą wychowywaną przez bogatego wuja. Dorothea jest
bardzo ładna, to typ dziewczyny, z którą wielu chciałoby się
ożenić. I faktycznie, pewien młody człowiek z sąsiedztwa, sir
James Chettam, aktywnie o nią zabiega. Pewnego wieczoru
Dorothea poznaje jednak znacznie starszego od siebie Edwarda
Casaubona, bogatego właściciela ziemskiego, który poświęcił
życie badaniom naukowym. Zaintrygowana dziewczyna zaczyna
się nim interesować, a on, ku przerażeniu jej siostry i wuja, nie
pozostaje obojętny. Oni uważają Casaubona za wyjątkowo
szpetnego — ma na twarzy znamiona i ziemistą cerę. Podczas
posiłków prawie się nie odzywa. Dla Dorothei jego twarz jest
jednak uduchowiona. Nie interesuje go nic, co przyziemne, więc
po co miałby dbać o etykietę? Mówi niewiele, bo nikt by go nie
zrozumiał. Małżeństwo z nim byłoby dla niej jak związek z
Pascalem czy Kantem. Ona nauczy się greki i łaciny i pomoże
mu ukończyć wielkie arcydzieło, nad którym pracuje, Klucz do
wszystkich mitologii. A on zapewni jej wykształcenie i awans
społeczny. Będzie ojcem, którego straciła. Prawda wychodzi na
jaw dopiero po tym, jak zostaje jego żoną — Casaubon jest
martwy wewnątrz i obsesyjnie pragnie wszystko i wszystkich
kontrolować. Dorothea jest w jego oczach wyłącznie zdolną
sekretarką. Dziewczyna zostaje uwięziona w pozbawionym
perspektyw małżeństwie.
Chociaż szczegóły konkretnych relacji mogą obecnie wyglądać
zupełnie inaczej, ten rodzaj projekcji jest wśród kobiet nadal
bardzo powszechny. Wywodzi się z poczucia niższości. W tym
przypadku kobieta uwewnętrznia głosy ojca i innych ludzi,
którzy w przeszłości ją krytykowali i obniżali jej samoocenę,
wmawiając jej, jaka powinna być i jak się zachowywać. Nie
rozwinąwszy w sobie siły i pewności siebie, taka kobieta
wykazuje tendencję do poszukiwania tych cech u mężczyzn i
nadmiernego akcentowania wszelkich ich oznak. Wielu
mężczyzn, którzy nawiązują z nią relacje, wyczuwa jej niską
samoocenę i uznaje to za coś pociągającego. Podoba im się
pełna uwielbienia uwaga, okazywana im przez często znacznie
młodszą kobietę, którą mogą zdominować i kontrolować. To
klasyczny układ z profesorem uwodzącym studentkę. A
ponieważ tego rodzaju mężczyźni rzadko bywają tak błyskotliwi,
inteligentni i pewni siebie, jak wyobraża to sobie kobieta, albo
zaczyna ona odczuwać rozczarowanie i odchodzi, albo,
uwięziona w pułapce własnej niskiej samooceny, poddaje się ich
manipulacjom i za wszelkie problemy zaczyna obwiniać siebie.
Taka kobieta musi przede wszystkim uświadomić sobie, że
źródłem jej kompleksów są krytyczne opinie innych, które ona
sama zaakceptowała i przyjęła za pewnik. Nie wynikają one z jej
wrodzonego braku inteligencji czy z faktu, że jest
bezwartościowa. Taka osoba powinna zacząć aktywnie rozwijać
własną asertywność i starać się pogłębiać poczucie pewności
siebie poprzez określone działania, którymi mogą być
zajmowanie się kolejnymi projektami, założenie
rmy czy
opanowanie jakiejś nowej umiejętności. W kontaktach z
mężczyznami musi postrzegać siebie jako kogoś, kto im w
naturalny sposób dorównuje, kogoś potencjalnie tak samo, a
nawet bardziej niż oni silnego i kreatywnego. Po nabraniu
rzeczywistej pewności siebie będzie mogła zacząć oceniać
faktyczną wartość i charakter mężczyzn, których pozna w
przyszłości.
Kobieta stworzona po to, by go czcić. On jest ambitny i
żądny uznania, ale ma ciężkie życie. Zewnętrzny świat jest
okrutny i bezlitosny, trudno znaleźć w nim choćby odrobinę
ukojenia. Mężczyzna czuje, że w jego życiu czegoś brak. Potem
pojawia się kobieta, która zaczyna poświęcać mu uwagę, jest
ciepła i ujmująca. Wydaje się go podziwiać. Mężczyzna czuje, że
bez reszty przyciąga go ona sama i jej energia. To kobieta, która
go dopełni, która zapewni mu satysfakcję. Następnie, gdy ich
związek się pogłębia, kobieta przestaje się jednak wydawać tak
miła i ujmująca jak na początku. Z pewnością przestała go
podziwiać. Mężczyzna stwierdza, że go oszukała lub się
zmieniła. Ta „zdrada” sprawia, że wpada on w gniew.
Męskie projekcje tego typu wywodzą się zasadniczo z
określonego rodzaju relacji z matką, która uwielbiała swojego
synka i poświęcała mu całą uwagę. Być może ma to być
rekompensata za coś, czego nigdy w pełni nie zaznała od męża.
Matka wpaja chłopcu pewność siebie, a on uzależnia się od jej
uwagi i pragnie jej ciepłej, wszechogarniającej obecności, czyli
tego, na czym matce zależy.
Kiedy chłopiec dorasta, często bywa dosyć ambitny i zawsze
stara się spełniać oczekiwania matki. Zmusza się do
maksymalnego wysiłku. Wybiera sobie kobietę określonego
typu, związuje się z nią, a następnie subtelnie wpływa na nią w
taki sposób, aby zaczęła odgrywać rolę matki — aby go hołubiła,
wielbiła i rozdmuchiwała jego ego. W wielu przypadkach
kobieta zaczyna w końcu rozumieć, że została wtłoczona w tę
rolę drogą manipulacji, i wpada w gniew. Przestaje być
uosobieniem ukojenia i pełni szacunku. Mężczyzna obwinia ją za
to, że się zmieniła, ale tak naprawdę to on jest tym, kto
przenosił na kobietę obce jej cechy i próbował skłaniać ją, aby
dostosowywała się do jego oczekiwań. Następujące po tym
rozstanie bywa zwykle dla mężczyzny bardzo bolesne, bo
zainwestował
w
ten
związek
energię
pochodzącą
z
najwcześniejszych lat własnego życia, i odczuwa je on jako
porzucenie przez matkę. Nawet jeśli udaje mu się skłonić
kobietę, by zaczęła odgrywać rolę matki, to sam zaczyna czuć
niechęć do zależności od niej, tej samej zależności i
ambiwalencji, jaką odczuwał wobec rodzicielki. Może zacząć
sabotować związek lub uznać, że powinien się wycofać. Jego
animę charakteryzują pewna ostrość i rys wskazujący na
skłonność do oskarżania innych; taki człowiek jest zawsze skory
do narzekań i użalania się nad sobą.
Mężczyzna musi w takim przypadku dostrzec wzorzec tego
rodzaju relacji w swoim życiu. Powinno dać mu to do
zrozumienia, że żyje we własnym wnętrzu, musi rozwinąć
matczyne cechy, które przenosi na kobiety. Musi dostrzec naturę
swojej ambicji jako coś, co wynika z jego pragnienia
zadowalania matki i spełniania jej oczekiwań. Ma tendencję do
przepracowywania się. Musi nauczyć się uspokajać i zapewniać
sobie ukojenie, od czasu do czasu się wycofywać i czerpać
zadowolenie z tego, co udało mu się osiągnąć. Musi nauczyć się
sam o siebie dbać, bo poprawi to jakość jego relacji. Zacznie
dawać więcej od siebie, zamiast czekać na adorację i opiekę ze
strony drugiej osoby. Będzie się wiązał z kobietami, a one w
końcu
zaczną
odczuwać
podświadomą
skłonność
do
zapewniania mu ukojenia, którego potrzebuje, nie odnosząc
przy tym wrażenia, że są do czegoś zmuszane.
Pierwotny mężczyzna-kobieta
Doświadczeniem charakterystycznym dla nas, ludzi, jest to, że
w pewnym momencie życia — często w wieku około czterdziestu
lat — przechodzimy tak zwany kryzys wieku średniego. Praca
staje się czymś mechanicznym i bezdusznym. Relacje intymne
tracą ducha ekscytacji. Pragniemy zmiany i poszukujemy jej,
próbując nowej kariery lub innego związku, jakichś nowych
doświadczeń, a nawet działań wiążących się z pewnym
niebezpieczeństwem. Takie zmiany mogą nam zapewnić
krótkotrwały szok terapeutyczny, ale prawdziwe
problemu pozostaje nietknięte i apatia powraca.
źródło
Spójrzmy na to zjawisko pod innym kątem: kryzysu tożsamości.
Będąc dziećmi, mieliśmy stosunkowo płynne poczucie własnej
jaźni. Wchłanialiśmy energię wszystkiego i wszystkich wokół
nas. Odczuwaliśmy bardzo szerokie spektrum emocji i byliśmy
otwarci na nowe doświadczenia. W młodości musieliśmy jednak
także kształtować własną jaźń społeczną, bo musiała ona być
spójna, aby umożliwić nam dopasowywanie się do grupy. Żeby
tego dokonać, musieliśmy zacząć ograniczać skalę czegoś, co
można określić mianem swobody ducha. Znaczna część działań
związanych z tym ograniczaniem koncentrowała się wokół ról
płciowych. Musieliśmy tłumić męskie lub kobiece aspekty
samych siebie, aby móc odczuwać samemu i prezentować innym
bardziej spójną jaźń.
Na przełomie nastoletniości i dorosłości stale doprecyzowujemy
tę tożsamość, aby się dopasowywać — to wciąż jest praca w
toku — i czerpiemy z tych działań pewną przyjemność. Czujemy,
że nasze życie może podążyć w różnych kierunkach, i fascynuje
nas wielość stojących przed nami możliwości. Jednak z upływem
lat rola płciowa, jaką odgrywamy, staje się coraz bardziej
jednoznaczna i zaczynamy mieć poczucie, że utraciliśmy coś
istotnego, że jesteśmy niemal obcy w stosunku do osób, jakimi
byliśmy w młodości. Nasza kreatywna energia wyparowała. W
naturalny sposób szukamy źródeł tego kryzysu na zewnątrz, ale
pochodzi on z naszego wnętrza. Wpadliśmy w stan braku
równowagi, bo zbyt sztywno utożsamialiśmy się z naszą rolą i z
maską, którą prezentujemy innym. Nasza pierwotna natura
zawierała przecież więcej cech, które przejęliśmy od matki lub
ojca, oraz cech płci przeciwnej, będących biologicznie częścią
nas samych. W pewnym momencie zaczynamy się więc
wewnętrznie buntować, ponieważ utraciliśmy coś, co było
zasadniczo elementem naszej jaźni.
W prymitywnych kulturach całego świata za najmądrzejszego
członka plemienia uznawano szamana (lub szamankę). Szaman
był uzdrowicielem, który potra ł komunikować się ze światem
duchów. Jaźń szamana-mężczyzny zamieszkiwała kobieta czy też
żona, której on uważnie słuchał i która nim kierowała. Jaźń
kobiety-szamanki zamieszkiwał mąż. Podstawą mocy szamanów
była przebiegająca na głębokim poziomie komunikacja z tą
wewnętrzną postacią, uznawaną za prawdziwą kobietę lub
mężczyznę.
Postać
szamana
odzwierciedla
głęboką
psychologiczną prawdę, do której mieli dostęp nasi prymitywni
przodkowie. Otóż według mitologii wielu starożytnych kultur —
perskiej, hebrajskiej, greckiej czy egipskiej — pierwotni ludzie
byli jednocześnie i mężczyznami, i kobietami; czyniło ich to tak
potężnymi, że obawiali się ich nawet bogowie, którzy aby ich
osłabić, podzielili ich na pół.
Zrozum: powrót do pierwotnej natury zawiera żywiołową moc.
Odnosząc się w większym stopniu do naturalnie kobiecych lub
męskich elementów własnej jaźni, uwolnisz energię, która
została stłumiona, Twój umysł odzyska naturalną elastyczność,
zaczniesz lepiej rozumieć osoby odmiennej płci, nawiązując z
nimi lepszy kontakt, i uwolnisz się od defensywności wobec
własnej roli płciowej, zaczniesz czuć się bezpiecznie, będąc tym,
kim jesteś. Aby ten powrót był możliwy, musisz przyjąć styl
myślenia i działania, który jest bardziej męski lub kobiecy,
zależnie od rodzaju Twojego niezrównoważenia. Najpierw
jednak, zanim opiszemy taki proces, musimy zająć się głęboko w
nas zakorzenionym uprzedzeniem dotyczącym pierwiastka
męskiego i kobiecego.
Przez tysiąclecia role kobiece i męskie de niowali przede
wszystkim mężczyźni, którzy jednocześnie opatrywali je
wartościującymi osądami. Kobiece style myślenia były łączone z
irracjonalnością, a kobiece sposoby działania postrzegano jako
mniej skuteczne i gorsze od męskich. Na zewnątrz osiągnęliśmy
być może postępy w kwestii niwelowania nierówności między
płciami, ale wewnętrznie te osądy wciąż są w nas głęboko
zakorzenione. Męski styl myślenia nadal uznawany jest za
lepszy, a kobiecość nadal łączy się z miękkością i słabością.
Wiele kobiet sobie te osądy przyswoiło. Uważają one, że
równość oznacza bycie kimś tak samo twardym i agresywnym
jak mężczyźni. We współczesnym świecie najbardziej niezbędne
jest jednak postrzeganie pierwiastków męskiego i kobiecego
jako całkowicie równorzędnych pod względem potencjału
rozumowania i siły działania, ale na różne sposoby.
Powiedzmy, że istnieje kobiecy i męski styl myślenia, działania,
uczenia się z doświadczenia i odnoszenia się do innych ludzi. Te
style znajdowały odzwierciedlenie w zachowaniu mężczyzn i
kobiet przez tysiące lat. Niektóre są związane z różnicami
zjologicznymi, inne wynikają głównie z uwarunkowań
kulturowych. Z pewnością istnieją mężczyźni, których styl jest
zasadniczo kobiecy, i kobiety o stylu raczej męskim, ale prawie
wszyscy pozostajemy w stanie niezrównoważenia, odchylając się
w jedną lub w drugą stronę. Naszym zadaniem jest otwarcie się
na to, co przeciwne. Do stracenia mamy wyłącznie
stereotypowość.
Męski i kobiecy styl myślenia. Męski styl myślenia
charakteryzują tendencje do koncentrowania się na tym, co
oddziela od siebie określone zjawiska i je kategoryzuje. To
szukanie kontrastów między obiektami, aby móc je bardziej
precyzyjnie oznaczać. Styl ten polega na rozkładaniu obiektów
na czynniki, jak urządzeń technicznych, i analizowaniu
poszczególnych części, które wchodzą w ich skład. Proces
myślowy jest liniowy, chodzi w nim o ustalenie sekwencji
kolejnych etapów składających się na określone zdarzenia.
Obiekty obserwowane są raczej z zewnątrz, z emocjonalnym
dystansem. Męski sposób myślenia wykazuje tendencję do
preferowania specjalizacji — do sięgania głęboko do konkretów.
Cechuje go znajdowanie przyjemności w ustalaniu porządku
określonych zjawisk. Często wiąże się on z budowaniem
skomplikowanych struktur, zarówno w ramach działalności
twórczej, jak i naukowej czy biznesowej.
Kobiecy sposób myślenia ma inną orientację. Charakteryzuje go
koncentracja na całości, na tym, jak łączą się ze sobą elementy,
na ogólnej postaci zjawisk. Obserwując grupę ludzi, kobiety
chcą zobaczyć, jak odnoszą się oni do siebie nawzajem. Zamiast
zamrażać zjawiska w czasie, aby je zbadać, chodzi o skupianie
się na procesie organicznym, na tym, jak dany obiekt
przekształca się w inny. Podczas rozwiązywania zagadek kobiety
preferują rozważanie wielu aspektów problemu, ustalanie
występowania określonych wzorców i doprowadzanie do tego,
aby odpowiedzi lub rozwiązania pojawiały się z czasem, jakby
trzeba je było stworzyć z połączenia określonych elementów.
Taka postać toku myślenia prowadzi do dokonywania odkryć,
gdy ukryte połączenia między obiektami nagle stają się
widoczne w przebłyskach intuicji. Inaczej niż w przypadku
specjalizacji, chodzi tu raczej o to, w jaki sposób różne obszary
lub formy wiedzy mogą się ze sobą łączyć. Oto przykład:
kobiety, obserwując ludzi z innego kręgu kulturowego, zwykle
chcą się do nich zbliżyć, aby zrozumieć, w jaki sposób mogą
doświadczyć ich sposobów funkcjonowania od wewnątrz. Są
bardziej uwrażliwione na informacje pochodzące od zmysłów niż
na te, które bywają wyłącznie efektem abstrakcyjnego
rozumowania.
Męski styl myślenia bywa od dawna postrzegany jako bardziej
racjonalny i naukowy, ale wcale taki nie jest. Sposoby
rozumowania wszystkich najsłynniejszych w historii naukowców
zawierały skuteczną mieszankę stylów męskiego i kobiecego.
Największe odkrycia biologa Ludwika Pasteura wynikały z jego
zdolności do otwierania się na jak najwięcej dostępnych
wyjaśnień i umożliwiania im wchodzenia w toku rozumowania w
określone interakcje, aby obserwować związki między wieloma
aspektami określonych zjawisk. Einstein przypisywał wszystkie
swoje największe odkrycia intuicji, dzięki której długie godziny
rozmyślań prowadziły go do błyskotliwych spostrzeżeń
dotyczących
sposobów
łączenia
określonych
faktów.
Antropolożka Margaret Mead wykorzystywała najbardziej
zaawansowane modele abstrakcyjne swoich czasów do
rygorystycznej analizy rdzennych kultur, ale łączyła te działania
z kilkumiesięcznymi pobytami w ich matecznikach, spajając
aspekt badawczy swojej pracy z odczuciami związanymi z
przebywaniem wewnątrz określonych społeczności.
W sferze biznesowej przykładem osoby, która łączy te dwa style,
jest Warren Bu ett, który zastanawiając się nad zakupem jakiejś
rmy, dzieli ją na części składowe i analizuje na zasadach
statystycznych, ale stara się także wyczuć, jaki jest jej ogólny
stan, na przykład w kontekście wzajemnych relacji pracowników
czy ducha więzi w grupie zaszczepionego przez szefostwo.
Chodzi o wiele wartości niematerialnych, które większość
przedsiębiorców ignoruje, a Bu ett, uwzględniając je, zapewnia
sobie możliwość poddawania rmy analizie zarówno z zewnątrz,
jak i od wewnątrz.
Prawie wszyscy skłaniają się ku jednemu ze stylów myślenia. Ty
powinieneś natomiast zmierzać do wytworzenia stanu
równowagi, zwracając się zasadniczo w przeciwnym kierunku.
Jeśli charakteryzuje Cię raczej męski sposób myślenia, warto,
abyś rozszerzał zakres własnych obserwacji, znajdując
połączenia między różnymi obszarami wiedzy. Poszukując
rozwiązań, powinieneś uwzględniać jak najwięcej możliwości,
poświęcać jak najwięcej czasu na proces rozważań i pozwalać
sobie na swobodniejsze skojarzenia. Musisz poważnie traktować
intuicyjne spostrzeżenia, które nawiedzają Cię po długich
rozmyślaniach, i powstrzymywać się od pomijania wartości, jaka
z punktu widzenia procesu koncepcyjnego wiąże się z emocjami.
Bez poczucia ekscytacji i inspiracji Twój sposób rozumowania
może się stać mało oryginalny i pozbawiony polotu.
Jeśli skłaniasz się raczej ku kobiecemu stylowi myślenia, musisz
nauczyć się koncentrować i zagłębiać w konkretne problemy,
zwalczając impulsy wiodące Cię ku poszerzaniu obszarów
rozważań i wpadaniu w pułapki wielozadaniowości. Musisz
zacząć znajdować przyjemność w zgłębianiu konkretnych
aspektów
każdego
problemu.
Odtwarzanie
łańcucha
przyczynowo-skutkowego i stałe doprecyzowywanie go zwiększy
Twoje zdolności konceptualne. Wykazujesz tendencję do
uznawania struktur i porządku zdarzeń za coś nudnego, kładąc
silniejszy nacisk na wyrażanie określonych idei i inspirowanie
się nimi. Zamiast tego musisz nauczyć się czerpać przyjemność
z poświęcania głębokiej uwagi strukturom książek, dyskusji czy
projektów. Kreatywność i klarowność myślenia, jakie zyskasz,
mając świadomość struktury, zapewnią Twoim wytworom siłę
oddziaływania na innych. Czasami aby móc w pełni zrozumieć
określone problemy, musisz nabierać do nich większego
dystansu emocjonalnego,
zmuszać.
wręcz
powinieneś
się
do
tego
Męski i kobiecy styl działania. Jeśli chodzi o podejmowanie
działań, tendencja męska polega na parciu naprzód, badaniu
sytuacji, ataku i podboju. Gdy na drodze do celu znajdują się
przeszkody, należy postarać się je pokonać, co zostało trafnie
wyrażone przez dowódcę wojsk starożytnej Kartaginy,
Hannibala: „Albo znajdę drogę, albo ją sobie utoruję”. Chodzi tu
o znajdowanie radości w nieustającej ofensywie i ciągłym
podejmowaniu ryzyka. Lepiej zachowywać niezależność i mieć
swobodę manewru.
Styl kobiecy często polega z kolei na tym, aby w konfrontacji z
problemem lub koniecznością podjęcia określonego działania
początkowo się wycofać i dokładnie rozważyć dostępne opcje.
Często wiąże się to z poszukiwaniem sposobów na uniknięcie
kon iktu, na naprawienie relacji, na osiągnięcie zwycięstwa bez
konieczności angażowania się w walkę. Czasami najlepszym
działaniem bywa brak działania — niech dana dynamika rozegra
się sama, wtedy łatwiej ją będzie zrozumieć; niech wróg potknie
się na własnych agresywnych działaniach.
Taki był styl królowej Elżbiety I, której podstawową strategią
było czekanie, aby się przekonać, co będzie: w obliczu
zbliżającej się inwazji potężnej armady hiszpańskich okrętów
królowa postanowiła nie podejmować żadnych działań, dopóki
nie dowie się, kiedy armada wyruszyła i jaka jest pogoda, a
następnie zaczęła działać w taki sposób, aby ją spowolnić i
wykorzystać do jej zniszczenia złą pogodę, unikając dzięki temu
większych strat w ludziach. Zamiast przypuszczać szarżę,
kobiecy styl działania wiąże się z zastawianiem na wroga
pułapek. Niezależność nie ma w kontekście działania wartości
nadrzędnej; tak naprawdę lepiej skupić się na relacjach
współzależności i na tym, jak jednym posunięciem zaszkodzić
któremuś z aliantów i wywołać efekt domina w całym sojuszu.
W kulturze Zachodu kobiecy styl ustalania strategii i działania
bywa instynktownie oceniany jako demonstracja słabości i
nieśmiałości, w innych kulturach jest on jednak postrzegany
zupełnie inaczej. Chińscy stratedzy często uznają wu wei, czyli
brak działania, za szczyt mądrości, a agresję za oznakę głupoty,
ponieważ ogranicza liczbę dostępnych opcji. Styl kobiecy ma tak
naprawdę niezwykłą siłę, która wiąże się z charakterystyczną
cierpliwością, odpornością i elastycznością. Słynny samuraj
Musashi Miyamoto uważał, że umiejętność powstrzymywania
się od walki i oczekiwania, aby przeciwnik zmęczył się
psychicznie, a następnie przypuszczania kontrataku, jest
kluczowa dla odniesienia sukcesu.
Osoby o agresywnych, męskich skłonnościach powinny ćwiczyć
równowagę, wstrzymując się z podejmowaniem jakichkolwiek
działań. Warto się zastanowić, czy nie lepiej poczekać
i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja, a może nawet w ogóle nie
reagować. Podejmowanie działań bez należytej rozwagi ujawnia
słabość i brak samokontroli. Aby zachowywać równowagę,
zawsze staraj się rozważać relacje współzależności, w jakich się
znajdujesz. Pamiętaj, że Twoje ewentualne działania wpłyną na
sytuację zaangażowanych w dany układ osób lub grup. Gdyby
ścieżka Twojej kariery zawodowej miała się w przyszłości
okazać zablokowana, musisz nabyć umiejętność wycofywania
się i zastanawiania nad tym, kim tak naprawdę jesteś: jakie są
Twoje potrzeby, Twoje mocne i słabe strony i Twoje rzeczywiste
interesy. Decyzje i istotne działania powinieneś podejmować
dopiero po rozważeniu wszystkich tych kwestii. Może to
wymagać tygodni, a nawet miesięcy introspekcji.
Wielu spośród najsłynniejszych przywódców w historii
dopracowywało swoje najlepsze idee w więzieniu. Jak
powiedzieliby Francuzi, reculer pour mieux sauter („cofnij się,
aby skoczyć naprzód”).
Warto, aby osoby o kobiecym stylu działania zaznajamiały się z
różnymi postaciami kon iktów i konfrontacji, aby unikanie ich
było posunięciem strategicznym, a nie wynikającym z lęku.
Wymaga to niewielkich kroków, angażowania się w konfrontacje
z innymi ludźmi na różne sposoby w sytuacjach codziennych, a
dopiero potem stawiania czoła poważniejszym kon iktom.
Odrzuć potrzebę brania zawsze pod uwagę uczuć drugiej
strony; czasami stykamy się ze złymi ludźmi, którym należy
popsuć szyki, a empatia tylko ich wzmacnia. Musisz czuć się
komfortowo, mówiąc „nie” i odtrącając innych. Czasami gdy
próbujemy nie przysparzać sobie problemów, nie wynika to z
empatii ani nie jest elementem strategii, ale wynika z awersji do
wzbudzania niezadowolenia innych. Zostałeś nauczony bycia
spolegliwym i musisz się tego impulsu pozbyć. Koniecznie
powinieneś na nowo ustanowić połączenie z cechującym się
odwagą, awanturniczym duchem, który Cię kiedyś wypełniał, i
poszerzyć zakres własnych strategicznych opcji dotyczących
zarówno możliwości defensywnych, jak i ofensywnych. Czasami
miewamy skłonność do oddawania się zbyt długim rozważaniom
i wymyślania zbyt wielu opcji. Działanie może mieć wartość
terapeutyczną, a podejmowanie agresywnych działań może
zniechęcić Twoich przeciwników.
Męskie i kobiece style samooceny i uczenia się. Jak
wykazały badania, mężczyźni, popełniając błędy, wykazują
tendencję do spoglądania na zewnątrz i znajdowania innych
osób lub okoliczności, które można byłoby obciążyć za nie winą.
Poczucie jaźni mężczyzn jest głęboko powiązane z sukcesem, a
w przypadku porażek nie lubią oni zaglądać w głąb siebie.
Sprawia to, że trudno im się uczyć na własnych błędach. Z
drugiej strony, mężczyźni mają poczucie, że są w pełni
odpowiedzialni za wszelkie sukcesy w swoim życiu, co sprawia,
że nie dostrzegają czynników szczęścia i pomocy innych,
napędzając tym samym własną megalomanię (więcej informacji
na ten temat znajdziesz w rozdziale 11.). Podobnie gdy pojawia
się jakiś problem, typowe dla stylu męskiego jest dążenie do
tego, aby próbować rozwiązać go samemu — prośba o pomoc
byłaby przyznaniem się do słabości. Ogólnie rzecz biorąc,
mężczyźni przeceniają własne umiejętności i miewają
nadmierne, często nieuzasadnione okolicznościami zaufanie do
własnych możliwości.
W przypadku kobiet jest odwrotnie: w obliczu porażki mają one
tendencję do obwiniania samych siebie i spoglądania do
wewnątrz. W przypadku sukcesu są z kolei bardziej skłonne
dostrzegać w nim rolę i pomoc innych. Nie mają problemów z
tym, aby prosić o pomoc, nie postrzegają tego jako oznaki
własnej nieudolności. Wykazują tendencję do niedoceniania
własnych umiejętności i są mniej podatne na odczuwanie
wynikającej z megalomanii pewności siebie, która często
napędza mężczyzn.
Osobom o stylu męskim warto byłoby w kwestii uczenia się i
samodoskonalenia zalecić odwrócenie układu — spoglądanie do
wnętrza, gdy popełniają błędy, i na zewnątrz, gdy odnoszą
sukcesy. Dzięki temu możliwe jest korzystanie z doświadczeń
zamiast poczucia, że za sukces wszelkich działań lub decyzji,
które podejmujemy, odpowiada wyłącznie nasze ego. To
odwracanie reguł powinniśmy w sobie rozwijać; byłoby dobrze,
gdyby stało się ono nawykiem. Nie obawiaj się prosić o pomoc
lub informację zwrotną, raczej spraw, aby stało się to nawykiem.
Słabość wynika z niezdolności do zadawania pytań i uczenia się.
Obniż swoją samoocenę. Nie jesteś tak wspaniały i
utalentowany, jak sobie wyobrażasz. Dzięki temu naprawdę
zaczniesz się doskonalić.
Osoby o stylu kobiecym łatwo się poddają po porażkach lub
błędach. Introspekcji nie można posuwać zbyt daleko. To samo
można powiedzieć o przypisywaniu sukcesu innym. Kobiety
bardziej niż mężczyźni cierpią z powodu niskiej samooceny, ale
nie jest to u nich cecha naturalna, tylko nabyta — wynikająca z
faktu częstego uwewnętrzniania przez nie krytycznych głosów
innych. Jung nazywał te głosy głosami animusa: wszystkich
mężczyzn, którzy całymi latami osądzali kobiety na podstawie
ich wyglądu i inteligencji. Takie głosy należy wychwytywać na
bieżąco i natychmiast się ich pozbywać. Porażki lub krytyka
mogą
wywierać
na
nas
wyjątkowo
głęboki
wpływ,
doprowadzając
do
tego,
że
zaczynamy
się
obawiać
podejmowania kolejnych prób, co z kolei ogranicza naszą
zdolność uczenia się. Konieczne jest, aby kobiety wytwarzały w
sobie większy zasób męskiej pewności siebie, jednak bez
towarzyszącej jej przesady. Podczas codziennych kontaktów z
innymi staraj się minimalizować zakres własnych reakcji
emocjonalnych na określone zdarzenia (lub wręcz nie reagować
na nie w ogóle) i przyglądać się im z większego dystansu. Warto
uczyć się nie brać wszystkiego tak bardzo do siebie.
Męskie i kobiece style odnoszenia się do ludzi i
przywództwa. Podobnie jak w przypadku szympansów płci
męskiej, męski styl w grupie wymaga przywódcy, a zatem albo
dążenia do zajęcia tej pozycji, albo zdobycia władzy dzięki
staniu się jego najbardziej lojalnym akolitą. Przywódcy
wyznaczają do sprawowania określonych obowiązków różnych
zastępców. Mężczyźni tworzą hierarchie i karzą tych, którzy
wypadają poza ich ramy. Są wyjątkowo wyczuleni na kwestie
statusu, na własną pozycję w grupie. Przywódcy, aby utrzymać
spójność grupy, wykazują tendencję do posługiwania się
elementami zastraszania. Męski styl przywództwa polega na
jasnym identy kowaniu celów i osiąganiu ich. Nacisk kładziony
jest na wyniki, a sposób, w jaki są one osiągane, to kwestia
drugorzędna.
Styl kobiecy polega raczej na podtrzymywaniu ducha grupy i
ciągłości
relacji
przy
mniejszych
różnicach
pomiędzy
poszczególnymi osobami. Jest bardziej empatyczny, uwzględnia
uczucia każdego członka grupy i wiąże się z próbami
doprowadzania do tego, aby wszyscy bardziej angażowali się w
proces decyzyjny. Rezultaty są istotne, ale równie istotny jest
sposób ich osiągania i proces, który do tego prowadzi.
Dla osób o męskim stylu ważne jest rozszerzenie koncepcji
przywództwa. Jeśli dążąc do tego, aby zwiększyć zakres
zaangażowania
poszczególnych
jednostek
w
zespole,
zastanowisz się nad rolą każdej z nich, będziesz mógł osiągać
lepsze wyniki, bo zaczniesz wykorzystywać energię i
kreatywność całej grupy. Badania wykazały, że chłopcy są tak
samo empatyczni jak dziewczęta i wyjątkowo dobrze dostrajają
się na przykład do emocji matki.
Empatii się zwykle wyzbywamy, gdy zaczynamy tworzyć własny
asertywny styl. Wielu najsłynniejszym mężczyznom-przywódcom
w historii udawało się jednak empatię zachowywać i rozwijać.
Sir Ernest Henry Shackleton (patrz: rozdział 2.) nie był mniej
męski dlatego, że nieustannie kontrolował stan emocjonalny
ludzi, za których był odpowiedzialny — był w związku z tym po
prostu silniejszym i bardziej efektywnym przywódcą. To samo
można powiedzieć o Abrahamie Lincolnie.
Jeśli jesteś osobą o kobiecym stylu, nie powinieneś obawiać się
wchodz
Download