Michel Houllebecq Mapa i terytorium Przełożyła Beata Geppert Tytuł oryginału La carte et le territoire Wydanie oryginalne 2010 Wydanie polskie 2011 Jed Martin, debiutujący artysta, odnosi olbrzymi sukces za sprawą zdjęć przedstawiających mapy, po czym powraca do swojej pierwotnej twórczości, czyli do malarstwa. Wstęp do katalogu wystawy jego obrazów ma napisać światowej sławy pisarz, Michel Houellebecq - typ niezbyt przystępny, zdecydowanie za dużo pijący i strasznie zaniedbany. Między artystami zawiązuje się nić przyjaźni. Gdy kilka lat później pisarz zostaje zamordowany, Martin decyduje się pomóc w wyjaśnieniu przerażającej zbrodni. *** Świat jest mną znużony, podobnie jak ja nim. Karol Orleański Jeff Koons{1} wstawał z fotela, wyrzucając ramiona do przodu w geście entuzjazmu. Damien Hirst{2}, siedzący naprzeciw niego na białej skórzanej kanapie, częściowo przykrytej jedwabną narzutą, nieco skurczony, wyglądał, jakby chciał protestować; jego twarz była czerwona i ponura. Obaj mieli na sobie czarne garnitury - Koonsa był w drobne prążki - białe koszule i czarne krawaty. Na niskim stoliku między mężczyznami stał koszyk z owocami w cukrze, na który żaden z nich nie zwracał najmniejszej uwagi; Hirst popijał piwo Budweiser Light. Szerokie okno za nimi wychodziło na ciągnącą się aż po horyzont babilońską plątaninę gigantycznych bloków; noc była jasna, powietrze idealnie czyste. Mogliby przebywać w Katarze lub Dubaju; faktycznie pokój był urządzony na podstawie fotografii reklamowej hotelu Emirates Palące w Abu Zabi, zamieszczonej w luksusowym magazynie niemieckim. Czoło Jeffa Koonsa lekko lśniło od potu; Jed przetarł je pędzlem i cofnął się o trzy kroki. Z Koonsem bez wątpienia miał problem. Hirsta było dość łatwo uchwycić, ukazując go jako brutalnego, cynicznego, w rodzaju „mam was w dupie z wyżyn mojej forsy" lub jako zbuntowanego artystę (ale jednak bogatego), wykonującego zaangażowane dzieło na temat śmierci; jego wybitnie angielska, ciężka twarz sangwinika upodabniała go do zapamiętałego kibica Arsenału. Miał różne oblicza, z których jednak dawało się sporządzić spójny, godny przedstawienia portret typowego brytyjskiego artysty z jego pokolenia. Natomiast w Koonsie była jakaś dwoistość, sprzeczność nie do pogodzenia między zwyczajnym krętactwem przedstawiciela handlowego a egzaltacją ascety. Już od trzech tygodni Jed poprawiał wyraz twarzy Koonsa, wstającego z fotela i wyrzucającego ramiona do przodu w geście entuzjazmu, jakby usiłował do czegoś Hirsta przekonać; zadanie było równie trudne jak namalowanie mormońskiego twórcy pornografii. Miał zdjęcia Koonsa solo, w towarzystwie Romana Abramowicza, Madonny, Baracka Obamy, Bono, Warrena Buffetta, Billa Gatesa... Żadne z nich nie oddawało jego osobowości, nie wychodziło poza maskę sprzedawcy kabrioletów marki Chevrolet, jaką przybrał wobec świata, co było diabelnie irytujące; zresztą fotografie od dawna już irytowały Jeda, zwłaszcza jeśli były autorstwa wielkich fotografików, z ich pretensjami do przekazywania prawdy o modelach; a przecież niczego nie odkrywali, po prostu stawali na wprost człowieka i naciskali spust migawki, z jękami zachwytu pstrykając setki przypadkowych ujęć, z których później wybierali najmniej kiepskie; tak właśnie postępowali wszyscy tak zwani wielcy fotograficy; kilku z nich Jed znał osobiście i budzili w nim tylko pogardę; wszystkich bez wyjątku uważał za równie kreatywnych jak automaty do paszportówek. W kuchni, parę kroków za nim, grzejnik wydał kilka suchych dźwięków. Jed znieruchomiał w osłupieniu. Był piętnasty dzień grudnia. Rok wcześniej mniej więcej o tej samej porze grzejnik wydał identyczną serię dźwięków, po czym definitywnie zdechł. W ciągu paru godzin temperatura w pracowni spadła do trzech stopni. Jedowi udało się zasnąć, a właściwie przedrzemać rwanym snem do rana. Koło szóstej zużył ostatnie litry ciepłej wody na szybką toaletę, po czym zrobił sobie kawę, czekając na faceta z Robót hydraulicznych - obiecali przysłać kogoś' z samego rana. Na swojej stronie internetowej Roboty hydrauliczne buńczucznie zapowiadały „wprowadzenie instalacji hydraulicznej w trzecie tysiąclecie". - Na początek mogłyby dotrzymywać terminów - warknął Jed koło jedenastej, krążąc po pracowni i bezskutecznie próbując się rozgrzać. Właśnie pracował nad płótnem przedstawiającym jego ojca, które miało nosić tytuł „Architekt Jean-Pierre Martin opuszcza dyrekcję swego przedsiębiorstwa”; spadek temperatury nieuchronnie musiał spowolnić schnięcie ostatniej warstwy. Dwa tygodnie wcześniej zgodził się, jak co roku, na kolację z ojcem w wieczór wigilijny i miał nadzieję, że uda mu się do tego czasu skończyć obraz; jeśli hydraulik nie naprawi szybko grzejnika, plan ten mógł spalić na panewce. Prawdę mówiąc, było to bez znaczenia, i tak nie miał zamiaru dawać obrazu ojcu w prezencie, chciał mu go po prostu pokazać, dlaczego więc nagle zaczął do tej sprawy przywiązywać tak dużą wagę? Był kompletnie wytrącony z równowagi, chyba ostatnio za dużo pracował, zaczął malować sześć obrazów równocześnie, od paru miesięcy tyrał bez chwili wytchnienia, co nie było zbyt rozsądne. Koło trzeciej po południu postanowił jeszcze raz zadzwonić do Robót hydraulicznych, ale numer był bez przerwy zajęty. Udało mu się wreszcie dodzwonić parę minut po piątej; recepcjonistka z działu obsługi klientów tłumaczyła się wyjątkowym nawałem pracy w związku z falą mrozów i obiecała, że ktoś przyjdzie nazajutrz rano, z całą pewnością. Jed odłożył słuchawkę, po czym od razu ją podniósł i zamówił pokój w hotelu Mercure na bulwarze Auguste-Blanqui. Przez cały następny dzień czekał na kogoś z Robót hydraulicznych, ale również z Hydraulików do usług, do których w międzyczasie udało mu się dodzwonić. Hydraulicy do usług obiecywali przestrzegać reguł „usług rzemieślniczych według najlepszych tradycji", ale tak samo nie byli w stanie dotrzymać umówionego terminu. Na namalowanym przez Jeda obrazie ojciec stał na podwyższeniu w otoczeniu kilkudziesięciu pracowników swojej firmy i z boleściwym uśmiechem wznosił kieliszek. Pożegnalny raut odbywał się w open space jego biura projektowego, dużym pomieszczeniu o białych ścianach, trzydzieści metrów na dwadzieścia, do którego światło wpadało przez szklany dach, wypełnionym komputerami architektów i rajzbretami z makietami aktualnie realizowanych projektów. Większość obecnych byli to młodzi ludzie o wyglądzie nerdów, zapaleńców projektowania w 3D. Trzech architektów koło czterdziestki stało u stóp podwyższenia blisko jego ojca. Podobnie jak na jednym z mniej znanych obrazów Lorenzo Lotto, każdy z nich unikał wzroku dwóch pozostałych, starając się zarazem uchwycić spojrzenie jego ojca; od razu było widać, że każdy ma nadzieję przejąć po nim kierownictwo firmy. Wzrok ojca, utkwiony nieco ponad głowami obecnych, wyrażał serdeczną potrzebę ostatniego zgromadzenia pracowników wokół siebie i spokojną ufność wobec przyszłości, ale przede wszystkim niezmierzony smutek. Smutek, że opuszcza firmę, którą założył i której oddał wszystkie swoje siły, smutek wobec tego, co nieuniknione-ewidentnie był już człowiekiem skończonym. Po południu Jed wielokrotnie, acz bezskutecznie próbował dodzwonić się do Halo hydraulików, u których w oczekiwaniu na połączenie słyszało się radio Skyrock, podczas gdy Hydraulicy do usług preferowali Rires et chansons. Koło piątej po południu udał się ponownie do hotelu Mercure. Nad bulwarem Auguste-Blanqui zapadał zmierzch, na chodniku bezdomni rozpalili ognisko. Następne dni minęły Jedowi mniej więcej tak samo: na dzwonieniu do kolejnych zakładów hydraulicznych, słuchaniu kolejnych muzyczek i oczekiwaniu na połączenie w coraz bardziej dotkliwym chłodzie, przy obrazie, który wciąż nie chciał wyschnąć. W poniedziałek dwudziestego czwartego grudnia pojawiła się perspektywa rozwiązania problemu w postaci chorwackiego rzemieślnika, który mieszkał w pobliżu, przy alei Stephen-Pichon; wracając z hotelu Mercure, Jed przypadkiem zauważył jego tabliczkę. Facet okazał się wolny, owszem, od zaraz. Był niewysoki, czarnowłosy, miał bladą cerę, delikatne rysy twarzy i nieduży wąsik w stylu belle epoque; gdyby nie wąsik, przypominałby nieco Jeda. Gdy tylko wszedł do mieszkania, zabrał się za oględziny grzejnika - zdjął panel sterowniczy i delikatnymi palcami zaczął obmacywać plątaninę rurek. Coś tam mówił przy rym o zaworach i syfonach. Wyglądał na człowieka, który wiele wie o życiu. Po piętnastu minutach postawił diagnozę: może usunąć usterkę, owszem, może wykonać coś w rodzaju reperacji, za jakieś pięćdziesiąt euro, nie więcej. Jednak nie będzie to prawdziwa naprawa, tylko taka sobie partanina, która wytrzyma parę miesięcy, w najlepszym razie parę lat, ale żadnej gwarancji na tę robotę dać nie może; ogólnie rzecz biorąc, jego zdaniem ten grzejnik nie ma przed sobą zbyt długiej przyszłości. Jed westchnął. Trochę się tego spodziewał. Świetnie pamiętał, jak dziewięć lat wcześniej postanowił kupić to mieszkanie; nadal miał przed oczami krępego, promieniejącego zadowoleniem agenta, który zachwalał wyjątkowe światło, choć nie ukrywał konieczności dokonania drobnych „prac odświeżających". Pomyślał wówczas, że sam powinien był zostać agentem sprzedaży nieruchomości lub ginekologiem. Krępy agent, który w pierwszych minutach był po prostu życzliwy, popadł w autentyczny trans poetycki, kiedy się dowiedział, że Jed jest artystą. Pierwszy raz w życiu mu się zdarza, wykrzyknął, że pracownię artysty sprzedaje artyście! Przez chwilę Jed obawiał się, iż agent ogłosi solidarność z prawdziwymi artystami przeciw burżujskiej pseudocyganerii i innym tego rodzaju filistrom, którzy windują ceny, przez co rzeczeni artyści nie mają dostępu do pracowni artysty, ale co ja mogę, nieprawdaż, nie jestem przecież w stanie walczyć z realiami tego świata, to nie moja rola; na szczęście nic takiego nie nastąpiło, krępy agent zadowolił się udzieleniem mu dziesięcioprocentowego rabatu, którego i tak miał zapewne zamiar udzielić po krótkich negocjacjach. Gwoli jasności, „pracownia artysty" była strychem z dużym oknem - pięknym, to fakt - i kilkoma ciemnymi klitkami, na szczęście wystarczającymi dla kogoś takiego jak Jed, który miał ograniczone potrzeby higieniczne. Natomiast widok był rzeczywiście wspaniały: ponad placem des Alpes ciągnął się aż do bulwaru Vincent-Auriol, do naziemnej linii metra i jeszcze dalej, do kanciastych blokowców z połowy lat siedemdziesiątych, stojących w całkowitej sprzeczności z estetycznym krajobrazem paryskim, który z architektonicznego punktu widzenia Jed przedkładał w Paryżu nad wszystko. Chorwat wykonał naprawę i zainkasował pięćdziesiąt euro. Nie zaproponował, że wystawi fakturę, zresztą Jed wcale się tego nie spodziewał. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, a znowu zapukał, serią krótkich, suchych stuknięć. Jed uchylił drzwi. - Byłbym zapomniał, proszę pana - oświadczył Chorwat. - Wesołych świąt. Chciałem panu życzyć wesołych świąt. - Ach tak, faktycznie - odparł Jed, z lekka zażenowany. - Wesołych Świąt, panu również. W tym momencie zdał sobie sprawę z problemu taksówki. Jak mógł się spodziewać, O każdej porze sucho odmówiły kursu do Le Raincy, Speedtaxi zgodziły się zawieźć go najwyżej na dworzec, ostatecznie aż do merostwa, ale na pewno nie na osiedle Cykad. - Kwestia bezpieczeństwa, proszę pana - szepnął pracownik z lekkim wyrzutem. - Obsługujemy tylko bezpieczne dzielnice, proszę pana - oznajmił dla odmiany recepcjonista Taxi Fernand Garcin zbolałym tonem. Poczuł się nieco winny, że chce spędzić Wigilię w tak dziwacznym miejscu jak osiedle Cykad, i jak co roku naszła go złość na ojca, że z uporem odmawia wyprowadzki z tego mieszczańskiego domu otoczonego rozległym parkiem, który ruchy ludności stopniowo zepchnęły w samo serce coraz bardziej niebezpiecznej okolicy, prawdę mówiąc, od pewnego już czasu kompletnie opanowanej przez gangi. Najpierw trzeba było wzmocnić kamienne ogrodzenie, potem postawić na nim druty pod napięciem i zainstalować połączony z komisariatem system monitoringu, wszystko po to, żeby jego ojciec mógł samotnie spacerować po dwunastu niemożliwych do ogrzania pokojach, w których nikt nigdy nie bywał z wyjątkiem Jeda przychodzącego raz w roku na Wigilię. Okoliczne sklepy dawno znikły, po sąsiednich ulicach nie sposób było chodzić, nierzadko zdarzały się nawet napady na samochody stojące na czerwonym świetle. Merostwo Le Raincy przyznało ojcu Jeda pomoc społeczną w postaci zgryźliwej, wręcz złośliwej Senegalki imieniem Fatty, która od pierwszego dnia poczuła do niego niechęć, odmawiała zmiany pościeli częściej niż raz w miesiącu i niechybnie okradała go na zakupach. Temperatura w pomieszczeniu jednak powolutku rosła. Jed zrobił zdjęcie obrazu, żeby cokolwiek móc ojcu pokazać. Zdjął spodnie i sweter, usiadł w slipkach na rzuconym na podłogę wąskim materacu, który mu służył za łóżko, zawinął się w kołdrę. Stopniowo uspokoił oddech. Zwizualizował powolne, leniwe fale o zmierzchu. Próbował wprowadzić umysł w stan spokoju, maksymalnie przygotowując się do kolejnej Wigilii w towarzystwie ojca. Te ćwiczenia mentalne przyniosły owoce i wieczór okazał się czasem neutralnym, by nie rzec niemal przyjacielskim; Jed od dawna niczego więcej się nie spodziewał. Nazajutrz koło siódmej rano, przyjąwszy założenie, że gangi również świętują w dniu Bożego Narodzenia, Jed udał się piechotą na dworzec w Le Raincy i bez kłopotów dojechał do Gare de l'Est. Rok później grzejnik nadal działał i dopiero teraz zaczynał wykazywać objawy słabości. „Architekt Jean-Pierre Martin opuszczający dyrekcję swego przedsiębiorstwa” od dawna był ukończony i stał w magazynie galerii, czekając na opóźniającą się wystawę indywidualną. Natomiast sam Jean-Pierre Martin - ku zaskoczeniu syna, który od dawna już zrezygnował z prób przekonania go postanowił wyprowadzić się z willi w Le Raincy i przenieść do domu spokojnej starości z opieką medyczną w Boulogne. W tym roku ich zwyczajowa kolacja miała się odbyć w restauracji Chez Papa przy alei Bosquet. Jed wybrał ją z paryskiego przewodnika kulturalnego na podstawie reklamy obiecującej tradycyjną jakość kuchni, i w sumie obietnica ta została dotrzymana. Na pół pustą salę z postaciami Świętych Mikołajów i choinkami ozdobionymi łańcuchami zajmowały przede wszystkim małe grupki starszych, a nawet całkiem starych ludzi, starannie, sumiennie, niemal drapieżnie przeżuwających tradycyjne dania świąteczne. W karcie można było znaleźć dzika, prosiaka i indyka, a na deser, rzecz jasna, zakład proponował comber czekoladowy à l'ancienne, serwowany przez grzecznych, przygaszonych kelnerów, poruszających się w ciszy, jak na oddziale szpitalnym dla ciężko poparzonych. Jed zachowywał się trochę dziecinnie - i miał tego pełną świadomość - stawiając ojcu taką kolację. Ten szczupły, poważny człowiek o pociągłej, surowej twarzy nigdy nie zdawał się zainteresowany rozkoszami stołu, a w rzadkich wypadkach, gdy jedli razem na mieście, bo akurat ojciec chciał się spotkać z synem w pobliżu swego miejsca pracy, nieodmiennie wybierał sushi, zawsze w tej samej restauracji. Żałosnym i zbędnym wysiłkiem były próby nawiązania gastronomicznej bliskości, której nie tylko teraz, ale też najprawdopodobniej nigdy nie było - jego małżonka za życia nie znosiła gotowania. Ale była Gwiazdka, więc jaki Jed miał wybór? Obojętny na kwestie ubraniowe, jego ojciec coraz mniej czytał i nie zdawał się interesować niczym szczególnym. Według dyrektorki domu spokojnej starości był „umiarkowanie zintegrowany", co prawdopodobnie oznaczało, że w zasadzie z nikim nie rozmawiał. W tej chwili pracowicie przeżuwał prosiaka z mniej więcej takim wyrazem twarzy, jakby chodziło o kawałek gumy; nic nie wskazywało, że ma zamiar przerwać przedłużającą się ciszę, a Jed (nie powinien był brać gewürztraminera do ostryg, zrozumiał to już w momencie składania zamówienia, białe wino zawsze mieszało mu w głowie) gorączkowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby przypominać temat do rozmowy. Gdyby był żonaty, gdyby przynajmniej miał dziewczynę czy jakąkolwiek kobietę, sytuacja wyglądałaby inaczej - jednak kobiety lepiej niż mężczyźni dają sobie radę w sprawach rodzinnych, w pewnym sensie to ich specjalność, nawet przy braku dzieci, które zawsze istnieją w sposób potencjalny i mogą służyć za temat konwersacji, a staruszkowie interesują się swoimi wnukami, to znana sprawa, związana z cyklem przyrody czy czymś takim; w każdym razie w ich starych głowach pojawia się jakaś emocja, syn jest śmiercią ojca, to jasne, ale dla dziadka wnuk to rodzaj odrodzenia lub rewanżu, i to mogłoby w pełni wystarczyć, przynajmniej na czas kolacji wigilijnej. Jeda nawiedzała niekiedy myśl, że na gwiazdkowe wieczory powinien wynajmować kogoś w rodzaju damy do towarzystwa i budować minifikcję; wystarczyłoby zrobić dziewczynie dwugodzinny briefing, ojciec nie był nadmiernie zainteresowany szczegółami z życia innych ludzi, nie bardziej niż większość mężczyzn. W krajach południowych polityka może zaspokoić potrzeby konwersacyjne samców w wieku średnim lub zaawansowanym; w klasach niższych podobną funkcję spełnia czasem sport. U ludzi znajdujących się pod silnym wpływem kultury anglosaskiej rolę polityki odgrywa raczej gospodarka lub finanse; dodatkowego tematu do rozmowy może dostarczyć literatura. Lecz ani Jed, ani jego ojciec nie interesowali się ekonomią, polityką zresztą też. Jean-Pierre Martin ogólnie popierał sposób, w jaki kraj był kierowany, a jego syn nie miał na ten temat żadnego zdania; w sumie jednak, przeskakując od ministerstwa do ministerstwa, zdołali dotrwać do serów. Przy serach ojciec Jeda trochę się ożywił, przepytuj ąc syna o jego projekty artystyczne. Niestety, przy tym temacie Jed musiałby nieco zmrozić atmosferę, gdyż zdecydowanie nie czuł swojego ostatniego obrazu, „Damien Hirst i Jeff Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, dreptał w miejscu; napędzająca go od roku czy dwóch energia zaczynała się wyczerpywać, wykruszać, ale po co opowiadać o rym wszystkim ojcu, i tak nic nie mógł na to poradzić, nikt nie mógł nic na to poradzić; wobec takich zwierzeń ludzie mogli jedynie lekko się zasmucić, relacje międzyludzkie niewiele jednak znaczą. - Przygotowuję wystawę indywidualną - powiedział w końcu. - Trochę to się wlecze. Franz, właściciel galerii, chciałby do katalogu zatrudnić jakiegoś pisarza. Myślał o Houellebecqu. - Michelu Houellebecqu? - Znasz go? - zdziwił się Jed. Nigdy by nie podejrzewał, że jego ojciec jest jeszcze zainteresowany jakąkolwiek dziedziną kultury. - W domu starców mają biblioteczkę. Przeczytałem dwie jego powieści. Moim zdaniem to dobry pisarz. Przyjemnie się go czyta. I ma dość trafną wizję społeczeństwa. Dostałeś od niego odpowiedź? - Nie, jeszcze nie... Jed zaczął się gorączkowo zastanawiać. Skoro nawet ktoś tak głęboko sparaliżowany rozpaczliwą, śmiertelną rutyną jak jego ojciec, kto tak daleko posunął się aleją Cieni, ciemną ścieżką Śmierci, zauważył istnienie Houellebecqa, to może ten facet coś w sobie ma. W tym momencie uświadomił sobie, że nie wysłał drugiego maila do Houellebecqa, o co wielokrotnie prosił go Franz. A czasu było coraz mniej. Biorąc pod uwagę daty Art Basel i Frieze Art Fair, wystawę powinno się zorganizować w kwietniu, najpóźniej w maju, a trudno było prosić Houellebecqa o napisanie tekstu do katalogu w ciągu dwóch tygodni; był pisarzem znanym, wręcz sławnym, przynajmniej tak twierdził Franz. Tymczasem podniecenie jego ojca opadło, przeżuwał kawałek saint-nectaire z równym brakiem entuzjazmu jak prosiaka. Prawdopodobnie przez analogię podejrzewamy starszych ludzi o jakieś' szczególne łakomstwo, bo staramy się sami siebie przekonać, że przynajmniej tyle im pozostało, podczas gdy w większości wypadków przyjemności podniebienia z biegiem czasu nieodwołalnie słabną, podobnie jak cała reszta. Zostają tylko kłopoty trawienne i rak prostaty. Parę metrów na lewo od nich trzy osiemdziesięciolatki siedziały w skupieniu nad sałatką owocową - może w hołdzie dla zmarłych mężów. Jedna z nich wyciągnęła rękę po kieliszek szampana, ale jej dłoń opadła na stół, a pierś wzniosła się od wysiłku. Po kilku sekundach kobieta ponowiła próbę, jej ręka trzęsła się, rysy twarzy ścięła koncentracja. Jed powstrzymywał się przed interwencją, w końcu nie była to jego rola. Ani kelnera, który stał kilka metrów dalej i zatroskanym wzrokiem śledził sytuację; ta kobieta pozostawała obecnie w bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Zapewne bliżej jej było do dziewięćdziesiątki niż osiemdziesiątki. Aby rytuał spełnił się do końca, podano deser. Ojciec Jeda z rezygnacją zabrał się do combru czekoladowego upieczonego zgodnie z tradycyjną recepturą cukierniczą. Koniec był już blisko. Czas biegł między nimi dość dziwacznie: choć nic nie mówili, a cisza, jaka na trwałe zapadła wokół stołu, mogła mocno ciążyć, zdawało się, że minuty upływają z piorunującą prędkością. Pół godziny później, bez jakiejkolwiek myśli, która przemknęłaby mu przez głowę, Jed odprowadził ojca na postój taksówek. Była dopiero dziesiąta, ale Jed wiedział, że pozostali mieszkańcy domu starców już uważali jego ojca za szczęściarza, który ma kogoś obok siebie, choćby przez kilka godzin, podczas Bożego Narodzenia. „Ma pan bardzo dobrego syna..." - słyszał to zdanie już parokrotnie. Przeprowadzając się do domu spokojnej starości z opieką medyczną, dawny senior - który nieodwołalnie stał się starcem - znajduje się w sytuacji dziecka w sierocińcu. Czasami ktoś przychodzi je odwiedzić; wtedy jest szczęśliwe, może odkrywać świat, jeść pieguski i spotykać clowna z McDonalda. Ale najczęściej nikt nie przychodzi; wtedy krąży smutno między bramkami do piłki ręcznej, po wyasfaltowanym podwórzu pustego sierocińca. Czeka na wyzwolenie, na odlot. Po powrocie do pracowni Jed stwierdził, że grzej nik nadal działa, temperatura jest normalna, nawet wysoka. Rozebrał się, wyciągnął na materacu i natychmiast zasnął z kompletnie pustą głową. Obudził się w środku nocy, budzik wskazywał czwartą czterdzieści trzy. W pokoju było ciepło, wręcz duszno. Obudził go hałas grzejnika, ale nie były to zwykłe postukiwania, rym razem urządzenie wydawało niski, ciągły pomruk, niemal poniżej poziomu słyszalności. Jed gwałtownie otworzył okno w kuchni; szyby pokrywał szron. Lodowate powietrze wtargnęło do pokoju. Sześć pięter niżej jakieś świńskie pochrząkiwania zakłócały ciszę wigilijnej nocy. Zamknął okno. Najprawdopodobniej na podwórku zainstalowała się grupa włóczęgów; pewnie mieli zamiar skorzystać z resztek wieczerzy wyrzuconych do pojemników na śmieci. Żaden lokator nie ośmieli się wezwać policji, nie w Boże Narodzenie. Zazwyczaj brała to na siebie lokatorka z pierwszego piętra, sześćdziesięciolatka z włosami farbowanymi henną, nosząca kolorowe patchworkowe swetry; zdaniem Jeda była emerytowaną psychoterapeutką. Ale w ostatnich dniach jakoś jej nie widywał, pewnie wyjechała na wakacje, o ile nagle nie przeniosła się na tamten świat. Włóczędzy będą siedzieć na podwórku przez parę dni, a smród ich odchodów zatruje powietrze, obarczając wiadomym ryzykiem otwieranie okien. Wobec lokatorów zawsze zachowywali się grzecznie, wręcz uniżenie, ale między sobą wdawali się w brutalne bójki i zazwyczaj wszystko kończyło się tak samo: w nocy rozlegały się agonalne wycia, ktoś wzywał pogotowie i znajdowano jakiegoś faceta w kałuży krwi z naderwanym uchem. Jed podszedł do grzejnika, który tymczasem zamilkł, i ostrożnie otworzył klapę panelu sterowniczego; urządzenie wydało krótki, ostrzegawczy pomruk, jakby się poczuło zagrożone. Szybko mrugała żółta lampka o niewiadomym znaczeniu. Powolutku, milimetr po milimetrze, Jed przesuwał regulator mocy na lewo. Gdyby sprawy źle poszły, miał numer telefonu Chorwata, ale czy on jeszcze prowadził działalność? Nie miał przecież zamiaru „gnić w hydraulice", jak bez ogródek oznajmił Jedowi. Chciał po prostu „dorobić się kasy" i wrócić do siebie, do Chorwacji, a dokładniej na wyspę Hvar, gdzie zamierzał otworzyć wypożyczalnię skuterów wodnych. Tak przy okazji, jedną z ostatnich prac ojca Jeda przed odejściem na emeryturę był projekt wykonany w ramach konkursu na luksusową marinę w miejscowości Stari Grad na wyspie Hvar, która stawała się coraz modniejszym kierunkiem wakacyjnym; widziano tam już nawet Seana Penna i Angelinę Jolie. Jed poczuł niejasną, choć jakże ludzką zazdrość na myśl, że facet porzuci szlachetne rzemiosło hydraulika, aby wynajmować głupie i hałaśliwe skutery napchanym forsą śmierdzielom z ulicy de la Faisanderie. „Co cię tu czeka?", zapytywała strona internetowa wyspy Hvar, po czym sama udzielała odpowiedzi: „Pola lawendy, stare drzewa oliwne i winnice w jedynej w swoim rodzaju harmonii; turysta, który zechce zbliżyć się do natury, odwiedzi najpierw małą konobę (tawernę) zamiast najbardziej luksusowej restauracji, spróbuje prawdziwego wina stołowego zamiast szampana, zaśpiewa ludową piosenkę z wyspy i zapomni o codziennej rutynie" - niechybnie te właśnie słowa musiały urzec Seana Penna. Jed wyobraził sobie wyspę poza sezonem, ciepłe październikowe dni i byłego hydraulika spokojnie pałaszującego risotto z owocami morza; podjętą przez niego decyzję można było zrozumieć, a nawet usprawiedliwić. Trochę wbrew sobie podszedł do obrazu „Damien Hirst i Jeff Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, który stał na sztalugach pośrodku pracowni, i ogarnęło go jeszcze bardziej gorzkie niezadowolenie. Zdał sobie sprawę, że jest głodny, co było dość dziwne - przecież zjadł z ojcem pełną kolację wigilijną, z przystawką, serami i deserem, niczego nie zabrakło, a jednak czuł głód i było mu gorąco, z trudem oddychał. Wrócił do kuchni, otworzył puszkę canelloni w sosie i zaczął jeść, ponurym wzrokiem spoglądając na spaprany obraz. Zdecydowanie postać Koonsa była zbyt ciężka. Może powinienem mu dorysować skrzydła jak u Merkurego, pomyślał idiotycznie. W tym garniturze w prążki i z uśmiechem akwizytora na ustach Koons przypominał Silvio Berlusconiego. Na liście największych fortun w świecie sztuki według magazynu „ArtPrice" Koons zajmował drugie miejsce; parę lat temu młodszy od niego o dziesięć lat Hirst odebrał mu pozycję numer jeden. Natomiast Jed kilkanaście lat wcześniej osiągnął miejsce pięćset osiemdziesiąte trzecie, a siedemnaste we Francji. Później, jak mawiają komentatorzy Tour de France, „cofnął się w głąb peletonu", po czym kompletnie zniknął z listy. Skończył puszkę canelloni, znalazł resztkę koniaku. Włączył lampę halogenową i skierował ją na płótno. Przy bliższych oględzinach stwierdził, że nawet noc mu nie wyszła: nie miała w sobie dostojeństwa, tajemnicy kojarzącej się z nocami półwyspu arabskiego; powinien był użyć błękitu ceruleum zamiast ultramaryny. Ten obraz naprawdę był do kitu. Chwycił za szpachelkę, dziabnął Damiena Hirsta w oko i z pewnym trudem poszerzył otwór - lniana tkanina była wyjątkowo wytrzymała. Złapał jeszcze mokre płótno i jednym ruchem je rozdarł, przewracając sztalugi na podłogę. Trochę uspokojony zatrzymał się, spojrzał na swe klejące się od farby dłonie, dopił koniak, po czym obiema nogami skoczył na obraz, depcząc go i wcierając w podłogę, która stała się śliska od farby. W końcu stracił równowagę i przewrócił się, sztalugi boleśnie uderzyły go w potylicę, zrobiło mu się słabo i zwymiotował; od razu poczuł się lepiej, świeże wieczorne powietrze owiewało mu twarz, z poczuciem szczęścia przymknął oczy; najwyraźniej dotarł do końca pewnego cyklu. Część pierwsza 1 Jed nie pamiętał, kiedy zaczął rysować. Chyba wszystkie dzieci rysują, ale nie znał żadnych dzieci i nie był pewien. Jedyne, czego obecnie był pewien, to że zaczął od rysowania kwiatów kolorowymi kredkami w małych zeszytach. Zazwyczaj w środy po południu, niekiedy również w niedziele, przeżywał chwile ekstazy, siedząc sam w zalanym słońcem ogrodzie, podczas gdy babysitterka dzwoniła do swojego aktualnego przyjaciela. Vanessa miała osiemnaście lat, studiowała na pierwszym roku ekonomii na uniwersytecie w Villetaneuse w departamencie Saint-Denis i przez długi czas była jedynym świadkiem jego pierwszych prób artystycznych. Uważała jego rysunki za ładne, mówiła mu to i była przy tym szczera, ale niekiedy patrzyła na niego nieco niepewnym wzrokiem. Mali chłopcy rysują krwawe potwory, nazistowskie swastyki i myśliwce (a ci najbardziej rozwinięci - cipki i penisy), ale kwiaty rysują raczej rzadko. Wtedy Jed jeszcze nie wiedział, podobnie jak Vanessa, że kwiaty to nic innego jak organy seksualne, kolorowe waginy zdobiące powierzchnię świata, wydane na lubieżne chucie owadów. Ludzie i owady, inne zwierzęta zresztą też, zdają się zmierzać do jakiegoś celu, ich ruchy są szybkie i celowe, natomiast kwiaty tkwią w słońcu, olśniewające w swym bezruchu. Piękno kwiatów budzi smutek, gdyż są delikatne i skazane na śmierć, jak wszystko na świecie oczywiście, ale kwiaty zwłaszcza; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki są groteskową parodią ich istoty żywej; podobnie jak w wypadku zwierząt ich zwłoki cuchną - wszystko to można zrozumieć, jeśli choć raz przeżyło się następstwo pór roku. Ze kwiaty gniją, Jed pojął już jako pięciolatek, może nawet wcześniej: w parku otaczającym dom w Le Raincy rosło wiele kwiatów i drzew, a poruszane wiatrem gałęzie były chyba jedną z pierwszych rzeczy, obok nieba i chmur, jakie zauważył, gdy jakaś dorosła kobieta (matka?) woziła go w wózku na spacer. Wola życia przejawia się u zwierząt w szybkich przemianach - wilgotność otworu, sztywność penisa, wydzielanie soków nasiennych - ale o tym dowiedział się znacznie później, na balkonie w Port-Grimaud, za pośrednictwem niejakiej Marthe Taillefer. U kwiatów chęć życia przejawia się w tworzeniu olśniewających kolorowych plam, które łamią zielony banał krajobrazu wiejskiego czy bezbarwny miejskiego, przynajmniej w tych miastach, w których rosną kwiaty. Wieczorem wracał ojciec Jeda, na imię miał Jean-Pierre i tak też zwracali się do niego przyjaciele. Jed mówił do niego „tato". Był dobrym ojcem, przynajmniej za takiego uchodził wśród znajomych i pracowników; wdowiec potrzebuje wiele samozaparcia, by samotnie wychowywać dziecko. Dobrym ojcem Jean-Pierre byłprzez pierwsze lata, później już nieco mniej, coraz częściej wynajmował babysitterkę, jadał kolacje na mieście (najczęściej z klientami, czasem z podwładnymi, coraz rzadziej z przyjaciółmi, gdyż czas przyjaźni zaczynał dla niego przemijać; nie wierzył już, że można mieć przyjaciół, że więzi przyjaźni mogą się liczyć w życiu człowieka lub zmienić jego los), wracał późno i nawet nie próbował przespać się z babysitterką, do czego większość mężczyzn dążyła; wysłuchiwał opowieści o dniu, który minął, uśmiechał się do syna, płacił babysitterce. Był głową niepełnej rodziny i w żaden sposób nie próbował jej scalić. Zarabiał dużo: jako szef przedsiębiorstwa budowlanego specjalizował się w sanatoriach pod klucz; miał klientów w Portugalii, na Malediwach, w San Domingo. Z tamtego okresu Jed zachował zeszyty zawierające wszystkie jego ówczesne rysunki, które spokojnie, bez pośpiechu umierały (papier nie był najwyższej jakości, kredki też); proces ten mógł trwać jeszcze dwa lub trzy wieki, przedmioty i istoty żywe mają określoną żywotność. Pochodzący prawdopodobnie z wczesnej młodości Jeda gwasz nosił nazwę „Sianokosy w Niemczech” (dzieło i tytuł dość zaskakujące, jako że Jed nie znał Niemiec i nigdy sianokosów nie widział ani tym bardziej w nich nie uczestniczył). Scenę zamykały ośnieżone szczyty, choć światło ewidentnie wskazywało na środek lata; chłopi widłami ładowali siano nawozy; zaprzężone do nich osły namalowano jako płaskie plamy o żywych kolorach; obraz był równie piękny jak płótna Cezanne'a lub cokolwiek innego. W malarstwie uroda jest sprawą drugorzędną; dawnych mistrzów uważa się za wielkich malarzy, jeśli potrafili stworzyć spójną, a zarazem nowatorską wizję świata, co oznacza, że każdy z nich malował zawsze w ten sam sposób, używając tej samej metody i tych samych tonacji, aby przekształcać przedmioty świata w obiekty malarskie, oraz że ta maniera, im tylko właściwa, nigdy przedtem nie była stosowana. Byli tym wyżej cenieni jako malarze, im bardziej ich wizja świata wyglądała na wyczerpującą, mogącą znaleźć zastosowanie do wszystkich przedmiotów i wszystkich sytuacji, zarówno rzeczywistych, jak i wyobrażanych. Tak wygląda klasyczna wizja malarstwa, którą Jed miał okazję poznać w szkole średniej, a która opiera się na koncepcji figuratywności - tej właśnie figuratywności, do której przez kilka lat swojej kariery Jed miał, o dziwo, powracać, a która - co jeszcze dziwniejsze miała w sumie przynieść mu fortunę i sławę. Całe swoje życie (przynajmniej zawodowe, które dość szybko miało się spleść z całością jego życia) Jed poświęcił sztuce, tworzeniu przedstawień świata, w których jednak ludzie nie musieli żyć. Z tego względu mógł tworzyć przedstawienia krytyczne - w pewnym stopniu krytyczne, gdyż w latach młodości Jeda sztuka i społeczeństwo ciążyły ku akceptacji świata, niekiedy entuzjastycznej, choć najczęściej zabarwionej ironią. Jego ojciec nie miał tej swobody wyboru, musiał tworzyć układy możliwe do zamieszkania, bez cienia ironii, w których ludzie mieli żyć i bawić się, przynajmniej w czasie wakacji. Ponosił odpowiedzialność w wypadku jakichkolwiek poważnych zakłóceń w funkcjonowaniu machiny do mieszkania, takich jak spadająca winda czy zatkane muszle klozetowe. Nie ponosił natomiast odpowiedzialności w razie opanowania budynku przez ludzi brutalnych, gwałtownych, niepoddających się kontroli policji i kompetentnych władz. W wypadku trzęsienia ziemi jego odpowiedzialność była tylko częściowa. Ojciec jego ojca był fotografem, a jego korzenie ginęły w stojących od niepamiętnych czasów wodach dość nieciekawego bajora socjologicznego złożonego przede wszystkim z robotników rolnych i biednych chłopów. Co mogło skłonić tego człowieka z nizin społecznych do stawienia czoła rodzącej się technice fotograficznej? Jed nie miał pojęcia, jego ojciec też; niemniej był on pierwszym z długiej linii, który wykroczył poza proste i wierne odtwarzanie tego samego modelu społecznego. Zarabiał na życie, fotografując przede wszystkim śluby, czasem komunie lub uroczyste zakończenia roku szkolnego. Żyjąc w departamencie od dawna opuszczonym, pozostawionym samemu sobie, jakim był departament Creuse, niemal nigdy nie miał okazji fotografowania inauguracji nowych budynków czy wystąpień polityków o znaczeniu krajowym. Uprawiał skromne, słabo płatne rzemiosło, więc już zdobycie przez jego syna zawodu architekta stanowiło poważny awans społeczny - a co dopiero jego późniejsze sukcesy jako przedsiębiorcy budowlanego. Zaczynając studia na paryskiej Akademii Sztuk Pięknych, Jed porzucił rysunek na rzecz fotografii. Dwa lata wcześniej na strychu swego dziadka odkrył aparat fotograficzny marki Linhof Master Technika Classic, którego dziadek, odchodząc na emeryturę, już nie używał, ale który nadal pozostawał idealnie sprawny. Jed był zafascynowany tym prehistorycznym przedmiotem, ciężkim i dziwacznym, ale o nadzwyczajnej jakości wykonania. Trochę po omacku opanował przesunięcie boczne, pochylanie przedniego i tylnego standardu oraz regułę Scheimpfluga, zanim rzucił się w to, co miało mu zająć niemal całe studia artystyczne: systematyczne fotografowanie wytworów człowieka. Zazwyczaj pracował u siebie w pokoju, przy świetle naturalnym. Podwieszane teczki na dokumenty, broń ręczna, terminarze, tonery do drukarek, widelce, nic nie umykało jego encyklopedycznej ambicji opracowania wyczerpującego katalogu wytworów człowieka ery przemysłowej. O ile ten imponujący, a zarazem maniacki - prawdę mówiąc, nieco obłąkańczy projekt wzbudził szacunek u wykładowców, o tyle w żadnym razie nie umożliwił mu przyłączenia się do którejkolwiek z grup, jakie wokół niego powstawały na bazie wspólnej koncepcji estetycznej czy też, bardziej przyziemnie, próby zbiorowego wkroczenia na rynek sztuki. Nawiązał kilka niezbyt żywych przyjaźni, nawet nie podejrzewając, jak bardzo okażą się ulotne. Przeżył też kilka romansów, z których żaden nie trwał zbyt długo. Nazajutrz po otrzymaniu dyplomu uprzytomnił sobie, że będzie teraz dość samotny. Owocem sześciu ostatnich lat pracy było ponad jedenaście tysięcy zdjęć. Przechowywane w formacie TIFF z kopiami JPEG o najniższej rozdzielczości, z łatwością mieściły się na dysku 640 GB marki Western Digital, który ważył nieco ponad dwieście gramów. Starannie spakował aparat i obiektywy (miał Rodenstocka Apo-Sironar 105 mm f/5.6 i Fujinona 180 mm, również f/5.6), po czym spojrzał na resztę swoich rzeczy. Laptop, iPod, trochę ubrań i parę książek - w sumie niewiele, wszystko z łatwością mogło się zmieścić w dwóch walizkach. W Paryżu panowała piękna pogoda. Nie był w tym pokoju szczególnie nieszczęśliwy, ale i nie był zbyt szczęśliwy. Umowa najmu kończyła się za tydzień. Przez chwilę wahał się, czy nie wyjść na ostatni spacer po dzielnicy, brzegami kanału Bassin de l'Arsenal, po czym zadzwonił po ojca, żeby mu pomógł w wyprowadzce. Ich wspólne życie w domu w Le Raincy, którego nie prowadzili od bardzo dawna, właściwie od dzieciństwa Jeda, z wyjątkiem krótkich pobytów podczas wakacji, od razu okazało się łatwe, a zarazem pozbawione treści. Ojciec dużo pracował, w tym czasie był jeszcze daleki od wypuszczenia firmy z rąk, rzadko wracał przed dziewiątą, nawet dziesiątą wieczorem; przychodził i padał przed telewizorem, a Jed podgrzewał jedną z mrożonek, które kilka tygodni wcześniej kupił w Carrefourze w Aulnay-sous-Bois; próbował urozmaicać jadłospis, aby osiągnąć jaką taką równowagę żywieniową, kupował więc również sery i owoce. Ojciec i tak nie zwracał uwagi na jedzenie; ospale przerzucał kanały, zazwyczaj kończąc na jakiejś nudnej dyskusji na tematy gospodarcze na LCI. Szedł spać prawie natychmiast po kolacji; rano wychodził, zanim Jed zdążył wstać z łóżka. Dni były ładne i ciepłe. Jed spacerował po parku, siadał pod wysoką lipą z książką, której zazwyczaj nie otwierał, bo nachodziły go nieliczne wspomnienia z dzieciństwa. Potem szedł do domu oglądać transmisje z Tour de France. Lubił te długie, nudne ujęcia z helikoptera wiszącego nad peletonem, który leniwie przesuwał się przez krajobraz francuskiej wsi. Matka Jeda, Anne, pochodziła z drobnomieszczańskiej rodziny żydowskiej, jej ojciec był jubilerem. Mając dwadzieścia pięć lat, poślubiła Jeana-Pierre'a Martina, młodego architekta. Było to małżeństwo z miłości. Kilka lat później urodziła syna, którego na cześć swojego ukochanego wuja nazwała Jed. Parę dni przed siódmymi urodzinami syna popełniła samobójstwo, o czym Jed dowiedział się wiele lat później, na skutek niedyskrecji babki ze strony ojca. Miała wówczas czterdzieści lat, jej mąż czterdzieści siedem. Jed nie zachował po matce niemal żadnych wspomnień, a jej samobójstwo nie było zagadnieniem, które mógłby poruszać podczas pobytu w Le Raincy; wiedział, że musi czekać, aż ojciec sam o tym wspomni, mając zarazem świadomość, że to nie nastąpi nigdy, że zawsze będzie unikać tego tematu, podobnie jak wszystkich innych. Niemniej jedna sprawa wymagała wyjaśnienia. Zajął się tym ojciec pewnego niedzielnego popołudnia, po wspólnym obejrzeniu krótkiej czasówki w Bordeaux, która zresztą nie przyniosła zasadniczej zmiany w klasyfikacji ogólnej. Siedzieli razem w bibliotece, bez wątpienia najładniejszym pomieszczeniu domu, zawsze pogrążonym w półmroku, z podłogą z dębowej klepki, witrażowymi oknami i angielskimi skórzanymi meblami; na otaczających pokój półkach stało prawie sześć tysięcy tomów, przede wszystkim traktatów naukowych z dziewiętnastego wieku. Jean-Pierre Martin kupił dom czterdzieści lat wcześniej za bardzo umiarkowaną cenę od właściciela, który pilnie potrzebował gotówki; w owym czasie była to bezpieczna dzielnica eleganckich domów, w której chciał wieść szczęśliwe życie; w każdym razie dom pozwalał pomieścić liczną rodzinę i często przyjmować przyjaciół, lecz ostatecznie nic takiego nie nastąpiło. W chwili gdy na ekranie pojawiła się uśmiechnięta, przewidywalna twarz Michela Druckera{3}, ojciec wyłączył dźwięk i obrócił się w stronę syna. „Masz zamiar kontynuować karierę artystyczną?", zapytał, na co Jed odpowiedział twierdząco. „Ale na razie nie jesteś w stanie zarobić na życie?" Jed zastanowił się chwilę nad odpowiedzią. Ku jego zaskoczeniu w ciągu ostatniego roku skontaktowały się z nim dwie agencje fotograficzne. Pierwsza, specjalizująca się w fotografowaniu przedmiotów, robiła katalogi dla CAMIF i La Redoute, czasami sprzedawała zdjęcia agencjom reklamowym. Druga specjalizowała się w fotografii kulinarnej; z jej usług regularnie korzystały czasopisma typu „NotreTemps"{4} czy „Femme Actuelle"{5}. Były to dziedziny mało prestiżowe i słabo płatne: zdjęcia roweru górskiego lub zapiekanki z serem po sabaudzku przynosiły zdecydowanie mniej niż fotografie Kate Moss czy nawet George'a Clooneya; jednak zapotrzebowanie było duże i stałe, zapewniające zupełnie przyzwoite dochody. Tak więc jeśli tylko zadał sobie nieco trudu, nie był pozbawiony środków do życia; uważał ponadto, że powinien pozostać w kontakcie z zawodem fotografika, choćby tylko na poziomie robienia zdjęć bez obróbki. Dostarczał negatywy, ostre i idealnie naświetlone, które agencja skanowała i dowolnie zmieniała; wolał nie zajmować się retuszowaniem, które musiało spełnić określone wymogi handlowe lub reklamowe, więc zadowalał się wykonywaniem technicznie doskonałych, ale neutralnych negatywów. „Cieszę się, że jesteś' niezależny", skomentował wynurzenia Jeda ojciec. „Znałem w swoim życiu wielu facetów, którzy chcieli być artystami, lecz żyli na koszt rodziców; żaden nie zrobił kariery. To ciekawe, można by sądzić, że potrzeba wyrażenia samego siebie, pozostawienia po sobie śladu, to niezwykle silna motywacja, ale zazwyczaj okazuje się niewystarczająca. To, co działa najlepiej, co najsilniej popycha ludzi do wysiłku, to najzwyklejsze i najprostsze dążenie do pieniędzy. Mimo wszystko pomogę ci kupić mieszkanie w Paryżu. Musisz spotykać się z ludźmi, nawiązywać kontakty. Zresztą to dobra lokata, rynek nieruchomości jest obecnie w dołku". Na ekranie pojawił się jakiś komik, którego Jedowi prawie udało się zidentyfikować. Potem zbliżenie na błogo uśmiechniętego Michela Druckera. Jed nagle pomyślał, że być może jego ojciec po prostu chce zostać sam; nigdy tak naprawdę nie nawiązali ze sobą kontaktu. Dwa tygodnie później Jed kupił mieszkanie, w którym do dzisiaj mieszkał, na bulwarze de l'Hôpital, w północnej części trzynastki. Większość ulic w okolicy nosiła nazwiska malarzy - Rubens, Watteau, Veronese, Philippe de Champaigne co w ostateczności można by uznać za dobrą wróżbę. Przyczyna była jednak bardziej prozaiczna: niedaleko mieściło się kilka nowych galerii, które powstały wokół Bardzo Wielkiej Biblioteki Bardzo Wielkiego Prezydenta. Nie negocjował, ale najpierw dowiedział się, jak wygląda sytuacja na rynku nieruchomości: w całej Francji, zwłaszcza w miastach, ceny leciały na łeb, na szyję; mimo to mieszkania stały puste, gdyż brakowało nabywców. 2 Pamięć Jeda nie przechowywała niemal żadnego obrazu matki, chociaż oczywiście widział jej zdjęcia. Była ładną kobietą o bladej cerze i długich czarnych włosach, na niektórych fotografiach wyglądała wręcz na piękność; przypominała trochę Agathe von Astighwelt, której portret wisiał w muzeum w Dijon. Na zdjęciach rzadko się uśmiechała, a jeśli już, jej uśmiech zdawał się skrywać jakiś wewnętrzny niepokój. Oczywiście było to zapewne wrażenie spowodowane świadomością, że popełniła samobójstwo; jednak nawet gdy człowiek usiłował o tym nie pamiętać, było w niej coś nierzeczywistego, w każdym razie ponadczasowego; z łatwością można było wyobrazić j ą sobie na średniowiecznych lub renesansowych obrazach; zdawało się niewiarygodne, że w latach sześćdziesiątych była nastolatką, miała tranzystor i chadzała na koncerty rockowe. Przez pierwsze lata po jej śmierci ojciec Jeda starał się śledzić postępy syna w nauce, planował zajęcia na weekend, wyjścia do McDonalda lub do muzeum. Po jakimś czasie nieuchronnie jego firma rozwinęła się; pierwszy kontrakt na budowę sanatorium pod klucz okazał się niebywałym sukcesem. Nie tylko dotrzymano kosztorysu i terminów - co już samo w sobie należało do rzadkości - ale projekt był zgodnie chwalony za harmonię i poszanowanie środowiska, w prasie regionalnej i ogólnokrajowych czasopismach architektonicznych pojawiły się dytyrambiczne artykuły, a w dodatku „Style" do dziennika „Libération" poświęcono mu pełną kolumnę. Jak pisano, w Port-Ambares architektowi udało się zbliżyć do „kwintesencji budownictwa śródziemnomorskiego". Swoim własnym zdaniem ojciec Jeda po prostu zestawił sześciany o różnych wymiarach w jednolicie białym matowym kolorze, bezpośrednio inspirowane tradycyjnym budownictwem marokańskim, rozdzielając je kępami oleandrów. Niemniej po tym pierwszym sukcesie zamówienia zaczęły napływać licznie, a on musiał często jeździć za granicę. Gdy Jed przeszedł do siódmej klasy, ojciec postanowił oddać go do szkoły z internatem. Wybrał gimnazjum prowadzone przez jezuitów w Rumilly, w departamencie Oise. Była to szkoła prywatna, ale nie elitarna, czesne było umiarkowane, nauczania nie prowadzono w dwóch językach, a zaplecze sportowe nie miało w sobie nic ekstrawaganckiego. Do gimnazjum w Rumilly nie chodziły dzieci bogaczy, raczej ludzi o konserwatywnych poglądach, pochodzących ze starej burżuazji (wśród rodziców było wielu wojskowych i dyplomatów), jednak nie integrystycznych katolików; w większości wypadków dzieci lądowały w internacie na skutek konfliktowego rozwodu. Budynki internatu, surowe i raczej brzydkie, były stosunkowo wygodne: pokoje dwuosobowe dla uczniów niższych klas i jednoosobowe poczynając od liceum. Największy atut szkoły stanowiło indywidualne wsparcie pedagogiczne dla każdego z uczniów; wskaźnik skuteczności w przygotowaniu do matury od początku istnienia szkoły nieodmiennie utrzymywał się powyżej dziewięćdziesięciu pięciu procent. W tych właśnie murach oraz na długich spacerach ciemnymi alejkami parku między rzędami gęstych świerków Jed miał spędzić smutne i pracowite lata dorastania. Nie skarżył się na swój los i nie wyobrażał sobie, że mógłby być inny. Bójki między uczniami bywały brutalne, ich relacje pełne okrucieństwa i poniżenia; szczupły i delikatny Jed nie byłby w stanie się bronić, rozeszła się jednak wieść, że jest sierotą pozbawionym matki, i ten nieznany im ból onieśmielał kolegów; wokół Jeda utworzyła się jakby aureola lękliwego szacunku. Nie miał bliskich przyjaciół i nie poszukiwał przyjaźni. Całe popołudnia spędzał w bibliotece; w wieku osiemnastu lat, po zdaniu matury, posiadał rozległą wiedzę, raczej niespotykaną u młodzieży z jego pokolenia, na temat literackiego dziedzictwa ludzkości. Czytał Platona, Ajschylosa i Sofoklesa, Radne'a, Moliera i Victora Hugo, znał Balzaka, Dickensa i Flauberta, niemieckich romantyków i rosyjskich powieściopisarzy. Co dziwniejsze, był również obeznany z dogmatami wiary katolickiej, które pozostawiły tak głęboki rys na zachodniej kulturze, podczas gdy jego koledzy zazwyczaj znacznie mniej wiedzieli o życiu Jezusa niż Spidermana. To wrażenie nieco niedzisiejszej powagi, jakie powszechnie wywoływał, musiało wzbudzić przychylność wykładowców, którzy oceniali jego teczkę na Akademii Sztuk Pięknych; najwyraźniej mieli do czynienia z kandydatem oryginalnym, wykształconym, poważnym, zapewne pracowitym. Sama teczka, zatytułowana „Trzysta fotografii artykułów metalowych”, świadczyła o zdumiewającej dojrzałości estetycznej autora. Zamiast podkreślać połysk metalu i groźne kształty, Jed zastosował neutralne, mało kontrastowe oświetlenie, fotografując obiekty na tle z szarego weluru. Śruby, nakrętki i klucze francuskie nabierały wyglądu dyskretnie połyskliwych klejnotów. Sporo natomiast kłopotów (i trudność ta miała towarzyszyć Jedowi przez całe życie) sprawiło mu zredagowanie tekstu do fotografii. Po wielu próbach uzasadnienia swojego wyboru ograniczył się do czystych faktów, podkreślając, że najbardziej prymitywne artykuły metalowe, wykonane ze stali, są obrabiane z dokładnością do 1/10 milimetra. Elementy najdroższych aparatów fotograficznych i silników samochodów Formuły 1, znacznie bliższe mechanice precyzyjnej w pełnym tego słowa znaczeniu, są zazwyczaj wykonywane z aluminium lub lekkich stopów z dokładnością do 1/100 milimetra. W mechanice wysoko precyzyjnej natomiast, stosowanej na przykład w zegarmistrzostwie czy chirurgii dentystycznej, używa się tytanu, a tolerancja wymiarów nie przekracza jednego mikrona. Ogólnie rzecz biorąc, napisał w podsumowaniu, oszczędnym i raczej powierzchownym, historię ludzkości można w dużym stopniu sprowadzić do historii obróbki metalu; wiek polimerów i tworzyw sztucznych był jeszcze młody i jego zdaniem nie zdążył doprowadzić do faktycznej przemiany mentalnej. Historycy sztuki, nieco sprawniej władający językiem, uznali później, że już to pierwsze dzieło Jeda, w pewnym sensie podobnie jak wszystkie następne, i to niezależnie od zastosowanych technik, nosiło znamiona hołdu dla pracy ludzkiej. I tak Jed rozpoczął karierę artystyczną, nie mając żadnego innego na nią pomysłu niż obiektywny opis świata, z którego złudnego charakteru tylko z rzadka zdawał sobie sprawę. Mimo klasycznego wykształcenia - wbrew temu, co później pisano - nie było w nim ani grama nabożnego respektu dla dawnych mistrzów; już wówczas nad Rembrandta i Velázqueza przedkładał Mondriana i Paula Klee. Przez pierwsze miesiące po przeprowadzce do trzynastki nie robił właściwie niczego poza realizowaniem dość licznych zamówień na fotografie przedmiotów. Aż pewnego dnia, rozpakowując przyniesiony przez kuriera twardy dysk Western Digital, którego zdjęcia pod różnymi kątami miał dostarczyć następnego dnia, zrozumiał, że pora skończyć z fotografowaniem przedmiotów, przynajmniej w sensie artystycznym. Jakby to, że zaczął fotografować przedmioty dla celów czysto zawodowych, handlowych, uniemożliwiało ich użycie w ramach jakiegokolwiek projektu twórczego. Ta równie brutalna jak nieoczekiwana prawda pogrążyła go w lekkiej depresji, podczas której jego główną rozrywką stało się codzienne oglądanie teleturnieju „Pytania dla mistrza", prowadzonego przez Juliena Lepers'a{6}. Ten początkowo niezbyt zdolny prezenter, trochę przygłupi, o wyglądzie i instynktach barana zaczynając karierę, myślał raczej o zawodzie piosenkarza i zapewne do dzisiaj skrycie do niego tęsknił - przez swój upór i niewiarygodną pracowitość stał się jedną z najlepiej rozpoznawalnych postaci francuskiego krajobrazu medialnego. Ludzie identyfikowali się z nim - zarówno studenci pierwszego roku politechniki, emerytowane nauczycielki z Pas-de-Calais, bikersi z Limousin, jak i restauratorzy z Var. Ani napuszony, ani zdystansowany, kojarzył się z wizerunkiem przeciętnego, prawie sympatycznego Francuza pierwszego dziesięciolecia nowego wieku. Chociaż Jed był bezwarunkowym wielbicielem Jeana-Pierre'a Foucaulta{7}, jego humanizmu i gładkiej przebiegłości, musiał jednak przyznać, że coraz częściej znajdował się pod urokiem Juliena Lepers'a. * Na początku października zadzwonił ojciec z wiadomością 0 śmierci babki; mówił powoli, głosem tylko trochę bardziej zmęczonym niż zwykle. Babka Jeda, o czym ten świetnie wiedział, nigdy nie doszła do siebie po śmierci męża, którego uwielbiała uczuciem zdumiewającym w biednym wiejskim środowisku, które zazwyczaj niezbyt sprzyja romantycznym uniesieniom. Po śmierci męża nawet wnuk nie był w stanie wyciągnąć jej ze spirali smutku, na skutek której stopniowo rezygnowała z wszelkiej działalności, od hodowli królików po gotowanie konfitur, na koniec przestała nawet zajmować się ogrodem. Nazajutrz ojciec Jeda wybierał się do Creuse na pogrzeb i żeby pozałatwiać sprawy spadkowe związane z domem; chętnie widziałby w swoim towarzystwie syna. W rzeczywistości chciał, żeby Jed został na dłużej i zajął się wszystkimi formalnościami, bo akurat miał bardzo dużo pracy. Jed natychmiast wyraził zgodę. Następnego dnia ojciec przyjechał po niego swoim mercedesem. Koło jedenastej znaleźli się na autostradzie A20, jednej z najładniejszych we Francji, prowadzącej przez niezwykle piękne wiejskie krajobrazy; powietrze było ciepłe i przejrzyste, z lekką mgiełką na horyzoncie. O trzeciej po południu zatrzymali się na stacji przed La Souterraine; na prośbę ojca, który podjechał zatankować, Jed kupił mapę Michelin departamentów Haute-Vienne i Creuse. I właśnie w tym momencie, rozkładając mapę o dwa kroki od zapakowanych w celofan kanapek, przeżył drugie w swoim życiu odkrycie estetyczne. Mapa była niezwykła; doznał takiego wstrząsu, że ogarnęły go dreszcze. Nigdy w życiu nie widział czegoś równie wspaniałego, równie pełnego emocji i znaczenia jak ta mapa Michelin departamentów Haute-Vienne i Creuse w skali 1:150 000. Esencja nowoczesności, naukowego i technicznego pojmowania świata, łączyła się w niej z esencją życia zwierzęcego. Rysunek był finezyjny i piękny, absolutnie klarowny, z ograniczonym kodem kolorystycznym. Ale w każdym z miasteczek i każdej z wiosek o nazwach zapisanych w różny sposób, zależnie od ich wielkości, tętniło, buzowało życie dziesiątek istnień ludzkich, dziesiątek lub setek dusz, z których jedne zasłużyły na potępienie, inne na życie wieczne. Ciało jego babki spoczywało już w dębowej trumnie. Była ubrana w ciemną sukienkę, miała zamknięte oczy i złożone dłonie; pracownicy firmy pogrzebowej czekali już tylko na nich, aby zamknąć trumnę. Na dziesięć minut pozostawili ich samych w pokoju. - Tak dla niej lepiej... - powiedział ojciec po chwili milczenia. Zapewne racja, pomyślał Jed. - No wiesz, ona była wierząca - dodał nieśmiało ojciec. Następnego dnia, podczas nabożeństwa pogrzebowego, w którym uczestniczyli wszyscy mieszkańcy wioski, potem przed kościołem, gdzie odbierali kondolencje, Jed myślał o tym, że obaj z ojcem znakomicie pasują do okoliczności. Bladzi i zmęczeni, w ciemnych garniturach, bez problemu okazywali powagę i smutek należne przy tego typu okazjach; potrafili nawet docenić, choć nie umieli podzielić tego uczucia, dyskretną nadzieję wyrażoną przez księdza, także dość wiekowego, starego bywalca pogrzebów, które - biorąc pod uwagę średni wiek mieszkańców musiały stanowić główną formę jego działalności. Wracając do domu, gdzie miała się odbyć stypa, Jed zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu uczestniczył w poważnym pogrzebie na starą modłę, w pogrzebie, na którym nikt nie ukrywał realności śmierci. W Paryżu kilkakrotnie był świadkiem kremacji; podczas ostatniej spalono ciało jego kolegi z akademii, który zginął w katastrofie lotniczej, wracając z wakacji na wyspie Lombok. Był zaszokowany - podczas kremacji niektórzy uczestnicy nawet nie wyłączyli komórek. Ojciec natychmiast ruszył w drogę powrotną, następnego dnia rano miał w Paryżu spotkanie służbowe. Jed wyszedł do ogrodu. Słońce zachodziło, tylne światła mercedesa oddalały się w kierunku drogi krajowej, a jemu przypomniała się Geneviève. Przez kilka lat, kiedy studiował na akademii, mieli romans; prawdę mówiąc, to właśnie z nią stracił cnotę. Geneviève pochodziła z Madagaskaru i opowiadała mu o ciekawych obyczajach pogrzebowych panujących w jej kraju. Tydzień po śmierci wykopywano ciało, zdejmowano spowijające je płótna i w towarzystwie zmarłego spożywano posiłek w rodzinnej jadalni, po czym ciało z powrotem składano do ziemi. Rytuał ten powtarzano po miesiącu, po trzech, nie pamiętał dokładnie, ale chyba przeprowadzano co najmniej siedem kolejnych ekshumacji, z których ostatnia miała miejsce rok po śmierci, po czym uznawano, że zmarły definitywnie nie żyje i może dostąpić wiecznego spokoju. Ten mechanizm akceptacji śmierci i fizycznej realności zwłok to dokładna odwrotność współczesnej wrażliwości Zachodu, pomyślał Jed i przez chwilę żałował, że pozwolił Geneviève odejść z jego życia. Była spokojna i łagodna; w owym czasie cierpiał na straszliwe migreny pochodzenia okulistycznego, a ona mogła godzinami bez znużenia siedzieć przy nim, przygotowywać mu posiłki, przynosić wodę i lekarstwa. Przy tym miała raczej wybujały temperament i w sprawach seksualnych właściwie wszystkiego go nauczyła. Jed lubił jej rysunki, nieco wzorowane na graffiti, lecz różniące się od nich dziecinnym, radosnym traktowaniem postaci, trochę bardziej płynną kreską i paletą kolorów: dużo czerwieni kadmowej, żółci indyjskiej, naturalnej i palonej sieny. Aby sfinansować studia, Geneviève sprzedawała swoje wdzięki, jak to kiedyś nazywano; Jed uważał, że to nieco przestarzałe określenie lepiej do niej pasuje niż anglosaskie escort. Brała dwieście pięćdziesiąt euro za godzinę i dodatkowe sto za stosunek analny. Nie miał nic przeciwko temu, nawet jej zaproponował zrobienie serii zdjęć erotycznych, żeby uatrakcyjnić jej stronę internetową. O ile mężczyźni są często zazdrośni, czasem koszmarnie zazdrośni o byłych swoich kochanek i przez lata, niekiedy aż do śmierci, zastanawiają się, czy ten drugi nie był lepszy, czy nie dawał im więcej rozkoszy, o tyle z łatwością, bez najmniejszego wysiłku akceptują to, co ich kobieta w przeszłości robiła w ramach prostytucji. Jakikolwiek akt seksualny, który kończy się transakcją finansową, jest bez problemu wybaczany, uważany za obojętny, w pewnym sensie uświęcony pradawnym przekleństwem pracy. W zależności od miesiąca Geneviève zarabiała między pięć a dziesięć tysięcy euro, poświęcając na to zajęcie zaledwie kilka godzin w tygodniu. Pozwalała mu z tego korzystać, prosząc, aby „nie robił historii"; kilkakrotnie podczas ferii zimowych wyjeżdżali razem na Mauritiusa czy Malediwy na jej koszt. Była tak naturalna i radosna, że nigdy, w najmniejszym stopniu nie czuł się jak alfons. Poczuł natomiast autentyczny smutek, gdy oświadczyła, że wychodzi za jednego ze swoich regularnych klientów, trzydziestopięcioletniego prawnika od spraw korporacyjnych, którego życie według słów Geneviève kropka w kropkę przypominało życie prawników od spraw korporacyjnych, jakie opisywano w amerykańskich powieściach kryminalnych. Jed wiedział, że Geneviève dotrzyma słowa i będzie wierna mężowi, tak więc w sumie, wychodząc po raz ostatni z jej kawalerki, zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczą. Od tamtego czasu minęło piętnaście lat; jej mąż zapewne pędził udane życie małżeńskie, ona była szczęśliwą żoną i matką, a jej dzieci - był tego pewien, choć nigdy ich nie poznał - były grzeczne, dobrze wychowane i świetnie się uczyły. Czy dochody jej męża, prawnika od spraw korporacyjnych, były teraz wyższe niż dochody Jeda jako artysty? Trudne pytanie, choć może jedyne, jakie warto zadać. „Masz powołanie artysty, tak bardzo ci na tym zależy...", powiedziała podczas ich ostatniego spotkania. „Jesteś niewysoki, śliczny i milutki, ale do czegoś naprawdę dążysz, masz ogromną ambicję, od razu to zobaczyłam w twoich oczach. Ja robię tylko takie o... - niedbałym, okrągłym gestem pokazała wiszące na ścianie szkice węglem. - Robię to tylko dla zabawy". Jed zachował kilka rysunków Geneviève; nadal uważał, że są autentycznie wartościowe. Czasem przychodziło mu do głowy, że sztuka powinna tak właśnie wyglądać, niewinnie i radośnie, niemal zwierzęco; potwierdzały to poniekąd powiedzonka w rodzaju „głupi jak prawdziwy artysta" czy „maluje jak ptak śpiewa"; może kiedyś, gdy człowiek upora się z problemem śmierci, sztuka stanie się właśnie taka, może zresztą czasami taka bywała, na przykład u Fra Angelica, blisko raju, z pełnym przekonaniem, że pobyt na ziemi to tylko przejściowe i mgliste przygotowanie do życia wiecznego w pobliżu Pana Jezusa. „Jestem teraz z tobą, codziennie, do końca świata". Następnego dnia po pogrzebie przyszedł notariusz. Nie rozmawiali z ojcem na ten temat; teraz Jed zdał sobie sprawę, że nawet o tym nie wspomnieli - a przecież była to podstawowa przyczyna jego przyjazdu - ale od razu uznał za oczywiste, że nie ma mowy o sprzedaży domu, nawet nie musiał dzwonić do ojca, żeby to przedyskutować. Dobrze się czuł w tym domu, od razu dobrze się tu poczuł, było to miejsce, w którym dawało się żyć. Lubił to nieporadne zestawienie między częścią odnowioną, ze ścianami pokrytymi białym tynkiem, ze starą, z nierówno ułożonych kamieni. Lubił wahadłowe drzwi, których nigdy nie dawało się domknąć, wychodzące na drogę do Guéret, i olbrzymi piec w kuchni, w którym można było palić drewnem, węglem i dowolnym innym opałem. W tym domu kusiło go, aby uwierzyć w takie rzeczy jak miłość, wzajemna miłość małżonków, która wsącza w ściany ciepło, promieniejące na następnych mieszkańców i przynoszące im spokój. Równie dobrze mógłby uwierzyć w duchy lub w cokolwiek innego. Tak czy siak notariusz nie miał zresztą najmniejszego zamiaru zachęcać go do sprzedaży; jak sam przyznał, dwa, trzy lata wcześniej zareagowałby zupełnie inaczej. W tamtych czasach angielscy maklerzy, młodzi, choć już starzy angielscy maklerzy na emeryturze, dokonawszy inwazji na Dordonię, zaczęli błyskawicznie zajmować dalsze terytoria w kierunku Bordeaux i Masywu Centralnego, prowadząc swą ofensywę z kolejno zdobywanych przyczółków; prawie dotarli już do Limousin i wkrótce można się było spodziewać ich przybycia do Creuse, a wraz z nimi zwyżki cen. Lecz załamanie na giełdzie londyńskiej, kryzys subprimes i drastyczny spadek cen spekulacyjnych papierów wartościowych radykalnie zmieniły sytuację. Młodzi, choć już starzy maklerzy angielscy przestali myśleć o urządzaniu swoich wiejskich rezydencji, z trudem spłacając raty za domy w Kensington, a zaczęli się zastanawiać, jak swoje wiejskie rezydencje odsprzedać, w związku z czym ceny leciały na łeb, na szyję. Według oceny notariusza należało teraz poczekać na przybycie nowego pokolenia bogaczy, o majątkach bardziej solidnych, opartych na produkcji przemysłowej, może Chińczyków lub Wietnamczyków, któż to mógł wiedzieć; w każdym razie obecnie najlepszym wyjściem było czekać, zostawić dom w dotychczasowym stanie, ewentualnie dokonać paru ulepszeń, ale zawsze z zachowaniem miejscowych tradycji rzemieślniczych. Nie warto natomiast przeprowadzać jakichkolwiek inwestycji prestiżowych typu basen, jacuzzi czy szerokopasmowy dostęp do internetu; kupując dom, nowi bogacze wolą sami się tym zająć, w tym punkcie był stuprocentowo pewien, ostatecznie miał za sobą doświadczenie czterdziestu lat pracy w zawodzie notariusza. Kiedy ojciec przyjechał po niego w następny weekend, wszystko było załatwione, rzeczy posegregowane i poukładane, drobne zapisy dla sąsiadów przekazane. Obaj mieli uczucie, że ich matka i babka może, jak to się mówi, spoczywać w pokój u. Jed rozluźnił się na skórzanym siedzeniu, podczas gdy mercedes klasy S wjeżdżał na autostradę z pomrukiem mechanicznej satysfakcji. Przez dwie godziny jechali z umiarkowaną prędkością przez krajobrazy w odcieniach jesieni; rozmawiali niewiele, ale Jed odnosił wrażenie, że powstało między nimi coś w rodzaju porozumienia, zgody co do ogólnego podejścia do życia. Kiedy zbliżali się do zjazdu na Melun-Centre, zrozumiał, że ostatni tydzień był w jego życiu niczym nawias spokoju. 3 Prace Jeda Martina często przedstawiano jako wyrosłe z chłodnej, zdystansowanej refleksji nad kondycją świata, kreując go na spadkobiercę wielkich konceptualistów z poprzedniego wieku. On sam był jednak w stanie kompletnego rozstroju nerwowego, gdy zaraz po powrocie do Paryża kupił wszystkie mapy Michelin, jakie udało mu się znaleźć, w sumie nieco ponad sto pięćdziesiąt. Szybko zdał sobie sprawę, że najciekawsze należą do serii „Michelin Regiony", pokrywającej dużą część Europy, a zwłaszcza „Michelin Departamenty", ograniczającej się do Francji. Całkowicie zrezygnował z fotografii tradycyjnej, jaką dotychczas się zajmował, i nabył przystawkę cyfrową Better-light 6000-HS, która pozwalała na rejestrację plików z 48-bitowym zapisem kolorów RGB przy rozdzielczości 6000 x 8000 pikseli. Przez pół roku prawie nie wychodził z domu z wyjątkiem codziennego spaceru do hipermarketu Casino na bulwarze Vincent-Auriol. Jego kontakty z kolegami z akademii, dość sporadyczne już w czasach studiów, stawały się coraz rzadsze, aż w końcu całkiem zanikły; był więc mocno zaskoczony, gdy na początku marca dostał mail z propozycją udziału w wystawie zbiorowej Bądźmy uprzejmi, organizowanej w maju przez fundację firmy Ricard. Odpowiedział e-mailem, że się zgadza, nie zdając sobie w pełni sprawy, iż to właśnie jego niemal ostentacyjne zdystansowanie stworzyło wokół niego pewną atmosferę tajemnicy, a wielu spośród dawnych kolegów chciało po prostu wiedzieć, co się z nim dzieje. Rano w dniu wernisażu uświadomił sobie, że od miesiąca do nikogo nie odezwał się ani słowem z wyjątkiem codziennego „nie" do kasjerki (trzeba przyznać, rzadko tej samej), która pytała, czy posiada kartę stałego klienta Casino. O ustalonej godzinie udał się jednak na ulicę Boissy d'Anglas. Przyszło może ze sto osób, nie potrafił ocenić, w każdym razie zaproszonych gości było kilkudziesięciu; w pierwszej chwili poczuł niepokój, stwierdzając, że nikogo nie potrafi rozpoznać. Przestraszył się, sądząc, że pomylił dzień lub miejsce wystawy, ale zobaczył własny fotogram wiszący na ścianie w głębi, dobrze oświetlony. Wziął szklaneczkę whisky i parokrotnie obszedł salę ruchem elipsoidalnym, udając pogrążonego w zadumie, choć jego mózg nie potrafił sformułować żadnej myśli z wyjątkiem zaskoczenia, że obraz dawnych kolegów tak kompletnie wyparował z jego pamięci, uległ tak radykalnemu zatarciu, że aż zaczął się zastanawiać, czy on sam należy do rodzaju ludzkiego. Przynajmniej rozpoznałby Geneviève, tak, na pewno rozpoznałby swoją dawną kochankę, i tego przekonania mógł się trzymać. Kończąc trzecią rundę, Jed zauważył młodą kobietę, która w skupieniu przyglądała się jego fotogramowi. Trudno było jej nie zauważyć: nie tylko była zdecydowanie najpiękniejszą kobietą w tej sali, ale zapewne najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział. Z bardzo jasną, niemal przezroczystą cerą, z platynowoblond włosami i wydatnymi kośćmi policzkowymi, idealnie odpowiadała obrazowi słowiańskiej piękności, jaki po upadku Związku Radzieckiego popularyzowały agencje modelek i żurnale mody. Podczas następnej rundy już jej tam nie było; zobaczył ją ponownie w połowie rundy szóstej: stała uśmiechnięta w niewielkiej grupie ludzi, z kieliszkiem szampana w ręku. Mężczyźni pożerali ją wzrokiem, nawet nie próbując ukryć pożądania; jednemu z wrażenia opadła szczęka. Kiedy po raz kolejny przechodził przed swoim fotogramem, znowu tam stała, tym razem samotnie. Przez ułamek sekundy zawahał się, po czym wykonał chytry manewr i stanął na wprost zdjęcia, przyglądając mu się i kiwając głową. Obróciła się w jego stronę, przez kilka sekund patrzyła w zadumie, po czym zapytała: - To pan jest autorem? - Tak. Przez co najmniej pięć sekund przyglądała mu się nieco bardziej uważnie, zanim dodała: - Uważam, że to bardzo piękne. Powiedziała to po prostu, spokojnie, ale z prawdziwym przekonaniem. Nie potrafiąc znaleźć stosownej odpowiedzi, Jed obrócił wzrok w kierunku fotografii. Musiał przyznać, że był z siebie raczej zadowolony. Na wystawę wybrał tę część mapy Michelin departamentu Creuse, na której znajdowała się wioska, gdzie mieszkała jego babka. Sfotografował ją pod kątem trzydzieści stopni w stosunku do poziomu, maksymalnie pochylając standard, aby uzyskać jak największą głębię ostrości. Później za pomocą Photoshopa dołożył efekt nieostrości i niebieskawy odcień na horyzoncie. Na pierwszym planie znajdował się staw w Breuil i wioska Châtelus-le-Marcheix. Widoczne dalej kręte drogi, wiodące przez lasy między wioskami Saint-Goussaud, Lauriere i Jabreilles-les-Bordes, wyglądały jak krajobraz z marzeń sennych, bajkowy i niedostępny. W głębi po lewej wynurzała się z mgły wyrazista, czerwono-biała wstęga autostrady A20. - Często fotografuje pan mapy drogowe? - Owszem... Tak, dość często. - Zawsze Michelin? - Tak. Po chwili namysłu zapytała: - Dużo pan zrobił zdjęć tego typu? - Ponad osiemset. Tym razem przyglądała mu się w kompletnym osłupieniu przez przynajmniej dwadzieścia sekund, zanim powiedziała: - Musimy o tym porozmawiać. Musimy się spotkać, żeby o tym porozmawiać. Może to pana zdziwi, ale... pracuję u Michelina. Z malutkiej torebki Prada wyjęła wizytówkę, na którą przez chwilę tępo patrzył, zanim ją schował do kieszeni: Olga Szeremojowa, Dział Komunikacji, Michelin France. Zadzwonił następnego dnia rano. Olga zaproponowała, żeby zjedli razem kolację. - Nie mam zwyczaju jadać kolacji... - sprzeciwił się. -To znaczy, nie mam zwyczaju jadać w restauracji. Chyba zresztą nie znam ani jednej restauracji w Paryżu. - Ale ja znam ich sporo - odpowiedziała stanowczo. - Mogłabym nawet powiedzieć, że... na tym polega mój zawód. Spotkali się w małej restauracyjce na dziesięć stolików Chez Anthony et Georges na ulicy Arras. Wszystko, od zastawy stołowej po meble, było wyszperane po antykwariatach i tworzyło różnorodną, pełną wdzięku zbieraninę kopii mebli francuskich z osiemnastego wieku, secesyjnych bibelotów i angielskiej porcelany. Przy wszystkich stolikach siedzieli turyści, przede wszystkim Amerykanie i Chińczycy, przy jednym Rosjanie. Georges, chudy, łysy i z lekka niepokojący, nieco w stylu skórzaka, przywitał się z Olgą jak ze stałą bywalczynią. Anthony, który zajmował się kuchnią, należał do typu miśków, choć bez przesady; zapewne starał się uważać na linię, ale jego menu świadczyło o obsesyjnym zamiłowaniu do foie gras. Jed sklasyfikował ich jako parę dość nowoczesnych pedałów, unikających ekscesów i złego gustu, zwyczaj owo przypisywanych ich społeczności, którzy czasami jednak dawali się ponieść. Gdy weszła Olga, Georges zapytał: „Mogę wziąć twoje futro, moja droga?", z naciskiem na moja droga, tonem jak z gejowskiego kabaretu. Miała na sobie prawdziwe futro, co było dość dziwne jak na tę porę roku, ale pod spodem Jed ujrzał krociuteńką minispódniczkę i topik bez ramiączek z białej satyny, ozdobiony kryształkami Swarovskiego; była naprawdę wspaniała. - Jak się masz, kochana? - Anthony w fartuchu kucharskim owiniętym wokół bioder kołysał się przy ich stoliku. - Lubisz kurczaka w sosie rakowym? Dostaliśmy raki z Limousin, boskie, naprawdę boskie. Dzień dobry panu - dodał, obracając się w kierunku Jeda. - Podoba się tu panu? - zapytała Olga, gdy Anthony odszedł od ich stolika. - Ja... Tak. To bardzo typowe miejsce. To znaczy, tak mi się wydaje, ale właściwie nie wiem dlaczego. Czy ta restauracja jest już w przewodniku? - Miał wrażenie, że należy to pytanie postawić. - Jeszcze nie. Będzie od przyszłego roku. Ukazał się o niej artykuł w „Condé Nast Traveller"{8} i w chińskiej wersji „Elle". Olga pracowała obecnie w paryskim biurze Michelin, dokąd została oddelegowana przez holding Compagnie Financière Michelin, mający swą siedzibę w Szwajcarii. Podejmując dość logiczną próbę dywersyfikacji działalności, firma kupiła ostatnio spore udziały w sieciach hotelowych Relais et Châteaux, a zwłaszcza French Touch, które od paru lat dynamicznie się rozwijały; ze względów deontologicznych firma zachowywała jednak rygorystyczną niezależność w stosunku do redakcji poszczególnych przewodników. Szybko zrozumiała, że większość Francuzów nie ma pieniędzy na wakacje we Francji, w każdym razie na pewno nie w hotelach proponowanych przez te sieci. Sondaż, przeprowadzony rok wcześniej przez French Touch, ujawnił, że siedemdziesiąt pięć procent klientów pochodzi z trzech krajów: Chin, Indii i Rosji, a w wypadku najbardziej prestiżowych hoteli typu demeures d'exception udział ten sięgał nawet dziewięćdziesięciu procent. Olga została zatrudniona w celu dostosowania wizerunku firmy do tej nowej klienteli. Mecenat nad sztuką współczesną nieszczególnie interesował Michelina, tłumaczyła. Ten międzynarodowy koncern, od początku swego istnienia mający siedzibę w Clermont-Ferrand, w którego zarządzie zawsze zasiadał jakiś potomek założycieli, miał opinię przedsiębiorstwa konserwatywnego, wręcz paternalistycznego. Projekt otwarcia w Paryżu sali wystawowej Michelin poświęconej sztuce współczesnej nie ucieszył więc kierownictwa, choć Olga była pewna, że znacząco może poprawić wizerunek firmy w Rosji i Chinach. - Czy ja pana nie nudzę? - przerwała nagle swój wywód. - Przepraszam, ja tu mówię tylko o interesach, a pan przecież jest artystą... - Skądże znowu - odparł szczerze Jed. - Przeciwnie, jestem zafascynowany. Nawet nie tknąłem foie gras... Faktycznie był zafascynowany, ale raczej jej oczami i ruchem warg, kiedy mówiła; miała jasnoróżową, lekko perłową szminkę, która świetnie pasowała do oczu. Przez kilka sekund patrzyli na siebie bez słowa i Jed stracił jakiekolwiek wątpliwości: wzrok, jaki w nim zatapiała, zdecydowanie wyrażał pożądanie. I było jasne, iż natychmiast zorientowała się, że on o tym wie. - Cóż... - podjęła, lekko zażenowana. - Cóż, dla mnie to naprawdę nieoczekiwane, że spotkałam artystę, który przedmiotem swojej twórczości uczynił mapy Michelin. - Moim zdaniem te mapy są naprawdę piękne. - To widać. To widać na pana zdjęciach. Bez trudu zaprosił ją do siebie, żeby pokazać pozostałe fotografie. Kiedy taksówka skręciła w aleję des Gobelins, ogarnęło go nagłe zmieszanie. - Boję się, że w mieszkaniu panuje pewien bałagan - powiedział. Odpowiedziała oczywiście, że nie szkodzi, ale na schodach jego niepokój jeszcze wzrósł, a otwierając drzwi, rzucił w jej kierunku krótkie spojrzenie: jednak lekko się wzdrygnęła. Słowo bałagan było zdecydowanie eufemizmem. Całą podłogę wokół rajzbretu, na którym stał aparat Linhof, zaścielały odbitki, miejscami w kilku warstwach, leżały ich tam zapewne tysiące. Między rajzbretem a rzuconym na podłogę materacem pozostawało tylko wąskie przejście. W mieszkaniu panował nie tylko bałagan, ale też brud, pościel była niemal szara, pokryta plamami. - No cóż, typowe mieszkanie kawalerskie - powiedziała Olga lekkim tonem, po czym weszła do pokoju i kucnęła, żeby przyjrzeć się jednemu ze zdjęć; minispódniczka podjechała jej wysoko na udach, nogi miała niewiarygodnie długie i szczupłe; jak można mieć tak długie i szczupłe nogi? Jed nigdy w życiu nie miał takiej erekcji, aż bolesnej, cały dygotał i miał wrażenie, że zaraz zemdleje. - Ja... - wycharczał nie swoim głosem. Olga obróciła się i zrozumiała, że sprawa jest poważna, natychmiast rozpoznała ten spanikowany wzrok mężczyzny, który nie panuje nad własnym pożądaniem, podeszła do niego, otuliła swym zmysłowym ciałem i pocałowała prosto w usta. 4 Jednak lepiej było pójść do niej. Tam było oczywiście zupełnie inaczej: urocze dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Guynemer, z oknami wychodzącymi na Ogród Luksemburski. Olga należała do tych przemiłych Rosjan, którzy przez lata pobierania nauk nabrali podziwu dla pewnego wizerunku Francji - jej galanterii, gastronomii, literatury i tak dalej - a później nieustająco narzekali, że w rzeczywistości kraj ten tak słabo spełnia ich oczekiwania. Często uważa się, że Rosjanie przeprowadzili wielką rewolucję, która pozwoliła im wyzwolić się spod władzy komunizmu, tylko po to, aby móc konsumować McDonaldy i filmy z Tomem Cruisem; to poniekąd prawda, ale u niektórych spośród nich istniało również pragnienie degustowania pouilly-fuissé i zwiedzania Sainte-Chapelle. Dzięki swemu poziomowi wykształcenia i kultury Olga należała do tej elity. Jej ojciec, biolog pracujący na moskiewskim uniwersytecie, specjalizował się w owadach; pewien gatunek syberyjskiego motyla został nawet nazwany jego imieniem. Ani on sam, ani jego rodzina nie skorzystali z wielkiego podziału łupów, jaki nastąpił w momencie upadku imperium, choć zarazem nie popadli w nędzę; uniwersytet, na którym pracował, utrzymał przyzwoite dotacje i po kilku niepewnych latach rodzina Olgi ustabilizowała swój status klasy średniej, lecz to, że Olga mogła żyć w Paryżu na wysokiej stopie, wynajmować dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Guynemer i nosić markowe ciuchy, zawdzięczała wyłącznie swoim zarobkom u Michelina. Kiedy zostali kochankami, dość szybko ustanowił się między nimi pewien rytm. Rano Jed wychodził z mieszkania razem z Olgą. Ona wsiadała do swojego mini park lane'a i jechała do biura przy alei de la Grandę Armee, on udawał się metrem do pracowni na bulwarze de l'Hópital. Wracał wieczorem, zazwyczaj trochę wcześniej od niej. Sporo wychodzili. Olga, mieszkająca w Paryżu od dwóch lat, z łatwością zbudowała gęstą sieć relacji towarzyskich. W ramach swojej działalności zawodowej utrzymywała kontakty z prasą i mediami, choć w branżach mało glamour, czyli w kronice turystycznej i gastronomicznej. Zresztą kobieta jej urody wszędzie mogła znaleźć wejścia i zostałaby przyjęta w dowolnych kręgach. Można się było nawet dziwić, że w momencie spotkania Jeda nie miała stałego kochanka; jeszcze dziwniejsze było to, że jej wybór padł właśnie na niego. Bez wątpienia mógł uchodzić za ładnego chłopca, ale był raczej niski i drobny, co zazwyczaj nie gwarantowało powodzenia u kobiet; od kilku lat powracała moda na dobrych w łóżku samców; prawdę mówiąc, nie była to kwestia zmiany mody, a raczej powrotu do podstawowych wartości natury i pociągu seksualnego w najbardziej elementarnym i brutalnym wydaniu; epoka anorektycznych modelek również definitywnie minęła, a kobiety o przesadnie bujnej urodzie interesowały już tylko nielicznych Afrykanów i osobników o perwersyjnych gustach; trzecie tysiąclecie po paru niezbyt silnych wahnięciach - powracało do kultu najprostszych, sprawdzonych modeli: uroda wyrażająca się u kobiety harmonią kształtów, a u mężczyzny tężyzną fizyczną. Sytuacja ta nie była zbyt korzystna dla Jeda. Jego kariera artystyczna również nie przedstawiała się imponująco - tak naprawdę nawet nie był artystą, nigdy nie miał wystawy, nigdy nie ukazał się żaden artykuł omawiający jego prace i tłumaczący ich wagę dla świata; praktycznie pozostawał kompletnie nieznany. Tak, wybór Olgi był zaskakujący i Jed zapewne byłby nim zaskoczony, gdyby jego natura pozwalała mu odczuwać zaskoczenie tego typu sprawami czy choćby je dostrzegać. Jakkolwiek było, w ciągu kilku tygodni dostał zaproszenie na więcej wernisaży, premier i koktajli literackich niż przez wszystkie lata studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Szybko nauczył się właściwych zachowań. Nie było potrzeby wykazywać się błyskotliwością, najlepiej było milczeć, ale koniecznie słuchać swojego rozmówcy, słuchać go z powagą i empatią, od czasu do czasu wtrącając słówko: „Doprawdy?", świadczące o zainteresowaniu i zaskoczeniu, lub: „Oczywiście..." z odcieniem zrozumienia i aprobaty. Niewielki wzrost Jeda ułatwiał mu przyjęcie postawy poddańczej, wysoko cenionej przez działaczy kulturalnych prawdę mówiąc, nie tylko przez nich. W sumie było to środowisko łatwo dostępne, zapewne jak wszystkie inne środowiska, a uprzejma neutralność Jeda i jego milczenie na temat własnych dzieł dobrze mu służyły, sprawiając wrażenie zresztą uzasadnione - że jest artystą poważnym, który naprawdę pracuje. Krążąc wśród ludzi w grzecznej obojętności, Jed bezwiednie przyjął postawę groovera, która swego czasu stała się źródłem sukcesu Andy'ego Warhola, zabarwiając ją zarazem odcieniem powagi - natychmiast interpretowanej jako powaga zaangażowana, obywatelska - która pięćdziesiąt lat później miała się stać obowiązkowa. Pewnego listopadowego wieczoru, przy okazji jakiejś tam nagrody literackiej, został nawet przedstawiony słynnemu Frédéricowi Beigbederowi{9}, będącemu u szczytu medialnej sławy. Pisarz i publicysta, po długich całusach składanych Oldze (ale w sposób tak ostentacyjny, tak teatralny, że aż niewinny, tak wyraźna w nim była intencja gry), obrócił zaintrygowany wzrok w stronę Jeda, zanim przechwyciła go znana z tabloidów aktorka porno, która właśnie opublikowała książkę ze swoimi rozmowami z tybetańskim mnichem. Nie przestając przytakiwać dawnej gwieździe porno, Beigbeder rzucał przelotne spojrzenia na Jeda, jakby prosząc go, by nie znikał w tłumie gęstniejącym w miarę znikania słonych paluszków. Autor „Au secours pardon” był bardzo chudy i nosił rzadką brodę, wyraźnie starając się upodobnić do typowego bohatera rosyjskich powieści. Wreszcie dziewczyną zajął się jakiś wysoki, rozlazły, półtłusty facet o półdługich włosach, półinteligent a półidiota, który bodajże pracował w wydawnictwie Grasset, i Beigbederowi udało się wyswobodzić. Olga stała parę metrów dalej, jak zwykle otoczona kręgiem adorujących ją mężczyzn. - A więc to pan? - zapytał Jeda, patrząc mu prosto w oczy z niepokojącą intensywnością; naprawdę do złudzenia przypominał bohatera rosyjskich powieści typu Razumichin, wieczny student. Błysk w jego oczach zapewne więcej zawdzięczał kokainie niż religijnej żarliwości, ale-zastanawiał się Jed - czy faktycznie stanowi to jakąkolwiek różnicę? - To pan ją zdobył? - zapytał Beigbeder z rosnącą intensywnością. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Jed milczał. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że sypia z jedną z pięciu najpiękniejszych kobiet Paryża? Jego głos nabrał tonów poważnych, profesjonalnych; najwyraźniej znał pozostałe cztery. Na to również Jed nie potrafił odpowiedzieć. No bo co można odpowiadać na pytania o sprawy ludzkie? Beigbeder westchnął, nagle znużony, a Jed pomyślał, że rozmowa stanie się teraz łatwiejsza, że będzie mógł jak zwykle słuchać, milcząco przytakując koncepcjom i anegdotom roztaczanym przez rozmówcę, ale tak się nie stało. Beigbeder był nim naprawdę zainteresowany, chciał czegoś się o nim dowiedzieć, co już samo w sobie było niezwykłe, gdyż Beigbeder należał do najbardziej obleganych celebrytów Paryża; otaczający ich ludzie zaczynali obracać w ich kierunku wzrok, pewnie wyciągać jakieś wnioski. Jed najpierw próbował się wykręcić, mówiąc, że zajmuje się fotografią, ale Beigbeder chciał wiedzieć więcej: jakim gatunkiem fotografii? Odpowiedź kompletnie go zaskoczyła: znał fotografów reklam, fotografów mody, nawet paru fotografów wojennych (chociaż spotykał ich zazwyczaj w roli paparazzich, czym raczej się nie chwalili, gdyż w środowisku uważano, że robienie zdjęć cycków Pameli Anderson to zajęcie mniej szlachetne niż fotografowanie porozrzucanych szczątków libańskiego kamikadze, chociaż w obu wypadkach używa się tych samych obiektywów, a wymagania techniczne są niemal identyczne: trudno uniknąć drżenia ręki w momencie naciskania migawki i nawet maksymalne otwarcie przesłony wymaga dobrego światła - oto problemy, jakie wiążą się z używaniem teleobiektywu), natomiast człowiek fotografujący mapy drogowe, no nie, to coś nowego. Plącząc się nieco, Jed w końcu wydusił z siebie, że no tak, w pewnym sensie można go nazwać artystą. - Ha, ha, ha!... - ryknął pisarz nieco przesadnym śmiechem, na co kilka osób, między innymi Olga, obróciło się w ich kierunku. - Jasne, oczywiście, trzeba być artystą! Literatura to kompletnie poroniony pomysł! Żeby sypiać z najpiękniejszymi kobietami, trzeba być artystą! Ja też chcę być ar-tys-tą! Zupełnie nieoczekiwanie rozłożył szeroko ramiona i zaintonował, bardzo głośno i prawie nie fałszując, kuplet z „Bluesa businessmana”: - Chciałbym być artystą, Ze świata nędzę zmy-y-y-ć, Zostać anarchistą I jak milioner ży-y-y-ć! Kieliszek wódki drżał mu w dłoni. Połowa sali patrzyła w ich kierunku. Opuścił ramiona, zgaszonym głosem dodał: - Słowa: Luc Plamondon{10}, muzyka: Michel Berger{11} - i wybuchnął płaczem. Dobrze ci poszło z Frederikiem... - powiedziała Olga, gdy wracali na piechotę bulwarem Saint-Germain. - Owszem - odparł Jed nieco niepewnie. Wśród swoich młodzieńczych lektur w gimnazjum u jezuitów przerabiał realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego wieku, w których zdarza się, że młodzi ambitni ludzie robią karierę dzięki kobiecie; zdziwiło go jednak, że sam znalazł się w podobnej sytuacji; prawdę mówiąc, owe realistyczne powieści francuskie z dziewiętnastego wieku wyleciały mu z pamięci, od kilku lat czytał wyłącznie kryminały Agathy Christie, a właściwie tylko te, w których występował Hercule Poirot, co w obecnych okolicznościach nie na wiele mogło mu się przydać. Wreszcie był wy lansowany i Olga bez szczególnego trudu przekonała swojego dyrektora do zorganizowania pierwszej wystawy Jeda w należącej do firmy sali przy alei Breteuil. Poszedł obejrzeć pomieszczenie, przestronne, ale dość smętne, o ścianach i posadzce z szarego betonu; ta surowość nawet mu się spodobała. Nie sugerował żadnych zmian, tylko poprosił o postawienie przy wejściu dodatkowej planszy. Wydał natomiast bardzo precyzyjne instrukcje dotyczące oświetlenia i raz w tygodniu chodził sprawdzać, czy są dokładnie realizowane. Datę wernisażu wyznaczono - dość rozsądnie - na dwudziestego ósmego stycznia, co krytykom zostawiało czas na powrót z wakacji zimowych i przygotowanie dalszych planów. Na bufet przeznaczono całkiem przyzwoite pieniądze. Dla Jeda pierwszym prawdziwym zaskoczeniem była attachée de presse; hołdując stereotypom, wyobrażał sobie, że na tym stanowisku pracuj ą tylko laski, i zdziwił się, gdy zobaczył zbolałą, chudą, prawie garbatą pannicę o zgoła niestosownym imieniu Marylin, na dodatek zapewne neurotyczkę: podczas ich pierwszej rozmowy przez cały czas nakręcała sobie długie czarne włosy na palec, robiła z nich kołtuny nie do rozczesania, po czym jednym ruchem wyrywała całe pasemko. Z nosa jej bez przerwy ciekło; w wielkiej torbie rozmiarami przypominającej siatkę na zakupy miała kilkanaście opakowań chusteczek higienicznych, co prawdopodobnie odpowiadało jej dziennemu zużyciu. Spotkali się w biurze u Olgi; przykro było patrzeć na tę piękność o budzących najwyższe pożądanie kształtach obok tamtej nieszczęsnej dziewczyniny, której pochwy prawdopodobnie nikt nigdy nie próbował odwiedzić. Przez chwilę Jed zastanawiał się, czy Olga nie dokonała wyboru właśnie ze względu na jej szpetotę, aby uniknąć jakiejkolwiek rywalki w najbliższym otoczeniu. Ale nie, na pewno nie, była zbyt świadoma własnej urody i rozumna, aby mieć poczucie rywalizacji czy konkurencji, skoro obiektywnie nic nie zagrażało jej przewadze - zresztą w życiu rzeczywistym nigdy się to nie przytrafiało, choć zdarzało się, że zazdrościła Kate Moss kości policzkowych lub Naomi Campbell tyłka, ale tylko przelotnie, podczas transmisji z pokazów mody na M6. Jeśli Olga wybrała Marylin, to wyłącznie dlatego, że cieszyła się opinią znakomitej attachée de presse, zapewne najlepszej w dziedzinie sztuki współczesnej, przynajmniej na rynku francuskim. Jestem szczęśliwa, że mogę pracować przy tym projekcie... - oznajmiła Marylin zbolałym głosem. - Głęboko szczęśliwa. Olga kurczyła się jak mogła, usiłując zejść do jej wzrostu; czuła się bardzo niezręcznie, aż wreszcie skierowała ich do małej sali konferencyjnej obok swego biura. - Dam wam popracować... - powiedziała i z ulgą znikła. Marylin wyciągnęła terminarz formatu 21 x 29,7 cm i dwa opakowania chusteczek. - Najpierw poszłam na geografię. Potem zwekslowałam na geografię człowieka. A teraz zajmuję się po prostu człowiekiem. No, o ile to, czym się zajmuję, można nazwać istotami ludzkimi - poprawiła się. W pierwszej kolejności chciała wiedzieć, czy wśród tytułów prasy pisanej ma jakieś ulubione. Szczerze mówiąc, Jed nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek w życiu kupił jakąś gazetę lub czasopismo. Lubił telewizję, zwłaszcza rano, kiedy można było klikać po kanałach, przeskakując od kreskówek do magazynów giełdowych; czasami, jeśli jakiś temat szczególnie go zaciekawił, wchodził do internetu, lecz prasa drukowana wydawała mu się dziwacznym przeżytkiem, w bliskiej perspektywie skazanym na zagładę, którego roli kompletnie nie pojmował. - Okej - skomentowała Marylin z rezerwą. - Mogę chyba uznać, że dostałam carte blanche. 5 Faktycznie, dostała carte blanche i spożytkowała ją najlepiej, jak umiała. Kiedy w dniu wernisażu weszli do sali przy alei Breteuil, Olga przeżyła szok. - Ile ludzi... - powiedziała w końcu, wyraźnie pod wrażeniem. - Owszem, trochę ich tu przyszło - potwierdziła Marylin z cichą satysfakcją, w której pobrzmiewała szczypta pretensji. Było koło stu osób, lecz jej chodziło o to, czy przyszli ludzie ważni; jak to jednak ocenić? Jedyną osobą, którą Jed znał z widzenia, był Patrick Forestier{12}, bezpośredni przełożony Olgi, a zarazem dyrektor do spraw komunikacji Michelin France, typowy technokrata, który najwyraźniej usiłował ubrać się w stylu artystycznym, przez trzy godziny przeglądając całą swoją garderobę i decydując się w końcu na jeden z tych co zwykle szarych garniturów, tyle że bez krawata. Wejście do sali przegradzała wielka plansza z dwumetrowymi przejściami po obu stronach, gdzie Jed wywiesił dwa fotogramy jeden obok drugiego: zdjęcie satelitarne zrobione w pobliżu szczytu Grand Ballon pod Guebwiller oraz powiększenie mapy „Michelin Departamenty" z tego samego miejsca. Kontrast był uderzający: na ujęciu satelitarnym widać było tylko mniej lub bardziej jednolitą zieloną plamę z rozsianymi gdzieniegdzie niewyraźnymi niebieskimi kropkami, natomiast na mapie pojawiała się fascynująca plątanina dróg lokalnych, szlaków krajobrazowych, punktów widokowych, lasów, jezior i przełęczy. Nad oboma fotogramami widniał, wypisany wielkimi czarnymi literami, tytuł wystawy: MAPA JEST BARDZIEJ INTERESUJĄCA OD TERYTORIUM. W samej sali na wielkich ruchomych panelach Jed powiesił około trzydziestu powiększeń map „Michelin Departamenty" z najbardziej różnorodnych stref geograficznych, od obszarów wysokogórskich po wybrzeże Bretanii, od lesistych krajobrazów nad kanałem La Manche po łany zbóż w Eure-et-Loir. Marylin, której Olga i Jed nie odstępowali na krok, zatrzymała się przy wejściu, obserwując tłum dziennikarzy, osobistości i krytyków, niczym drapieżnik śledzący stado antylop u wodopoju. - Przyszła Pepita Bourguignon{13} - powiedziała w końcu, parskając krótkim śmieszkiem. - Bourguignon? - zainteresował się Jed. - Krytyk sztuki z „Le Monde". Ledwo się powstrzymał przed idiotycznym powtórzeniem: „Le Monde"?, zanim sobie uświadomił, że chodzi o gazetę, i postanowił, że w miarę możności przez resztę wieczoru zachowa milczenie. Opuściwszy Marylin, zaczął przechadzać się spokojnie między fotogramami, przez nikogo nie rozpoznawany jako artysta, nawet nie starając się słuchać komentarzy. Miał wrażenie, że w porównaniu z innymi wernisażami szmer rozmów jest mniej ożywiony; ludzie byli skoncentrowani, niemal nabożnie skupieni, wielu oglądało wystawione dzieła, co zapewne było dobrym znakiem. Patrick Forestier jako jeden z niewielu zachowywał się w sposób hałaśliwy i ekspansywny: z kieliszkiem szampana w ręku kręcił się wokół siebie, aby powiększyć otaczające go audytorium, głośno sobie gratulując „końca nieporozumień między firmą Michelin a światem sztuki". Trzy dni później Marylin wkroczyła do sali konferencyjnej obok biura Olgi, gdzie Jed zasiadł w oczekiwaniu na reakcje. Wyciągnęła z torby pudełko chusteczek higienicznych i najnowszy numer „Le Monde". - Nie czytał pan? - wykrzyknęła tonem mogącym u niej wskazywać na podniecenie. - Dobrze więc zrobiłam, że tu przyszłam. Artykuł, podpisany przez Patricka Kéchichiana{14}, na całą szpaltę, z piękną kolorową reprodukcją zdjęcia mapy departamentu Lot w Dordonii, był entuzjastyczny. Od samego początku utożsamiał punkt widzenia mapy - lub zdjęcia satelitarnego - z punktem widzenia Boga. „Z głębokim spokojem wielkich rewolucjonistów - pisał autor - artysta, całkiem młody człowiek, od pierwszego dzieła, przez które pozwala nam wejść do swego świata, odcina się od naturalistycznej, neopogańskiej wizji, poprzez którą nasi współcześni starają się odnaleźć wizerunek Tego, który jest nieobecny. Nie bez zuchwałej śmiałości przyjmuje punkt widzenia Boga współuczestniczącego u boku człowieka w (re)konstrukcji świata". Dalej pisał o samych dziełach, wykazując się zdumiewającą znajomością technik fotograficznych, po czym podsumowywał: „Jed Martin dokonał wyboru między mistycznym połączeniem ze światem a racjonalną teologią. Być może jako pierwszy w sztuce Zachodu od czasu wielkich artystów Renésansu, od nocnych widzeń Hildegardy z Bingen preferuje trudne, a zarazem jasne konstrukcje «niemego wołu», jak jej współwyznawcy z uniwersytetu kolońskiego mieli zwyczaj nazywać świętego Tomasza z Akwinu. Choć wybór taki może oczywiście budzić wątpliwości, wielkość wizji, jaka zeń wynika - już nie. Tak więc nowy sezon artystyczny rozpoczyna się pod znakomitymi auspicjami". - Niegłupio pisze - powiedział Jed. Marylin spojrzała na niego z oburzeniem. - Ten artykuł jest niesamowity! - odparła surowo. - Cóż, to dość niezwykłe, że napisał go Kéchichian, zazwyczaj zajmuje się tylko książkami. A przecież Pepita Bourguignon była na wernisażu... - Przez parę sekund milczała zakłopotana, po czym stanowczo zakończyła: - Tak czy owak, wolę pełną szpaltę Kéchichiana od notki Pepity. - A teraz co? - Teraz dopiero się zacznie. Będzie coraz więcej artykułów. Tego samego wieczoru poszli oblać wydarzenie w Chez Anthony et Georges. - Dużo się o panu mówi... - szepnął Georges, pomagając Oldze zdjąć płaszcz. Restauracje kochają celebrytów, z najwyższą uwagą śledzą kronikę kulturalną i towarzyską, wiedzą, że obecność znanych ludzi zwiększa ich atrakcyjność dla prymitywów z kasą, wśród których przede wszystkim poszukują klienteli, celebryci zaś kochają restauracje; między restauracjami a celebrytami w naturalny sposób powstaje coś w rodzaju symbiozy. Jed, jako całkiem świeży minicelebryta, bez trudu przyjął postawę skromnego dystansu, jaka przynależała jego nowemu statusowi, co Georges, ekspert w dziedzinie początkujących celebrytów, pochwalił aprobującym spojrzeniem. Tego wieczoru w restauracji nie było wielu gości, tylko jakaś koreańska para, która dość szybko wyszła. Olga zdecydowała się na gazpacho z rukolą i homara z purée z ignamów, a Jed na leciutko podsmażone małże świętego Jakuba i suflet z flądry z kminkiem i musem z gruszki. Przy deserze podszedł do nich Anthony, w fartuchu kucharskim na biodrach, z butelką armaniaku Castarède 1905. - Na koszt firmy - oznajmił zdyszanym tonem i napełnił kieliszki. Według Rothensteina i Bowlesa ten właśnie rocznik zachwycał pełnym, szlachetnym i bogatym smakiem. Finisz, o aromacie suszonej śliwki i madery, był typowy dla dojrzałej nalewki, długo trzymał się na języku, pozostawiając po sobie smak dobrze wyprawionej skóry. Od ich ostatniej wizyty Anthony nieco przytył, co zapewne było nieuniknione - z wiekiem zmniejsza się ilość testosteronu, a wskaźnik tkanki tłuszczowej przyrasta; Anthony zbliżał się do wieku krytycznego. Olga długo i z zachwytem napawała się zapachem alkoholu, zanim zwilżyła nim usta; znakomicie przystosowała się do Francji, aż trudno było uwierzyć, że dorastała w mieszkaniu kwaterunkowym na przedmieściach Moskwy. - Jak to się dzieje, że prawie wszyscy nowi kucharze - zapytała po pierwszym łyku - mam na myśli tych, o których jest głośno, są homoseksualistami? - Ha! - Anthony przeciągnął się zmysłowo na krześle, omiatając salę zachwyconym wzrokiem. - To jest, moja kochana, prawdziwy sekret, homoseksualiści zawsze, od samego początku u-wiel-bia-li kuchnię, ale nikt o tym nie mówił, absolutnie nikt. Oczywiście trzy gwiazdki Franka Pichona{15} zrobiły swoje. Fakt, że kucharz transseksualista może dostać trzy gwiazdki u Michelina, to był naprawdę mocny sygnał. - Pociągnął łyk, pogrążając się we wspomnieniach. - No i, rzecz jasna - podjął z niezwykłym ożywieniem - prawdziwa bomba, od której wszystko się zaczęło: coming out Jeana-Pierre’a Pernauta{16}! - Faktycznie, coming out Jeana-Pierre’a Pernauta był niesamowity - przyznał niechętnie Georges. - Ale wiesz, Tony - ciągnął syczącym, agresywnym głosem w sumie to nie społeczeństwo odrzucało homoseksualnych kucharzy, ale homoseksualiści nie akceptowali siebie jako kucharzy. Sam zobacz, w „Têtu"{17} nie ukazał się o nas ani jeden artykuł, cisza, dopiero „Le Parisien"{18} po raz pierwszy wspomniał o naszej restauracji. W tradycyjnym środowisku gejów kariera w gastronomii nigdy nie uchodziła za dostatecznie glamour. Dla nich to było mamuśkowate, dokładnie tak, mamuśkowate! Jed nagle zrozumiał, że ewidentna niechęć Georges'a, wyraźnie tęskniącego za epoką skór i łańcuchów sprzed czasów kulinarnych, jest skierowana również pod adresem rosnących wałeczków Anthonyego i że w sumie lepiej zmienić temat. Zręcznie nawiązał do coming outu Jeana-Pierre'a Pernauta, niezwykle głośnej, bulwersującej sprawy; sam jako telewidz przeżył wówczas szok, wypowiedziane na żywo przed kamerami France 2 zdanie: „Tak, to prawda, kocham Davida" pozostawało w jego oczach jednym z wielkich momentów telewizji pierwszej dekady nowego wieku; w tej kwestii wszyscy szybko się zgodzili, a Anthony nalał jeszcze po kieliszku armaniaku. - Osobiście określam się przede wszystkim jako telewidz! - rzucił Jed namiętnym tonem, czym zasłużył na zaskoczone spojrzenie Olgi. 6 Miesiąc później do biura przyszła Marylin z torbą jeszcze bardziej wyładowaną niż zwykle. Trzy razy wydmuchała nos, zanim położyła przed Jedem grubą teczkę spiętą gumkami. - Wycinki prasowe - oświadczyła, gdy Jed nie zareagował. Pustym wzrokiem patrzył na teczkę, nie otwierając jej. - I jak? - zapytał. - Znakomicie. Wszyscy chwalą. - Nie robiła wrażenia szczególnie zachwyconej. Mimo permanentnego zakatarzenia ta nieduża kobietka była wojowniczką, specjalistką od operacji komandoskich: kręciło ją uruchomienie czegoś nowego, uzyskanie pierwszego dużego artykułu, po którym sprawy toczyły się własnym rytmem, a ona ponownie zapadała w mdłą apatię. Mówiła coraz ciszej i Jed ledwo usłyszał jej następne słowa: - Tylko Pepita Bourguignon nie ruszyła palcem. - No dobrze - podsumowała po chwili ze smutkiem. - Miło się z panem pracowało. - Więcej się nie zobaczymy? - Jeśli będę panu potrzebna, oczywiście tak. Ma pan moją komórkę. Po czym pożegnała się i ruszyła w niewiadomym kierunku; wyglądało na to, że natychmiast idzie zaparzyć sobie ziółek i położyć się do łóżka. Wychodząc, obróciła się po raz ostatni i dodała zgaszonym głosem: - To był chyba jeden z największych sukcesów w moim życiu. Czytając wycinki, Jed zorientował się, że faktycznie krytycy są wyjątkowo jednomyślni w pochwałach. We współczesnych społeczeństwach zdarza się mimo zażartości, z jaką niektórzy dziennikarze tropią i identyfikują nowo powstające ruchy, a nawet, jeśli tylko to możliwe, próbują je tworzyć - że niektóre z tych ruchów powstają w sposób anarchiczny, na dziko, i prosperują, zanim zostaną nazwane; w rzeczywistości tak właśnie odbywa się to najczęściej, poczynając od masowego rozwoju internetu i towarzyszącego mu upadku mediów pisanych. Rosnący sukces kursów gastronomicznych w całej Francji, pojawianie się lokalnych konkursów, mających na celu nagradzanie nowych wyrobów wędliniarskich i serowarskich, masowy, nieubłagany rozwój pieszych wędrówek, a nawet coming out Jeana-Pierre'a Pernauta - wszystko to przyczyniało się do nowego zjawiska socjologicznego: po raz pierwszy od czasów Jeana Jacques'a Rousseau wieś stała się trendy. Do społeczeństwa francuskiego fakt ten zaczął docierać w sposób brutalny, za pośrednictwem głównych gazet i czasopism, w ciągu kilku tygodni po wernisażu wystawy Jeda. Mapy Michelin zaś, przedmiot utylitarny, doskonale niezauważalny, w ciągu tych kilku tygodni stały się najważniejszym narzędziem inicjacji w stosunku do tego, co dziennik „Libération" bezwstydnie miał nazwać „magią produktów regionalnych". Biuro Patricka Forestiera, którego okna wychodziły na Łuk Triumfalny, miało przemyślny układ modularny: przemieszczając kilka elementów, można było zorganizować tu konferencję, projekcję lub brunch, wszystko na dość niewielkiej powierzchni, jakieś siedemdziesiąt metrów kwadratowych; kuchenka mikrofalowa pozwalała na podgrzewanie dań; było tu nawet miejsce do spania. Przyjmując Jeda, Forestier zdecydował się na opcję „śniadania roboczego": na niskim stoliku stały soki owocowe, rogaliki i kawa. Przy powitaniu szeroko rozłożył ramiona; trudno było ukryć, że po prostu promienieje. - Byłem pewien... Od początku byłem pewien! - wykrzyknął, co według Olgi, która przed spotkaniem zrobiła Jedowi krótki briefing, było wymaganym minimum. - Teraz trzeba tylko umiejętnie to wykorzystać. - Jego ramiona wykonywały szybkie ruchy w poziomie, a Jed od razu zorientował się, że to imitacja rzutu piłką w rugby. - Niech pan siada. - Zajęli miejsca na kanapach otaczających stolik, Jed nalał sobie kawy. - We are a team - dodał zupełnie niepotrzebnie Forestier. - W ciągu ostatniego miesiąca sprzedaż naszych map wzrosła o siedemnaście procent - ciągnął. - Moglibyśmy, inni zapewne tak by zrobili, podwyższyć ceny, ale nie mamy takiego zamiaru. Pozostawił mu chwilę czasu na docenienie, jak szerokie horyzonty kierują tą decyzją handlową, po czym dodał: - Najbardziej zdumiewający jest fakt, że mamy nawet klientów na stare mapy Michelin, które świetnie się sprzedają na aukcjach internetowych. A jeszcze kilka tygodni temu wszystkie stare mapy szły na przemiał - dorzucił ponurym tonem. Pozwoliliśmy na roztrwonienie skarbów, z których wartości nikt w firmie nie zdawał sobie sprawy... do czasu pojawienia się pańskich znakomitych fotografii. Pogrążył się w smętnej medytacji nad tak głupio zmarnowanymi pieniędzmi, a może w ogóle nad niszczeniem wartości, ale szybko zebrał się w sobie. - Jeśli chodzi o pańskie... - przez chwilę szukał właściwego słowa - jeśli chodzi o pańskie dzieła, potrzebne jest mocne uderzenie! Gwałtownie wyprostował się na kanapie, a Jedowi przelotnie wydało się, że zaraz wskoczy obiema nogami na stolik i gestem Tarzana zacznie walić się pięściami po klatce piersiowej; zamrugał oczami, aby oddalić tę wizję. - Odbyłem długą rozmowę z panią Szeremojową, z którą jeśli dobrze rozumiem... - znowu usiłował dobrać słowa; to właśnie wada facetów po Ecole Polytechnique, są tańsi od absolwentów ENA, ale dłużej formułują myśli; wreszcie zdał sobie sprawę, że odszedł od tematu. - Krótko mówiąc, uznaliśmy, że bezpośrednia komercjalizacja przez nasze sieci sprzedaży jest nie do pomyślenia. W żadnym razie nie chcemy ograniczać pańskiej niezależności artystycznej. Wydaje mi się - ciągnął niepewnie - że zazwyczaj handel dziełami sztuki odbywa się za pośrednictwem galerii... - Nie jestem związany z żadną galerią. - Tak właśnie zrozumiałem. Wymyśliłem więc następujący układ. Moglibyśmy zająć się zaprojektowaniem strony internetowej, na której pan prezentowałby swoje prace i bezpośrednio wystawiał je na sprzedaż. Oczywiście strona byłaby zarejestrowana na pana, firma Michelin w ogóle by się na niej nie pojawiała. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pan sam będzie czuwać nad robieniem odbitek. Natomiast my moglibyśmy zapewnić logistykę i wysyłkę. - Zgadzam się. - Znakomicie, znakomicie. Myślę, że to idealna sytuacja typu win-win! wykrzyknął z entuzjazmem. - Sporządziłem projekt umowy, którą rzecz jasna pozwolę panu przestudiować. Jed wyszedł na długi, jasny korytarz; przez szklaną ścianę na końcu korytarza widać było Wielki Łuk La Défense, niebo lśniło cudownym zimowym błękitem i wyglądało niemal na sztuczne. Cyjan ftalowy, pomyślał przelotnie Jed. Szedł wolno, z namysłem, jakby poruszając się w świecie z waty; wiedział, że dotarł do nowego zakrętu życia. Drzwi biura Olgi były otwarte; uśmiechnęła się do niego. - No, dokładnie tak, jak mówiłaś - podsumował. 7 Studia Jeda miały charakter literacko-artystyczny; nigdy nie dały mu okazji zastanowić się nad podstawową tajemnicą kapitalizmu: kształtowaniem się cen. Jego wybór padł na papier Hahnemühle Canvas Fine Art, który cechował się znakomitym nasyceniem barw i bardzo dużą trwałością. Lecz przy tym papierze kalibrowanie kolorów było trudne i niestabilne, a drukarka Epson nie bardzo sobie radziła, postanowił więc ograniczyć się do dwudziestu odbitek każdego ujęcia. Jedna odbitka kosztowała go około trzydziestu euro; zdecydował, że na stronie internetowej będzie je proponować po dwieście euro za sztukę. Kiedy wrzucił pierwsze zdjęcie na stronę, powiększenie regionu Hazebrouck, cała seria wyczerpała się po niecałych trzech godzinach. Najwyraźniej cena nie była odpowiednia. Trochę po omacku po kilku tygodniach ustalił ją na dwa tysiące euro za format 40 x 60 cm. Teraz sprawa była jasna: znał swoją cenę rynkową. W Paryżu zaczynała się wiosna; bez szczególnej premedytacji Jed zbliżał się do wygodnego dobrobytu. W kwietniu ze zdziwieniem stwierdzili, że miesięczne dochody Jeda przekroczyły dochody Olgi. W tym roku długie weekendy majowe były wyjątkowo liczne: pierwszy maja wypadał w czwartek, ósmy podobnie, potem jak zwykle było Święto Wniebowstąpienia, a wszystko kończyło się długim weekendem Zielonych Świątek. Wyszedł nowy katalog sieci French Touch. Olga nadzorowała jego redakcję, poprawiając niektóre teksty hotelarzy, zwłaszcza dobierając zdjęcia i każąc je zrobić na nowo, jeśli tych proponowanych przez hotel nie uważała za dość atrakcyjne. Zmierzch zapadał nad Ogrodem Luksemburskim, było ciepło; siedzieli na balkonie, z oddali dochodziły ostatnie krzyki dzieci, wkrótce dozorcy mieli zamykać bramy na noc. W sumie z Francji Olga zna tylko Paryż, pomyślał Jed, przeglądając katalog; on zresztą też niewiele więcej. W przewodniku Francja wyglądała jak jakaś czarodziejska kraina, zdumiewająco różnorodna mozaika cudownych zakątków, usianych zamkami i dworkami, a w każdym z tych zakątków można było cieszyć się pełnią życia. - Chciałabyś wyjechać na weekend? - zapytał, odkładając katalog. - Do jednego z hoteli opisanych w przewodniku... - O tak, świetny pomysł. - Zastanowiła się przez parę sekund. - Ale incognito. Nie mówiąc, że pracuję u Michelina. I bez tego, pomyślał Jed, możemy się spodziewać wyjątkowego przyjęcia ze strony hotelarzy: para młodych, bogatych ludzi z miasta, bez dzieci, raczej atrakcyjnych z estetycznego punktu widzenia, jeszcze na pierwszym etapie swej historii miłosnej, a więc gotowych do zachwytu nad wszystkim w nadziei zgromadzenia zapasu pięknych wspomnień, które posłużą w trudnych latach, może nawet pozwolą przetrwać kryzys związku - dla każdego hotelarza lub restauratora stanowili archetyp idealnych klientów. Dokąd chcesz najpierw pojechać? Po chwili zastanowienia Jed zdał sobie sprawę, że pytanie wcale nie należy do łatwych. Wiedział, że we Francji jest wiele interesujących regionów. Może faktycznie Francja jest cudownym krajem, przynajmniej z punktu widzenia turysty, pomyślał. - Zacznijmy od Masywu Centralnego - podjął w końcu decyzję. - Idealne miejsce dla ciebie. Może to nie jest to, co ten kraj ma najlepszego, ale moim zdaniem to bardzo francuski region, a w każdym razie nie przypomina niczego poza Francją. Olga zaczęła kartkować przewodnik, pokazała Jedowi jakiś hotel. Zmarszczył brwi. - Źle dobrane okiennice. Przy ścianach z szarego kamienia wstawiłbym okiennice brązowe lub czerwone, ostatecznie zielone, ale w żadnym razie niebieskie. - Zagłębił się w opis hotelu i jego zakłopotanie jeszcze wzrosło. - A cóż to za galimatias? „W samym sercu regionu Cantal skrzyżowanego z Południem, gdzie tradycja rymuje się z luzem, a wolność z szacunkiem...". Wolność i szacunek, to się wcale nie rymuje! Olga wyjęła mu przewodnik z rąk. - A, rozumiem! „Martine i Omar pozwolą ci odkryć autentyczne dania i wina..."; wyszła za Araba, stąd ten szacunek. - Może być niezłe, zwłaszcza jeśli on jest Marokańczykiem. Marokańskie żarcie jest cholernie smaczne. Może robią kuchnię typu fusion, francusko-marokańską, pastilla z foie gras, coś w tym rodzaju. - Aha - powiedziała Olga bez przekonania. - Ale ja jestem turystką i szukam czegoś autentycznie francuskiego. Kuchnia francusko-marokańską czy francuskowietnam-ska może pasować do modnej knajpy nad kanałem Saint-Martin, ale na pewno nie do małego hoteliku w Cantal. Chyba nawet usunę go z przewodnika... Nie zrobiła tego, ale rozmowa dała jej do myślenia; parę dni później zaproponowała przełożonym, żeby przeprowadzić badanie statystyczne na temat dań faktycznie zamawianych w hotelach należących do sieci. Wyniki badania pojawiły się pół roku później i potwierdziły jej pierwotną intuicję. Kuchnia kreatywna i azjatycka były powszechnie odrzucane. Kuchnię Afryki Północnej ceniono jedynie na południu i Korsyce. Niezależnie od regionu w restauracjach mających wizerunek „tradycyjnych" przychody były o sześćdziesiąt trzy procent wyższe od średniej. Wędliny i sery należały do pewniaków, jednak zwłaszcza dania z mięsa dziwnych zwierząt, budzących skojarzenia nie tylko francuskie, ale też regionalne, takich jak gołąb, ślimak lub minóg, cieszyły się rekordowym powodzeniem. Dyrektor segmentu kuchni luksusowej i średniej, który opracował podsumowanie raportu, stwierdzał bez ogródek: „Zapewne popełniliśmy błąd, koncentrując się na gustach klienteli anglosaskiej, poszukującej doświadczeń gastronomicznych typu light, w których smak łączy się z bezpieczeństwem sanitarnym, domagającej się pasteryzacji i przestrzegania łańcucha zimna. W rzeczywistości klientela ta nie istnieje: turyści amerykańscy nigdy nie przyjeżdżali masowo do Francji, a liczba Anglików systematycznie spada; świat anglosaski jest źródłem zaledwie 4,3 procent naszych obrotów. Natomiast klienci nowi, realni, pochodzący z krajów młodszych i bardziej prymitywnych, w których normy sanitarne istnieją od niedawna i nie są zbyt rygorystycznie przestrzegane, podczas swego pobytu we Francji poszukują doświadczeń typu vintage, a nawet hardcore; tylko restauracje, które są w stanie dostosować się do tych nowych wymogów, zasługują na miejsce w naszym przewodniku". 8 Przez kilka tygodni wiedli szczęśliwy żywot (choć nie było to, bo i nie mogło być, gwałtowne, gorączkowe szczęście młodych; wykluczone, żeby w czasie weekendu bzykali się jak króliczki czy uprawiali inne erotyczne szaleństwa; było to raczej - w ich wieku takie rzeczy potrafią jeszcze bawić - przygotowanie do szczęścia epikurejskiego, spokojnego, wyrafinowanego, pozbawionego snobizmu, jakie społeczeństwa zachodnie proponują przedstawicielom klas średnich i wyższych w kwiecie wieku). Przywykli do nieco teatralnego tonu, jakim kelnerzy wielogwiazdkowych restauracji anonsują zestaw zakąsek i innych drobiazgów „otwierających apetyt", do deklamatorskiej i gładkiej maniery, z jaką wykrzykują: „Ach, jaki znakomity wybór!" przy każdym kolejnym daniu, co za każdym razem przypominało Jedowi okrzyk „Miłej mszy!", jaki im rzucił młody księżulek, pulchny i prawdopodobnie socjalizujący, gdy pod wpływem niezrozumiałego impulsu weszli z Geneviève do kościoła Nôtre-Dame-des-Champs podczas porannej niedzielnej mszy zaraz po tym, jak skończyli się kochać w kawalerce, którą wówczas wynajmowała na bulwarze Montparnasse. Wielokrotnie myślał o tym księdzu, z wyglądu przypominającym nieco François Hollande'a{19}, który jednak, w przeciwieństwie do lidera politycznego, na chwałę Boga uczynił z siebie eunucha. Wiele lat później, kiedy zabrał się za serię „prostych zawodów", Jed parokrotnie myślał o zrobieniu portretu jednego z tych mężczyzn, czystych i oddanych, coraz mniej licznych, którzy przemierzali ulice miast, przynosząc ludziom pociechę swej wiary. Nic z tego jednak nie wyszło, nie udało mu się nawet ogarnąć tematu. Będący spadkobiercami tysiącletniej tradycji duchowej, której tak naprawdę nikt już nie rozumiał, niegdyś na szczytach hierarchii społecznej, księża - po straszliwie długich i trudnych studiach, wymagających opanowania łaciny, prawa kanonicznego, teologii i wielu innych niemal niezrozumiałych dziedzin - zostali obecnie skazani na życie w nędznych warunkach materialnych, jak inni ludzie jeździli metrem, krążąc między kółkiem studiowania Ewangelii a salą katechetyczną, co rano odprawiając mszę dla nielicznej, starzejącej się gromadki wiernych; wszelkie przyjemności zmysłowe były im zakazane, nawet elementarna radość z życia rodzinnego, a jednak z tytułu pełnionej funkcji musieli dzień po dniu okazywać niewzruszony optymizm. Wszystkie obrazy Jeda Martina, jak mieli w przyszłości zauważyć historycy sztuki, przedstawiały kobiety lub mężczyzn wykonujących swój zawód w duchu dobrej woli, ale wyrażały tę dobrą wolę w wersji rozumnej, w której podporządkowanie wymogom zawodowym gwarantowało jakąś rekompensatę, będącą w różnych proporcjach mieszaniną satysfakcji finansowej i spełnienia miłości własnej. Pokorni i biedni, przez wszystkich pogardzani, skazani na wszelkie niedogodności życia w mieście bez żadnych przyjemności, jakie ono oferuje, młodzi księża-w oczach tych, którzy nie podzielali ich wiary - stanowili temat irytujący i niepojęty. Natomiast przewodnik sieci French Touch proponował ograniczoną, ale pewną gamę przyjemności. Można było podzielać satysfakcję właściciela La Marmotte Rieuse, który na końcu notki umieścił pełne zadowolenia i pewności siebie zdanie: „Przestronne pokoje z tarasami (wanny z jacuzzi), urzekająca karta dań, na śniadanie dziesięć rodzajów konfitur własnego wyrobu: oto hotel, którego uroków nie sposób nie docenić". Można było dać się uwieść poetyckiej prozie właściciela Carpe Diem, który następującymi słowami przedstawiał pobyt w swoim hotelu: „Uśmiech zaprowadzi cię z ogrodu (roślinność śródziemnomorska) do apartamentu, który wstrząśnie twymi zmysłami. Zamknij oczy i zachowaj w pamięci zapachy raju, strugi wody szemrzące w hammamie z białego marmuru, które pozwolą ci zrozumieć prawdę oczywistą: tutaj życie jest piękne". W imponującym otoczeniu zamku rodziny Bourbon-Busset, której potomkowie elegancko podtrzymywali sztukę przyjmowania gości, można było podziwiać wzruszające pamiątki (zapewne wzruszające dla rodziny Bourbon-Busset) z czasów wypraw krzyżowych, a niektóre pokoje były wyposażone w łóżka wodne. To zestawienie elementów dawnej Francji i tradycji regionalnych z hedonistycznym współczesnym wyposażeniem wywoływało niekiedy dość dziwaczne wrażenie, prawie bezguścia, lecz może, myślał Jed, takiej właśnie nieprawdopodobnej mieszanki poszukuje klientela sieci, a przynajmniej jej główny target. W każdym razie na poziomie faktów hotele w zasadzie dotrzymywały obietnic zawartych w notkach. W parku Château des Gorges du Haut-Cézallier miały żyć sarny, łanie i mały osiołek; osiołek owszem był. Spacerując po ogrodach L’Auberge Verticale, można było spotkać Miguela Santamayora, kucharza o nadzwyczajnej intuicji, który dokonywał „niezwykłej syntezy między tradycją a futuryzmem"; rzeczywiście, pojawiał się jakiś facet o wyglądzie guru, który szalał po kuchni, a po zaserwowaniu „symfonii warzyw i pór roku" podchodził do stolika i osobiście proponował jedno ze swoich ulubionych hawańskich cygar. Ostatni weekend, w Zielone Świątki, spędzili w zamku Vault-de-Lugny, wyjątkowej posiadłości, której wystawne pokoje wychodziły na czterdziestohektarowy park, w swym pierwotnym kształcie przypisywany Le Nôtre'owi. Według przewodnika tutejsza kuchnia stanowiła „sublimację dań regionalnych o nieskończonym bogactwie"; w sumie miała to być „jedna z najwspanialszych kwintesencji Francji". Tam właśnie przy poniedziałkowym śniadaniu Olga oznajmiła Jedowi, że z końcem miesiąca wraca do Rosji. Właśnie delektowała się konfiturą z poziomek, a ptaki, obojętne na wszelkie ludzkie dramaty, śpiewały w parku zaprojektowanym przez Le Nôtre'a. Kilka metrów od nich siedziała rodzina Chińczyków, objadająca się goframi i kiełbaskami. Kiełbaski na śniadanie wprowadzono do zamku Vault-de-Lugny, aby zaspokoić gusty anglosaskiej klienteli, przywiązanej do tradycji bogatego w białko, tłustego breakfastu; sprawa została poddana debacie na krótkim, acz znaczącym spotkaniu zarządu, na którym ta właśnie linia zaopatrzenia została zachowana pod wpływem gustów nowej klienteli chińskiej - jeszcze niepewnych, nie do końca określonych, ale wyraźnie skłaniających się ku kiełbaskom. Pozostałe tradycyjne hotele burgundzkie w tych samych latach doszły do podobnego wniosku; takim oto sposobem przedsiębiorstwo Kiełbaski i wędliny Martenot, działające w regionie od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, uniknęło bankructwa i pojawienia się w dziale Spraw Społecznych dziennika telewizyjnego na FR3. Jednakże Olga, jako dziewczyna nieszczególnie proteinowa, wolała konfiturę z poziomek; była przy tym coraz bardziej zdenerwowana, miała bowiem świadomość, że jej dalsze życie rozegra się właśnie tutaj, w najbliższych kilku minutach, a współczesnych mężczyzn tak trudno zrozumieć, może nie na początku, bo minispódniczki nadal robią swoje, ale później faceci stają się coraz bardziej dziwni. Michelin chciał wzmocnić swoją obecność w Rosji, która stanowiła jeden z priorytetowych kierunków jego rozwoju, jej pensja wzrośnie trzykrotnie, miała kierować ponad pięćdziesięcioma osobami, w żadnym razie nie mogła odmówić tego przeniesienia, w oczach dyrekcji generalnej taka odmowa byłaby nie tylko niezrozumiała, ale wręcz karalna, ostatecznie osoba na stanowisku kierowniczym ma nie tylko zobowiązania względem przedsiębiorstwa, ale również wobec siebie samej, powinna dbać i troszczyć się o swoją karierę jak Chrystus o Kościół lub żona o męża, a przynajmniej poświęcać swej karierze pewne minimum uwagi, bez którego pokazuje skonsternowanym zwierzchnikom, że nigdy nie będzie godna wyrosnąć ponad pozycję podrzędną. Jed uparcie milczał, grzebiąc łyżeczką w jajku na miękko i spoglądając na Olgę spode łba, jak karcone dziecko. - Możesz przyjechać do Rosji - powiedziała. - Kiedy tylko zechcesz. Była młoda, a raczej jeszcze młoda, wyobrażała sobie, że życie oferuje najróżniejsze możliwości, że z biegiem czasu relacje międzyludzkie mogą przechodzić przez kolejne, niekiedy sprzeczne z wcześniejszymi etapy. Podmuchy wiatru poruszały zasłonami w oknach wychodzących na park. Śpiew ptaków nagle się wzmógł, po czym ucichł. Chińczycy niezauważalnie znikli, jakby się zdematerializowali. Jed nadal milczał, po czym odłożył łyżeczkę. - Dużo czasu potrzebujesz na odpowiedź... - powiedziała. - Francuzik... - dodała z delikatnym wyrzutem. - Niezdecydowany Francuzik... 9 W niedzielę dwudziestego ósmego czerwca po południu Jed odprowadził Olgę na lotnisko Roissy. Czuł się nieswojo, coś mu mówiło, że powinien przeżywać śmiertelny smutek. Piękna pogoda nie sprzyjała jednak pojawieniu się stosownych uczuć. Mógłby przerwać ceremonię rozstania, rzucić się do stóp Olgi, błagać, żeby nie wsiadała do samolotu; zapewne zostałby wysłuchany. Ale co dalej? Szukać nowego mieszkania (umowa wynajmu mieszkania przy ulicy Guynemer wygasała z końcem miesiąca)? Anulować wyprowadzkę zaplanowaną na następny dzień? Dałoby się zrobić, problemy techniczne nie były zbyt duże. Jed nie był już młody; prawdę mówiąc, nigdy nie był młody, ale miał stosunkowo mało doświadczenia. Jeśli chodzi o istoty ludzkie, znał tylko swojego ojca, a i to nie najlepiej. Ta znajomość nie mogła natchnąć go nadmiernym optymizmem w kwestii stosunków międzyludzkich. Z jego obserwacji wynikało, że egzystencja ludzi obraca się wokół pracy, która zajmuje większą część życia i spełnia się w strukturach o różnych wymiarach. Po latach pracy rozpoczynał się okres krótszy, w którym rozwijały się różnego rodzaju patologie. Niektóre istoty ludzkie w najbardziej aktywnym okresie swego życia próbowały ponadto budować mikrostruktury zwane rodzinami, mające na celu reprodukcję gatunku, lecz próby te najczęściej kończyły się klapą z powodów związanych z „naturą czasu", myślał, popijając espresso ze swą kochanką (siedzieli sami w barku Segafredo; zresztą na lotnisku w ogóle ruch był dość niemrawy, gwar rozmów stłumiony, cisza zdawała się przynależeć do tego miejsca, jak do niektórych prywatnych klinik). Ale to było tylko złudzenie, ogólny mechanizm transportowania istot ludzkich, który odgrywa dzisiaj tak ważną rolę w spełnianiu indywidualnych losów, po prostu z lekka wyhamował przed kolejną falą wzmożonego ruchu w okresie wyjazdów wakacyjnych. Jeda kusiło jednak, aby widzieć w tym pewien dyskretny hołd, jaki maszyneria społeczna składała ich jakże szybko zakończonej miłości. Jed nie zareagował, gdy Olga po ostatnim pocałunku skierowała się do strefy kontroli paszportowej; dopiero wracając do swego mieszkania na bulwarze de l'Hôpital, zrozumiał, że niemal bezwiednie wkroczył w nowy etap życia. Zrozumiał to, gdy zdał sobie sprawę, że wszystko, co jeszcze kilka dni wcześniej stanowiło jego świat, nagle zaczęło mu się wydawać bez znaczenia. Setki map i odbitek leżały rozrzucone po podłodze, lecz nie miało to już żadnego sensu. Zrezygnowany wyszedł z domu, w hipermarkecie Casino na bulwarze Vincent-Auriol kupił dwie rolki worków na gruz, wrócił do siebie i zaczął je napełniać. Ależ ten papier jest ciężki, pomyślał; trzeba będzie obrócić parę razy, żeby znieść wszystkie worki. Właśnie niszczył miesiące, nawet lata swojej pracy, jednak nie wahał się ani przez chwilę. Wiele lat później, gdy już stał się sławny - a nawet, prawdę mówiąc, bardzo sławny - wielokrotnie pytano go o to, co w jego oczach znaczy być artystą. Nie potrafił odpowiedzieć nic szczególnie interesującego lub oryginalnego, z wyjątkiem jednego, co później powtarzał w każdym wywiadzie: bycie artystą to przede wszystkim podporządkowanie. Podporządkowanie tajemniczym, nieprzewidywalnym przekazom, które z braku lepszego wytłumaczenia i jakiejkolwiek wiary religijnej należy zakwalifikować jako intuicje; przekazom, które narzucają się w sposób władczy i kategoryczny, przed którymi nie sposób się uchylić, nie tracąc resztek uczciwości i szacunku do samego siebie. Z przekazów tych może wynikać konieczność zniszczenia jakiegoś dzieła, a nawet całego zestawu dzieł, aby zaangażować się w radykalnie odmiennym kierunku, czasem bez żadnego kierunku, żadnego projektu, żadnej nadziei na kontynuację. Z tego, i tylko z tego względu kondycja artysty może uchodzić za trudną. Również tym i tylko tym różni się ona od zawodów lub zajęć, którym miał poświęcić drugi etap swojej kariery i dzięki którym miał osiągnąć światowy rozgłos. Następnego dnia zniósł pierwsze worki, po czym powoli, starannie zdemontował aparat fotograficzny, układając w pudłach mieszek, matówki, obiektywy, przystawkę cyfrową i korpus aparatu. W Paryżu nadal panowała piękna pogoda. Po południu włączył telewizor, żeby obejrzeć prolog Tour de France, który wygrał jakiś nikomu nieznany kolarz ukraiński. Wyłączył telewizor i pomyślał, że chyba powinien zadzwonić do Patricka Forestiera. Dyrektor do spraw komunikacji grupy Michelin France przyjął nowinę bez szczególnej emocji. Skoro Jed postanowił, że nie będzie więcej fotografować map Michelin, nikt nie mógł go do tego zmusić; miał prawo przestać w dowolnym momencie, było to jasno zapisane w umowie. Właściwie wyglądało na to, że dyrektor ma całą tę sprawę w nosie; Jed był wręcz zaskoczony, że zaproponował mu spotkanie następnego dnia rano. Wkrótce po przybyciu do biura przy alei de la Grandę Armée zrozumiał, że Forestier pragnie po prostu wywnętrzyć się, podzielić swoimi kłopotami zawodowymi z życzliwym rozmówcą. Przeniesienie Olgi sprawiło, że stracił pracownicę inteligentną, oddaną, mówiącą wieloma językami; trudno uwierzyć, ale na razie nikt mu nie zaproponował żadnego zastępstwa. Został kompletnie „zrobiony w konia" przez dyrekcję generalną, jak sam z goryczą wyznał. Oczywiście, że wracała do Rosji, oczywiście, że to był jej kraj, oczywiście, że ci pieprzeni Ruscy kupowali miliardy opon na te swoje pieprzone drogi i na ten swój cholerny, pieprzony klimat, jednak Michelin to firma francuska i jeszcze parę lat temu sprawy wyglądałyby inaczej. Jeszcze całkiem niedawno życzenia rynku francuskiego uznawano za rozkazy lub przynajmniej traktowano ze szczególną uwagą, ale od czasu, gdy zagraniczni inwestorzy instytucjonalni przejęli większościowe udziały w grupie, wszystko się skończyło. Tak, tak, sprawy się zmieniły, powtarzał z posępnym upodobaniem; oczywiście, że interesy Michelin France mają niewielkie znaczenie wobec Rosji, nie mówiąc już o Chinach, ale jeśli tak ma być dalej, to może on, Forestier, powinien przenieść się do Bridgestone'a albo nawet do Goodyeara. No, ale niech to wszystko zostanie między nami, dorzucił z nagłym przestrachem. Jed zapewnił go o swojej całkowitej dyskrecji, starając się skierować rozmowę na własne sprawy. - Ach tak, strona internetowa... - Forestier jakby właśnie sobie przypomniał. Cóż, damy informację, że tę serię dzieł uważa pan za zakończoną. Dotychczas zrobione odbitki będą nadal na sprzedaż, chyba nie ma pan obiekcji? - Jed nie miał żadnych. - Zresztą i tak wiele nie zostało, świetnie się sprzedawały... - ciągnął dalej głosem, w którym zaczęła pobrzmiewać nutka optymizmu. - A w naszych materiałach informacyjnych będziemy nadal pisać, że mapy Michelin stanowiły podstawę twórczości artystycznej jednogłośnie chwalonej przez krytykę, to panu też nie będzie przeszkadzać? - To również w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało Jedowi. Odprowadzając go do drzwi, Forestier był znowu w świetnym humorze, a ściskając mu rękę, zakończył: - Bardzo się cieszę, że miałem okazję pana poznać. To była sytuacja typu winwin, absolutnie win-win! 10 Przez wiele tygodni nie zdarzyło się nic - lub mniej więcej nic - aż pewnego ranka, wracając z zakupów, Jed zobaczył stojącego przed bramą pięćdziesięcioletniego faceta w dżinsach i starej skórzanej kurtce; wyglądał, jakby czekał już od pewnego czasu. - Dzień dobry - powiedział facet. - Przepraszam, że tak pana zaczepiam, ale nic innego nie wpadło mi do głowy, już parę razy widziałem pana w okolicy. Pan Jed Martin, prawda? Jed przytaknął. Facet miał głos człowieka wykształconego, przywykłego do używania mowy; przypominał belgijskiego sytuacjonistę lub proletariackiego intelektualistę, choć noszącego ekskluzywne koszule Arrow; jego potężne, zniszczone dłonie wskazywały, że swego czasu wykonywał pracę fizyczną. - Dobrze znam pańskie fotografie map Michelina. Też mieszkam w tej dzielnicy. Wyciągnął do Jeda rękę. - Nazywam się Franz Teller{20}. Prowadzę galerię. Idąc w kierunku galerii na ulicy Domrémy (kupił ten lokal, jeszcze zanim dzielnica stała się modna; jak sam mówił, był to jeden z niewielu dobrych pomysłów w jego życiu), zatrzymali się na drinka w kawiarni Chez Claude na ulicy du Château-desRentiers, która w przyszłości miała stać się ich ulubionym miejscem spotkań i dostarczyć Jedowi tematu do drugiego obrazu z serii „prostych zawodów". W lokalu z uporem serwowano kiepskie wino na kieliszki oraz sandwicze z pasztetem i korniszonami, które zamawiali ostatni emeryci „z ludu" mieszkający w XIII dzielnicy. Wymierali jeden po drugim i nie zastępowali ich żadni nowi klienci. - W jednym artykule przeczytałem, że od zakończenia drugiej wojny światowej we Francji znikło osiemdziesiąt procent kawiarń - zauważył Franz, omiatając salę wzrokiem. Niedaleko od nich czterech emerytów przesuwało karty po laminowanym blacie stołu według jakichś niezrozumiałych reguł, należących zapewne do prehistorii gier karcianych (może była to belotka? lub pikieta?). Dalej siedziała tłusta kobieta o twarzy pokrytej pryszczami, która jednym haustem wychyliła kieliszek anyżówki. - Ludzie nauczyli się jeść obiad w pół godziny i pić coraz mniej alkoholu, a ciosem nokautującym okazał się zakaz palenia. - Myślę, że to wróci, tyle że w innej formie. Mieliśmy do czynienia z długim, historycznym etapem wzrostu wydajności pracy, który obecnie zmierza ku końcowi, przynajmniej na Zachodzie. - Dziwne ma pan poglądy... - zauważył Franz, długo mierząc go wzrokiem. Pańskie prace nad mapami bardzo, naprawdę bardzo mnie zainteresowały; jednak nie wstawiłbym ich do swojej galerii. Był pan, moim zdaniem, zbyt pewny siebie, co nie wydawało mi się normalne w wypadku kogoś tak młodego. Kiedy przeczytałem w internecie, że ma pan zamiar zakończyć serię map, postanowiłem się z panem spotkać. I zaproponować, aby został pan jednym z artystów, których reprezentuję. - Ale ja nie mam pojęcia, co będę robić. Nawet nie wiem, czy nadal będę się zajmować sztuką. - Pan nie rozumie... - tłumaczył cierpliwie Franz. - Nie interesuje mnie jakaś szczególna forma czy maniera artystyczna, lecz osobowość, spojrzenie na sztukę, na jej miejsce w społeczeństwie. Gdyby pojawił się pan u mnie jutro ze zwykłą kartką papieru wyrwaną z kołonotatnika, na której by pan napisał: „Nawet nie wiem, czy nadal będę się zajmować sztuką", bez wahania wystawiłbym tę kartkę. Nie jestem intelektualistą, ale pan mnie interesuje. O nie, nie jestem intelektualistą - powtórzył z naciskiem. - Staram się wyglądać na intelektualistę z dobrej dzielnicy, bo to jest pożyteczne w moim środowisku, ale żadnym intelektualistą nie jestem, mam tylko maturę. Zacząłem od montowania i demontowania wystaw, potem kupiłem tę galerię i parę razy miałem fart do artystów. Ale zawsze wybieram na nosa. Później poszli do galerii, większej niż Jed się spodziewał, wysokiej, o betonowych ścianach wspartych na metalowych słupach. - Kiedyś była tu fabryczka jakichś maszyn - powiedział Franz. - Zbankrutowała w połowie lat osiemdziesiątych, długo stała pusta, póki ja jej nie kupiłem. Miałem sporo roboty, żeby ją doprowadzić do stanu używalności, ale warto było. Uważam, że to świetna przestrzeń. Jed przytaknął. Ruchome ścianki zsunięto na jedną stronę, dzięki czemu powierzchnia wystawiennicza prezentowała się w maksymalnych wymiarach: trzydzieści metrów na dwadzieścia. Na razie stały tu wielkie rzeźby z ciemnego metalu, których wykończenie mogło być inspirowane tradycyjną sztuką afrykańską, ale tematyka najwyraźniej nawiązywała do Afryki współczesnej: wszystkie postacie były w stanie agonii lub wzajemnie się masakrowały przy użyciu maczet i kałasznikowów. Ta mieszanina gwałtu w czynach i zastygłej ekspresji uczestników robiła wyjątkowo posępne wrażenie. - Jeśli chodzi o magazynowanie - ciągnął Franz - mam hangar w Eure-et-Loir. Warunki higrometryczne są nie najlepsze, a bezpieczeństwo zerowe; krótko mówiąc, to fatalne miejsce do przechowywania dzieł sztuki, ale dotychczas nie miałem żadnych problemów. Parę minut później pożegnali się; Jed miał kompletny zamęt w głowie. Długo krążył po mieście, zanim wrócił do domu, dwukrotnie nawet się zgubił. W następnych tygodniach było podobnie: wychodził, wałęsał się bez celu po ulicach tego miasta, które w sumie słabo znał, czasami przystając w jakiejś knajpce, żeby zapytać o drogę, a najczęściej zaglądając do planu Paryża. Pewnego październikowego popołudnia, gdy szedł ulicą des Martyrs, ogarnęło go niepokojące uczucie swojskości. Pamiętał, że kawałek dalej jest bulwar Clichy z sex-shopami i butikami z bielizną erotyczną. I Geneviève, i Olga lubiły od czasu do czasu kupować erotyczne stroje w jego towarzystwie, ale zazwyczaj szli wówczas do sklepu Rebeki Ribs, który znajdował się znacznie dalej na tym samym bulwarze; nie, musiało chodzić o coś innego. Zatrzymał się na rogu alei Trudaine, spojrzał w prawo i zrozumiał. Kilkadziesiąt metrów dalej mieściło się biuro, w którym jego ojciec pracował od kilku lat. Jed był tu tylko raz, wkrótce po śmierci babki. Pracownia architektoniczna ojca od niedawna znajdowała się pod tym adresem. Po podpisaniu kontraktu na centrum kulturalne w Port-Ambonne ojciec uznał, że zasługuje na wyższą półkę, że jego biuro powinno przenieść się do pałacyku, najlepiej z brukowanym dziedzińcem, ostatecznie w alei obsadzonej drzewami. A szeroka, tchnąca niemal prowincjonalnym spokojem aleja Trudaine, z rosnącymi po obu stronach platanami, idealnie nadawała się na adres dla pracowni architektonicznej o pewnej renomie. Recepcjonistka oznajmiła, że Jean-Pierre Martin przez całe popołudnie ma zebrania. „Jestem jego synem", powiedział z lekkim naciskiem Jed. Zawahała się, po czym sięgnęła po słuchawkę. Parę minut później ojciec pojawił się w holu; bez marynarki, z rozluźnionym krawatem, z cienką teczką w ręku. Głośno oddychał, najwyraźniej pod wpływem silnej emocji. - O co chodzi? Jakiś wypadek? - Nie, nic takiego, po prostu byłem w okolicy. - Jestem raczej zajęty, ale... Poczekaj. Pójdziemy na kawę. Przedsiębiorstwo przeżywa trudny okres, wyjaśnił. Nowa siedziba sporo kosztuje, przegrali duży konkurs na renowację sanatorium nad Morzem Czarnym, właśnie ostro się pokłócił z jednym ze wspólników. Trochę się uspokoił, oddychał już bardziej regularnie. - Czemu nie dasz sobie spokoju? - zapytał Jed. Ojciec patrzył na niego bez słowa, z wyrazem kompletnego niezrozumienia. - Chodzi mi o to, że zarobiłeś już dużo pieniędzy. Mógłbyś się wycofać, zacząć korzystać z życia. - Ojciec nadal mu się przyglądał, jakby żadne słowa nie przychodziły mu do głowy lub jakby nie był w stanie nadać im żadnego sensu, a po upływie co najmniej minuty głosem zagubionego dziecka zapytał: - A co niby miałbym robić? Paryska wiosna jest często zwykłym przedłużeniem zimy - deszczowym, zimnym, ubłoconym i brudnym. Lato najczęściej bywa nieprzyjemne: miasto jest hałaśliwe i zakurzone, wysokie temperatury nigdy nie utrzymują się długo, po dwóch lub trzech dniach kończą się burzą i brutalnym ochłodzeniem. Tylko jesienią Paryż staje się naprawdę przyjemnym miastem o słonecznych, choć krótkich dniach, kiedy to suche i przejrzyste powietrze daje poczucie świeżości. Przez cały październik Jed kontynuował swoje spacery, jeśli tym mianem można określić niemal automatyczny marsz, podczas którego żadne wrażenia zewnętrzne nie docierają do mózgu i nie napełnia go żadna refleksja ani projekt, a jedynym celem jest dotrwanie do wieczora w stanie wystarczającego zmęczenia. Pewnego popołudnia na początku listopada, około godziny siedemnastej, znalazł się przed domem przy ulicy Guynemer, w którym mieszkała kiedyś Olga. To musiało któregoś dnia nastąpić, pomyślał; schwytany w pułapkę własnych automatyzmów, mniej więcej o tej samej porze poszedł tą samą drogą, którą miesiącami codziennie chadzał. Wstrzymał oddech i zawrócił w kierunku Ogrodu Luksemburskiego, gdzie padł na pierwszą ławkę z brzegu. Znajdował się obok tego dziwnego budynku z czerwonej, ozdobionej mozaikami cegły, który stoi w jednym z narożników ogrodu, przy skrzyżowaniu ulic Guynemer i Assas. Zachodzące słońce zalewało kasztany niezwykłym, pomarańczowym, ciepłym światłem. W kolorze zbliżonym do indyjskiej żółci, pomyślał Jed i w tej chwili przypomniały mu się słowa piosenki Jardin du Luxembourg. Jeszcze jeden dzień Bez uczucia, Jeszcze jeden dzień Mego życia. Ogród Luksemburski Jakże się postarzał. Czy to na pewno on? Czy to na pewno ja? Nie wiem sam. Podobnie jak wielu Rosjan Olga uwielbiała Joego Dassina, zwłaszcza ostatnią płytę z jej przenikliwą, pełną rezygnacji melancholią. Jed zadrżał, czując narastający nieodparty kryzys, a gdy przypomniały mu się słowa „Salut les amoureux”, zaczął płakać. Kochaliśmy się, jak się rozstajemy, Całkiem po prostu, bez myśli o jutrze, Które tak szybko zazwyczaj nadchodzi, O pożegnaniach, które zbyt są łatwe. W kafejce na rogu ulicy Vavin zamówił whisky i niemal natychmiast zrozumiał swój błąd. Po uldze, jaką w pierwszej chwili przyniósł mu palący smak trunku, znowu ogarnął go smutek, po twarzy potoczyły się łzy. Rozejrzał się niespokojnie, ale na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi, przy wszystkich stolikach siedzieli studenci prawa, którzy rozprawiali o imprezach lub o „młodszych wspólnikach", czyli o sprawach, które interesują studentów prawa, mógł więc płakać do woli. Po wyjściu z kafejki pomylił drogę, przez parę minut krążył półprzytomnie po ulicach, aż znalazł się pod sklepem Sennelier Frères na ulicy Grande-Chaumière. Na wystawie leżały pędzle, płótna o standardowych wymiarach, pastele i tuby farb. Wszedł i bez namysłu kupił zestaw podstawowy „do malarstwa olejnego". Prostokątne, podzielone na przegródki pudełko z drewna klonowego zawierało dwanaście tubek farby olejnej Sennelier, zestaw pędzli i flakonik z rozpuszczalnikiem. W takich to okolicznościach nastąpił jego „powrót do malarstwa", który później miał wywołać tyle komentarzy. 11 W późniejszym czasie Jed nie dochował wierności marce Sennelier, a swoje płótna z okresu dojrzałego malował farbami olejnymi Mussini firmy Schmincke. Z pewnymi wyjątkami: na przykład zielenie - zwłaszcza zieleń cynobrowa, która nadaje magiczny blask kalifornijskim lasom sosnowym, schodzącym do morza na obrazie „Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki” - pochodziły z gamy Rembrandt firmy Royal Talens. Co do bieli, niemal zawsze używał olejów Old Holland, które wysoko cenił za bardzo dobre krycie. Wczesne obrazy Jeda Martina, jak wielokrotnie podkreślali historycy sztuki, z łatwością mogą wprowadzić w błąd. Swoje dwa pierwsze płótna - „Ferdinand Desroches, rzeźnik z końskiej jatki” oraz „Claude Vorilhon, właściciel kafejki” malarz poświęcił zawodom podupadającym, co mogło wywołać wrażenie nostalgii, żalu za rzeczywistą lub wyśnioną przeszłością Francji. Z wszystkich opracowań wynika jednak, że nic nie mogło być bardziej odległe od rzeczywistości; jeśli Martin w pierwszej kolejności zajął się dwiema profesjami skazanymi na zagładę, to nie dlatego, że chciał zachęcić do opłakiwania ich wielce prawdopodobnego zaniknięcia, a jedynie dlatego, że faktycznie wkrótce miały zniknąć i uznał, że warto utrwalić je na płótnie, póki czas. Już swój trzeci obraz z serii zawodów, „Maya Dubois, asystentka ds. obsługi technicznej na telefon”, poświęcił profesji w najmniejszym stopniu nieskazanej na zagładę ani niemodnej, ale wprost przeciwnie, w emblematyczny sposób reprezentującej polityką just-in-time, która ukierunkowała rozwój ekonomiczny Europy Zachodniej u progu trzeciego tysiąclecia. W pierwszej monografii poświęconej twórczości Martina Wong Fu Xin{21} rozwija ciekawą analogię opartą na kolorymetrii. Barwy przedmiotów można przedstawiać przy użyciu kilku kolorów podstawowych, przy czym minimalna ich liczba, aby uzyskać w miarę realistyczny obraz, wynosi trzy. Ale równie dobrze można zbudować kartę kolorymetryczną w oparciu o cztery, pięć czy sześć kolorów, co sprawi, że przedstawienie rzeczywistości będzie pełniejsze i subtelniejsze. Podobnie, twierdzi chiński eseista, warunki produkcji panujące w danym społeczeństwie można odtworzyć przy użyciu określonej liczby typowych profesji, która według niego (autor podaje tę liczbę bez dalszego rozwijania tematu) wynosi między dziesięć a dwadzieścia. W liczbowo najbogatszej części serii „zawodów", którą historycy sztuki zazwyczaj nazywają „prostymi zawodami", Jed Martin przedstawia nie mniej niż czterdzieści dwie typowe profesje, oferując tym samym bardzo szeroką i bogatą panoramę, na podstawie której można przeanalizować warunki produkcji w społeczeństwie jego czasów. Dwadzieścia dwa kolejne płótna, poświęcone konfrontacjom i spotkaniom, nazywane serią „kompozycji w przedsiębiorstwach", mają pokazać funkcjonowanie gospodarki jako takiej w postaci dialektycznego obrazu relacji. Malowanie obrazów z serii „prostych zawodów" zajęło Jedowi Martinowi nieco ponad siedem lat. W tym czasie nie widywał się praktycznie z nikim, nie nawiązał żadnych relacji, czy to uczuciowych, czy po prostu przyjacielskich. Miał trochę chwil przyjemności zmysłowej: orgią włoskiego makaronu po gigantycznych zakupach w hipermarkecie Casino na bulwarze Vincent Auriol; wieczór z libańską escort-girl, której usługi seksualne w pełni zasługiwały na entuzjastyczne recenzje na stronie niamodel.com. „Kocham cię, Layla, jesteś słoneczkiem, które rozświetla moje dni w biurze, moją wschodnią gwiazdką", pisali nieszczęśliwi pięćdziesięciolatkowie, Layla zaś marzyła o mężczyznach silnych, umięśnionych, biednych i męskich; cóż, takie jest życie, przynajmniej na to wygląda. Jed, łatwy do zidentyfikowania jako facet „nieco dziwny, ale miły i zupełnie niegroźny", cieszył się u Layli statusem eksterytorialności, jaki panienki od zarania dziejów przyznają artystom. Być może to właśnie Layla, ale chyba raczej Geneviève, jego dawna przyjaciółka z Madagaskaru, została przedstawiona na jednym z bardziej wzruszających płócien Jeda, „Aimée, escort-girl”, namalowanym ciepłymi kolorami na bazie umbry, różu indyjskiego i żółci neapolitańskiej. Na antypodach sposobu przedstawiania prostytutek przez Toulouse-Lautreca, wymalowanych, anemicznych i niezdrowych, Jed Martin maluje kwitnącą młodą kobietę, zmysłową i inteligentną, w nowoczesnym wnętrzu zalanym światłem. Stojąc tyłem do okna, za którym widać jakiś park, który zidentyfikowano jako skwer des Batignolles, w obcisłej białej minispódniczce, Aimée kończy wciągać mikroskopijną pomarańczową bluzeczkę, tylko częściowo zakrywającą jej wspaniałe piersi. Jest to jedyny obraz erotyczny Martina, a zarazem pierwszy, na którym pojawiają się jawne odniesienia autobiograficzne. Drugi, „Architekt Jean-Pierre Martin opuszcza dyrekcję swego przedsiębiorstwa”, został namalowany dwa lata później, dając początek okresowi autentycznej pasji twórczej, który miał trwać półtora roku i zakończyć się płótnem Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki, noszącym podtytuł Konwersacja w Pało Alto, przez wielu krytyków uważanym za arcydzieło Martina. Aż trudno uwierzyć, że dwadzieścia dwa obrazy z serii „kompozycji w przedsiębiorstwach", często złożone i dużego formatu, zostały namalowane w niecałe półtora roku. Można się również zdumiewać, że Jed Martin w końcu potknął się na płótnie „Damien Hirst i Jeff Koons dzielą między siebie rynek sztuki”, które z wielu względów mogło stanowić pendant do kompozycji „Jobs-Gates”. Analizując tę porażkę, Wong Fu Xin widzi w niej przyczynę powrotu, rok później, do serii „prostych zawodów" w postaci sześćdziesiątego piątego, a zarazem ostatniego obrazu malarza. Teza chińskiego eseisty jest absolutnie jasna: pragnąc przedstawić wyczerpującą wizję sektora produkcyjnego społeczeństwa swojej epoki, w jakimś momencie swojej kariery Jed Martin musiał namalować artystę. Część druga 1 Jed obudził się nagle o ósmej rano dwudziestego piątego grudnia; nad placem des Alpes wstawał świt. W kuchni znalazł szmatę, którą wytarł swoje wymiociny, po czym zaczął się przyglądać lepkim resztkom „Damiena Hirsta i Jeffa Koonsa dzielących między siebie rynek sztuki”. Franz miał rację, powinien zrobić wystawę. Od paru miesięcy kręcił się w kółko, co zaczynało źle wpływać na jego nastrój. Można pracować w samotności przez lata, prawdę mówiąc, to jedyny sposób, w jaki w ogóle można pracować, ale w końcu następuje moment, kiedy odczuwa się potrzebę pokazania swojej pracy światu. Nie tyle, żeby usłyszeć jego osąd, ile aby samego siebie upewnić, że ta praca naprawdę istnieje, że sam człowiek istnieje, gdyż w łonie gatunku społecznego jednostka jest zaledwie przelotną ułudą. Przypomniawszy sobie błagania Franza, napisał kolejny mail do Houellebecqa, po czym zrobił sobie kawę. Parę minut później z niesmakiem przeczytał własne słowa. „W tym świątecznym okresie, który - jak przypuszczam - spędza Pan w towarzystwie rodziny...". Co mu przyszło do głowy, żeby wypisywać takie brednie? Wszyscy wiedzieli, że Houellebecq jest samotnikiem i mizantropem, który do własnego psa ledwie raczy się odezwać. „Zdaję sobie sprawę, że jest Pan bardzo zajęty, więc gorąco przepraszając, pozwalam sobie raz jeszcze podkreślić, jak wielkie znaczenie - zarówno w moich oczach, jak i zdaniem właściciela galerii miałby Pański wkład w katalog mojej przyszłej wystawy". No, tak już lepiej, szczypta lizusostwa nigdy nie zawadzi. „Załączam kilka zdjęć najnowszych obrazów. Pozostaję do Pańskiej całkowitej dyspozycji, aby przedstawić swoje prace w sposób bardziej pełny, kiedy i gdzie Pan zechce. O ile wiem, mieszka Pan w Irlandii; jeśli tak będzie dla Pana wygodniej, jestem gotów przyjechać". Może być, pomyślał, klikając na klawisz WYŚLIJ. Tego grudniowego ranka plac przed centrum handlowym Olympiades był pusty, wysokie domy przypominały martwe lodowce. Wchodząc w zimny cień wieży Omega, Jed pomyślał o Frédéricu Beigbederze. Beigbeder był bliskim znajomym HouelIebecqa, przynajmniej tak mówiono; może mógłby pomóc. Ale Jed miał tylko stary numer jego komórki, zresztą Beigbeder na pewno i tak nie odbierze w pierwszy dzień świąt. A jednak odebrał. - Jestem teraz z córką - oznajmił oschle. - Ale wkrótce odwożę ją do matki dodał, aby złagodzić swój ton. - Chciałbym pana prosić o przysługę. - Ha, ha, ha! - Beigbeder zaśmiał się z wymuszoną wesołością. - Jest pan niezrównany. Nie odzywa się pan przez dziesięć lat, po czym dzwoni w Boże Narodzenie, żeby poprosić o przysługę. Nie wątpię, że jest pan geniuszem. Tylko geniusz może być tak egocentryczny, by nie powiedzieć autystyczny... Dobrze, spotkajmy się w Café de Flore o siódmej - zakończył nieoczekiwanie autor „Francuskiej powieści”. Jed spóźnił się pięć minut. Natychmiast dostrzegł Beigbedera siedzącego w głębi sali. Wszystkie sąsiednie stoliki były wolne, co tworzyło wokół niego strefę bezpieczeństwa o promieniu dwóch metrów. Wchodzący do kawiarni prowincjusze i zagraniczni turyści trącali się łokciami i z zachwytem pokazywali sobie pisarza. Czasem do wnętrza strefy wkraczał jakiś jego znajomy i wylewnie się z nim witał, po czym wychodził. Na pewno przynosiło to właścicielowi kawiarni pewne straty (podobnie jak właścicielowi Closerie des Lilas, gdzie słynny Philippe Sollers{22} za życia miał ponoć swój stolik, przy którym nikt inny nie mógł siadać, niezależnie od tego, czy pisarz przyszedł akurat na obiad, czy nie), które jednak rekompensowała atrakcja turystyczna, jaką stanowiła regularna obecność autora 29,99 - całkowicie przy tym zgodna z historycznym powołaniem kawiarni. Dzięki swoim odważnym poglądom, przychylnym legalizacji narkotyków i nadaniu statusu prawnego prostytutkom płci obojga, oraz bardziej umiarkowanym na temat bezdomnych i warunków życia w więzieniach, Frédéric Beigbeder stał się kimś w rodzaju Sartre'a początku dwudziestego pierwszego wieku, zresztą ku ogólnemu i własnemu zaskoczeniu, gdyż przeszłość predestynowała go raczej do roli, jaką swego czasu odgrywał Jean-Edern Hallier{23}, a nawet Gonzague Saint Bris{24}. Będąc wymagającym sympatykiem Nowej Partii Antykapitalistycznej OIiviera Besancenota{25} (ostatnio w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel" mówił o pojawiających się w niej zagrożeniach antysemickich), potrafił sprawić, że ludzie zapomnieli o na poły burżuazyjnych, na poły arystokratycznych korzeniach jego rodziny, a nawet o tym, że jego brat należał do kierownictwa organizacji francuskich pracodawców. Ale też prawdą jest, że również Sartre w żadnym razie nie pochodził z biednej rodziny. Siedząc nad szklaneczką anyżówki, pisarz melancholijnie wpatrywał się w metalowe, niemal puste pudełeczko po lekarstwach, zawierające resztki kokainy. Zobaczył Jeda i skinął, żeby usiadł przy jego stoliku. Błyskawicznie pojawił się kelner, aby przyjąć zamówienie. - Hm, nie wiem... Może viandox{26}? To jeszcze istnieje? - Viandox... - powtórzył w zamyśleniu Beigbeder. - Dziwny z pana facet... - Byłem zaskoczony, że pan mnie jeszcze pamięta. - O tak... - odparł pisarz niespodziewanie smutnym tonem. - O tak, pamiętam pana... Jed wyjaśnił, o co mu chodzi. Zauważył, że na dźwięk nazwiska HoueIIebecqa Beigbeder lekko się skrzywił. - Nie proszę o jego numer telefonu - dodał szybko Jed. - Tylko żeby pan do niego zadzwonił i przedstawił moją prośbę. Kelner przyniósł viandox. Beigbeder siedział bez słowa, namyślał się. - Dobrze - powiedział na koniec. - Dobrze, zadzwonię. Z nim nigdy nie wiadomo, jak zareaguje. Ale może w tym wypadku będzie to dla niego przysługa. - Myśli pan, że się zgodzi? - Nie mam pojęcia. - Co pańskim zdaniem mogłoby go przekonać? - Cóż... Może pana zdziwię, bo jego reputacja na to nie wskazuje: forsa. W zasadzie pieniądze ma w nosie, wystarczają mu grosze, ale po rozwodzie jest kompletnie spłukany. Poza tym w Hiszpanii kupił parę mieszkań nad morzem, z których zostanie wywłaszczony bez odszkodowania z powodu jakiejś idiotycznej ustawy ze skutkiem wstecznym o ochronie krajobrazów nadmorskich. Chyba jest teraz w tarapatach; niewiarygodne, prawda, jak pomyśleć, ile dotychczas zarobił. Więc tak: jeśli mu pan zaproponuje okrągłą sumkę, jest szansa, że się zgodzi. Zamilkł, jednym haustem dopił anyżówkę i zamówił następną, spoglądając na Jeda wzrokiem, w którym dezaprobata mieszała się z melancholią. - Wie pan... - odezwał się w końcu. - Olga. Ona pana kochała. Jed oklapł nieco na krześle. - Mam na myśli to, że... - kontynuował Beigbeder - ona kochała pana naprawdę. - Zamilkł na chwilę, z niedowierzaniem patrząc na Jeda. - A pan pozwolił jej wrócić do Rosji... I nigdy pan się do niej nie odezwał... Miłość... Miłość to rzadkie uczucie. Nie wiedział pan? Nikt tego panu nigdy nie uświadomił? Mówię o tym, choć oczywiście to nie moja sprawa - ciągnął dalej - bo ona wkrótce wraca do Francji. Mam przyjaciół w telewizji i wiem, że Michelin ma zamiar otworzyć nowy kanał na TNT, Michelin TV, poświęcony gastronomii, tradycjom regionalnym, dziedzictwu narodowemu, krajobrazom Francji i tak dalej. Będzie nim kierować Olga. To znaczy na papierze dyrektorem generalnym będzie Jean-Pierre Pernaut, ale w praktyce to Olga będzie podejmować decyzje o programach. To tyle... oznajmił tonem, który jasno wskazywał, że rozmowa została zakończona. - Prosił pan o drobną przysługę, a ja panu oddałem znacznie większą. Spojrzał ostro na Jeda, który wstawał, zbierając się do wyjścia. - Chyba że uważa pan swoją wystawę za ważniejszą... - Pokręcił głową i mamrocząc prawie niesłyszalnie, dodał z niesmakiem: - Zasrani artyści... 2 Sushi Warehouse na terminalu Roissy 2E oferował niezwykle bogaty wybór norweskich wód mineralnych. Jed zdecydował się na husqvarnę, lekko gazowaną wodę z centrum Norwegii. Wyglądała wyjątkowo przejrzyście, choć w rzeczywistości niewiele się różniła od pozostałych. Każda woda miała inną zawartość gazu i odrobinę inny smak, żadna nie była słona ani żelazista; wspólną cechą norweskich wód mineralnych jest chyba ich umiarkowanie. Subtelni hedoniści z tych Norwegów, pomyślał Jed, płacąc za husqvarnę, i jak fajnie, że istnieją tak różne stopnie przejrzystości. Chmury zbliżyły się bardzo szybko, a wraz z nimi pojawiło się to niejasne wrażenie, charakterystyczne dla podróży lotniczych ponad ich pułapem. W połowie drogi Jedowi przez chwilę mignęła rozległa powierzchnia morza, pomarszczona jak skóra starca w fazie terminalnej. Lotnisko Shannon zachwyciło go swoimi czystymi, prostymi kształtami, wysokością hali przylotów i niezwykłymi rozmiarami korytarzy. Jego działalność była obecnie mocno ograniczona, obsługiwało tylko tanie linie lotnicze i samoloty transportowe armii amerykańskiej, ale najwyraźniej zostało zaprojektowane na parokrotnie większy ruch. Wykładzina podłogowa i metalowa konstrukcja wskazywały na to, że zbudowano je na początku lat sześćdziesiątych, może nawet pod koniec pięćdziesiątych. Jeszcze wyraźniej niż Orły nawiązywało do okresu zachłyśnięcia się rozwojem technologicznym, którego jednym z najbardziej innowacyjnych i prestiżowych przejawów był transport lotniczy. Na początku lat siedemdziesiątych, po pierwszych zamachach palestyńskich - w późniejszych latach zastąpionych bardziej spektakularnymi i profesjonalnymi zamachami Al- Kaidy - podróże lotnicze stały się doświadczeniem infantylizującym i silnie stresującym, które każdy pragnął jak najszybciej mieć za sobą. Ale w tamtych czasach, pomyślał Jed, czekając w ogromnej hali na walizkę (metalowe wózki na bagaże, kwadratowe i masywne, zapewne również pochodziły z dawnych lat), w okresie niezwykłej powojennej prosperity, podróże lotnicze, symbol nowoczesnej przygody technologicznej, były zapewne czymś całkowicie odmiennym. Początkowo zarezerwowane tylko dla inżynierów, kadry kierowniczej i budowniczych nowego świata, musiały - wobec triumfu socjaldemokracji nikt nie miał co do tego żadnych złudzeń - stać się dostępne również dla niższych warstw społecznych, w miarę wzrostu ich siły nabywczej i wydłużania się czasu wolnego (co zresztą w końcu nastąpiło, pośrednio na skutek wybuchu ultraliberalizmu, którego znakomitym symbolem stały się linie Iow cost, oraz za cenę kompletnej utraty prestiżu, jakim początkowo cieszył się transport lotniczy). Kilka minut później Jed znalazł potwierdzenie swojej hipotezy dotyczącej wieku lotniska. W długim korytarzu prowadzącym do wyjścia wisiały fotografie znanych osobistości, które zaszczyciły lotnisko swą wizytą - przede wszystkim papieży oraz amerykańskich prezydentów. Jan Paweł II, Jimmy Carter, Jan XXIII, George Bush ojciec i syn, Paweł VI, Ronald Reagan... Nikogo nie brakowało. Doszedłszy do końca korytarza, Jed ze zdumieniem stwierdził, że pierwszy ze słynnych gości został uwieczniony nie na fotografii, lecz na obrazie. John Fitzgerald Kennedy stał na płycie lotniska przed grupą oficjeli, wśród których dało się zauważyć dwóch duchownych; trzymający się nieco z tyłu faceci w gabardynowych płaszczach należeli zapewne do amerykańskiej służby bezpieczeństwa. Z ręką uniesioną do góry, prawdopodobnie w kierunku zgromadzonego za barierką tłumu, Kennedy uśmiechał się z tym kretyńskim entuzjazmem i optymizmem, którego żaden nie-Amerykanin nie jest w stanie podrobić. Jego twarz wyglądała jak wygładzona botoksem. Jed zawrócił i zaczął uważnie oglądać podobizny pozostałych osobistości. Bill Clinton był równie gładki i pucołowaty jak jego słynny poprzednik; trudno było nie zauważyć, że obaj amerykańscy prezydenci z Partii Demokratycznej wyglądali jak obłąkani maniacy botoksu. Wracając do portretu Kennedy'ego, Jed doszedł jednak do zgoła odmiennego wniosku. W tamtych czasach botoks nie istniał, a zmarszczki i opuchliznę usuwano nie za pomocą podskórnych zastrzyków, ale wyrozumiałego pędzla artysty. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych można jeszcze było powierzać malarzom - przynajmniej tym najbardziej miernym spośród nich - uwiecznianie i wysławianie wielkich momentów panowania władcy. Bez wątpienia obraz był tandetnym bohomazem; wystarczy sobie przypomnieć, jak wygląda niebo u Turnera lub Constable'a, nawet drugorzędni angielscy akwareliści lepiej dawali sobie radę. Mimo to jednak z obrazu wyłaniała się jakaś ludzka i symboliczna prawda o Johnie Fitzgeraldzie Kennedym, której brakowało wszystkim fotografiom - nawet tej przedstawiającej Jana Pawła II, choć wyglądał znakomicie, stojąc na szczycie schodków i szeroko otwierając ramiona, aby powitać jeden z ostatnich katolickich narodów w Europie. Hotel Oakwood Arms również pochodził z pionierskich lat lotnictwa cywilnego; zdobiły go stare plakaty reklamowe Air France i Lufthansy, czarno-białe zdjęcia Douglasa DC-8 i Caravelle przecinających przejrzyste niebo, i dowódców w mundurach galowych, dumnie pozujących w kokpicie. Jak dowiedział się Jed z internetu, miasto Shannon zawdzięczało swój rozwój powstaniu lotniska. Zostało zbudowane w latach sześćdziesiątych w miejscu, gdzie przedtem nie istniało żadne miasteczko ani nawet osada. Z tego, co zobaczył, architektura irlandzka nie była zbyt charakterystyczna: domki z czerwonej cegły, na jakie można się natknąć na angielskich przedmieściach, oraz duże białe bungalowy, na modłę amerykańską otoczone trawnikami i wyasfaltowanymi podjazdami. Spodziewał się, że będzie musiał zostawić Houellebecqowi wiadomość na sekretarce, gdyż dotychczas kontaktowali się jedynie przez maile i SMS-y, ale po kilku dzwonkach pisarz podniósł słuchawkę. - Bez problemu rozpozna pan mój dom, ma najgorzej utrzymany trawnik w okolicy - oznajmił. - Może nawet w całej Irlandii - dodał. Jed myślał, że pisarz przesadza, ale okazało się, że rośliny w jego ogrodzie faktycznie osiągają niebotyczną wysokość. Ruszył wyłożoną płytami ścieżką, wijącą się przez kilkanaście metrów między kępami ostów i jeżyn aż do pokrytego asfaltem podjazdu, na którym stał terenowy lexus RX 350. Jak można było przewidzieć, Houellebecq wybrał opcję bungalow: duży, biały, nowy dom z dachem krytym łupkiem, kompletnie banalny, jeśli nie liczyć skandalicznie zapuszczonego trawnika. Zadzwonił i odczekał pół minuty, zanim autor „Cząstek elementarnych” podszedł otworzyć mu drzwi; był w kapciach, sztruksowych spodniach i wygodnym wdzianku z kremowej wełny. Długo, z namysłem przyglądał się Jedowi, po czym przeniósł wzrok na trawnik; patrzył z ponurą melancholią, która zdawała się jego zwykłym stanem. - Nie umiem posługiwać się kosiarką - oświadczył. - Boję się, że ostrza poucinają mi palce, podobno to się często zdarza. Mógłbym kupić owce, ale ich nie lubię. Nie ma nic głupszego od owcy. Jed ruszył za nim do pokoi wyłożonych kamienną posadzką, bez żadnych mebli, z walającymi się tu i ówdzie kartonami. Ściany pokrywała gładka kremowa tapeta, na podłodze leżała cienka warstwa kurzu. Dom był bardzo duży, co najmniej pięć pokoi; panowała dość niska temperatura, najwyżej jakieś szesnaście stopni. Jed był przekonany, że wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem tego, w którym Houellebecq sypia, stoją puste. - Pan się tu sprowadził niedawno? - Tak. Jakieś trzy lata temu. W końcu dotarli do pokoju, w którym było nieco cieplej: niedużego, kwadratowego pomieszczenia o trzech przeszklonych ścianach - conservatory, jak by to określili Anglicy. Stała tu kanapa, niski stolik i dwa fotele, na podłodze leżał orientalny dywan z przeceny. Jed przyniósł dwie teczki swoich prac w formacie A3. Jedna zawierała około czterdziestu dawniejszych fotografii, przede wszystkim z serii „Żelastwo” i z okresu „Map drogowych”. W drugiej umieścił sześćdziesiąt cztery zdjęcia pokazujące całość jego twórczości malarskiej, od „Ferdinanda Desrochesa, rzeźnika z końskiej jatki” po „Billa Gatesa i Steve'a Jobsa dyskutujących o przyszłości informatyki”. - Lubi pan wędliny? - zapytał pisarz. - Taak... Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko. - Zrobię kawy. Żwawo wstał i wyszedł; wrócił jakieś dziesięć minut później z dwiema filiżankami i włoską maszynką do kawy. - Nie mam ani mleka, ani cukru - oznajmił. - Nie szkodzi. I tak nie używam. Kawa była smaczna. Głucha cisza trwała przez dwie, trzy minuty. - Kiedyś bardzo lubiłem wędliny - powiedział wreszcie Houellebecq - ale uznałem, że mogę się bez nich obejść. Wie pan, nie sądzę, żeby człowiek miał prawo zabijać świnie. Mówiłem panu, że mam złą opinię o owcach i pozostanę przy swoim zdaniu. Krowy, i w tym punkcie nie zgadzam się z moim przyjacielem Benoit Duteurtre'em{27}, również są mocno przereklamowane. Natomiast świnia to zwierzę godne najwyższego podziwu, inteligentne, wrażliwe, zdolne żywić szczere i wyłączne uczucia do swego pana. Cechuje się naprawdę zdumiewającą inteligencją, której granic nawet nie znamy. Czy wie pan, że świnię można nauczyć prostych działań arytmetycznych? Przynajmniej dodawania, a jeśli się nie mylę, w przypadku szczególnie uzdolnionych osobników również odejmowania. Czy człowiek ma prawo poświęcać zwierzę, które potrafi się wznieść do podstaw arytmetyki? Szczerze mówiąc, nie sądzę. Nie czekając na odpowiedź, zajął się pierwszą teczką Jeda. Szybko przejrzał zdjęcia śrub i nakrętek; przez długą chwilę, która w odczuciu Jeda ciągnęła się w nieskończoność, oglądał fotografie map, od czasu do czasu w zupełnie nieoczekiwanych momentach przewracając kartkę. Jed dyskretnie rzucił okiem na zegarek: odkąd tu przyszedł, minęła ponad godzina. Panowała absolutna cisza; w pewnej chwili z oddali dobiegł głuchy szum kompresora lodówki. - To stare prace - ośmielił się przerwać milczenie Jed. - Przyniosłem je tylko po to, żeby dać panu ogólne pojęcie o swojej twórczości. Wystawa... dotyczy jedynie zawartości drugiej teczki. Houellebecq podniósł na niego pusty wzrok, jakby zapomniał, co Jed u niego robi i po co w ogóle przyszedł, ale posłusznie otworzył drugą teczkę. Minęło kolejne pół godziny, zanim zamknął ją zdecydowanym ruchem, po czym sięgnął po papierosa. Jed zorientował się, że pisarz nie zapalił ani razu od chwili, gdy zaczął oglądać zdjęcia. - Zgadzam się - powiedział. - Wie pan, nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki moment w moim życiu. Prawdę mówiąc, wielu pisarzy pisało o malarzach, i to od wieków. Ciekawa sprawa. Patrząc na pana prace, przez cały czas zastanawiam się, dlaczego porzucił pan fotografię? Czemu wrócił pan do malarstwa? Jed pomyślał chwilę, zanim dał odpowiedź. - Sam nie wiem - przyznał w końcu. - Ale moim zdaniem problem sztuk plastycznych - ciągnął z namysłem - polega na zbyt dużej obfitości tematów. Mógłbym na przykład uznać ten kaloryfer za całkiem przyzwoity temat obrazu. Houellebecq obrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie na kaloryfer, jakby ten miał zarżeć z radości na myśl, że będzie modelem dla malarza; nic takiego jednak nie nastąpiło. - Zastanawiam się natomiast, czy pan mógłby ten kaloryfer wykorzystać literacko - powiedział z naciskiem Jed. - Cóż, czemu nie, taki na przykład RobbeGrillet{28} po prostu dałby opis kaloryfera... No ale sam nie wiem, to mi się nie wydaje zbyt interesujące... Plątał się, ze świadomością, że mówi niejasno i chyba niezręcznie; nie wiedział, czy Houellebecq lubi Robbe-Gril-leta, czy nie, ale przede wszystkim z pewnym niepokojem zadawał sobie pytanie, po co właściwie zabrał się za malarstwo, które wciąż, mimo upływu lat, sprawiało mu wiele problemów technicznych, choć przecież doskonale opanował zasady fotografii i obsługę sprzętu fotograficznego. * - Odłóżmy na bok Robbe-Grilleta - zaproponował jego rozmówca, ku wyraźnej uldze Jeda. - Gdybyśmy ewentualnie mogli coś zrobić z tym kaloryferem... O, na przykład czytałem, zdaje się w internecie, że pański ojciec był architektem... - To prawda. Uwieczniłem go na jednym z obrazów, jak opuszcza dyrekcję firmy. - Prywatne osoby rzadko kupują tego typu kaloryfery. Zazwyczaj robią to przedsiębiorstwa budowlane, takie jak firma, którą kierował pański ojciec, kupują ich tuziny, czasem nawet setki. Można sobie wyobrazić taki thriller: duże zamówienie, na parę tysięcy kaloryferów, na przykład w celu wyposażenia wszystkich klas szkolnych w jakimś kraju. Łapówki, interwencje polityków, seksowna dziewczyna z działu marketingu rumuńskiej firmy produkującej kaloryfery... I w takim kontekście mógłby się pojawić długi opis, na kilka stron, zarówno tego kaloryfera, jak i konkurencyjnych modeli. Mówił pośpiesznie, odpalając papierosa od papierosa, jakby palenie go uspokajało, spowalniało funkcjonowanie mózgu. Jed przelotnie pomyślał, że biorąc pod uwagę profil działalności firmy - jego ojciec kupowałby raczej hurtowe ilości klimatyzatorów, i pewnie tak właśnie było. - To są żeliwne kaloryfery - ciągnął Houellebecq z ożywieniem. - Chyba z żeliwa szarego o wysokiej zawartości węgla, którego szkodliwość eksperci tak często podkreślają w raportach. Można by uznać za skandal, że nowo budowany dom został wyposażony w tak stare kaloryfery, pewnie kupione za pół ceny; w razie jakiegoś wypadku, na przykład wybuchu kaloryfera, mógłbym zapewne wytoczyć budowlańcom sprawę. Jak przypuszczam, w takiej sytuacji pański ojciec zostałby pociągnięty do odpowiedzialności? - Tak, bez wątpienia. - Oto znakomity temat, niezwykle ciekawy, autentyczny dramat ludzki! entuzjastycznie wykrzyknął autor „Platformy”. - W zasadzie żeliwo nadaje wnętrzu nieco dziewiętnastowieczny charakter, jak w mieszkaniach dla robotniczej arystokracji hutnictwa wielkopiecowego, w sumie szalenie staroświecki, a przecież żeliwo jest nadal produkowane, oczywiście nie we Francji, raczej w takich krajach jak Polska czy Malezja. Można by napisać powieść odtwarzającą drogę minerału od wydobycia, przez topienie redukcyjne żelaza i koksu metalurgicznego, obróbkę, aż do sprzedaży; od tego książka mogłaby się zaczynać, od genealogii kaloryfera. - W każdym razie zapewne musiałby pan wprowadzić jakieś postacie... - To prawda. Nawet jeśli moim tematem byłyby technologie przemysłowe, nic nie mógłbym zrobić bez ludzi. - I na tym chyba polega podstawowa różnica. Dopóki ograniczałem się do przedstawiania przedmiotów, fotografia w pełni mi wystarczała. Ale kiedy postanowiłem zająć się ludźmi, poczułem, że powinienem wrócić do malarstwa; szczerze mówiąc, sam nie wiem dlaczego. Natomiast zupełnie nie jestem w stanie zainteresować się martwą naturą; od czasu wynalezienia fotografii nie ma to moim zdaniem żadnego sensu. Ale cóż, to jedynie mój osobisty punkt widzenia... zakończył przepraszającym tonem. Zapadał zmierzch. Przez południowe okno widać było łąki schodzące w kierunku ujścia rzeki Shannon; nad odległą taflą wody snuła się mgła, w której słabo odbijały się promienie zachodzącego słońca. - Na przykład ten pejzaż - mówił dalej Jed. - Cóż, znam piękne impresjonistyczne akwarele z dziewiętnastego wieku, ale dzisiaj, gdybym chciał pokazać ten krajobraz, po prostu pstryknąłbym zdjęcie. Gdyby natomiast pojawiła się tu jakaś postać, choćby wieśniak naprawiający płot w oddali, wolałbym raczej namalować obraz. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to absurdalnie; niektórzy mogliby powiedzieć, że temat nie ma żadnego znaczenia, że to wręcz śmieszne, aby sposób przedstawiania uzależniać od tematu, że jedyne, co się liczy, to układ postaci, linii i kolorów na obrazie lub fotografii. - Cóż, formalistyczny punkt widzenia... istnieje również u pisarzy, a nawet jest chyba bardziej powszechny w literaturze niż w sztukach plastycznych. Houellebecq zamilkł i podniósł wzrok na Jeda; sprawiał wrażenie, jakby nagle ogarnęły go niezwykle smętne myśli. Wstał i poszedł w stronę kuchni; parę minut później wrócił z butelką czerwonego argentyńskiego wina i dwoma kieliszkami. - Może byśmy zjedli razem kolację? W hotelu Oakwood Arms jest całkiem niezła restauracja. Podają tradycyjne dania kuchni irlandzkiej: wędzonego łososia, Irish stew, trochę co prawda prymitywne i pozbawione smaku, ale mają również kebaby i tandoori; kucharz jest Pakistańczykiem. - Jeszcze nie ma szóstej - zdziwił się Jed. - Faktycznie, chyba otwierają o wpół do siódmej. W tym kraju jada się wcześnie, ale dla mnie nigdy nie jest dość wcześnie. Najbardziej lubię koniec grudnia, kiedy ciemno robi się o czwartej. Mogę włożyć pidżamę, łyknąć środek nasenny, położyć się do łóżka z butelką wina i książką. Tak właśnie żyję od lat. Słońce wstaje o dziewiątej; zanim człowiek się umyje i wypije parę kaw, robi się południe i trzeba przetrwać już tylko cztery godziny, co zazwyczaj udaje mi się w miarę bezboleśnie. Ale wiosna jest nie do zniesienia, niekończące się cudowne zachody słońca, jak w jakiejś pieprzonej operze, wciąż nowe kolory, nowe blaski; raz postanowiłem zostać tu przez całą wiosnę i lato; myślałem, że umrę, co wieczór byłem na skraju samobójstwa, przez ten zmrok, który godzinami nie chciał zapaść. Od tego czasu już na początku kwietnia wyjeżdżam do Tajlandii, gdzie zostaję do końca sierpnia; tam dzień zaczyna się o szóstej i kończy o szóstej, o ileż to łatwiejsze, równikowe, administracyjne; można zdechnąć od upału, ale klimatyzacja działa bez pudła, martwy sezon turystyczny, burdele kręcą się na pół gwizdka, ale jednak pozostają otwarte, co mi całkiem pasuje, ich usługi są w dalszym ciągu doskonałe lub przynajmniej bardzo dobre. - Mam wrażenie, jakby odgrywał pan swoją własną rolę. - Racja - przytaknął Houellebecq z zaskakującą spontanicznością. - To wszystko niezbyt mnie już interesuje. Wkrótce i tak kończę z tym i wracam do Loiret; tam w dzieciństwie budowałem drewniane szałasy, może znajdę sobie jakieś podobne zajęcie? Na przykład polowanie na nutrie? Prowadził lexusa szybko i płynnie, z widoczną przyjemnością. - Obciągają bez gumki, super... - wymamrotał niewyraźnie, jakby wspominając zgasłe marzenie, autor „Cząstek elementarnych”, zanim zatrzymał samochód na parkingu hotelowym, po czym weszli do dużej, jasno oświetlonej sali restauracyjnej. Na przystawkę zamówił koktajl z krewetek, Jed wybrał wędzonego łososia. Polski kelner postawił na stole butelkę chablis w temperaturze pokojowej. - Nie są w stanie... - jęknął powieściopisarz. - Nie są w stanie serwować białego wina odpowiednio schłodzonego. - Interesuje się pan winami? - To mi dodaje pewności siebie, sprawia takie francuskie wrażenie. Zresztą trzeba się czymś w życiu interesować, moim zdaniem to pomaga. - Jestem trochę zdziwiony... - przyznał Jed. - Spodziewałem się, że spotkanie z panem będzie... hm... trudniejsze. Ma pan reputację człowieka w permanentnej depresji. Na przykład sądziłem, że pan dużo więcej pije. - Taak... - Pisarz wrócił do starannego studiowania karty win. - Jeśli weźmie pan udziec barani, trzeba będzie wybrać inne wino: może wrócimy do argentyńskiego? Wie pan, reputację pijaka zawdzięczam dziennikarzom. Co ciekawe, żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że jeśli dużo piję w ich obecności, to tylko po to, aby móc ich znieść. Jak można rozmawiać z takim dupkiem jak Jean Paul Marsouin{29}, nie będąc zalanym w trupa? Jak można spotkać się z kimś z „Marianne"{30} lub „Le Parisien Libéré"{31} i na dzień dobry nie mieć ochoty się wyrzygać? Prasa jest jednak niewiarygodnie głupia i konformistyczna, nie sądzi pan? - zapytał z naciskiem. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie czytam prasy. - Nigdy pan nawet nie otworzył gazety? - Pewnie kiedyś tak... - powiedział zgodnie Jed, choć faktycznie niczego takiego sobie nie przypominał; jak przez mgłę pamiętał stosy „Le Figaro Magazine"{32} leżące na stoliku w poczekalni u dentysty, ale wszystkie jego problemy z zębami zostały już dawno rozwiązane. W każdym razie nigdy nie odczuwał potrzeby kupienia gazety. W Paryżu wszystko jest przesiąknięte informacjami, chcąc nie chcąc, człowiek widzi tytuły gazet w kioskach, słyszy rozmowy w kolejce w supermarkecie. Kiedy pojechał do Creu-se na pogrzeb babki, zdał sobie sprawę, że stężenie informacji w atmosferze znacząco maleje w miarę oddalania się od stolicy; zresztą wszelkie problemy ludzkie tracą stopniowo na znaczeniu, znika wszystko z wyjątkiem roślinności. - Napiszę wstęp do katalogu pańskiej wystawy - podjął Houellebecq. - Czy jednak jest pan pewien, że to dobry pomysł? Francuskie media nie znoszą mnie w stopniu po prostu niewiarygodnym; nie ma tygodnia, żebym nie został obsmarowany w tym czy innym piśmie. - Wiem, zanim tu przyjechałem, zaglądałem do internetu. - Nie obawia się pan, że kontakty ze mną mogą pana skompromitować? - Rozmawiałem z właścicielem galerii, jego zdaniem nie ma to najmniejszego znaczenia. Ta wystawa nie celuje w rynek francuski. Zresztą dzisiaj we Francji nie ma zbyt wielu amatorów kupujących sztukę współczesną. - A kto kupuje? - Amerykanie. Dwa, trzy lata temu Amerykanie znowu zaczęli kupować. I trochę Anglicy. Ale głównie kupują Chińczycy i Rosjanie. Houellebecq przyglądał mu się, jakby ważąc wszystkie za i przeciw. - Cóż, jeśli liczą się przede wszystkim Chińczycy i Rosjanie, to może ma pan rację... - powiedział. - Przepraszam - dodał, wstając gwałtownie. - Muszę zapalić, nie potrafię myśleć bez tytoniu. Wyszedł na parking i wrócił po pięciu minutach, kiedy kelner właśnie przynosił dania główne. Entuzjastycznie zabrał się za jagnięcinę biryani, lecz na talerz Jeda spojrzał nieco podejrzliwie. - Jestem pewien, że do udźca dodali sosu miętowego... - zaczął. - Nie ma na to rady, to wpływy angielskie. A przecież Pakistan też podbili Anglicy. Tyle że w Irlandii było gorzej, kolonizatorzy pomieszali się z autochtonami. - Papieros najwyraźniej dobrze mu zrobił. - Ta wystawa dużo dla pana znaczy, prawda? - Owszem, bardzo dużo. Mam wrażenie, że od kiedy zająłem się serią zawodów, już nikt nie rozumie, o co mi chodzi. Pod pretekstem, że maluję na płótnie, a zwłaszcza tą szczególnie staroświecką techniką, jaką jest olej, zostałem sklasyfikowany jako członek ruchu nawołującego do powrotu do malarstwa, chociaż ja tych ludzi nie znam i nie czuję z nimi żadnej więzi. - To obecnie ma miejsce jakiś powrót do malarstwa? - W pewnym sensie tak, w każdym razie jest to jedna z aktualnych tendencji. Powrót do malarstwa, do rzeźby, ogólnie mówiąc, powrót do przedmiotu. Moim zdaniem chodzi o sprawy czysto handlowe. Przedmioty łatwiej przechowywać i sprzedawać niż instalacje lub sztukę performance. Osobiście nigdy nie zajmowałem się performance'em, ale odnoszę wrażenie, że mam z tym coś wspólnego. W każdym obrazie staram się budować sztuczną, symboliczną przestrzeń, w której mogę przedstawiać sytuacje mające jakieś znaczenie dla zbiorowości. - To samo próbuje się robić w teatrze. Tyle że pan nie ma obsesji na punkcie ciała... Przyznam, że to przyjemna odmiana. - Nie mam, zresztą obsesja na punkcie ciała zaczyna powoli mijać. W teatrze może jeszcze nie, ale w sztukach plastycznych owszem. W każdym razie moja twórczość ma wymiar w pełni społeczny. - Aha, rozumiem... Mniej więcej rozumiem, co powinienem napisać. Na kiedy potrzebuje pan tekstu? - Wernisaż jest zaplanowany na maj, ale tekst do katalogu chcielibyśmy dostać pod koniec marca. To daje panu dwa miesiące. - Nie tak znowu dużo. - To nie musi być długie. Pięć, dziesięć stron wystarczy. Oczywiście jeśli pan chce, może być więcej. - Postaram się... To zresztą moja wina, powinienem był wcześniej odpowiedzieć na pańskie maile. - Co do wynagrodzenia, to jak mówiłem, przyjęliśmy dziesięć tysięcy euro. Franz, właściciel galerii, powiedział, że zamiast pieniędzy mogę panu zaproponować obraz, ale dla mnie to krępujące, a panu mogłoby być niezręcznie odmówić. Powiedzmy więc dziesięć tysięcy, ale jeśli woli pan obraz, nie ma sprawy. - Obraz... - Houellebecq zastanowił się. - W każdym razie mam ściany, żeby go powiesić. I to jest jedyne, co naprawdę posiadam w życiu: ściany. 3 O dwunastej Jed musiał zwolnić pokój; samolot do Paryża odlatywał dopiero o dziewiętnastej dziesięć. Chociaż była niedziela, pobliskie centrum handlowe było otwarte; kupił butelkę lokalnej whisky; kasjerka o imieniu Magda zapytała, czy ma kartę stałego klienta Dunnes Store. Przez parę minut łaził po nieskazitelnie czystych korytarzach, mijając grupy młodzieży, które szwendały się między fast foodami a salą gier wideo. W barku Ronnies Rocket wypił sok z pomarańczy, kiwi i truskawek, stwierdził, że wie już wszystko o Skycourt Shopping i zamówił taksówkę na lotnisko; było parę minut po pierwszej. Kawiarnia Estuary była równie skromna i przestrzenna jak reszta budynku: prostokątne stoły z ciemnego drewna stały w dużych odstępach od siebie, znacznie większych niż w luksusowych restauracjach; mogło przy nich wygodnie siedzieć sześć osób. Jed przypomniał sobie, że lata pięćdziesiąte to też był okres baby boom. Zamówił sałatkę coleslaw z lekkim dressingiem i kurczaka korma, usiadł przy stole i zjadł, popijając małymi łykami whisky, a równocześnie studiując rozkład odlotów z lotniska Shannon. Nie latały stąd samoloty do żadnej stolicy Europy Zachodniej z wyjątkiem Paryża i Londynu; te kierunki były obsługiwane przez Air France i British Airways. Natomiast do Hiszpanii i na Wyspy Kanaryjskie samoloty latały aż w sześć miejsc: do Alicante, Girony, Fuerteventury, Malagi, Reus i na Teneryfę. Wszystkie loty obsługiwał Ryanair, który latał również do sześciu miast w Polsce: Krakowa, Gdańska, Katowic, Łodzi, Warszawy i Wrocławia. Poprzedniego wieczoru przy kolacji Houellebecq powiedział mu, że w Irlandii jest mnóstwo polskich imigrantów, że Irlandia to kraj, do którego emigrują najchętniej, pewnie ze względu na jej reputację, skądinąd w pełni zasłużoną, ostatniego bastionu katolicyzmu. I tak liberalizm przewartościował geografię świata, dostosowując ją do oczekiwań klienteli, zarówno tej, która jeździ w celach zarobkowych, jak i turystycznej. Płaską, izometryczną mapę świata zastąpiła nienormalna topografia, w której Shannon leży bliżej Katowic niż Brukseli, Fuerteventury czy Madrytu. We Francji Ryanair latał do Beauvais i Carcassonne. Czy były to dwa szczególnie turystyczne kierunki? Czy też stawały się turystyczne tylko dlatego, że zostały wybrane przez Ryanair? Medytując nad władzą i topografią świata, Jed zapadł w drzemkę. Znajdował się w jakiejś białej, pozornie nieograniczonej przestrzeni. Linia horyzontu była niewidoczna; biała, matowa ziemia łączyła się w oddali z równie białym niebem. Na powierzchni ziemi miejscami czerniały nieregularnie rozrzucone fragmenty tekstu napisanego lekko wypukłymi literami; każdy fragment składał się z kilkudziesięciu słów. Jed pojął, że znalazł się w środku książki, i zaczął się zastanawiać, czy ta książka opowiada historię jego życia. Początkowo, kiedy pochylał się nad kolejnymi fragmentami, wydało mu się, że owszem, dostrzegł imiona Olgi i Geneviève, ale z tekstu nie wynikały żadne konkretne informacje, większość słów została wytarta lub gwałtownie przekreślona, zamazana, dalej pojawiały się jakieś inne imiona, które nic mu nie mówiły. Nie można też było określić żadnej osi czasowej: posuwając się w linii prostej, natknął się kilka razy na imię Geneviève, po czym znowu pojawiała się Olga - a przecież był pewien, absolutnie pewien, że nigdy już nie będzie mieć okazji spotkać się z Geneviève, choć Olga być może stanowiła jeszcze część jego przyszłości. Obudziły go megafony, ogłaszające, że zaczęto wpuszczać na pokład samolotu do Paryża. Jak tylko dojechał na bulwar de l’Hôpital, zadzwonił do Houellebecqa, który niemal natychmiast podniósł słuchawkę. - Przemyślałem sprawę - powiedział. - Zamiast dawać panu obraz, wolałbym namalować pański portret, a potem go panu ofiarować. I czekał; na drugim końcu linii Houellebecq milczał. Jed zamrugał, oświetlenie w pracowni było bardzo ostre. Na środku podłogi nadal leżały strzępy Damiena Hirsta ijeffa Koonsa dzielących między siebie rynek sztuki. Cisza przedłużała się, więc Jed dodał: - To nie zmieni pańskiego wynagrodzenia, dostanie pan obraz niezależnie od dziesięciu tysięcy euro. Naprawdę mam ochotę zrobić pański portret. Nigdy nie malowałem żadnego pisarza; czuję, że powinienem. Houellebecq nadal milczał i Jed zaczął się niepokoić; wreszcie, po co najmniej trzech minutach ciszy, pisarz odpowiedział głosem kompletnie zamazanym przez alkohol: - Nie wiem. Nie czuję się na siłach godzinami pozować. - Ależ nie ma powodu! Skończyły się już seanse pozowania, ludzie tego nie chcą, wszyscy są strasznie zajęci, tak sobie wyobrażają lub udają, nie mam pojęcia, ale nie znam absolutnie nikogo, kto zgodziłby się siedzieć nieruchomo przez godzinę. Nie, jeśli mam robić pański portret, przyjadę do pana i zrobię zdjęcia. Dużo zdjęć w planie ogólnym, ale również w miejscu, gdzie pan pracuje, zdjęcia pańskich narzędzi pracy. Zbliżenia pańskich rąk, skóry. I na tej podstawie będę dalej pracować. - Dobrze - odpowiedział pisarz bez entuzjazmu. - Zgadzam się. - Jest jakiś szczególny dzień czy tydzień, kiedy jest pan wolny? - Nie bardzo. Przez większość czasu nic nie robię. Niech pan zadzwoni, jak będzie pan chciał przyjechać. Do widzenia. Następnego dnia rano Jed zadzwonił do Franza, który zareagował entuzjastycznie i zaproponował, żeby od razu przyszedł do galerii. Był zachwycony, dosłownie zacierał ręce; Jed rzadko widywał go w stanie takiego podniecenia. - Teraz możemy naprawdę do czegoś dojść... Gwarantuję, że ta wystawa narobi szumu. Możemy już zacząć szukać attache prasowego. Myślałem o Marylin Prigent. - Marylin? - Znasz ją? -Tak, to ona zajmowała się moją pierwszą wystawą, świetnie ją pamiętam. Dziwna sprawa, z wiekiem Marylin raczej wyładniała. Trochę schudła i obcięła się na krótko; przy włosach tak prostych i matowych nic innego nie dało się zrobić, powiedziała; idąc za radą czasopism kobiecych, kupiła sobie obcisłe skórzane spodnie i kurtkę, w sumie wyglądała na lesbijkę intelektualistkę, mogącą ewentualnie uwodzić młodych ludzi o raczej pasywnym temperamencie. Nieco przypominała Christine Angot{33} w bardziej sympatycznym wydaniu. A przede wszystkim udało się jej pozbyć tak dla niej charakterystycznego nawyku nieustannego pociągania nosem. - Zajęło mi to lata - powiedziała. - Kolejne urlopy spędzałam, jeżdżąc po wszystkich możliwych sanatoriach, w końcu ktoś znalazł właściwą kurację. Raz na tydzień mam inhalacje siarkowe i to działa; przynajmniej do dzisiaj nie nastąpił nawrót. Nawet głos miała mocniejszy, jaśniejszy, a o swoim życiu seksualnym rozprawiała z takim brakiem zahamowań, że Jeda wprawiła w osłupienie. Kiedy Franz pochwalił jej opaleniznę, odpowiedziała, że właśnie wróciła z wakacji na Jamajce. - Ale się tam dobrze pieprzyłam - dodała. - Cholera, faceci są genialni. Franz uniósł brwi, ale ona jakby nigdy nic wyciągnęła z torebki - teraz nosiła elegancką torebkę z naturalnej skóry od Hermesa - duży niebieski kołonotatnik. - To jedno się nie zmieniło - powiedziała z uśmiechem do Jeda. - Nadal nie mam palmtopa... Ale trochę się unowocześniłam. - Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnęła pendrive'a. - Mam tu zeskanowane wszystkie artykuły o twojej wystawie u Michelina. Przydadzą się. Franz pokiwał głową, rzucając jej spojrzenie pełne podziwu i niedowierzania. Marylin usiadła wygodniej w fotelu i przeciągnęła się. - Starałam się śledzić twoją karierę - powiedziała. Zaczęła zwracać się do niego na ty, co też było nowością. - Moim zdaniem miałeś rację, nie robiąc wcześniej żadnych wystaw, większość krytyków nie byłaby w stanie zrozumieć przebytej przez ciebie ewolucji, i nie mówię nawet o Pepicie Bourguignon, która tak czy siak nigdy z twojej twórczości niczego nie rozumiała. Zapaliła papierosa - kolejna nowość - i ciągnęła: - Ponieważ nie robiłeś wystaw, nie musieli się wypowiadać. Jeśli teraz będą zmuszeni ocenić cię pozytywnie, nie będą mieć wrażenia, że sami sobie przeczą. Ale macie rację, powinniśmy od razu celować w czasopisma anglosaskie, a w tym nazwisko Houellebecqa może nam pomóc. W ilu egzemplarzach chcecie wydać katalog? - W pięciuset - powiedział Franz. - Za mało, zrób tysiąc. Dla samego serwisu prasowego potrzebuję trzystu. Trzeba zezwolić na przedruk fragmentów, nawet sporych; musimy pogadać z Houellebecqiem albo z jego agentem, Samuelsonem{34}, żeby nie robili trudności. Franz mówił mi o portrecie Houellebecqa. Świetny pomysł, naprawdę. I do tego podczas wystawy to będzie twoja najnowsza praca; super, jestem przekonana, że okaże się dodatkowym impulsem nagłaśniającym całą imprezę. - Niesamowita dziewczyna... - zauważył Franz po jej wyjściu. - Znałem ją ze słyszenia, ale nigdy nie współpracowaliśmy. - Zmieniła się - powiedział Jed. - W sensie osobistym. Bo zawodowo ani trochę. To jednak niezwykłe, do jakiego stopnia ludzie dzielą swoje życie na dwie części, między którymi nie ma żadnego związku, które nie mają na siebie najmniejszego wpływu. Zawsze mnie zdumiewa, że tak im się to udaje. To prawda, że dużo się zajmowałeś pracą... mam na myśli pracę wykonywaną przez różnych ludzi - podjął Franz, kiedy już siedzieli w kafejce Chez Claude. Więcej niż którykolwiek ze znanych mi artystów. - No bo co charakteryzuje człowieka? Jakie pytanie zadajemy mu jako pierwsze, kiedy chcemy się czegoś o nim dowiedzieć? W niektórych społeczeństwach najpierw pytamy, czy jest żonaty, czy ma dzieci; u nas przede wszystkim pytamy o zawód. Człowieka zachodniego charakteryzuje jego miejsce w procesie produkcyjnym, a nie jego status jako reproduktora. Franz w zamyśleniu wypił parę łyków wina. - Mam nadzieję, że Houellebecq napisze dobry tekst - powiedział w końcu. Sam wiesz, że gramy o wysoką stawkę. Krytycy z dużym trudem przyjmują tak radykalną ewolucję artystyczną jak twoja. A i tak w sztukach plastycznych jest z tym najlepiej. W literaturze czy muzyce właściwie nie sposób zmienić nurtu; możesz mieć pewność, że cię zlinczują. Z drugiej strony, jeśli w kółko robisz to samo, oskarżą cię, że się powtarzasz i chylisz ku upadkowi, ale jeśli się zmienisz, to ci powiedzą, że jesteś niespójny i rozproszony. Mam świadomość, że w twoim wypadku powrót do malarstwa i do przedstawiania postaci ludzkich ma sens. Nie umiałbym powiedzieć jaki, sam pewnie też byś nie potrafił, jednak wiem, że nie zrobiłeś tego bez powodu. Ale to tylko intuicja, a żeby mieć recenzje, trzeba stworzyć jakiś dyskurs teoretyczny. Ja tego nie umiem, ty też nie. W następnych dniach próbowali określić układ prac, w końcu zdecydowali się na kolejność czysto chronologiczną. Ostatni był więc obraz „Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki”, potem już tylko miejsce na portret Houellebecqa. Pod koniec tygodnia Jed spróbował dodzwonić się do pisarza, który tym razem nie podnosił słuchawki, a sekretarki automatycznej nie miał. Po kilku próbach o różnych porach wysłał do niego maila, potem drugiego, parę dni później trzeciego, ale ciągle bez skutku. Po upływie dwóch tygodni Jed zaczął się na serio niepokoić, wysyłał kolejne SMS-y i maile. W końcu Houellebecq oddzwonił. Miał zgaszony, niemal martwy głos. - Przykro mi - powiedział - ale przechodzę przez trudny okres w życiu osobistym. Cóż, niech pan przyjeżdża robić te zdjęcia. 4 Na stronie ryanair.com Jed znalazł lot z Beauvais do Shannon następnego dnia o trzynastej dwadzieścia pięć za 4,99 euro; najpierw pomyślał, że to pomyłka. Przechodząc przez kolejne ekrany rezerwacji, stwierdził, że po doliczeniu dodatkowych kosztów i opłat ostateczna cena wynosiła 28,01 euro, co nadal było dość umiarkowaną kwotą. Autobus na lotnisko odjeżdżał z Porte Maillot. Wsiadając, zobaczył dużo młodych ludzi, zapewne studentów, wyjeżdżających dokądś lub skądś wracających - trwały właśnie ferie zimowe. Poza tym sporo emerytów i kilka arabskich kobiet w towarzystwie małych dzieci. W zasadzie byli tu przedstawiciele wszystkich warstw społecznych z wyjątkiem ludzi w wieku aktywnym, produkcyjnym. Jed stwierdził ponadto, że w autobusie czuje się absolutnie na miejscu, mając uczucie wyjazdu na wakacje; poprzednim razem, lecąc Air France, miał wrażenie, że jest w podróży służbowej. Minąwszy dzielnice trudne i rezydencjalne, które rozciągały się na północ od Paryża, autobus jechał niemal pustą autostradą wśród pól zboża i buraków. Po szarym niebie latały olbrzymie pojedyncze kruki. Nikt wokół niego nie mówił ani słowa, nawet dzieci siedziały cicho; stopniowo Jeda zaczęło ogarniać uczucie spokoju. Dumał nad tym, że już od dziesięciu lat tworzy po cichu, w kompletnej samotności. Pracując sam, nikomu nie pokazując swoich obrazów, z wyjątkiem Franza, który - jak wiedział - organizował dyskretne pokazy prywatne, nie bywając na żadnych wernisażach, debatach i wystawach, Jed w dużym stopniu stracił status profesjonalnego artysty. W oczach świata, a w pewnym stopniu również we własnych, stopniowo przekształcił siew niedzielnego malarza. Dzięki wystawie gwałtownie wejdzie z powrotem w środowisko, w obieg; zastanawiał się, czy naprawdę tego chce. Zapewne nie bardziej niż wówczas, gdy przebywając nad morzem w Bretanii, człowiek nie ma w pierwszej chwili najmniejszej ochoty wchodzić do wzburzonej, zimnej wody, chociaż zdaje sobie sprawę, że po kilku przepłyniętych metrach chłodne fale okażą się niezwykle przyjemne. Czekając na ławeczce lotniska na odlot, Jed otworzył instrukcję obsługi aparatu fotograficznego, który poprzedniego dnia kupił we FNAC-u. Nikon D3x, którego zazwyczaj używał przy robieniu fotografii do portretów, wydał mu się zbyt ostentacyjny, zbyt profesjonalny. Houellebecq był znany z tego, że ma głęboką awersję do fotografów; Jed uznał, że aparat bardziej amatorski, rodzinny, będzie w tym wypadku stosowniejszy. Już w pierwszym zdaniu firma Samsung gratulowała mu wyboru modelu ZRTAV2. Ani Sony, ani Nikon nie wpadłyby na to, żeby mu gratulować; były zbyt aroganckie, zbyt pewne swego profesjonalizmu, chyba że to arogancja typowa dla wszystkich Japończyków; tak czy owak, znane przedsiębiorstwa japońskie były trudne do strawienia. Niemcy w swoich instrukcjach obsługi usiłowali podtrzymać fikcję racjonalnego wyboru dokonanego przez wiernego klienta; w przypadku mercedesa czytanie książki wozu nadal należało do przyjemności, jeśli natomiast chodzi o stosunek jakości do ceny, stworzony przez niemieckie krasnale mit społeczeństwa dobrobytu pryskał. Zostawali jeszcze Szwajcarzy ze swą polityką cen ekstremalnych, które niektórych potrafiły skusić. Kilka razy Jed zastanawiał się nad kupnem wyrobów szwajcarskich, raz aparatu fotograficznego Alpa, a raz zegarka, ale pięciokrotna różnica w cenie w stosunku do innych producentów szybko go zniechęciła. W pierwszych latach nowego tysiąclecia zdecydowanie największą frajdę sprawiały konsumentom produkty koreańskie: samochody marek Kia i Hyundai, elektronika LG i Samsung. Według tego, co napisano we wstępie do instrukcji obsługi, model Samsung ZRT-AV2 łączył w sobie najwymyślniejsze innowacje technologiczne, takie jak automatyczne wykrywanie uśmiechu, z legendarną łatwością obsługi, z której słynęła marka. Po tym lirycznym wprowadzeniu dalszy ciąg instrukcji odnosił się do czystych faktów; Jed szybko przekartkował broszurę w poszukiwaniu podstawowych informacji. Dawało się dostrzec, że przy projektowaniu aparatu konstruktorzy kierowali się rozumnym, szeroko zakrojonym, wszechogarniającym optymizmem. Tendencja ta, często spotykana w nowoczesnych wyrobach technologicznych, nie była jednak żadną koniecznością. Na przykład zamiast programów FAJERWERK, PLAŻA, DZIECKO-1 i DZIECKO-2, proponowanych w trybie automatycznym, można sobie bez problemu wyobrazić programy POGRZEB, DESZCZOWY DZIEŃ, STARUSZEK-1 i STARUSZEK-2. Po co właściwie DZIECKO-1 i DZIECKO-2, zastanowił się Jed. Na stronie trzydziestej siódmej instrukcji przeczytał, że funkcja ta pozwala na ustawienie dat urodzin dwojga dzieci, tak aby ich wiek został wpisany do parametrów technicznych zdjęcia. Dalsze informacje znalazł na następnej stronie: według instrukcji programy te pozwalały na odtworzenie „zdrowej i świeżej" cery niemowląt. Rzeczywiście, rodzice byliby zapewne niepocieszeni, gdyby na zdjęciach urodzinowych ich DZIECKO-1 i DZIECKO-2 pojawiły się z pomiętą, żółtawą cerą. Ale Jed nie znał żadnych niemowlaków; zresztą nie będzie też chyba mieć okazji skorzystać z programu ZWIERZĘ DOM. ani UROCZYST. RODZ.; może ten aparat nie był jednak stworzony dla niego. Nad Shannon równo siąpił deszcz, a kierowca taksówki był skończonym idiotą. Gone for holidays? - zapytał, jakby z góry ciesząc się z niepowodzeń klienta. No, working, odparł Jed, nie chcąc mu sprawić tej radości, ale taksówkarz najwyraźniej nie uwierzył. What kind of job youre doing? - zapytał, a jego intonacja jasno wskazywała, że uważa za nieprawdopodobne, aby ktokolwiek powierzył Jedowi jakąkolwiek pracę. Photography, odpowiedział Jed. Kierowca pociągnął nosem, przyznając się do porażki. Przez co najmniej dwie minuty stał w ulewnym deszczu i bębnił w drzwi, zanim Houellebecq podszedł otworzyć. Autor „Cząstek elementarnych” miał na sobie pidżamę w szare paski, w której przypominał więźnia z serialu telewizyjnego; włosy miał brudne i potargane, twarz czerwoną, pokrytą krostami i trochę śmierdział. Niemożność doprowadzenia się do porządku jest jedną z najpewniejszych oznak stanu depresyjnego, przypomniał sobie Jed. - Przykro mi, że pana napastuję, wiem, że nie idzie panu najlepiej. Ale nie mogę się doczekać, aż zacznę malować pański portret... - powiedział, przyoblekając twarz w rozbrajający uśmiech, przynajmniej taką miał nadzieję. Rozbrajający uśmiech to zwrot, który można jeszcze czasem spotkać w powieściach, a więc zapewne odnosi się do jakiejś rzeczywistości. Lecz Jed nie czuł się niestety dość naiwny, aby dać się rozbroić czyimkolwiek uśmiechem; podejrzewał, że Houellebecq podobnie. Autor „Le Sens du combat” cofnął się jednak o metr, tyle tylko, żeby Jed schronił się przed deszczem, ale nie wpuścił go do środka. - Przyniosłem butelkę wina. Dobrego wina!... - wykrzyknął Jed z nieco fałszywym entuzjazmem, jakby proponował dziecku cukierka, wyciągając butelkę z torby. Było to Château Ausone 1986, które go kosztowało czterysta euro równowartość dwunastu lotów Paryż-Shannon liniami Ryanair. - Tylko jedną? - zapytał autor „La Poursuite du bonheur”, wyciągając szyję w kierunku etykietki. Zdecydowanie śmierdział, ale nie trupem; mogło być gorzej. Potem chwycił butelkę i odwrócił się bez słowa; Jed uznał to za zaproszenie. O ile pamiętał, poprzednim razem living był pusty; teraz stały tu łóżko i telewizor. - Tak - powiedział Houellebecq - po pańskiej wizycie zdałem sobie sprawę, że był pan pierwszym gościem w tym domu i zapewne również ostatnim. No więc pomyślałem, po cholerę podtrzymywać fikcję salonu? Dlaczego nie miałbym po prostu przenieść się do głównego pomieszczenia? W końcu większość dnia spędzam w pozycji leżącej; najczęściej również jem w łóżku, oglądając kreskówki na Fox TV; przecież nie zacznę nagle zapraszać gości na kolację. Prześcieradła, poplamione winem i miejscami nadpalone, były usiane okruchami sucharów i resztkami mortadeli. - Chodźmy raczej do kuchni - zaproponował autor „Renaissance”. - Przyjechałem robić zdjęcia. - Pański aparat nie działa w kuchniach? - Znowu się załamałem. Kompletnie się załamałem w kwestii wędlin - ciągnął ponuro Houellebecq. Na stole walały się opakowania po chorizo, mortadeli, pasztecie. Podał Jedowi korkociąg i natychmiast po otwarciu butelki jednym haustem wypił pierwszy kieliszek, nawet nie wąchając, nie udając, że degustuje. Jed zrobił kilkanaście zbliżeń, starając się zmieniać kąt. - Chciałbym zrobić parę zdjęć w gabinecie... tam, gdzie pan pracuje. Pisarz burknął mało entuzjastycznie, ale wstał i ruszył korytarzem. Stojące pod ścianami kartony nadal tkwiły nieruszone. Od poprzedniej wizyty Jeda Houellebecq utył, ale jego szyja i ramiona pozostały chude; wyglądał jak chory żółw. Gabinet był dużym prostokątnym pomieszczeniem o nagich ścianach, praktycznie pustym; tylko trzy stoły ogrodowe z ciemnozielonego plastiku stały pod jedną ze ścian. Na środkowym królował dwudziestoczterocalowy iMac w towarzystwie drukarki laserowej Samsung; zadrukowane lub ręcznie zapisane kartki walały się po pozostałych stołach. Jedynym elementem luksusu był dyrektorski fotel z czarnej skóry, z wysokim oparciem i na kółkach. Jed zrobił parę ujęć ogólnych pomieszczenia. Widząc, że podchodzi do stołów, Houellebecq nerwowo się wzdrygnął. - Spokój nie, nie będę czytać rękopisów, wiem, że pan tego nienawidzi. Ale... zastanowił się przez chwilę - chciałbym zobaczyć, jak wyglądają pańskie notatki, poprawki. - Wolałbym nie. - Nie będę czytać, słowo daję. Chciałbym po prostu zobaczyć geometrię całości, obiecuję, że na zdjęciu nikt nie odczyta ani słowa. Houellebecq niechętnie wyjął parę kartek. Było na nich bardzo mało skreśleń, za to dużo odnośników w środku tekstu i strzałek prowadzących do innych fragmentów, czasem na marginesie, czasem na oddzielnych kartkach. Wewnątrz tych z grubsza prostokątnych fragmentów widniały kolejne odnośniki, odsyłające do kolejnych fragmentów; wszystko razem przypominało drzewko. Pismo było pochyłe, prawie nieczytelne. Houellebecq nie spuszczał Jeda z oczu podczas robienia zdjęć i odetchnął z widoczną ulgą, gdy w końcu Jed odsunął się od stołu. Wychodząc, starannie zamknął za sobą drzwi. - To nie jest tekst o panu, jeszcze się do niego nie zabrałem - powiedział, kiedy wracali do kuchni. -To przedmowa do reedycji Jeana-Louisa Curtisa{35} w kolekcji „Omnibus", muszę ją niedługo oddać. Chce pan wina? - Mówił teraz z przesadnym ożywieniem, starając się zapewne zatrzeć wrażenie chłodnego powitania. Butelka Château Ausone była już prawie pusta. Szeroko otworzył szafkę, odsłaniając kilkadziesiąt butelek. - Argentyńskie czy chilijskie? - Chilijskie dla odmiany. - Jean-Louis Curtis popadł dzisiaj w kompletne zapomnienie. Był autorem kilkunastu powieści, wielu opowiadań, niezwykłego zestawu pastiszów... Moim zdaniem „La France m’épuise” zawiera najlepsze pastisze literatury francuskiej: jego imitacje Saint-Simona i Chateaubrianda są doskonałe, ze Stendhalem i Balzakiem też świetnie sobie radzi. A jednak dzisiaj nic z tego nie zostało, nikt go nie czyta. To niesprawiedliwe, był bardzo dobrym pisarzem, trochę konserwatywnym, trochę klasycznym, ale starał się uczciwie wykonywać swoją pracę, w każdym razie to, co uważał za swoją pracę. Według mnie „La Quarantaine” to bardzo udana książka. Jest w niej prawdziwa nostalgia, uczucie straty z powodu wejścia Francji tradycyjnej do współczesnego świata, które podczas lektury można dosłownie przeżyć; nie ma tam nic karykaturalnego, może poza niektórymi postaciami lewicujących duchownych. A „Un jeune couple” to książka po prostu zaskakująca. Podejmując ten sam temat co Georges Perec{36} w „Rzeczach”, potrafił uniknąć śmieszności, a to nie byle co. Oczywiście nie był takim wirtuozem jak Perec, ale kto nim był w jego czasach? Można się też dziwić jego namiętnej obronie młodzieży, grup hipisowskich, przemierzających z plecakiem Europę i odrzucających „społeczeństwo konsumpcyjne", jak to się wówczas mawiało; niechęć do społeczeństwa konsumpcyjnego jest u niego równie silna jak u hipisów, ale oparta na znacznie solidniejszych podstawach, jak miało się okazać w przyszłości. Natomiast Georges Perec akceptuje społeczeństwo konsumpcyjne, uważając je za jedyny możliwy punkt odniesienia; jego rozważania nad współczesnym ideałem szczęścia są w moich oczach absolutnie przekonujące. Niesłusznie Jeana-Louisa Curtisa sklasyfikowano jako reakcyjnego, byłpo prostu dobrym, nieco smutnym pisarzem, pewnym, że ludzkość nie może się zmienić. Zakochany we Włoszech, był w pełni świadomy okrucieństwa, z jakim kultura łacińska spogląda na świat. Nie wiem zresztą, po co to panu opowiadam, ma pan w dupie Jeana-Louisa Curtisa, choć niesłusznie, to powinno pana zainteresować, u pana też wyczuwam pewną nostalgię, ale nostalgię za światem nowoczesnym, za czasami, gdy Francja była krajem przemysłowym; mam rację, prawda? - Wyjął z lodówki chorizo, kiełbasę i chleb. - Rzeczywiście - odparł Jed po dłuższym namyśle. - Zawsze lubiłem wyroby przemysłowe. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby fotografować na przykład... kiełbasę. - Wyciągnął rękę w kierunku stołu i natychmiast zaczął przepraszać. -To znaczy, nie to chciałem powiedzieć, jest bardzo dobra, z przyjemnością ją jem... Ale nie żeby zaraz fotografować, ma jakieś takie nierówności organiczne, w każdym plasterku inne żyłki tłuszczu. To trochę... zniechęcające. Houellebecq pokiwał głową i rozłożył ramiona, jakby wchodząc w tantryczny trans - prawdopodobnie jednak był po prostu pijany i próbował utrzymać równowagę na taborecie kuchennym, na którym przysiadł. Kiedy otworzył usta, jego głos był łagodny, głęboki, pełen naiwnej emocji. - W swoim życiu konsumenta - oznajmił - poznałem trzy produkty idealne: buty Paraboot Marche, laptop z drukarką Canon Libris i kurtkę Camel Legend. Namiętnie je pokochałem, mógłbym z nimi życie spędzić, regularnie je odkupując w miarę, jak będą się zużywały. Między nami powstała doskonała więź, czyniąca ze mnie szczęśliwego konsumenta. Nie byłem w pełni szczęśliwy we wszystkich aspektach życia, ale miałem przynajmniej tyle: mogłem regularnie kupować nową parę swoich ulubionych butów. To zarazem mało i dużo, zwłaszcza kiedy człowiek prowadzi dość ubogie życie osobiste. I nawet ta prosta radość została mi odebrana. Po kilku latach moje ulubione produkty znikły z półek, najzwyczajniej w świecie zaprzestano ich produkcji, a moja nieszczęsna kurtka Camel Legend, najpiękniejsza kurtka, jaką kiedykolwiek wyprodukowano, przeżyła tylko jeden sezon... - Zaczął cicho płakać, wielkie łzy płynęły mu po twarzy, gdy nalewał sobie kolejny kieliszek wina. - To okrutne, naprawdę okrutne. Najdrobniejsze gatunki zwierząt znikają dopiero po upływie tysięcy, czasem milionów lat, natomiast wyroby ludzkie są usuwane z powierzchni ziemi po kilku dniach, nigdy nie otrzymując drugiej szansy, mogą tylko bezsilnie znosić nieodpowiedzialny, faszystowski dyktat szefów linii produktowych, którzy oczywiście wiedzą lepiej niż ktokolwiek inny, czego chce konsument, którzy u konsumenta wyczuwają pragnienie nowości, którzy zmieniają jego życie w wyczerpujące, rozpaczliwe poszukiwanie, nieustanne błąkanie się wśród wciąż zmienianych regałów sklepowych. - Rozumiem, co pan ma na myśli - przerwał mu Jed. - Wiem, że wielu ludziom pękło serce, gdy zaprzestano produkcji rolleiflexa z podwójnym obiektywem. Ale być może... Może powinniśmy swoje zaufanie i miłość rezerwować dla produktów wyjątkowo drogich, mających legendarny status. Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby Rolex zaprzestał produkcji modelu Oyster Perpetual Day-Date. - Jest pan jeszcze młody... Strasznie młody... Rolex zrobi to samo co pozostali. - Wziął trzy plasterki chorizo, położył na kromce chleba i zjadł, po czym znowu nalał sobie wina. - Mówił pan, że kupił sobie nowy aparat fotograficzny... Proszę mi pokazać instrukcję obsługi. Przez dwie minuty czytał instrukcję Samsunga ZRT-AV2, kiwając głową, jakby każda linijka potwierdzała jego ponure podejrzenia. - Taak... - powiedział w końcu, oddając Jedowi instrukcję. - Piękny, nowoczesny wyrób, może go pan pokochać. Ale musi pan wiedzieć, że za rok, najpóźniej za dwa lata zostanie zastąpiony przez model nowszy, o jakoby lepszych parametrach. My też jesteśmy produktami - ciągnął. - Pewnego dnia również staniemy się przestarzali. To ten sam mechanizm, tyle że zazwyczaj w naszym wypadku nie ma wyraźnego postępu technicznego czy funkcjonalnego, a jedynie wymóg nowości wstanie czystym. Ale to nic, to nic... - kontynuował lekkim tonem. Zaczął kroić drugą kiełbasę, po czym przerwał i mocnym głosem wykrzyknął: - Kochać, śmiać się i śpiewać! - Zamaszystym gestem strącił ze stołu butelkę, która rozbiła się na kafelkach. - Sprzątnę - zaoferował Jed, pośpiesznie wstając. - Nie, proszę zostawić, to bez znaczenia. - Ktoś może się skaleczyć kawałkami szkła. Ma pan szmatę do podłogi? Rozejrzał się, ale Houellebecq nie odpowiedział, kiwając tylko głową. W kącie kuchni Jed zobaczył plastikową zmiotkę i szufelkę. - Otworzę jeszcze jedną butelkę - odezwał się pisarz. Wstał, przeszedł chwiejnie przez kuchnię między okruchami szkła, które Jed starał się zamieść. - Chyba już sporo wypiliśmy... Ja zrobiłem wszystkie zdjęcia, jakie chciałem. - No chyba nie będzie pan teraz wychodzić! Zabawa dopiero się rozkręca... Kochać, śmiać się i śpiewać! - wykrzyknął ponownie Houellebecq i jednym haustem wypił kieliszek chilijskiego wina. - Muszkra wiskor! Hejot! Hejot! - dodał z przekonaniem. Od pewnego czasu słynny pisarz nabrał manii używania dziwacznych słów, przestarzałych, nieprawidłowych albo wręcz dziecięcych neologizmów, tworzonych na modłę kapitana Baryłki z „Przygód Tintina”. Jego coraz bardziej nieliczni przyjaciele, a także wydawcy puszczali mu tę słabość płazem, tak jak darowuje się wszelkie dziwactwa starym, zmęczonym wariatom. - To niezwykle wzniosłe, ten pański pomysł, żeby namalować mój portret, naprawdę wzniosłe. - Naprawdę? - zdziwił się Jed. Skończył zbierać okruchy szkła, wrzucił je do worka na gruz (najwyraźniej Houellebecq nie miał zwykłych worków na śmieci), usiadł przy stole i wziął plasterek kiełbasy. - Wie pan, chciałbym, żeby ten obraz mi wyszedł. Przez ostatnich dziesięć lat starałem się przedstawiać ludzi należących do różnych warstw społecznych, od rzeźnika z końskiej jatki po prezesa międzynarodowego koncernu. Jedyną porażkę poniosłem przy próbie namalowania artysty, chodziło o Jeffa Koonsa, sam nie wiem, czemu mi nie wyszło. I jeszcze raz mi się nie udało, z księdzem, nie umiałem podejść do tematu, ale z Jeffem Koonsem było gorzej, zacząłem malować i musiałem zniszczyć obraz. Nie chcę zakończyć na tej porażce; sądzę, że z panem mi się uda. W pańskim spojrzeniu jest coś takiego, sam nie wiem co, ale myślę, że potrafię to oddać... Przez głowę Jeda przeleciało słowo pasja; miał uczucie, że cofnął się o dziesięć lat, do ostatniego weekendu z Olgą. Była niedziela Zielonych Świątek, siedzieli na tarasie zamku Vault-de-Lugny. Przed tarasem rozciągał się wielki park, delikatny wietrzyk poruszał koronami drzew. Zapadał wieczór, było w sam raz ciepło. Olga zdawała się pogrążona w kontemplowaniu homara, od ponad minuty milczała, po czym podniosła głowę, spojrzała mu prosto w oczy i zapytała: - Czy wiesz przynajmniej, dlaczego podobasz się kobietom? W odpowiedzi coś niewyraźnie wymamrotał. - Bo się im podobasz - kontynuowała Olga. - Chyba miałeś okazję zdać sobie z tego sprawę. Jesteś dość przystojny, ale nie o to chodzi, uroda to tylko detal. Tu chodzi o coś innego... - No to powiedz. - To proste: masz intensywne spojrzenie. Pełne pasji. A tego właśnie szukają kobiety. Jeśli we wzroku mężczyzny widzą energię, pasję, wtedy uważają go za interesującego. Pozwalając mu zastanowić się nad tym stwierdzeniem, wypiła łyk meursault i zabrała się do homara. - Oczywiście - powiedziała po chwili z pewnym smutkiem - kiedy ta pasja nie dotyczy ich samych, ale jakiegoś dzieła sztuki, kobiety nie potrafią tego dostrzec... przynajmniej na początku. Dziesięć lat później, patrząc na Houellebecqa, Jed pojął, że w jego wzroku też jest pasja, nawet jakiś rodzaj obłędu. Musiał budzić bardzo silną, może nawet gwałtowną namiętność u kobiet. Z tego, co wiedział o kobietach, wydawało się całkiem prawdopodobne, że niektóre z nich mogły się zakochać w tym udręczonym strzępie człowieka, który siedział przy stole kuchennym, kiwając głową i pochłaniając plastry pasztetu, najwyraźniej obojętny na wszystko, co mogło się wiązać ze stosunkami miłosnymi, a zapewne również z wszelkimi stosunkami międzyludzkimi. - Nie da się ukryć, że nie odczuwam zbyt silnej solidarności wobec gatunku ludzkiego - oznajmił Houellebecq, jakby odgadując jego myśli. - Powiedziałbym, że moje poczucie przynależności z dnia na dzień maleje. A przecież podobają mi się pańskie ostatnie obrazy, chociaż przedstawiają istoty ludzkie. Jest w nich coś... ogólnego, wykraczającego poza czystą anegdotę. Ale wolałbym nie wyprzedzać tekstu o panu, bo go wcale nie napiszę. Swoją drogą, nie będzie problemu, jeśli go nie oddam do końca marca? Naprawdę jestem teraz w kiepskiej formie. - Nie ma sprawy. Przesuniemy termin wystawy, poczekamy tyle, ile będzie trzeba. Stał się pan ważną dla mnie osobą, przy czym nastąpiło to tak szybko, nigdy żaden człowiek nie wywołał we mnie takiej reakcji! - wykrzyknął Jed z niezwykłym ożywieniem. - Ciekawa rzecz... - ciągnął spokojniejszym tonem. Wszyscy oczekują, że portrecista uwypukli szczególne cechy modela, które z niego czynią istotę unikalną. W pewnym sensie ja to robię, ale z drugiej strony odnoszę wrażenie, że ludzie są znacznie bardziej do siebie podobni, niż się powszechnie uważa; zwłaszcza kiedy maluję płaszczyzny twarzy czy szczęki, jest tak, jakbym układał puzzle. Wiem, że istoty ludzkie bywają tematami powieści, great occidental novel, a także malarstwa, ale nie potrafię oprzeć się myśli, że ludzie znacznie mniej się od siebie różnią, niż zazwyczaj sami sądzą. Ze w społeczeństwie jest zbyt dużo komplikacji, rozróżnień, kategorii... - Tak, to jest nieco bizantyńskie - przyznał autor „Platformy”. - Ale nie mam wrażenia, aby był pan portrecistą. Kogo obchodzi portret Dory Maar{37} namalowany przez Picassa? Malarstwo Picassa jest zresztą paskudne, jego świat jest obrzydliwie zniekształcony, bo on sam miał obrzydliwą duszę, nic innego nie da się o nim powiedzieć; nie ma powodu, żeby jakoś szczególnie traktować jego wystawy. Picasso nie wnosi nic nowego, żadnego światła, żadnej innowacji w organizacji kolorów lub kształtów, po prostu nie ma tam nic, co byłoby warte wzmianki, jedynie totalna głupota i małpia mazanina, która może uwodzić jedynie niektóre sześćdziesięciolatki z wypasionym kontem w banku. Natomiast portret Ducona, członka Gildii Kupieckiej, malowany przez Van Dycka, to zupełnie inna sprawa; Van Dycka interesował nie Ducon, ale Gildia Kupiecka. Cóż, w każdym razie tak właśnie rozumiem pańskie obrazy, ale mogę się kompletnie mylić; zresztą, jeśli mój tekst nie spodoba się panu, może go pan wywalić do śmieci. Przepraszam, zaczynam być agresywny, to z powodu grzybicy. - Pod osłupiałym wzrokiem Jeda zaczął się drapać po stopach z taką zawziętością, że pojawiły się krople krwi. - Mam grzybicę, infekcje bakteryjne, ogólną egzemę, gniję za życia, ale nikogo to nie obchodzi, nikt nie potrafi mi pomóc, medycyna haniebnie mnie porzuciła, co mi pozostało? Drapać się, bez chwili wytchnienia drapać się, oto, czym stało się moje życie: niekończącym się seansem drapania. Wyprostował się, najwyraźniej odczuwając lekką ulgę, i dodał: - Jestem trochę zmęczony, muszę się położyć. - Oczywiście! - Jed pośpiesznie wstał. - Jestem niezwykle wdzięczny, że poświęcił mi pan tyle czasu - zakończył, mając wrażenie, że w sumie nieźle mu poszło. Houellebecq odprowadził go do drzwi. W ostatniej chwili, zanim Jed pogrążył się w ciemności, powiedział: - Wie pan, mam świadomość tego, co pan robi, zdaję sobie sprawę z konsekwencji. Jest pan dobrym malarzem, można tak powiedzieć bez wchodzenia w szczegóły. W sumie byłem fotografowany tysiące razy, ale jeśli jakikolwiek mój wizerunek ma przetrwać przez następne stulecia, będzie to pański obraz. - Na jego twarzy nagle pojawił się chłopięcy, tym razem autentycznie rozbrajający uśmiech. - Sam pan widzi, że malarstwo traktuję poważnie - powiedział i zamknął drzwi. 5 Jed potknął się o wózek dziecięcy, w ostatniej chwili złapał równowagę, chwytając się bramki do wykrywania metali, po czym wrócił na swoje miejsce w kolejce. Poza nim na wylot czekały tylko rodziny z dwójką lub trójką dzieci. Przed nim marudził jakiś mniej więcej czteroletni blondynek, który domagał się nie wiadomo czego, aż nagle rzucił się z wyciem na posadzkę, dygocząc ze złości; jego matka wymieniła zmęczone spojrzenie z mężem, który podjął próbę podniesienia wrednego smarkacza. Nie sposób pisać powieści, powiedział poprzedniego dnia Houellebecq, z tego samego powodu, dla którego nie sposób żyć: ze względu na narastające ciężary. Wszystkie teorie wolności, od Gide'a po Same'a, to tylko niemoralne pomysły tworzone przez bezmyślnych erotomanów. Takich jak ja, dodał, rzucając się na trzecią butelkę chilijskiego wina. Miejsca w samolocie były nienumerowane; przy wejściu na pokład Jed próbował dołączyć do grupy nastolatków, ale został zatrzymany na dole schodków, gdyż jego bagaż podręczny był zbyt duży i musiał go oddać pod opiekę załogi; ostatecznie znalazł miejsce między wiercącą się pięciolatką, która bez przerwy żądała cukierków, a otyłą kobietą o matowych włosach, trzymającą na kolanach niemowlaka, który natychmiast po starcie zaczął wyć; pół godziny później trzeba było zmienić mu pieluchę. Przy wyjściu z lotniska Beauvais-Tillé zatrzymał się, postawił torbę na ziemi i głęboko odetchnął, starając się odzyskać równowagę. Rodziny z wózkami i dziećmi upychały się w autobusie jadącym do Porte Maillot. Obok stał biały minibus z dużymi oknami z logo Transports Urbains du Beauvaisis. Jed podszedł, żeby zapytać; to minibus lotniskowy, powiedział kierowca, bilet kosztuje dwa euro. Jed zapłacił i wsiadł jako jedyny pasażer. - Na dworzec? - spytał po chwili kierowca. - Nie, do centrum. Kierowca spojrzał zdziwiony; najwyraźniej lokalna turystyka niewielki miała pożytek z lotniska. A przecież poczyniono tu niemałe wysiłki, podobnie jak w innych miastach Francji: w centrum urządzono piesze pasaże, postawiono tablice z informacjami historycznymi i kulturalnymi. Pierwsze ślady człowieka w okolicy Beauvais są datowane na sześćdziesiąt pięć tysięcy lat przed naszą erą. Miasto, ufortyfikowane przez Rzymian, nosiło początkowo nazwę Caesaromagus, następnie Bellovacum; w dwieście siedemdziesiątym piątym roku zostało zniszczone przez barbarzyńców. Usytuowane na skrzyżowaniu szlaków handlowych, otoczone żyznymi ziemiami, na których uprawiano zboża, Beauvais od jedenastego wieku przeżywało okres prosperity z silnie rozwijającym się przemysłem tekstylnym; tkaniny z Beauvais były eksportowane nawet do Bizancjum. W tysiąc dwieście dwudziestym piątym roku biskup Milon de Nanteuil rozpoczął budowę katedry pod wezwaniem świętego Piotra (trzy gwiazdki w przewodniku Michelin, warto zwiedzić), która - choć nieukończona - ma najwyższe w Europie gotyckie sklepienia. Upadek Beauvais, towarzyszący schyłkowi przemysłu tekstylnego, rozpoczął się pod koniec osiemnastego wieku i właściwie nigdy nie skończył. Jed bez trudu dostał pokój w hotelu Kyriad. Do pory kolacji miał nawet wrażenie, że jest tu jedynym gościem. Zabierał się właśnie do proponowanej jako danie dnia potrawki cielęcej, kiedy zobaczył samotnego Japończyka koło trzydziestki, który wszedł do sali, rzucając spłoszone spojrzenia wokół siebie, po czym zajął sąsiedni stolik. Propozycja cielęcej potrawki mocno Japończyka zestresowała; zdecydował się na befsztyk wołowy, który dostał kilka minut później i bez przekonania zaczął dziabać końcem widelca. Jed podejrzewał, że Japończyk podejmie próbę nawiązania konwersacji, co ów wkrótce faktycznie uczynił, w języku angielsku, po wycmoktaniu kilku frytek. Biedaczyna pracował dla Komatsu, japońskiego producenta obrabiarek, któremu udało się sprzedać automat tekstylny najnowszej generacji lokalnemu wytwórcy tkanin. Programator maszyny zepsuł się i Japończyk przyjechał, żeby usunąć usterkę. Do tego typu prac, skarżył się, jego firma wysyłała kiedyś trzech lub czterech techników, no, przynajmniej dwóch, ale teraz mają straszne ograniczenia budżetowe i tak znalazł się w Beauvais sam, zmuszony stawić czoło wściekłemu klientowi i maszynie z uszkodzonym programatorem. Rzeczywiście, sytuacja raczej niewesoła, przyznał Jed. Ale czy nie mógłby przynajmniej skorzystać z pomocy przez telefon? Time difference... - odparł smętnie Japończyk. Może o pierwszej w nocy, kiedy otwierają biura, uda mu się złapać kogoś w Japonii; na razie siedzi tu sam jak palec, a w pokoju nie ma nawet japońskiej kablówki. Przez chwilę wpatrywał się w nóż do mięsa, jakby rozważając, czy nie popełnić seppuku, po czym postanowił zabrać się do befsztyku. Siedząc w pokoju i oglądając magazyn Thalassa z wyciszonym dźwiękiem, Jed włączył komórkę. Franz, który zostawił mu trzy wiadomości, odebrał po pierwszym sygnale. - No i? Jak poszło? - Dobrze. Raczej dobrze. Tyle że chyba trochę się spóźni z tekstem. - Nie, to niemożliwe. Muszę go mieć do końca marca, inaczej nie wydrukuję katalogu. - Powiedziałem mu... - Jed zawahał się, ale dokończył: - Powiedziałem, że nie ma problemu, niech poświęci na to tyle czasu, ile potrzebuje. Franz jęknął z niedowierzaniem, zamilkł, po czym podjął napiętym głosem, na granicy wybuchu: - Słuchaj, musimy się spotkać i pogadać. Możesz teraz wpaść do galerii? - Nie, jestem w Beauvais. - W Beauvais?! Na cholerę siedzisz w Beauvais? - Muszę nabrać dystansu. Beauvais to dobre miejsce do nabierania dystansu. O ósmej czterdzieści siedem miał pociąg, który na Gare du Nord jechał godzinę. O jedenastej Jed dotarł do galerii, gdzie czekał na niego zniechęcony Franz. - Nie jesteś moim jedynym artystą, nie myśl sobie - powiedział. - Jeśli w maju nie zrobimy wystawy, będę ją musiał przesunąć na grudzień. Przybycie Marylin dziesięć minut później rozładowało napięcie. - Mnie grudzień bardzo pasuje - oznajmiła z marszu, po czym dodała z drapieżną dobrodusznością: - Będę mieć więcej czasu na angielskie czasopisma; z nimi trzeba zawsze zabrać się do roboty z dużym wyprzedzeniem. - Dobra, niech będzie grudzień... - ustąpił Franz, pokonany i ponury. - Jestem... - zaczął Jed, unosząc nieco ręce, ale od razu przerwał. Chciał powiedzieć: „Jestem artystą" albo coś w tym rodzaju, ale zdał sobie sprawę, że byłoby to napuszone i śmieszne, opanował się i po prostu dodał: - Muszę mieć czas na portret Houellebecqa. Chcę, żeby to był dobry obraz, najlepszy, jaki kiedykolwiek namalowałem. 6 Jak podkreśla większość historyków sztuki, w swoim płótnie „Michel Houellebecq”, pisarz Jed Martin zrywa z tradycją realistycznego tła, która charakteryzowała jego twórczość z okresu „zawodów". Czyni to z pewnym trudem; daje się wyczuć, że zerwanie to wymagało z jego strony dużego wysiłku, że próbował najróżniejszych sztuczek, aby w miarę możności zachować iluzję realistycznego tła. Na obrazie Houellebecq stoi naprzeciw biurka zarzuconego częściowo lub całkowicie zapisanymi kartkami papieru. W odległości około pięciu metrów za nim widać białą ścianę wytapetowaną rękopisami, jeden obok drugiego, bez najmniejszych odstępów. Ironicznie, podkreślają historycy sztuki, Jed Martin zdaje się przywiązywać ogromną wagę do słów, skupiając się na tekście jako takim, bez żadnego odniesienia do rzeczywistości. Skądinąd wszyscy historycy literatury potwierdzają, że pracując nad książką, Houellebecq miał zwyczaj przyszpilania do ścian różnego typu dokumentów, najczęściej fotografii miejsc, gdzie sytuował akcję swoich powieści, ale raczej rzadko fragmentów rękopisu. Umieszczając go w świecie z papieru, Jed Martin nie miał zapewne zamiaru ani zabierać głosu w sprawie realizmu w literaturze, ani przybliżać Houellebecqa do pozycji formalistycznych, od których pisarz odciął się zresztą w sposób absolutnie jednoznaczny. Prawdopodobnie był to po prostu wyraz czystej fascynacji plastycznej tymi rozgałęzionymi, połączonymi za pomocą strzałek fragmentami tekstu, splątanymi niczym macki polipa. Widząc płótno po raz pierwszy, niewielu ludzi zwracało zresztą uwagę na tło, przyćmione niewiarygodną ekspresją postaci głównej. Uchwycony w chwili, gdy uświadomił sobie konieczność dokonania poprawki na jednej z kartek leżących na biurku, pisarz wygląda jak osoba w transie, opętana furią, którą niektórzy bez wahania uważali za demoniczną; jego ręka z piórem, namalowana nieostro, w ruchu, rzuca się na kartkę papieru „z szybkością kobry atakującej swą ofiarę", jak obrazowo ujął to Wong Fu Xin, ironicznie parodiując metaforyczną ekspansywność, tradycyjnie przypisywaną autorom z Dalekiego Wschodu (Wong Fu Xin uważał się przede wszystkim za poetę, lecz jego wierszy prawie nikt już nie czyta, a nawet trudno je gdziekolwiek znaleźć, natomiast jego eseje o twórczości Martina uchodzą za lekturę obowiązkową w środowisku historyków sztuki). Światło, znacznie bardziej kontrastowe niż na poprzednich płótnach Martina, pozostawia w cieniu dużą część ciała pisarza, koncentrując się na górnej połowie twarzy i dłoniach o długich, wychudłych, zakrzywionych palcach, przywodzących na myśl szpony drapieżnego ptaka. Wyraz jego oczu robił tak dziwne wrażenie, że według krytyków nie dawał się przypisać do żadnej istniejącej tradycji malarskiej, a raczej nawiązywał do rytuałów voodoo, których zdjęcia można znaleźć w archiwach etnograficznych. Dwudziestego piątego października Jed zadzwonił do Franza, aby go zawiadomić, że ukończył portret. Od paru miesięcy rzadko się widywali; inaczej niż zazwyczaj, nie umawiał się z nim, aby pokazywać szkice z początkowych etapów pracy. Natomiast Franz był zajęty innymi wystawami, które okazały się raczej udane; od kilku lat jego galeria stawała się coraz bardziej znana, a jej notowania rosły, chociaż na razie nie przekładało się to na jakiś istotny wzrost sprzedaży. Franz przyszedł koło szóstej po południu. Płótno stało na środku pracowni, naciągnięte na standardową ramę 116 x 89 centymetrów, dobrze oświetlone rampą halogenów. Franz usiadł na składanym płóciennym krześle na wprost obrazu i przez jakieś dziesięć minut przyglądał mu się bez słowa. - Cóż... - wykrztusił w końcu. - Czasami mnie nieźle wkurzasz, ale jesteś dobrym malarzem. Muszę przyznać, że warto było poczekać. To dobry obraz, nawet bardzo dobry. Jesteś pewien, że chcesz mu go dać w prezencie? - Obiecałem. - A kiedy będzie tekst? - Pod koniec miesiąca. - Ale jesteście w kontakcie czy nie? - Nieszczególnie. W sierpniu przysłał mi maila, że przeprowadził się z powrotem do Francji, udało mu się odkupić dom rodzinny w Loiret. Ale, dodał, to niczego nie zmienia, dostaniemy tekst pod koniec października. Wierzę mu. 7 Faktycznie, trzydziestego pierwszego października rano Jed dostał maila i kilkudziesięciostronicowy tekst bez tytułu, który od razu przekazał Marylin i Franzowi, niepokojąc się, czy nie jest za długi. Ale Marylin natychmiast uspokoiła go, mówiąc, że przeciwnie, zawsze lepiej mieć trochę „objętości". Tekst Houellebecqa - pierwszy ważny tekst poświęcony twórczości Martina który dzisiaj uchodzi za ciekawostkę historyczną, zawiera jednak szereg interesujących spostrzeżeń. Niezależnie od różnorodności tematów i technik, po raz pierwszy mówi on o jednolitości pracy artysty i odkrywa głęboką logikę w fakcie, że poświęciwszy pierwsze lata twórczości wyrobom człowieka, w drugiej części życia zainteresował się ich wytwórcami. Spojrzenie Jeda Martina na współczesne społeczeństwo, podkreśla Houellebecq, jest bardziej spojrzeniem etnologa niż komentatora politycznego. Martin, jego zdaniem, nie jest artystą zaangażowanym; nawet jeśli „Wejście Beate Uhse na giełdę”, jeden z nielicznych obrazów ukazujących scenę zbiorową, nawiązuje do ekspresjonizmu, dalecy jesteśmy od gryzącej, kaustycznej ironii George'a Grosza czy Ottona Dixa. Jego tradersi w dresach i bluzach z kapturem, którzy ze zblazowanym znużeniem oklaskują gwiazdę niemieckiego przemysłu pornograficznego, są bezpośrednimi następcami mieszczan w surdutach, niestrudzenie krążących po przyjęciach inscenizowanych przez Fritza Langa w Doktorze Mabuse; mamy tu podobny dystans i obiektywny chłód. Zarówno w tytułach, jak i w samych obrazach Martin jest zawsze prosty i bezpośredni; opisuje świat, z rzadka jedynie pozwalając sobie na jakąś nutę poezji, na podtytuł służący za komentarz. Zrobił to jednak w jednym ze swych najlepszych płócien, „Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki”, któremu nadał podtytuł „Konwersacja w Palo Alto”. Bill Gates siedzi z szeroko rozłożonymi ramionami w ratanowym fotelu i uśmiecha się do swego rozmówcy. Ma na sobie płócienne spodnie, koszulę z krótkimi rękawami w kolorze khaki i klapki. To już nie jest Bill Gates w granatowym garniturze z czasów, gdy Microsoft umacniał swą władzę nad światem, a on sam detronizował sułtana Brunei, obejmując pozycję najbogatszego człowieka planety. I nie jest to jeszcze Bill Gates zatroskany, zbolały, odwiedzający sierocińce na Sri Lance lub wzywający społeczność międzynarodową do czujności wobec rosnącej zachorowalności na ospę w krajach Afryki Zachodniej. To Bill Gates w pół drogi, wyluzowany, wyraźnie szczęśliwy, że opuścił stanowisko chairmana największej spółki informatycznej na świecie, Bill Gates na wakacjach. Tylko okulary w metalowych oprawkach z silnymi szkłami przypominają o jego przeszłości nerda. Steve Jobs, w garniturze, siedzący naprzeciw niego na białej skórzanej kanapie, paradoksalnie wygląda jak ucieleśnienie surowości, owej Sorge, którą tradycyjnie kojarzymy z protestanckim kapitalizmem. W sposobie, w jaki jego prawa dłoń obejmuje szczękę, jakby pomagając mu w namyśle, w niepewnym wzroku, jakim patrzy na rozmówcę, nie ma nic z typowego zachowania Kalifornijczyka; nawet hawajska koszula, w którą przyodział go Martin, nie jest w stanie rozwiać wrażenia ogólnego smutku, wywołanego przez lekko przygarbione plecy i malujący się na twarzy wyraz popłochu. Spotkanie najwyraźniej ma miejsce u Jobsa. Cały pokój, będący mieszaniną surowych białych mebli i tkanin w żywych etnicznych kolorach, przywodzi na myśl estetyczny świat założyciela firmy Apple, stanowiąc całkowite przeciwieństwo pozbawionej umiaru zbieraniny gadżetów high-tech, na granicy science fiction, jaka według legendy wypełniała dom, który założyciel Microsoftu zbudował na przedmieściach Seattle. Na niskim stoliku między mężczyznami stoi szachownica z ręcznie rzeźbionymi figurami; najwyraźniej przed chwilą przerwali partię, w której czarne, czyli Jobs, znalazły się w bardzo niekorzystnej sytuacji. W swojej autobiografii zatytułowanej „The Road Ahead” Bill Gates chwilami ujawnia coś, co można uznać za totalny cynizm, zwłaszcza gdy najzwyczajniej w świecie pisze, że oferowanie produktów najbardziej innowacyjnych niekoniecznie jest korzystne dla przedsiębiorstwa. Najczęściej warto śledzić, co robią konkurenci (jasno robi tu aluzję do firmy Apple, choć nie wymienia jej z nazwy), pozwolić im na wypuszczenie nowych produktów, na stawienie czoła trudnościom, jakie w sposób nieunikniony łączą się z nowościami, w pewnym sensie na przetarcie szlaków; później można zalać rynek tanimi kopiami produktów oferowanych przez konkurencję. Jednak ten pozorny cynizm, podkreśla w swoim tekście Houellebecq, nie oddaje głębokiej prawdy o Gatesie; ta prawda ujawnia się w zaskakujących, niemal wzruszających fragmentach, w których Gates deklaruje swoją niezachwianą wiarę w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku", swoje absolutne przekonanie, że niezależnie od wszelkich swych wad i sprzeczności, w ostatecznym rozrachunku rynek ma zawsze rację, a jego dobro jest zbieżne z dobrem ogólnym. I w tym właśnie przejawia się głęboka prawda o Billu Gatesie jako człowieku wiary; tę właśnie naiwną, szczerą wiarę w kapitalizm Jed Martin potrafił oddać, ukazując go z szeroko otwartymi ramionami, serdecznego i przyjacielskiego, ze szkłami okularów połyskującymi w ostatnich promieniach słońca, które zachodzi nad Oceanem Spokojnym. Natomiast Jobs, wycieńczony chorobą, zatroskany, z policzkami pokrytymi rzadką szczeciną, boleściwie opierający brodę na prawej dłoni, przypomina wędrownego ewangelistę, który po raz dziesiąty prawi kazanie przed nielicznym, obojętnym audytorium i nagle ogarnia go nieodparte zwątpienie. A jednak to Jobs, nieruchomy, osłabiony, na przegranej pozycji, wygląda na osobę panującą nad sytuacją; oto, jak podkreśla w swoim tekście Houellebecq, głęboki paradoks tego płótna. W oczach Jobsa lśni płomień, który cechuje nie tylko kaznodziei i proroków, ale również wynalazców, tak często opisywanych przez Jules'a Verne'a. Przyglądając się uważnie przedstawionej przez Martina partii szachów, można dostrzec, że niekoniecznie Jobs stoi na przegranej pozycji; poświęcając królową, może w trzech ruchach doprowadzić do śmiałego mata gońcem i skoczkiem. Podobnie odnosi się wrażenie, że błyskawicznie wprowadzając nowy produkt, może on narzucić rynkowi całkiem nowe, własne standardy. Przez duże okno za postaciami mężczyzn widać łąki o niemal surrealistycznej, szmaragdowej zieleni, łagodnie schodzące ku skałom nabrzeżnym i łączące się z sosnowym zagajnikiem. W oddali Ocean Spokojny toczy swe złotawe, nieskończone fale. Na trawniku kilka dziewczynek gra we frisbee. Nad północną Kalifornią zapada majestatyczny zmierzch w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca, które Martin ukazał w niemal nierzeczywisty sposób; w najbardziej nowoczesnym regionie świata zbliża się noc; ten nieokreślony smutek pożegnania możemy również wyczytać we wzroku Jobsa. Oto mamy dwóch żarliwych zwolenników gospodarki rynkowej, przy tym zdecydowanych sympatyków Partii Demokratycznej, a zarazem dwa przeciwstawne oblicza kapitalizmu, równie odmienne jak bankier u Balzaka i inżynier u Verne'a. „Konwersacja w Palo Alto”, jak podkreśla na zakończenie Houellebecq, to zdecydowanie zbyt skromny podtytuł; Jed Martin mógłby spokojnie nazwać swój obraz „Krótką historią kapitalizmu”, gdyż w rzeczywistości tym właśnie jest. 8 Po pewnych wahaniach datę wernisażu ustalono na środę jedenastego grudnia zdaniem Marylin był to idealny termin. Katalogi, pośpiesznie wydrukowane we Włoszech, przyszły na ostatnią chwilę. Były eleganckie, wręcz luksusowe; na katalogach nie warto oszczędzać, oświadczyła Marylin, której Franz coraz bardziej ulegał, co stawało się coraz bardziej ciekawe: ona dzwoniła do kolejnych osób, a on łaził za nią krok w krok jak pudelek. Położywszy stertę katalogów przy wejściu i sprawdziwszy, czy wszystkie płótna zostały solidnie powieszone, nie mieli już nic do roboty aż do otwarcia, zaplanowanego na dziewiętnastą; Franz, ubrany w dziwaczną haftowaną koszulę słowackiej wieśniaczki i czarne dżinsy Diesel, zdradzał coraz wyraźniejsze oznaki zdenerwowania. Marylin, zupełnie wyluzowana, sprawdzała coś w komórce i krążyła od obrazu do obrazu, tuż za sobą mając nieodłącznego Franza. „It’s a game, it’s a million dollar game”. Koło wpół do siódmej Jed zaczął odczuwać zmęczenie manewrami pozostałej dwójki i oznajmił, że idzie się przejść. - Trochę połażę, bez obaw, krótki spacer po ulicach dobrze mi zrobi. Uwaga ta świadczyła o nadmiernym optymizmie, uświadomił sobie, gdy tylko wyszedł na bulwar Vincent-Auriol. Samochody śmigały, ochlapując go wodą z kałuż, było zimno, lał deszcz, nic więcej się nie działo tego wieczoru na bulwarze Vincent-Auriol. Jedynymi widocznymi źródłami energii, jedynymi propozycjami społecznymi mogącymi wzbudzić poczucie pragnienia, szczęścia lub radości były hipermarket Casino i stacja benzynowa Shell. Jed dobrze znał oba te miejsca; przez całe lata był wiernym klientem Casino, zanim zaczął robić zakupy we Franprix na bulwarze de l’Hôpital. Stację Shell też dobrze znał; nieraz w niedzielę doceniał możliwość zaopatrzenia się tutaj w chipsy i wodę mineralną; dzisiaj nie było jednak takiej potrzeby, gdyż wernisażowi miał oczywiście towarzyszyć koktajl, jedzenie dostarczała firma cateringowa. Mimo wszystko wszedł do pełnego klientów sklepu i od razu zauważył wiele zmian. Stoisko prasowe obok działu książek oferowało obecnie szeroki wybór gazet i czasopism. Znacznie rozszerzył się asortyment świeżych włoskich makaronów; zdecydowanie nic nie było w stanie powstrzymać triumfalnego marszu świeżych włoskich makaronów; no i przede wszystkim dział fast food sklepu wzbogacił się o wspaniały, nowiutki, samoobsługowy bar sałatkowy, gdzie proponowano kilkanaście rodzajów sałatek; niektóre wyglądały przepysznie. Oto, co budziło w nim chęć powrotu, diabelską chęć powrotu, jak by to określił Houellebecq, którego obecności boleśnie mu brakowało, gdy tak stał przed barem sałatkowym, gdzie kilka kobiet w średnim wieku dyskutowało nad wartościami kalorycznymi poszczególnych zestawów. Wiedział, że pisarz podziela jego zamiłowanie do sklepów wielkopowierzchniowych, do prawdziwej dystrybucji, jak zwykł mawiać; że również marzy, jak to w mniej czy bardziej oddalonej przyszłości różne sieci sklepów połączą się w jeden globalny hipermarket, który będzie spełniać wszystkie potrzeby człowieka. Jakże przyjemnie byłoby razem wędrować po tym odnowionym Casino, popychając wózek łokciem i wzajemnie sobie pokazując nowe produkty lub nowe etykiety z informacjami o wartościach odżywczych, jakże wyczerpujące i jasne! Czyżby ogarniało go uczucie przyjaźni do Houellebecqa? To chyba za dużo powiedziane; zresztą Jed nie sądził, że stać go na tego typu emocje; całe dzieciństwo i młodość spędził bez nawiązywania zbyt żywych przyjaźni, choć te właśnie okresy życia uchodzą za najbardziej sprzyjające narodzinom tego uczucia; mało więc prawdopodobne, żeby przyjaźń naszła go tak późno. Ale w sumie dobrze wspominał ich spotkanie, bardzo mu się spodobał napisany przez niego tekst, uważał, że świadczy o niezwykłej intuicji autora, biorąc pod uwagę jego ewidentny brak kultury artystycznej. Oczywiście zaprosił go na wernisaż; Houellebecq odpowiedział, że „postara się wpaść", co oznaczało, że szanse na jego przyjście są z grubsza zerowe. Kiedy z nim rozmawiał przez telefon, pisarz sprawiał wrażenie niesłychanie podnieconego urządzaniem swojego nowego domu; kiedy dwa miesiące wcześniej, w ramach czegoś w rodzaju sentymentalnej pielgrzymki, wrócił do miasteczka, gdzie spędził dzieciństwo, okazało się, że dom, w którym dorastał, został wystawiony na sprzedaż. Uznał ten fakt za „absolutnie cudowny" znak od losu i natychmiast kupił dom, nawet nie negocjując ceny, przewiózł swoje rzeczy - faktem jest, że większość z nich nigdy nie opuściła kartonów - a obecnie zajmował się meblowaniem. Mówił tylko o tym, a obraz Jeda zdawał się ostatnim z jego kłopotów; jednak Jed obiecał, że mu go przywiezie zaraz po wernisażu i pierwszych dniach wystawy, kiedy mogli się jeszcze pojawić spóźnieni dziennikarze. Kiedy około siódmej Jed wrócił do galerii, zobaczył przez okna kilkadziesiąt osób krążących między płótnami. Ludzie przyszli na czas, to chyba dobry znak. Marylin dostrzegła go z daleka i wyciągnęła do góry pięść w geście zwycięstwa. - Przyszła waga ciężka - oświadczyła, gdy do niej podszedł. - Naprawdę ciężka. Faktycznie, parę metrów dalej zobaczył Franza pogrążonego w rozmowie z François Pinaultem{38}, obok którego stała piękna młoda kobieta, prawdopodobnie irańskiego pochodzenia, pomagająca mu w kierowaniu fundacją artystyczną. Franz robił wrażenie udręczonego, bezładnie machał rękoma; przez chwilę Jed miał ochotę przyjść mu z pomocą, zanim sobie przypomniał to, o czym wiedział od zawsze, a co kilka dni wcześniej Marylin jeszcze raz mu uświadomiła: Franz najlepiej sprawdza się w milczeniu. -To jeszcze nie koniec... - ciągnęła dalej attachée de presse. - Widzisz tego faceta na szaro? - Pokazywała na jakiegoś trzydziestolatka o inteligentnej twarzy, znakomicie ubranego, którego garnitur, krawat i koszula tworzyły harmonijną całość w subtelnych odcieniach szarości. Przystanął przed stosunkowo starym obrazem Jeda pod tytułem „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut prowadzi zebranie redakcyjne”, pierwszym, na którym autor ukazał swojego modela w towarzystwie kolegów z pracy. Jed pamiętał, że obraz ten był wyjątkowo trudny do namalowania; współpracownicy Pernauta słuchali wskazówek swego charyzmatycznego lidera z dziwną mieszaniną uwielbienia i niesmaku, co nie było łatwe do oddania; spędził nad tą pracą prawie pół roku. Lecz obraz dał mu poczucie swobody, wkrótce potem zabrał się za „Architekta Jeana-Pierre'a Martina opuszczającego dyrekcję swego przedsiębiorstwa” i za wszystkie pozostałe kompozycje odbywające się w środowisku zawodowym. - Ten facet kupuje dla Romana Abramowicza{39} w Europie - powiedziała Marylin. - Spotkałam go już w Londynie i w Berlinie, ale nigdy w Paryżu, w każdym razie nie w galerii sztuki współczesnej. To dobrze, jeśli już w dniu wernisażu pojawiają się potencjalni konkurenci - ciągnęła dalej. - To mały światek, wszyscy się znają, zaczną oceniać, zastanawiać się nad cenami. Do tego musi być przynajmniej dwóch kupców. A tu... - Na jej twarzy ukazał się wdzięczny, odrobinę niesforny uśmiech, od którego nabrała wyglądu małej dziewczynki, co zdumiało Jeda. - A tu mamy ich trzech... Widzisz tego faceta przed obrazem bugatti? Pokazywała na starszego pana o zmęczonej, nieco opuchniętej twarzy, ze szpakowatym wąsikiem, w źle skrojonym czarnym garniturze. - To Carlos Slim Helu{40}. Meksykanin libańskiego pochodzenia. Wiem, że nie płaci dużo, ale zarobił masę pieniędzy w telekomunikacji, uchodzi za trzecią lub czwartą fortunę świata. No i jest kolekcjonerem... To, co Marylin nazwała obrazem bugatti, w rzeczywistości nosiło tytuł „Ferdinand Piëch{41}, inżynier, zwiedza zakłady produkcyjne w Molsheim”, gdzie faktycznie produkuje się bugatti veyron 16.4, najszybszy i najdroższy samochód świata. Wyposażony w szesnastocylindrowy silnik w układzie podwójnego V o mocy tysiąca jeden koni i cztery turbosprężarki, rozpędza się do stu kilometrów w dwie i pół sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi czterysta siedem na godzinę. Żadne opony dostępne na rynku nie wytrzymują takich przyśpieszeń i Michelin musiał opracować specjalny typ gumy do tego modelu. Slim Helu stał przed obrazem co najmniej pięć minut, prawie bez ruchu, przybliżając się tylko i oddalając o parę centymetrów. Wybrał idealną odległość dla tego formatu płótna, zauważył Jed; najwyraźniej należy do prawdziwych koneserów. Następnie meksykański miliarder obrócił się i skierował do wyjścia, z nikim nie zamieniając słowa i nikogo nie pozdrawiając. Kiedy przechodził, François Pinault zerknął na niego kosym okiem: wobec takiego konkurenta bretoński biznesmen mało się liczył. Nie patrząc na niego, Slim Helu wsiadł do czarnej limuzyny, która na niego czekała przed galerią. Teraz z kolei wysłannik Romana Abramowicza podszedł do obrazu bugatti. Praca faktycznie była ciekawa. Kilka tygodni wcześniej Jed kupił na pchlim targu w Montreuil, za śmieszne pieniądze, właściwie za cenę makulatury, kilka kartonów starych numerów „Pékin-Information" i „LaChine en construction", których zamaszysta, nieco niematerialna grafika przywodziła na myśl socrealizm w chińskim wydaniu. Układ w kształcie wachlarza grupki inżynierów i mechaników kroczących za Ferdinandem Piechem podczas wizyty w fabryce - jak miał zauważyć pewien historyk sztuki, szczególnie zadziorny i dobrze oczytany wyraźnie przypominał grupkę agronomów i chłopów małorolnych towarzyszących przewodniczącemu Mao Zedongowi na akwareli, której reprodukcja została zamieszczona w numerze 122 „La Chine en construction", a noszącej tytuł „Naprzód do uprawy ryżu na nawadnianych polach prowincji Hunan!” Był to zresztą jedyny raz - jak zauważyli inni historycy sztuki - gdy Jed zastosował technikę akwareli. Inżynier Ferdinand Piëch, maszerujący dwa metry przed grupą, wyglądał, jakby raczej płynął, niż szedł, lewitując kilka centymetrów nad posadzką z jasnego linoleum. Na trzech liniach montażowych stały podwozia bugatti veyron w różnych stadiach produkcji; przeszklone ściany w tle otwierały się na panoramę Wogezów. Dziwnym zbiegiem okoliczności - zauważył Houellebecq w swoim tekście do katalogu - miasteczko Molsheim i tutejsi wieśniacy byli również uwiecznieni na zdjęciach mapy Michelin, które dziesięć lat wcześniej otwierały pierwszą wystawę indywidualną Jeda. Ta zwykła uwaga, w której Houellebecq - umysł racjonalny, by nie rzec ograniczony - nie widział zapewne nic poza czystą anegdotą, sprowokowała Patricka Kéchichiana do napisania płomiennego, mistycznego artykułu; pokazawszy nam Boga wraz z człowiekiem współtworzącego świat, pisze autor, artysta zmierza do końca swej drogi ku inkarnacji i ukazuje Boga, który zszedł między ludzi. Daleki od sfer niebieskich Bóg postanowił „zakasać rękawy", aby samą swą obecnością oddać hołd ludzkiej pracy i jej kapłańskiej godności. Zarazem jako Bóg i jako człowiek przybył ofiarować zapracowanej ludzkości dar swej bezmiernej miłości. W mechaniku po lewej stronie, opuszczającym stanowisko pracy i podążającym za inżynierem Ferdinandem Piëchem, nie sposób nie rozpoznać postawy Piotra, porzucającego swe sieci rybackie, aby odpowiedzieć na zaproszenie Chrystusa: „Pójdź za mną, odtąd ludzi będziesz łowił". Nawet w fakcie, że nie widzimy bugatti veyron 16.4 na ostatnim etapie produkcji, dostrzega autor odniesienie do nowej Jerozolimy. „Le Monde" odrzucił artykuł, a Pepita Bourguignon, szefowa rubryki, zagroziła dymisją, gdyby te „świętoszkowate bzdury" miały zostać opublikowane, ale artykuł miał pójść w następnym miesiącu w „Art Press". - W każdym razie na obecnym etapie całą prasę możemy równo olać. Nie tam sprawy się rozegrają - podsumowała Marylin na koniec wieczoru, gdy Jed niepokoił się uporczywą nieobecnością Pepity Bourguignon. Koło dziesiątej wieczorem, po wyjściu ostatnich gości, gdy pracownicy firmy cateringowej zbierali obrusy, Franz osunął się na plastikowy fotelik przy wejściu do galerii. - Cholera, ale jestem skonany - powiedział. - Kompletnie skonany. Przez cały wieczór dawał z siebie wszystko, bez wytchnienia relacjonując zainteresowanym gościom przebieg kariery artystycznej Jeda i historię swojej galerii; mówił właściwie bez przerwy; Jed zadowalał się kiwaniem od czasu do czasu głową. - Przynieś mi piwo, dobrze? Jest w lodówce na zapleczu. Jed wrócił z sześciopakiem Stelli Artois. Franz wypił duszkiem jedną butelkę, zanim ponownie odzyskał głos. - Dobra, teraz możemy tylko czekać na oferty - oświadczył. - Za tydzień zobaczymy, jak się sprawy mają. 9 Kiedy Jed dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, nagle zaczął siąpić lodowaty deszcz, jakby ostrzeżenie, po czym równie szybko, zaledwie po kilku sekundach przestał. Jed wszedł po schodkach wiodących do wejścia do kościoła. Duże podwójne drzwi były jak zwykle szeroko otwarte, w środku było pusto. Zawahał się, po czym wyszedł. Ulica Jeanne d'Arc schodziła w kierunku bulwaru Vincent-Auriol, nad którym jeździło naziemne metro; w oddali rysowała się sylwetka Panteonu. Niebo było szare, matowe, ponure. Prawdę mówiąc, nie miał żadnych szczególnych spraw do Boga, przynajmniej nie w tej chwili. Plac Nationale był pusty, zza pozbawionych liści drzew wyłaniały się kanciaste budynki wydziału uniwersyteckiego przy ulicy Tolbiac. Jed skręcił w ulicę du Château-des-Rentiers. Przyszedł za wcześnie, ale Franz już siedział nad kieliszkiem czerwonego wina, najwyraźniej nie pierwszym. Z twarzą pokrytą pryszczami, z potarganymi włosami wyglądał, jakby nie spał od tygodni. - Cóż - zaczął, gdy tylko Jed usiadł przy stoliku. - Dostałem oferty na prawie wszystkie obrazy. Podniosłem ceny, mogę je jeszcze trochę podbić, na razie średnia kształtuje się około pięciuset tysięcy euro. - Słucham? - Dobrze usłyszałeś, pięćset tysięcy euro. Franz nerwowo kręcił kosmyki siwych, potarganych włosów; Jed nigdy przedtem nie widział tego tiku. Franz wychylił kieliszek i natychmiast zamówił następny. - Gdybym sprzedał teraz - ciągnął - dostalibyśmy około trzydziestu milionów. W kawiarni zapadła cisza. Obok nich nad kuflem piwa siedział jakiś chudy staruszek w szarym płaszczu. U jego stóp drzemał mały rudo-biały terier. Znowu zaczęło padać. - No i? - zapytał po chwili Franz. - Co robimy? Sprzedajemy od razu? - Jak uważasz. - Aha, jak uważam, dobre sobie! Masz pojęcie, ile to forsy? - Prawie krzyczał, aż staruszek przy sąsiednim stoliku przebudził się z drzemki; pies z pewnym trudem podniósł się i zawarczał w ich kierunku. - Piętnaście milionów euro... Piętnaście milionów na każdego z nas... - Franz ściszył głos, ale gardło miał ściśnięte. - Wyglądasz, jakby cię to ani grzało, ani ziębiło... - Nie, no co ty, przepraszam - żachnął się Jed. - Powiedzmy, że jestem w lekkim szoku - dodał po chwili. Franz przyglądał mu się z mieszaniną podejrzliwości i niesmaku. - Okej - powiedział w końcu. - Ja nie Larry Gagosian{42}, nie mam nerwów do takich historii. Sprzedam od razu. - Na pewno masz rację - powiedział Jed dobrą minutę później. Ciszę przerywało tylko chrapanie teriera, który spokojnie położył się znowu u stóp swego pana. - Jak myślisz... - kontynuował Franz. - Za który obraz dostałem najlepszą ofertę? Jed zastanowił się przez chwilę. - Może za „Billa Gatesa i Steve'a Jobsa...” - zasugerował. - Dokładnie. Półtora miliona euro. Jakiś amerykański makler, podobno reprezentujący samego Jobsa. Od dawna - ciągnął Franz głosem pełnym napięcia, na granicy irytacji - rynek sztuki jest zdominowany przez najbogatszych biznesmenów świata. Ale dopiero dzisiaj mają oni okazję nie tylko kupić prace najbardziej awangardowe z estetycznego punktu widzenia, ale również obrazy, na których sami zostali przedstawieni. Żebyś wiedział, ile dostałem zapytań od biznesmenów i przemysłowców, którzy chcieliby, żebyś malował ich portrety! Wracamy do malarstwa dworskiego z czasów ancien régime'u... Chodzi mi o to, że w tej chwili znalazłeś się pod bardzo silną presją. Wciąż masz zamiar podarować Houellebecqowi jego portret? - Oczywiście. Przecież obiecałem. - Jak chcesz. To piękny prezent. Za siedemset pięćdziesiąt tysięcy euro... Ale zasłużył na to. Jego tekst odegrał dużą rolę. Dzięki temu, że podkreślił systematyczne, teoretyczne aspekty twojego podejścia, nie zostałeś zaszufladkowany do nowego malarstwa figuratywnego, do tych wszystkich palantów... Oczywiście nie zostawiłem obrazów w magazynie w Eure-et-Loir, wynająłem sejfy w banku. Dam ci upoważnienie, w każdej chwili możesz odebrać portret Houellebecqa. - Poza tym miałem wizytę - podjął Franz po dłuższym milczeniu. - Młodej Rosjanki, pewnie wiesz, o kogo chodzi. -Wyjął wizytówkę i podał Jedowi. Skądinąd bardzo piękna kobieta... Zaczynało się ściemniać. Jed wsunął wizytówkę do wewnętrznej kieszeni kurtki i zaczął się ubierać. - Poczekaj - zatrzymał go Franz. - Zanim wyjdziesz, chciałbym mieć pewność, że dokładnie rozumiesz sytuację. Dostałem kilkadziesiąt telefonów od największych bogaczy świata. Czasem od ich asystentów, ale większość dzwoniła osobiście. Wszyscy chcieliby zamówić u ciebie swoje portrety. I wszyscy proponują po milion euro, jeśli nie więcej. Jed skończył się ubierać i wyjął portfel, żeby zapłacić. - Ja stawiam - oznajmił Franz z ironicznym grymasem. - Nic nie mów, nie warto, dokładnie wiem, co chcesz powiedzieć. Poprosisz o czas do namysłu i za parę dni zadzwonisz, żeby powiedzieć, że się nie zgadzasz. A potem się wycofasz. Zaczynam cię znać; zawsze, już w czasach map Michelin taki byłeś: latami pracujesz, harujesz gdzieś w swoim kącie, a kiedy już masz wystawę i zaczynasz być rozpoznawalny, wszystko rzucasz w diabły. - To nie całkiem tak. Zacząłem dreptać w miejscu od czasu, gdy dałem sobie spokój z „Damienem Hirstem i Jeffem Koonsem dzielącymi między siebie rynek sztuki”. - Wiem; właśnie dlatego zdecydowałem się na zorganizowanie wystawy. Zresztą cieszę się, że nie skończyłeś tego obrazu. Chociaż pomysł mi się podobał, a projekt miał wagę historyczną, był znakomitym świadectwem aktualnej sytuacji w dziedzinie sztuki. Rzeczywiście nastąpił rodzaj podziału: z jednej strony fun, seks, kicz i niewinność, z drugiej trash, śmierć i cynizm. Byłoby to jednak interpretowane jako dzieło artysty drugoplanowego, zazdrosnego o sukcesy bogatszych kolegów; tak czy siak sukces rynkowy może dzisiaj uzasadnić i usprawiedliwić cokolwiek, zastępując wszelkie teorie; nikt, absolutnie nikt niczego poza tym nie widzi. Teraz mógłbyś już sobie na ten obraz pozwolić, jesteś najlepiej opłacanym artystą francuskim na rynku; jednak wiem, że dziś już go nie namalujesz, tylko przejdziesz do czegoś innego Może po prostu przestaniesz malować portrety, zerwiesz z malarstwem figuratywnym albo nawet z malarstwem w ogóle, może wrócisz do fotografii, nie mam pojęcia. Jed milczał. Siedzący przy sąsiednim stoliku staruszek ocknął się, wstał i ruszył w kierunku wyjścia; pies z trudem podążył za nim, wlokąc na krótkich łapach wielkie brzuszysko. - W każdym razie - dodał Franz - chciałbym, żebyś wiedział, że nadal będę cię reprezentować. Niezależnie od okoliczności. Jed przytaknął. Szef wyszedł z zaplecza, zapalił neonówki nad kontuarem, kiwnął głową w kierunku Jeda, który kiwnął do niego w odpowiedzi. Od dawna byli tu stałymi bywalcami, ale nie powstała między nimi prawdziwa zażyłość. Szef nawet nie pamiętał, że dziesięć lat wcześniej pozwolił Jedowi na zrobienie zdjęć sobie i swojej kawiarni; posłużyły mu one przy malowaniu „Claude’a Vorilhona, właściciela kafejki”, drugiego z serii prostych zawodów, za który amerykański makler zaproponował mu trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro. Szef zawsze uważał ich za klientów nietypowych, których wiek i środowisko odróżniały od stałej klienteli; inaczej mówiąc, nie należeli do jego grupy docelowej. Jed wstał, zastanawiając się, kiedy znowu ujrzy Franza; równocześnie zdał sobie nagle sprawę, że stał się człowiekiem bogatym. Zanim doszedł do wyjścia, Franz zapytał: - Co robisz na święta? - Nic. Jak zwykle spotykam się z ojcem. 10 Niezupełnie jak zwykle, pomyślał Jed, idąc w kierunku placu Jeanne d'Arc. Przez telefon ojciec brzmiał jakby był kompletnie załamany, początkowo chciał anulować ich coroczną kolację. „Nie chcę dla nikogo być ciężarem...". Jego rak odbytnicy nagle się rozwinął. Ostatnio nie trzymał kału, jak oświadczył z masochistyczną rozkoszą, mieli mu założyć sztuczny odbyt. Po naleganiach Jeda przystał na spotkanie, pod warunkiem że odbędzie się ono u syna. „Nie jestem w stanie patrzeć na ludzi". Kiedy dotarł na plac przed Notre-Dame de la Gare, zawahał się, po czym wszedł do środka. W pierwszej chwili kościół wydał mu się pusty, ale podchodząc do ołtarza, zobaczył czarnoskórą dziewczynę, najwyżej osiemnastoletnią, klęczącą ze złączonymi dłońmi przed posągiem Matki Boskiej, cichym głosem wypowiadającą jakieś słowa. Skupiona na modlitwie nie zwróciła na Jeda uwagi. Jej wypiętą pupę idealnie obciskały cienkie białe spodnie, trochę wbrew sobie zauważył Jed. Czy musiała prosić o wybaczenie za popełnione grzechy? Może miała chorych rodziców? Zapewne i jedno, i drugie. Wyglądała na żarliwą katoliczkę. Wiara w Boga ma swoje zalety: kiedy człowiek nic już nie może zrobić dla innych - a to się w życiu często zdarza, w sumie prawie zawsze, zwłaszcza gdy chodzi o ojca cierpiącego na raka - pozostaje modlitwa za nich. Trochę zażenowany wyszedł. Na ulicy Jeanne d'Arc zapadała noc, tylne światła samochodów oddalały się powoli w kierunku bulwaru Vincent-Auriol. Kopułę Panteonu zalewało niewytłumaczalne zielonkawe światło, jakby Marsjanie planowali zmasowany atak na region paryski. W tej samej sekundzie w różnych punktach miasta umierali ludzie. Następnego dnia o tej samej porze Jed zapalał ozdobne świece i ustawiał na rajzbrecie kokilki z łososiem, podczas gdy nad placem des Alpes zapadał zmrok. Ojciec obiecał, że przyjdzie o szóstej. Minutę po szóstej nacisnął guzik domofonu. Jed otworzył i podczas gdy ojciec jechał na górę windą, kilka razy głęboko odetchnął. Leciutko musnął szorstki policzek ojca, który stanął bez ruchu na środku pokoju. - Siadaj, siadaj... - zaprosił Jed. Ojciec posłusznie usiadł na brzeżku krzesła, rzucając wokół siebie spłoszone spojrzenia. Nagle Jed uświadomił sobie, że ojciec nigdy nie był u niego w domu. Musiał mu również powiedzieć, żeby zdjął płaszcz. Ojciec próbował się uśmiechnąć jak człowiek, który dzielnie usiłuje znieść amputację. Jed zaczął otwierać szampana, ręce mu drżały, omal nie zbił butelki białego wina, którą wyjął z lodówki, zalewał go pot. Ojciec wciąż sztywno się uśmiechał. Oto człowiek, który dynamicznie, niekiedy bezwzględnie kierował przedsiębiorstwem liczącym kilkudziesięciu pracowników, musiał ich zwalniać i zatrudniać, negocjował kontrakty na dziesiątki, czasem setki milionów euro. Lecz bliskość śmierci uczy pokory; tego wieczoru najwyraźniej pragnął jedynie, żeby wszystko przebiegło jak najlepiej, a zwłaszcza aby nikomu nie robić kłopotu; zdawało się, że jest to jego jedyna ambicja na ziemskim padole. Jed w końcu otworzył szampana i trochę się rozluźnił. - Słyszałem o twoim sukcesie - powiedział ojciec. - Wypijmy za to. Oto jakiś trop, pomyślał natychmiast Jed, jakiś początek rozmowy; zaczął mówić o swoich obrazach, o pracy podjętej kilkanaście lat wcześniej, o swojej chęci opisywania przy pomocy malarstwa różnych elementów, które pozwalają społeczeństwu funkcjonować. Mówił ze swobodą przez niemal godzinę, regularnie dolewając szampana, potem wina, podczas gdy jedli dania kupione poprzedniego dnia w garmażerii; jak ze zdumieniem zdał sobie sprawę następnego dnia, mówił o sprawach, o których nigdy nikomu nie opowiadał. Ojciec uważnie słuchał, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie ze zdziwieniem i ciekawością małego chłopca; w sumie wszystko świetnie się układało aż do serów, kiedy to natchnienie Jeda zaczęło się wyczerpywać, a ojciec, jak pod wpływem siły ciążenia, ponownie zapadł w bolesne przygnębienie. Kolacja trochę go jednak rozweseliła i półgłosem rzucił, bez smutku, a raczej kręcąc z niedowierzaniem głową: „Jasna cholera, sztuczny odbyt...". - Wiesz - powiedział lekko pijanym głosem - w pewnym sensie jestem zadowolony, że twojej matki już nie ma. Była tak wyrafinowana, elegancka... Nie zniosłaby takiego upadku fizycznego. Jed zastygł. No tak, pomyślał. W końcu musiało to nastąpić; po latach ojciec zacznie mówić. Ale ojciec dostrzegł zmianę jego wyrazu twarzy. - Nie będę ci dzisiaj opowiadać, dlaczego twoja matka popełniła samobójstwo! wykrzyknął mocnym głosem, prawie ze złością. - Nie będę, bo sam nie mam pojęcia! - Uspokoił się i skulił na krześle. Jed znowu zaczął się pocić. Może było za gorąco, grzejnik nie dawał się wyregulować; ciągle się bał, że znowu padnie, może teraz, jak ma pieniądze, przeprowadzi się, tak przecież robią ludzie, którzy mają pieniądze, usiłują poprawić sobie warunki życia, ale dokąd miałby się przeprowadzać? Nie miał żadnych szczególnych potrzeb mieszkaniowych. Raczej tu zostanie, może zrobi remont, w każdym razie wymieni grzejnik. Wstał i spróbował pokręcić gałkami urządzenia. Ojciec kiwał głową, coś tam mamrotał. Jed podszedł do niego. Powinien wziąć go za rękę, dotknąć ramienia czy coś takiego, ale jak? Nigdy tego nie robił. „Sztuczny odbyt...", sennym głosem powtórzył ojciec. - Wiem, że nie była zadowolona z życia - podjął. - Ale czy to jest powód, żeby umierać? Ja też nie byłem z życia zadowolony, szczerze mówiąc, inaczej wyobrażałem sobie karierę architekta niż budowanie kretyńskich sanatoriów dla debilnych turystów, pod nadzorem nieuczciwych, potwornie wulgarnych deweloperów, ale cóż, na tym polegała moja praca, miałem swoje przyzwyczajenia... Pewnie po prostu nie lubiła życia. Najbardziej mnie zaszokowały słowa sąsiadki, która ją spotkała tuż przedtem. Wracała z zakupami, pewnie przy okazji jakoś zdobyła truciznę; nigdy zresztą nie stwierdzono w jaki sposób. Ta kobieta powiedziała, że twoja matka wyglądała na szczęśliwą, była pełna niesamowitego entuzjazmu i szczęścia. Że wyglądała jak człowiek, który wybiera się na wakacje. To był cyjanek, umarła chyba natychmiast, jestem pewien, że nie cierpiała. Potem zamilkł; cisza trwała tak długo, że Jed lekko odpłynął. Przed oczami pojawiły mu się rozległe łąki, delikatny wiaterek poruszał trawą, scenę rozjaśniało światło wiecznej wiosny. Gwałtownie ocknął się; ojciec nadal kiwał głową i mamrotał, kontynuując trudną wewnętrzną debatę. Jed zawahał się; na deser trzymał w zamrażalniku profitrolki z czekoladą. Czy ma je wyjąć? Czy poczekać, aż dowie się czegoś więcej o samobójstwie matki? Właściwie nie zachował po niej żadnych wspomnień. Prawdopodobnie cała sprawa była ważna przede wszystkim dla ojca. W końcu postanowił poczekać. - Nie znałem żadnej innej kobiety - powiedział ojciec zgaszonym głosem. Absolutnie żadnej. Nawet nie miałem na to ochoty. Po czym znowu zaczął mamrotać i kiwać głową. Ostatecznie Jed zdecydował się podać profitrolki. Ojciec spojrzał na nie z osłupieniem, jak na coś kompletnie nieznanego, na co nic w jego dotychczasowym życiu nie mogło go przygotować. Wziął jedną i zaczął obracać w palcach, przyglądając się jej z takim zaciekawieniem, jakby to była psia kupa; w końcu włożył ją do ust. Minęły dwie lub trzy minuty w zażartej ciszy; obaj wściekle, bez słowa wyciągali kolejne profitrolki z ozdobnego pudełka z cukierni i natychmiast je pochłaniali. Po chwili sytuacja uspokoiła się i Jed zaproponował kawę, na co ojciec natychmiast przystał. - Mam ochotę na papierosa - powiedział. - Masz? - Nie palę. - Jed gwałtownie wstał. - Ale mogę pójść kupić. Przy placu d'Italie jest kiosk otwarty do późna w nocy. Zresztą... - spojrzał z niedowierzaniem na zegarek - jest dopiero ósma. - Myślisz, że jest otwarty w Wigilię? - Zobaczę. Włożył płaszcz. Na dworze uderzył go gwałtowny podmuch wiatru; płatki śniegu wirowały w lodowatym powietrzu, musiało być minus dziesięć stopni. Kiosk na placu d'Italie właśnie się zamykał. Zrzędząc, kioskarz wrócił za ladę. - Co podać? - Papierosy. - Jakie? - Nie wiem. Dobre. Kioskarz spojrzał znużonym wzrokiem. - Dunhille! Dunhille i gitany! I zapalniczkę! Przez ten czas ojciec nie poruszył się, nadal siedział skulony na krześle i nawet nie zareagował na dźwięk otwieranych drzwi. Wyciągnął gitane'a z pudełka i przyjrzał mu się z ciekawością. - Od dwudziestu lat nie paliłem... - zauważył. - Ale teraz jakie to ma znaczenie? - Zaciągnął się raz i drugi. - Mocny - powiedział. - Dobry. Kiedy byłem młody, wszyscy palili. Na zebraniach w pracy, podczas dyskusji w kawiarni, paliło się bez przerwy. Zabawne, jak wszystko się zmienia... Łyknął koniaku, który syn przed nim postawił, i znowu zamilkł. W ciszy Jed słyszał coraz gwałtowniejszy świst wiatru. Rzucił okiem przez okno: płatki śniegu wirowały coraz gęściej, prawdziwa śnieżyca. - Chyba zawsze chciałem zostać architektem... - podjął ojciec. - Kiedy byłem mały, interesowałem się zwierzętami, pewnie jak wszystkie dzieci; jak ktoś mnie pytał, mówiłem, że chcę być weterynarzem, ale w głębi duszy od początku ciągnęło mnie do architektury. Kiedy miałem dziesięć lat, chciałem zbudować gniazdo dla jaskółek, które spędzały lato u nas w stodole. W encyklopedii znalazłem wskazówki, w jaki sposób jaskółki budują gniazda z ziemi i śliny, spędziłem nad tym kilka tygodni... - Jego głos lekko drżał; znowu zamilkł, a Jed spojrzał na niego z niepokojem; łyknął koniaku i mówił dalej: - Ale nie zechciały zamieszkać w moim gnieździe. Nigdy. Nawet wyniosły się ze stodoły... Nagle zaczął płakać, łzy płynęły ciurkiem po jego twarzy, widok był okropny. - Tato... - powiedział Jed, kompletnie wytrącony z równowagi. -Tato... Wyglądało, że ojciec nie może powstrzymać się od płaczu. - Jaskółki nigdy nie używają gniazd zbudowanych ręką człowieka - szybko dodał Jed. - To niemożliwe. Wystarczy, że człowiek dotknie ich gniazda, a natychmiast je porzucają i budują nowe. - Skąd to wiesz? - Czytałem kilka lat temu w książce o zachowaniu zwierząt. Przygotowywałem dokumentację do obrazu. To była nieprawda, nic takiego nie czytał, ale ojcu od razu ulżyło i natychmiast się uspokoił. I pomyśleć, że od ponad sześćdziesięciu lat nosił ten ciężar na sercu! Że towarzyszył mu przez wszystkie lata jego kariery architekta!... - Po maturze poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu. Trochę to niepokoiło moją matkę, która wolałaby, żebym studiował na politechnice, ale twój dziadek bardzo mnie wspierał. Miał chyba ambicje artystyczne jako fotograf, ale nigdy nie miał okazji fotografować niczego poza ślubami i komuniami... Jed nigdy dotychczas nie widział, żeby ojciec zajmował się czymkolwiek poza problemami technicznymi, a pod koniec działalności coraz częściej finansowymi; myśl, że on również studiował na akademii, że architektura należy do dziedzin artystycznych, budziła w nim zdziwienie i poczucie dyskomfortu. - Tak, ja też chciałem być artystą - powiedział ojciec cierpkim, niemal złośliwym tonem. - Ale mi się nie udało. Za mojej młodości w architekturze dominował funkcjonalizm, prawdę mówiąc, dominował już od kilkudziesięciu lat; od czasów Le Corbusiera i Van der Rohego w architekturze nie wydarzyło się nic nowego. Wszystkie miasta i dzielnice, które zbudowano na przedmieściach w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nosiły na sobie piętno ich stylu. Z paroma innymi osobami na akademii mieliśmy ambicję, żeby robić coś innego. Nie odrzucaliśmy prymatu funkcjonalności ani pojęcia „maszyny do mieszkania", ale kwestionowaliśmy to, co oznaczał fakt zamieszkiwania w jakimś miejscu. Podobnie jak zarówno marksiści, jak i liberałowie, Le Corbusier był zwolennikiem produktywizmu. Proponował człowiekowi biurowce - użytkowe prostopadłościany bez jakichkolwiek ozdób - oraz mniej więcej takie same budynki mieszkalne, tylko z kilkoma dodatkowymi funkcjami: świetlica, sala gimnastyczna, basen; jedne budynki od drugich oddzielały drogi szybkiego ruchu. W swojej komórce mieszkalnej człowiek musiał mieć dostęp do czystego powietrza i światła, co dla Le Corbusiera było bardzo istotne; wolna przestrzeń między biurowcami a budynkami mieszkalnymi była przeznaczona na przyrodę: lasy, rzeki; przypuszczam, że według niego rodziny miały tam chodzić na niedzielne spacery; cóż, chciał zachować tę wolną przestrzeń, był kimś w rodzaju ekologa avant la lettre, jego zdaniem ludzkość powinna mieszkać w modułach wpisanych w naturę bez jej przekształcania. To potwornie prymitywne podejście, straszliwy regres wobec dowolnego krajobrazu wiejskiego, będącego subtelną, złożoną, żywą mieszaniną łąk, pól, lasów i wiosek. To wizja powstała w brutalnym, totalitarnym umyśle. Le Corbusiera uważaliśmy za umysł brutalny i totalitarny, o niezwykłym zamiłowaniu do brzydoty; a jednak to jego wizja zdominowała cały dwudziesty wiek. My byliśmy raczej pod wpływem Charles'a Fouriera... - Uśmiechnął się, widząc zdumienie na twarzy syna. - Przede wszystkim zapamiętaliśmy myśli Fouriera o seksie, które faktycznie są dość groteskowe. Trudno go czytać na serio, z tymi jego teoriami falangi i falansterów, westali i westalek, aż dziw, że znalazł jakichkolwiek uczniów, że ktokolwiek brał go na poważnie i rzeczywiście miał zamiar budować nowy model społeczeństwa na podstawie jego książek. To niepojęte, jeśli próbuje się traktować go jako myśliciela, bo w jego myśli nie da się kompletnie niczego zrozumieć, ale tak naprawdę Fourier nie był myślicielem, ale g ur u, pierwszym w swoim rodzaju, i jak u wszystkich guru jego sukces nie wynikał z intelektualnej akceptacji jakiejś tam teorii, lecz przeciwnie, z ogólnego niezrozumienia związanego z niezmąconym optymizmem, zwłaszcza w dziedzinie seksu; ludzie w niewiarygodnym stopniu potrzebują seksualnego optymizmu. Jednak tym, co naprawdę interesowało Fouriera, wcale nie był seks, tylko organizacja produkcji. Pytanie, które Fourier sobie stawiał, brzmiało: dlaczego człowiek pracuje? Co sprawia, że zajmuje określone miejsce w organizacji społecznej, że godzi się na nim pozostać i wypełniać swoje zadania? Liberałowie odpowiadają, że wynika to po prostu z pogoni za zyskiem; my uważaliśmy, że ta odpowiedź nie jest wystarczająca. Marksiści w ogóle na to pytanie nie odpowiadają, ono ich nawet nie interesuje, dlatego zresztą komunizm poniósł klęskę; gdy tylko zniesiono motywację finansową, ludzie przestali pracować, zaczęli sabotować swoje zadania, nieobecność w pracy osiągnęła niebotyczne proporcje; komunizm nigdy nie okazał się zdolny do zapewnienia produkcji i dystrybucji najbardziej elementarnych dóbr. Fourier znał ancien régime i zdawał sobie sprawę, że badania naukowe i postęp techniczny istniały na długo przed pojawieniem się kapitalizmu, że ludzie pracowali, i to ciężko, niekoniecznie napędzani pogonią za zyskiem, ale czymś, co w oczach ówczesnych ludzi było znacznie bardziej mgliste: miłością do Boga w wypadku mnichów, lub po prostu poczuciem honoru związanym z pełnioną funkcją. Ojciec Jeda zamilkł, widząc, że syn słucha go teraz z dużą uwagą. - Taak... - dodał. - Na pewno ma to pewien związek z tym, co starałeś się pokazać na swoich obrazach. U Fouriera jest dużo pomieszania pojęć, w sumie jego prace są prawie nieczytelne, ale jakieś wnioski można z nich wyciągnąć. Przynajmniej tak wówczas uważaliśmy... Znowu zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. Zawieja się skończyła, ustępując miejsca cichej, rozgwieżdżonej nocy; dachy pokrywała gruba warstwa śniegu. - Byłem młody... - powiedział wreszcie z pewnym niedowierzaniem. - Może nie jesteś w stanie tego zrozumieć, bo urodziłeś się w dostatniej rodzinie. Ale ja byłem wówczas młody, szykowałem się do zawodu architekta, mieszkałem w Paryżu; wszystko wydawało mi się możliwe. Nie byłem jedyny, Paryż był miastem radosnym, mieliśmy wrażenie, że możemy przebudować świat. Wtedy spotkałem twoją matkę, studiowała w Szkole Muzycznej, grała na skrzypcach. Byliśmy bandą artystów. W sumie ograniczyło się to do wysłania do czasopisma poświęconego architekturze kilku artykułów, które zbiorowo podpisaliśmy. Były to przede wszystkim teksty polityczne. Broniliśmy idei, że złożone społeczeństwo, z wielością poziomów organizacji, jak u Fouriera, wymaga złożonej, rozgałęzionej, wielorakiej architektury, pozostawiającej miejsce dla indywidualnej kreatywności. Gwałtownie atakowaliśmy Van der Rohego - projektanta pustych, modularnych struktur, identycznych jak te, które miały posłużyć jako model open spaces w biurach - ale przede wszystkim Le Corbusiera, niestrudzenie tworzącego zamknięte przestrzenie, podzielone na indywidualne komórki, które według nas nadawały się jedynie na modelowe cele więzienne. Nasze artykuły odbiły się pewnym echem, chyba Deleuze{43} zabrał na ich temat głos; musiałem jednak zająć się pracą, inni też, zatrudniliśmy się w różnych biurach projektowych i życie natychmiast stało się dużo mniej zabawne. Moja sytuacja finansowa dość szybko uległa poprawie, dostawaliśmy mnóstwo zamówień, Francja odbudowywała się w szybkim tempie. Kupiłem dom w Le Raincy, uważałem to za dobry pomysł, Le Raincy było wówczas miłym miastem. Poza tym dostałem świetną cenę; jeden z klientów, deweloper, na-raił mi tę okazję. Właścicielem był starszy pan, wyraźnie intelektualista, zawsze w szarym garniturze z kamizelką i z kwiatkiem w butonierce; za każdym razem, jak go widziałem, miał inny kwiatek. Wyglądał jak żywcem wyjęty z belle epoque, najwyżej z lat trzydziestych, kompletnie nie pasował do swojego otoczenia. Można było wyobrazić go sobie spacerującego, czy ja wiem, po nabrzeżu Voltaire... w każdym razie na pewno nie po Le Raincy. Był emerytowanym naukowcem, specjalistą od ezoteryzmu i historii religii, pamiętam, że świetnie znał się na kabale i gnozie, ale w dość szczególny sposób, na przykład do René Guénona{44} żywił autentyczną pogardę. Mówił o nim „ten kretyn Guénon" i chyba napisał parę zjadliwych krytyk jego książek. Nigdy się nie ożenił, jak to się mówi, praca była całym jego życiem. Przeczytałem długi artykuł, który opublikował w czasopiśmie humanistycznym, gdzie snuł dość ciekawe rozważania o przeznaczeniu, o możliwości stworzenia nowej religii, opartej na zasadzie synchroniczności. Sama jego biblioteka była pewnie warta tyle, ile cały dom: ponad pięć tysięcy tomów, po francusku, angielsku i niemiecku. Tam właśnie odkryłem twórczość Williama Morrisa{45}. Przerwał, widząc zmianę wyrazu twarzy Jeda. - Znasz Williama Morrisa? - Nie, tato. Ale ja również mieszkałem w tym domu i pamiętam bibliotekę... Westchnął. - Nie wiem, czemu czekałeś tyle lat, żeby mi o tym opowiedzieć dodał. - Bo chyba niedługo umrę - powiedział po prostu ojciec.-No, może nie od razu, jeszcze nie jutro, ale wiele czasu mi już nie zostało, to oczywiste... - Rozejrzał się wokół z niemal radosnym uśmiechem. - Mogę jeszcze koniaku? Jed napełnił mu kieliszek. Ojciec zapalił gitane'a, zaciągając się z wyraźną rozkoszą. - Później twoja matka zaszła w ciążę. Końcówka była trudna, musieli jej zrobić cesarkę. Lekarz oświadczył, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci, poza tym zostały jej dość paskudne blizny. Ciężko to przeżyła, była przecież piękną kobietą... Nie byliśmy ze sobą nieszczęśliwi, ale nie da się ukryć, że nie dosyć z nią rozmawiałem. No i nie powinna była rezygnować z gry na skrzypcach. Pamiętam, jak pewnego wieczoru przy Porte du Bagnolet wracałem mercedesem z pracy, dochodziła już dziewiąta, ale miasto było nadal zakorkowane, sam nie wiem, skąd mi się to wzięło, może to przez wieżowce Les Mercuriales, pracowałem nad dość podobnym projektem, który uważałem za brzydki i nieciekawy, zobaczyłem samego siebie, jak stoję w korku między drogami szybkiego ruchu, naprzeciw tych paskudnych wieżowców, i nagle poczułem, że mam dość. Miałem prawie czterdzieści lat, osiągnąłem sukces zawodowy, ale miałem po prostu dość. W ciągu paru sekund postanowiłem założyć własną firmę i spróbować projektowania zgodnego z moim pojęciem architektury. Wiedziałem, że będzie niełatwo, ale nie chciałem umierać, nie spróbowawszy. Zwróciłem się do dawnych kolegów z akademii, ale wszyscy byli już urządzeni, też odnieśli sukces i nie mieli ochoty podejmować ryzyka. Więc zabrałem się za to samodzielnie. Odnowiłem kontakt z Bernardem Lamarche-Vadelem{46}, którego poznałem kilka lat wcześniej, polubiliśmy się, przedstawił mi paru malarzy należących do grupy Figuration Libre{47}: Combasa, Di Rosęe... Nie wiem, mówiłem ci o Williamie Morrisie? - Tak, tato, pięć minut temu. - Ach tak? - Na twarzy ojca pojawił się wyraz zagubienia. - Spróbuję dunhilla. Zaciągnął się kilka razy. - Też dobre. Inne od gitane'ów, ale dobre. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy nagle przestali palić. Zamilkł, z lubością zaciągając się papierosem. Gdzieś w oddali pojedynczy klakson usiłował zagrać Wśród nocnej ciszy, mylił nuty, znowu zaczynał, po czym wrócił spokój; inne klaksony milczały. Na dachach Paryża leżała gruba warstwa śniegu; w tej ciszy jest coś ostatecznego, pomyślał Jed. - William Morris był bliski prerafaelitom - podjął ojciec. - W początkowym okresie Dantemu Gabrielowi Rossettiemu{48}, a pod koniec Burne-Jonesowi{49}. Fundamentalna idea prerafaelitów sprowadza się do tego, że od Średniowiecza sztuka zaczęła się degenerować, a od początku Renésansu zerwała z wszelką duchowością i autentycznością, stając się działalnością czysto przemysłową, komercyjną, tak zwani zaś wielcy mistrzowie Renésansu - Botticelli, Rembrandt czy Leonardo da Vinci - zachowywali się jak zwykli szefowie przedsiębiorstw handlowych; zupełnie jak JefFKoons lub Damien Hirst dzisiaj, wielcy mistrzowie Renésansu żelazną ręką kierowali swoimi pracowniami, w których pracowało pięćdziesięciu, nawet stu pomocników, taśmowo produkując obrazy, rzeźby, freski. Oni sami zaledwie nakreślali ogólny kierunek, podpisywali skończone dzieło, a przede wszystkim poświęcali się podtrzymywaniu relacji z ówczesnymi mecenasami -książętami i papieżami. Według prerafaelitów należałoby znieść rozróżnienie między sztuką a rzemiosłem, między koncepcją a wykonaniem; każdy człowiek na swoją miarę może być twórcą dzieła sztuki w postaci obrazu, ubrania czy mebla i każdy człowiek zasługuje na to, aby w swoim życiu codziennym być otoczonym pięknymi przedmiotami. Przekonanie to Morris łączył z działalnością socjalistyczną, która coraz bardziej prowadziła go w kierunku zaangażowania w ruch wyzwolenia proletariatu; chciał po prostu położyć kres systemowi produkcji przemysłowej. Ciekawa sprawa, że Gropius w momencie zakładania Bauhausu szedł dokładnie w tym samym kierunku, może mniej politycznym, a bardziej duchowym, chociaż on również w istocie był socjalistą. W Manifeście założycielskim uczelni w Bauhausz tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku deklarował, że pragnie wyjść poza opozycję między sztuką a rzemiosłem, proklamował prawo każdego człowieka do piękna, a więc dokładnie przejmował program Williama Morrisa. Lecz stopniowo, w miarę jak Bauhaus zbliżał się do przemysłu, Gropius coraz bardziej szedł w kierunku funkcjonalizmu i produktywizmu; Kandinsky i Klee zostali zmarginalizowani; w chwili gdy Goering zamknął uczelnię, znajdowała się ona już całkowicie w służbie kapitalistycznej produkcji. My sami nie byliśmy zbytnio upolitycznieni, ale myśl Williama Morrisa pomogła nam w wyzwoleniu się od zakazu wszelkiego rodzaju zdobnictwa, jaki nam narzucił Le Corbusier. Pamiętam, że na początku Combas demonstrował sporą rezerwę; malarstwo prerafaelickie to nie była jego bajka; musiał jednak uznać, że tapety zaprojektowane przez Williama Morrisa są bardzo piękne; kiedy naprawdę zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, zapałał ogromnym entuzjazmem. Nic nie sprawiało mu większej radości niż rysowanie wzorów tkanin dekoracyjnych, tapet lub fryzów zewnętrznych, którymi ozdabiano całe grupy budynków. Jednak ludzie z grupy Figuration Librę byli stosunkowo osamotnieni; w sztuce nadal dominował prąd minimalistyczny, a graffiti jeszcze nie istniało, przynajmniej nikt o tym nie mówił. Składaliśmy więc nasze projekty we wszystkich konkursach, które uważaliśmy za jako tako interesujące, i cierpliwie czekaliśmy... Ojciec zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach, po czym zapadł się w sobie, jakby skurczył, zmalał, a Jed zdał sobie sprawę z entuzjazmu, z jakim mówił przez ostatnie minuty. Nigdy go takim nie widział, nawet jak był dzieckiem, i zapewne nigdy już nie zobaczy; ojciec po raz ostatni ponownie przeżywał nadzieje tworzące historię jego życia i ich utratę. Ludzkie życie to zazwyczaj nic takiego, sprowadza się do ograniczonego ciągu wydarzeń; tym razem Jed znakomicie zrozumiał gorycz straconych lat, raka, stresu, a także samobójstwa matki. - Przedstawiciele funkcjonalizmu dominowali we wszystkich sądach konkursowych - miękko powiedział na zakończenie ojciec. - Walczyłem z wiatrakami, wszyscy walczyliśmy z wiatrakami. Combas i Di Rosa nie od razu się poddali, przez lata dzwonili, pytając, czy cokolwiek się odblokowało... Widząc, że nic się nie dzieje, skoncentrowali się na malarstwie. A ja w końcu zacząłem przyjmować jakieś zwyczajne zamówienia. Pierwsze to był Port-Ambarès, potem nastąpiły kolejne, przede wszystkim sanatoria. Swoje projekty wsadziłem do kartonów, wciąż stoją w szafie w moim gabinecie w Le Raincy, będziesz mógł je obejrzeć... - Nie dodał „kiedy już umrę", ale Jed świetnie zrozumiał. Późno już - powiedział ojciec, prostując się na krześle. Jed spojrzał na zegarek: czwarta rano. Ojciec wstał, poszedł do toalety, wrócił i włożył palto. Przez te dwie czy trzy minuty Jed miał ulotne, trochę sprzeczne wrażenie, że albo rozpoczęli nowy etap w swoich relacjach, albo nigdy więcej się nie zobaczą. Kiedy ojciec stanął przed nim w postawie wyczekującej, powiedział: - Wezwę taksówkę. 11 Kiedy obudził się dwudziestego piątego grudnia rano, Paryż okrywała gruba warstwa śniegu; na bulwarze Vincent-Auriol natknął się na żebraka z gęstą rozwichrzoną brodą i skórą niemal czarną od brudu. Wrzucił mu do miseczki dwa euro, po czym cofnął się i dołożył jeszcze dziesięć w banknocie; żebrak zachłysnął się ze zdziwienia. Jed był teraz człowiekiem bogatym. Metalowe łuki naziemnego metra zwieszały się nad śmiertelnie wyciszonym miastem. W ciągu dnia śnieg stopnieje i zamieni się w solone błoto, po czym życie powróci do nieco powolnego rytmu. Między Wigilią a Nowym Rokiem, dwoma ważnymi momentami w relacjach handlowych i międzyludzkich, upływa niekończący się tydzień, właściwie wielka czarna dziura, a świat gwałtownie ożywa dopiero trzydziestego pierwszego wieczorem. Wrócił do domu i przyjrzał się wizytówce Olgi: Michelin TV, aleja Pierre Ier de Serbie, dyrektor programowy. Jej również powiodło się w życiu zawodowym, chociaż nie starała się o to z jakąś szczególną zaciętością; jednak nie wyszła za mąż, od czego poczuł się trochę nieswojo. Choć przez te wszystkie lata nie myślał o niej zbyt często, zawsze sądził, że gdzieś w Rosji znalazła swą miłość, a przynajmniej ułożyła sobie życie rodzinne. Zadzwonił następnego dnia rano, spodziewając się, że wszyscy wyjechali na wakacje, ale nic z tych rzeczy; po kilku minutach oczekiwania sekretarka oznajmiła spiętym tonem, że Olga jest na spotkaniu i że przekaże wiadomość o jego telefonie. Gdy tak czekał nieruchomo ze słuchawką przy uchu, coraz bardziej puszczały mu nerwy. Portret Houellebecqa stał naprzeciw niego na sztalugach; tego dnia rano sam przyniósł go z sejfu bankowego. Wzrok pisarza, zbyt intensywny, jeszcze zwiększał jego niepokój. Wstał i odwrócił płótno. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy euro, to nie ma żadnego sensu, pomyślał. Picasso też nie miał żadnego sensu, nawet jeszcze bardziej, o ile można tworzyć jakąś gradację nonsensu. Kiedy szedł do kuchni, zadzwonił telefon. Rzucił się do słuchawki. Głos Olgi wcale się nie zmienił. Głos człowieka nigdy się nie zmienia, podobnie jak jego spojrzenie. W tej ogólnej zapaści fizycznej, do jakiej sprowadza się starość, głos i spojrzenie stanowią boleśnie niepodważalne świadectwo trwania charakteru, aspiracji, pragnień, wszystkiego tego, z czego składa się osobowość człowieka. - Byłaś w galerii? - zapytał, próbując nawiązać rozmowę na neutralnym terenie, po czym sam się zdziwił, że swoją własną twórczość artystyczną uważa za teren neutralny. -Tak i bardzo mi się podobało. To takie... oryginalne. Niepodobne do niczego, co dotychczas widziałam. Zawsze wiedziałam, że masz talent. Zapadła martwa cisza. - Francuzik... - powiedziała Olga, a jej ironiczny ton z trudem skrywał autentyczną emocję; Jed znowu poczuł się nieswojo, na skraju łez. - Successful Francuzik... - Może moglibyśmy się spotkać - zaproponował szybko Jed. Ktoś musiał to powiedzieć jako pierwszy, no to powiedział. - W tym tygodniu mam mnóstwo pracy. - Ach tak? A co robisz? - Drugiego stycznia zaczynamy nadawać. Zostało jeszcze dużo spraw do dogrania. - Zastanowiła się przez chwilę. - Trzydziestego pierwszego nasza stacja organizuje sylwestra. Mogę cię zaprosić. - Znowu zamilkła na kilka sekund. Bardzo byłoby mi miło, gdybyś przyszedł... Wieczorem dostał mail, w którym podała mu wszystkie szczegóły. Przyjęcie, a właściwie bal przebierańców odbywał się w domu u Jeana-Pierre'a Pernauta; mieszkał w Neuilly, na bulwarze des Sablons. Temat balu był dość zaskakujący: „Prowincje Francji". Jed sądził, że wie wszystko o popularnym prezenterze, jednak notatka w Wikipedii przyniosła mu parę niespodzianek. Dowiedział się na przykład, że Pernaut jest autorem kilku książek. Obok „Francji smaków”, „Francuskich świąt” i „W sercu naszych regionów” notatka wymieniała dwutomową pracę „Wspaniałe sztuki rzemieślnicze”. Wszystkie książki opublikowało wydawnictwo Michel Lafon. Zaskoczył go pochwalny, niemal dytyrambiczny ton notatki. W jego pamięci Jean-Pierre Pernaut był postacią zasługującą niekiedy na krytykę, ale teraz wszystko to uległo zatarciu. Jak już w pierwszych słowach podkreślał redaktor, geniusz Pernauta objawił się w fakcie, że zrozumiał, iż po latach osiemdziesiątych, latach „kasy i bajeru", ludzie zaczęli marzyć o ekologii, autentyczności, prawdziwych wartościach. Nawet jeśli Martinowi Bouygues'owi{50} stojącemu na czele TF1 winni jesteśmy wdzięczność za zaufanie, jakim go obdarzył, serwis informacyjny TF1 o godzinie trzynastej w pełni nosił piętno wizjonerskiej osobowości Jeana-Pierrea Pernauta. Wychodząc od aktualnych wydarzeń gwałtownych, pośpiesznych, szalonych, bezsensownych - Pernaut codziennie spełniał mesjanistyczne zadanie, polegające na wprowadzaniu zestresowanego, przerażonego widza w idylliczne, wiejskie regiony, gdzie człowiek żyje w harmonii z naturą, w rytmie zmieniających się pór roku. Serwis informacyjny TF 1 o trzynastej był czymś więcej niż zwykłym dziennikiem telewizyjnym: jawił się raczej jako marsz ku świetlanej przyszłości kończący się radosnym hymnem pochwalnym. Autor artykułu - choć osobiście określał się jako katolik - nie ukrywał, że Weltanschauug Jeana-Pierre'a Pernauta, jego światopogląd, w pełni pasujący do wiejskiej Francji, „najstarszej córy Kościoła", równie dobrze pogodziłby się z panteizmem, a nawet z mądrością epikurejczyków. Następnego dnia w księgarni France Loisirs w centrum handlowym Italie 2 Jed kupił pierwszy tom „Wspaniałych sztuk rzemieślniczych”. Struktura książki była prosta, oparta na obrabianym materiale: glina, kamień, metal, drewno... Na podstawie lektury (dość szybkiej, gdyż książka składała się przede wszystkim z fotografii) nie odnosiło się wrażenia nostalgii za przeszłością. Systematycznie datując narodziny kolejnych sztuk rzemieślniczych i postępy w ich uprawianiu, Jean-Pierre Pernaut okazywał się apologetą nie tyle niezmienności, ile spokojnego postępu. Być może, pomyślał Jed, istnieją pewne punkty wspólne między myślą Pernauta a poglądami Morrisa, oczywiście poza leżącą u ich podstaw ideologią socjalistyczną. Choć większość widzów uważała go za dziennikarza raczej prawicowego, w sposobie codziennego prowadzenia swojego serwisu informacyjnego zawsze wykazywał się wyjątkową ostrożnością deontologiczną. Udało mu się nawet uniknąć skojarzeń z ruchem Łowiectwo, Wędkarstwo, Przyroda i Tradycja{51}, założonym w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym, zaledwie rok po tym, jak zaczął prowadzić serwis informacyjny TF1 o trzynastej. Pod sam koniec lat osiemdziesiątych nastąpiła zmiana, pomyślał Jed, wyraźna zmiana historyczna, która przeszła niemal niezauważona, jak to zwykle bywa. Pamiętał wymyślony przez Jacques'a Séguélę{52} slogan „Siła spokoju", który nieoczekiwanie pozwolił François Mitterandowi na reelekcję w osiemdziesiątym ósmym. Przypominał sobie plakaty wyborcze przedstawiające tę starą mumię petainowską na tle miasteczek i dzwonnic kościołów. Jed miał wówczas trzynaście lat i po raz pierwszy w życiu zwracał uwagę na jakiekolwiek hasła polityczne i kampanię prezydencką. Stanowiąc najbardziej znaczący i trwały element tej poważnej zmiany ideologicznej, Jean-Pierre Pernaut nigdy nie pozwolił sobie na zaangażowanie się w jakąkolwiek próbę kariery czy działalności politycznej; zdecydowanie wolał pozostać po stronie entertainers. W przeciwieństwie do Noëla Mamère'a{53} nawet nie zapuścił wąsów. I nawet jeśli podzielał wszystkie wartości Jeana SaintJosse'a{54}, pierwszego przewodniczącego Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i Tradycji, nigdy nie poparł go publicznie. Ani Frédérica Nihousa{55}, jego następcy. Urodzony w sześćdziesiątym siódmym w Valenciennes Frédéric Nihous swoją pierwszą strzelbę dostał od ojca, mając lat czternaście, z okazji skończenia nauki w gimnazjum. Po ukończeniu studiów w dziedzinie międzynarodowego i unijnego prawa gospodarczego oraz obrony narodowej i bezpieczeństwa europejskiego, wykładał prawo administracyjne na uniwersytecie w Cambrai; ponadto był prezesem stowarzyszenia myśliwych polujących na gołębie i ptaki wędrowne. W osiemdziesiątym ósmym wygrał konkurs wędkarstwa w Hérault, podczas którego wyłowił karpia o wadze 7,256 kilograma. Dwadzieścia lat później doprowadził do upadku ruchu, którym kierował, zawierając przymierze z Philippem de Villiers{56}, czego nigdy nie wybaczyli mu myśliwi z południowo-zachodniej Francji, tradycyjnie antyklerykalni i lewicowi. Trzydziestego grudnia po południu Jed zadzwonił do Houellebecqa. Pisarz był w wyśmienitej formie; jak oznajmił, właśnie spędził godzinę na rąbaniu drewna. Rąbaniu drewna? Tak, w swoim domu w Loiret miał teraz kominek. A także psa, dwuletniego kundla, którego w Wigilię wziął ze schroniska w Montargis. - Co pan robi w sylwestra? - zapytał Jed. - Nic szczególnego, ponownie czytam Tocqueville'a. U nas na wsi wcześnie chodzimy spać, zwłaszcza w zimie. Przez chwilę Jed miał ochotę go zaprosić, ale w ostatniej chwili uświadomił sobie, że nie może nikogo zapraszać na przyjęcie, które nie on organizuje; zresztą i tak pisarz na pewno by odmówił. - Przywiozę panu portret, zgodnie z obietnicą. W pierwszych dniach stycznia. - Ach tak, mój portret... Chętnie, chętnie... - Sprawiał wrażenie, że ma to kompletnie w nosie. Przez parę minut prowadzili miłą konwersację. W głosie autora „Cząstek elementarnych” było coś, czego Jed nigdy u niego nie słyszał, czego się nie spodziewał i czego przez pewien czas nie potrafił zidentyfikować, gdyż w sumie nigdy, a przynajmniej od wielu lat u nikogo czegoś takiego nie słyszał: to był głos człowieka szczęśliwego. 12 Uzbrojeni w widły wieśniacy z Wandei stali na straży po obu stronach bramy prowadzącej do pałacyku Jeana-Pierre'a Pernauta. Jed podał jednemu z nich wydrukowany mail z zaproszeniem, po czym znalazł się na kwadratowym, brukowanym dziedzińcu, oświetlonym pochodniami. Kilkunastu gości kierowało się do dwojga szeroko otwartych drzwi, wiodących do salonów. W sztruksowych spodniach i kurtce C&A z sympatexu czuł się okropnie underdressed; kobiety były w długich sukniach, większość mężczyzn w smokingach. Dwa metry przed sobą zobaczył Juliena Lepers'a w towarzystwie olśniewającej czarnoskórej dziewczyny, wyższej od niego o głowę; miała na sobie długą suknię z połyskliwej białej tkaniny ze złotymi zdobieniami, dekolt na plecach schodził aż do pośladków; światło pochodni odbijało się migotliwymi refleksami na jej nagich plecach. Słynny prezenter, ubrany w zwykły smoking, który nosił podczas „wieczorów specjalnych dla wyższych szkół", w pewnym sensie swój strój roboczy, zdawał się pogrążony w trudnej dyskusji z niewysokim, wyglądającym dość wrednie sangwinikiem, przywodzącym na myśl urzędnika wysokiego szczebla. Jed minął ich i wszedł do pierwszego salonu, gdzie przywitała go rozdzierająca melodia grana przez zespół bretońskich dudziarzy, niekończący się celtycki kawałek, od którego bolały uszy. Przeszedł do następnego salonu, wziął krakersa o smaku ementalera i kieliszek gewürtztraminera z późnego winobrania, które proponowały krążące wśród gości dwie alzackie kelnerki w czepkach i czerwono-białych fartuszkach zawiązanych wokół talii, tak do siebie podobne, że można je było wziąć za bliźniaczki. Przyjęcie odbywało się w czterech położonych amfiladowo salonach, mających co najmniej osiem metrów wysokości. Jed nigdy w życiu nie widział tak dużego apartamentu; nawet nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle istnieje. To pewnie i tak nic szczególnego, pomyślał w przebłysku świadomości, w stosunku do rezydencji, jakie posiadają ci, którzy dzisiaj kupują jego obrazy. Było około dwustu, a może i trzystu gości; gwar rozmów stopniowo pokrył jękliwe dźwięki dud; Jedowi zakręciło się w głowie, więc oparł się o bufet z produktami owerniackimi; wziął szaszłyk z kiełbaski jesus i sera laguiole oraz kieliszek saint-pourçain. Ostry zapach sera nieco go otrzeźwił; jednym haustem wypił wino, poprosił o następne i ruszył w tłum. Zaczynało mu być piekielnie gorąco; trzeba było zostawić płaszcz w szatni, przynajmniej by się tak nie gryzł z dress code, złościł się na samego siebie; wszyscy mężczyźni byli w strojach wieczorowych, absolutnie wszyscy, powtarzał w duchu z rozpaczą, gdy nagle stanął twarzą w twarz z Pierre'em Bellemarem{57} w błękitnych, tergalowych spodniach i białej koszuli z żabotem, pokrytej plamami tłuszczu; spodnie przytrzymywały szerokie szelki w barwach flagi amerykańskiej. Jed radośnie wyciągnął rękę do króla francuskich telezakupów, który ze zdziwieniem ją uścisnął, po czym nieco rozpogodzony ruszył w dalszą drogę. Znalezienie Olgi zajęło mu ponad dwadzieścia minut. Stała we framudze okna, częściowo ukryta za zasłoną, pogrążona w rozmowie na tematy najwyraźniej zawodowe z Jeanem-Pierre'em Pernautem. Głównie mówił Pernaut, podkreślając każde zdanie zdecydowanym gestem prawej ręki; Olga od czasu do czasu kiwała głową, skupiona i uważna, z rzadka wypowiadając jakieś uwagi lub komentarze. Jed przystanął kilka metrów za nią. Dwa pasy kremowego, obszytego kryształkami materiału, zawiązane wokół szyi, okrywały jej piersi i schodziły się na wysokości pępka, przytrzymane broszką ze srebrzonego metalu w kształcie słońca, łącząc się z obcisłą, krótką spódniczką, również obszytą kryształkami, spod której wychodziły białe podwiązki z białymi, cieniuteńkimi pończochami. Starzenie się, zwłaszcza pojawianie się jego widocznych objawów, nie jest procesem ciągłym, ale raczej serią gwałtownych zmian na gorsze, rozdzielonych okresami stabilizacji. Gdy spotykamy kogoś, kogo na wiele lat straciliśmy z oczu, odnosimy niekiedy wrażenie, że mocno się postarzał, a czasem wręcz przeciwnie, że wcale się nie zmienił. Wrażenie złudne - degradacja przebiega sekretnie, najpierw torując sobie drogę wewnątrz organizmu, zanim objawi się w pełnej krasie na powierzchni. Od dziesięciu lat Olga pozostawała w stanie niezmiennie olśniewającej urody, choć nie przyniosło jej to szczęścia. On również, tak mu się przynajmniej wydawało, niewiele się zmienił w ciągu tych dziesięciu lat; w tym czasie stworzył dzieło, ale także nie znalazł i nie spodziewał się znaleźć szczęścia. Jean-Pierre Pernaut zamilkł i łyknął beaumes-de-venise; Olga obróciła spojrzenie o parę stopni w bok i nagle dostrzegła Jeda, stojącego nieruchomo w tłumie gości. Czasem kilka sekund wystarcza, aby nie tyle zdecydować o całym życiu, ile określić charakter jego głównego kierunku. Lekko dotknęła ramienia prezentera, przeprosiła go, paroma susami znalazła się na wprost Jeda i pocałowała go w usta. Potem odsunęła się, trzymając go za ręce; przez kilka sekund stali w milczeniu. Wyglądający nad wyraz życzliwie we fraku od Arthura van Aschendonka JeanPierre Pernaut patrzył, jak do niego podchodzą. Uśmiechał się szeroko, sprawiając wrażenie człowieka, który świetnie zna życie, a nawet żywi wobec niego sympatię. Olga dokonała prezentacji. - Przecież ja pana znam! - wykrzyknął prezenter, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Chodźmy! Szybko przeszedłszy przez ostatni salon, po drodze muskając ramię Patricka Le Laya{58} (który swego czasu bezowocnie usiłował objąć udziały w jego stacji telewizyjnej), gospodarz poprowadził ich wysokim korytarzem o łukowatym sklepieniu obłożonym wapiennymi kamieniami. Rezydencja Jeana-Pierre'a Pernauta, ze swymi korytarzami i kryptami, bardziej przypominała romański klasztor niż miejski pałacyk. Zatrzymali się przed masywnymi drzwiami obitymi skórą. - Moje biuro - oznajmił prezenter. Stanął w progu, pozwalając im rozejrzeć się po wnętrzu. Na mahoniowych półkach stały przede wszystkim przewodniki turystyczne wszelkiej maści - seria „Guide du Routard" sąsiadowała z „Guide Bleu", „Petit Fute" z „Lonely Planet". W gablotach wystawiono dzieła Jeana-Pierre'a Pernauta, od „Wspaniałych sztuk rzemieślniczych” po „Francję smaków”. W jednej z gablot stało pięć nagród Sept d'Or, które zdobył w swej karierze zawodowej, a także jakieś bliżej nieokreślone puchary sportowe. Głębokie skórzane fotele otaczały mahoniowe biurko. Za biurkiem Jed dostrzegł jedną ze swoich fotografii z okresu Michelin, dyskretnie oświetloną halogenowym reflektorkiem. O dziwo, prezenter nie wybrał jakiegoś spektakularnego, rzucającego się w oczy ujęcia, na przykład skalistego wybrzeża w departamencie Var czy wąwozów w Verdon. Fotografia, przedstawiająca Gournay-en-Bray, była zrobiona bez żadnych efektów związanych z oświetleniem lub perspektywą; Jed przypominał sobie, że robił ją dokładnie z góry. Białe, zielone i brunatne plamy były równomiernie rozrzucone, poprzecinane symetryczną siecią dróg departamentalnych. Żadna miejscowość nie wyróżniała się bardziej od innych, wszystkie wyglądały, jakby były tej samej wielkości; całość sprawiała wrażenie spokoju, równowagi, niemal abstrakcji. Zdał sobie sprawę, że przelatywał nad tym krajobrazem na niskiej wysokości, zaraz po starcie z lotniska w Beauvais, po wizycie u Houellebecqa w Irlandii. Widząc tę konkretną rzeczywistość, to dyskretne zestawienie łąk, pól i miasteczek, odniósł to samo wrażenie równowagi, spokoju i harmonii. - Wiem, że ostatnio poświęcił się pan malarstwu - podjął Jean-Pierre Pernaut - i że namalował pan mój portret. Prawdę mówiąc, chciałem go kupić, ale François Pinault zaoferował tak wysoką cenę, że nie dałem rady. - François Pinault? - zdziwił się Jed. „Dziennikarz Jean-Pierre Pernaut prowadzi zebranie redakcyjne” był obrazem wyciszonym, o klasycznej fakturze, w najmniejszym stopniu niepodobnym do dotychczasowych nabytków bretońskiego biznesmena, znacznie bardziej wild. Pewnie postanowił urozmaicić swoją kolekcję. - Może powinienem był... Tak mi przykro... Może powinienem był wprowadzić rodzaj klauzuli preferencyjnej dla osób przedstawionych na moich obrazach. - Cóż, takie są prawa rynku - powiedział Pernaut z szerokim, pogodnym uśmiechem, bez cienia wyrzutu, a nawet poklepał Jeda przyjaźnie po ramieniu. Prezenter ponownie poprowadził ich sklepionym korytarzem; poły fraka dostojnie powiewały za jego plecami. Jed zerknął na zegarek: dochodziła północ. Znowu przeszli przez dwuskrzydłowe drzwi wiodące do salonów, gdzie panował w tej chwili maksymalny harmider; pojawili się kolejni goście, musiało już być jakieś czterysta lub pięćset osób. Stojący w centrum małej grupki, mocno podchmielony Patrick Le Lay głośno perorował; dorwał się do château-neuf-du-pape i popijał prosto z butelki. Wyraźnie spięta Claire Chazal{59} położyła mu rękę na ramieniu, próbując go uciszyć, ale prezes stacji telewizyjnej najwidoczniej utracił już wszelkie hamulce. - TF1 to największa stacja! - wydzierał się. - Nawet pół roku nie daję temu nowemu kanałowi Jeana-Pierre'a! Tak samo ci z M6 myśleli, że ten ich idiotyczny reality show, Loft, nas utopi, a my podbiliśmy stawkę Koh Lantą i daliśmy im w dupę! W dupę! - powtórzył, rzucając pustą butelkę przez ramię; przeleciała tuż obok głowy Juliena Lepers'a i roztrzaskała się u stóp trzech facetów w średnim wieku, w szarych garniturach, którzy spojrzeli na sprawcę surowym wzrokiem. Jean-Pierre Pernaut bez wahania podszedł do swojego dawnego prezesa i stanął na wprost niego. - Za dużo wypiłeś, Patrick - oznajmił spokojnym głosem; pod materiałem fraka jego mięśnie były napięte, a twarz stężała, jakby szykował się do walki. - Dobra, dobra... - mruknął Le Lay, nagle oklapły. -No już dobra... W tym momencie czyjś wibrujący tenor o niezwykłej mocy dobiegłz drugiego salonu. Inne głosy, barytony i basy, podjęły ten sam temat, śpiewając bez słów a cappella. Wielu gości obróciło głowy w tamtym kierunku, rozpoznając słynny zespół korsykańskiej muzyki polifonicznej. Dwunastu mężczyzn w różnym wieku, w czarnych spodniach, luźnych bluzach i beretach przez ponad dwie minuty prezentowało swoje niezwykłe umiejętności wokalne na granicy muzyki i okrzyków wojennych. Później nagle zamilkli. Rozkładając lekko ramiona, Jean-Pierre Pernaut wysunął się z tłumu, poczekał, aż zapadnie cisza i mocnym głosem powiedział: - Szczęśliwego Nowego Roku! Wystrzeliły pierwsze korki szampana. Prezenter podszedł do trzech mężczyzn w szarych garniturach i po kolei uścisnął im ręce. - To członkowie zarządu Michelina - szepnęła Olga do Jeda, ruszając w ich stronę. - Z finansowego punktu widzenia TF 1 nic nie znaczy w stosunku do Michelina. A podobno Bouygues ma już dosyć pokrywania ich strat... - zdążyła jeszcze dodać, zanim Jean-Pierre Pernaut przedstawił ją tamtym trzem. - Spodziewałem się, że Patrick zrobi jakiś skandal - tłumaczył członkom zarządu. - Bardzo źle zniósł moje odejście. -To przynajmniej świadczy, że nasz projekt nie pozostawia ludzi obojętnymi odpowiedział najstarszy z nich. W tym momencie Jed zauważył zbliżającego się faceta koło czterdziestki w dresach i raperskiej bejsbolówce nasadzonej daszkiem do tyłu; z osłupieniem rozpoznał w nim Patricka Forestiera, dyrektora do spraw komunikacji Michelin France. „Hi!", rzucił Patrick w kierunku trzech członków zarządu i przybił z nimi piątkę. „Hi!", odpowiedzieli po kolei. Sytuacja wyraźnie zaczęła wymykać się spod kontroli, gwar rozmów nagle się nasilił, orkiestry baskijska i sabaudzka zaczęły grać równocześnie; Jeda zlał pot, przez chwilę próbował nadążyć za Olgą, która krążyła od jednego gościa do drugiego i z ciepłym uśmiechem na twarzy składała im życzenia noworoczne; widząc przyjacielski, a zarazem poważny wyraz twarzy osób, do których podchodziła, zrozumiał, że to zespół jej pracowników. Poczuł narastające mdłości, wybiegł na dziedziniec i wyrzygał się do doniczki z palmą. Część gości wychodziła już z przyjęcia, w tym trzej członkowie zarządu Michelina. Skąd się tu wzięli? Czyżby nocowali w jednym hotelu? Posuwając się miękko w formacji trójkątnej, w pełnym poczuciu, że reprezentują władzę i prawdziwy świat, bez słowa minęli wandejskich wieśniaków. Mogliby stanowić świetny temat obrazu, pomyślał Jed, gdy tak dyskretnie opuszczają przyjęcie, a za nimi gwiazdy telewizji francuskiej ryczą ze śmiechu i wydają nieartykułowane okrzyki podczas konkursu świńskich piosenek, zorganizowanego przez Juliena Lepers'a. Tajemniczy w swym ciemnogranatowym fraku Jean-Pierre Pernaut rozglądał się wokół nieustraszonym wzrokiem, a Patrick Le Lay, pijany i przegrany, chwiał się na chodniku, machając na członków zarządu Michelina, którzy nie zaszczycili go nawet jednym spojrzeniem. „Wielka zmiana w historii telewizji zachodnioeuropejskiej”, tak mógłby nazywać się ten obraz, którego Jed i tak nie miał zamiaru malować; znowu zwymiotował, czując gorycz w ustach; nie powinien był mieszać kreolskiego ponczu z absyntem. Patrick Le Lay z zakrwawionym czołem wlókł się po chodniku, straciwszy wszelką nadzieję, że dogoni członków zarządu, którzy właśnie skręcali w aleję Charles de Gaulle. Muzyka uspokoiła się, z salonów dochodziły powolne rytmy groove w sabaudzkim wydaniu. Jed uniósł wzrok w kierunku nieba i obojętnych konstelacji gwiazd. Pojawiały się duchowe konfiguracje nowego typu, w każdym razie coś na trwałe zmieniało się w krajobrazie francuskich mediów audiowizualnych, przynajmniej tak wnioskował Jed na podstawie rozmów gości, którzy zabierali płaszcze i powoli kierowali się ku wyjściu. Usłyszał w przelocie słowa „świeża krew" i „egzamin dojrzałości"; zrozumiał, że wiele rozmów kręci się wokół Olgi, będącej nowym nabytkiem telewizji francuskiej; najczęściej powtarzały się słowa „przyszła z biznesu", komentowano też jej urodę. Nie był w stanie ocenić, jaka temperatura panuje na dworze, na zmianę ogarniały go dreszcze i uderzenia gorąca. Znowu zrobiło mu się niedobrze i z trudem zwymiotował na palmę. Podnosząc się, zobaczył Olgę w futrze z irbisa, która przyglądała mu się z pewnym niepokojem. - Wracajmy. - Do ciebie? Bez słowa wzięła go pod ramię i zaprowadziła do samochodu. - Delikatny Francuzik... - powiedziała z uśmiechem i ruszyła. 13 Pierwsze blaski dnia przenikały przez szparę w grubych, podwójnych zasłonach w szkarłatno-żółte wzory. Leżąca obok Jeda Olga w krótkiej, zadartej do pasa koszulce nocnej spała, spokojnie oddychając. Pogłaskał ją po białych, okrągłych pośladkach, delikatnie, żeby nie obudzić. Przez ostatnich dziesięć lat jej ciało prawie się nie zmieniło, tylko piersi stały się nieco ciężkie. Ten przepiękny, zmysłowy kwiat zaczynał już więdnąć, a teraz spustoszenia mogły tylko przyśpieszyć. Była od niego dwa lata starsza; nagle zdał sobie sprawę, że w następnym miesiącu stuknie mu czterdziestka. Dochodzili mniej więcej do połowy życia; czas płynął tak szybko. Wstał i pozbierał ubrania zaścielające podłogę. Nie pamiętał, żeby się poprzedniego wieczoru rozbierał, pewnie zrobiła to Olga; miał wrażenie, że zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki. Czy się kochali? Chyba nie, i już samo to było niepokojące, przecież po tylu latach rozłąki powinni przynajmniej spróbować; jego prawdopodobny brak natychmiastowej erekcji można było z łatwością przypisać nadmiernemu spożyciu alkoholu, Olga mogła chociaż spróbować go wylizać, nie pamiętał jednak, żeby coś takiego miało miejsce; może powinien był poprosić? To wahanie na temat własnych praw seksualnych, na temat tego, co w ich związku należy uważać za naturalne i normalne, też budziło niepokój i zapewne stanowiło zapowiedź rychłego końca. Seksualność to delikatna sprawa, trudno w nią wkroczyć, ale jakże łatwo z niej wyjść. Zamknął za sobą obite białą skórą drzwi do sypialni i ruszył długim korytarzem; po prawej znajdowały się kolejne sypialnie i gabinet, po lewej amfilada salonów ze stiukami w stylu Ludwika XVI i parkietami w jodełkę. W półmroku, rozświetlonym stojącymi gdzieniegdzie wysokimi lampami z abażurem, mieszkanie wydało mu się ogromne. Przemaszerował przez jeden z salonów i uchylił zasłonę: aleja Foch ciągnęła się w nieskończoność, dziwnie szeroka, pokryta cienką warstwą szronu. Jedynym znakiem życia była rura wydechowa stojącego w alejce do parkowania czarnego jaguara XJ z warczącym na luzie silnikiem. Po chwili z jednej z kamienic chwiejnym krokiem wyszła kobieta w wieczorowej sukni i usiadła obok kierowcy; samochód ruszył w kierunku Łuku Triumfalnego. Nad miejskim pejzażem ponownie zaległa martwa cisza. Jed z niezwykłą ostrością widział, jak słabe zimowe słońce wstaje między wieżowcami La Défense, połyskując na idealnie czystej jezdni. Na końcu korytarza znalazł przestronną kuchnię z szafkami ze szczotkowanego aluminium wokół centralnej wyspy z bazaltowym blatem. Lodówka była pusta; stało w niej tylko pudełko czekoladek Debauve et Gallais i napoczęta zgrzewka soku pomarańczowego Leader Price. Rozejrzał się wokół, zobaczył ekspres do kawy i zrobił sobie filiżankę nespresso. Olga jest tak łagodna i kochająca, Olga go naprawdę kocha, powtarzał sobie z rosnącym smutkiem, nabierając pewności, że niczego już między nimi nie będzie, że niczego między nimi nie może już być; życie daje czasem człowiekowi szansę, ale jeśli jest się zbyt tchórzliwym lub niezdecydowanym, aby z niej skorzystać, życie zaczyna od nowa rozdawać karty; jest taki moment, kiedy można coś zrobić, aby zdobyć szczęście, ten moment trwa kilka dni, czasem kilka tygodni, a nawet miesięcy, ale następuje on raz i tylko raz, nie można do niego wrócić, brak już miejsca na entuzjazm, na pewność siebie i wiarę, pozostaje jedynie łagodna rezygnacja, wzajemna i pełna smutku litość, niepotrzebne, a zarazem słuszne poczucie, że coś mogło się zdarzyć, nie okazaliśmy się po prostu godni daru, jaki został nam ofiarowany. Zrobił sobie drugą kawę, która całkowicie rozwiała jego senność, po czym zaczął się namyślać nad wiadomością, jaką zostawi Oldze. „Powinniśmy jeszcze się zastanowić", napisał, skreślili napisał jeszcze raz: „Zasługujesz na kogoś lepszego ode mnie". Znowu skreślił i napisał: „Mój ojciec umiera". Zdał sobie sprawę, że nigdy nie mówił Oldze o ojcu, zmiął kartkę i wyrzucił ją do śmieci. Wkrótce będzie w wieku, w jakim był ojciec w chwili jego narodzin; posiadanie dziecka oznaczało dla niego koniec wszelkich ambicji artystycznych, a bardziej ogólnie akceptację śmierci - jak dla wielu zapewne osób, ale dla jego ojca w szczególności. Wrócił korytarzem do sypialni; Olga nadal spokojnie spała zwinięta w kłębek. Postał obok przez minutę, słuchając jej regularnego oddechu, w kompletnej niemożności dojścia do jakiejkolwiek syntezy; nagle przypomniał mu się Houellebecq. Pisarz musi mieć jakąś wiedzę o życiu albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Tak czy inaczej, Houellebecq powinien znaleźć miejsce w jego syntezie. Zrobiło się już całkiem jasno, ale aleja Foch była nadal pusta. Nigdy nie mówił Oldze o swoim ojcu ani ojcu o Oldze, podobnie jak nie rozmawiał o nich ani z Houellebecqiem, ani z Franzem; zachował jakieś szczątkowe życie towarzyskie, ale nie tworzyło ono żadnej sieci czy tkanki, niczego żywego, była to elementarna, minimalna struktura o niezależnych od siebie, suchych rozgałęzieniach. Po powrocie do domu włożył portret pisarza do tytanowej skrzyni, którą przymocował do bagażnika na dachu terenowego audi. Dojechawszy do Porte d'Italie, skręcił w autostradę A10. Kiedy minął ostatnie magazyny na przedmieściach, zorientował się, że śnieg nie stopniał. Na dworze było minus trzy, ale ogrzewanie działało znakomicie, w samochodzie panowało przyjemne ciepło. Audi mają bardzo dobre wykończenie, z którym - według „Autojournal" - mogą rywalizować tylko niektóre modele lexusa; ten samochód był jego pierwszym nabytkiem od czasu, gdy zyskał nowy status finansowy; już podczas pierwszej wizyty w salonie urzekła go solidność i precyzja wykonania, cicho zamykające się drzwi, jak w sejfie. Pokrętło tempomatu ustawił na sto pięć na godzinę. Delikatne ząbki co pięć kilometrów ułatwiały regulację; ten samochód był naprawdę doskonały. Płaską równinę pokrywała warstwa nietkniętego śniegu; nad uśpioną Beauce świeciło waleczne, niemal radosne słońce. Przed Orleanem skręcił w E60 w kierunku Courtenay. Kilka centymetrów pod powierzchnią ziemi spoczywały ziarna czekające na kiełkowanie, na przebudzenie. Ta podróż będzie trwać zbyt krótko, pomyślał. Potrzebował wielu godzin, nawet dni jazdy ze stałą prędkością po autostradzie, aby zacząć jasno myśleć. Zmusił się do zatrzymania na stacji benzynowej; ruszając w dalszą drogę, pomyślał, że powinien zadzwonić do Houellebecqa i uprzedzić go o swoim przyjeździe. Zjechał z autostrady na Montargis-Ouest, zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed bramką, wybrał numer pisarza i odczekał kilkanaście dzwonków. Słońce znikło, nad zaśnieżonym krajobrazem rozciągało się mlecznobiałe niebo. Kremowe budki punktów poboru opłat uzupełniały tę dyskretną harmonię jasnych tonów. Wysiadł z samochodu i uderzyła go fala zimna, znacznie bardziej przenikliwego niż w mieście; przez kilka minut spacerował po wyasfaltowanym parkingu. Patrząc na tytanową skrzynię na dachu samochodu, nagle uprzytomnił sobie, po co właściwie jedzie, i pomyślał, że teraz, gdy wszystko jest skończone, może Houellebecqa przeczytać. Ale co jest teraz skończone? Już zadając sobie to pytanie, znał na nie odpowiedź i zrozumiał, że Franz miał rację: „Michel Houellebecq, pisarz” pozostanie jego ostatnim obrazem. Zapewne będą mu jeszcze przychodzić do głowy pomysły na obrazy, marzenia o obrazach, ale nigdy nie znajdzie dostatecznej energii i motywacji, aby nadać im kształt. Jak mówił Houellebecq, opowiadając o swojej karierze powieściopisarskiej, można robić notatki, próbować składać zdania, lecz aby zabrać się za pisanie powieści, trzeba poczekać, aż wszystko stanie się zwarte i niezbite, aż pojawi się autentyczna konieczność. Człowiek nigdy sam nie decyduje o pisaniu książki, dodał; książka jest jak blok cementu, który zaczyna tężeć, a możliwości działania autora ograniczają się do bycia na miejscu i czekania w rozpaczliwej bezczynności, aż proces powstawania książki sam z siebie się rozpocznie. W tym momencie Jed zrozumiał, że nigdy już bezczynność nie będzie dla niego źródłem rozpaczy, a obraz Olgi wrócił do jego pamięci jak zjawa niedokończonego szczęścia; gdyby potrafił, odmówiłby za nią modlitwę. Wsiadł do samochodu, powoli ruszył w kierunku punktu poboru opłat, wyjął kartę kredytową, żeby zapłacić. Koło południa dotarł do miasteczka, w którym mieszkał Houellebecq, na ulicach nie było nikogo. Zresztą, czy kiedykolwiek ktokolwiek pojawiał się na ulicach tego miasteczka? Stały tu na przemian domy z wapienia kryte starą dachówką, zapewne typowe dla tego regionu, i bielone chaty z muru pruskiego, jakich raczej można by się spodziewać na normandzkiej wsi. Porośnięty bluszczem kościół nosił ślady intensywnej renowacji; najwyraźniej tutaj nie żartowano sobie z dziedzictwa narodowego. Wszędzie widać było ozdobne krzewy i kwietniki; drewniane tabliczki zapraszały na trasę krajoznawczą na obrzeżach La Puisaye; dom kultury zachęcał do obejrzenia stałej wystawy miejscowego rzemiosła. Prawdopodobnie od dawna były tu już tylko domy letniskowe mieszczuchów. Dom Houellebecqa stał nieco poza miasteczkiem; kiedy Jedowi udało się wreszcie do niego dodzwonić, pisarz podał mu wyjątkowo jasne wskazówki. Jak powiedział, właśnie wraca ze spaceru z psem, z długiego spaceru po zamarzniętej okolicy, i z przyjemnością zaprosi go na obiad. Jed zaparkował przed bramą dużego obejścia w kształcie litery L, o ścianach pokrytych wapnem. Zdjął z dachu skrzynię z obrazem i nacisnął dzwonek. Wewnątrz domu natychmiast rozległo się szczekanie psa. Kilka sekund później drzwi otworzyły się; wielki pies o gęstym czarnym futrze rzucił się do bramy, głośno ujadając. Za nim pojawił się autor „Cząstek elementarnych” w skórzanej kurtce i sztruksowych spodniach. Jed natychmiast zauważył, że pisarz wyraźnie się zmienił. Był potężniej zbudowany, pewnie bardziej umięśniony, chodził energicznym krokiem, na ustach miał uśmiech. A jednocześnie schudł, na twarzy pojawiły się zmarszczki mimiczne, krótko obcięte włosy posiwiały. Wygląda jak zwierzę, które przywdziało zimową szatę, pomyślał Jed. Na kominku w livingu ciemnozielonym welurem. buzował ogień; usiedli w fotelach pokrytych - Zostało tu trochę starych mebli... - powiedział Houellebecq. - Resztę dokupiłem na pchlim targu. Na niskim stoliku postawił talerz z plasterkami kiełbasy i oliwkami, otworzył butelkę chablis. Jed wyjął portret ze skrzyni i postawił na oparciu kanapy. Houellebecq rzucił na obraz roztargnione spojrzenie, po czym omiótł wzrokiem całe pomieszczenie. - Nieźle by wyglądał nad kominkiem, no nie? - zapytał w końcu. To było jedyne, co zdawało się go interesować. Może tak i lepiej, pomyślał Jed; ostatecznie czym jest obraz, jeśli nie bardzo kosztownym elementem umeblowania? Popijał wino małymi łykami. - Chce pan zwiedzić? - zapytał Houellebecq. Oczywiście Jed przyjął zaproszenie. Dom mu się podobał, przypominał posiadłość jego dziadków, ale prawdę mówiąc, wszystkie tradycyjne domy wiejskie są do siebie dość podobne. Poza livingiem była tu duża kuchnia, powiększona o spiżarnię, która służyła też za drewutnię i piwnicę. Po prawej znajdowały się dwa kolejne pokoje. Pierwszy w którym nikt nie mieszkał i gdzie na środku stało tylko wąskie, wysokie łóżko dwuosobowe, był lodowato zimny. W drugim stało jednoosobowe łóżko dla dziecka wbudowane w półkę z książkami i sekretarzyk z podnoszonym blatem. Na półce u wezgłowia łóżka stały książki: Chateaubriand, Vigny, Balzak. -Tak, tu właśnie sypiam - potwierdził Houellebecq, kiedy wrócili do livingu i ponownie zasiedli przed kominkiem. - W swoim starym łóżku z czasów dzieciństwa. Człowiek kończy w tym samym punkcie, w którym zaczynał... - dodał trudnym do interpretacji tonem (zadowolenie? rezygnacja? gorycz?). Żadna odpowiedź nie przyszła Jedowi do głowy. Po trzecim kieliszku chablis poczuł lekkie otępienie. - Przejdźmy do stołu - zaproponował pisarz. - Zrobiłem wczoraj sztukamięs, dzisiaj będzie lepszy, podgrzany zawsze lepiej smakuje. Pies podążył za nimi do kuchni, zwinął się w kłębek na kocu w koszu i z zadowoleniem westchnął. Sztukamięs był pyszny. Zegar wahadłowy cicho tykał. Za oknem rozciągały się ośnieżone pola, na horyzoncie ciemną linią rysował się las. - Wybrał pan spokojne życie - powiedział Jed. - Dochodzimy do końca i spokojnie się starzejemy. - Już pan nie pisze? - Na początku grudnia próbowałem napisać wiersz o ptakach, z grubsza wtedy kiedy zaprosił mnie pan na swoją wystawę. Kupiłem karmnik, włożyłem do niego kawałki słoniny; było już mroźno, zima nadeszła wcześniej niż zwykle. Zleciało się ich mnóstwo: zięby, sikorki, gile... Bardzo zasmakowały w słoninie, ale żeby od razu pisać wiersz... W końcu napisałem o swoim psie. To był rok na literę P, psu dałem na imię Platon i udało mi się napisać wiersz, jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek napisano o filozofii platońskiej, a pewnie również o psach. Będzie to jedno z moich ostatnich dzieł, może wręcz ostatnie. W tej samej chwili Platon poruszył się na swoim kocu, machając w powietrzu łapami i powarkując przez sen, ale zaraz się uspokoił. - Ptaki to nic - ciągnął Houellebecq. - Małe, kolorowe, wypełnione życiem kulki, które wysiadują jaja i zjadają tysiące owadów, żałośnie fruwając w tę i nazad, głupie i załatane życie, w całości poświęcone zżeraniu owadów, czasem jakiejś uczcie z larw, no i reprodukcji. Pies nosi w sobie indywidualny los i obraz świata, ale jego dramat ma w sobie coś niezróżnicowanego, nie jest ani historyczny, ani faktycznie narracyjny, a ja chyba skończyłem ze światem jako narracją, ze światem powieści i filmów, również ze światem muzyki. Interesuje mnie już tylko świat jako zestawienie: świat poezji, malarstwa. Jeszcze trochę sztukamięsa? Jed grzecznie odmówił. Houellebecq wyjął z lodówki sery, saint-nectaire i époisses, ukroił chleba, otworzył kolejną butelkę chablis. - Miło, że przywiózł mi pan ten obraz - dodał po chwili. - Będę na niego czasem patrzeć, wspominając, jak intensywne miałem niegdyś życie. Wrócili do livingu na kawę. Houellebecq dorzucił do ognia dwa polana, po czym wyszedł do kuchni. Jed zabrał się za studiowanie biblioteki; zdziwiła go mała liczba powieści, niemal wyłącznie klasyków. Natomiast z zaskoczeniem odkrył dzieła dziewiętnastowiecznych reformatorów społecznych: Marksa, Proudhona, Comte'a, ale również Fouriera, Cabeta, Saint-Simona, Pierre'a Leroux, Owena, Carlyle'a i wielu innych, których nazwiska nic mu nie mówiły. Pisarz wrócił, niosąc tacę z maszynką do kawy, ciasteczkami i butelką śliwowicy. - Wie pan, co twierdzi Comte - powiedział. - Że ludzkość składa się w większym stopniu ze zmarłych niż z żywych. Cóż, jestem teraz na tym etapie, utrzymuję kontakt przede wszystkim ze zmarłymi. Na to Jed również nie znalazł żadnej odpowiedzi. Na stoliku zobaczył stare wydanie Wspomnień Tocqueville'a. - Ciekawy przypadek, Tocqueville... - ciągnął pisarz. - „O demokracji w Ameryce” to arcydzieło, książka o niesłychanej, wizjonerskiej mocy, nowatorska absolutnie we wszystkich aspektach, zapewne najinteligentniejsza książka o polityce, jaką kiedykolwiek napisano. I po stworzeniu tego niezwykłego dzieła, zamiast kontynuować, całą swoją energię poświęcił na to, żeby dać się wybrać na deputowanego w jakimś niewielkim okręgu w La Manche, zajmować stanowiska w kolejnych rządach, jak zwykły polityk. A przecież nie utracił ostrości widzenia i zmysłu obserwacji... - Kartkował „Wspomnienia”, równocześnie gładząc po grzbiecie Platona, który wyciągnął się u jego stóp. - Niech pan posłucha, jak zjechał Lamartine'a. Ale mu dołożył! - Przyjemnym, dobrze ustawionym głosem zaczął czytać: „Nie wiem, czy w tym świecie samolubnych ambicji, w jakim przebywałem, spotkałem umysł bardziej wyjałowiony z myśli o dobru publicznym. Widziałem mnóstwo ludzi siejących zamęt w kraju dla umocnienia swojej pozycji, jest to znieprawienie nagminne. Lecz Lamartine jest jedynym, jak sądzę, który gotów był wywrócić świat dla swej rozrywki"{60}. - Tocqueville nie potrafi otrząsnąć się po spotkaniu takiego indywiduum. Osobiście jest człowiekiem fundamentalnie uczciwym, próbującym czynić to, co uważa za najlepsze dla kraju. Potrafi zrozumieć ambicję czy pożądliwość, ale takie komedianctwo, taka mieszanina nieodpowiedzialności i dyletanctwa wprawiają go w osłupienie. O, i jeszcze to, kawałek dalej: „Nie znałem również nikogo mniej szczerego, kto prawdę miałby w zupełniejszej pogardzie. Mówiąc, że ją ma w pogardzie, mylę się. Nigdy nie miał dla niej na tyle czci, ażeby się nią w ogóle przejmować. Przemawiając lub pisząc, trzyma się prawdy lub od niej oddala, nie zwracając na to uwagi, ponieważ pochłania go jedynie efekt, jaki chce wywołać w tym momencie". Zapomniawszy o gościu, Houellebecq dalej czytał sam dla siebie, z rosnącym rozradowaniem przewracając kartki. Jed odczekał chwilę, zawahał się, po czym jednym haustem opróżnił kieliszek śliwowicy i odchrząknął. Houellebecq podniósł na niego wzrok. - Przyjechałem - powiedział Jed - aby dać panu ten obraz, to oczywiste, ale również dlatego, że oczekuję od pana pewnego przesłania. - Przesłania? - Uśmiech na twarzy pisarza zamarł, ustępując miejsca ziemistemu, organicznemu smutkowi. - Odnosi pan wrażenie... - powiedział w końcu, powoli cedząc słowa - że moje życie się kończy i jestem rozczarowany, czy tak? - No... mniej więcej tak. - Cóż, ma pan rację: moje życie kończy się i jestem rozczarowany. Nie nastąpiło nic z tego, czego oczekiwałem jako młody człowiek. Przeżyłem chwile interesujące, ale zawsze trudne, zawsze na granicy mych sił, nic nigdy nie zostało mi darowane, a teraz mam już tego dosyć, chciałbym tylko, żeby wszystko zakończyło się bez nadmiernego cierpienia, bez ciężkiej choroby, bez kalectwa. - Mówi pan jak mój ojciec... - powiedział miękko Jed. Houellebecq wzdrygnął się na słowo ojciec, jakby usłyszał coś sprośnego, po czym na jego twarzy pojawił się zblazowany, uprzejmy, pozbawiony ciepła uśmiech. Jed połknął trzy ciasteczka jedno po drugim i wychylił duży kieliszek śliwowicy, zanim zaczął mówić dalej. - Mój ojciec - powtórzył - opowiadał mi o Williamie Morrisie. Chciałbym wiedzieć, czy pan go zna i co o nim sądzi. - William Morris... - w głosie Houellebecqa znowu pojawił się obiektywny, pozbawiony emocji ton. - Ciekawe, że ojciec panu o nim mówił. Prawie nikt nie zna Williama Morrisa. - W środowisku architektów i artystów, w którym ojciec przebywał w latach młodości, najwyraźniej owszem. Houellebecq wstał i przez parę minut szperał w bibliotece, zanim wyciągnął cienki tomik w pożółkłej, podniszczonej okładce ozdobionej secesyjnymi wzorami. Usiadł i zaczął ostrożnie przewracać poplamione, sztywne kartki. Bez cienia wątpliwości książeczka od lat nie była otwierana. - Proszę - oznajmił w końcu. - To mniej więcej oddaje jego punkt widzenia. Oto fragment wykładu, jaki wygłosił w Edynburgu w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym: „Tak oto wygląda pozycja artystów: jesteśmy ostatnimi przedstawicielami rzemiosła, któremu produkcja przemysłowa zadała cios ostateczny". - Pod koniec życia przyłączył się do marksizmu, ale na początku wyglądało to inaczej, miał bardzo oryginalne poglądy. Wychodząc od punktu widzenia artysty tworzącego dzieło, próbował przenieść go na całość produkcji, zarówno przemysłowej, jak i rolniczej. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie bogactwo myśli politycznej tamtych czasów. Chesterton złożył hołd Williamowi Morrisowi w „Powrocie Don Kichota”. To ciekawa powieść, autor opisuje rewolucję opartą na powrocie do rzemiosła i średniowiecznego chrześcijaństwa, rozprzestrzeniającą się stopniowo na Wyspach Brytyjskich, wypierającą inne ruchy robotnicze, takie jak socjalizm czy marksizm, prowadzącą do zarzucenia systemu produkcji przemysłowej na rzecz rzemieślniczych i rolniczych wspólnot. Coś absolutnie niewiarygodnego, przedstawionego w baśniowej atmosferze, niezbyt odległego od jego nowel z cyklu o ojcu Brownie. Myślę, że Chesterton ukazał tam wiele ze swoich własnych przekonań. Trzeba jednak przyznać, że William Morris, z tego, co o nim wiadomo, był człowiekiem dość niezwykłym. W kominku osunęło się polano, sypiąc wokół iskrami. - Powinienem kupić parawan - mruknął Houellebecq, zanurzając usta w kieliszku. Jed wciąż mu się uważnie przyglądał, siedząc nieruchomo i czując, jak ogarnia go jakieś niepojęte napięcie nerwowe. Houellebecq patrzył na niego ze zdziwieniem, a Jed z zażenowaniem nagle zdał sobie sprawę, że lewa ręka konwulsyjnie mu drży. - Przepraszam - powiedział w końcu, w jednej chwili odprężając się. Przechodzę ostatnio przez... szczególny okres. - William Morris nie miał zbyt wesołego życia według ogólnie przyjętych kryteriów - podjął Houellebecq. - A jednak wszystkie świadectwa ukazują go jako człowieka radosnego, optymistycznego, aktywnego. Mając dwadzieścia trzy lata poznał Jane Burden, osiemnastoletnią modelkę pozującą malarzom. Poślubił ją dwa lata później, sam miał zamiar zająć się malarstwem, ale zrezygnował, uważając, że nie ma talentu; malarstwo szanował ponad wszystko. W Upton nad brzegiem Tamizy zbudował dom według własnych planów i urządził go dla siebie, żony i dwóch córek. Wszyscy, którzy mieli okazję tę żonę spotkać, mówili o jej wyjątkowej urodzie, ale nie była mu wierna. Między innymi miała romans z Dantem Gabrielem Rossettim, jednym z założycieli bractwa prerafaelitów. William Morris darzył go ogromnym podziwem jako malarza. W końcu Rossetti u nich zamieszkał i po prostu zastąpił Morrisa w łożu małżeńskim. Wtedy Morris zaczął podróżować na Islandię, nauczył się języka, zaczął tłumaczyć islandzkie sagi. Po kilku latach wrócił i postanowił wyjaśnić sytuację; Rossetti zgodził się wyjechać, ale coś pękło i w małżeństwie Morrisa nigdy nie pojawiła się na nowo prawdziwa intymność cielesna. Działał w różnych ruchach społecznych, ale wystąpił z Social Democratic Federation, którą uważał za zbyt umiarkowaną, założył Socialist League, stojącą na pozycjach otwarcie komunistycznych i do śmierci z dużym zaangażowaniem bronił sprawy komunizmu, pisząc artykuły, wygłaszając wykłady, uczestnicząc w meetingach... Houellebecq zamilkł, z rezygnacją pokiwał głową i delikatnie pogłaskał grzbiet Platona, który westchnął z zadowoleniem. - Do samego końca - powiedział powoli - walczył przeciw wiktoriańskiej pruderii, bronił wolnej miłości... Wie pan - dodał - zawsze nienawidziłem tego odrażającego, choć jakże wiarygodnego poglądu, że wszelka działalność, wspaniałomyślna i pozornie bezinteresowna, stanowi kompensację problemów w życiu osobistym... Jed siedział w milczeniu przynajmniej przez minutę. - Według pana był utopistą? - zapytał w końcu. - Całkowitym fantastą? - W pewnym sensie tak, na pewno. Chciał likwidować szkoły, uważając, że dzieci będą się lepiej uczyć w atmosferze całkowitej swobody; chciał likwidować więzienia, uważając, że wyrzuty sumienia będą wystarczającą karą dla kryminalistów. Trudno czytać te wszystkie nonsensy bez mieszaniny współczucia i niesmaku. A przecież... - Houellebecq z namysłem szukał odpowiednich słów paradoksalnie w praktyce odnosił pewne sukcesy. Aby wprowadzić w życie swoje idee dotyczące powrotu do rzemiosła, założył przedsiębiorstwo produkcji mebli i wystroju wnętrz; robotnicy pracowali tu znacznie mniej niż w ówczesnych fabrykach, gdzie, nie da się ukryć, byli traktowani jak niewolnicy, ale przede wszystkim pracowali bez przymusu, każdy był od początku do końca odpowiedzialny za swoje dzieło; podstawowa zasada Williama Morrisa głosiła, że projekt i wykonanie nie powinny być rozdzielone, w każdym razie nie bardziej niż w Średniowieczu. Wszystkie świadectwa potwierdzają, że panowały tam idylliczne warunki pracy: hale produkcyjne były jasno oświetlone, dobrze wietrzone, stały na brzegu rzeki. Całość zysków była rozdzielana między pracowników, poza niewielką kwotą służącą finansowaniu propagandy socjalistycznej. Wbrew wszelkim oczekiwaniom projekt odniósł natychmiastowy sukces, również z handlowego punktu widzenia. Po stolarce zajęli się jubilerstwem, kaletnictwem, produkcją witraży, tkanin dekoracyjnych, w każdej dziedzinie z powodzeniem; firma Morris & Co przynosiła zyski od początku do końca swojej działalności. Nie udało się to żadnej z kooperatyw robotniczych, jakie mnożyły się przez cały wiek dziewiętnasty, ani falansterom Fouriera, ani Ikarii Cabeta, żadna nie potrafiła skutecznie zorganizować produkcji dóbr przemysłowych i artykułów spożywczych; z wyjątkiem firmy założonej przez Williama Morrisa była to długa seria porażek, już nie wspominając o późniejszych społeczeństwach komunistycznych... Znowu zamilkł. W pokoju zaczynało się ściemniać. Pisarz wstał, zapalił lampę, dorzucił polano do kominka i ponownie usiadł. Jed wciąż uważnie mu się przyglądał, z rękoma na kolanach, w całkowitym milczeniu. - Nie wiem - powiedział Houellebecq - jestem za stary, nie mam ani ochoty, ani zwyczaju wyciągania wniosków, chyba że w bardzo prostych sprawach. Zachowały się jego portrety rysowane przez Burne-Jonesa: jak miesza nową farbę na bazie barwników roślinnych, jak czyta swoim córkom. Krępy, rozczochrany facet z czerwoną twarzą, w małych okularkach, ze strzępiastą brodą; na wszystkich rysunkach sprawia wrażenie człowieka nadaktywnego, pełnego niewyczerpanych pokładów dobrej woli i prostoduszności. Jedno można powiedzieć z całą pewnością: proponowany przez Williama Morrisa model społeczeństwa nie miałby w sobie nic utopijnego, gdyby wszyscy ludzie byli podobni do Williama Morrisa. Jed długo jeszcze czekał, podczas gdy nad okolicznymi polami zapadała noc. - Dziękuję - powiedział w końcu, wstając. - Przepraszam, że zakłóciłem pański spokój w tej samotni, ale pańskie zdanie jest dla mnie ważne. Bardzo mi pan pomógł. Na progu dopadł ich mróz. Śnieg słabo lśnił. Czarne gałęzie bezlistnych drzew odcinały się od ciemnoszarego nieba. - Będzie gołoledź - powiedział Houellebecq. - Niech pan jedzie ostrożnie. Kiedy odwracał się, aby wejść z powrotem do domu, wolno pomachał dłonią na wysokości ramienia na znak pożegnania. Siedzący na progu pies zdawał się kiwać łbem, jakby cieszył się z odjazdu gościa. Jed miał zamiar jeszcze się spotkać z Houellebecqiem, ale nagle ogarnęło go przeczucie, że to się nie zdarzy, że pojawią się różnego rodzaju przeszkody, niesprzyjające okoliczności. Jego życie towarzyskie zdecydowanie ulegało ostatnio uproszczeniu. Pustymi, krętymi drogami lokalnymi, nie przekraczając trzydziestu kilometrów na godzinę, dojechał do autostrady A10. Wjeżdżając na ślimak, zobaczył rozległą wstęgę świateł i zorientował się, że zaraz wpadnie w niekończący się korek. Temperatura na dworze spadła do minus dwunastu, ale wewnątrz utrzymywało się dziewiętnaście stopni; ogrzewanie działało idealnie, nie odczuwał najmniejszego zdenerwowania. Włączył France-Inter i trafił na audycję omawiającą wydarzenia kulturalne ostatniego tygodnia; recenzenci głośno rżeli, wulgarność ich skowytów i chichotów była nie do wytrzymania. Na France-Musique leciała jakaś włoska opera, której górnolotna, napuszona wirtuozeria szybko zaczęła go irytować; wyłączył radio. Nigdy nie lubił muzyki, najwyraźniej teraz lubił ją jeszcze mniej niż kiedykolwiek; przelotnie zastanowił się, co go właściwie skłoniło do zajęcia się artystycznym przedstawianiem świata, a nawet do myślenia, że artystyczne przedstawianie świata jest w ogóle możliwe; świat jest wszystkim, tylko nie przedmiotem artystycznej emocji, świat jest racjonalnym mechanizmem, pozbawionym magii i czegokolwiek szczególnie interesującego. Włączył Autoroute FM, gdzie podawano tylko konkretne informacje: na wysokości Fontainebleau i Nemours miały miejsce wypadki drogowe, należy spodziewać się korków do samego Paryża. Jest niedziela pierwszego stycznia, pomyślał Jed, nie tylko koniec weekendu, ale również ferii, i początek nowego roku dla tych wszystkich ludzi, którzy powoli wracają do domu, prawdopodobnie klnąc na zakorkowane drogi, którzy za kilka godzin dotrą do paryskich przedmieść i po krótkiej nocy powrócą na swoje miejsca - na niższych lub wyższych szczeblach hierarchii - w zachodnim systemie produkcyjnym. Na wysokości Melun-Sud na drogę opadła biała mgła, samochody jeszcze bardziej zwolniły, przez pięć kilometrów ledwo się wlokły, dopiero na wysokości Melun-Centre ruch zaczął się rozrzedzać. Na dworze było minus siedemnaście. Niecały miesiąc temu sam został wyróżniony przez prawo popytu i podaży, bogactwo spłynęło na niego jak deszcz iskier, bez żadnych obciążeń finansowych; zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu teraz opuścić świat, do którego po prawdzie nigdy nie należał, jego i tak nieliczne kontakty z ludźmi zaczną powoli wysychać i znikać, zostanie zamknięty w swoim życiu jak we wnętrzu audi A6 o idealnym wykończeniu, spokojnym i pozbawionym radości, definitywnie obojętnym. Część trzecia. 1 Ledwie otworzył drzwi renault safrane, Jasselin zrozumiał, że to będzie jedna z najgorszych chwil w jego karierze. Siedzący na trawie kilka kroków od barierki porucznik Ferber zamarł nieruchomo z głową ukrytą w dłoniach. Jasselin pierwszy raz w życiu widział jakiegoś kolegę w takim stanie; w dochodzeniówce wszyscy w końcu albo stawali się twardzi, co im pozwalało panować nad reakcjami emocjonalnymi, albo składali dymisję, a Ferber pracował tu od ponad dziesięciu lat. Kilka metrów dalej zobaczył trzech osłupiałych żandarmów z Montargis; dwaj klęczeli w trawie z kompletnie pustym wzrokiem, trzeci - zapewne ich przełożony, Jasselin rozpoznał oznaki brygadiera - chwiał się na nogach na granicy zemdlenia. Z domu dochodził straszliwy fetor, przynoszony lekkim wietrzykiem, który delikatnie poruszał kaczeńcami na zielonej łące. Żaden z czterech mężczyzn nie zareagował na podjeżdżający samochód. Jasselin podszedł do siedzącego nieruchomo Ferbera. Christian Ferber, trzydziestodwuletni chłopak o bladej cerze, jasnoniebieskich oczach i czarnych półdługich włosach, miał romantyczny wygląd pochmurnego, wrażliwego przystojniaka, dość rzadko spotykany w policji; a przecież był bardzo kompetentnym i zawziętym policjantem, jednym z tych, z którymi Jasselin najchętniej pracował. - Christian - powiedział cicho Jasselin, po czym powtórzył to głośniej. Powoli, jak karcony chłopiec, Ferber podniósł na niego wzrok pełen wyrzutu i skargi. - Do tego stopnia? - spytał łagodnie Jasselin. - Gorzej. Gorzej, niż możesz sobie wyobrazić. Ten, który to zrobił... nie powinien w ogóle istnieć. Należałoby zetrzeć go z powierzchni ziemi. - Złapiemy go, Christian. Zawsze ich łapiemy. Ferber pokiwał głową i zaczął płakać. Wszystko to wyglądało coraz dziwniej. Po dość długiej chwili wstał, niezbyt pewnie trzymając się na nogach, i poprowadził Jasselina do grupki żandarmów. - Mój szef, komisarz Jasselin... - powiedział cicho. Na te słowa jeden z dwóch młodych żandarmów zaczął wymiotować; łapał oddech i znowu wymiotował, na nikogo nie zwracając uwagi, co u żandarma również było dość rzadko spotykane. - Brygadier Bégaudeau - powiedział mechanicznie jego przełożony, nie przestając chwiać się na nogach ruchem niemającym żadnego znaczenia; w sumie od żandarmerii z Montargis nie należało w tej sytuacji niczego oczekiwać. - Ta sprawa zostanie im odebrana - stwierdził Ferber. - To my rozpoczęliśmy poszukiwania, facet miał spotkanie w Paryżu, nie przyszedł, zostaliśmy powiadomieni o jego zniknięciu. Ponieważ był tutaj zameldowany, poprosiłem, żeby sprawdzili; to oni go znaleźli. - Skoro to oni znaleźli ciało, mogą chcieć prowadzić sprawę. - Nie sądzę. - Dlaczego tak uważasz? - Myślę, że jak zobaczysz... stan ofiary, to się ze mną zgodzisz. - Przerwał, wzdrygnął się i znowu zebrało mu się na mdłości, ale nie miał już czym wymiotować poza żółcią. Jasselin spojrzał w kierunku szeroko otwartych drzwi. W pobliżu z brzęczeniem latało stado much, jakby czekały na swoją kolej. Z punktu widzenia muchy ludzkie zwłoki to mięso, tylko i wyłącznie mięso; znowu dotarła do nich fala niewyobrażalnego smrodu. Jasno zdał sobie sprawę, że jeśli ma znieść widok tego miejsca zbrodni, musi na kilka minut przyjąć punkt widzenia muchy, jej niezwykłą obiektywność. Musca domestica. Każda samica gatunku Musca domestica potrafi złożyć pięćset, nawet tysiąc jaj. Jaja są białe, długości około 1,2 milimetra. Po zaledwie jednym dniu wykluwają się z nich larwy (robaki), które żerują na substancji organicznej (zazwyczaj martwej i w stanie zaawansowanego rozkładu, takiej jak trupy, odpady lub odchody). Larwy są białawe, długości między 3 a 9 milimetrów, zwężone po stronie otworu gębowego i beznogie. Po trzeciej wylince larwy przemieszczają się w jakieś miejsce świeże i suche, gdzie przekształcają się w czerwonawe poczwarki. Dorosłe muchy w stanie naturalnym żyją od dwóch tygodni do miesiąca, w warunkach laboratoryjnych nieco dłużej. Po przepoczwarzeniu muchy przestają rosnąć. Muchy o małych rozmiarach to nie są młode, ale takie, które w stadium larwy nie miały dość pożywienia. Trzydzieści sześć godzin po przepoczwarzeniu samica może zostać zapłodniona. Samiec włazi jej na grzbiet i wstrzykuje spermę. Zazwyczaj samica parzy się z samcem tylko raz, przechowując spermę na kolejne składania jaj. Samce należą do owadów terytorialnych: bronią swojego terytorium przed innymi samcami i próbują parzyć się z każdą samicą, która znajdzie się w ich okolicy. - Do tego ofiara należy do celebrytów... - dodał Ferber. - Kto to taki? - Michel Houellebecq. - Wobec braku reakcji ze strony przełożonego, Ferber dorzucił: - Pisarz. To znaczy, był pisarzem. I był bardzo znany. Cóż, znany pisarz stanie się teraz pożywką dla wielu larw, pomyślał Jasselin, podejmując odważną próbę mind control. - Myślisz, że powinienem tam pójść? - zapytał w końcu swojego podwładnego. Pójść do środka zobaczyć? Ferber długo się zastanawiał, zanim udzielił odpowiedzi. Osoba kierująca dochodzeniem powinna osobiście zapoznać się z miejscem zbrodni, Jasselin zawsze to podkreślał na wykładach w Instytucie Szkolenia Komisarzy w Saint-Cyrau-Mont-d'Or. Zbrodnia, zwłaszcza taka, która nie jest ani podła, ani brutalna, ma w sobie coś intymnego; zabójca zawsze wyraża w niej swoją osobowość, ujawnia stan swoich relacji z ofiarą. Niemal zawsze na miejscu zbrodni pozostaje jakiś indywidualny, jedyny w swoim rodzaju ślad, podpis zbrodniarza, szczególnie w przypadku zbrodni ohydnych lub rytualnych, dodawał Jasselin, przy których mamy naturalną skłonność do szukania mordercy psychopaty. - Na twoim miejscu poczekałbym na techników... - odpowiedział w końcu Ferber. - Mają maski, przynajmniej unikniesz smrodu. Jasselin zastanowił się: w sumie niezły kompromis. - Kiedy przyjeżdżają? - Za dwie godziny. Brygadier Bégaudeau wciąż się kiwał w tym samym rytmie i nie był chyba w stanie zrobić niczego niepokojącego; wystarczyło położyć go do łóżka w szpitalu albo nawet w jego własnym domu, podawszy mu silny środek uspokajający. Jego dwaj podwładni, nadal klęczący obok niego, zaczynali kiwać głowami i chwiać się podobnym rytmem jak ich szef. To wiejscy żandarmi, pomyślał dobrotliwie Jasselin. Wystawiają mandaty za przekroczenia prędkości, ścigają drobne oszustwa na kartach płatniczych. - Jeśli pozwolisz... - odezwał się do Ferbera. - Pójdę się przejść po miasteczku. Rozejrzeć się, nasiąknąć atmosferą. - Jasne, idź... Ty tu rządzisz... - Na twarzy Ferbera pojawił się słaby uśmiech. Zajmę się wszystkim, podczas twojej nieobecności będę czynić honory domu. Usiadł na trawie, pociągnął kilka razy nosem i wyjął z kieszeni książkę. Jasselin zauważył, że to Aurelia Gérarda de Nervala, po czym obrócił się i ruszył w kierunku miasteczka, właściwie wioski, zaledwie kilka domów skupionych na skraju lasu. 2 Komisarze policji stanowią korpus planistyczno-kierowniczy Policji Narodowej, która jest najwyższym międzyresortowym ciałem technicznym podporządkowanym Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Zajmują się opracowywaniem i wdrażaniem doktryn w zakresie zatrudnienia i kierowania służbami, nad którymi sprawują kontrolę operacyjną i merytoryczną. Są zwierzchnikami osób pracujących w tychże służbach. Uczestniczą w tworzeniu, realizacji i ocenie programów i projektów związanych z prewencją w zakresie bezpieczeństwa oraz z walką z przestępczością. Wypełniają te funkcje organów wymiaru sprawiedliwości, które zostały im przypisane przez prawo. Noszą mundury. Początkowe wynagrodzenie komisarza wynosi dwa tysiące osiemset dziewięćdziesiąt osiem euro miesięcznie. Jasselin powoli szedł drogą prowadzącą do intensywnie, wręcz nienormalnie zielonego zagajnika, w którym prawdopodobnie kłębiły się węże i muchy, a może nawet skorpiony i bąki; w Yonne skorpiony nie należą do rzadkości, niektóre docierają aż do Loiret, przed przyjazdem czytał o tym na Info Gendarmeries, znakomitej stronie, która zamieszczała tylko starannie sprawdzone informacje. Wbrew pozorom na wsi można spodziewać się wszystkiego, często najgorszego, pomyślał ze smutkiem Jasselin. Samo miasteczko zrobiło na nim fatalne wrażenie: idealnie czyste białe domy kryte czarnym gontem, bezlitośnie odnowiony kościół, pseudodowcipne tablice informacyjne; wszystko wyglądało jak dekoracja, sztuczna wioska zbudowana dla potrzeb serialu telewizyjnego. Nie spotkał ani jednego mieszkańca. W takim otoczeniu mógł być pewien, że nikt niczego nie widział i nie słyszał, zbieranie zeznań świadków z góry wyglądało na stratę czasu. Z lenistwa zawrócił. Jeśli spotkam choć jedną istotę ludzką, pomyślał pod wpływem dziecinnego impulsu, uda mi się rozwiązać tajemnicę tego morderstwa. Przez chwilę myślał, że szczęście mu dopisuje: zobaczył otwartą kawiarnię Chez Lucie. Przyśpieszył kroku, ale w momencie, gdy zamierzał przejść przez ulicę, w otworze pojawiło się damskie ramię (może samej Lucie?), które gwałtownie zatrzasnęło drzwi. Usłyszał chrobot dwukrotnie przekręconego klucza. Mógłby zmusić ją do ponownego otwarcia kawiarni, żądać zeznań, miał stosowne uprawnienia, ale pomysł ten wydał mu się nieco przedwczesny. I tak zajmie się tym ktoś z ekipy Ferbera. Sam Ferber był świetny w zbieraniu zeznań świadków; nikomu na jego widok nie przychodziło do głowy, że ma do czynienia z gliniarzem; nawet po okazaniu przez niego legitymacji służbowej ludzie natychmiast o tym zapominali (wyglądał raczej na psychologa lub asystenta profesora etnologii) i zwierzali mu się z zaskakującą szczerością. Obok kawiarni Chez Lucie ulica Heideggera schodziła do tej części miasteczka, której dotychczas nie zwiedził. Ruszył nią w dół, zastanawiając się nad sensem oddania merom niemal absolutnej władzy w kwestii nazewnictwa ulic. Na rogu ulicy Leibnitza przystanął przed groteskowym obrazem o jaskrawych barwach, namalowanym akrylami na metalowej tablicy, a przedstawiającym mężczyznę z głową kaczora i z nieproporcjonalnie dużym penisem; jego ciało i nogi pokrywało brunatne futro. Z tablicy informacyjnej dowiedział się, że stoi przed Muzé'rétique muzeum poświęconym sztuce prymitywnej i twórczości artystycznej pacjentów szpitala dla umysłowo chorych w Montargis. Jego podziw dla pomysłowości władz miejskich wzrósł, gdy dotarł na plac Parmenidesa i odkrył nowiutki parking: białe pasy oddzielające miejsca parkingowe nie mogły mieć więcej niż tydzień, system elektronicznych opłat przyjmował europejskie i japońskie karty kredytowe. Chwilowo stał tam tylko jeden samochód, zielone maserati granturismo; na wszelki wypadek Jasselin zanotował jego numery rejestracyjne. Jak nieustannie powtarzał swoim studentom w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or, przy prowadzeniu dochodzenia sporządzanie notatek ma zasadnicze znaczenie; na tym etapie wykładu wyjmował z kieszeni swój własny notes, zwykły blok marki Rhodia o wymiarach 105 x 148 milimetrów. Żaden dzień dochodzenia nie powinien minąć bez sporządzenia przynajmniej jednej notatki, podkreślał, nawet jeśli zanotowany fakt wydaje się kompletnie nieistotny. Dalszy ciąg śledztwa niemal zawsze potwierdza ten brak znaczenia, ale nie o to chodzi: policjant powinien przez cały czas działać, podtrzymywać minimalną aktywność intelektualną, gdyż bierny policjant zniechęca się i właśnie dlatego nie jest zdolny do właściwej reakcji w chwili, gdy zaczynają się pojawiać fakty mające naprawdę istotne znaczenie. Co ciekawe, Jasselin bezwiednie formułował zalecenia niemal identyczne jak te, które wygłosił Houellebecq na temat twórczości pisarskiej, gdy raz w życiu zgodził się poprowadzić warsztaty creative writing na katolickim uniwersytecie w Leuven w kwietniu dwa tysiące jedenastego. W kierunku południowym miasteczko kończyło się rondem Kanta, czystym tworem urbanistycznym o dużej wstrzemięźliwości estetycznej, kolistą powierzchnią z idealnie szarego asfaltu, która prowadziła donikąd, nie pozwalała dojechać do żadnej drogi i wokół której nie stał ani jeden dom. Trochę dalej wolnym nurtem płynęła rzeka. Promienie słońca oświetlały okoliczne łąki. Rzekę ocieniały porastające jej brzegi osiki. Przez jakieś dwieście metrów Jasselin szedł wzdłuż niej, dopóki nie zatrzymała go przeszkoda: duży, nachylony blok betonu leżący na wysokości koryta rzeki kierował wodę do maleńkiego strumyka, właściwie podłużnej sadzawki, jak się zorientował po następnych paru metrach. Usiadł w gęstej trawie na brzegu. Oczywiście nie miał pojęcia, że miejsce gdzie spoczął, zmęczony, ofiara bólu pleców i pogarszającego się z wiekiem trawienia, było dokładnie tym miejscem, w którym Houellebecq zwykł się bawić jako dziecko, najczęściej zresztą w samotności. Dla niego Houellebecq był jedynie sprawą, która-jak przeczuwał-może się okazać nader uciążliwa. W wypadku zabójstw celebrytów opinia publiczna domaga się szybkiego ich wyjaśnienia, po kilku dniach pojawia się u niej skłonność do wyśmiewania policji i jej braku skuteczności; jedyne gorsze, co może człowieka spotkać, to zabójstwo dziecka, a tym bardziej niemowlęcia - tu sprawa jest beznadziejna, morderca niemowlęcia powinien zostać zatrzymany natychmiast, zanim skręci za róg; aresztowanie go po więcej niż czterdziestu ośmiu godzinach opinia publiczna uważa już za niedopuszczalne. Spojrzał na zegarek; spacerował od ponad godziny, przez chwilę ogarnęły go wyrzuty sumienia, że zostawił Ferbera samego. Powierzchnię sadzawki pokrywała rzęsa, jej woda była mętna, niezdrowa. 3 Kiedy wrócił na miejsce zbrodni, było już nieco chłodniej; miał również wrażenie, że much zrobiło się jakby mniej. Ferber, wyciągnięty na trawie, z kurtką pod głową, nadał był pogrążony w „Aurelii”; wyglądał, jakby przyjechał na piknik. Twardy chłopak, pomyślał Jasselin chyba po raz dwudziesty od czasu, gdy się poznali. - Żandarmów już nie ma? - zdziwił się. - Ktoś przyjechał, żeby się nimi zająć. Ludzie z komórki pomocy psychologicznej ze szpitala w Montargis. - Tak szybko? - Aha. Ja też się zdziwiłem. W ostatnich latach służba żandarma stała się dużo trudniejsza, mają teraz prawie tyle samo samobójstw co my ale trzeba przyznać, że pomoc psychologiczna poczyniła duże postępy - Skąd wiesz? Znasz statystyki dotyczące samobójstw? - Nie czytasz Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych? - Nie... - Usiadł ciężko w trawie obok kolegi. - W ogóle za mało czytam. Cienie topoli wydłużały się. Jasselin zaczynał odzyskiwać dobry humor; prawie nie pamiętało leżących parę metrów dalej zwłokach, kiedy peugeot partner techników zatrzymał się z piskiem przy barierce. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, poruszających się niemal synchronicznie, ubranych w idiotyczne białe kombinezony, które przywodziły na myśl ekipę odkażania nuklearnego. Jasselin nie cierpiał techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego, ich funkcjonowania w parach, ich małych, specjalnie wyposażonych samochodów wypchanych drogim sprzętem o niezrozumiałym przeznaczeniu, ich pogardy wobec oficerów z brygady kryminalnej. Prawdę mówiąc, faceci z centralnego laboratorium kryminalistycznego nie starali się zbytnio, żeby ich lubiano; przeciwnie, robili wszystko, aby się maksymalnie odróżnić od zwykłych policjantów, w każdych okolicznościach okazując obraźliwą arogancję specjalisty wobec laika, zapewne po to, żeby uzasadnić nieustanny wzrost rocznego budżetu laboratorium. Inna sprawa, że ich metody rozwinęły się ostatnio w spektakularnym stopniu, mogli zdejmować odciski palców czy pobierać próbki DNA w warunkach niewyobrażalnych jeszcze kilka lat temu, ale jakie były ich zasługi w tym zakresie? Nie potrafiliby wynaleźć ani nawet ulepszyć aparatury, która pozwalała im uzyskiwać takie wyniki, umieli tylko jej używać, co nie wymagało szczególnej inteligencji ani talentów, a jedynie odpowiedniego wyszkolenia technicznego, które lepiej by było zorganizować bezpośrednio dla policjantów z brygady kryminalnej pracujących w terenie; przynajmniej Jasselin uporczywie i bezskutecznie bronił tej tezy we wszystkich raportach rocznych składanych przełożonym. Nie miał zresztą nadziei, że kiedykolwiek zostanie wysłuchany, podział służb był od dawna ustalony; robił to przede wszystkim po to, żeby uspokoić nerwy. Ferber wstał, elegancki i uprzejmy, aby opisać technikom sytuację. Kiwali głowami w sposób mający świadczyć o ich zniecierpliwieniu i profesjonalizmie. W pewnym momencie wskazał na Jasselina, zapewne aby wyjaśnić, kto kieruje śledztwem. Nie powiedzieli ani słowa, nie zrobili nawet kroku w jego kierunku, zadowalając się założeniem masek. Jasselin nigdy nie był szczególnie czuły na punkcie hierarchii służbowej, nie wymagał okazywania formalnych oznak szacunku należnych mu jako komisarzowi, nikt nie mógł mu tego zarzucać, ale tych dwóch błaznów zaczynało go wkurzać. Akcentując swój naturalnie ciężki krok starego samca alfa i głośno oddychając, podszedł do nich, chwilę poczekał na powitanie, które nie nastąpiło, po czym oznajmił: „Idę z wami" tonem nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu. Jeden z nich aż podskoczył; najwyraźniej przywykli do wykonywania swojej pracy w samotności, wkraczali na miejsce zbrodni, nikogo innego nie dopuszczając nawet w pobliże i wklepując jakieś absurdalne notatki do laptopów. Czy jednak mogli się sprzeciwić? W żadnym razie, więc jeden z techników podał mu maskę. Wkładając ją, a jeszcze bardziej zbliżając się do budynku, ponownie uświadomił sobie realność dokonanej zbrodni. Puścił ich przodem, kilka kroków przed sobą, i z niejasną satysfakcją stwierdził, że oba cyborgi stanęły jak wryte przy drzwiach. Minął ich i swobodnie, choć bez przekonania wszedł do livingu. Jestem żywym wcieleniem prawa, pomyślał. Zaczynało zmierzchać. Maska chirurgiczna okazała się zdumiewająco skuteczna, smrodu niemal nie było czuć. Za sobą bardziej wyczuł niż usłyszał, że technicy odważyli się wejść za nim do pokoju, ale już w progu znowu się zatrzymali. Jestem żywym wcieleniem prawa, niedoskonałym wcieleniem prawa moralnego, powtórzył jak mantrę, zanim w pełni do niego dotarło to, co jego oczy zdążyły już dostrzec. Policjant opiera swoje rozumowanie na zwłokach, tak został wyszkolony ma nawyk opisywania położenia zwłok, ran zadanych zwłokom, stanu zachowania zwłok, ale tutaj właściwie żadnych zwłok nie było. Odwrócił się i zobaczył, że technicy z centralnego laboratorium kryminalistycznego zaczynają chwiać się na nogach dokładnie jak żandarmi z Montargis. Głowa ofiary nietknięta i równo obcięta, leżała na jednym z foteli przed kominkiem, na ciemnozielonym welurze była widoczna niewielka plama krwi; na kanapie naprzeciwko leżał łeb dużego czarnego psa, także równo obcięty. Reszta to była prawdziwa jatka, bezsensowna rzeźnia, porozrzucane po podłodze strzępy ochłapy ciała. Jednak ani na twarzy człowieka, ani na pysku psa nie było widać przerażenia, raczej niedowierzanie i wściekłość. Między strzępami ludzkiego i psiego mięsa pozostało puste przejście półmetrowej szerokości, prowadzące do kominka wypełnionego kośćmi, do których przywierały jeszcze resztki tkanki. Jasselin ostrożnie ruszył przejściem, podejrzewając, że jest ono dziełem mordercy, po czym odwrócił się; stojąc tyłem do kominka, omiótł spojrzeniem pokój o powierzchni około sześćdziesięciu metrów. Cała wykładzina dywanowa była pokryta zaciekami krwi, które miejscami układały się w skomplikowane arabeski. Strzępy ciał ofiar, w kolorze czerwonym przechodzącym miejscami w czarny również nie wyglądały na rozrzucone przypadkowo, ale według jakiegoś trudnego do rozszyfrowania wzoru, wyglądało to jak układanka. Nie było żadnych śladów stóp, morderca działał metodycznie, najpierw odcinając te fragmenty ciał, które pragnął umieścić w narożnikach pokoju, przesuwając się stopniowo do środka i zostawiając sobie swobodne przejście do drzwi. Trzeba będzie porobić zdjęcia, aby spróbować odtworzyć rysunek całości. Jasselin zerknął na techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego: jeden wciąż kiwał się, jakby był niedorozwinięty, drugi, próbując odzyskać panowanie nad sobą, wyjął z torby cyfrowy aparat fotograficzny i trzymał go w ręku, ale nadal nie był zdolny do naciśnięcia spustu. Jasselin wyjął komórkę. - Christian? Tu Jean-Pierre. Chciałbym cię prosić o przysługę. - O co chodzi? - Chodź zabrać stąd dwóch facetów z laboratorium, chwilowo nie nadają się do użytku. Poza tym trzeba pokombinować ze zdjęciami. Nie powinni prztykać tylko zbliżeń, jak to się robi normalnie, potrzebuję szerokich ujęć różnych fragmentów pokoju, a jeśli to możliwe, również całego pomieszczenia. Ale w tej chwili nie mogę im tego zlecić, trzeba poczekać, aż dojdą do siebie. - Załatwione... Aha, moja ekipa zaraz przyjedzie, dzwonili, właśnie wyjeżdżają z Montargis, za dziesięć minut będą na miejscu. Zamyślony wyłączył komórkę; ten chłopak ciągle go zadziwiał. Jego ekipa przyjeżdżała w komplecie kilka godzin po zdarzeniu, prawdopodobnie prywatnymi samochodami; jego eteryczny, subtelny wygląd był zdecydowanie mylący; chłopak cieszył się autorytetem u swoich ludzi, był chyba najlepszym szefem ekipy, z jakim Jasselin miał okazję pracować. Dwie minuty później zobaczył, jak Ferber dyskretnie wchodzi do pokoju i poklepuje po ramieniu techników z centralnego laboratorium kryminalistycznego, aby ich uprzejmie nakierować na wyjście. Jasselin zbliżał się do końca kariery: jeszcze rok, może dwa, może trzy, maksymalnie cztery lata. Sugerowano mu, a niekiedy, podczas kwartalnych spotkań z szefem wydziału mówiono otwartym tekstem, że nikt od niego nie oczekuje rozwiązywania spraw, a raczej wyznaczenia następców, dokooptowania tych, którzy jego zdaniem powinni je rozwiązywać. Ferber i obaj technicy wyszli; został w pokoju sam. Robiło się coraz ciemniej, ale nie miał ochoty zapalać światła; czuł, choć nie potrafiłby tego wytłumaczyć, że morderstwo zostało popełnione w biały dzień. Cisza bvła niemal nierealna. Skąd brało się poczucie, że w całej tej sprawie jest coś, co go szczególnie, wręcz osobiście dotyczy? Ponownie przyjrzał się skomplikowanemu wzorowi, jaki strzępy ciał tworzyły na podłodze salonu. Odczuwał nie tyle niesmak, ile ogólną litość dla świata, dla ludzkości, która potrafi wyłonić z siebie tak straszliwe koszmary. Prawdę mówiąc, trochę go dziwiło, że jest w stanie znieść widok wywołujący odrazę nawet u techników z laboratorium, którzy nie z takimi rzeczami się stykali. Rok temu, czując, że coraz mu trudniej wytrzymywać widoki miejsc zbrodni, udał się do ośrodka buddyjskiego w Vincennes, żeby zapytać o możliwość uprawiania praktyki Asubhā, medytacji nad zwłokami. Początkowo dyżurny lama próbował go zniechęcić; uważał, że to trudna medytacja, niedostosowana do zachodniej mentalności. Kiedy usłyszał, kim z zawodu jest Jasselin, zmienił zdanie i poprosił o czas do namysłu. Kilka dni później zadzwonił, że zgadza się, w tym szczególnym wypadku Asubhā jest właściwym rozwiązaniem. W Europie nie jest ona praktykowana, gdyż nie odpowiada obowiązującym normom sanitarnym, ale może mu podać adres klasztoru na Sri Lance, gdzie czasem przyjmują uczniów z Zachodu. Jasselin poświęcił na to dwa tygodnie urlopu, znalazł (to okazało się najtrudniejsze) linie lotnicze, które zgodziły się przewieźć jego psa. Każdego ranka udawał się w miejsce, gdzie składano zmarłych, bez żadnej ochrony przed drapieżnikami i owadami. Koncentrując maksimum swoich zdolności umysłowych, starając się przestrzegać zaleceń podanych przez Buddę w kazaniu o skupianiu uwagi, uważnie przyglądał się sinym zwłokom, uważnie przyglądał się ropiejącym zwłokom, uważnie przyglądał się rozczłonkowanym zwłokom, uważnie przyglądał się zwłokom zjadanym przez robaki. Na każdym etapie musiał powtarzać czterdzieści osiem razy: „Oto moje przeznaczenie, oto przeznaczenie całej ludzkości, nie mogę go uniknąć". Teraz zdał sobie sprawę, że Asubhā okazała się stuprocentowym sukcesem, do tego stopnia, że bez wahania mógł ją polecić każdemu policjantowi. Nie stał się buddystą i jeśli nawet jego instynktowna odraza na widok trupa znacząco się zmniejszyła, to nadal odczuwał nienawiść do mordercy, nienawiść i lęk, pragnął, aby morderca został zniszczony, starty z powierzchni ziemi. Wychodząc w promieniach zachodzącego słońca, które oświetlało łąkę, cieszył się, że ta nienawiść, jego zdaniem niezbędna dla skutecznej pracy policjanta, wciąż w nim trwa. Motywacja racjonalna, jaką stanowi poszukiwanie prawdy, zazwyczaj nie wystarczała, choć w danym przypadku odczuwał ją wyjątkowo silnie. Czuł, że ma naprzeciw siebie umysł złożony, monstrualny, ale racjonalny, prawdopodobnie schizofrenika. Po powrocie do Paryża musi przejrzeć akta dotyczące serial killers, zapewne złożyć wniosek o akta zagraniczne, gdyż nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek taka historia miała miejsce we Francji. W chwili gdy wychodził z domu, zobaczył Ferbera w otoczeniu jego ludzi, wydającego im polecenia; pogrążony w myślach, nie usłyszał nadjeżdżających samochodów. Pojawił się też wysoki facet w garniturze i krawacie, którego nigdy nie spotkał, prawdopodobnie zastępca prokuratora z Montargis. Poczekał, aż Ferber rozdzieli zadania, zanim ponownie mu wytłumaczył, czego oczekuje: ogólnych ujęć miejsca zbrodni, szerokich planów. - Wracam do Paryża - dodał. - Jedziesz ze mną? - Tak, tu chyba wszystko zostało ustalone. Robimy jutro rano naradę? -Tylko nie za wcześnie. O dwunastej wystarczy - powiedział, zdając sobie sprawę, że będą pracować do późna, pewnie do świtu. 4 Kiedy wjeżdżali na autostradę A10, zapadała już noc. Ferber ustawił tempomat na sto trzydzieści, zapytał, czy nie będzie mu przeszkadzać, jeśli puści muzykę; Jasselin odpowiedział, że nie. Chyba żadna muzyka nie potrafi wyrazić równie dobrze jak ostatnie utwory kameralne Franciszka Liszta tych ponurych, a zarazem łagodnych uczuć starego człowieka, którego wszyscy przyjaciele już odeszli, a życie w zasadzie jest skończone, który w pewnym sensie należy już do przeszłości, czuje, że do niego również zbliża się śmierć, uważa ją za siostrę, przyjaciółkę, obietnicę powrotu do domu rodzinnego. Słuchając „Modlitwy do Anioła Stróża”, wrócił myślami do swojej młodości, do studenckich lat. Na ironię zakrawa fakt, że zrezygnował z medycyny między pierwszym a drugim rokiem studiów, bo nie wytrzymywał już sekcji, a nawet widoku zwłok. Szybko zainteresował się prawem, jak niemal wszyscy koledzy miał zamiar zostać adwokatem, ale rozwód rodziców skłonił go do zmiany planów. To był rozwód ludzi starych, Jasselin miał już dwadzieścia trzy lata i był ich jedynym dzieckiem. Kiedy rozwodzą się ludzie młodzi, obecność dzieci, nad którymi należy sprawować opiekę i które mimo wszystko się kocha, potrafi złagodzić ostrość konfrontacji; gdy jednak rzecz dotyczy ludzi starych, których łączą tylko interesy finansowe i majątkowe, barbarzyństwo walki wykracza poza wszelkie granice. Miał okazję zobaczyć, czym tak naprawdę jest adwokat, właściwie ocenić tę mieszaninę cwaniactwa i lenistwa, do jakiej sprowadza się postępowanie zawodowe adwokata, zwłaszcza specjalizującego się w rozwodach. Procedura trwała ponad dwa lata, dwa lata nieustannej walki, po których jego rodzice odczuwali wobec siebie nienawiść tak gwałtowną, że do śmierci ani się nie widzieli, ani nawet do siebie nie dzwonili, a wszystko tylko po to, żeby uzyskać banalny do wyrzygania wyrok rozwodowy, który mógłby zredagować najgłupszy kretyn po lekturze „Nauki rozwodów w weekend”. Aż dziw, przychodziło mu wielokrotnie do głowy, że małżonkowie w trakcie sprawy rozwodowej nie mordują zbyt często współmałżonka ani osobiście, ani za pośrednictwem wynajętego zawodowca. W końcu doszedł do wniosku, że to strach przed żandarmem stanowi prawdziwy fundament społeczeństwa, i w naturalny sposób postanowił przystąpić do egzaminów wstępnych na zaoczny kurs dla komisarzy policji. Dobrze zdał egzamin, a że pochodził z Paryża, ukończył swój roczny staż w komisariacie XIII dzielnicy. Staż okazał się bardzo wymagający. Żadna sprawa, z jaką zetknął się w dalszej karierze, swoją złożonością i niezrozumiałością nie przekraczała porachunków w łonie mafii chińskiej, z którymi miał do czynienia podczas stażu. Wielu spośród studentów szkoły dla komisarzy w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or marzyło o karierze na Quai des Orfèvres{61}, niekiedy już od dziecka, niektórzy tylko po to wstępowali do policji, konkurencja była bardzo ostra, dlatego też zdziwił się, gdy jego podanie o przeniesienie do brygady kryminalnej zostało przyjęte zaledwie po pięciu latach służby w komisariatach dzielnicowych. W tym czasie zamieszkał z kobietą, którą poznał, gdy studiowała ekonomię; chciała pracować na uczelni, dostała asystenturę na uniwersytecie Paris-Dauphine; nigdy jednak nie miał zamiaru się z nią żenić ani w jakikolwiek sposób formalizować związku; ślad pozostawiony przez rozwód rodziców okazał się nie do zatarcia. Podrzucić cię do domu? - zapytał cicho Ferber. Dojeżdżali do Porte d'Orléans. Zorientował się, że przez całą drogę nie zamienili ani słowa; pogrążony w myślach nawet nie zauważył, jak zatrzymywali się na kolejnych bramkach autostrady. I tak było za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć o tej sprawie; najbliższa noc pozwoli im odsapnąć, trochę zamortyzować szok. Ale nie robił sobie żadnych złudzeń: biorąc pod uwagę przerażający charakter zbrodni i to, że ofiara była celebrytą, wiadomości rozejdą się szybko, a presja od początku będzie ogromna. Prasa jeszcze o niczym nie wiedziała, ale ta zwłoka nie potrwa dłużej niż jedną noc; już dziś wieczorem musi zadzwonić do szefa na komórkę. A ten zapewne natychmiast zadzwoni do prefekta policji. Mieszkał na ulicy Geoffroy-Saint-Hilaire, niemal na rogu ulicy Poliveau, dwa kroki od Jardin des Plantes. Podczas nocnych spacerów słyszeli czasem trąbienie słoni i imponujące ryki drapieżników: lwów? lampartów? pum? - nie potrafili ich rozróżnić. Słyszeli również, zwłaszcza podczas pełni, wycie wilków, które u ich bolończyka imieniem Michou wywoływało ataki nieopanowanej, atawistycznej paniki. Nie mieli dzieci. Kilka lat po tym, jak zamieszkali razem, kiedy ich współżycie seksualne było - zgodnie z uświęconą formułą - „w pełni satysfakcjonujące", a Hélène nie podejmowała „żadnych szczególnych środków ostrożności", postanowili w końcu pójść do lekarza. Szybkie, choć trochę upokarzające badania pozwoliły stwierdzić, że Jasselin cierpi na oligospermię. W jego przypadku nazwa choroby była nieco eufemistyczna: jego ejakulat, zresztą ilościowo dość skromny, nie tyle zawierał niewystarczającą liczbę plemników, ile nie zawierał żadnej liczby plemników. Oligospermia może mieć bardzo różne przyczyny: żylaki powrózka nasiennego, zanik jąder, deficyt hormonalny, chroniczne zapalenie prostaty, grypa i szereg innych. W większości przypadków nie ma ona nic wspólnego z męską potencją. Niektórzy mężczyźni, którzy wytwarzają mało lub w ogóle nie wytwarzają plemników, mają wzwód jak u ogiera, podczas gdy u innych, na granicy impotencji, ejakulat jest tak obfity i płodny, że mogliby zaludnić całą Europę Zachodnią. Połączenie tych dwóch cech charakteryzuje męski ideał przedstawiany w filmach pornograficznych. U Jasselina nie występowała ta idealna konfiguracja; choć, przekroczywszy pięćdziesiątkę, nadal był wstanie zapewnić partnerce długie i twarde erekcje, jednak na pewno nie mógłby obdarzyć jej strumieniem spermy, gdyby przyszła jej na to ochota; objętość jego ejakulatów nigdy nie przekraczała łyżeczki do kawy. Oligospermia, główna przyczyna męskiej niepłodności, jest zawsze trudna, a często niemożliwa do wyleczenia. Pozostawały tylko dwa rozwiązania: skorzystanie z plemników obcego dawcy lub adopcja. Po wielu dyskusjach postanowili zrezygnować. Prawdę mówiąc, Hélène tak bardzo na dziecku nie zależało i kilka lat później to ona zaproponowała kupno psa. Lamentując w jednym ze swoich dzieł nad francuską dekadencją i spadkiem dzietności (co już w latach trzydziestych stanowiło problem), faszyzujący autor, Drieu la Rochelle, naśladuje i piętnuje rozmowę dekadenckiej pary francuskiej z tamtych lat mniej więcej takimi oto słowami: „Zresztą nasz piesek Kiki w zupełności wystarczy dla naszej rozrywki...". Hélène, jak w końcu wyznała Jedowi, z grubsza się z tym poglądem zgadzała: pies jest równie zabawny, a nawet znacznie zabawniejszy od dziecka; jeśli kiedykolwiek chciała mieć dziecko, to z czystego konformizmu, a w pewnym stopniu, żeby sprawić przyjemność matce, ale w rzeczywistości nie przepada za dziećmi, nigdy ich zbytnio nie lubiła; on zresztą też nieszczególnie, prawdę mówiąc, nie lubił ich naturalnego, systematycznego egoizmu, ich nieznajomości prawa i głębokiego braku jakiejkolwiek moralności, które wymagają męczącej i niemal zawsze bezowocnej edukacji. Nie, jeśli chodzi o dzieci, zwłaszcza rodzaju ludzkiego, to zdecydowanie ich nie lubił. Usłyszał jakiś zgrzyt po prawej i nagle do niego dotarło, że stoją pod jego domem, może już od dawna. W świetle latarni ulica Poliveau była zupełnie pusta. - Przepraszam cię, Christian... - powiedział lekko zażenowany. - a... zamyśliłem się. - Nie ma sprawy. Dopiero dziewiąta, pomyślał, idąc na górę, Hélène pewnie czeka z kolacją. Lubiła gotować, czasem w niedzielny ranek szedł z nią na targ na ulicy Mouffetard; za każdym razem był oczarowany tym zakątkiem Paryża, kościołem Świętego Medarda przycupniętym na skraju skwerku, z żelaznym kogutem na dachu jak w wiejskim kościółku. Kiedy dotarł na trzecie piętro, powitał go charakterystyczny zapach królika w sosie musztardowym i radosne skomlenia Michou, który rozpoznał jego kroki. Przekręcił klucz w zamku; jesteśmy jak stare, tradycyjne małżeństwo, pomyślał, według wzoru dość powszechnego wśród ludzi w ich wieku, który podobno dla młodych znowu jawił się jako wymarzony, choć zazwyczaj niedościgły ideał. Miał świadomość, że żyje na niewiarygodnej wysepce szczęśliwości i spokoju, że zbudowali sobie ciche gniazdko, z dala od hałasu świata, niemal dziecinnie dobrotliwe, stojące w kompletnej opozycji wobec barbarzyństwa i przemocy, z którymi stykał się na co dzień w pracy. Byli ze sobą szczęśliwi, wciąż byli szczęśliwi i zapewne tak już będzie zawsze, póki śmierć ich nie rozłączy. Chwycił na ręce skaczącego, skomlącego ze szczęścia Michou i podniósł go na wysokość twarzy; drobne ciało psa znieruchomiało w ekstatycznej radości. Choć bolończyki pochodzą ze Starożytności (znaleziono ich posążki w grobowcu Ramzesa II), na dworze Franciszka I pierwszy bolończyk pojawił się jako podarek od diuka Ferrary; piesek, przysłany w towarzystwie dwóch miniatur Correggia, został niezwykle wysoko oceniony przez francuskiego władcę; uznał on, że zwierzę jest „sympatyczniejsze od stu dziewic" i udzielił diukowi pomocy militarnej, która okazała się decydująca dla jego podboju księstwa Mantui. Bolończyki były ulubieńcami wielu królów Francji, między innymi Henryka II, zanim zostały zdetronizowane przez mopsy i pudle. W przeciwieństwie do ras takich jak owczarek szetlandzki czy terier tybetański, które bardzo późno, dopiero po długich latach funkcjonowania jako psy użytkowe uzyskały status piesków do towarzystwa, bolończyk od samego początku nie miał innej racji bytu jak dostarczanie ludziom szczęścia i radości. Znakomicie wywiązuje się z tego zadania, od niezliczonych pokoleń wykazując się cierpliwością wobec dzieci i łagodnością wobec staruszków. Bardzo cierpi w samotności i powinno się o tym pomyśleć w chwili podejmowania decyzji o kupnie bolończyka: każdą nieobecność swoich państwa będzie traktować jak porzucenie, jakby w jednej chwili zawaliła się cała struktura i istota jego świata, zacznie cierpieć na poważną depresję, często będzie odmawiać jedzenia; zdecydowanie odradza się pozostawianie bolończyka w samotności choćby tylko na parę godzin. W końcu nawet uniwersytet przyjął to do wiadomości i Hélène mogła zabierać Michou ze sobą na zajęcia; przynajmniej tak się utarło mimo braku formalnej zgody. Siedział spokojnie w torbie, czasem troszkę się kręcił, prosił o wypuszczenie. Ku uciesze studentów Hélène wyjmowała go wówczas na biurko. Przez kilka minut krążył po blacie, od czasu do czasu spoglądając na swoją panią, niekiedy reagując ziewnięciem lub krótkim warknięciem na taki czy inny cytat z Schumpetera lub Keynesa, po czym wracał do miękkiej torby. Natomiast linie lotnicze, jako instytucje do głębi totalitarne, nie okazywały takiej tolerancji, z przykrością musieli więc zrezygnować z jakichkolwiek dalszych podróży. Każdego roku w sierpniu wyjeżdżali na wakacje samochodem, ograniczając się do podróży po Francji i krajach sąsiednich. Ze względu na swój status, przez orzecznictwo tradycyjnie powiązany ze statusem miejsca zamieszkania, dla właścicieli zwierząt domowych i palaczy samochód pozostawał jedną z ostatnich przestrzeni wolności, jednym z ostatnich bastionów przej ś ci owej autonomii, jakimi ludzie dysponują na początku trzeciego tysiąclecia. Michou nie był ich pierwszym bolończykiem; jego poprzednika, a zarazem ojca, imieniem Michel, kupili wkrótce po tym, jak lekarze poinformowali Jasselina o zapewne nieuleczalnym charakterze jego niepłodności. Byli ze sobą bardzo szczęśliwi, tak szczęśliwi, że przeżyli prawdziwy szok, gdy w wieku ośmiu lat Michel zachorował na dirofilariozę. Jest to choroba pasożytnicza, wywoływana przez nicienia, który zagnieżdża się w prawej komorze serca i tętnicy płucnej. Objawy to osowiałe zmęczenie, później kaszel i zaburzenia akcji serca, mogące prowadzić do omdleń. Leczenie wiąże się z niewątpliwym ryzykiem; dziesiątki larw, których długość dochodzi do trzydziestu centymetrów, pasożytuje wsercupsa. Przez wiele dni obawiali się o jego życie. Pies jest czymś w rodzaju wiecznego dziecka, grzeczniejszego i bardziej łagodnego, które zatrzymało się w rozwoju w wieku przedszkolnym, ale jest to dziecko, które niemal na pewno przeżyjemy: pokochać psa to zgodzić się na kochanie istoty, która nieuchronnie zostanie nam odebrana, z czego, o dziwo, nie zdawali sobie sprawy przed chorobą Michela. Nazajutrz po jego powrocie do zdrowia podjęli decyzję, żeby go rozmnożyć. Hodowcy, z którymi się konsultowali, wyrażali pewne wątpliwości: za długo czekali, ich pies jest już trochę za stary, zapewne jego plemniki nie są najwyższej jakości. W końcu jeden z hodowców z okolicy Fontainebleau zgodził się; ze związku Michela z młodą suczką imieniem Lizzy Lady de Heurtebise narodziły się dwa szczeniaki, pies i suka. Zgodnie z powszechnie przyjętym obyczajem jako właściciele reproduktora mieli prawo do jednego szczeniaka. Wybrali psa, którego nazwali Michou. Nie miał żadnych widocznych wad; wbrew obawom jego ojciec bardzo dobrze go przyjął, nie okazując szczególnej zazdrości. Jednak po kilku tygodniach stwierdzili, że jądra Michou nie zstąpiły, co zaczynało być nienormalne. Poszli do jednego, potem do drugiego weterynarza; obaj zgodnie stwierdzili, że winny jest wiek ojca. Drugi zaproponował operację chirurgiczną, ale zmienił zdanie, twierdząc, że byłaby ona niebezpieczna i niemal niewykonalna. Był to dla nich straszny cios, znacznie poważniejszy niż niepłodność Jasselina. Biedny psiak nie tylko nie będzie mieć potomstwa, ale nigdy nie pozna ani popędu, ani spełnienia seksualnego. Zawsze będzie psem niepełnowartościowym, niezdolnym do przekazania życia, wyzbytym swej podstawowej roli, definitywnie ograniczonym w czasie. Stopniowo pogodzili się z sytuacją, a jednocześnie zdali sobie sprawę, że życia seksualnego, którego ich piesek jest pozbawiony, na pewno nie będzie mu brakować. Psy nie są ani hedonistami, ani libertynami, nie znają wyrafinowanych uciech erotycznych; satysfakcja, jaką odczuwają podczas aktu parzenia się, to po prostu krótkie i mechaniczne zaspokojenie instynktu przetrwania gatunku. U bolończyków wola dominacji i tak jest bardzo słaba, a Michou, wyzwolony z więzów konieczności przekazania genomu, był jeszcze bardziej grzeczny, łagodny, wesoły i czysty niż jego ojciec. Był idealną maskotką, niewinną i bez skazy, której całe życie zależało od ukochanych państwa, będących źródłem jego nieustannej i niezmąconej radości. Jasselin zbliżał się do pięćdziesiątki. Kiedy patrzył na stworzonko bawiące się pluszakami na dywanie w salonie, niekiedy nachodziły go ponure myśli. Ulegając poglądom modnym w jego pokoleniu, dotychczas uważał seksualność za pozytywną siłę, źródło więzi wzmacniającej porozumienie między ludźmi za pomocą niewinnej, wspólnie przeżywanej przyjemności. Teraz natomiast coraz częściej postrzegał ją jako walkę, brutalny bój o dominację, o wyeliminowanie rywala i możliwość przypadkowego mnożenia aktów seksualnych bez jakiejkolwiek przyczyny poza potrzebą maksymalnego rozprzestrzeniania własnych genów. Widział w niej źródło wszelkich konfliktów, masakr i cierpień. Seksualność coraz częściej postrzegał jako najbardziej bezpośredni i widoczny przejaw zła. Praca w policji na pewno nie mogła przyczynić się do zmiany jego opinii: motywem wszystkich zbrodni były albo pieniądze, albo seks, jedno lub drugie, najwyraźniej ludzkość nie była zdolna do wymyślenia czegokolwiek innego, przynajmniej w dziedzinie zbrodni. Na pierwszy rzut oka sprawa, z którą w tej chwili mieli do czynienia, wyglądała na oryginalną, ale coś takiego zdarzyło się pierwszy raz od co najmniej trzech lat; jednostajność motywów ludzkich zbrodni była w sumie dość męcząca. Jak większość policjantów Jasselin rzadko czytywał kryminały, ale w zeszłym roku trafił na pewną książkę; prawdę mówiąc, nie była to powieść, tylko wspomnienia prywatnego detektywa, który praktykował w Bangkoku i postanowił opisać swoją karierę zawodową w postaci szeregu krótkich nowel. Prawie wszyscy jego klienci pochodzili z krajów zachodnich, byli śmiertelnie zakochani w młodych Tajkach i chcieli wiedzieć, czy ukochane pozostają im wierne podczas ich nieobecności, jak każda z nich zapewniała. Niemal wszystkie miały jednego lub kilku kochanków, z którymi radośnie wydawały pieniądze swoich zachodnich sponsorów, czasem również miały dzieci z poprzednich związków. W pewnym sensie była to kiepska książka, a w każdym razie kiepski kryminał: autor nie zgrzeszył najmniejszym wysiłkiem wyobraźni, nie starał się różnicować motywów i intryg, i właśnie ta nużąca monotonia nadawała książce autentyzm i realizm. - Jean-Pierre! - Głos Hélène był przytłumiony. Oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że Hélène stoi przed nim w odległości jednego metra, z rozpuszczonymi włosami, w szlafroku. Jasselin nadal trzymał w ramionach Michou, nie wiadomo od jak dawna; piesek spoglądał ze zdziwieniem, ale bez obawy. - Wszystko w porządku? Wyglądasz trochę dziwnie... - Spadła na mnie dość dziwna sprawa. Hélène zamilkła, czekając na ciąg dalszy. Od dwudziestu pięciu lat, od czasu, gdy zamieszkali razem, praktycznie nigdy nie opowiadał o swojej pracy. Codziennie stykając się z koszmarami wykraczającymi poza granice normalnej wrażliwości, niemal wszyscy policjanci po powrocie do domu zachowują milczenie. Najlepsza profilaktyka polega na wymazaniu, na próbie wymazania, choćby przez kilka godzin odpoczynku, jakie są im ofiarowane. Niektórzy chleją, kończąc posiłek w stanie ostrego upojenia alkoholowego, które pozwala im jedynie dowlec się do łóżka. Inni, ci najmłodsi, rzucają się w wir uciech cielesnych, a wizja okaleczonych, zmaltretowanych zwłok zaciera się wśród miłosnych uścisków. Prawie żaden nie decyduje się mówić. Również tego wieczoru Jasselin, kiedy wreszcie postawił Michou na podłodze, podszedł do stołu, usiadł na swym zwykłym miejscu i poczekał, aż Hélène przyniesie selera w sosie remoulade; zawsze przepadał za selerem w sosie remoulade. 5 Nazajutrz ruszył do pracy na piechotę, skręcił na wysokości ulicy des FossésSaint-Bernard i szedł dalej nabrzeżem. Na dłuższą chwilę zatrzymał się na Pont de l'Archeveche, skąd rozciągał się najpiękniejszy jego zdaniem widok na katedrę Notre-Dame. Był śliczny październikowy poranek, powietrze świeże i przejrzyste. Zatrzymał się jeszcze na chwilę na skwerze Jean XXIII, obserwując turystów i homoseksualistów, zazwyczaj w parach, spacerujących, całujących się lub trzymających za ręce. Ferber dotarł do biura prawie równocześnie z nim, spotkali się na schodach, na wysokości bramki strażnika na trzecim piętrze. Na Quai des Orfèvres chyba nigdy nie zainstalują windy pomyślał z rezygnacją; zauważył, że Ferber zwolnił, starając się nie wyprzedzać go na ostatnim biegu schodów. Lartigue jako pierwszy przyłączył się do nich w biurze ekipy Nie wyglądał dobrze, jego gładka i matowa twarz południowca była spięta i zatroskana, choć zazwyczaj zachowywał się dość jowialnie; Ferber zlecił mu zebranie zeznań świadków. - Zero - oznajmił na powitanie. - Kompletnie nic. Nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Od tygodni nikt nawet nie dostrzegł żadnego obcego samochodu w miasteczku. Messier nadszedł kilka minut później, przywitał się i rzucił na biurko plecak, który nosił na prawym ramieniu. Miał zaledwie dwadzieścia trzy lata; w brygadzie kryminalnej pracował od pół roku, był najmłodszym członkiem ekipy. Ferber darzył go sympatią i machał ręką na jego luzacki strój - zazwyczaj dresy, bluza i płócienna kurtka - który zresztą nie bardzo pasował do jego twarzy o ostrych, surowych rysach, na której prawie nigdy nie gościł uśmiech; jeśli czasem prosił go o zmianę ogólnej koncepcji ubioru, była to raczej przyjacielska rada. Messier poszedł do dystrybutora po coca-colę light, po czym przedstawił im wyniki swojego dochodzenia. Rysy jego twarzy były jeszcze bardziej ostre niż zwykle; wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka. - Z komórką nie było żadnych problemów - oświadczył. - Nawet nie miał hasła dostępu. Ale nie znalazłem tam nic ciekawego. Rozmowy z wydawcą, z dostawcą oleju opałowego, z facetem, który miał zainstalować nowe okna... tylko rozmowy o charakterze praktycznym lub zawodowym. Ten gość nie miał chyba żadnego życia osobistego. Zdziwienie Messiera było w pewnym sensie niestosowne: prześledzenie jego własnych rozmów telefonicznych przyniosłoby dość podobne wyniki. Tyle że on akurat nie miał zamiaru dać się zamordować, a zawsze jesteśmy skłonni przypuszczać, że w życiu ofiary morderstwa miało miejsce coś, co ten czyn uzasadnia, że w jakimś ukrytym zakątku jej życia dzieje się lub działo coś niezwykłego. - Z komputerem to już inna historia - ciągnął Messier. - Miał dwa hasła, raczej skomplikowane, z dużymi i małymi literami, z mało rozpowszechnionymi znakami interpunkcyjnymi. Poza tym wszystkie pliki były szyfrowane dość trudnym kodem, SSL Double Layer, 128 bitów. Krótko mówiąc, nie udało mi się nic zrobić, musiałem to wysłać do BEFTI{62}. Ten facet był paranoikiem czy jak? - Pisarzem - odpowiedział Ferber. - Może chciał chronić swoje teksty, żeby nikt ich nie piratował. - Hmm... - Messier nie robił wrażenia przekonanego. - Raczej mi to wygląda na faceta, który wymienia się filmami pedofilskimi, biorąc pod uwagę poziom zabezpieczeń. - Jedno drugiego nie wyklucza - zauważył przytomnie Jasselin. Ta prosta uwaga, pozbawiona jakichkolwiek negatywnych intencji, do szczętu zatruła atmosferę zebrania, podkreślając godną pożałowania niepewność, otaczającą całą tę sprawę. Nie mieli nic: żadnego motywu, żadnych zeznań, żadnego śladu. Wyglądało, że będzie to jedna z tych uciążliwych spraw bez żadnych punktów zaczepienia, które latami czekają na rozwiązanie, o ile kiedykolwiek zostają rozwiązane, a jeśli już, to czystym przypadkiem: jakiś recydywista zatrzymany za inną zbrodnię, który podczas składania zeznań przyznaje się do jeszcze jednego morderstwa. Sprawy ułożyły się po przybyciu Aurćlie. Była ładną dziewczyną o kręconych włosach, z twarzą pokrytą piegami. Jasselin uważał ją za bałaganiarę, zarzucał, że brak jej rygoru i nie można w stu procentach na nią liczyć, jeśli chodzi o zadania wymagające precyzji, ale była dynamiczna i niezmiennie w dobrym humorze, co przy pracy zespołowej jest niezwykle cenne. Otrzymała pierwsze wnioski z centralnego laboratorium kryminalistycznego. Najpierw podała Jasselinowi grubą teczkę: - Zdjęcia, o które prosiłeś... W teczce było kilkadziesiąt odbitek na błyszczącym papierze formatu A4. Na każdym widoczny był prostokątny fragment podłogi pomieszczenia, w którym dokonano zbrodni, długości około metra. Zdjęcia były czytelne i dobrze naświetlone, bez cieni, robione dokładnie z góry, ledwo na siebie nachodzące, wiernie pokazujące całość podłogi. Aurélie przyniosła również wstępne wnioski dotyczące narzędzia, którym człowiekowi i psu obcięto głowy; jak wszyscy zauważyli, dokonano tego niezwykle czysto i z wyjątkową precyzją, nie pozostawiając żadnych śladów krwi, chociaż kanapa i okolica powinny być nią pochlapane. Morderca posłużył się dość szczególnym narzędziem, skalpelem laserowym, podobnym do drutu do krojenia masła, w którym rolę drutu spełnia światło lasera, pozwalające ciąć tkankę i równocześnie kauteryzujące rany. Urządzenie to, kosztujące dziesiątki tysięcy euro, można znaleźć tylko na oddziałach chirurgicznych w szpitalach, gdzie jest stosowane do poważnych amputacji. Biorąc pod uwagę precyzję cięć, cała operacja ćwiartowania ciała ofiary została zresztą wykonana najprawdopodobniej przy użyciu profesjonalnych narzędzi chirurgicznych. W biurze rozległy się pełne aprobaty szepty. - Czyżby mordercą była osoba należąca do świata medycyny? - zapytał Lartigue. - Możliwe - powiedział Ferber. - W każdym razie musimy sprawdzić w szpitalach z tego typu wyposażeniem, czy niczego im nie brakuje, choć oczywiście morderca mógł wypożyczyć takie urządzenie na kilka dni. - W których szpitalach? - spytała Aurélie. - Na początek we wszystkich szpitalach na terenie Francji. No i oczywiście w klinikach. Trzeba też sprawdzić u producentów, czy w ostatnich latach nie było jakiejś dziwnej transakcji sprzedaży osobie prywatnej. Przypuszczam, że nie ma zbyt wielu producentów tego typu urządzeń? - Tylko jeden na cały świat. W Danii. Przyszedł Michel Khoury, którego od razu wprowadzono w sytuację. Z pochodzenia Libańczyk, był w tym samym wieku co Ferber. Otyły i zalotny, fizycznie był od niego kompletnie odmienny, ale także posiadał tę rzadką u policjantów cechę, jaką jest umiejętność wzbudzania zaufania, dzięki czemu potrafił z łatwością uzyskiwać najbardziej intymne zwierzenia. Dzisiejszy poranek spędził na powiadamianiu i przesłuchiwaniu bliskich ofiary. - Cóż, bliskich, to może nie to słowo... - uściślił. - Ten człowiek był bardzo samotny. Dwukrotnie rozwiedziony, miał dziecko, którego nigdy nie widywał. Od ponad dziesięciu lat nie utrzymywał żadnych kontaktów z nikim z rodziny. Żadnych romansów. Może czegoś się dowiemy z rozmów telefonicznych, ale na razie znalazłem tylko dwa nazwiska: Teresa Cremisi{63}, wydawca, i Frćderic Beigbeder, pisarz. Aha, dzisiaj rano dodzwoniłem się do Beigbedera, robił wrażenie załamanego, brzmiał szczerze, ale powiedział, że nie widzieli się od dwóch lat. Co ciekawe, i on, i ta kobieta z wydawnictwa powiedzieli to samo, że ofiara miała wielu wrogów. Jestem z obojgiem umówiony dziś po południu, może dowiem się czegoś więcej. - Wielu wrogów... - powtórzył z namysłem Jasselin. In ciekawe, zazwyczaj ofiary nie mają żadnych wrogów, jakby wszyscy za nimi przepadali... Trzeba będzie pójść na jego pogrzeb. Wiem, że przeważnie tego nie robimy, ale czasem można się tam dowiedzieć czegoś ciekawego. Na pogrzeby przychodzą przyjaciele, ale niekiedy również wrogowie, którym sprawia to jakąś przyjemność. - Ale, ale - przerwał Ferber. - Wiemy, w jaki sposób zmarł? A raczej co go zabiło? - Nie - odparła Aurélie. - Musimy poczekać na... sekcję szczątków ciała. - Czy głowa mogła zostać mu obcięta za życia? - Zdecydowanie nie. To powolna operacja, może zająć nawet godzinę. - Przez ciało Aurélie przeszedł dreszcz. Zaraz potem rozeszli się każde do swoich zajęć. Ferber i Jasselin zostali sami w biurze. Narada skończyła się w lepszym nastroju niż zaczęła; każdy miał coś do roboty; nie trafili jeszcze na żaden ślad, ale przynajmniej wiedzieli, w jakich kierunkach szukać. - Na razie nic jeszcze nie przedostało się do prasy - zauważył Ferber. - Nikt nic nie wie. - Fakt - odparł Jasselin. - Dziwne, myślałem, że wiadomość natychmiast się rozejdzie. 6 Nastąpiło to nazajutrz. „Pisarz Michel Houellebecq bestialsko zamordowany”, zatytułował swój artykuł „Le Parisien", który poświęcił wydarzeniu dość słabo udokumentowane pół kolumny. Pozostałe gazety poświęciły sprawie mniej więcej tyle samo miejsca, nie podając więcej szczegółów, w zasadzie ograniczając się do przedruku komunikatu prokuratury z Montargis. Wyglądało na to, że żadna gazeta nie wysłała na miejsce zbrodni swojego reportera. Trochę później przedrukowano wypowiedzi kilku osobistości, między innymi ministra kultury; wszyscy deklarowali, że są „wstrząśnięci" lub przynajmniej „głęboko zasmuceni", wszyscy oddawali cześć „wielkiemu twórcy, który na zawsze pozostanie w naszej pamięci"; w sumie klasyczna śmierć celebryty, z jednomyślnym szumem medialnym i stosownymi głupotami, które nie wnosiły wiele do sprawy. Michel Khoury wrócił rozczarowany ze spotkań z Teresą Cremisi i Frederikiem Beigbederem. Jego zdaniem szczerość ich smutku nie budziła wątpliwości. Jasselin zawsze był zadziwiony spokojną pewnością, z jaką Khoury wygłaszał tego typu stwierdzenia, które według Jasselina należały do niezwykle złożonej i niepewnej sfery psychologii człowieka. „Naprawdę go kochała" lub: „Szczerość ich smutku nie budzi wątpliwości", twierdził, jakby przekazywał czyste, podlegające obserwacji fakty; najdziwniejsze, że zazwyczaj w dalszym dochodzeniu okazywało się, iż miał rację. „Znam się na ludziach", oświadczył pewnego dnia, zupełnie jakby mówił: „Znam się na kotach" lub „Znam się na komputerach". Tak czy siak, oboje świadkowie nie mieli wiele do powiedzenia. Zgodnie parokrotnie powtórzyli, że Houellebecq miał wielu wrogów, że ludzie byli wobec niego niesłusznie agresywni, wręcz okrutni. Kiedy poprosił o bliższe szczegóły, Teresa Cremisi wzruszyła niecierpliwie ramionami i zaproponowała, że mu wyśle dossier prasowe. Na pytanie, czy któryś z wrogów mógł go zamordować, oboje zdecydowanie zaprzeczyli. Przesadnie powoli, jakby przemawiała do półgłówka, Teresa Cremisi wyjaśniła, że chodzi o wrogów literackich, którzy wyrażali swą nienawiść na forach internetowych, w artykułach prasowych lub w czasopismach literackich, w najgorszym razie w książkach, ale żaden z nich nie byłby w stanie popełnić fizycznego morderstwa. Nie tyle ze względów moralnych, mówiła dalej z wyraźną goryczą, ile dlatego, że po prostu nie mieliby dość odwagi. Nie, stwierdziła na koniec (miał wrażenie, że omal nie powiedziała „niestety, nie"), winnego należy szukać gdzie indziej, nie w środowisku literackim. Beigbeder powiedział mniej więcej to samo. „Mam pełne zaufanie do policji mojego kraju", oświadczył na początek, po czym wybuchł głośnym śmiechem, jakby właśnie opowiedział znakomity dowcip, lecz Khoury nie miał mu tego za złe; pisarz był wyraźnie spięty, zagubiony, kompletnie wytrącony z równowagi tą nagłą śmiercią. Następnie dodał, że wrogami Houellebecqa byli „w zasadzie wszyscy gnoje z paryskiego światka". Na nalegania Khouryego podał nazwiska dziennikarzy z witryny nouvelobs.com, precyzując, że o ile zapewne ucieszyli się z jego śmierci, żaden nie wydawał mu się zdolny do podjęcia tak dużego ryzyka osobistego. „Może pan sobie wyobrazić Didiera Jacoba{64} przejeżdżającego skrzyżowanie na czerwonym świetle? Nawet na rowerze by się nie odważył", zakończył wyraźnie zdegustowany autor Francuskiej powieści. W sumie, stwierdził Jasselin, wsuwając oba zeznania do żółtej teczki, zwyczajne środowisko zawodowe, ze zwyczajną zawiścią i rywalizacją. Włożył teczkę do klasera „Zeznania" z przekonaniem, że tym samym zamyka rozdział środowiska literackiego w tej sprawie i że zapewne z tymże środowiskiem literackim nigdy już nie będzie mieć do czynienia. Miał również bolesną świadomość, że dochodzenie nie posuwa się do przodu. Właśnie dotarły do niego wnioski centralnego laboratorium kryminalistycznego: zarówno człowiek, jak i pies zostali zastrzeleni z pistoletu Sig Sauer M45, w obu wypadkach jednym strzałem prosto w serce; broń była wyposażona w tłumik. Przedtem zostali ogłuszeni jakimś długim, zaokrąglonym na końcu przedmiotem, być może kijem bejsbolowym. Precyzyjnie wykonana zbrodnia, bez zbędnej przemocy. Ćwiartowanie ciał miało miejsce już po śmierci. Trwało, według naprędce przeprowadzonej symulacji, nieco ponad siedem godzin. W chwili znalezienia ciał ofiary nie żyły od trzech dni, morderstwo miało więc miejsce w sobotę, prawdopodobnie w środku dnia. Zbadanie billingu rozmów telefonicznych pisarza z ostatniego roku, który zgodnie z prawem operator miał obowiązek przechowywać przez ten okres, nic nie przyniosło. Prawdę mówiąc, Houellebecq niewiele w tym czasie dzwonił: w sumie dziewięćdziesiąt trzy połączenia, z których żadne nie miało charakteru osobistego. 7 Pogrzeb zaplanowano na najbliższy poniedziałek. Pisarz zostawił w tej sprawie bardzo szczegółowe wskazówki, które złożył u notariusza wraz z sumą potrzebną do ich realizacji. Nie chciał być skremowany, lecz całkiem klasycznie pochowany. „Pragnę, aby robaki oczyściły mój szkielet", napisał, pozwalając sobie na nader osobistą uwagę w tekście skądinąd bardzo oficjalnym: „Zawsze utrzymywałem znakomite relacje z moim szkieletem i cieszę się, że zostanie pozbawiony swojej cielesnej tkanki". Chciał zostać pochowany na cmentarzu Montparnasse, nawet z góry wykupił miejsce z trzydziestoletnią koncesją, całkiem przypadkiem położone o kilka metrów od grobu Emmanuela Bove'a{65}. Jasselin i Ferber byli obaj nie najgorsi w pogrzebach. Często ubrany na ciemno, raczej zabiedzony i naturalnie blady, Ferber bez problemu przybierał wyraz smutku i powagi, jakże stosowny w tych okolicznościach; znużona, zrezygnowana postawa człowieka znającego życie i nie mającego już wobec niego żadnych złudzeń, jaka charakteryzowała Jasselina, była również całkiem na miejscu. Razem uczestniczyli już w niejednym pogrzebie, czasem ofiar, częściej kolegów; niektórzy z nich popełnili samobójstwo, inni zginęli na posterunku, i to właśnie wywoływało największe wrażenie: zazwyczaj w takich sytuacjach z powagą składano order na trumnie, a w pogrzebie uczestniczyli jacyś oficjele wyższego stopnia, najczęściej minister; ogólnie rzecz biorąc, zmarły miał prawo do najwyższych honorów. O dziesiątej spotkali się w komisariacie VI dzielnicy; z okien sal recepcyjnych merostwa, które z tej okazji zostały otwarte, rozciągał się znakomity widok na plac Saint-Sulpice. Ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że autor „Cząstek elementarnych”, który przez całe życie afiszował się z bezkompromisowym ateizmem, pół roku wcześniej dyskretnie ochrzcił się w kościele w Courtenay. Nowina ta uwolniła władze kościelne od męczącej niepewności; z oczywistych względów medialnych nie chciały pozostawać na uboczu przy pogrzebach znanych osobistości, ale nieprzerwany wzrost ateizmu, spadek liczby chrztów, nawet czysto konwencjonalnych, oraz konieczność sztywnego przestrzegania reguł sprawiały, że coraz częściej Kościół musiał podejmować jakże nieprzyjemną decyzję o odmowie uczestnictwa w pogrzebie. Zawiadomiony drogą mailową arcybiskup Paryża z entuzjazmem wyraził zgodę na mszę, którą zaplanowano na jedenastą. Osobiście wziął udział w zredagowaniu homilii, podkreślającej uniwersalne wartości humanistyczne zawarte w dziele pisarza, tylko dyskretnie, jakby mimochodem wspominając o jego potajemnym chrzcie w kościele w Courtenay. Całość, łącznie z komunią, zaplanowano mniej więcej na godzinę, tak więc wyprowadzenie zwłok Houellebecqa na miejsce wiecznego odpoczynku miało nastąpić około południa. Jak poinformował Jasselina Ferber, w tym zakresie pisarz również pozostawił bardzo szczegółowe wskazówki, łącznie z projektem nagrobka w postaci zwykłej płyty z czarnego bazaltu; jak podkreślał, płyta w żadnym razie nie powinna stać na podwyższeniu, nawet kilkucentymetrowym. Na płycie miało się znaleźć jego nazwisko, bez żadnych dat ani innych informacji, ozdobione rysunkiem wstęgi Mobiusa. Zamówił ją przed śmiercią u paryskiego kamieniarza i osobiście czuwał nad jej wykonaniem. - W sumie - zauważył Jasselin - nie uważał się za byle kogo... - I miał rację - odparł spokojnie Ferber. - Wiesz, był całkiem niezłym pisarzem... Jasselin natychmiast zawstydził się swoją uwagą, wypowiedzianą bez żadnej konkretnej przyczyny. To, co Houellebecq zrobił dla siebie samego, nie było niczym więcej, a może nawet mniej, niż uczyniłaby jakakolwiek wybitna postać w dziewiętnastym wieku lub jakikolwiek szlachetka w wiekach poprzednich. Po namyśle zdał sobie sprawę, że jest absolutnie przeciwny współczesnej tendencji do nadmiernej skromności, polegającej na tym, że ludzie życzą sobie kremacji swoich zwłok i rozsypania prochów, aby pokazać, że wracają na łono przyrody i łączą się z jej żywiołami. Nawet swojego psa, który zdechł pięć lat wcześniej, pochował w ziemi, kładąc obok małego ciałka jego ulubioną zabawkę, w ogródku przy domu rodziców w Bretanii, gdzie jego własny ojciec zmarł rok temu, a którego to domu nie chciał sprzedać, być może sądząc, że tu właśnie spędzą wraz z Hélène ostatnie lata życia. Człowiek nie jest częścią przyrody, bo wyrósł ponad nią, podobnie jak pies od chwili udomowienia; takie było rozumowanie Jasselina. Im bardziej nad tym myślał, tym bardziej wydawało mu się bezbożne, choć w Boga nie wierzył, w pewnym sensie antropologicznie bezbożne, aby prochy ludzkiej istoty rozsypywać gdzieś na łące, wrzucać do rzeki lub do morza, czy choćby - jak zrobił to ten pajac Alain Gillot-Petre{66}, swego czasu uchodzący za człowieka, który odmłodził telewizyjne prognozy pogody - do oka cyklonu. Istota ludzka to świadomość, jedyna, indywidualna i niepowtarzalna, z tego tytułu zasługująca na pomnik, stelę lub przynajmniej napis, na coś, co przyszłym pokoleniom da świadectwo istnienia danego człowieka - oto, co w głębi duszy myślał Jasselin. Nadchodzą - powiedział cicho Ferber, wyrywając go z zadumy. Faktycznie, choć było dopiero wpół do jedenastej, ze trzydzieści osób zgromadziło się już przy wejściu do kościoła. Kim mogli być ci ludzie? Prawdopodobnie jakimiś anonimowymi osobami, czytelnikami Houellebecqa. Zdarzało się, przede wszystkim w wypadkach morderstw z zemsty, że przestępca przychodził na pogrzeb ofiary. Tym razem Jasselin nie bardzo w to wierzył, jednak na wszelki wypadek zamówił dwóch fotografów, facetów z centralnego laboratorium kryminalistycznego, którzy z aparatami i teleobiektywami zainstalowali się w mieszkaniu na ulicy Froidevaux, skąd rozciągał się idealny widok na cmentarz Montparnasse. Dziesięć minut później zobaczył nadchodzących Teresę Cremisi i Frédérica Beigbedera. Wyglądają bardzo stosownie, pomyślał. Ze swoją wschodnią urodą Teresa mogłaby być jedną z płaczek, jeszcze do niedawna zatrudnianych na niektórych pogrzebach w basenie Morza Śródziemnego, natomiast Beigbeder zdawał się pogrążony w niezwykle posępnych myślach. Autor „Francuskiej powieści” miał zaledwie pięćdziesiąt jeden lat; był to zapewne jeden z pierwszych pogrzebów kogoś z jego pokolenia, w których miał okazję uczestniczyć, i zapewne przypuszczał, że nie będzie ostatni, że coraz częściej rozmowy telefoniczne ze znajomymi nie będą się zaczynać od formuły: „Co robisz dziś wieczorem?", ale od: „Zgadnij, kto umarł...". Jasselin i Ferber dyskretnie opuścili merostwo i poszli wmieszać się w grupę. Teraz zebrało się już jakieś pięćdziesiąt osób. Za pięć jedenasta przed kościołem zatrzymał się karawan, zwyczajna czarna furgonetka przedsiębiorstwa pogrzebowego. W momencie gdy dwóch pracowników wynosiło trumnę, przez tłumek przebiegł pomruk konsternacji i przerażenia. Technicy z centralnego laboratorium kryminalistycznego zadali sobie trud pozbierania rozrzuconych po miejscu zbrodni strzępów ciała i umieszczenia ich w hermetycznie zamykanych plastikowych torbach, które wraz z nietkniętą głową wysłali do Paryża. Po zakończeniu badań całość stanowiła małą kupkę, zajmującą znacznie mniej miejsca niż zwykłe zwłoki ludzkie; pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego uznali więc za stosowne włożyć resztki do trumny dziecięcej o długości metr dwadzieścia. Ta chęć racjonalnego postępowania była zapewne chwalebna w samej zasadzie, ale w chwili, gdy pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli trumnę na plac przed kościołem, wywołało to niezwykle przykre wrażenie. Jasselin usłyszał Ferbera starającego się zdławić bolesną czkawkę; choć sam był dość odporny, też poczuł ucisk w sercu; wielu spośród zgromadzonych wybuchło płaczem. Msza jak zwykle okazała się nudna jak flaki z olejem. Jasselin utracił wszelki kontakt z wiarą katolicką jako dziesięciolatek i choć musiał uczestniczyć w bardzo wielu pogrzebach, nigdy nie udało mu się ponownie tego kontaktu nawiązać. Prawdę mówiąc, nic z tego wszystkiego nie rozumiał, nawet tego, o czym ksiądz mówił; były tam jakieś odniesienia do Jerozolimy, które wydawały mu się kompletnie nie na temat, ale zapewne miały jakieś symboliczne znaczenie. Musiał jednak przyznać, że rytuał wygląda stosownie, że obietnice dotyczące przyszłego życia są w takiej chwili nadzwyczaj na miejscu. W sumie działanie Kościoła wydało mu się znacznie bardziej uprawnione w przypadku pogrzebów niż narodzin czy ślubów. Kościół był tu w swoim żywiole, miał coś do powiedzenia na temat śmierci; w wypadku miłości było to zdecydowanie bardziej wątpliwe. Zazwyczaj na pogrzebach członkowie rodziny zmarłego stoją w pobliżu trumny, aby przyjmować kondolencje, ale tym razem żadnej rodziny nie było. Po zakończeniu mszy pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego znowu podnieśli trumienkę, aby ją umieścić na karawanie, a Jasselina ponownie przeszedł dreszcz smutku. Ku jego wielkiemu zdziwieniu kilkadziesiąt osób czekało na placu przed kościołem, prawdopodobnie byli to ci czytelnicy Houellebecqa, którzy mieli alergię na wszelkie ceremonie religijne. Niczego szczególnego nie zaplanowano, żadnej blokady ulic ani zmiany ruchu, więc karawan od razu odjechał w stronę cmentarza Montparnasse, a setka zgromadzonych osób ruszyła chodnikiem w tym samym kierunku wzdłuż Ogrodu Luksemburskiego, ulicami Guynemer, Vavin i Brea, przez krótką chwilę bulwarem Raspail, na końcu przecinając ulicę Huyghens. Jasselin i Ferber dołączyli do konduktu. Wśród idących byli ludzie w różnym wieku i należący do różnych warstw społecznych, najczęściej samotni, niektórzy w parach, ludzie, których chyba nic nie łączyło, nie mieli żadnych cech wspólnych; nagle Jasselin zdał sobie sprawę, że tracą czas, że w kondukcie idą tylko czytelnicy Houellebecqa, że jest niezwykle mało prawdopodobne, aby wśród nich znajdował się ktokolwiek zamieszany w to morderstwo. Trudno, pomyślał, przynajmniej odbyłem przyjemny spacer; w regionie paryskim nadal utrzymywała się piękna pogoda, niebo miało odcień głębokiego błękitu, prawie jak w zimie. Grabarze, którzy zapewne otrzymali stosowne wskazówki od księdza, czekali na nich, zanim zaczęli zasypywać trumnę. Przy grobie entuzjastyczne podejście Jasselina do pogrzebów jeszcze wzrosło, do takiego stopnia, że podjął ostateczną i niewzruszoną decyzję, że każe się pochować; postanowił zadzwonić następnego dnia do notariusza, aby odpowiednie polecenia zostały jasno umieszczone w testamencie. Pierwsze grudy ziemi spadły na trumnę. Samotna trzydziestoletnia kobieta rzuciła białą różę; kobiety są jednak w porządku, pomyślał, pamiętają o rzeczach, jakie żadnemu mężczyźnie nie przyszłyby do głowy. Podczas kremacji zawsze słychać dźwięki maszynerii, gazowe palniki wydają straszliwy hałas, natomiast tutaj panowała niemal idealna cisza, którą zakłócał jedynie przyjemny dla ucha dźwięk grud ziemi spadających na drewniane wieko i rozsypujących się cicho po jego powierzchni. W środku cmentarza szum ruchu ulicznego był niemal niesłyszalny. W miarę jak ziemia wypełniała dół, dźwięki stawały się coraz bardziej głuche, przytłumione; na koniec położono płytę. 8 Następnego dnia przed południem otrzymał fotografie. Chociaż technicy z centralnego laboratorium kryminalistycznego drażnili Jasselina swoim zadufaniem, musiał przyznać, że wykonali znakomitą robotę. Zdjęcia były wyraźne, doświetlone, mimo odległości idealnie ostre; bez trudu dawało się rozpoznać twarze wszystkich osób, które zadały sobie trud przyjścia na pogrzeb pisarza. Poza odbitkami dostał pendrive'a z cyfrowym zapisem fotografii. Natychmiast wysłał go wewnętrzną pocztą do BEFTI z prośbą o porównanie ze zdjęciami przestępców w kartotece; od pewnego czasu mieli program rozpoznawania twarzy, który pozwalał na przeprowadzenie tej operacji w ciągu kilku minut. Nie bardzo wierzył w efekty, ale trzeba było przynajmniej spróbować. Wyniki przyszły późnym popołudniem, kiedy już szykował się do wyjścia; tak jak przypuszczał, okazały się negatywne. BEFTI dołączyło trzydziestostronicową notatkę z opisem zawartości komputera Houellebecqa, którego kody zabezpieczające udało się w końcu złamać. Wziął ją ze sobą, żeby spokojnie przeanalizować w domu. Powitały go radosne poszczekiwania Michou, który przez prawie kwadrans skakał na wszystkie strony, oraz zapach dorsza po galicyjsku; Hélène starała się urozmaicać smaki przygotowywanych dań, przechodząc od kuchni burgundzkiej do alzackiej, od prowansalskiej do południowo-zachodniej; świetnie potrafiła gotować po włosku, turecku i marokańsku, a ostatnio zapisała się na kurs kuchni Dalekiego Wschodu, organizowany przez merostwo V dzielnicy. Podszedł ją pocałować; miała na sobie piękną jedwabną sukienkę. - Kolacja będzie gotowa za dziesięć minut - powiedziała. Wyglądała na odprężoną, szczęśliwą, jak zawsze kiedy nie musiała iść na wydział; właśnie zaczęły się wakacje z okazji Wszystkich Świętych. Z czasem zainteresowanie Hélène ekonomią zdecydowanie zmalało. Teorie próbujące wyjaśniać zjawiska ekonomiczne i przewidywać ich ewolucję wydawały się jej coraz bardziej niespójne, przypadkowe, coraz wyraźniej uważała je za czystą szarlatanerię; to zdumiewające, mawiała, że przyznaje się Nagrodę Nobla z ekonomii, jakby była to dziedzina równie poważna metodologicznie i rygorystyczna intelektualnie jak fizyka lub chemia. Jej zainteresowanie nauczaniem również znacznie osłabło. W sumie młodzi ludzie niezbyt ją interesowali, poziom umysłowy jej studentów był tragicznie niski, można się było nawet zastanawiać, co ich natchnęło do podjęcia studiów. Jedyną ich motywacją, w głębi duszy świetnie to wiedziała, była chęć zarabiania pieniędzy, jak największych pieniędzy; mimo nielicznych i krótkotrwałych fascynacji humanitarnych nie poruszało ich nic poza kasą. Jej życie zawodowe sprowadzało się do przekazywania sprzecznych absurdów kretynom i karierowiczom, nawet jeśli sama wobec siebie nie formułowała tego w sposób tak jednoznaczny. Miała zamiar przejść na wcześniejszą emeryturę, gdy tylko Jasselin opuści brygadę kryminalną. Jego stan ducha był inny: nadal kochał swoją pracę, zło i zbrodnię nadal uważał za sprawy równie ważne i zasadnicze jak wówczas, gdy dwadzieścia osiem lat wcześniej rozpoczynał karierę. Włączył telewizor, właśnie zaczynał się dziennik. Michou wskoczył na kanapę i zwinął się obok niego w kłębek. Po opisie samobójczego zamachu palestyńskiego w Hebronie prezenter przeszedł do kryzysu, jaki od kilku dni wstrząsał rynkami giełdowymi, a który według wielu specjalistów mógł się okazać jeszcze gorszy od kryzysu z dwa tysiące ósmego; w sumie wiadomości jak zwykle. Chciał właśnie zmienić kanał, gdy Hélène wyszła z kuchni i przysiadła na oparciu kanapy. Odłożył pilota; ostatecznie to dotyczy jej dziedziny, pomyślał, może to ją trochę interesuje. Po krótkim omówieniu głównych rynków finansowych w studiu pojawił się ekspert. Hélène uważnie go wysłuchała z błąkającym się na ustach nieokreślonym uśmiechem. Jasselin spoglądał na jej piersi wyłaniające się z wycięcia sukienki, wypełnione rzecz jasna silikonem; dziesięć lat wcześniej zamówili implanty, operacja była bardzo udana, chirurg wykonał świetną robotę. Jasselin jak najbardziej popierał silikonowe piersi, które u kobiety świadczą o dobrej woli erotycznej, będącej w tej dziedzinie najważniejszą sprawą na świecie, opóźniającą zanik życia seksualnego o dziesięć, a nawet o dwadzieścia lat. No i zdarzały się sytuacje zachwycające, małe cudy: na basenie, podczas ich jedynego pobytu na Dominikanie (Michel, ich pierwszy bolończyk, niemal im tego wyjazdu nie wybaczył, więc obiecali sobie, że nigdy więcej nie powtórzą takiej eskapady, chyba że znajdą hotel, który przyjmuje psy, co niestety nigdy im się nie udało), krótko mówiąc, podczas owego pobytu z zachwytem przyglądał się piersiom Hélène wyciągniętej na plecach nad brzegiem basenu; wznosiły się do nieba, śmiało przecząc sile ciążenia. Silikonowe piersi wyglądają żałośnie, kiedy twarz kobiety jest pokryta zmarszczkami, a jej ciało zniszczone, nalane i sflaczałe, ale to nie był przypadek Hélène, o nie. Jej ciało pozostało szczupłe, pośladki jędrne, tylko odrobinę obwisłe; jej rude, gęste, kręcone włosy z wdziękiem opadały na zaokrąglone ramiona. W sumie była bardzo piękną kobietą, mógł się uważać za prawdziwego szczęściarza. Oczywiście w dłuższej perspektywie wszystkie silikonowe piersi stają się żałosne, ale w dłuższej perspektywie nikt już tym sprawom nie poświęca uwagi, zaczyna się myśleć o raku szyjki macicy, tętniakach aorty i tak dalej. Zaczyna się również zastanawiać nad przekazaniem majątku, nad podziałem nieruchomości między domniemanych spadkobierców, nad kwestiami innymi niż silikonowe piersi; jednak jeszcze nie doszli do tego etapu, pomyślał, jeszcze nie całkiem, może dziś wieczorem będą się kochać (raczej jutro rano, zawsze wolał seks poranny, który na cały dzień wprawiał go w dobry humor); można powiedzieć, że mieli jeszcze przed sobą kilka pięknych lat. Serwis ekonomiczny skończył się i zaczęto omawiać romantyczną, która następnego dnia wchodziła na ekrany. jakąś komedię - Słyszałeś, co mówił ten ekspert? - zapytała Hélène. - Widziałeś jego prognozy? Szczerze mówiąc, nie słuchał, zadowalając się podziwianiem jej piersi, ale powstrzymał się przed przerywaniem jej słów. - Za tydzień okaże się, że wszystkie jego prognozy były błędne. Zaproszą innego eksperta, może nawet tego samego, który przedstawi nowe prognozy z taką samą pewnością siebie... - Potrząsała głową ze smutkiem, wręcz z oburzeniem. - Jakim cudem dyscyplina, która nawet nie potrafi sformułować sprawdzalnych prognoz, może uchodzić za naukę? Jasselin nie czytał Poppera, nie był w stanie udzielić żadnej rozsądnej odpowiedzi, ograniczył się więc do położenia ręki na jej udzie. Uśmiechnęła się i powiedziała: „Kolacja zaraz będzie gotowa", po czym poszła do kuchni, ale podczas kolacji wróciła do tematu. Zbrodnia, oświadczyła, jest aktem głęboko ludzkim, oczywiście powiązanym z najmroczniejszymi zakątkami duszy człowieka, ale jednak ludzkim. Natomiast ekonomia nie jest powiązana właściwie z niczym, jedynie z tym, co w człowieku najbardziej przewidywalne, mechaniczne. Nie dość, że nie jest nauką, ale nawet nie jest sztuką, w sumie jest po prostu niczym. Nie zgadzał się z jej słowami i powiedział to. Mając od dawna do czynienia z kryminalistami, mógł stwierdzić, że oni właśnie są osobnikami działającymi schematycznie i najbardziej przewidywalnymi, jakich można sobie wyobrazić. Niemal zawsze zabijają dla pieniędzy i jedynie dla pieniędzy, dzięki czemu zresztą tak łatwo dają się złapać. Natomiast prawie nikt nie pracuje jedynie dla pieniędzy. Wszyscy mają poza tym jakieś inne motywacje: zainteresowanie własną pracą, szacunek, jaki się z nią wiąże, przyjacielskie stosunki z kolegami... I również prawie nikt nie dokonuje zakupów w sposób całkowicie racjonalny. Prawdopodobnie ta właśnie zasadnicza nieokreśloność zachowań producentów i konsumentów sprawia, że teorie ekonomiczne są tak przypadkowe i w sumie fałszywe. Natomiast ściganie przestępców może być uznane za naukę, a przynajmniej za dziedzinę racjonalną. Na to Hélène nie znalazła odpowiedzi. Istnienie irracjonalnych czynników ekonomicznych zawsze stanowiło strefę cienia, tajemniczą lukę we wszystkich teoriach ekonomicznych. Nawet jeśli nabrała dystansu do swojej pracy, teorie ekonomiczne nadal były źródłem jej udziału w budżecie domowym i jej statusu uniwersyteckiego, w dużym stopniu stanowiących czysto symboliczne korzyści. Jasselin miał rację: ona również nie zachowywała się jak racjonalny czynnik ekonomiczny. Usiadła wygodnie na kanapie, patrząc na wyciągniętego na grzbiecie psa, leżącego w stanie pełnej ekstazy na dywanie. Późnym wieczorem Jasselin zajął się notatką BEFTI na temat komputera ofiary. Przede wszystkim specjaliści stwierdzili, że Houellebecq, wbrew temu, co powtarzał w licznych wywiadach, nadal pisał, a nawet dużo pisał. Natomiast to, co pisał, było dość dziwne: przypominało poezję lub jakieś orędzia polityczne; w każdym razie Jasselin nie zrozumiał prawie nic z fragmentów, które zamieszczono w raporcie. Trzeba będzie przesłać to wszystko do wydawnictwa, pomyślał. Poza tym komputer nie zawierał niczego użytecznego. Na swoim macintoshu Houellebecq używał funkcji „Książki adresowej". W notatce przytoczono całą jej zawartość, która była wręcz żałosna: dwadzieścia trzy nazwiska, w tym dwanaście dotyczących rzemieślników, lekarzy i innych usługodawców. Używał również funkcji „Terminarz" i tu sytuacja nie przedstawiała się o wiele lepiej: większość notatek dotyczyła worków na śmieci lub dostawy oleju opałowego. W sumie Jasselinowi rzadko zdarzało się spotkać kogoś, kto miał tak nudne życie. Nawet jego przeglądarka internetowa nie pozwoliła odkryć niczego pasjonującego. Nie wchodził na żadne strony pedofilskie ani nawet pornograficzne; najbardziej śmiałe wejścia dotyczyły damskiej bielizny i strojów erotycznych, na przykład Belle et Sexy lub liberette.com. Biedny palant ograniczał się do oglądania panienek w obcisłych minispódniczkach lub przezroczystych bluzeczkach; podczas lektury Jasselinowi zrobiło się prawie wstyd. Ta zbrodnia na pewno nie będzie łatwa do wyjaśnienia. To przywary ludzi prowokują ich zabójców, przywary lub pieniądze. Akurat pieniądze Houellebecq miał, choć mniej, niż można się było spodziewać, ale wyglądało na to, że nic nie zostało ukradzione, w domu odnaleziono nawet jego książeczkę czekową, kartę kredytową i portfel zawierający kilkaset euro. Jasselin w końcu zasnął, próbując jeszcze raz przeczytać orędzia polityczne pisarza, jakby miał nadzieję znaleźć tam jakieś wytłumaczenie lub sens. 9 Następnego dnia sprawdzili jedenaście nazwisk z książki adresowej. Poza Teresą Cremisi i Frédérikiem Beigbederem, których już przesłuchano, na liście były same kobiety. O ile SMS-y są przechowywane przez operatorów przez rok, o tyle dla maili nie ma żadnego limitu, zwłaszcza jeśli użytkownik postanowił je zapisywać nie na komputerze osobistym, lecz na dysku wirtualnym przydzielonym mu przez providera, tak jak to robił Houellebecq; w takiej sytuacji nawet przy zmianie sprzętu można nadal mieć dostęp do swoich wiadomości. Na serwerze me.com Houellebecq dysponował pamięcią o objętości czterdziestu giga; biorąc pod uwagę intensywność jego korespondencji, zapełnienie jej zajęłoby mu siedem tysięcy lat. Jeśli chodzi o status maili, o to, czy należą one do korespondencji prywatnej, czy nie, ustawodawstwo jest bardzo nieprecyzyjne. Jasselin bez zwłoki skierował całą ekipę do lektury maili Houellebecqa, zwłaszcza że wkrótce miał zostać wyznaczony sędzia śledczy zajmujący się tą sprawą, a o ile prokuratorzy są zazwyczaj stosunkowo pobłażliwi wobec policji prowadzącej dochodzenie, o tyle sędziowie śledczy potrafią być strasznie upierdliwi, nawet kiedy chodzi o morderstwo. Pracując po dwadzieścia godzin dziennie - chociaż tuż przed śmiercią Houellebecq prowadził dość ograniczoną korespondencję mailową, w innych momentach bywała ona znacznie bogatsza; w niektórych okresach, zwłaszcza po ukazaniu się nowej książki, potrafił dostawać po trzydzieści maili dziennie - ekipa już w następny czwartek zdołała zidentyfikować wszystkie dziewięć kobiet. Różnorodność narodowościowa robiła wrażenie: była wśród nich Hiszpanka, Rosjanka, Chinka, Czeszka, dwie Niemki i (jednak) trzy Francuzki. Jasselin przypomniał sobie, że mają do czynienia z autorem tłumaczonym na wszystkie języki świata. - Zawód pisarza ma jednak swoje dobre strony... - powiedział do Lartigue'a, który właśnie skończył układać listę. Powiedział to trochę dla spokoju sumienia, jakby opowiadał oczekiwany dowcip, choć w rzeczywistości nie potrafił odczuć wobec pisarza zazdrości. Wszystkie te kobiety były dawnymi kochankami Houellebecqa, treść ich korespondencji nie budziła w tym względzie żadnych wątpliwości, niektóre bardzo dawnymi kochankami, nawet sprzed ponad trzydziestu lat. Skontaktować się z nimi było raczej łatwo: do dzisiaj wymieniał z nimi niewinne, ciepłe maile, w których wspominali mniejsze lub większe nieszczęścia w swoim życiu, niekiedy również radości. Trzy Francuzki natychmiast zgodziły się na wizytę na Quai des Orfèvres, choć jedna mieszkała w Perpignan, druga w Bordeaux, trzecia w Orleanie. Zresztą cudzoziemki również nie odmówiły, prosząc jedynie o więcej czasu, żeby zorganizować przyjazd. Jasselin i Ferber spotkali się z nimi oddzielnie, aby skonfrontować swoje wrażenia, które okazały się właściwie identyczne. Wszystkie kobiety nadal żywiły nadzwyczaj ciepłe uczucia wobec Houellebecqa. „Często pisywaliśmy do siebie maile...", oświadczyły, a Jasselin nie przyznał się, że te maile czytał. Nigdy nie było mowy o kolejnym spotkaniu, ale czuło się, że każda z nich zgodziłaby się na taką propozycję. To było przerażające, po prostu przerażające, pomyślał; z ich słów jasno wynikało, że kobiety nie zapominają swoich byłych. Hélène też miała jakichś byłych; mimo że poznał ją, kiedy była bardzo młoda, jednak jakichś byłych miała; co by się stało, gdyby ich znowu spotkała na swojej drodze? To jedna z wad zawodu policjanta: czasami podczas śledztwa człowiek wbrew własnej woli staje wobec trudnych pytań osobistych. W kwestii poszukiwania mordercy rozmowy te niczego jednak nie wniosły. Kobiety znały Houellebecqa, nawet znały go bardzo dobrze, ale Jasselin czuł, że nic więcej nie powiedzą - spodziewał się takiej reakcji, w tych sprawach kobiety są bardzo dyskretne; nawet kiedy już nie kochają, wspomnienie dawnej miłości pozostaje w ich pamięci nieskończenie cenne - tak czy siak nie widziały się z nim od lat, niektóre od dziesiątków lat; sama myśl, że mogłyby chcieć go zamordować lub znać kogoś, kto chciałby go zamordować, była groteskowa. Zazdrosny mąż lub kochanek po tylu latach od rozstania? Ani przez sekundę w to nie wierzył. Kiedy człowiek wie, że jego żona ma jakichś byłych, kiedy na własne nieszczęście jest o nich zazdrosny, zdaje sobie sprawę, że ich zabicie niczego nie zmieni, a może jedynie rozdrapać starą ranę. Cóż, powinien jednak komuś z ekipy zlecić to zadanie, bez przesady, na pół gwizdka. Nie wierzył w to, ale wiedział, że niekiedy człowiek się myli. Kiedy jednak Ferber zapytał: „Kontynuujemy rozpracowywanie cudzoziemek? To będzie sporo kosztować, trzeba będzie tam wysłać ludzi, ale mamy ku temu wszelkie podstawy, ostatecznie chodzi o morderstwo", bez wahania odpowiedział, że nie, nie warto. Siedział właśnie u siebie w biurze, przeglądając - jak dziesiątki razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni - zdjęcia posadzki na miejscu zbrodni, pokrytej plątaniną czerwonych i czarnych zacieków, i zdjęcia osób, które przyszły na pogrzeb, technicznie idealne zbliżenia istot ludzkich o smutnych twarzach. - Wyglądasz na zafrasowanego, Jean-Pierre... - zauważył Ferber. - Tak, czuję, że kręcimy się w kółko, i już nie wiem, co robić. Usiądź, Christian. Ferber przyglądał się przez chwilę swojemu przełożonemu, który machinalnie przewracał zdjęcia, nawet na nie nie patrząc, jakby tasował talię kart. - Czego właściwie szukasz na tych zdjęciach? - Nie wiem. Czuję, że coś w nich jest, ale nie umiałbym powiedzieć co. - Można spróbować pogadać z Lorrainem. - Nie odszedł na emeryturę? - Niby tak, niby nie, nie bardzo rozumiem, jaki ma status; przychodzi na kilka godzin w tygodniu. W każdym razie nikogo nie przyjęto na jego miejsce. Guillaume Lorrain był zwykłym policjantem, ale posiadał zadziwiającą umiejętność: absolutną, fotograficzną pamięć wzrokową - wystarczyło, że zobaczył czyjeś zdjęcie, choćby nawet w gazecie, a był w stanie rozpoznać tę osobę po dziesięciu czy dwudziestu latach. To właśnie jego wzywano przed pojawieniem się programu Visio, który pozwalał na natychmiastowe porównanie twarzy podejrzanego z kartoteką przestępców, choć oczywiście jego szczególny dar dotyczył nie tylko przestępców, ale każdego, czyje zdjęcie w dowolnych okolicznościach widział. Poszli do jego biura w następny piątek. Lorrain był nieduży i krępy, miał szpakowate włosy. Spokojny i zrównoważony, sprawiał wrażenie, jakby całe życie spędził w biurze, co zresztą mniej więcej odpowiadało prawdzie; jak tylko ujawnił się jego zdumiewający talent, Lorrain został przeniesiony do brygady kryminalnej i zwolniony z wszelkich innych zadań. Jasselin wyjaśnił, czego od niego oczekują. Lorrain natychmiast zabrał się do roboty, oglądając kolejne zdjęcia z pogrzebu. Na niektóre tylko zerkał, inne oglądał długo i starannie, prawie przez minutę, po czym odkładał na bok. Wyglądał na niesamowicie skoncentrowanego; jak właściwie funkcjonował jego mózg? Aż dziwnie było na to patrzeć. Po dwudziestu minutach podniósł jedno zdjęcie i zaczął kiwać się w przód i w tył. „Widziałem go... Gdzieś tego faceta widziałem...", powiedział niemal niesłyszalnym głosem. Jasselin nerwowo podskoczył, ale się nie odezwał. Przez dość długi czas Lorrain kiwał się monotonnie, powtarzając półgłosem, niczym jakąś osobistą mantrę: „Widziałem go... Gdzieś go widziałem...", po czym nagle przestał i podał Jasselinowi zdjęcie czterdziestoletniego mężczyzny o delikatnych rysach twarzy, bardzo jasnej cerze i półdługich czarnych włosach. - Kto to? - spytał Jasselin. - Jed Martin. Nazwiska jestem pewien. Nie mogę gwarantować na sto procent, gdzie widziałem jego fotografię, ale chyba w „Le Parisien", gdzie zapowiadano jakąś wystawę. W ten czy inny sposób ten facet jest powiązany ze środowiskami artystycznymi. 10 Informacja o śmierci Houellebecqa dotarła do Jeda w czasie, kiedy z dnia na dzień spodziewał się smutnych wieści o ojcu. Wbrew swoim obyczajom ojciec zadzwonił do niego pod koniec września, prosząc, aby go odwiedził. Teraz mieszkał w domu opieki w Le Vésinet, mieszczącym się w dawnym dworze Napoleona III, znacznie bardziej szykownym i drogim niż poprzedni, przypominającym umieralnię high-tech. Mieszkania pensjonariuszy były przestronne, z sypialnią i salonikiem, z dużymi telewizorami LCD, telewizją kablową i satelitarną, DVD i szerokopasmowym dostępem do internetu. Dom otaczał park z niewielkim stawem, po którym pływały kaczki, ze starannie wytyczonymi alejkami i biegającymi po nich sarnami. Pensjonariusze, jeśli tylko chcieli, mogli uprawiać ogródek, sadzić warzywa i kwiaty, choć niewielu spośród nich miało na to ochotę. Jed sporo się natrudził, zanim przekonał ojca do tej zmiany; wielokrotnie musiał mu tłumaczyć, że idiotyczne oszczędzanie nie ma już sensu, że teraz jest bogaty. Oczywiście zakład przyjmował tylko osoby, które w swoim życiu aktywnym należały do najwyższych warstw francuskiej burżuazji, „pretensjonalnych snobów", jak to kiedyś określił ojciec Jeda, który z niejasnych powodów był dumny ze swojego niskiego pochodzenia. Jed początkowo nie rozumiał, po co ojciec kazał mu przyjść. Po krótkim spacerze po parku - teraz już z trudem chodził - usiedli w pomieszczeniu, które ze swoją boazerią i skórzanymi fotelami starało się naśladować angielski klub, i zamówili kawę, którą im przyniesiono w srebrnym dzbanku, ze śmietanką i talerzykiem ciasteczek. W pomieszczeniu nie było nikogo z wyjątkiem staruszka z trzęsącą się głową, który siedział samotnie nad filiżanką czekolady i wyglądał, jakby zaraz miał zasnąć. Miał siwe kręcone włosy, był ubrany w jasny garnitur z jedwabnym fularem wokół szyi; wyglądał jak dawny artysta liryczny, może jakiś śpiewak operetkowy, który swego czasu święcił triumfy na festiwalu w Lamaloules-Bains; w każdym razie łatwiej było wyobrazić go sobie w zakładzie prowadzonym przez Koło fortuny{67} niż w domu opieki takim jak ten, niemającym równego sobie w całej Francji, nawet na Lazurowym Wybrzeżu; tylko w Monako lub w Szwajcarii można było znaleźć coś porównywalnego. Przez dłuższą chwilę ojciec Jeda bez słowa przyglądał się eleganckiemu staruszkowi, zanim zwrócił się do syna. - Ten to ma szczęście - powiedział w końcu. - Cierpi na bardzo rzadką chorobę, demeleumajozę{68} czy coś w tym rodzaju. Nic go nie boli. Jest bez przerwy zmęczony, co chwila zasypia, nawet podczas posiłków; kiedy idzie na spacer, po paru metrach siada na ławce i z miejsca zapada w sen. Każdego dnia śpi trochę dłużej, aż kiedyś już się nie obudzi. Niektórzy to do samego końca mają fart... Obrócił się w stronę syna i spojrzał mu prosto w oczy. - Wolałem cię uprzedzić, nie umiałem ci tego powiedzieć przez telefon. Zwróciłem się do pewnej organizacji w Szwajcarii. Postanowiłem poddać się eutanazji. Jed nie od razu zareagował, co pozwoliło ojcu rozwinąć argumentację, która w sumie sprowadzała się do stwierdzenia, że ma już dość życia. - Źle ci tu jest? - spytał w końcu Jed drżącym głosem. Nie, było mu nie najgorzej, wręcz nie mogło być lepiej, ale Jed powinien zrozumieć, że nigdzie już nie może mu być dobrze, że w życiu tak w ogóle nie może już być mu dobrze (zaczynał się denerwować, jego głos stawał się coraz głośniejszy i bardziej choleryczny, ale stary śpiewak i tak zapadł w drzemkę, w pomieszczeniu było cicho i spokojnie). Jeśli miałby dalej żyć, trzeba by wymienić mu sztuczny odbyt, w sumie uważał, że dosyć już tych żartów. Poza tym wszystko go bolało, nie wytrzymywał tego, cierpiał. - Nie dostajesz morfiny? - zdziwił się Jed. Owszem, dostawał morfinę, ile tylko chciał, pracownicy domu opieki woleli, żeby pensjonariusze byli spokojni, ale co to za życie, bez przerwy pod wpływem morfiny? Prawdę mówiąc, Jed uważał, że i tak jest to życie wyjątkowo godne zazdrości, bez żadnych zmartwień, bez odpowiedzialności, bez pragnień i obaw, zbliżone do życia roślin, życie, w którym można cieszyć się łagodną pieszczotą słońca i wietrzyku. Podejrzewał jednak, że ojciec nie potrafiłby podzielić jego punktu widzenia. Był dawnym szefem przedsiębiorstwa, człowiekiem aktywnym, a tacy ludzie często mają problemy z narkotykami, pomyślał. Co cię to zresztą obchodzi? - rzucił agresywnym tonem ojciec i w tym momencie Jed zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu przestał słuchać jego narzekań. Zawahał się, zanim odpowiedział, że owszem, odnosi wrażenie, że jakoś go to obchodzi. - Choćby dlatego, że już być synem samobójczyni to nic zabawnego... - dodał. Ojciec przyjął cios, skurczył się w sobie i gwałtownie krzyknął: - To nie ma nic do rzeczy! A posiadanie obojga rodziców samobójców, ciągnął Jed, nie zwracając uwagi na słowa ojca, stawia człowieka w bardzo trudnej, niewygodnej sytuacji: kogoś, czyje więzi z życiem są w pewnym sensie pozbawione siły. Mówił długo, ze swobodą, która z późniejszej perspektywy miała go zaskoczyć, bo w końcu i j ego miłość do życia była raczej niepewna, uchodził przecież za człowieka smutnego i pełnego rezerwy. Od razu jednak zrozumiał, że jedyny sposób, aby wpłynąć na ojca, to odwołać się do jego poczucia obowiązku; ojciec zawsze był człowiekiem nadzwyczaj obowiązkowym, w jego życiu naprawdę liczyła się tylko praca i obowiązki. „Zniszczyć w samym sobie przedmiot swojej moralności, to wygnać na tyle, na ile to od nas zależy - moralność ze świata", machinalnie powtarzał to zdanie, choć nie w pełni je rozumiał, oczarowany jego plastyczną elegancją, a jednocześnie sam wobec siebie wysuwał argumenty natury ogólnej: regres cywilizacji wyrażający się w powszechnym stosowaniu eutanazji, hipokryzja i głęboko podły charakter jej najbardziej sławnych orędowników, moralna wyższość opieki paliatywnej i tak dalej. Kiedy Jed około piątej zbierał się do powrotu, słońce stało już nisko, rzucając cudowne złociste refleksy. Wróble skakały wśród pokrytych szronem traw. Purpurowoszkarłatne obłoki przybierały dziwne, poszarpane kształty po zachodniej stronie nieba. Tego wieczoru nie sposób było odmówić światu pewnego piękna. Czy jego ojciec dostrzegał takie rzeczy? Nigdy nie okazywał najmniejszego zainteresowania przyrodą, ale być może, starzejąc się, kto wie? On sam podczas wizyty u Houellebecqa stwierdził, że zaczyna doceniać uroki wsi, która dotychczas była mu całkowicie obojętna. Niezgrabnie uścisnął ojca za ramię i ucałował jego szorstkie policzki; dokładnie w tym momencie wydało mu się, że wygrał tę partię, ale już wieczorem, a jeszcze bardziej w następnych dniach ogarnęły go wątpliwości. Nie miało sensu dzwonić do ojca ani ponownie składać mu wizytę; wręcz przeciwnie, to mogło tylko usztywnić jego stanowisko. Wyobrażał go sobie stojącego na grani i wahającego się, na którą stronę skoczyć. Była to ostatnia ważna decyzja, jaką musiał podjąć w życiu; Jed obawiał się, że podobnie jak w dawnych czasach, gdy natykał się na jakiś problem na placu budowy, ojciec postanowi wziąć byka za rogi. W następnych dniach jego niepokój stawał się coraz silniejszy; w każdej chwili spodziewał się telefonu od dyrektorki zakładu: „Dzisiaj o dziesiątej rano pański ojciec wyjechał do Zurychu. Zostawił dla pana list". Kiedy więc jakaś kobieta powiadomiła go przez telefon o śmierci Houellebecqa, nie od razu zrozumiał, sądząc początkowo, że to pomyłka. (Marylin nie przedstawiła się, a jej głosu nie rozpoznał. Wiedziała tylko tyle, ile napisano w gazetach, ale uznała, że powinna do niego zadzwonić, gdyż podejrzewała, skądinąd słusznie, że nie czytał gazet.) Odłożywszy słuchawkę, nadal przez pewien czas sądził, że to pomyłka, gdyż jego relacje z Houellebecqiem zaledwie zdążyły się zacząć, przez cały czas po głowie krążyła mu myśl, że mają się jeszcze spotkać, może nawet zostać przyjaciółmi, o ile, rzecz jasna, termin ten pasuje do ludzi ich pokroju. Nie da się ukryć, że nie .widzieli się od dnia, kiedy zawiózł mu obraz, na początku stycznia, a tymczasem był już koniec listopada. Nie da się również ukryć, że nie dzwonił do niego ani nie wychodził z inicjatywą spotkania, ale przecież Houellebecq był od niego o dwadzieścia lat starszy, a według Jeda jedynym przywilejem ludzi starszych, jedynym, a zarazem smutnym przywilejem ludzi starszych jest prawo do tego, aby wszyscy dali im święty spokój; podczas ich poprzednich spotkań odniósł wrażenie, iż Houellebecq przede wszystkim pragnie, żeby wszyscy dali mu święty spokój; miał jednak nadzieję, że pisarz zadzwoni, gdyż nawet po ich ostatnim spotkaniu czuł, że ma mu jeszcze wiele do powiedzenia i że chce usłyszeć jego odpowiedzi. Zresztą i tak od początku roku prawie nic nie zrobił: wyciągnął z powrotem aparat fotograficzny, jednak nie schował pędzli i płócien. Był w stanie całkowitej apatii. Nawet się nie przeprowadził. W dniu pogrzebu Jed był nieco zmęczony i niewiele rozumiał z mszy. Ksiądz mówił o bólu, ale również o nadziei i zmartwychwstaniu, w sumie przekaz brzmiał trochę mętnie. Na równych, prostopadłych i wysypanych żwirem alejkach cmentarza Montparnasse sytuacja objawiła się w pełnej jasności: stosunki z Houellebecqiem uległy zakończeniu z powodu okoliczności siły wyższej. A osoby zgromadzone wokół niego, z których żadnej nie znał, zdawały się łączyć w tym samym przekonaniu. Wspominając tamtą chwilę, nagle zrozumiał z całkowitą pewnością, że jego ojciec nieodwołalnie wytrwa przy swoim wyborze sposobu odejścia z tego świata, że wcześniej czy później dyrektorka zadzwoni, że sprawy tak właśnie się zakończą, bez żadnej konkluzji ani wyjaśnienia, że ostatnie słowo nigdy nie zostanie wypowiedziane, że pozostanie tylko żal i znużenie. Jednak coś jeszcze pozostało mu do przeżycia: kilka dni później zadzwonił facet o nazwisku Ferber. Miał łagodny, przyjemny głos; nie tak wyobrażał sobie głos policjanta. Poinformował go, że nie on będzie na niego czekał na Quai des Orfèvres, ale jego przełożony, komisarz Jasselin. 11 Komisarz Jasselin jest „na naradzie", oznajmiono mu zaraz po przyjściu. Zasiadł więc w małej poczekalni z zielonymi plastikowymi krzesłami i zaczął przeglądać stary numer Biuletynu Informacyjnego Sił Porządkowych, zanim przyszło mu do głowy, aby wyjrzeć przez okno, skąd rozciągał się piękny widok na Pont-Neuf i Quai de Conti, a dalej na Pont des Arts. W zimowym świetle Sekwana wyglądała na zastygłą w bezruchu, jej powierzchnia miała matowo-szarą barwę. Musiał przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu. Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się skończył. Wszedł Jasselin i wyrwał go z tych rozmyślań. Wyglądał na spiętego, wręcz zdenerwowanego. Przed południem spotkało go kolejne rozczarowanie: zestawienie sposobu działania zabójcy z kartotekami seryjnych morderców absolutnie niczego nie przyniosło. Ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Japonii, nigdzie nie znaleziono śladu zabójcy, który ćwiartowałby ciała ofiar i rozkładał je po pomieszczeniu; sprawa była bezprecedensowa. „Nareszcie Francja wysforowała się do przodu...", stwierdził Lartigue w żałośnie nieudanej próbie rozładowania atmosfery. - Przykro mi - powiedział Jasselin. - Moje biuro jest chwilowo zajęte. Mogę panu zaproponować kawę? Jest niezła, dostaliśmy nową maszynę. Wrócił dwie minuty później, niosąc dwa małe kubeczki z faktycznie doskonałą kawą. Nie sposób wyobrazić sobie pracy policji, oznajmił Jedowi, bez porządnej maszyny do robienia kawy. Potem zapytał go o jego relacje z ofiarą. Jed opowiedział historię ich stosunków: projekt wystawy, tekst do katalogu, portret pisarza... W miarę mówienia widział, jak jego rozmówca pochmurnieje i niemal zapada się na plastikowym krześle. - Rozumiem... Czyli nie znaliście się zbyt blisko... - podsumował komisarz. Rzeczywiście, można tak powiedzieć, przyznał Jed; nie miał zresztą wrażenia, żeby Houellebecq był blisko z kimkolwiek, przynajmniej w ostatniej fazie swego życia. - Wiem, wiem... - Jasselin wyglądał na zniechęconego. - Nie wiem, czemu miałem nadzieję usłyszeć coś więcej... Zdaje się, że niepotrzebnie prosiłem pana o przyjście. Cóż, pójdziemy jednak do mojego biura i sporządzimy pańskie zeznanie na piśmie. Powierzchnię jego biurka prawie całkowicie przykrywały zdjęcia miejsca zbrodni, które po raz chyba pięćdziesiąty na próżno przeglądał przez większą część przedpołudnia. Jed podszedł z ciekawością i podniósł jedno zdjęcie, żeby popatrzeć. Jasselin powstrzymał gest zdziwienia. - Przepraszam - powiedział Jed z zażenowaniem. - Chyba nie mam prawa tego oglądać. - Rzeczywiście, w zasadzie fotografie są objęte tajemnicą śledztwa. Ale proszę, niech pan ogląda, może to panu coś nasunie... Jed obejrzał kilka powiększeń, które według Jasselina były wszystkie do siebie podobne: zacieki, strzępy ciała, bezkształtna układanka. - To ciekawe - powiedział w końcu. - Jak u Pollocka, ale prawie monochromatycznie. To mu się zdarzało, ale niezbyt często. - Kto to taki, Pollock? Proszę wybaczyć mój brak kultury. - Jackson Pollock był amerykańskim malarzem lat tuż-powojennych. Abstrakcyjnym ekspresjonistą, a nawet głównym przedstawicielem tego nurtu. Znajdował się pod silnym wpływem szamanizmu. Zmarł w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym. Jasselin przyglądał mu się z nagłym zainteresowaniem. - A właściwie co to za zdjęcia? - spytał Jed. - To znaczy, co w rzeczywistości przedstawiają? Reakcja Jeda zaskoczyła Jasselina swoją intensywnością. Zaledwie zdążył podsunąć mu fotel, na który Jed padł wstrząsany dreszczami. - Spokojnie, musi pan czegoś się napić - powiedział Jasselin. Wybiegł do biura ekipy Ferbera i natychmiast wrócił z butelką Lagavulina i szklaneczką. Miał święte przekonanie, że nie sposób wyobrazić sobie pracy policji bez zapasu dobrego alkoholu, ale tym razem powstrzymał się od wyrażenia swojej opinii na głos. Jed wypił całą szklaneczkę, pociągając długimi łykami, zanim jego dreszcze ustały. Jasselin czekał, powściągając podniecenie. - Wiem, że to okropne - powiedział wreszcie. -To jedna z najstraszniejszych zbrodni, jakimi przyszło nam się zająć. Sądzi pan... - ciągnął ostrożnie. - Sądzi pan, że morderca mógł być pod wpływem Jacksona Pollocka? Jed milczał przez kilka sekund, potrząsając głową z niedowierzaniem, zanim odpowiedział: - Nie wiem... Nie da się ukryć, że to go przypomina. Wielu artystów końca dwudziestego wieku wykorzystywało w swej twórczości własne ciało, niektórzy zwolennicy body art uważali się za kontynuatorów Pollocka, to prawda. Ale ciała innych ludzi... Tylko wiedeńscy akcjoniści przekroczyli tę granicę, ale to było w latach sześćdziesiątych, trwało krótko i nie ma już dzisiaj żadnego wpływu na... - Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć absurdalnie - Jasselin nie dawał za wygraną - ale w punkcie, w jakim jesteśmy... Wie pan, nie powinienem tego mówić, ale śledztwo drepcze w miejscu, zwłoki zostały znalezione dwa miesiące temu, a dochodzenie tkwi w martwym punkcie. - Gdzie to się stało? - W jego domu, w Loiret. - No tak, powinienem był rozpoznać wykładzinę. - Był pan u niego? W Loiret?! Tym razem nie potrafił ukryć podniecenia. Jed był pierwszą z przesłuchiwanych osób, która znała miejsce zamieszkania Houellebecqa. Nawet Teresa Cremisi nigdy u niego nie była, zawsze spotykali się w Paryżu. - Tak, raz - odparł spokojnie Jed. - Zawiozłem mu obraz. Jasselin wyszedł z biura i zawołał Ferbera. Na korytarzu streścił mu, co właśnie usłyszał. - To ciekawe - powiedział z namysłem Ferber. - Naprawdę ciekawe. Bardziej niż wszystko, co zdołaliśmy ustalić od samego początku, jak sądzę. - W jaki sposób możemy posunąć się dalej? - spytał Jasselin. Zwołał zebranie w biurze Ferbera, w którym wzięli udział Aurélie, Lartigue i Michel Khoury. Messier nie przyszedł, gdyż prowadził śledztwo, które całkiem go pochłonęło: jakiś nastoletni psychopata, rodzaj otaku, który metodę zabijania znalazł najprawdopodobniej w internecie (ludzie przestają interesować się tą sprawą, pomyślał ze smutkiem Jasselin, zaczynają godzić się z możliwością porażki). Przez dłuższą chwilę padały bezładne propozycje - nikt z nich nie miał pojęcia o środowiskach artystycznych - ale to Ferber wpadł na sensowny pomysł. - Moglibyśmy pojechać z nim do Loiret. Na miejsce zbrodni. Może zobaczy tam coś, co nam umknęło. Jasselin spojrzał na zegarek; było wpół do trzeciej, pora obiadu dawno minęła, ale, co ważniejsze, świadek od trzech godzin siedział sam w jego biurze i czekał. Kiedy wszedł do pokoju, Jed spojrzał na niego roztargnionym wzrokiem. Nie wyglądał na znudzonego: siedząc za biurkiem komisarza, uważnie oglądał zdjęcia. - Wie pan... - powiedział. - To dość marna imitacja Pollocka. Są tu kształty, zacieki, ale całość została ułożona w sposób mechaniczny, nie ma tu żadnej siły, żadnego oddechu. Jasselin zawahał się, nie chcąc go zrazić. - To moje biuro... - oznajmił w końcu, nie potrafiąc znaleźć lepszego sformułowania. - O przepraszam! - Jed zerwał się, ustępując mu miejsca, choć nie wyglądał na zbyt skonfundowanego. Jasselin przedstawił mu swój pomysł. - Nie ma sprawy - odparł natychmiast Jed. Uzgodnili, że pojadą nazajutrz prywatnym samochodem Jasselina. Umawiając się na spotkanie, zorientowali się, że mieszkają kilkaset metrów od siebie. Dziwny facet, pomyślał Jasselin po wyjściu Jeda; jak często bywało w przeszłości, zaczął myśleć o tych wszystkich ludziach, którzy bez żadnej szczególnej przyczyny, bez wspólnych zainteresowań mieszkają w sercu jednego i tego samego miasta, podążając oddzielnymi drogami, czasem (coraz rzadziej) połączeni seksem lub (częściej) zbrodnią. Lecz po raz pierwszy ta myśl - która na początku jego kariery policjanta fascynowała go, skłaniała do drążenia, do poszukiwania prawdy, do wchodzenia w głąb ludzkich relacji - wzbudziła w nim jedynie niejasne znużenie. 12 Choć Jed nic nie wiedział o życiu Jasselina, nieco się zdziwił, gdy go zobaczył za kierownicą mercedesa klasy A. Mercedes klasy A to idealny samochód dla pary starszych ludzi bez dzieci, mieszkających w mies'cie lub na bliskich przedmieściach, od czasu do czasu pozwalających sobie na wypad do jakiegoś urokliwego hoteliku, ale również może być odpowiedni dla pary ludzi młodych o konserwatywnych poglądach - często jest to wówczas ich pierwszy mercedes. Najtańszy z modeli marki z trójramienną gwiazdą jest samochodem odrobinę z innej beczki; sedan klasy C lub E to modele znacznie bardziej archetypiczne. Mercedes to w ogóle samochód raczej dla ludzi niezbyt zainteresowanych motoryzacją, przedkładających bezpieczeństwo i wygodę nad doznania za kierownicą, i oczywiście posiadających stosowne środki finansowe. Od ponad pięćdziesięciu lat - mimo imponującego marketingu toyoty, mimo zadziorności audi - światowa burżuazja pozostaje w sumie wierna mercedesowi. Na autostradzie południowej ruch był niewielki; Jed i Jasselin jechali w milczeniu. Trzeba przełamać lody, pomyślał Jasselin po pół godzinie; świadek powinien czuć się swobodnie, powtarzał często na wykładach w Saint-Cyr-au-Mont-d'Or. Jed był jakby nieobecny, pogrążony w myślach, chyba że po prostu przysypiał. Ten facet intrygował Jasselina i trochę mu imponował. Podczas swojej kariery zawodowej miał okazję spotykać wśród przestępców tylko osoby prymitywne i złe, niezdolne do jakiejkolwiek oryginalnej myśli, a przeważnie do jakiejkolwiek myśli w ogóle, zdegenerowane zwierzęta, które - zarówno w ich własnym interesie, jak i w interesie innych ludzi oraz społeczności -w momencie schwytania należałoby od razu zgładzić; coraz częściej tak uważał. Ale ostatecznie nie była to jego sprawa, tylko sędziów. Do niego należało wyśledzenie zwierzyny, schwytanie jej i złożenie u stóp sędziów czy, bardziej wzniosie, narodu francuskiego (to w jego imieniu działali, tak brzmiała uświęcona formuła). Na zwykłym polowaniu zwierzyna składana u stóp myśliwego jest najczęściej martwa; jej życie zakończyło się podczas pogoni, celnie umieszczona kula przerwała jej czynności życiowe, niekiedy zęby psów myśliwskich dokonywały dzieła. Natomiast w wypadku dochodzenia policyjnego winowajca składany u stóp sędziego jest raczej żywy, dzięki czemu Francja uzyskuje dobre oceny w raportach Amnesty International, badającej przestrzeganie praw człowieka. Sędziapodporządkowany narodowi francuskiemu, którego interesy reprezentuje i któremu musi się podporządkować w wypadku najpoważniejszych przestępstw, sądzonych przy udziale ławy przysięgłych, co zazwyczaj miało miejsce w sprawach, którymi zajmował się Jasselin - musi podjąć decyzję w sprawie losu winowajcy. A międzynarodowe konwencje zakazują (nawet gdyby większość narodu francuskiego skłaniała się ku odwrotnej decyzji) zadawania mu śmierci. Za bramką w Saint-Arnoult-en-Yvelines Jasselin zaproponował Jedowi postój na kawę. Barze sklepem przy stacji benzynowej wywołał u komisarza mieszane uczucia. Z jednej strony wyraźnie nawiązywał do regionu paryskiego - wybór krajowych gazet i czasopism był tu bardzo szeroki (im głębiej będą wjeżdżać w prowincję, tym wybór ten będzie skromniejszy), większość zaś pamiątek oferowanych kierowcom stanowiły wieże Eiffla i kościoły Sacre-Coeur w najróżniejszych postaciach. Z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby znajdowali się jeszcze na przedmieściach Paryża; wjazd na autostradę, podobnie jak granica ważności karty miejskiej, symbolicznie oznaczał koniec przedmieść i początek prowincji; zresztą pojawiły się już pierwsze produkty regionalne - miód z Gatinais i pasztet z królika. W sumie sklep wyglądał, jakby nie potrafił podjąć decyzji, po której stanąć stronie, co Jasselinowi niezbyt się podobało. Zamówił kawę z czekoladowym brownie i usiedli przy jednym z kilkudziesięciu wolnych stolików. Wiedział, że powinien jakoś wejść w temat; kilka razy odkaszlnął. - Wie pan - rozpoczął w końcu - jestem wdzięczny, że zgodził się pan ze mną pojechać. Wcale pan nie musiał. - To normalne, że się pomaga policji - odparł z powagą Jed. - Cóż... - Jasselin uśmiechnął się, ale nie zdołał wywołać podobnej reakcji u rozmówcy. - Oczywiście cieszę się, ale nie wszyscy obywatele myślą jak pan... - Wierzę w zło - ciągnął Jed tym samym tonem. - Wierzę w winę i wierzę w karę. Jasselinowi opadła szczęka; nie sądził, że rozmowa przybierze taki obrót. - Wierzy pan w przykładny charakter kary? - zasugerował zachęcającym tonem. Niemłoda kelnerka myjąca mopem podłogę między stołami zbliżała się, spoglądając w ich kierunku nieżyczliwym wzrokiem. Wyglądała nie tylko na zmęczoną i zniechęconą, ale również pełną wrogości do świata; wyciskała mopa z taką złością, jakby jej zdaniem do tego sprowadzał się cały świat: nieciekawej powierzchni pokrytej brudem. - Nie wiem - odparł po chwili Jed. - Prawdę mówiąc, nigdy sobie nie zadałem tego pytania. Kary uważam za słuszne, gdyż są rzeczą normalną i konieczną, winowajca powinien ponieść karę, żeby przywrócić równowagę, zło zawsze powinno być karane. Dlaczego? Pan w to nie wierzy? - ciągnął nieco agresywnym tonem, widząc, że rozmówca zachowuje milczenie. - Przecież to pański zawód... Jasselin odzyskał głos, starając się wyjaśnić, że nie, to należy do zadań sędziego i składu orzekającego. Ten facet, pomyślał, byłby bezlitosnym członkiem ławy przysięgłych. Istnieje zasada trójpodziału władzy, kontynuował, to jedna z podstaw naszej konstytucji. Jed kiwnął głową na znak, że rozumie, ale że jego zdaniem jest to drobiazg bez znaczenia. Bez szczególnej przyczyny, dla samej przyjemności rozmowy, Jasselin chciał rozpocząć debatę o karze śmierci, ale zrezygnował; nie umiał rozgryźć tego faceta. Znowu zapadła cisza. - Jeśli z panem jadę - podjął Jed - to dla innych, bardziej osobistych powodów. Chciałbym, żeby morderca Houellebecqa został schwytany i poniósł karę. To dla mnie bardzo ważne. - Przecież nie byliście sobie szczególnie bliscy... Jed boleśnie westchnął i Jasselin zrozumiał, że dotknął czułego punktu. Jakiś tłuścioch w szarym garniturze przeszedł koło nich z talerzem frytek. Wyglądał na handlowca i na człowieka śmiertelnie zmęczonego. Zanim usiadł, położył rękę na piersi i stał przez chwilę nieruchomo, jakby spodziewając się rychłego zawału. - Świat jest byle jaki - oświadczył w końcu Jed. - A człowiek, który dokonał tego morderstwa, zwiększył bylejakość świata. 13 Dojeżdżając do Souppes (tak nazywało się miasteczko, w którym pisarz spędził swoje ostatnie dni), mniej więcej w tym samym momencie stwierdzili, że nic tu nie uległo zmianie. Nic zresztą nie miało powodu ulegać tu jakimkolwiek zmianom: miasteczko wpasowało się perfekcyjnie w obszar wiejski o przeznaczeniu turystycznym i miało tak trwać na wieki wieków, wzbogacane o pewne elementy komfortu, jak kafejki internetowe i parkingi, lecz mogło trwać w tym stanie, tylko jeśli jakiś obdarzony inteligencją gatunek zechce je w nim utrzymywać, chronić przed agresją żywiołów i niszczycielską żarłocznością roślin. Miasteczko było opustoszałe, spokojnie i jakby strukturalnie opustoszałe; tak właśnie wyglądałoby, pomyślał Jed, po wybuchu intergalaktycznej bomby neutronowej. Obcy mogliby chodzić po cichych odrestaurowanych uliczkach miasteczka i podziwiać jego zrównoważoną urodę. Gdyby obcy mieli choćby szczątkowe poczucie estetyki, szybko zrozumieliby konieczność dalszego utrzymywania miasteczka w tym stanie i zabraliby się do koniecznych prac konserwatorskich; była to hipoteza zarazem uspokajająca i prawdopodobna. Jasselin zaparkował mercedesa przed domem. Jed wysiadł, wstrząsnął się z zimna i nagle przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę, skaczącego i łaszącego się psa; wyobraził sobie obciętą głowę psa i obciętą głowę jego pana, dotarł do niego cały horror tej zbrodni i nagle pożałował, że tu przyjechał, szybko jednak wziął się w garść; chciał być użyteczny, przez całe życie chciał być użyteczny, a od czasu, gdy stał się bogaty, ta chęć jeszcze wzrosła. Tutaj bez wątpienia miał okazję okazać się użyteczny, mógł pomóc w schwytaniu zabójcy, mógł również okazać wsparcie temu starszemu, ponuremu i zniechęconemu policjantowi, który stał teraz obok, wyglądając na zaniepokojonego, podczas gdy Jed tkwił nieruchomo w zimowym świetle, starając się opanować oddech. Ekipa wykonała kawał dobrej roboty, aby uprzątnąć miejsce zbrodni, pomyślał Jasselin, wchodząc do livingu; wyobraził sobie kolegów zbierających jeden po drugim porozrzucane strzępy ciała. Nie zauważył już nawet śladów krwi, tylko gdzieniegdzie kilka jasnych, wyblakłych plam. Poza tym dom zupełnie się nie zmienił, wszystkie meble stały na swoim miejscu. Usiadł na sofie, starając się nie patrzeć na Jeda. Trzeba zostawić świadka w spokoju, uszanować jego spontaniczność, nie hamować jego emocjonalnych, intuicyjnych reakcji, być w pełni na jego usługi, aby on ze swojej strony mógł przysłużyć się policji. Jed ruszył w kierunku jednego z pokoi, przymierzając się najwyraźniej do zwiedzenia domu. Jasselin pożałował, że nie wziął ze sobą Ferbera, który posiadał pewną wrażliwość, był policjantem z wrażliwością, potrafiłby poradzić sobie z artystą, podczas gdy on sam był zwykłym, starzejącym się policjantem, gorąco przywiązanym do swojej również starzejącej się partnerki i małego, bezradnego psa. Jed krążył od pokoju do pokoju, co i rusz wracając do livingu, kontemplując bibliotekę, której zawartość zdumiewała go i budziła podziw jeszcze większy niż podczas pierwszej wizyty. Potem stanął naprzeciw Jasselina, który wzdrygnął się i jednym ruchem skoczył na nogi. A przecież w postawie Jeda nie było nic niepokojącego, stał z rękoma założonymi za plecy, jak uczniak szykujący się do odpowiedzi. - Nie ma mojego obrazu - powiedział w końcu. - Pańskiego obrazu? Jakiego obrazu? - spytał nerwowo Jasselin, zdając sobie sprawę, że powinien wiedzieć, w normalnych warunkach powinien wiedzieć; zrozumiał, że nie w pełni panuje nad sobą. Przebiegały go dreszcze; może jakaś grypa, jeśli nie coś gorszego. - Jego portretu, który namalowałem i mu dałem. Nie ma go. Przetrawienie tej informacji zajęło Jasselinowi trochę czasu, jego mózg pracował na zwolnionych obrotach, czuł się coraz gorzej; był śmiertelnie zmęczony, ta sprawa wykańczała go; sporo czasu upłynęło, zanim zadał podstawowe pytanie, jedyne, jakie należało zadać. - Dużo był wart? - Sporo. - Ile? Jed zastanowił się przez kilka sekund, zanim udzielił odpowiedzi. - W tej chwili moja cena rośnie, choć niezbyt szybko. Moim zdaniem jakieś dziewięćset tysięcy euro. - Co takiego?! Co pan powiedział?! - Jasselin prawie wrzeszczał. - Dziewięćset tysięcy euro. Jasselin opadł na sofę i znieruchomiał, od czasu do czasu mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. - Czy pomogłem panu? - zapytał z wahaniem Jed. - Sprawa jest jasna. - Głos Jasselina zdradzał straszliwy smutek i zniechęcenie. - Mordowano już dla pięćdziesięciu, dziesięciu, nawet dla tysiąca euro. Więc dziewięćset tysięcy... Wkrótce wyruszyli z powrotem do Paryża. Jasselin zapytał Jeda, czy może prowadzić; nie czuł się najlepiej. Zatrzymali się na tej samej stacji co poprzednio. Nie wiadomo czemu część stołów została oddzielona biało-czerwona taśmą; może tłusty handlowiec, którego spotkali parę godzin wcześniej, dostał w końcu zawału. Jed znowu zamówił kawę. Jasselin chciał się napić czegoś mocniejszego, ale w barze nie podawano alkoholu. W końcu znalazł butelkę czerwonego wina w sklepie na stacji, w dziale produktów regionalnych, ale nie mieli korkociągu. Poszedł do toalety, zamknął się w kabinie i jednym ruchem rozbił szyjkę butelki o krawędź muszli klozetowej, po czym wrócił z rozbitą butelką do baru; kilka kropel wina poplamiło mu koszulę. Wszystko to zajęło trochę czasu; Jed wstał od stołu i zaczął się namyślać przed ladą chłodniczą z sałatkami; w końcu zdecydował się na sałatkę z indykiem i cheddarem oraz butelkę Sprite'a. Jasselin nalał sobie szklankę wina i opróżnił ją jednym haustem; trochę rozweselony spokojnie sączył drugą. - Też zaczynam być głodny - oznajmił. Poszedł po kanapkę po prowansalsku, wrócił, nalał sobie trzecią szklankę wina. W tej chwili grupa hiszpańskich dzieciaków, która wysypała się z autokaru, weszła z hałasem do baru; dziewczynki były niezwykle podniecone, wydawały jakieś okrzyki, musiały mieć bardzo wysoki poziom hormonów. Prawdopodobnie była to wycieczka szkolna, pewnie wracali z Luwru, centrum Beaubourg czy czegoś w tym rodzaju. Jasselin wstrząsnął się na myśl, że mógłby być ojcem jednego z takich nastolatków. - Mówi pan, że sprawa jest jasna - odezwał się wreszcie Jed. - Ale nie znalazł pan jeszcze mordercy... Jasselin wyjaśnił, że rynek kradzionych dzieł sztuki jest bardzo specyficzny, zajmuje się nim specjalny organ, Centralny Urząd do spraw Walki z Nielegalnym Obrotem Dziełami Sztuki i Dobrami Kultury. Oczywiście jego ekipa nadal będzie prowadzić śledztwo, w końcu chodzi o morderstwo, ale teraz to od Urzędu należy oczekiwać jakichś znaczących postępów w sprawie. Niewiele osób wie, gdzie znaleźć dzieła sztuki będące własnością jakiegoś kolekcjonera, a tym bardziej mającego środki na kupno obrazu wartego milion euro; sprawa ogranicza się do dziesięciu tysięcy ludzi w skali całego świata. - Przypuszczam, że może pan dokładnie opisać obraz. - Oczywiście, mam wszystkie możliwe zdjęcia. Obraz, powiedział Jasselin, natychmiast zostanie wpisany do rejestru kradzionych dzieł sztuki TREIMA; każda transakcja powyżej pięćdziesięciu tysięcy euro wymaga sprawdzenia w rejestrze, a zaniechanie tego obowiązku wiąże się z bardzo poważnymi sankcjami, dodał, sprzedaż kradzionych dzieł sztuki staje się coraz trudniejsza. Zakamuflowanie kradzieży pozorami zbrodni rytualnej było bardzo sprytnym pomysłem; bez pomocy Jeda nadal dreptaliby w miejscu. Teraz sprawa przybierze inny obrót. Wcześniej czy później obraz pojawi się na rynku i z łatwością odtworzą jego drogę. - Nie wygląda pan jednak na zadowolonego... - zauważył Jed. - To prawda - przyznał Jasselin, kończąc butelkę. Na początku zbrodnia wyglądała na wyjątkowo ohydną, ale oryginalną. Można było oczekiwać, że mają do czynienia z morderstwem w afekcie, atakiem religijnego szału czy czegoś podobnego. To dość przygnębiające, że ostatecznie wracają do najbardziej powszechnego, najbardziej banalnego motywu: pieniędzy. W następnym roku minie trzydzieści lat jego pracy w policji. Ile razy w trakcie swojej kariery miał do czynienia z przestępstwami popełnionymi z innych powodów? Mógłby je wyliczyć na palcach jednej ręki. W sumie to dodaje otuchy, pokazując, że zło absolutne rzadko kieruje ludzkim postępowaniem. Ale tego wieczoru, nie wiedzieć czemu, stwierdzenie to wydało mu się szczególnie smutne. 14 I ostatecznie mój grzejnik przeżył Houellebecqa, pomyślał Jed, zerkając na urządzenie, które przywitało go ponurym pomrukiem, niczym rozzłoszczone zwierzę. A on sam przeżył swojego ojca, miał okazję skonstatować kilka dni później. Był już siedemnasty grudnia, tydzień do świąt, a nie miał od staruszka żadnych wieści, postanowił więc zadzwonić do dyrektorki domu opieki. Poinformowała go, że tydzień wcześniej jego ojciec wyjechał do Zurychu, nie podając dokładnej daty powrotu. W jej głosie nie było słychać szczególnego niepokoju i Jed nagle zdał sobie sprawę, że Zurych to nie tylko siedziba stowarzyszenia dokonującego eutanazji na starych ludziach, ale także miejsce zamieszkania ludzi bogatych, nawet bardzo bogatych, należących do najbogatszych ludzi na świecie. Zapewne wielu pensjonariuszy domu opieki miało rodzinę lub znajomych w Zurychu, więc podróż któregokolwiek z nich do Zurychu mogła w jej oczach wyglądać zupełnie normalnie. Ze smutkiem odłożył słuchawkę i zarezerwował w Swiss Airlines bilet na następny dzień. Czekając w sali odlotów lotniska Roissy 2, przestronnej, ponurej, również budzącej letalne myśli, zastanowił się nagle, po co właściwie leci do Zurychu. Należało sądzić, że jego ojciec od kilku już dni nie żyje, a jego prochy zapewne unoszą się na wodach Jeziora Zuryskiego. W internecie znalazł informację, że przeciw Dignitas{69} (tak brzmiała nazwa organizacji oferującej eutanazję) została złożona skarga ze strony lokalnego stowarzyszenia ekologów. Nie z powodu jej działalności; ekolodzy cieszyli się z istnienia Dignitas, nawet deklarowali swą pełną solidarność z jej sprawą, ale ilość ludzkich prochów i kości, jaka lądowała w wodach jeziora, była ich zdaniem nadmierna, sprzyjała rozmnażaniu się karpia brazylijskiego, który ostatnio pojawił się w Europie, stanowiąc zagrożenie dla golca zwyczajnego i innych miejscowych gatunków ryb. Jed mógł zatrzymać się w jednym z luksusowych hoteli nad brzegiem jeziora, takich jak Widder lub Baur au Lac, ale uznał, że nie wytrzyma nadmiaru luksusu. Zdecydował się na hotel w pobliżu lotniska, duży i funkcjonalny, położony na terenie gminy Glattbrugg. Też był dość drogi i wyglądał na wygodny, ale czy w ogóle w Szwajcarii istnieją tanie lub niewygodne hotele? Do hotelu dotarł koło dziesiątej wieczorem, na dworze było lodowato, ale w pokoju panowało przyjemne ciepło, choć elewacja budynku sprawiała dość ponure wrażenie. Restauracja hotelowa była już zamknięta; przez pewien czas studiował menu room service'u, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest głodny, właściwie nie przełknąłby ani kęsa. Przez chwilę miał zamiar obejrzeć w telewizji film pornograficzny, ale zasnął, zanim zrozumiał, jak działa system pay per view. Kiedy obudził się następnego dnia, okolica tonęła w białej mgle. Samoloty nie mogą startować, poinformował go recepcjonista, lotnisko jest sparaliżowane. Poszedł na śniadanie podawane w postaci szwedzkiego bufetu, ale przełknął jedynie kawę i pół bułeczki. Starannie przestudiował plan miasta; dojazd był dość skomplikowany, bo stowarzyszenie mieściło się również na przedmieściach Zurychu, ale po drugiej stronie miasta; w końcu machnął ręką i postanowił pojechać taksówką. Kierowca dobrze znał Ifangstrasse; Jed zapomniał zapisać numer, ale kierowca uspokoił go, mówiąc, że to krótka ulica. Położona blisko stacji Schwerzenbach, dodał, zresztą biegnie wzdłuż torów kolejowych. Jed czuł się zażenowany, przypuszczając, że kierowca widzi w nim kandydata do samobójstwa, chociaż tamten- gruby pięćdziesięciolatek mówiący po angielsku ze straszliwym akcentem z niemieckojęzycznej Szwajcarii - rzucał na niego w lusterku swawolne, porozumiewawcze spojrzenia, które kiepsko współgrały z ideą godnej śmierci. Jed zrozumiał, o co mu chodzi, dopiero kiedy taksówka zatrzymała się na początku Ifangstrasse przed ogromnym budynkiem o neobabilońskiej architekturze, którego wejście zdobiły potwornie kiczowate erotyczne freski, wyliniały czerwony dywan i donice z palmami; najwyraźniej mieścił się tu burdel. Jed odetchnął z ulgą, że wzbudził u kierowcy skojarzenie z burdelem, a nie z organizacją oferującą eutanazję; zapłacił, zostawiając suty napiwek, i poczekał, aż taksówka zawróci i odjedzie. Stowarzyszenie Dignitas szczyciło się, że jest w stanie obsłużyć nawet stu klientów dziennie. Nie był pewien, czy Babylon FKK ReIax-Oase może się pochwalić równie dużą klientelą mimo dłuższych godzin otwarcia - stowarzyszenie działało tylko w godzinach biurowych, a w środy do dwudziestej pierwszej - i mimo znacznych (w złym guście, ale jednak znacznych) wysiłków, jakie włożono w jego wystrój. Siedziba Dignitas, jak stwierdził Jed, zbliżając się do niej, mieściła się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, w białym, betonowym, zupełnie banalnym budynku, bardzo w stylu Le Corbusiera ze swoją słupowo-belkową konstrukcją, lekką elewacją i brakiem ozdób, podobnym do tysięcy białych betonowych budynków, które stoją na rezydencjalnych przedmieściach wszędzie na świecie. Jedyną różnicę stanowiła jakość betonu; można było mieć pewność, że beton szwajcarski jest nieporównanie lepszy od betonu polskiego, indonezyjskiego czy malgaskiego. Żadne nierówności, żadne szczeliny nie zakłócały elewacji, i to prawdopodobnie dwadzieścia lat po wybudowaniu. Był pewien, że ojciec również to zauważył, nawet kilka godzin przed śmiercią. Właśnie zamierzał nacisnąć dzwonek, kiedy dwóch mężczyzn w bawełnianych fartuchach i spodniach wyszło z budynku, niosąc trumnę z jasnego drewna - model lekki i ekonomiczny, zapewne nawet nie z drewna, tylko z MDF-u - którą umieścili w stojącej przed budynkiem furgonetce. Zostawiając drzwi peugeota partnera otwarte i nie zwracając uwagi na Jeda, szybko weszli z powrotem do budynku; minutę później znowu wyszli, niosąc drugą trumnę, taką samą jak poprzednia; również ją umieścili w samochodzie. Aby sobie ułatwić zadanie, zablokowali mechanizm zamykania drzwi wejściowych. Jego podejrzenia potwierdzały się: Babylon FKK Relax-Oase cieszyło się znacznie mniejszym powodzeniem. Wartość handlowa cierpienia i śmierci stała się zdecydowanie wyższa od wartości rozkoszy i seksu, pomyślał Jed; pewnie dlatego właśnie Damien Hirst odebrał kilka lat temu Jeffowi Koonsowi pierwszą pozycję na światowym rynku sztuki. Nie da się ukryć, schrzanił obraz, który miał ukazać to wydarzenie, nawet nie zdołał go ukończyć, ale on nadal pozostawał wy-obrażalny, ktoś inny mógł go namalować - choć wymagałoby to lepszego malarza. Jednak żaden obraz nie potrafiłby pokazać różnicy w dynamice ekonomicznej między tymi dwoma przedsiębiorstwami, położonymi kilkadziesiąt metrów od siebie, przy tym samym chodniku banalnej, raczej smutnej ulicy biegnącej wzdłuż torów kolejowych na przedmieściach Zurychu. Tymczasem w furgonetce wylądowała trzecia trumna. Nie czekając na czwartą, Jed wszedł do budynku i wspiąwszy się po kilku schodkach, trafił na podest z trojgiem drzwi. Popchnął prawe, na których wisiała tabliczka Wartesaal, i wszedł do poczekalni z kremowymi ścianami i smętnymi plastikowymi meblami, prawdę mówiąc, nieco podobnej do sali, w której siedział na Quai des Orfèvres, tyle że tutaj nie było niezrównanego widoku na Pont des Arts, a okna wychodziły zaledwie na anonimową dzielnicę rezydencjalną. Z umieszczonych na ścianach głośników płynęła smutna muzyczka, którą można było określić jako godną - kompozycji zapewne Barbera. Pięć zgromadzonych tu osób było bez wątpienia kandydatami do samobójstwa, choć nic bliższego nie dałoby się o nich powiedzieć. Nawet ich wiek był trudny do określenia; gdzieś między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką, a więc niezbyt starzy; w chwili przybycia jego ojciec był zapewne seniorem swojej grupy. Jeden z mężczyzn, z siwymi wąsami i rumianą cerą, zdecydowanie wyglądał na Anglika; co do pozostałych, ich narodowość trudno było określić. Inny, wychudzony, o wyglądzie południowca, z ciemną cerą i zapadniętymi policzkami-jedyny, który sprawiał wrażenie dotkniętego poważną chorobą - z zapartym tchem czytał (przy wejściu Jeda uniósł na sekundę głowę, po czym natychmiast powrócił do lektury) tom „Przygód Spirou” w wersji hiszpańskiej; prawdopodobnie przyjechał z Ameryki Południowej. Po chwili wahania Jed postanowił zwrócić się do sześćdziesięcioletniej kobiety o wyglądzie typowej gospodyni domowej z regionu Allgau, która zdawała się dysponować niezwykłymi umiejętnościami w zakresie robienia na drutach. Wyjaśniła mu, że aby trafić do recepcji, musi skierować się z podestu w lewo. Jed otworzył lewe drzwi, choć nie było na nich żadnej tabliczki. W recepcji siedziała dość dekoracyjna dziewczyna (na pewno w Babylon FKK Relax-Oase mają znacznie ładniejsze, pomyślał), która w skupieniu rozwiązywała krzyżówkę. Jed wyjaśnił powód swojej wizyty, który dziewczynę nieco zaszokował; członkowie rodziny nie przyjeżdżają po śmierci, odparła. Czasami przyjeżdżają przed, ale nigdy po. „Sometimes before... Never after...", powtórzyła kilka razy, z trudem wypowiadając poszczególne słowa. Ta kretynka zaczynała go irytować; podniósł głos, powtarzając, że nie mógł przyjechać wcześniej, że absolutnie chce się zobaczyć z kimś z dyrekcji, że ma prawo obejrzeć dokumentacje własnego ojca. Słowo prawo zrobiło na niej wrażenie; z widoczną niechęcią podniosła słuchawkę. Kilka minut później do pomieszczenia wkroczyła kobieta koło czterdziestki, w jasnym kostiumie. Przejrzała dokumentację: jego ojciec faktycznie pojawił się w poniedziałek dziesiątego grudnia, rano; cała operacja przebiegła zupełnie normalnie, dodała. Pewnie przyjechał w niedzielę wieczorem, pomyślał Jed. Gdzie spędził swoją ostatnią noc? Czy zafundował sobie nocleg w Baur au Lac? Miał taką nadzieję, choć bez szczególnej wiary. W każdym razie był pewien, że opuszczając hotel, uregulował rachunek, aby nie pozostawiać za sobą żadnych niezałatwionych spraw. Jeszcze się upierał, prawie błagał. W momencie kiedy ta historia nastąpiła, był w podróży, mówił, nie mógł przyjechać, teraz chciał dowiedzieć się czegoś więcej, poznać wszystkie szczegóły ostatnich chwil ojca. Kobieta, wyraźnie zirytowana, w końcu ustąpiła, zaproponowała, żeby jej towarzyszył. Szedł za nią ciemnym korytarzem, zastawionym metalowymi szafami na dokumenty; w końcu dotarli do jej biura, jasnego i funkcjonalnego, wychodzącego na jakiś park. - Oto dokumentacja pańskiego ojca - oświadczyła, podając mu cienką teczkę. Słowo dokumentacja było mocno na wyrost: jedna zadrukowana dwustronnie kartka po niemiecku. - Nic z tego nie rozumiem. Muszę to oddać do tłumaczenia. - Ale o co panu w gruncie rzeczy chodzi? - Jej spokój topniał w oczach. Przecież mówię, że wszystko jest w porządku! - Przypuszczam, że zostało wykonane badanie lekarskie? - Oczywiście. - Z tego, co Jed zdołał wyczytać, badanie lekarskie sprowadzało się do zbadania ciśnienia i kilku mętnych pytań, czegoś w rodzaju badania motywacji, tyle że prawie wszyscy przez to badanie przechodzili i sprawa była załatwiana w mniej niż dziesięć minut. - Działamy w pełni zgodnie ze szwajcarskim ustawodawstwem - oświadczyła kobieta, przybierając coraz bardziej lodowaty ton. - Co się stało z ciałem? - Cóż, jak znaczna większość naszych klientów, pański ojciec zdecydował się na kremację. Postąpiliśmy zgodnie z jego życzeniem, po czym jego prochy zostały rozsypane. No właśnie, pomyślał Jed. Jego ojciec stał się karmą dla brazylijskich karpi w jeziorze. Kobieta zgarnęła papiery, wyraźnie przekonana, że rozmowa została zakończona, i wstała, żeby je włożyć do szafy Jed również wstał, podszedł do niej i wymierzył jej silny policzek. Wydała zduszony jęk, ale nie zdążyła zareagować. Przyłożył jej sierpowym w podbródek, po którym nastąpiło kilka szybkich, krótkich prostych. Kiedy zachwiała się, próbując złapać oddech, cofnął się, nabrał rozpędu i z całych sił kopnął ją w splot słoneczny. Tym razem padła na podłogę, z głuchym stukiem uderzając o metalową krawędź biurka. Chyba dostała w kręgosłup, pomyślał Jed. Pochylił się nad nią, leżała bez przytomności, z trudem oddychała, ale oddychała. Szybko ruszył w kierunku wyjścia, obawiając się, że ktoś podniesie alarm, ale recepcjonistka zaledwie uniosła wzrok znad krzyżówki; nie da się ukryć, że bijatyka przebiegła w absolutnej ciszy. Dworzec znajdował się w odległości zaledwie dwustu metrów. Kiedy wchodził, pociąg zatrzymał się na peronie. Wsiadł bez biletu, nikt go nie skontrolował, po czym wysiadł na dworcu głównym w Zurychu. Wchodząc do hotelu, zdał sobie sprawę, że bijatyka przywróciła mu formę. Po raz pierwszy w życiu użył przemocy fizycznej wobec kogokolwiek i to wzbudziło w nim poczucie głodu. Z apetytem zjadł kolację, raclette z surową szynką, popijając znakomitym winem z regionu Valais. Następnego dnia wróciła piękna pogoda, cienka warstwa śniegu pokrywała ziemię. Pojechał na lotnisko, spodziewając się, że zostanie zatrzymany przy kontroli paszportów, ale nic takiego nie nastąpiło. W ciągu paru kolejnych dni też nic się nie wydarzyło. Dziwne, że nie złożyli skargi; zapewne nie chcieli zwracać uwagi na swoją działalność. Może coś jest na rzeczy w oskarżeniach rozpowszechnianych przez internet na temat osobistego wzbogacenia się członków stowarzyszenia. Za eutanazję klient płacił średnio pięć tysięcy euro, natomiast śmiertelna dawka pentobarbitalu sodu kosztowała zaledwie dwadzieścia euro, a kremacja w wersji ekonomicznej zapewne niewiele więcej. Na gwałtownie rozwijającym się rynku, na którym Szwajcaria zajmowała pozycję niemal monopolistyczną, musieli chyba zarabiać krocie. Jego ożywienie szybko opadło, ustępując fali głębokiego smutku, o którym wiedział, że nigdy nie minie. Trzy dni po powrocie po raz pierwszy w życiu spędził Gwiazdkę w samotności. Podobnie Nowy Rok. I przez następne dni również był sam. EPILOG. Kilka miesięcy później Jasselin odszedł na emeryturę. Prawdę mówiąc, odbyło się to w normalnym terminie, ale dotychczas zawsze sądził, że poprosi o przedłużenie przynajmniej o rok lub dwa. Sprawa Houellebecqa mocno go poruszyła, stracił zaufanie do samego siebie, do swoich umiejętności wykonywania zawodu. Nikt mu nie czynił najmniejszych wyrzutów; przeciwnie, tuż przed odejściem uzyskał stopień starszego komisarza bez konieczności wypełniania związanych z tą funkcją obowiązków, ale z perspektywą niewielkiej podwyżki emerytury. Przewidziano przyjęcie pożegnalne i to nawet dość duże: zaproszono całą brygadę kryminalną, a sam prefekt policji miał wygłosić mowę. W sumie odchodził w glorii i chwale, najwyraźniej chciano mu pokazać, że uważano go za dobrego policjanta. I była to prawda, sam uważał, że przez większą część kariery był niezłym gliniarzem, w każdym razie upartym, a upór jest być może jedyną zaletą, jaka się liczy nie tylko w zawodzie policjanta, ale również w wielu innych, przynajmniej w tych, które łączą się z pojęciem prawdy. Kilka dni przed faktycznym odejściem zaprosił Ferbera na obiad do małej restauracyjki na placu Dauphine. Był poniedziałek trzydziestego kwietnia, wielu ludzi zrobiło sobie długi weekend. Paryż był cichy i spokojny, w restauracji siedziało tylko kilka par turystów. Nadeszła już wiosna, na drzewach otwierały się pąki, drobiny kurzu i pyłku kwiatowego tańczyły w promieniach słońca. Usiedli na zewnątrz i zamówili pastisa przed obiadem. - Wiesz - powiedział Jasselin w chwili, gdy kelner stawiał przed nimi szklaneczki - naprawdę dałem plamę w tej sprawie, od początku do końca. Gdyby ten facet nie zauważył, że nie ma jego obrazu, nadal byśmy dreptali w miejscu. - Nie bądź zbyt surowy dla siebie, ostatecznie to ty wpadłeś na pomysł, żeby go tam zawieźć. - Nie, Christian... - odpowiedział miękko Jasselin. - Może zapomniałeś, ale to był twój pomysł. - Jestem za stary - podjął nieco później. - Po prostu za stary do tej pracy. Z wiekiem mózg wapnieje, podobnie jak cała reszta, może nawet szybciej niż reszta. Życie człowieka nie zostało zaprogramowane na osiemdziesiąt czy sto lat, najwyżej trzydzieści pięć lub czterdzieści, jak w czasach prehistorycznych. Są organy, które wytrzymują upływ czasu, i to zadziwiająco dobrze, ale są też takie, które powoli lub szybko się rozlatują. - Co masz zamiar robić? - spytał Ferber, żeby zmienić temat. - Zostajesz w Paryżu? - Nie, przenoszę się do Bretanii. Do domu, w którym mieszkali moi rodzice, zanim wyprowadzili się do Paryża. Prawdę mówiąc, przed przeprowadzką musiał zrobić solidny remont. To zdumiewające, pomyślał Jasselin, że ludzie z bliskiej, nawet bardzo bliskiej przeszłości, jak właśni rodzice, większość swojego życia spędzili w warunkach, które dzisiaj wydają się nie do przyjęcia: brak wanny i prysznica, brak porządnego systemu ogrzewania. Hélène i tak musiała dociągnąć do końca roku akademickiego, więc mogli się przenieść dopiero u schyłku lata. Nie lubił majsterkowania, przyznał się Ferberowi, ale pracę w ogródku owszem, obiecywał sobie wiele radości przy uprawie warzywnika. - Poza tym - dodał z półuśmiechem - wreszcie naczytam się kryminałów. Przez lata pracy prawie nigdy tego nie robiłem, to teraz spróbuję. Ale na amerykańskie nie mam ochoty, a chyba takich jest większość. Nie znasz jakiegoś. Francuza, którego mógłbyś polecić? - Jonquet - odparł bez namysłu Ferber. - Thierry Jonquet{70}. Moim zdaniem we Francji jest najlepszy. Kiedy Jasselin zapisywał nazwisko w notesie, kelner postawił przed nim panierowaną solę w maśle. Restauracja była dobra; nie rozmawiali wiele, ale czuł się szczęśliwy, siedząc po raz ostatni z Ferberem, któremu był wdzięczy, że nie wygadywał żadnych banałów o możliwości ponownego spotkania czy utrzymania kontaktu. Przenosił się na prowincję, a Ferber zostawał w Paryżu; będzie dobrym, nawet bardzo dobrym policjantem, prawdopodobnie przed końcem roku uzyska stopień kapitana, później komendanta, wreszcie komisarza, ale zapewne nigdy więcej się nie spotkają. Siedzieli dość długo w restauracji, wszyscy turyści już wyszli. Jasselin skończył deser, ciasto biszkoptowe z kremem i kasztanami. Przechodzące przez korony platanów promienie słońca pięknie oświetlały plac. - Christian... - powiedział Jasselin po chwili wahania i ze zdziwieniem stwierdził, że jego głos nieco drży. - Obiecaj mi, że nie zostawisz sprawy Houellebecqa. Wiem, że to już nie od nas zależy, ale chciałbym, żebyś regularnie pod-pytywał facetów z Urzędu i żebyś mnie powiadomił, jak skończą. Ferber kiwnął głową i obiecał. W kolejnych miesiącach żaden ślad obrazu nie pojawił się w zwykłych miejscach i stawało się coraz bardziej jasne, że morderca nie jest zawodowym złodziejem, ale kolekcjonerem, który działał na własny rachunek i nie miał zamiaru rozstawać się z przedmiotem kradzieży. To była najgorsza z możliwych konfiguracji; Ferber skierował więc dochodzenie na szpitale i kliniki prywatne, przynajmniej te, które zgodziły się odpowiedzieć na ich pytania; użycie przez mordercę specjalistycznego sprzętu chirurgicznego było jedynym poważnym punktem zaczepienia. Sprawa została rozwiązana dopiero trzy lata później, czystym przypadkiem. Na autostradzie A8 w kierunku Nicei i Marsylii patrol żandarmerii próbował zatrzymać porsche 911 carrera jadące z prędkością dwieście dziesięć na godzinę. Kierowca usiłował uciec; został zatrzymany dopiero na wysokości Frejus. Okazało się, że jedzie kradzionym samochodem, jest pijany i dobrze znany policji. Patrick Le Braouzec był wiele razy skazywany za jakieś banalne, drobne wykroczenia, sutenerstwo i pobicia, ale krążyły też o nim dość dziwne pogłoski, że zajmuje się nielegalnym handlem owadami. Na świecie istnieje ponad milion gatunków owadów, co roku są odkrywane nowe, zwłaszcza w regionach tropikalnych. Niektórzy majętni amatorzy są gotowi płacić znaczne, nawet bardzo znaczne sumy za dorodne okazy rzadkich gatunków - spreparowane, a jeszcze lepiej żywe. Chwytanie, a tym bardziej wywóz tych zwierząt podlega ścisłym regułom, które dotychczas Le Braouzecowi udawało się obchodzić; nigdy nie został złapany na gorącym uczynku, a swoje regularne podróże na Nową Gwineę, Sumatrę czy do Gujany tłumaczył miłością do dżungli i dzikich zwierząt. Facet miał temperament poszukiwacza przygód i wykazywał się autentyczną odwagą: sam, bez przewodnika, tygodniami wędrował przez najbardziej niebezpieczne dżungle na ziemi, wyposażony jedynie w zapas żywności, nóż i pastylki do odkażania wody. Tym razem w bagażniku samochodu znaleziono sztywną walizeczkę pokrytą miękką skórą, z trzema otworami zapewniającymi dopływ powietrza; otwory były niemal niewidoczne i na pierwszy rzut oka można by sądzić, że jest to teczka zwykłego urzędnika. Wewnątrz spoczywało kilkadziesiąt owadów, rozdzielonych przegrodami z pleksiglasu; wśród nich żandarmi natychmiast rozpoznali skolopendrę, ptasznika i gigantycznego skorka; pozostałe zostały zidentyfikowane kilka dni później przez Muzeum Historii Naturalnej w Nicei. Listę przesłano do specjalisty, jedynego specjalisty francuskiego zajmującego się tego typu przestępczością, który szybko oszacował ich wartość: według cen rynkowych całość mogła wynosić około stu tysięcy euro. Le Braouzec bez oporów przyznał się do popełnionego czynu. Miał spór z jednym ze swoich klientów, chirurgiem z Cannes, dotyczący płatności za poprzednią dostawę. Zgodził się przyjechać z kolejnymi okazami, aby kontynuować negocjacje. Dyskusja uległa rozjątrzeniu, popchnął klienta, który upadając, uderzył głową o marmurowy blat stołu. Le Braouzec sądził, że chirurg nie żyje. „To był wypadek, nie miałem zamiaru go zabić", bronił się. Przerażony, zamiast wrócić taksówką, ukradł samochód ofiary. Jego przestępcza kariera zakończyła się tak, jak zawsze przebiegała, w głupocie i przemocy. Z wizytą do Adolphe'a Petissauda, chirurga z Cannes, udali się funkcjonariusze regionalnej policji sądowej z Nicei. Chirurg mieszkał przy alei de Californie, na wzgórzach nad Cannes; posiadał osiemdziesiąt procent udziałów kliniki specjalizującej się w rekonstrukcyjnych operacjach plastycznych dla mężczyzn. Mieszkał sam. Najwyraźniej nie miał problemów finansowych, trawnik i basen były idealnie utrzymane, dom składał się z kilkunastu pokoi. W pomieszczeniach na parterze i piętrze niczego szczególnego nie znaleziono. Facet prowadził typowy, przewidywalny tryb życia hedonistycznego przedstawiciela klasy średniej o niezbyt wyrafinowanych gustach, a teraz leżał z rozbitą głową w kałuży krwi na dywanie w salonie. Le Braouzec zapewne nie kłamał: była to po prostu dyskusja biznesowa, która poszła w złym kierunku, nie można mu było zarzucić żadnej premedytacji. Prawdopodobnie jednak zarobi co najmniej dziesięć lat. Natomiast w piwnicy czekała na nich prawdziwa niespodzianka. Prawie wszyscy przybyli policjanci byli twardymi facetami z bogatym doświadczeniem - region nicejski od dawna słynie z wysokiego wskaźnika przestępczości, która stała się jeszcze bardziej brutalna od czasu pojawienia się mafii rosyjskiej - ale ani stojący na czele ekipy kapitan Bardèche, ani żaden z jego ludzi niczego podobnego nigdy nie widział. Wzdłuż czterech ścian pomieszczenia o wymiarach dwadzieścia metrów na dziesięć stały gabloty dwumetrowej wysokości. Regularnie ułożone na półkach, oświetlone spotami, spoczywały w nich monstrualne chimery ludzkie. Organy płciowe przeszczepiono na torsy, przyszyte do nosów miniaturowe ramiona embrionów przypominały trąby. Pozostałe kompozycje stanowiły bezładną mieszaninę ludzkich członków przyklejonych, przyszytych, otaczających głowy o wykrzywionych rysach twarzy. Wszystkie okazy zakonserwowano jakąś nieznaną policjantom techniką, a ich realizm był trudny do wytrzymania: pokiereszowane twarze, często z wyłupionymi oczami, zastygły w straszliwym grymasie bólu, korony zaschniętej krwi otaczały miejsca po amputacjach. Petissaud był zaawansowanym zboczeńcem, który uprawiał swoją perwersję na niespotykanym poziomie; musiał mieć jakichś wspólników, korzystać z usług handlarzy zwłokami, prawdopodobnie również embrionami; śledztwo będzie długie, pomyślał Bardèche w chwili, gdy jeden z jego zastępców, młody brygadier od niedawna będący członkiem ekipy, zemdlał i z wdziękiem ściętego kwiatu osunął się na ziemię kilka metrów od niego. Przelotnie pomyślał, że to świetna nowina dla Le Braouzeca: dobry adwokat bez kłopotu wykorzysta tę sytuację, odmaluje monstrualny charakter ofiary, co na pewno nie pozostanie bez wpływu na decyzję sądu. Środek pomieszczenia zajmował wielki, podświetlony stół, przynajmniej pięć metrów na dziesięć. Wewnątrz, rozdzielone przezroczystymi ściankami, kłębiły się setki owadów pogrupowanych według gatunków. Niechcący nacisnąwszy przycisk na krawędzi stołu, któryś z policjantów otworzył jedną ze ścianek: kilkanaście ptaszników, przebierając włochatymi odnóżami, ruszyło do sąsiedniej klatki i natychmiast zabrało się do rozszarpywania na strzępy zajmujących ją wielkich czerwonawych stonóg. Oto jak doktor Petissaud spędzał wieczory zamiast, jak większość kolegów po fachu, oddawać się niewinnym orgietkom ze słowiańskimi prostytutkami. Uważał się po prostu za Boga i postępował wobec populacji owadów jak Bóg postępuje wobec społeczności ludzkich. Sprawa zapewne na tym by się zakończyła, gdyby nie interwencja Le Guerna, młodego brygadiera z Bretanii, ostatnio przeniesionego do Nicei, gdzie ku zadowoleniu Bardèche'a został przydzielony do jego ekipy. Przed wstąpieniem do policji Le Guern przez dwa lata studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Rennes; w niedużym szkicu węglem, wiszącym na jednym z nielicznych kawałków ściany nie zajętych przez gabloty, rozpoznał pracę Francisa Bacona{71}. Jak się okazało, w piwnicy znajdowały się cztery dzieła sztuki, w czterech narożnikach pomieszczenia. Poza szkicem Bacona dwie plastynacje Von Hagensa{72}, same w sobie dość odrażające. I wreszcie płótno, w którym Le Guern rozpoznał ostatnią pracę Jeda Martina, Michel Houellebecq, pisarz. Po powrocie do komisariatu Bardèche natychmiast sprawdził w kartotece TREIMA; Le Guern miał w każdym punkcie rację. Plastynacje zostały nabyte drogą legalną, natomiast szkic Bacona kilkanaście lat wcześniej skradziono z muzeum w Chicago. Złodziei złapano parę lat później, ale stanowczo odmówili podania nazwiska nabywcy, co w tym środowisku należało do rzadkości. Nieduży szkic został kupiony w okresie, gdy ceny Bacona nieco spadły, a Petissaud zapewne zapłacił za niego połowę ceny rynkowej, jak to zwykle praktykowano; dla człowieka o jego dochodach był to wydatek znaczny, ale nieprzekraczający jego możliwości. Jednak Bardèche osłupiał na wieść o cenach, jakie osiągały prace Jeda Martina; nawet płacąc pół ceny, chirurg nie mógłby sobie pozwolić na zakup takiego płótna. Bezzwłocznie zadzwonił do Urzędu do spraw Walki z Nielegalnym Obrotem Dziełami Sztuki, gdzie jego telefon wywołał niezwykłe poruszenie: była to największa sprawa, z jaką mieli do czynienia od pięciu lat. W miarę jak ceny Jeda Martina zawrotnie rosły, spodziewali się, że płótno pojawi się któregoś dnia na rynku, ale nic takiego nie następowało i czuli się coraz bardziej bezradni. Jeszcze jeden punkt dla Le Braouzeca, pomyślał Bardèche; wyjechał z walizeczką owadów wycenianych na sto tysięcy euro i porschem wartym niewiele więcej, zostawiając obraz, którego wartość szacowano na dwanaście milionów euro. Wskazuje to na panikę, improwizację, przypadkowe zabójstwo; dobry adwokat bez problemu mógł to wykorzystać, nawet jeśli poszukiwacz przygód nie miał zapewne pojęcia o wartości przedmiotu znajdującego się w zasięgu jego ręki. Kwadrans później dyrektor Urzędu osobiście oddzwonił do Bardèche'a, aby serdecznie mu pogratulować, a jednocześnie przekazać numer stacjonarny i komórkowy kapitana Ferbera, który prowadził dochodzenie w brygadzie kryminalnej. Natychmiast do niego zadzwonił. Było wpół do dziesiątej, ale Ferber nadal siedział w biurze; właśnie zbierał się do wyjścia. Jemu również nowina zdjęła kamień z serca; zaczynał już sądzić, że nigdy tej sprawy nie zakończą, powiedział, a nierozwiązana sprawa jest jak stara rana, dodał półżartem, nigdy człowiekowi nie daje spokoju, Bardèche musi wiedzieć, co ma na myśli. Owszem, Bardèche wiedział; obiecał, że nazajutrz prześle mu skrócony raport, po czym odłożył słuchawkę. Następnego dnia przed południem Ferber otrzymał maila pokrótce opisującego ustalenia policj i sądowej z Nicei. Klinika doktora Petissauda była wśród tych, które odpowiedziały na pytania policji, zauważył mimochodem; przyznali, że mają skalpel laserowy, ale twierdzili, że urządzenie nie opuściło terenu kliniki. Odnalazł list: był podpisany przez samego Petissauda. Na początku uznał, że mogło im przejść przez myśl pytanie, po co klinika specjalizująca się w chirurgii plastycznej posiada aparaturę przeznaczoną do amputacji, ale prawdę mówiąc, nazwa kliniki nie wskazywała na jej specjalizację, a odpowiedzi dostali setki. Nie, doszedł do wniosku, nie mieli sobie nic do zarzucenia w tej sprawie. Zanim zadzwonił do Jasselina, przebywającego w Bretanii, przez kilka chwil zamyślił się nad wyglądem obu zabójców. Le Braouzec miał fizjonomię człowieka prymitywnego i brutalnego, pozbawionego skrupułów, ale także prawdziwego okrucieństwa. Był zwykłym przestępcą, takim, z jakimi mieli do czynienia na co dzień. Petissaud wyglądał bardziej zaskakująco: dość przystojny, opalony (zapewne starannie podtrzymywaną opalenizną), uśmiechał się do obiektywu z pozbawioną kompleksów pewnością siebie. W sumie dość dokładnie pasował do wyglądu, jakiego można oczekiwać u chirurga estetycznego mieszkającego w Cannes, przy alei de Californie. Bardèche miał rację: faceci jego pokroju dawali się niekiedy złowić w sieci brygady obyczajowej, ale nigdy kryminalnej. Ludzkość bywa dziwna, pomyślał, wybierając numer; niestety najczęściej dziwna i odrażająca, rzadziej dziwna i godna podziwu. Mimo wszystko czuł się spokojny, wyciszony; wiedział, że Jasselin poczuje się jeszcze lepiej i dopiero teraz będzie mógł naprawdę korzystać z uroków życia emeryta. Nawet jeśli nastąpiło to w sposób pośredni i nienormalny, winowajca poniósł karę, równowaga została przywrócona. Rana mogła się zabliźnić. Instrukcje w testamencie Houellebecqa były jasne: jeśli umrze wcześniej niż Jed Martin, obraz miał powrócić do twórcy. Ferber bez trudu dodzwonił się do Jeda, który akurat był w domu; ale skąd, wcale mu nie przeszkadza. Chociaż w rzeczywistości owszem, trochę przeszkadzał, właśnie oglądał antologię Kaczych opowieści na Discovery Channel, ale przemilczał ten fakt. Płótno, w pewnym sensie zamieszane w dwa zabójstwa, dotarło do Jeda bez szczególnych środków ostrożności, w zwykłej furgonetce policyjnej. Jed postawił je na sztalugach na środku pokoju, po czym wrócił do swych dotychczasowych, dość spokojnych zajęć: czyszczenia soczewek fotograficznych, drobnego sprzątania. Jego mózg funkcjonował na zwolnionych obrotach, dopiero więc po kilku dniach zdał sobie sprawę, że obraz mu przeszkadza, że w jego obecności źle się czuje. Nie tylko chodziło o zapach krwi, który zdawał się wokół niego unosić jak wokół niektórych słynnych klejnotów i innych przedmiotów budzących ludzkie namiętności; przede wszystkim chodziło o wzrok Houellebecqa, którego porażająca ekspresyjność wydawała mu się dziwaczna i nienormalna, skoro pisarz nie żył, a on, Jed, widział grudy ziemi sypiące się na jego trumnę na cmentarzu Montparnasse. Nawet jeśli nie był w stanie znieść obrazu, bez wątpienia było to dobre płótno, pisarz sprawiał na nim wrażenie niesłychanie żywego; nadmiar skromności byłby głupotą. Czy było ono warte dwanaście milionów euro, to zupełnie inna sprawa, co do której nigdy nie chciał się wypowiadać; tylko raz rzucił szczególnie natrętnemu dziennikarzowi: „Nie należy szukać sensu tam, gdzie go nie ma", nie w pełni świadomie powtarzając konkluzję zawartą w „Traktacie” Wittgensteina: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć". Tego samego wieczoru zadzwonił do Franza, aby mu opowiedzieć, co się stało, zarazem informując go o swym zamiarze sprzedaży Michela Houellebecqa, pisarza. Wchodząc do kawiarni Chez Claude na ulicy du Château-des-Rentiers, odniósł wyraźne i bezdyskusyjne wrażenie, że przyszedł tu po raz ostatni; wiedział również, że to jego ostatnie spotkanie z Franzem. Franz siedział skulony nad kieliszkiem czerwonego wina przy tym samym stoliku co zwykle; postarzał się, jakby dotknęły go jakieś poważne zmartwienia. Na pewno zarobił dużo pieniędzy, ale musiało mu przychodzić do głowy, że gdyby poczekał kilka lat, zarobiłby dziesięć razy więcej; prawdopodobnie dokonał również wielu lokat, będących nieuniknionym źródłem strapienia. Ogólnie rzecz biorąc, zdawał się kiepsko znosić swój nowy status majątkowy, jak to zwykle bywa z ludźmi pochodzącymi z ubogich środowisk: bogactwo przynosi szczęście tylko tym, którzy zawsze żyli w pewnym dostatku i od dzieciństwa są do tego przygotowani; kiedy spada na kogoś, kto miał trudne początki, pierwszym uczuciem, jakie go ogarnia, które czasami potrafi przejściowo zwalczyć, zanim ogarnie go całego, jest po prostu strach. Jed, który pochodził z zamożnej rodziny i wcześnie odniósł sukces, bez problemu przyjmował fakt, że na rachunku bieżącym ma czternaście milionów euro. Nawet jego bankier nieszczególnie zawracał mu głowę. Od ostatniego kryzysu finansowego, znacznie gorszego od kryzysu z dwa tysiące ósmego roku, który doprowadził do bankructwa Credit Suisse i Royal Bank of Scotland, nie mówiąc o wielu mniejszych instytucjach finansowych, bankierzy starali się siedzieć cicho, by nie nazwać rzeczy bardziej po imieniu. Nadal oczywiście próbowali wciskać kit, który opanowali podczas lat nauki zawodu, ale jeśli człowiek oznajmiał, że nie jest zainteresowany żadnymi produktami finansowymi, natychmiast rezygnowali, ciężko wzdychali i spokojnie zamykali przygotowane dokumenty, niemal prosząc o wybaczenie; tylko resztki dumy zawodowej nie pozwalały im proponować rachunków oszczędnościowych przynoszących zero czterdzieści pięć procent w skali roku. Był to okres ideologicznie dość dziwny, kiedy każdy w Europie Zachodniej zdawał się żywić przekonanie, że kapitalizm jest skazany na klęskę, i to w krótkiej perspektywie czasowej, że dożywa swych ostatnich lat, chociaż zarazem partie ultralewicowe nie potrafiły uwieść nikogo poza swą zwykłą klientelą zajadłych masochistów. Zdawać się mogło, że chmura popiołów przysypała umysły ludzi. Przez parę minut rozmawiali o sytuacji na rynku sztuki, która była dość zwariowana. Wielu ekspertów sądziło, że po okresie szaleństwa spekulacyjnego nastąpi okres spokojniejszy, rynek będzie wzrastać powoli, regularnie, w normalnym rytmie; niektórzy nawet przypuszczali, że sztuka stanie się pewną lokatą; pomylili się. „Nie ma już pewnych lokat", zatytułował ostatnio swój wstępniak „Financial Times", a spekulacja w dziedzinie sztuki stała się jeszcze bardziej intensywna, nieuporządkowana i gorączkowa, ceny rosły i spadały w mgnieniu oka, klasyfikacja w „Art-Price" była teraz prowadzona w rytmie tygodniowym. Zamówili jeszcze po kieliszku wina, i jeszcze po jednym. - Mogę znaleźć kupca... - wykrztusił w końcu Franz. - Oczywiście, to zajmie trochę czasu. Przy tym poziomie cen, jaki osiągnąłeś, nie ma już wielu chętnych... Tak czy siak Jedowi nie śpieszyło się. Rozmowa kulała, po paru zdaniach całkiem zamarła. Patrzyli na siebie z pewnym smutkiem. - Przeżyliśmy parę... ciekawych sytuacji - spróbował ostatnim wysiłkiem Jed, ale jego głos zgasł, zanim skończył zdanie. Wstając od stolika, Franz powiedział: - Zauważyłeś, że nie pytam, czym się zajmujesz. - Zauważyłem. Kręcił się w kółko, bez dwóch zdań. Był tak pozbawiony energii, że od paru tygodni przemawiał do własnego grzej ni-ka. Co najbardziej niepokojące - jak zdał sobie sprawę dwa dni wcześniej - zaczął oczekiwać, że grzejnik udzieli mu odpowiedzi. Po prawdzie urządzenie wydawało coraz bardziej urozmaicone dźwięki - jakieś jęki, pomruki, postukiwania, gwizdy w różnych tonacjach i o różnej sile - można więc było się spodziewać, że w końcu zacznie artykułować słowa. W sumie grzejnik był jego najdawniejszym towarzyszem. *** Pół roku później Jed postanowił wyprowadzić się i zamieszkać w dawnym domu dziadków w Creuse. Miał ponurą świadomość, że zmierza drogą Houellebecqa sprzed kilku lat. Powtarzał sobie jednak, że są pewne zasadnicze różnice. Przede wszystkim Houellebecq przeprowadził się do Loiret z Irlandii, ale prawdziwe pęknięcie nastąpiło wcześniej, kiedy wyjechał z Paryża-socjologicznego ośrodka jego działalności jako pisarza i jego przyjaźni, przynajmniej tak można było sądzić aby osiedlić się w Irlandii. Pęknięcie, jakie teraz przeżywał Jed, opuszczając socjologiczny ośrodek swojej działalności artystycznej, było tego samego rodzaju. Prawdę mówiąc, z faktograficznego punktu widzenia już to pęknięcie przeżył. W pierwszych miesiącach po uzyskaniu międzynarodowej sławy godził się na udział w różnego typu biennale czy wystawach, na udzielanie wywiadów, a nawet na wygłoszenie wykładu, z którego zresztą nie zachował żadnych wspomnień. Później zwolnił, przestał odpowiadać na zaproszenia i maile, w ciągu mniej niż dwóch lat ponownie popadł w samotność - smutną, ale w jego oczach konieczną i wzbogacającą, trochę podobną do buddyjskiej nicości „bogatej w niezliczone możliwości". Tyle że na razie nicość rodziła jedynie nicość; dlatego właśnie postanowił zmienić miejsce zamieszkania, mając nadzieję na odnalezienie tego dziwnego impulsu, który w przeszłości skłonił go do dodania nowych przedmiotów, uznanych za artystyczne, do niezliczonych przedmiotów naturalnych lub sztucznych już obecnych w świecie. Nie tak jak u Houellebecqa, który wyjechał z Paryża w poszukiwaniu hipotetycznego powrotu do dzieciństwa. Swojego dzieciństwa Jed wcale zresztą nie spędził w Creuse, gdzie parę razy był na wakacjach, z których nie zachował żadnych wspomnień poza ogólnym poczuciem nieokreślonego, prymitywnego szczęścia. Przed wyjazdem miał jeszcze jedno do zrobienia, przed czym jednak bronił się rękami i nogami. Już kilka miesięcy wcześniej podpisał umowę sprzedaży domu w Le Raincy z Alainem Semounem, facetem, który chciał tam przenieść swoje przedsiębiorstwo. Dorobił się na sprzedaży w internecie tekstów powitalnych i tapet na ekrany telefonów komórkowych. Niby nic takiego, dość prosta działalność, ale w ciągu kilku lat został numerem jeden branży na świecie. Zawarł kontrakty na bazie wyłączności z mnóstwem celebrytów; za nieduże kwoty każdy mógł na jego stronie zindywidualizować swoją komórkę głosem Paris Hilton, Deborah Channel, Dmitrija Miedwiediewa, Puff Puff Daddy’ego i wielu innych. Chciał przeznaczyć dom na siedzibę firmy - jego bibliotekę uważał za „niesamowicie stylową" - i zbudować nowoczesne biura w parku. Według niego Le Raincy było „niesamowicie energetyczne" i chciał to wykorzystać; można i tak to widzieć. Jed podejrzewał, że facet trochę przesadza ze swoją fascynacją trudnymi przedmieściami, ale pewnie tak samo by się zachowywał przy zakupie zgrzewki wody mineralnej. W każdym razie miał niezłe gadane i potrafił maksymalnie wykorzystać dostępne dotacje na szczeblu lokalnym i krajowym; prawie udało mu się orżnąć Jeda na cenie transakcji, ale ten w porę się połapał i facet w końcu zaproponował rozsądną kwotę. Jed oczywiście nie potrzebował tych pieniędzy, ale uważałby za uwłaczające pamięci ojca, gdyby sprzedał za pół ceny dom, w którym próbował on przez kilka lat stworzyć życie rodzinne. Kiedy dotarł do Le Raincy, wiał silny wschodni wiatr. Nie był tu od dziesięciu lat. Brama trochę skrzypiała, ale z łatwością ją otworzył. Gałęzie topoli i osik chwiały się na tle ciemnoszarego nieba. Ślad alejki był ledwie widoczny wśród kęp traw, pokrzyw i cierni. Z niejasną zgrozą zdał sobie sprawę, że tutaj spędził swoje pierwsze lata, nawet pierwsze miesiące; poczuł się tak, jakby z głuchym stukiem zamykały się nad nim wrota czasu; przecież jestem jeszcze młody, pomyślał, przeżyłem zaledwie pierwszą połowę swego życia. Zamknięte białe okiennice nie nosiły śladu włamania, patentowy zamek w drzwiach wejściowych otworzył się bez najmniejszego problemu, co było raczej zaskakujące. W sąsiedztwie wszyscy chyba wiedzieli, że w domu nie ma co kraść, że nie jest wart nawet próby włamania. Istotnie, nie było tu nic nadającego się do sprzedaży. Żadnych nowoczesnych sprzętów elektronicznych, żadnych mebli z litego drewna; nic szczególnego. Skromną biżuterię matki ojciec zabrał ze sobą do domu opieki w Boulogne, potem do Le Vesinet. Po jego śmierci szkatułka trafiła w ręce Jeda, który natychmiast schował ją na górnej półce w szafie, choć wiedział, że powinien ją wstawić do lombardu, w przeciwnym razie wcześniej czy później na nią wpadnie, co w nieunikniony sposób wywoła w nim poczucie smutku, gdyż o ile życie jego ojca nie było zbyt wesołe, to co powiedzieć o życiu matki? Z łatwością rozpoznał ustawienie mebli i układ pokoi. W domu, który bez kłopotu mógł pomieścić dziesięć osób, mieszkało ich w najlepszych chwilach zaledwie trzy, później dwie, jedna, wreszcie nikt. Przez chwilę pomyślał o grzejniku. Nigdy, przez całe swoje dzieciństwo i młodość nie słyszał o problemach z grzejnikami; podczas krótkich pobytów, kiedy jako młody człowiek odwiedzał ojca, również nie było o tym mowy. Może jego ojciec nabył jakiś wyjątkowy grzejnik o członkach tak solidnych „jak kolumny złote na podstawach srebrnych", wedle słów świętej księgi, opisującej kobietę dobrą. Na jednej z wygodnych skórzanych kanap, pod osłoną okien z witrażowymi szybami, chroniących przed gorącem letniego popołudnia, czytał przygody Spirou i Fantasio, wiersze Alfreda de Musseta. W pewnym momencie zrozumiał, że musi działać szybko, i skierował kroki do biura ojca. Już w pierwszej szafie bez problemu znalazł teczki z rysunkami. Było ich ze trzydzieści, pięćdziesiąt centymetrów na osiemdziesiąt, obłożonych w papier w smutne czarno-zielone wzory, jakim zazwyczaj oklejano teczki w zeszłym wieku. Były zawiązane wypłowiałymi czarnymi wstążeczkami na granicy podarcia, wypełnione rysunkami formatu A2; to musiały być lata pracy. Wziął cztery teczki pod pachę, wyszedł i wrzucił je do bagażnika audi. Kiedy po raz trzeci szedł na górę, zauważył czarnoskórego faceta, który obserwował go z drugiej strony ulicy, rozmawiając przez komórkę. Duży, ogolony na łyso chłopak, musiał mieć z metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ze sto kilo wagi, ale rysy jego twarzy były bardzo młodzieńcze, nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat. Jed pomyślał, że to Alain Semoun pewnie chroni swoją inwestycję; przez chwilę rozważał, czy nie podejść i nie wyjaśnić sytuacji, ale zrezygnował, mając nadzieję, że czarny opisze go w sposób, który rozmówcy pozwoli go rozpoznać. Zapewne tak było, gdyż obserwator nie zbliżył się, tylko pilnował, aż Jed skończy ładować samochód. Przez parę minut krążył po piętrze, niczego szczególnego nie odczuwając, nawet niczego nie wspominając, jednak wiedział, że nigdy już nie wróci do tego domu, który zapewne bardzo się zmieni; tamten półgłówek wyburzy ściany i wszystko pomaluje na biało, ale to nie miało już żadnego znaczenia, nic nie zapisało się w pamięci Jeda; krążył w otchłani nieokreślonego, kleistego smutku. Wychodząc, starannie zamknął bramę. Czarnoskóry chłopak zniknął. Nagle wiatr ucichł, gałęzie topoli znieruchomiały, nastąpiła chwila kompletnej ciszy. Jed zawrócił, skręcił w ulicę de l'Egalite, bez problemu znalazł wjazd na autostradę. Jed nie umiał czytać przekrojów i rzutów budynków projektowanych przez architektów, dopiero wizualizacja artystyczna, jaką odkrył pod koniec pierwszej teczki, wprawiła go w osłupienie. To, co widniało na rysunku, w niczym nie przypominało budynku mieszkalnego, raczej coś w rodzaju siatki neuronów, gdzie komórki mieszkalne rozdzielały długie, kręte, rozgałęzione na kształt gwiazdy korytarze, czasem zadaszone, czasem nie. Same komórki były różnych wymiarów, okrągłe lub owalne, co zdziwiło Jeda: spodziewał się po ojcu raczej przywiązania do linii prostych. Kolejna rzecz, która go uderzyła, to całkowity brak okien, natomiast dachy były przezroczyste. Mieszkańcy nie mieliby więc żadnego kontaktu wzrokowego ze światem zewnętrznym z wyjątkiem nieba. Druga teczka zawierała rysunki poświęcone detalom wnętrz. Rzucał się w oczy niemal całkowity brak mebli, możliwy dzięki zróżnicowaniu wysokości podłogi. I tak funkcję miejsc do spania spełniały prostokątne, czterdziestocentymetrowe zagłębienia: zamiast wchodzić na łóżko, schodziło się w dół. Wanny były dużymi, okrągłymi nieckami z krawędzią na wysokości podłogi. Jed zastanowił się, jakich materiałów ojciec miał zamiar użyć; zapewne tworzyw sztucznych, uznał, na przykład polistyrenu, który metodą termoformowania dawał się dowolnie kształtować. Koło dziewiątej wieczorem podgrzał w mikrofalówce lasagne. Zjadł je powoli, popijając czerwonym winem stołowym. Zastanawiał się, czy ojciec naprawdę sądził, że znajdzie źródła finansowania swoich projektów, że kiedykolwiek zostaną one zrealizowane. Na początku zapewne tak; już ta prosta myśl zasmuciła go, gdyż było zupełnie oczywiste, że nie miał najmniejszej szansy. W każdym razie nigdy chyba nie dotarł do etapu budowania makiety. Dopił butelkę wina i ponownie zagłębił się w projektach ojca, mając świadomość, że będzie to zajęcie coraz bardziej deprymujące. Wyglądało na to, że w miarę jak ponosił kolejne porażki, architekt Jean-Pierre Martin coraz bardziej uciekał w przód, mnożąc poziomy, rozgałęzienia, wyzwania wobec siły ciążenia, puszczając wodze wyobraźni bez zastanawiania się nad techniczną i finansową wykonalnością tych nieprawdopodobnych budynków z kryształu. Kiedy Jed skończył przeglądanie ostatniej teczki, nad placem des Alpes świtało; dzień zapowiadał się szary i pochmurny, pewnie tak będzie aż do wieczora. Ostatnie rysunki ojca w najmniejszym stopniu nie przypominały już budynków, w których mogliby zamieszkać ludzie. Spiralne schody wspinały się zawrotnie do nieba, łączyły z delikatnymi, półprzeziernymi kładkami spinającymi śnieżnobiałe budynki o nieregularnych kształtach przypominających cirrusy. W sumie, pomyślał ze smutkiem Jed, zamykając teczkę, ojciec nigdy nie przestał marzyć o budowaniu gniazd dla jaskółek. *** Jed nie miał żadnych złudzeń co do przyjęcia, jakie mu zgotują mieszkańcy miasteczka, w którym stał dom jego dziadków. Widział to, kiedy wiele lat wcześniej jeździł z Olgą po głębokiej prowincji: poza regionami mocno turystycznymi, jak Prowansja czy Dordonia, mieszkańcy obszarów wiejskich są zazwyczaj niegościnni, agresywni i głupi. Aby nie narażać się na niepotrzebną napastliwość i inne kłopoty podczas podróży, należy za wszelką cenę unikać opuszczania utartych szlaków. Ta podskórna wrogość wobec przypadkowych gości zmienia się w czystą nienawiść, kiedy kupują oni w okolicy posiadłość. Na pytanie, kiedy obcy może zostać zaakceptowany przez mieszkańców francuskiej wsi, odpowiedź brzmi: nigdy. Nie ma w tym żadnego rasizmu czy ksenofobii. Dla nich paryżanin jest takim samym cudzoziemcem jak Niemiec lub Senegalczyk, a cudzoziemców zdecydowanie nie lubią. W lakonicznej wiadomości Franz przekazał mu, że Michel Houellebecq, pisarz został sprzedany hinduskiemu operatorowi telefonii komórkowej. Tak więc dodatkowe sześć milionów euro znalazło się na jego koncie. Bogactwo obcych którzy na zakup domu przeznaczają kwoty, o jakich miejscowi nawet nie mogli marzyć - było jednym z głównych motywów niechęci autochtonów. W wypadku Jeda to, że był artystą, jeszcze pogarszało jego sytuację: w oczach chłopa z Creuse jego bogactwo zostało nabyte podejrzanym sposobem, na granicy oszustwa. Z drugiej strony on nie kupił domu, ale go odziedziczył; niektórzy z miejscowych pamiętali go jeszcze z czasów, gdy parokrotnie przyjeżdżał w lecie do babci. Był wówczas dzieckiem nieco dzikim, mało towarzyskim; od swojego powrotu nie robił nic, żeby dać się polubić, wręcz przeciwnie. Na tyłach domu rozciągał się wielki, prawie hektarowy ogród. Kiedy oboje dziadkowie jeszcze żyli, był tam warzywnik; po odejściu dziadka, w miarę jak babcia traciła siły, zbliżając się do czasu wyczekiwania śmierci, najpierw pełnego rezygnacji, później niecierpliwości, powierzchnia uprawna stopniowo zmniejszała się, coraz więcej zagonów zarastało chwastami. Nieogrodzona posiadłość wychodziła z tyłu na las Grandmont; Jed pamiętał, jak pewnego dnia ścigana przez myśliwych sarna znalazła schronienie w ogrodzie. Kilka tygodni po przyjeździe dowiedział się, że pięć-dziesięciohektarowy, niemal w całości zalesiony teren sąsiadujący z jego ogrodem jest na sprzedaż - bez namysłu go kupił. Szybko rozeszła się wieść o trochę obłąkanym paryżaninie, który kupuje bez targowania i pod koniec roku Jed stał się właścicielem siedmiuset hektarów w jednym kawałku. Jego pofałdowaną posiadłość prawie w całości porastały klony kasztany i dęby; pośrodku znajdował się staw o średnicy kilkudziesięciu metrów. Kiedy minęły mrozy wokół całego terenu postawił metalowe ogrodzenie wysokości trzech metrów. Górą biegły druty elektryczne zasilane z generatora prądu niskiego napięcia. Natężenie prądu nie było śmiertelne, ale wystarczyło, by porazić każdego, kto próbowałby się wdrapać na ogrodzenie; było identyczne jak to, które stosowano, żeby zniechęcić krowy do opuszczania pastwiska. Takie zabezpieczenie w niczym nie naruszało prawa, o czym nie omieszkał przypomnieć żandarmom, którzy dwukrotnie odwiedzili go, zaniepokojeni zmianami w wyglądzie gminy. Następnie pojawił się mer, który zauważył, że zagradzając drogę myśliwym, od pokoleń polującym w tych lasach na sarny i dziki, może wywołać niechęć do własnej osoby. Jed uważnie go wysłuchał, zgodził się, że w pewnym sensie jest to pożałowania godne, ale i jemu przypomniał, że jego działanie mieści się w granicach prawa. Wkrótce po tej rozmowie skontaktował się z firmą budowlaną i zlecił jej budowę zakończonej automatyczną bramą drogi przecinającej jego posiadłość i wychodzącej bezpośrednio na drogę lokalną D50. Stąd dzieliły go już tylko trzy kilometry od autostrady A20. Zakupy robił w Carrefourze w Limoges, gdzie mógł być z grubsza pewien, że nie spotka nikogo ze swojego miasteczka. Zazwyczaj jeździł tam we wtorki rano, jak tylko otwierano sklep, gdyż zauważył, że wtedy przychodzi najmniej klientów. Czasami miał cały hipermarket tylko dla siebie, co wydawało mu się sytuacją zbliżoną do szczęścia. Firma budowlana wylała również pas szarego asfaltu szerokości dziesięciu metrów wokół domu. W samym domu nie dokonał żadnych zmian. Wszystkie te prace kosztowały go około ośmiu milionów euro. Po przeprowadzeniu rachunków stwierdził, że wystarczy mu pieniędzy do końca życia, nawet jeśli okaże się człowiekiem niezwykle długowiecznym. Jego największym wydatkiem był podatek od wzbogacenia. Podatków od dochodu nie płacił. Nie miał żadnych dochodów. Ani zamiaru tworzenia kolejnych dzieł sztuki na sprzedaż. Cóż, jak to się mówi, lata mijały. *** Pewnego ranka, słuchając przypadkiem radia - czego nie robił przynajmniej od trzech lat - Jed dowiedział się o śmierci Frédérica Beigbedera. Siedemdziesięciopięcioletni pisarz zgasł w swoim domu na wybrzeżu baskijskim otoczony, jak powiedziano w stacji radiowej, „miłością bliskich". Jed bez trudu uwierzył. O ile pamiętał, Beigbeder miał w sobie coś, co mogło budzić ciepłe uczucia - potwierdzał to choćby fakt, że miał jakichś „bliskich", czego nie dało się powiedzieć o Houellebecqu, ani zresztą o Jedzie - pewien rodzaj zażyłości z życiem. W ten oto sposób, w pewnym sensie przez porównanie, Jed uświadomił sobie, że skończył sześćdziesiąt lat. Było to zdumiewające: nie zorientował się, że tak się posunął. Z własnej starości zdajemy sobie sprawę poprzez nasze relacje z innymi i za ich pośrednictwem; sami mamy zawsze skłonność do postrzegania siebie jako nieśmiertelnych. Oczywiście posiwiał, jego twarz pokryła się zmarszczkami, ale nastąpiło to stopniowo, niezauważalnie, nic go bezpośrednio nie konfrontowało z jego własnym wizerunkiem z lat młodzieńczych. Uderzyło go, że on, który podczas lat pracy artystycznej zrobił tysiące zdjęć, nie miał ani jednej własnej fotografii. Nigdy też nie miał zamiaru malować swojego autoportretu, gdyż nie uważał samego siebie za interesujący temat artystyczny. Południowa, wychodząca w kierunku miasteczka brama posiadłości była zamknięta od ponad dziesięciu lat, jednak otworzyła się bez trudu i Jed ponownie pogratulował sobie, że zatrudnił firmę z Lyonu, którą mu polecił dawny kolega ojca. Tylko mgliście pamiętał Châtelus-le-Marcheix; w jego wspomnieniach było to zwykłe, zapyziałe miasteczko na francuskiej prowincji, nic więcej. Jednak już pierwsze kroki po uliczkach wywołały w nim zaskoczenie. Miasteczko bardzo się rozrosło, miało dwu- lub trzykrotnie więcej domów. A domy były czyściutkie, otoczone kwiatami, zbudowane z maniakalną wiernością regułom tradycyjnego budownictwa regionu Limousin. Przy głównej ulicy znajdowało się mnóstwo sklepów z produktami regionalnymi i wyrobami rzemieślniczymi, na odcinku stu metrów Jed naliczył trzy kawiarnie oferujące tani dostęp do internetu. Można by sądzić, że to Koh Phi Phi lub Saint-Paul-de-Vence, a nie wioska w głębi Creuse. Trochę zmęczony przystanął na rynku, gdzie rozpoznał kawiarnię naprzeciw kościoła. A właściwie rozpoznał miejsce, gdzie znajdowała się kawiarnia. Wnętrze z secesyjnymi lampami, stolikami z ciemnego drewna na żeliwnych nogach i skórzanymi kanapami wyraźnie miało nawiązywać do nastroju paryskich kawiarenek z czasów belle epoque. Ale wszystkie stoliki wyposażono w przyłącza do laptopa i dwudziestojednocalowe ekrany, gniazdka na wtyczki europejskie i amerykańskie oraz broszury wyjaśniające, w jaki sposób połączyć się z siecią creuse.sat - rada generalna sfinansowała satelitę geostacjonarnego, aby poprawić prędkość połączeń internetowych w departamencie, dowiedział się Jed z broszury. Zamówił kieliszek różowego wina menetou-salon, które powoli sączył, rozmyślając nad tymi zmianami. O tak wczesnej porze w kawiarni siedziało niewielu klientów. Jakaś rodzina Chińczyków kończyła breakfast limousin, oferowany po dwadzieścia trzy euro od osoby, jak przeczytał Jed w karcie. Bliżej niego siedział potężny brodacz z włosami związanymi w koński ogon, który z roztargnieniem przeglądał pocztę mailową; rzucił zaintrygowane spojrzenie na Jeda, zmarszczył brwi, zawahał się, czy nie zagaić rozmowy, po czym wrócił do komputera. Jed skończył wino, wyszedł i przez kilka minut siedział zamyślony za kierownicą swojego audi z napędem elektrycznym; w ciągu ostatnich dwudziestu lat trzykrotnie zmieniał auto, ale na zawsze pozostał wierny marce, w której poznał pierwsze radości prowadzenia samochodu. W następnych tygodniach powoli, etapami, właściwie nie wyjeżdżając z Limousin - z wyjątkiem krótkiego wypadu do Dordonii i jeszcze krótszego w góry Rodez - zwiedzał ten region Francji, który bez wątpienia mógł uważać za swój. Francja najwyraźniej mocno się zmieniła. Wielokrotnie wchodził do internetu, prowadził rozmowy z hotelarzami, restauratorami czy innymi usługodawcami (z właścicielem warsztatu samochodowego w Perigueux, z escort-girl z Limoges), co potwierdziło jego niezwykle silne wrażenie z pierwszego przejazdu przez Châtelusle-Marcheix: tak, kraj uległ bardzo głębokim zmianom. Tradycyjni mieszkańcy wsi niemal znikli. Zastąpili ich przybysze z obszarów miejskich, o silnym zmyśle przedsiębiorczości i umiarkowanych, chodliwych poglądach ekologicznych. Postanowili oni ponownie zaludnić hinterland - próba ta, po wielu bezowocnych wysiłkach, tym razem oparta na dokładnej znajomości praw rynkowych i ich świadomej akceptacji, powiodła się całkowicie. Pierwsze pytanie, jakie zadał sobie Jed - okazując typowy dla artysty egocentryzm - dotyczyło tego, czy jego „seria prostych zawodów" dwadzieścia lat po tym, jak ją stworzył, nadal jest aktualna. Okazało się, że nie całkiem. „Maya Dubois, asystentka ds. obsługi technicznej na telefon” straciła rację bytu: zdalna konserwacja była teraz w stu procentach realizowana przez firmy zewnętrzne, przede wszystkim z Indonezji i Brazylii. Natomiast „Aimée, escort-girl” wciąż pozostawała na czasie. Z ekonomicznego punktu widzenia prostytucja przeżywała wręcz rozkwit, głównie za sprawą niezwykle trwałego mitu paryżanki, funkcjonującego zwłaszcza w Ameryce Południowej i Rosji, oraz niezmordowanej aktywności imigrantek z Afryki Zachodniej. Po raz pierwszy od początku dwudziestego wieku Francja ponownie stała się ulubionym celem turystyki seksualnej. Pojawiły się również nowe zawody, a raczej wróciły do łask stare, takie jak kowalstwo artystyczne, produkcja wyrobów z mosiądzu czy uprawa pływających ogrodów. W Jabreilles-les-Bordes, położonym w odległości pięciu kilometrów od miasteczka Jeda, otwarto kuźnię; departament Creuse ze swoimi lasami, polanami i dobrze utrzymanymi ścieżkami znakomicie nadawał się do przejażdżek konnych. Pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle. Jako kraj przede wszystkim rolniczy i turystyczny, wykazała się niezwykłą odpornością na kolej ne kryzysy, niemal nieprzerwanie występujące w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Kryzysy te cechowały się coraz gwałtowniejszym przebiegiem i wręcz komiczną nieprzewidywalnością - komiczną przynajmniej z punktu widzenia jakiegoś sardonicznego Boga, który by się zabawiał kolejnymi finansowymi konwulsjami, nagle pogrążającymi na zmianę w dostatku i głodzie kraje wielkości Indonezji, Rosji czy Brazylii, populacje liczące setki milionów ludzi. Mając na sprzedaż jedynie urokliwe hoteliki, perfumy i regionalne pasztety - czyli tak zwaną sztukę życia - Francja bez problemu stawiła czoła trudnościom. Tyle że z roku na rok zmieniała się narodowość klientów, to wszystko. Zamieszkawszy w Châtelus-le-Marcheix, Jed codziennie wychodził na spacer po miasteczku. Zazwyczaj wypijał aperitif w kafejce na rynku (która, co ciekawe, zachowała dawną nazwę: Café des Sports), po czym szedł do domu na obiad. Szybko się zorientował, że wielu spośród przybyszy najwyraźniej go zna - lub przynajmniej o nim słyszało - i traktuje go bez szczególnej niechęci. Prawdę mówiąc, nowi mieszkańcy obszarów wiejskich w niczym nie przypominali swoich poprzedników. To nie zły los kazał im zająć się wyplataniem koszyków, renowacją wiejskich chałup lub wyrobem serów, ale ich własna przedsiębiorczość, ekonomicznie przemyślany, racjonalny wybór. Wykształceni, tolerancyjni i uprzejmi, bez problemu współżyli z osiadłymi w ich regionie obcymi, w czym zresztą mieli interes, gdyż ci ostatni stanowili gros ich klienteli. Większość domów, których dawni właściciele z Europy Północnej nie byli już w stanie utrzymać, została sprzedana. Chińczycy co prawda tworzyli dość zamkniętą społeczność, ale nie bardziej, a może nawet w mniejszym stopniu niż dawniej Anglicy - przynajmniej nie narzucali otoczeniu swojego języka. Wykazywali aż nadmierny respekt, prawie uwielbienie wobec lokalnych obyczajów, które nowi przybysze na początku słabo znali, ale starali się dokładnie naśladować: coraz wyraźniej wracały przepisy kucharskie, tańce, nawet stroje regionalne. Bez wątpienia jednak najbardziej cenną klientelę tworzyli Rosjanie. Nigdy nie kłócili się o cenę aperitifu ani wynajmu samochodu terenowego, wydawali pieniądze szczodrze i z fasonem, zawsze wierni tradycji potlaczu, która bez uszczerbku przeżyła kolejne reżimy polityczne. To nowe pokolenie okazywało się bardziej konserwatywne, bardziej szanujące pieniądze i ustaloną hierarchię społeczną niż wszystkie poprzednie. Co zdumiewające, wskaźnik dzietności we Francji wzrósł, nawet bez uwzględniania imigrantów, których liczba zresztą spadła prawie do zera od czasu zniknięcia ostatnich miejsc pracy w przemyśle i drastycznego ograniczenia pomocy społecznej na początku lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku. Emigranci z Afryki kierowali się teraz do nowych krajów industrialnych, narażając się na bardzo niebezpieczną podróż. Ich statki, płynące przez Ocean Indyjski i Morze Chińskie, były często atakowane przez piratów, którzy ograbiali ich z resztek oszczędności, a nieraz ich samych po prostu wyrzucali do morza. Pewnego ranka, gdy Jed popijał małymi łykami chablis, zaczepił go brodacz z końskim ogonem, jeden z pierwszych mieszkańców miasteczka, na których Jed zwrócił uwagę. Nie znając za dobrze jego twórczości, brodacz uznał go za artystę. Sam „co nieco" malował, przyznał, i zaproponował, że pokaże mu swoje prace. Dawniej pracował jako mechanik w warsztacie w Courbevoie; musiał się zapożyczyć, żeby było go stać na przeprowadzkę do miasteczka, gdzie założył wypożyczalnię quadów; Jed przelotnie pomyślał o Chorwacie z alei StephenPichon i jego skuterach wodnych. Osobiście brodacz pasjonował się harleydavidsonami i przez kwadrans Jed musiał słuchać opisu maszyny królującej u niego w garażu i opowieści o tym, jak latami ją ulepszał. Natomiast quady, jak twierdził, to „fajne zabawki", które pozwalają na „sympatyczne przejażdżki". Są znacznie łatwiejsze do utrzymania niż konie, oświadczył rozsądnie; w każdym razie interes się kręci i nie ma na co się skarżyć. Większość jego obrazów, ewidentnie malowanych pod wpływem heroicfantasy, przedstawiała brodatego wojownika z włosami związanymi w koński ogon, na imponującym rumaku mechanicznym, będącym wyraźną reinterpretacją jego harleya w stylu space opera. Czasem bohater walczył z hordami glutowatych zombie, czasem z armiami robotów. Inne płótna, przedstawiające odpoczynek wojownika, odsłaniały typowo męskie fantazje na temat pożądliwych dziwek o łakomych ustach, zazwyczaj występujących parami. W sumie były to fikcje na własny temat, wyimaginowane autoportrety; słaba technika malarska nie pozwalała mu niestety na osiągnięcie poziomu hiperrealizmu, wymaganego w heroic fantasy. Rzadko zdarzało się Jedowi oglądać coś równie paskudnego. Przez ponad godzinę starał się wydusić z siebie jakiś stosowny komentarz, podczas gdy brodacz niezmordowanie wyciągał na światło dzienne kolej ne płótna; w końcu Jed bąknął, że są to dzieła „o niezwykłej, wizjonerskiej mocy". Od razu dodał, że nie utrzymuje kontaktów ze środowiskami artystycznymi. Co skądinąd w pełni pokrywało się z prawdą. *** Nie mielibyśmy najmniejszej wiedzy na temat warunków, w jakich były realizowane dzieła, którym Jed Martin poświęcił ostatnich trzydzieści lat życia, gdyby kilka miesięcy przed śmiercią nie udzielił wywiadu młodej dziennikarce z „Art Press". Chociaż rozmowa zajmuje ponad czterdzieści stron, Martin opowiada w niej prawie wyłącznie o technikach, jakie stosował przy tworzeniu dziwnych wideogramów, obecnie znajdujących się w filadelfijskim Museum of Modern Art, które w niczym nie przypominają jego poprzednich dzieł ani zresztą niczego innego, a które do dzisiaj, trzydzieści lat później, wzbudzają u zwiedzających uczucie lęku pomieszanego z niepokojem. Co do znaczenia twórczości, której poświęcił ostatnie lata życia, Martin odmówił wszelkich komentarzy. „Pragnę dawać świadectwo światu... Po prostu dawać świadectwo światu...", powtarza młodej dziennikarce, osłupiałej wobec stojącego przed nią wyzwania, niepotrafiącej powstrzymać tego starczego gadulstwa; może to i lepiej: Jed Martin swobodnie snuje swoje dywagacje, przede wszystkim skoncentrowane na kwestiach przesłony, amplitudy ustawiania ostrości i kompatybilności programów komputerowych. Znakomity wywiad, w którym młoda dziennikarka „usunęła się w cień przed swoim rozmówcą", jak sucho skomentował redaktor „Le Monde", chory z zazdrości, że to nie on przeprowadził ten kapitalny wywiad; kilka miesięcy później dziennikarka została zresztą w nagrodę zastępcą redaktora naczelnego swojego magazynu - dokładnie w dniu, w którym pojawiła się informacja o śmierci Jeda Martina. Nawet jeśli Jed rozwodzi się nad tym na wielu stronach, używany przez niego sprzęt fotograficzny nie miał w sobie nic nadzwyczajnego: statyw Manfrotto, półprofesjonalna kamera wideo Panasonic - którą wybrał ze względu na wyjątkowe parametry, pozwalające na filmowanie w niemal całkowitej ciemności - i twardy dysk o pojemności dwóch teraoktetów, podłączony do wyjścia USB kamery. Przez ponad dziesięć lat codziennie rano z wyjątkiem wtorków (które przeznaczał na zakupy) Jed Martin wrzucał sprzęt do bagażnika audi i jechał przecinającą jego posiadłość prywatną drogą, którą sam kazał wybudować. Dalej jechać się nie dało: wysokie trawy i kolczaste zarośla szybko przechodziły w gęsty las. Dróżki, które być może kiedyś przecinały las, dawno znikły. Jedynym przejezdnym miejscem pozostawały brzegi stawu pokryte niską trawą, z trudem rosnącą na gąbczastej glebie. Chociaż dysponował bardzo szeroką gamą obiektywów, prawie zawsze używał modelu Schneider-Apo-Sinar, który cechował się wyjątkowymi parametrami: przesłona 1,9 przy maksymalnej ogniskowej 1200 mm dla formatu 24 x 36. Wybór tematu „nie zależy od żadnej z góry określonej strategii", powtórzył parokrotnie dziennikarce, „jedynie od impulsu chwili". W każdym razie prawie zawsze stosował bardzo długie ogniskowe, koncentrując się a to na poruszanej wiatrem gałęzi klonu, a to na kępie trawy, wierzchołku pokrzywy lub rozmytej, miękkiej powierzchni ziemi między dwiema kałużami. Po skadrowaniu podłączał kamerę do akumulatora samochodowego, puszczał ją w ruch i wracał do domu na piechotę, pozostawiając kamerę włączoną na kilka godzin, niekiedy na cały dzień i całą noc pojemność twardego dysku pozwalała mu na kręcenie przez prawie tydzień bez przerwy. Odpowiedzi oparte na odwołaniu do „impulsu chwili" są zasadniczo rozczarowujące dla magazynu o charakterze informacyjnym, dlatego też młoda dziennikarka węszy i usiłuje dowiedzieć się czegoś więcej: zdjęcia nakręcone jednego dnia musiały chyba mieć wpływ na wybór tematu w dniach następnych; każdy projekt wymaga opracowania, konstrukcji. A skądże, obstawał przy swoim Martin -ruszając rano samochodem, nigdy nie wiedział, co będzie kręcić, każdy dzień był nowy. Ten okres totalnej niepewności miał trwać, według jego słów, prawie dziesięć lat. Następnie poddawał materiał filmowy obróbce, co polegało głównie na montażu, nawet jeśli miał on dość szczególny charakter, gdyż autor zachowywał zaledwie kilka kadrów z trzygodzinnej sesji; taki montaż pozwalał mu na uzyskiwanie obrazów ruchomych roślin, giętkich jak mięsożercy, równocześnie spokojnych i bezlitosnych, stanowiących bez wątpienia najbardziej dojrzałą w sztuce zachodniej próbę przedstawienia roślinnego punktu widzenia. Jed Martin zapomniał, a przynajmniej tak twierdził, co sprawiło, że po dziesięciu latach poświęconych wyłącznie filmowaniu roślin powrócił do przedstawiania wyrobów przemysłowych: telefonu komórkowego, klawiatury komputera, lampy na biurko i wielu innych, początkowo bardzo zróżnicowanych, później niemal wyłącznie takich, które zawierały jakieś elementy elektroniczne. Bez wątpienia największe wrażenie wywierają obrazy zużytych płyt głównych komputera; filmowane w sposób niepozwalający na zorientowanie się w ich skali, przywołują na myśl jakieś dziwaczne, futurystyczne cytadele. Filmował je u siebie w piwnicy, na neutralnym szarym tle, które po wklejeniu do wideo miało zniknąć. Aby przyśpieszyć proces rozkładu, polewał płyty rozpuszczonym kwasem siarkowym, który kupował w butlach; jak sam mówił, jest to preparat zazwyczaj stosowany do odchwaszczania. Potem poddawał zdjęcia obróbce montażowej, wybierając tylko niektóre z fotogramów w dużych odstępach czasowych; efekt był zupełnie inny niż w przypadku zdjęć przyśpieszonych, gdyż proces rozkładu nie następował w sposób ciągły, ale gwałtownie, skokowo. Po piętnastu latach filmowania i montowania dysponował około trzema tysiącami dość dziwacznych modułów, średnio długości trzech minut. Jednak do prawdziwej pracy twórczej przeszedł dopiero wówczas, kiedy zaczął szukać programu do nakładania obrazów. Technika ta, stosowana głównie w pierwszych latach kina niemego, prawie zupełnie zanikła u zawodowych i amatorskich filmowców, nawet tych, którzy kręcili filmy artystyczne; uważano ją za przestarzały efekt specjalny ze względu na zamierzony brak realizmu. Po wielu dniach poszukiwań znalazł freeware do prostego nakładania obrazów. Skontaktował się z jego autorem, mieszkającym w Illinois, aby zapytać, czy mógłby za stosowną opłatą opracować bardziej rozwiniętą wersję programu. Uzgodnili warunki i parę miesięcy później Jed Martin posiadł na wyłączność dość niezwykłe narzędzie, niemające swojego odpowiednika na rynku. Działające w oparciu o zasadę dość zbliżoną do kalkowania w Photo-shopie, pozwalało na nakładanie nawet dziewięćdziesięciu sześciu obrazów wideo, z opcją oddzielnego ustawienia jasności, nasycenia i kontrastu; umożliwiało to wyciąganie poszczególnych obrazów na pierwszy plan lub ich oddalanie w głąb. Ten właśnie program pozwolił mu tworzyć długie, hipnotyczne ujęcia, w których wyroby przemysłowe zdają się tonąć, stopniowo zarastane kolejnymi warstwami roślin. Niekiedy wyglądało to tak, jakby przedmioty walczyły, starały się powrócić na powierzchnię, po czym dawały się unieść fali traw i liści, pogrążając się w roślinnej magmie, a ich wierzchnia warstwa rozpadała się, ukazując flaki: mikroprocesory, baterie i karty pamięci. Stan zdrowia Jeda pogarszał się; mógł jeść już tylko produkty mleczne i słodkie; zaczynał podejrzewać, że podobnie jak ojciec umrze na raka układu pokarmowego. Badania w szpitalu w Limoges potwierdziły tę diagnozę, ale Jed odmówił leczenia, radioterapii lub innych poważnych zabiegów, zadowalając się pochłanianiem leków uśmierzających ból, odczuwalny zwłaszcza wieczorem, i dużych dawek środków nasennych. Sporządził testament, przekazując swój majątek różnym stowarzyszeniom opieki nad zwierzętami. W tym czasie zaczął filmować zdjęcia wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znał, od Geneviève do Olgi, przechodząc przez Franza, Michela Houellebecqa, własnego ojca i wiele innych osób, w zasadzie wszystkich, których zdjęcia miał w swoim archiwum. Ustawiał je na tle neutralnego szarego płótna naciągniętego na metalową ramę, i filmował przed domem, tym razem pozwalając na degradację naturalną. Poddane działaniu deszczu i światła słonecznego fotografie marszczyły się, gniły, rozpadały na kawałki, a po kilku tygodniach znikały. Co ciekawsze, kupował laleczki schematycznie przedstawiające ludzkie postacie, które poddawał temu samemu procesowi. Laleczki były bardziej odporne, więc chcąc przyśpieszyć proces ich rozkładu, musiał znowu uciekać się do pomocy kwasu. Żywił się już tylko pokarmami płynnymi, co wieczór przychodziła pielęgniarka, która robiła mu zastrzyk z morfiny. Rano czuł się lepiej i do ostatnich chwil mógł pracować po dwie, trzy godziny dziennie. W taki oto sposób Jed Martin żegnał się z życiem, z którym nigdy nie czuł się w pełni związany. Powracały do niego najróżniejsze obrazy, ale - ciekawa rzecz choć jego życie erotyczne nigdy nie było wyjątkowo interesujące, przede wszystkim powracały obrazy kobiet. Geneviève, słodka Geneviève i nieszczęsna Olga nawiedzały go w snach. Wróciło nawet wspomnienie Marthe Taillefer, która na balkonie Port-Grimaud zdjęła stanik Lejaby, odsłoniła piersi i wyznała, że go pożąda. Miała wówczas piętnaście lat, a on trzynaście. Tego samego wieczoru masturbował się w toalecie mieszkania służbowego, które przydzielono jego ojcu na czas nadzoru nad budową, dziwiąc się, że sprawia mu to tyle przyjemności. Powracały inne jeszcze wspomnienia miękkich piersi, zręcznych języków, ciasnych wagin. Cóż, nie miał tak złego życia. Trzydzieści lat wcześniej (i była to jedyna informacja wykraczająca poza sprawy czysto techniczne, jaką podał w wywiadzie dla „Art Press") Jed odbył podróż do Ruhrgebiet, gdzie organizowano dużą retrospektywę jego twórczości. Od Duisburga po Dortmund przez Bochum i Gelsenkirchen, większość dawnych hut została przerobiona na sale wystawowe, widowiskowe i koncertowe; niektóre władze lokalne starały się nawet zorganizować turystykę przemysłową opartą na rekonstrukcji robotniczego stylu życia z początków dwudziestego wieku. Cały region ze swoimi wielkimi piecami, hałdami, opuszczonymi torami kolejowymi, na których rdzewiały wagony towarowe, z szeregami identycznych czyściutkich domków, niekiedy ozdobionych ogródkami, przypominał skansen pierwszej epoki przemysłowej w Europie. Jed był pod wrażeniem groźnej gęstwiny lasów, które po zaledwie stu latach zaprzestania działalności przemysłowej ponownie otaczały fabryki. Tylko te zakłady, które mogły zostać przystosowane do ich nowej funkcji kulturalnej, zostały poddane renowacji, pozostałe z wolna rozpadały się. Te kolosy przemysłowe, gdzie kiedyś koncentrowała się większość niemieckiej produkcji, pokrywały się teraz rdzą i zapadały, a rośliny wkraczały do dawnych hal fabrycznych, wciskały w ruiny i stopniowo pokrywały je nieprzebytą dżunglą. Twórczość ostatnich lat życia Jeda Martina można również widzieć - i jest to najbardziej bezpośrednia interpretacja - jako nostalgiczne spojrzenie na koniec wieku przemysłowego w Europie, a bardziej ogólnie na nietrwały, przejściowy charakter wszelkiej działalności produkcyjnej człowieka. Taka interpretacja nie oddaje jednak uczucia niepokoju, jakie w nas budzi widok patetycznych laleczek produkcji Playmobil, zagubionych w futurystycznym, abstrakcyjnym, ogromnym mieście, które samo kruszy się i rozpada, po czym stopniowo wtapia w roślinną nieskończoność. Ani tego uczucia rozpaczy, jakie nas ogarnia w miarę jak figurki przedstawiające ludzi, którzy towarzyszyli Jedowi Martinowi na przestrzeni jego ziemskiego żywota, niszczeją pod wpływem pogody, po czym rozkładają się i rozpadają na kawałki, stając się na ostatnich filmach wideo symbolem generalnego unicestwienia gatunku ludzkiego. Figurki pogrążają się, przez chwilę zdają się walczyć, zanim zostaną zduszone kolejnymi warstwami roślin. Po czym wszystko uspokaja się, zostają tylko poruszane wiatrem trawy. Następuje totalny triumf świata roślinnego. Podziękowania. Nie mam zwyczaju komukolwiek dziękować, gdyż dokumentuję się tylko w niewielkim stopniu, właściwie niemal wcale w porównaniu do autorów amerykańskich. Ale w tym wypadku byłem zafascynowany i zaintrygowany pracą policji, więc wydało mi się, że tym razem jestem winien coś więcej. Mam przyjemność wyrazić wdzięczność Teresie Cremisi, która wykonała dla mnie ogromną pracę, a także szefowi gabinetu Henry'emu Moreau i komendantowi policji Pierre'owi Dieppois, którzy uprzejmie przyjęli mnie na Quai des Orfèvres i dostarczyli wielu istotnych szczegółów o swoim trudnym zawodzie. Jest sprawą oczywistą, że pozwoliłem sobie na pewne zmiany, a wyrażane opinie zobowiązują tylko te osoby, które je wyrażają; inaczej mówiąc, mamy do czynienia z dziełem fikcji literackiej. Pragnę również podziękować Wikipedii (http://fr.wikipedia.org) i jej autorom, których notki służyły mi czasem za źródło inspiracji, między innymi w przypadku muchy domowej, miasta Beauvais czy Frédérika Nihousa. {1} Amerykański malarz i rzeźbiarz; ur. 1955 [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]. {2} Angielski artysta awangardowy; ur. 1965- {3} Francuski prezenter telewizyjny; ur. 1942. {4} Miesięcznik adresowany do starszych ludzi. {5} Miesięcznik adresowany do kobiet. {6} Francuski prezenter telewizyjny; ur. 1949. {7} Francuski prezenter radiowo-telewizyjny; ur. 1947. {8} Angielski miesięcznik poświęcony luksusowej turystyce. {9} Francuski pisarz; ur. 1965. {10} Kanadyjski tekściarz pochodzący z Quebecu; ur. 1942. {11} Francuski pianista i kompozytor (1947-1992). {12} Postać fikcyjna. {13} Postać fikcyjna. {14} Dziennikarz i krytyk literacki publikujący w „Le Monde"; ur. 1951. {15} Postać fikcyjna. {16} Francuski prezenter telewizyjny, w rzeczywistości żonaty, ojciec czwórki dzieci; ur. 1950. {17} Francuski miesięcznik dla gejów i lesbijek, ukazujący się od 1995 roku. {18} Francuski dziennik poświęcony wydarzeniom w Paryżu i jego okolicach, założony w 1944 roku. {19} Pierwszy sekretarz francuskiej Partii Socjalistycznej w latach 1997-2008; ur. 1954. {20} Postać fikcyjna. {21} Postać fikcyjna. {22} Pisarz francuski; ur. 1936 wbrew sugestii autora do dziś żyjący. {23} Francuski pisarz, polemista, pamflecista i dziennikarz (1936- 1997). {24} Francuski pisarz i dziennikarz; ur. 1948. {25} Francuski listonosz i polityk o lewackich poglądach; ur. 1974. {26} Bulion mięsny z przyprawą typu maggi, który od dziesięcioleci cieszy się we Francji niesłabnącą popularnością. {27} Francuski powieściopisarz, eseista i krytyk muzyczny; ur. 1960. {28} Alain Robbe-Grillet, francuski pisarz, scenarzysta i reżyser filmowy (1922-2008). {29} Postać fikcyjna. {30} Francuski tygodnik informacyjny istniejący od 1997 roku. {31} Nazwa dziennika „Le Parisien" do 1986 roku. {32} Cotygodniowy dodatek do dziennika „Le Figaro", poświęcony tematyce politycznej i kulturalnej. {33} Francuska pisarka i dramatopisarka; ur. 1959. {34} François Samuelson, faktycznie agent Michela Houellebecqa. {35} Francuski pisarz i eseista (1917-1995). {36} Francuski pisarz (1936-1982). {37} Fotograficzka i malarka, kochanka i modelka Picassa (1907-1997). {38} Francuski biznesmen i kolekcjoner sztuki współczesnej, jeden z najbogatszych ludzi we Francji; ur. 1936. {39} Rosyjski miliarder; ur. 1966. {40} Meksykański przedsiębiorca i magnat telekomunikacyjny, miłośnik i kolekcjoner sztuki; ur. 1940. {41} Potentat europejskiego przemysłu motoryzacyjnego, wnuk założyciela firmy Porsche; ur. 1937. {42} Amerykański marszand sztuki; ur. 1945. {43} Gilles Deleuze, francuski filozof (1925-1995). {44} Francuski metafizyk i pisarz, współtwórca koncepcji tradycjonalizmu integralnego (1886-1951). {45} Brytyjski projektant i producent tekstyliów, drukarz, poeta, malarz, rysownik i architekt, członek bractwa prerafaelitów, socjalista (1834-1896). {46} Francuski pisarz, poeta, krytyk sztuki, fotografik i kolekcjoner (1949-2000). {47} Ruch artystyczny z lat osiemdziesiątych, którego członkami byli między innymi Robert Combas, Hervé i Richard Di Rosa, Rémi Blanchard, François Boisrond. {48} Brytyjski malarz, poeta i pisarz (1828-1882). {49} Edward Burne-Jones, brytyjski malarz należący do grupy prerafaelitów (1833-1898). {50} Potomek założyciela i prezes grupy Bouygues, prowadzi działalność w dziedzinie budownictwa i rynku medialnego, jeden z najbogatszych ludzi we Francji; ur. 1952. {51} Francuska partia polityczna, broniąca tradycyjnych wartości francuskiej wsi, przede wszystkim myślistwa. {52} Właściciel wielkiej agencji reklamowej, zasłynął wieloma kampaniami politycznymi; ur. 1934. {53} Polityk francuski należący do ruchu Zielonych; ur. 1948. {54} Polityk francuski, współzałożyciel Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i Tradycji; ur. 1944. {55} Przewodniczący Łowiectwa, Wędkarstwa, Przyrody i Tradycj i, kandydat na stanowisko prezydenta Francji z ramienia tej partii w 2007 roku; ur. 1967. {56} Francuski polityk o mocno konserwatywnych poglądach; dwukrotnie, acz bezskutecznie kandydował na stanowisko prezydenta Francji; ur. 1949. {57} {58} Francuski pisarz, prezenter radiowy i telewizyjny; ur. 1929. Francuski przedsiębiorca, dawny szef kanału telewizyjnego TF1, obecnie prezes klubu piłkarskiego RSFC z Rennes; ur. 1942. {59} Francuska prezenterka telewizyjna; ur. 1956. {60} Ten i następny cytat pochodzą ze Wspomnień Alexisa de Tocqueville'a w tłumaczeniu Aleksandra Wita Labudy, Wrocław 1987. {61} Tutaj, pod numerem 36, znajduje się Komenda Główna policji kryminalnej. {62} Biuro dochodzeniowe zajmujące się nadużyciami w dziedzinie technologii informatycznych. {63} Szefowa Grupy Flammarion, wydawca Michela Houellebecqa; ur. 1945. {64} Francuski dziennikarz i krytyk literacki; ur. 1962. {65} Pisarz francuski (1898-1945). {66} Francuski dziennikarz, telewizyjny prezenter pogody, znany z fascynacji huraganami i cyklonami (1950- 1999). {67} Francuskie stowarzyszenie wspomagające dawnych artystów, którzy znaleźli się w potrzebie. {68} Nazwa nieistniejącej choroby. {69} Faktycznie istniejąca organizacja szwajcarska oferująca zamożnym ludziom eutanazję. {70} Francuski pisarz, autor kryminałów, powieści dla dzieci, komiksów, opowiadań i nowel (1954-2009). {71} Brytyjski malarz ekspresjonista (1909-1992). {72} Gunther von Hagens, niemiecki lekarz, wynalazca plastynacji, czyli nowatorskiej metody preparowania ludzkich zwłok; ur. 1945.