Georg M. Oswald Wśród wrogów 2 Środa, 16 stycznia BYŁO ICH CZTERECH ALBO PIĘCIU. Siedzieli pod koszem do koszykówki, w półmroku jedynej niezniszczonej latarni. Diller opuścił do końca oparcie siedzenia i od czasu do czasu zerkał w ich kierunku. Siedzący obok niego na miejscu kierowcy Kessel usadowił się w podobny sposób. Czterech albo pięciu młodych mężczyzn, ale nie cały czas ci sami. Jedni odchodzili, inni przychodzili. Turcy, Albańczycy, północni Afrykańczycy, Irakijczycy, Irańczycy, w sumie bez znaczenia - w każdym razie arabusy. Czym byli tak zaaferowani - nieustannie w ruchu, rozmawiali, dyskutowali, kłócili się, odchodzili, wracali? Chociaż nie można było zobaczyć, co dokładnie robią, było to bardziej niż oczywiste. Diller wiedział to doskonale, Kessel też, ale unikali rozmowy na ten temat. Zerkali tylko kątem oka w tamtym kierunku, jak gdyby czuli wobec siebie zakłopotanie. Tak było w istocie. Ich zadanie polegało na tym, żeby obserwować drugą stronę ulicy i mieć na oku dwa okna w zapuszczonej kamienicy naprzeciwko. Robili to już od przeszło godziny i gdyby wszystko toczyło się zgodnie z wolą ich dowódcy, robiliby to jeszcze całą noc. Chodziło o dwa okna na trzecim piętrze. Jeśli rzeczywiście ktoś się tam znajdował, to siedział po ciemku, odkąd się tu znaleźli. A ponieważ zorientował się, że jest obserwowany, będzie tak pewnie siedział całą noc. Bardziej prawdopodobne było jednak, że w mieszkaniu nie było nikogo i że najbliższe osiem godzin kompletnie bez sensu przesiedzą w samochodzie, gapiąc się w ciemne okna, i w końcu totalnie przemęczeni wrócą na posterunek z niczym. Pod koszem zrobiło się teraz naprawdę ciekawie. Chłopcy dealowali - nawet ślepy by to zauważył. Diller chętnie złożyłby im wizytę, bez względu na to, co miałoby z tego wyniknąć. Ale w tej chwili było to niemożliwe. Musiał pilnować swoich dwóch ciemnych okien. I Kessela. Jak na styczniową noc było ciepło. Niektórzy z Arabów byli w samych koszulkach. Kessel marzł. Miał na sobie wełniany sweter i tweedową marynarkę, a mimo to kulił ramiona z zimna. Diller zauważył, że stara się opanować drgawki, które chwyciły go nagle z mocą średniego trzęsienia ziemi. Znali się od ponad dwudziestu lat i wiedzieli o sobie więcej, niż ktokolwiek powinien wiedzieć o drugiej osobie. Jak na przykład o stosunku Kessela do wszelkiego typu substancji uzależniających. Diller miał okazję dość szczegółowo zorientować się w jego nawykach konsumpcyjnych, kiedy jako 3 młodzi ludzie spędzali razem dużo czasu w oddziale antynarkotykowym. Długo wydawało się, że Kessel ma to pod kontrolą. Nigdy nie stoczył się zupełnie, zawsze coś go ratowało. W tej chwili jednak był dla Dillera wrakiem człowieka, jednocześnie uważał go za biologiczny cud, bo ciągle jeszcze żył, mimo iż przez ostatnie dwadzieścia pięć lat brał wszystkie zakazane substancje, które można było w tym kraju dostać. Nigdy w takich ilościach, że nie było już powrotu, ale i tak dużo za dużo. Diller nie wiedział tego na pewno, mógł się tylko domyślać. Co jakiś czas następowały okresy spokoju, pełne odstawki, obietnice poprawy. Jakieś sześć lat temu Kessel dał mu słowo honoru, że ostatecznie zrywa z narkotykami. Wcześniej alkohol jakoś szczególnie go nie interesował, teraz zaczął ostro popijać. Podręcznikowe przesunięcie uzależnienia. W komendzie alkoholizm Kessela długo pozostawał przemilczanym faktem, przynajmniej oficjalnie. Diller nie respektował tego obłudnego tabu. - Powinieneś iść na terapię - poradził mu po wyjątkowo ciężkiej nocy. - A ty powinieneś pocałować mnie w dupę - odpowiedział Kessel. Ale prawie dokładnie dwa lata temu stało się. Ostre zapalenie trzustki omal nie zabiło Kessela. Najpierw zapaść, potem terapia. Od tego czasu nie brał narkotyków i nie pił. Tak mówił on sam i tak mówiło badanie krwi, którego wyniki przedłożył przed powrotem do czynnej służby. Jego drgawki mówiły teraz co innego. Po raz pierwszy od dwóch lat był znowu na służbie w mieście. Diller pytał go przed akcją, czy da radę. Odpowiedział pogardliwym spojrzeniem. Dla Dillera było jednak jasne, że Kessel jest w środku pierwszej fazy odstawienia. Najwyraźniej postanowił sobie tej nocy nie pić, możliwe jednak, że tylko tak długo, jak długo będzie miał na karku świadka w osobie Dillera. Ten bardzo chętnie dowiedziałby się, jak Kesselowi udało się sfałszować wyniki badania krwi, nie pytał jednak, bo i tak nie uzyskałby odpowiedzi. Nie było to też w tej chwili ważne. Ważne było znaleźć odpowiedź na pytanie, co w tej sytuacji zrobić. Według przepisów nie powinien opuszczać pojazdu podczas obserwacji, ale przepisy nie były pisane z myślą o czterdziestosiedmioletnich nałogowcach, u których objawy odstawienia zaczynają wymykać się spod kontroli. Jeszcze chwila i Kessel może zacząć wić się w skurczach. To było jasne, Diller nie mógł na to spokojnie patrzeć. Wezwanie karetki zwróciłoby na nich uwagę, a żeby zawieźć Kessela do szpitala, musieliby porzucić stanowisko obserwacyjne, do tego interwencja lekarska zdemaskowałaby oszustwo Kessela. Istniało jednak prostsze i lepsze rozwiązanie. Jadąc tutaj, Diller zauważył za rogiem sklep całodobowy. Mógł tam dostać to, czego potrzebował, i sprawić, że 4 Kessel będzie nieco szczęśliwszym człowiekiem. Wysiądzie na chwilę, pójdzie tam, kupi wódkę, wróci i ukoi Kessela. Taki był plan. Arabusy spod kosza niczego nie zauważą, a nawet jeśli, to nie będzie ich to specjalnie interesowało. Diller odczekał jeszcze kilka minut, wsłuchując się w coraz bardziej nieregularny oddech Kessela i nadal obserwując facetów spod kosza. Obojętnie, jak to się skończy, musi to zrobić - pomyślał i w końcu uchylił nieco drzwi. Z ulgą stwierdził, że chłopcy zdają się nic nie zauważać. Wysiadł i ruszył. Co za zakazana okolica. Mieszkali tu ludzie, którzy oddaliby wszystko, żeby się stąd wyprowadzić, ale to, co posiadali, akurat na to nie wystarczało. Diller szedł wolno, nie patrząc w kierunku grupki pod koszem, jak gdyby mogło to zmniejszyć prawdopodobieństwo, że tamci zwrócą na niego uwagę. Z każdym krokiem czuł się coraz pewniej i w końcu stał się zwykłym, idącym ulicą przechodniem. Gdy tylko wszedł do sklepu, mężczyzna przy kasie, nie spuszczając z niego oczu, sięgnął pod ladę. Diller kiwnął w jego kierunku, przybierając, w swoim mniemaniu, miły wyraz twarzy. Dał znać, że chce się tylko trochę rozejrzeć. Mężczyzna, też arabus, ciągle trzymał rękę pod ladą i obserwował go uważnie. Diller wziął z półki litrową colę w plastikowej butelce, jacka danielsa, zapłacił bez słowa i wyszedł. Kessel odczekał, aż Diller zniknie za rogiem, i już sam fakt, że znalazł się wreszcie poza zasięgiem jego wzroku spowodował, że poczuł się zdrowszy, znowu zdolny do działania. Nie miał nic przeciwko swojemu staremu przyjacielowi, ale musiał natychmiast coś zrobić, żeby stanąć na nogi, a w tym nie mógł mu pomóc nikt inny, tylko on sam. Ruszył w kierunku arabusów, jakby czekali właśnie na niego. Upatrzył sobie tego, którego uznał za szefa. Wysoki, szczupły, wręcz delikatny, o oliwkowej skórze i odrobinę wyłupiastych oczach, ubrany w czarny dres ze złotymi paskami. Typ, który stał obok niego, był najwyraźniej jego „pitbullem”, ten sam kolor skóry, o głowę niższy, szerokie plecy, ramiona jak bloki twardej gumy. Kessel stwierdziłby pewnie, że wyglądają wręcz zabawnie, gdyby miał czas na takie rozważania. Kiedy zaczął zbliżać się do wysokiego, reszta nagle stanęła rzędem obok pitbulla. Kessel zatrzymał się przed nimi. Stał nieco przygarbiony. Nerwy w ramionach miał napięte aż do bólu. Wiele go to kosztowało, ale nie odezwał się, dopóki wysoki oszczędnym, ale pełnym wyższości ruchem głowy nie nakazał mu mówić. Kessel nie chciał pozostawić najmniejszej wątpliwości, dlaczego się tu znalazł. - Jesteś Ice Cream Man, tak? 5 Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w niego zaskoczeni, po czym parsknęli głośno: - Yo, yo! Ice Cream Man! Kessel puścił tę drwinę mimo uszu, musiał trwać przy obranej strategii. Wysoki facet, do którego kierował swoje słowa, nic nie odpowiedział. - Okej, okej, nie znam was, wy nie znacie mnie. Zły grunt pod interesy. Ale gwarantuję wam, jestem czysty, clean. Szybki deal i mnie nie ma. Wszyscy poza wysokim zarżeli ze śmiechu z tego faceta z nadwagą, z sumiastym wąsem, w dżinsach, koszuli i marynarce, z dłuższymi, siwiejącymi włosami, który tak śmiesznie mówił. - Nie rozumiem pana - powiedział przywódca. Reszta uznała to za sygnał, by się uciszyć. Kessel zrozumiał, że sprawy idą w złym kierunku, ale nie zamierzał tak od razu odpuścić. Przecież nie było tak trudno zrozumieć, czego chciał. - Potrzebuję towaru. Wy... przecież na pewno znacie kogoś. - Nie mamy żadnego „towaru”. A jeśli nawet byśmy mieli, czy mógłby pan podać nam choćby jeden rozsądny powód, dla którego mielibyśmy sprzedać go policjantowi? Ten „pan”, ten wręcz wyszukany sposób wyrażania się - wszystko to było dość niezwykłe. Kessel musiał przyznać, że zbiło go to nieco z tropu, ale było mu wszystko jedno, bo bardzo potrzebował czegoś, co oni na pewno mieli. Skąd mogliby wiedzieć, że jest policjantem? Testowali go tylko. - Wiem, nie jestem w waszym wieku ani w waszym stylu, ale nie jestem gliną. Chcę po prostu tylko odrobinę waszego towaru i zapłacę za niego taką cenę, jaką podacie. Nietrudno było dostrzec, że Kessel jest człowiekiem, który rzeczywiście jest w potrzebie. Wysoki badał go uważnie wzrokiem. Czy to pułapka, czy okazja do zrobienia interesu? Kessel próbował mu pomóc: - Zastanówcie się. Gdybym był gliną, dlaczego mieliby wysyłać kogoś takiego jak ja? Pracuje tam wielu, którzy są bardziej cool niż ja. Takich, którzy wyglądają tak jak wy. Chłopaki zareagowali udawaną konsternacją. Czego ten facet chce? Wysoki zmienił nagle ton: - A skąd ty to możesz wiedzieć? I co to ma być? A może wypierdalaj z 6 powrotem do swojego rzęcha i ciotowatego kumpla? Umiał zatem szybko porzucić maniery, a zmiana wyrazu jego twarzy kazała przypuszczać, że to dopiero początek. Kessel nie spuszczał go z oka i stał bez ruchu, chociaż wiedział już, że stracił szansę, by kupić tu narkotyki. Ale nie miał ochoty się nad tym zastanawiać, potrzebował po prostu choć trochę tego cholernego towaru, żeby jakoś przetrwać tę porąbaną akcję, wysiedzieć całą noc w samochodzie, marznąc i gapiąc się w dwa ciemne okna, za którymi, co całkiem oczywiste, nie było nikogo. Niedobór cukru we krwi, głód narkotykowy, cokolwiek to było, pchało go do działania i chociaż wiedział, że to błąd, ogromny, być może nawet śmiertelny błąd, wyciągnął z kabury pod pachą swój HK i przystawił go wysokiemu do twarzy. Ten pozostał całkowicie opanowany. Kessel zmobilizował resztki sił, żeby się nie trząść. Na krótki moment mu się to udało, ale już po kilku sekundach nie był w stanie spokojnie utrzymać broni. - Nie jest pan pierwszym gliniarzem na głodzie, jakiego widzę - powiedział wysoki z pogardą. Facet ma zimną krew, pomyślał Kessel. Skąd miał pewność, że ten akurat gliniarz po prostu nie strzeli, czując nagle, że jest mu totalnie wszystko jedno? Może wiedział, że gliniarzom nigdy nie jest wszystko jedno, bez względu na to, w jak trudnej znajdą się sytuacji. Wysoki sięgnął powoli do kieszeni spodni, wyjął małą torebkę foliową. W środku były dwie biało-czerwone kapsułki. Potrząsnął nimi jak dzwoneczkiem, trzymając torebkę między kciukiem i palcem wskazującym, potem rzucił ją Kesselowi pod nogi. - Podnieś. Kessel schylił się, nie opuszczając przy tym głowy, tak samo jak broni. Nie patrząc na torebkę, schował ją do kieszeni. - A teraz zapłać. Mijając róg, Diller spostrzegł otwarte drzwi od strony kierowcy, co go natychmiast postawiło w stan najwyższej gotowości. Kessela nie ma w samochodzie. Mogło to oznaczać wszystko, ale na pewno nic dobrego. W następnej chwili zobaczył go. Kessel stał z wyciągniętą bronią, sam przed pięcioma młodymi arabusami. Wcale nie wyglądało jednak na to, że trzyma ich w szachu. Diller wyciągnął swój HK i trzymając go w prawej ręce - w lewej trzymał ciągle torbę z jackiem danielsem i butelką coli - ruszył w kierunku Kessela. Starał się nie biec. Chciał pokazać zdecydowanie, nie panikę. - Co tu się dzieje? - zapytał Kessela, zbliżywszy się do kosza. 7 - Złapałem tych chłopaków na dealowaniu - odpowiedział Kessel. Diller widział, jak drży jego HK, jak niepewnie trzyma się na nogach. Nie wierzył w ani jedno słowo Kessela, ale jeśli chcieli uniknąć katastrofy, musieli ulotnić się stąd tak szybko, jak to możliwe. - Okej, niezła zdobycz, Kessel - powiedział Diller. Zabrzmiało to tak nieszczerze, że aż bolało. - Słuchajcie, ludzie. Tym razem odpuścimy. Ale nie dajcie się drugi raz złapać na dealerce, jasne? W przyszłości będziemy częściej się tutaj pojawiać. Na razie to tyle i rzecz zostaje między nami. Następnym razem nie pójdzie już wam tak gładko. Od Arabów biła nienawiść, byli gotowi do skoku. Jeden znak wysokiego i rozerwaliby ich na strzępy. Tylko HK Dillera i jego stosunkowo jasna głowa powstrzymywały ich przed tym. Diller może zacząć strzelać, czuli to, a wtedy zacząłby strzelać także Kessel. - Zostańcie dokładnie tu, gdzie jesteście - powiedział Diller. Z wycelowanymi pistoletami szli powoli w kierunku samochodu. Diller bał się, że Kessel się potknie. - Daj mi kluczyki - powiedział Diller, gdy byli już w bezpiecznej odległości. - Ja prowadzę - powiedział Kessel. - Co się z tobą dzieje, Erich? Dawaj kluczyki, z tobą jest coś nie tak. - W dupie mam twoje obserwacje. Ja prowadzę. Odwrócili się i pobiegli do samochodu. Najwyraźniej Kessel miał teraz we krwi tyle adrenaliny, że mógł na chwilę zapomnieć o objawach głodu narkotykowego. Diller czuł, że Arabowie są tuż za ich plecami. Wskoczyli do samochodu i Kessel ruszył z piskiem opon. Skręcił na najbliższym rogu obok asfaltowego placu, gdy nagle poczuli wstrząs. W tym samym momencie przed oczami Dillera na przedniej szybie pojawiła się pajęczyna spękań. Rzucali kamieniami i rzucali celnie. Kessel i Diller skulili się. Kessel prowadził z zadziwiającą pewnością, starał się uniknąć pocisków, robiąc raz za razem uniki i nie patrząc w stronę napastników. Na następnym skrzyżowaniu możliwy był tylko ostry zakręt w prawo o dziewięćdziesiąt stopni, cały czas wzdłuż asfaltowego placu. Samochodem zarzuciło i gdy Kessel próbował odbić kierownicą, zobaczyli go stojącego na rogu. Pitbulla, uzbrojonego w kij baseballowy, gotowego do ciosu. Mógł trafić w reflektor albo w boczną szybę, albo w przednią. Mógł próbować napędzić im trochę strachu, właściwie nic więcej. Ale te myśli przyszły Dillerowi do głowy dopiero po fakcie. W tym momencie Kessel po prostu skierował samochód wprost na pitbulla, 8 natychmiast, jak tylko zobaczył go na poboczu. Diller dostrzegł jeszcze, jak na twarzy młodego mężczyzny wyraz agresji ustąpił kolejno zdumieniu i przerażeniu, zanim Kessel uderzył w niego, wyrzucając ciało wysoko w powietrze. Diller zobaczył w bocznym lusterku, jak spada za nimi na asfalt. Nie żyje, pomyślał. Kessel milczał, patrzył tępo na ulicę, jadąc o wiele za szybko. - Jedź wolniej - powiedział Diller z naciskiem. - To my jesteśmy policją. Zapomniałeś? Kessel nacisnął na hamulec i zjechał na prawe pobocze. Diller pomyślał, że pewnie chce mu urządzić scenę albo wyskoczy z jakimś kolejnym wariactwem, ale okazało się, że jest inaczej. Kessel zatrzymał się na pasie do parkowania obok jakiegoś bloku. Nie ujechali daleko, dosyć jednak, żeby przez chwilę nie musieć obawiać się tych, którzy ich ścigali. Kessel wyłączył silnik, światło wewnątrz zgasło, a on zapadł się w sobie i zastygł w bezruchu. Diller nie wiedział, co powiedzieć. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, obaj stracą pracę. Dla Kessela byłby to koniec, mógłby sobie wpakować kulę w łeb. Mordercy byli wprawdzie chętnie zatrudniani w co bardziej podejrzanych firmach ochroniarskich, ale nie wtedy, gdy do tego byli starzy, uzależnieni od narkotyków i alkoholu. Perspektywy Dillera nie rysowały się dużo lepiej. Powinien był przerwać obserwację i zawieźć Kessela do szpitala. Kariera Kessela jako aktywnego śledczego byłaby raz na zawsze zakończona, ale jego nie. Alkoholowymi i narkotykowymi problemami Kessela zajęliby się specjaliści. Diller mógłby zgodnie z prawdą zeznać, że o niczym nie wiedział. Ale przecież poszedł kupić mu paliwo i zostawił go samego w samochodzie, chociaż w tym momencie wiedział już, że ma do czynienia z nałogowcem w nawrocie i nie może mu ufać. Wszystko, co nastąpiło potem, było w konsekwencji wyłącznie winą Dillera. Jeśli ktoś chciał, mógł to widzieć w ten właśnie sposób i szef tak właśnie będzie to widział, tego był pewny. Diller pomyślał o swojej rodzinie i o wstydzie, jaki niosła utrata pracy w takich okolicznościach. Musiało istnieć jakieś lepsze wyjście. Najpierw trzeba było zrobić wszystko, żeby nie pogarszać sytuacji. Dla Dillera oznaczało to, że musi możliwie szybko umieścić Kessela w miejscu, gdzie będzie mógł bezpiecznie przeczekać kolejne dwanaście godzin. W tym celu musiał najpierw przywrócić go do stanu używalności. Kessel wyglądał tak, jakby umarł na siedząco. Diller sięgnął po plastikową torbę, która leżała u jego stóp. Uchylił drzwi samochodu, wylał połowę butelki coli na asfalt i napełnił ją 9 jackiem danielsem. Podsunął ją Kesselowi. Ten przyssał się do butelki jak niemowlę, pił łapczywie dużymi łykami, potem odstawił butelkę, beknął głośno i oddał ją Dillerowi, który stuknął go po przyjacielsku pięścią w ramię i powiedział: - Wysiadaj. Daj mi poprowadzić. Kessel posłuchał bez słowa. Diller zastanawiał się nad wyjściem z sytuacji. Nie wiedział, czy Kessel rzeczywiście znowu brał narkotyki, ale musiał to założyć. Czego w przeciwnym razie mógł chcieć od arabusów? - Zawiozę cię teraz do twojego mieszkania. Zostaniesz tam tak długo, aż się odezwę, słyszysz? Nie odbierasz telefonów, nie rozmawiasz z nikim. Czy potrzebujesz czegoś, co musimy jeszcze kupić? Bardzo się starał, żeby w koleżeńskim tonie, jaki bardziej lub mniej skutecznie próbował teraz przybrać, pobrzmiewał optymizm. Kessel to podchwycił: - Nie jestem ćpunem, Markus. Nie chciałem narkotyków od tych typów. Przecież sam zauważyłeś, że cały czas patrzyli w naszym kierunku. Mieliśmy przed sobą jeszcze całą noc. Chciałem wzbudzić w nich respekt. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. To był wypadek. I skoro chcesz wiedzieć: ta butelka wystarczy mi do domu, a tam mam tego więcej. Diller wykrzywił nieco usta, czując, że miał to być żart, i wiedząc jednocześnie, że była to tylko w połowie prawda. - Jeśli żaden z nas nie puści farby, nic nam nie mogą zrobić - powiedział. Obaj wiedzieli aż za dobrze, że to nieprawda. Ale nie mieli innego wyjścia, jak w to wierzyć. *** Kessel mieszkał w co najmniej stuletniej, zupełnie zapuszczonej kamienicy na Goethestrasse, na wysokości Dworca Głównego, w dzielnicy pełnej arabskich sklepów warzywnych, tureckich supermarketów, sex-shopów, kin z automatami, lokali z hostessami i obskurnych knajp. Przedsionek nie był zamykany, wszędzie leżały worki ze śmieciami i śmierdziało moczem. Za żelazną kratą, do której klucze mieli tylko mieszkańcy, była klatka schodowa i nawet sprawna winda. Chociaż znali się już tak długo, Diller nigdy jeszcze nie był w mieszkaniu Kessela. To, co w nim zobaczył, przeszło jego najgorsze oczekiwania. Ciemna, niesprzątana półtorapokojowa kawalerka, w której unosił się zapach resztek 10 jedzenia, brudnej bielizny, alkoholu, popiołu papierosowego i rozpaczliwej męskiej samotności. Po jej lokatorze można się było spodziewać wszystkiego. Diller starał się możliwie szybko i dyskretnie zlokalizować rzeczy wskazujące na zażywanie narkotyków: folię aluminiową, żółtobrązowe szklane kolby, pokryte sadzą łyżki, fiolki, torebki foliowe. Nic nie rzuciło mu się w oczy. Kessel zacierał ręce, przestępował z nogi na nogę. Było widać, że przyjmowanie gościa u siebie w mieszkaniu było dla niego czymś mocno nieprzyjemnym. - Będą próbowali cię znaleźć. Koledzy, arabusy, inni ludzie - powiedział Diller. - Nie ruszasz się za drzwi, słyszysz? Jeśli potrzebujesz towaru, powiedz to teraz. Istnieje jeszcze minimalna szansa, że uda nam się sprawę wyprostować. Nie spieprz tego drugi raz, okej? Kessel pokiwał głową skruszony i rozłożył ręce. - Masz rację, Markus. Ze mną wszystko okej, Markus. Zostanę tutaj, aż zadzwonisz. Nie będę odbierał telefonów, jeśli nie będę wiedział, że to ty. Nie będę podchodził do drzwi. Nie ma mnie tutaj, dopóki nie zadzwonisz do mnie na komórkę i nie zobaczę twojego nazwiska na wyświetlaczu. Diller kiwnął głową. Kessel sprawiał wrażenie dziwnie pogodzonego z losem, co mu się nie podobało. Przypomniał sobie, jak wyglądał w momencie, gdy wjechał na tego typa z kijem baseballowym. Czysta, zimna agresja. Pożegnał się zdawkowym ruchem dłoni i zamknął za sobą drzwi. Wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Gdy skręcał z Wolfratshauser Strasse w aleję Siemensa, zwolnił. Upewnił się we wszystkich lusterkach, że nikogo nie ma w pobliżu. Pusto. Zwolnił jeszcze bardziej, do jakichś dwudziestu kilometrów na godzinę, skręcił gwałtownie w prawo i uderzył przodem samochodu w jedno z drzew alei. Jechał wystarczająco wolno, żeby nie uszkodzić wozu za bardzo. Wycofał i pojechał dalej. Kessel wyłowił woreczek foliowy z kieszeni, zdjął marynarkę, buty i spodnie, i poszedł do łazienki. Teraz mu się śpieszyło. Poluzował jeden z kafelków w ścianie za muszlą klozetową i wyjął to, co za nim ukrywał. Sterylnie zapakowane jednorazowe strzykawki i łyżkę. Przełamał jedną z czerwonobiałych kapsułek i za pomocą zapalniczki zagotował działkę, którą wstrzyknął sobie w żyłę podudzia. W ciągu kilku sekund znikło całe napięcie, i było dla niego jasne, że nic absolutnie mu nie grozi. Wysoki chciał go upokorzyć i prawie mu się udało. To sprawiedliwe, że udzielił lekcji temu typowi z maczugą. Towar był dobry, musiał przyznać. Miał sytuację pod kontrolą, absolutnie i jednoznacznie pod kontrolą, myślał i jednocześnie czuł, że to nie może być prawda. Siedział w slipach na desce klozetowej, oparł głowę o ścianę obok i 11 powoli rysy jego twarzy rozmyły się. Było wpół do pierwszej w nocy, gdy Diller zaparkował w Solin przed szeregowym domkiem, który zamieszkiwał od kilku lat ze swoją rodziną. Gdy wysiadał, nagle jak z podziemi wyrósł ochroniarz prywatnej firmy, która pilnowała Makartstrasse, od kiedy w okolicy miała miejsce seria włamań. Wysoki, kanciasty facet w uniformie w stylu amerykańskim. Patrolował pieszo okolicę. Obaj znali się z widzenia. Diller wiedział, że tamten nazywa się Schneider i jak wielu pracowników prywatnych firm ochroniarskich jest ekspolicjantem. Był mniej więcej o połowę młodszy od Dillera i musiał odejść z policji zaraz po ukończeniu szkolenia. Może coś przeskrobał. Podczas krótkich rozmów przed domem zachowywali się tak, jakby byli kolegami, ale Diller czuł niechęć ze strony Schneidera i nie potrafił powiedzieć, skąd się ona brała. Może chodziło o dom, o rodzinę, po prostu w ogóle o życie, z którego czuł się niesprawiedliwie wykluczony. - ...bry wieczór, panie Diller. Nieźle pan przywalił, co? Diller nie potrafił powiedzieć, czy w głosie Schneidera pobrzmiewała ciekawość, czy złośliwa satysfakcja, że Dillerowi przytrafiło się coś złego. Schneider zatrzymał się przed samochodem i studiował wygiętą pokrywę chłodnicy i stłuczoną szybę z klejonego szkła. - Wpadłem w poślizg. Nie ma o czym gadać. Schneider zignorował życzenie Dillera, by uczynić tę rozmowę możliwie jak najkrótszą. - A! A to był na pewno kamień, co? - W skazał na szybę. - Nie jestem w stanie powiedzieć. Wszystko poszło tak szybko. - Oj, nie wzbudzi to radości w jednostce. - Przypuszczam, że będzie im to obojętne. Mają ważniejsze rzeczy do roboty niż zawracanie sobie głowy stłuczkami. - Poślizg, mówi pan. Chociaż wcale nie jest ślisko. Dillerowi nie podobało się, że Schneider tak bardzo interesuje się samochodem. Jakby próbował go sprowokować. - Byłem nieuważny, to wszystko. Mam nadzieję, że pan zawsze może o sobie powiedzieć coś przeciwnego. - Też mam taką nadzieję, panie Diller. Poważnie. Jak dotąd noc była spokojna. - Widzę, że jest pan przygotowany. Ma się jeszcze zrobić zimno - powiedział Diller, wskazując na grube ubranie Schneidera. 12 - Tak, w najbliższych godzinach temperatura ma się gwałtownie obniżyć. A wcześnie rano znowu ma powiać ciepły wiatr z pustyni. - Tak, porąbana pogoda. Mężczyźni życzyli sobie wzajemnie dobrej • nocy, Schneider rzucił jeszcze raz okiem na wgnieciony przód samochodu i potrząsnął ostentacyjnie głową. - Zajmij się własnym gównem, idioto - syknął cicho Diller, otwierając ciężkie antywłamaniowe drzwi do domu. Rozebrał się po ciemku, rzucił ubrania na krzesło i poszedł do sypialni, gdzie Maren dawno już spała. Wślizgnął się pod kołdrę po swojej stronie łóżka. Czekające go jutro zawieszenie w czynnościach służbowych było ostatnią rzeczą, o której pomyślał, zanim całkiem wyczerpany zasnął. 13 Czwartek, 17 stycznia PRZY ŚNIADANIU WKŁADAŁ wiele wysiłku w to, żeby zachowywać się zwyczajnie, chociaż bał się, że w każdej chwili do drzwi mogą zapukać koledzy z nakazem aresztowania. Irytowało go, że Luis, jego trzynastoletni syn, nie wygrzebał się jeszcze z łóżka. Luis musiał piętnaście po siódmej wyjść z domu, teraz była za dziesięć siódma, a on ciągle spał jak zabity. Mimo to jakimś cudem dziesięć minut później siedział już przy śniadaniu. Chodząca pretensja w żółtej koszulce z napisem FUCKUALL. Diller uznał, że Luis jest za lekko ubrany, a ta koszulka wcale mu się nie podobała. Krótką chwilę wszyscy jedli w milczeniu. Potem Diller nie wytrzymał. - Uważasz, że to przesłanie jest na miejscu w katolickim gimnazjum? Właściwie wcale nie chciał zadać tego pytania. Nie interesował go ani ten cholerny T-shirt, ani to, co ktoś mógłby na ten temat myśleć. Miał tylko wielką ochotę kogoś opieprzyć. - To jest markowa koszulka. To nic nie znaczy - powiedziała Maren. - Ach tak. Markowa koszulka. Księża to zrozumieją? - W szkole jest tylko jeden ksiądz i on na pewno nie ma z tą koszulką żadnego problemu. - Jeśli dobrze rozumiem, to znaczy: „pierdolcie się wszyscy”! Ja miałbym problem, gdyby ktoś w moim oddziale nosił taki T-shirt. Luis przewrócił oczami. - Mam go zdjąć? - Pytanie skierował do Maren, wcale go tak naprawdę nie zadając. - Oczywiście, że nie. To tylko T-shirt, Markus. Mona mu go podarowała powiedziała Maren. - No tak, jeśli to prezent od Mony, to oczywiście wszystko jest w porządku powiedział Diller. Wiedział, że tym zdaniem zaostrza tylko konflikt, bo wymierzone ono było już nie tylko przeciwko Luisowi, ale też przeciwko Monie i Maren, i, choć to dziwne, tego właśnie chciał: wdać się w kłótnię z tymi, których kochał i których będzie prawdopodobnie musiał tak bardzo zawieść. Luis wstał i zaniósł swoje nakrycie do kuchni. Diller pomyślał, że ten nagły 14 wymarsz to gest protestu, ale Luis zaraz wrócił, trzymając w ręce kartkę papieru. - Niedługo będzie w szkole wieczór teatralny. Chciałbym pójść. Potrzebuję waszego podpisu, że mogę. Diller był zaskoczony. To była dla niego nowość, że Luis interesuje się teatrem. Ale nie mógł pozbyć się tak od razu złego nastroju. - A rodzice? Nie są zaproszeni? - Nie sądzę, żeby was to interesowało. - A skąd wiesz? Co będą grali? - Mockinpott. Luis podał tytuł sztuki, jakby był on tak samo powszechnie znany jak Faust czy Romeo i Julia. Diller nigdy go nie słyszał, do czego też nigdy by się nie przyznał. - Mockinpott zatem. Super, no to idziemy na to, prawda, Maren? - Czemu nie? - powiedziała. Sprawiała wrażenie zadowolonej, że jej mąż wreszcie się uspokoił. Diller złożył podpis na kartce i poprosił Luisa, by załatwił dwa bilety. - Zobaczę, co da się zrobić - powiedział Luis protekcjonalnym tonem, spakował swoje rzeczy i wyszedł do szkoły. Dillerowi też się śpieszyło. Starał się jak najszybciej wyjść, żeby uniknąć kontaktu z Maren, która - wyraźnie to wyczuwał - bardzo chciałaby się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Przez noc faktycznie zrobiło się zimniej o piętnaście stopni i spadło pewnie ze dwadzieścia centymetrów śniegu. Po łagodniejszej styczniowej nocy przyszedł mroźny zimowy dzień. Diller poczuł w płucach lodowate powietrze, gdy przestępował próg domu bez nadziei, że uda mu się uniknąć kolejnego spotkania z ochroniarzem. Robiąc pierwsze kroki, badał podłoże. Ziemia była zmrożona. To dobrze. Może ślady, które zostawili podczas wypadku na Westendzie, już przepadły. Diller obejrzał się, zanim zaczął zeskrobywać śnieg z popękanej przedniej szyby. Czarny SUV firmy ochroniarskiej stał zaparkowany na początku Makartstrasse. W środku siedział Schneider i czekał, zmarznięty i niewyspany, na koniec swojej zmiany. Z przyklejonym uśmiechem podniósł rękę w geście pozdrowienia. Diller odpowiedział zdawkowo. Schneider wykorzystałby każdą okazję, by dobrowolnie zeznać, kiedy i gdzie spotkał Dillera, i co zwróciło przy tym jego uwagę, a zrobiłby to dokładnie z tym samym przyklejonym uśmiechem. Prawdopodobnie nie chodziło tu nawet o nic osobistego. Wystarczyłoby mu, że poczułby się trochę ważny, że pokazałby, iż 15 nic mu nie umknęło, gdy był na stanowisku. Śnieg przysypał uszkodzoną pokrywę chłodnicy wystarczająco grubą warstwą, by ukryć wgięcia na kratownicy. Diller oczyścił jeszcze dach, wsiadł i odjechał. Mijając samochód Schneidera, starał się nie patrzeć w jego stronę. Teraz w ruch poszedł cały jego aparat dochodzeniowy, ten skomplikowany mechanizm złożony z doświadczenia, obserwacji i podejrzeń, który pomagał mu podejmować decyzje. Lecz, inaczej niż zwykle, aparat ten nie koncentrował się w tej chwili na kimś, kogo śledził, lecz na nim samym. Diller układał sobie w głowie krok po kroku, co teraz powinien zrobić. Najpierw musiał odprowadzić samochód, potem, tak wcześnie, jak to możliwe, powinien udać się do Straucha, dowódcy wczorajszej akcji, by złożyć raport. Na początek ustnie. Jakie były fakty? Jeśli w mieszkaniu na Geroltstrasse nic się nie działo, dałoby się ukryć, że przerwali obserwację. Nie do ukrycia był natomiast fakt, że Kessel zadarł z kilkoma młodocianymi dealerami i że Diller interweniował, zanim sytuacja wymknęła się spod kontroli. A już na pewno nie da się ukryć, że krótko potem potrącili jednego z tych młodych mężczyzn. Nawet jeśli sami nie widzieli nikogo, na pewno znajdą się świadkowie. Zeznają, że cywilny samochód policyjny jechał prosto na młodego mężczyznę i nie hamował. Oczywiście na to, że chłopcy sprzedawali narkotyki, a pitbull z kijem baseballowym chciał roztrzaskać ich przednią szybę, świadków nie było. Taką wersję mogli przedstawić ewentualnie Kessel i Diller, składający zeznania w obronie własnej, o ile w ogóle do nich dojdzie. Schneider i rodzina Dillera natomiast mogli zgodnie z prawdą zeznać, że drugą połowę nocy spędził w domu, co wystarczało, by udowodnić mu wykroczenie służbowe - samowolne przerwanie obserwacji. Schneider mógłby ponadto z całą pewnością powtórzyć słowo w słowo treść ich rozmowy i dokładnie opisać uszkodzenia wozu. Sprawa była beznadziejna. Gdyby ktoś chciał choć odrobinę się wysilić, by wykończyć Kessela i jego, dopiąłby swego z największą łatwością. *** Diller włączył radio i zaczął szukać kanału informacyjnego. Potem wyłowił z kieszeni kurtki komórkę. Zanim wybrał numer Kessela, zadał sobie pytanie, czy ktokolwiek mógłby wyciągnąć jakikolwiek obciążający go wniosek z tego, że dzwoni teraz do Kessela. Fuck you all, pomyślał. I tak było już dawno po wszystkim. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to trochę się poszamotać, trochę się bronić. Więc to właśnie robił. Nie wiedział dokładnie, o czym miałby rozmawiać z Kesselem, ale kilka spraw wymagało wyjaśnienia. Na przykład czy jeszcze żył 16 i czy ktoś przypadkiem nie złożył mu wizyty. Przypomnieć mu, że nadal pod żadnym pozorem nie może opuszczać mieszkania ani z nikim rozmawiać. Kessel nie odbierał, co sprawiło, że Diller zaczął się jeszcze bardziej niepokoić. Wreszcie podali w radiu wiadomość, na którą czekał. Ale brzmiała ona zupełnie inaczej niż to, czego się spodziewał: „Podczas policyjnej akcji na monachijskim Westendzie doszło minionej nocy do ciężkich rozruchów, po tym jak w wypadku samochodowym ranny został młody mężczyzna. Kilkudziesięciu młodych ludzi z tej zamieszkanej głównie przez emigrantów dzielnicy obrzuciło patrol policji butelkami i kamieniami. Spłonęło kilka samochodów, w tym jeden wóz policyjny. Podpalano też pojemniki na śmieci. Według wstępnych ustaleń postępowania wewnętrznego w wypadek nie byli zamieszani funkcjonariusze policji. Liczni świadkowie potwierdzają natomiast, że policjanci nie zaopiekowali się od razu ofiarą wypadku. Ma to być wyjaśnione w dalszym postępowaniu. Wkrótce po wypadku w pobliżu miejsca zdarzenia zgromadziło się kilkudziesięciu, potem kilkuset młodych ludzi. Według informacji służb wskutek zamieszek zostały zniszczone dwa samochody policyjne i splądrowano około dwudziestu sklepów i lokali usługowych oraz restaurację McDonalds. Zgodnie z doniesieniami młodzi ludzie mieli strzelać do policjantów i dziennikarzy z broni myśliwskiej. Rzecznik związku zawodowego policji poinformował, że w zajściach rannych zostało trzydziestu ośmiu funkcjonariuszy, w tym trzech ciężko. Wśród rannych jest też jeden dziennikarz. Komenda policji poinformowała, że zatrzymano dwóch podejrzanych. W wydanym wczesnym rankiem oświadczeniu szef policji März, który objął swoje stanowisko na początku tego miesiąca, określił panującą sytuację jako «nadal wysoce niestabilną». Rodzina ofiary wypadku wezwała protestujących do zachowania spokoju”. Diller nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, ale od razu pomyślał z nadzieją, że taki rozwój wypadków może być dla niego i dla Kessela korzystny. Spiker odesłał słuchaczy do audycji specjalnej zaraz po wiadomościach, zatytułowanej Powstanie na Westendzie - przyczyny. Potem był wywiad z burmistrzem, który udawał wcielenie rozsądku, starał się bagatelizować całą sprawę, także wzywał do zachowania spokoju. Diller wyłączył radio i próbował znaleźć wyjaśnienie dla tego, co przed chwilą usłyszał. Przejechali z Kesselem pitbulla i uciekli. Pitbull leżał na ulicy. Ciężko ranny, ale żywy. Ktoś zadzwonił na policję. Przyjechał patrol, być może ci dwaj młodzi policjanci, z którymi rozmawiał poprzedniego dnia. Wokół ofiary zebrali się ludzie z sąsiedztwa i zobaczyli, że chodzi o pitbulla. Dobrze znali jego i jego przyjaciół przesiadujących na asfaltowym placu obok. Zaczęli 17 naciskać na policjantów, żeby coś zrobili. Policjanci wezwali karetkę, która kazała na siebie wyjątkowo długo czekać. Złość tłumu rosła, młody mężczyzna, przyjaciel pitbulla, szczególnie zdenerwowany, uderzył otwartą dłonią w maskę samochodu policyjnego, policjanci zareagowali niewłaściwie, wdali się w niepotrzebną dyskusję, na ulicy gromadziło się coraz więcej ludzi, karetka nie mogła przejechać, ktoś zaczął skandować hasła przeciwko policjantom, ci wezwali posiłki, pojawił się transporter z zakratowanymi okienkami, to sprowokowało ludzi, pierwsza kostka brukowa poleciała w kierunku samochodu policyjnego... Może tak właśnie się to odbyło. Być może jednak istnieli świadkowie, którzy widzieli jego i Kessela. „Dwóch gliniarzy w cywilu w niebieskim bmw. Proszę, oto numer rejestracji”. I może policjanci z patrolu to zignorowali, ponieważ w tej i tak trudnej dla nich sytuacji stawiało to także ich w roli winnych. Diller ponownie chwycił komórkę, wybrał numer do Kessela, który ciągle nie odbierał, i nagrał mu się na sekretarkę: „Jeśli jeszcze żyjesz, nie ruszaj się z domu, z nikim nie rozmawiaj, zajrzyj do internetu, włącz telewizor i czekaj w mieszkaniu, aż przyjadę i cię zabiorę. To jeszcze nie koniec”. *** Właściwie powinien teraz pojechać na posterunek, żeby zdać uszkodzone bmw. Musiałby wypełnić protokół uszkodzenia i dać go Strauchowi do podpisu. Musiałby w nim dokładnie zaraportować, w które drzewo wjechał i o której godzinie. Musiałby zmanipulować detale i przemilczeć wszystko, co wydarzyło się na Westendzie. Musiałby, musiałby, musiałby. W jego myślach ciągle wracało pytanie, jak oceniać wczorajsze wydarzenia. Chwilowo widział to tak: pitbull żył. Mimo to prokurator mógł, jeśli był w dobrej formie, oskarżyć Kessela o usiłowanie zabójstwa. Co do Dillera, to na razie dopuścił się tylko wykroczenia przeciwko przepisom służbowym. Opuścił pojazd służbowy podczas obserwacji. To nie było karalne, nawet jeśli miało daleko idące konsekwencje. Z czym musiał się liczyć, gdyby sprawa wyszła na jaw? Z postępowaniem dyscyplinarnym, najwyżej z karnym przeniesieniem. Ale upozorowanie wypadku, matactwo, które miało zatuszować morderstwo popełnione z premedytacją przez Kessela - za to groziło do pięciu lat więzienia. Z prawnego punktu widzenia zatem byłoby prawdopodobnie rozsądnie obciążyć Kessela, żeby samemu wykaraskać się z tej afery. Ale tego akurat nie mógł sobie wyobrazić. Bez względu na to, co zrobił Kessel, był jego kumplem, starym przyjacielem. Dzięki niemu poznał Maren, on załatwił mu posadę w policji. 18 Diller wiedział, co powiedziałaby na to Maren: „Czy to znaczy, że kiedy on rujnuje swoje życie, to ty musisz także rujnować swoje?”. Ale tu nie chodziło o to. Jak mógłby wpajać Luisowi, czym jest lojalność, gdyby sam zdradził Kessela? Prawny punkt widzenia nie uwzględniał powodów, które kazały Dillerowi postępować zupełnie odwrotnie do tego, co być może było mądre. Może nie były to powody, które obróciłyby się w ostatecznym rozrachunku na jego korzyść. Ale były to dobre powody, tego był pewny. Nie pojechał na posterunek, lecz skręcił z Aidenbachstrasse w Boschetsriederstrasse, zatrzymał się przed oddziałem Deutsche Bank i w bankomacie pobrał z konta pięćset euro. Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie się interesował tym, co robił tego poranka, na pewno zwróci uwagę na pobranie tak nietypowej dla niego wysokiej sumy. Będzie to widać na wyciągu z konta. Już samo wyjaśnienie, co zrobił z tymi pieniędzmi, sprawiłoby mu niemały kłopot. Ale teraz nie zawracał sobie tym głowy, bo jeśli miałoby dojść aż do tego, że ktoś zacząłby się tą sprawą interesować, byłoby i tak już za późno. Wsiadł znowu do samochodu i przejechał paręset metrów dalej na plac przed warsztatem samochodowym, znajdującym się obok olbrzymiej prasy do złomu. Całość prowadził człowiek nazwiskiem Eicher. Zatrudniał zawsze kilku pomocników, głównie z Europy Wschodniej. Jego największym klientem była policja, która oddawała mu do naprawy samochody cywilne, ale brał też inne zlecenia. Diller przyjechał do niego nie dlatego, że mógł mu ufać. Uważał, że Eicher nie będzie miał w tym żadnego interesu, żeby go wsypać bez jakiegoś szczególnego powodu. Stali przed uszkodzonym niebieskim bmw. - Mam go puścić na prasę? - zapytał Eicher. - Nie. Trzeba go zreperować. Nowa szyba, nowa kratownica chłodnicy i tak dalej. - Nie opłaca się. - Wszystko jedno. - Z wczorajszych rozruchów? - zapytał Eicher. Najwyraźniej też słuchał radia. - Nie, wpadłem w poślizg i uderzyłem w drzewo. Diller bardzo starał się, by jego głos brzmiał możliwie obojętnie, lecz jego wymówka była zbyt słaba, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Ale nie miał lepszej. Eicher spojrzał na niego badawczo. Nie znał go dobrze, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, że Diller nie był typem kierowcy, który po prostu wpada w poślizg i uderza w drzewo. 19 Diller nie miał zamiaru dłużej się nad tym rozwodzić, ale postanowił jeszcze trochę dołożyć: - Zasnąłem za kierownicą. Ale jechałem chyba za wolno jak na porządny wypadek. Możesz to dla mnie załatwić? I byłbym ci wdzięczny, jeśli nie zrobisz z tego wielkiej afery. Mówił do niego na ty, bo Eicher też mówił do wszystkich na ty. Nie było to oznaką jakiejś szczególnej więzi. Eicher nie wierzył w ani jedno jego słowo i nie wysilał się nawet, żeby to ukryć, obiecał jednak, że zrobi, co w jego mocy. Diller dał mu pięćset euro jako zaliczkę, nie żądając pokwitowania. Pożegnał się i ruszył piechotą do najbliższej stacji metra. Wiał niewiarygodnie ciepły wiatr. Diller zatrzymał się na moment przy automacie z gazetami i czytał nagłówki: „Powstanie na Westendzie”. Wziął „Abendzeitung” i zapłacił starannie odliczonymi drobnymi. *** Najtrudniejsza część tego poranka była jeszcze przed nim - pójście do biura. Jedne błędy pociągały za sobą kolejne. Musiał ich zatem unikać, jeśli nie chciał wpaść. Znał ten problem, chociaż dotychczas z zupełnie innej perspektywy. Teraz rozumiał, dlaczego świadomość tego tak paraliżuje. Ważne było przede wszystkim, żeby sprawiać wrażenie, „jakby nic się nie stało”. Gdy zbliżał się do komendy policji, tej zaniedbanej, pochodzącej z czasów nazistowskich budowli w kolorze mchu, był ogłuszony przez własne serce, które waliło jak szalone. Nie wierzył, że ma jeszcze szansę. Umundurowanych kolegów za pancerną szybą przy wejściu pozdrowił z taką samą oczywistą swobodą jak zawsze, a ci tak samo odpowiedzieli na pozdrowienie. Żadnych nagłych krzyków, żadnych kajdanek. Bo i dlaczego? W budynku panował taki sam ruch jak zwykle z rana, żadnej różnicy w porównaniu z innymi dniami. Wydarzenia ostatniej nocy nie zostawiły żadnych śladów, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Diller poszedł do administracji parku samochodowego i poinformował, że miał wypadek, jadąc bmw. - Coś poważnego? - zapytał dyżurny z rutynową troską. - Kilka zadrapań. Chwila nieuwagi, wpadłem w poślizg i walnąłem w drzewo. Dyżurny uniósł brwi. Diller czuł się niezręcznie, pożegnał się, wyszedł w pośpiechu i miał nadzieję dotrzeć do swojego biurka bez konieczności 20 rozmawiania z kolejnymi kolegami. Kilka kroków przed drzwiami do swojego pokoju wpadł w objęcia Wallyego. Przezwisko Herberta Wallnera, o którym mowa, miało tyle samo wspólnego z jego nazwiskiem, ile z fizjonomią skrzyżowaniem meduzy z wielorybem. Wally, dobre dziesięć lat młodszy od Dillera, nosił krawat i włosy na jeża. Miał dar nawiązywania rozmów z każdym i każdy dawał się wciągnąć w rozmowę z nim, chciał czy nie. Był zawsze tam, gdzie można było zdobyć albo sprzedać dalej jakieś newsy. Widok przemęczonego Dillera wywołał na jego twarzy szeroki uśmiech. - Diller! Już tutaj? Miałeś ciężką noc, co? Masz chwilę? Te pytania bynajmniej nie podobały się Dillerowi. Nie miał najmniejszej ochoty zastanawiać się nad tym, co Wally wiedział, a czego nie. Jako zwykły szeregowy żołnierz nie posiadał żadnych szczególnych informacji. Może właśnie z tego powodu nadawał się do pewnego testu. - Przykro mi, Wally, mam mało czasu. Muszę napisać raport z obserwacji. - Twój raport z obserwacji? W tej chwili, jak sądzę, nie interesuje on nikogo. Komendant cię szuka. Kazał ogłosić, że każdy, kto cię zobaczy, ma cię natychmiast do niego wysłać. Coś bardzo ważnego. Strauch już u niego jest. Ton człowieka wtajemniczonego i radosny zapał, z jakim mówił Wally, kazały Dillerowi obawiać się najgorszego. Ale było już za późno, by cokolwiek przedsięwziąć. Jeśli wpadnie, jeśli nawet zostanie aresztowany, stawi temu czoło z klasą. Kilka minut później wszedł do poczekalni przed gabinetem komendanta i zameldował się u sekretarki. - Jest pan umówiony? - Nie, ale komendant mnie wzywał. - Zobaczymy. Głupia krowa, pomyślał. A może wiedziała, że rozmawia z kimś praktycznie już zwolnionym, z żywym trupem, przed którym nie trzeba się silić na fałszywą grzeczność? W każdym razie nie interesowała się nim więcej, nie poprosiła też, żeby usiadł, a nie stał jak głupi. Diller podszedł do okna i patrzył na zewnątrz, czekając, aż zostanie wezwany. Widział poranne niebo zabarwione w szczególny sposób na czerwono. Już raz widział takie światło. Przed laty, na stoku narciarskim w Lenggries. W pewnej chwili bezszelestnie spadł z nieba czerwony pustynny piasek i zaległ cienką warstwą na śniegu. Luis sięgnął po niego z taką ostrożnością i fascynacją, jak gdyby był astronautą na obcej planecie. 21 Komendant März sprawował swoją funkcję dopiero od dwóch tygodni, od czasu, gdy jego poprzednik musiał zwolnić stanowisko w dość niechlubnych okolicznościach. O następcy wiedziano tyle co nic, przyszedł z zewnątrz. Mówiono, że był wcześniej „w służbach”. Stojąc przy oknie, Diller czuł, że sekretarka uważnie go obserwuje. Nie znał jej, komendant sprowadził ją ze sobą. Potrafiła przejrzeć kogoś na wylot, nawet na niego nie patrząc. Ze swoimi ufarbowanymi na rudo krótkimi włosami i w czerwonym kostiumie wyglądała jak ludzki znak „Stop”. Musiał długo czekać, aż zostanie wezwany do gabinetu. Był zdenerwowany i nie potrafił ukryć zniecierpliwienia. - Jakieś problemy? - zapytała ostro sekretarka. - Nic mi nie wiadomo. Jej ostre spojrzenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości: nie chciała słyszeć niczego, co choćby w najmniejszym stopniu brzmiało jak skarga. Diller wyjrzał znowu przez okno i patrzył na czerwone chmury przysłaniające słońce, aż kilka chwil później drzwi do gabinetu komendanta gwałtownie się otworzyły i szybkim krokiem wyszedł z niego Strauch. Gdy zobaczył Dillera, rzucił mu dzikie spojrzenie i minął go, kipiąc ze złości. Diller nie był z nim w szczególnie zażyłych stosunkach. Strauch był typem wzorcowego policjanta jak z obrazka, a takim z zasady nie ufał. Chociaż był dziesięć lat młodszy od Dillera, dogonił go już na tak zwanej drabinie kariery i też był nadkomisarzem. Mówiło się, że jest człowiekiem byłego komendanta, jednak także pod rządami nowego powierzano mu odpowiedzialne zadania: na przykład kierowanie dochodzeniem na Geroltstrasse. Do tej pory nie było między nimi konfliktów, ale Diller spodziewał się po Strauchu wszystkiego - widział w nim człowieka, który wykonuje rozkazy, ponieważ są rozkazami, bez względu na to, jak byłyby idiotyczne czy brutalne. Sekretarka, której udało się nie okazać najmniejszego nawet zaskoczenia dramatycznym wyjściem Straucha, powiedziała: - Komendant może teraz pana przyjąć. Komendant nie wstał, gdy Diller wchodził do gabinetu, przywołał go do siebie ruchem ręki, jak gdyby chciał darować sobie wszelkie uprzejmości. Dillerowi od razu rzuciło się w oczy, że niemal całkowicie ogołocił biuro ze starych gratów. Z barokowego stylu jego poprzednika nic nie pozostało. Żadnych grafik, żadnych zdjęć pamiątkowych, żadnych dyplomów na ścianach. Tylko trzy wielkoformatowe mapy: Monachium, Niemiec i świata. Poza tym surowe, nowoczesne meble z chromu i czarnej skóry. 22 Nigdy wcześniej nie spotkali się w cztery oczy. W ogóle widzieli się po raz pierwszy dopiero podczas skromnej uroczystości z okazji objęcia urzędu przez nowego komendanta. Mówiło się, że jest dokładnym przeciwieństwem swojego poprzednika, tego brzuchatego poklepywacza po plecach, mającego świetne kontakty z ludźmi, o których często czytało się w gazetach. Kontakty nowego komendanta były prawdopodobnie jeszcze lepsze, ale nikt o nich nie wiedział. Jeśli Wally i jemu podobni mieli rację, wzywał w tych dniach do siebie tych, którzy mieli perspektywy. Diller i Kessel nie należeli raczej do tej kategorii. Młodzieńcza twarz, gęste, siwe, krótko ostrzyżone włosy. Poprosił Dillera, żeby usiadł, i na jego twarzy pojawił się ten woskowy uśmiech, który równie dobrze mógł być rezultatem jakiegoś porażenia nerwów. - Nie mieliśmy jeszcze okazji ze sobą porozmawiać. Pan jest od lat w tym mieście, ja jestem tu całkiem nowy. Pewnych rzeczy na pewno jeszcze dobrze nie rozumiem. Mam nadzieję, że pan i pańscy ludzie pomogą mi zrobić postępy. Diller nie miał najmniejszego pojęcia, co ma oznaczać ten wstęp. Z wysiłkiem zdobył się na uśmiech i skinął uprzejmie głową. Komendant zmienił gwałtownie ton. - Co to było wczoraj, panie Diller? Diller nie był wcale zdziwiony. Tak zatem będziemy rozmawiać. - Nie wiem, o czym pan mówi, panie komendancie. - Zostawmy tego komendanta. Wystarczy März. I proszę nie udawać. Amir Asian, lat dwadzieścia dwa, ciężkie uszkodzenia czaszki, złamania, obrażenia wewnętrzne. Leży w śpiączce. Musiał pan być w pobliżu, kiedy to się stało. Chociaż z tej rozmowy ulotniła się wszelka uprzejmość, komendant nadal miał na twarzy ten osobliwy uśmiech. - Może mógłbym powiedzieć coś na ten temat, gdyby wyjaśnił mi pan, gdzie to... zdarzenie miało miejsce. - Na Heimeranstrasse. Pan stał, jeśli dobrze zrozumiałem, na Geroltstrasse. Nie więcej jak sto metrów w linii prostej. Patrol, który podjął interwencję, przesłuchał wszystkich, którzy byli w pobliżu. Dziwnym zbiegiem okoliczności nikt niczego nie widział. Proszę sobie wyobrazić, o jedenastej w nocy jakiś szaleniec potrąca człowieka i nie ma nikogo, ani żywej duszy, która słyszałaby pisk opon, wycie silnika albo krzyk. Dziwne, prawda? Diller kiwnął głową, udając zamyślonego. Nie wolno mu było uwierzyć w ani jedno słowo z tego, co słyszał. Po krótkiej przerwie, podczas której uważnie obserwował Dillera, komendant kontynuował: 23 - Patrolowi sytuacja wymknęła się spod kontroli. Miało miejsce niemalże powstanie ludowe. I dlaczego? Bo nie jesteśmy w stanie wskazać winnego. To też jest dziwne, prawda? Nikt nic nie widział... Znowu zrobił przerwę. - I to wszystko umknęło pana uwadze? - Tak, tak. - Diller udał, że został nagle wyrwany z zamyślenia. Zachowywaliśmy ciszę radiową, zgodnie z rozkazem. Żadnego radia, komórek, telefonów, nic. - Nie zauważył pan, że na sąsiednim skrzyżowaniu wybuchają koktajle Mołotowa? Nie mógł dłużej iść w zaparte, musiał zaryzykować. Jeśli chciał utrzymywać, że trwał na stanowisku, musiał przyznać, że coś z tych rozruchów jednak do niego dotarło. - Oczywiście, ale to nie był nasz temat, panie komendancie. My zajmujemy się dochodzeniem antyterrorystycznym. Nie możemy palić kryjówki z powodu czegoś takiego. Komendant kiwał głową. - Więc pewnie pan też nie zauważył, co stało się ze Strauchem. - Nie. - Musi być pan naprawdę wzorem dyscypliny. Teraz Diller skinął głową, zdecydował się na wersję, której musiał się już trzymać. - Cokolwiek robił pan ostatniej nocy, robił pan to porządnie. Pan i pański kolega, jak on się nazywa? - Kessel, Erich Kessel. - Jesteście jedynymi z oddziału dochodzeniowego Straucha, którzy nie wpadli. Arabowie rozpoznają gliniarza z zamkniętymi oczami z odległości stu metrów. Strauch i cały jego oddział zostali zdemaskowani i zmuszeni do ucieczki pod gradem kamieni. Z wyjątkiem was dwóch. Diller chętnie by się dowiedział, co tak naprawdę znaczy „zdemaskowani”, ale powstrzymał się przed zadaniem tego pytania. Im mniej szczegółów pojawiało się w tej rozmowie, tym lepiej. - W trybie natychmiastowym odsunąłem Straucha od śledztwa. Czy jest pan gotów poprowadzić je dalej? Mówi pan poważnie? - miał wielką ochotę zapytać Diller. Zamiast tego 24 przytaknął, najpierw z ociąganiem, potem bardziej zdecydowanie. - Proszę dowiedzieć się, co z tym mieszkaniem, które wczoraj obserwowaliście, i zadbać o to, żeby problemy z Arabami nie narosły jeszcze bardziej. Szczegóły poda panu Strauch. Komendant zajął się rzeczami na swoim biurku, sygnalizując, że rozmowa jest zakończona. Diller miał jeszcze jedno pytanie. - W jakim on jest stanie? Komendant spojrzał wzrokiem człowieka, któremu ktoś przeszkadza w pracy. - Jak powiedziałem, leży w śpiączce. Gdy się obudzi, opowie nam to i owo. I chciałbym, żebyśmy mogli mu wtedy pokazać twarz człowieka, który o mało go nie zabił. I żeby na Westendzie zapanował spokój. To nie jest chyba tak trudne do zrozumienia. Nie, pomyślał Diller, wcale nie takie trudne. Co za doskonała szansa dla komendanta, żeby się wypromować. Wyjaśnienie wypadku drogowego, który doprowadził do rozruchów ulicznych, zwycięstwo w walce przeciwko terrorowi i cenny wkład w integrację naszych współobywateli obcego pochodzenia. Widział go już przyjmującego gratulacje i ściskającego dłonie przed kamerami. Zawsze z tym samym uśmiechem. - Oczekuję pańskiego raportu jutro rano o tej porze. *** Diller opuścił gabinet komendanta i powtarzał sobie w myślach to, co przed chwilą usłyszał. Strauch został zdjęty z funkcji dowodzącego śledztwem, a on zajął jego miejsce. Nikt niczego nie zarzucał ani jemu, ani Kesselowi. Żadnej dyscyplinarki, żadnego zawieszenia, żadnego postępowania karnego. To nie był tylko korzystny zbieg okoliczności. Za tym kryło się coś więcej. Dowie się co. Teraz jednak musiał zająć się swoją nową robotą. W drodze do biura Straucha spotkał Wally ego. - Serdeczne gratulacje z okazji awansu! A ten skąd już to wiedział? - Powiedz, wiesz może, gdzie podziewa się Kessel? Diller pomyślał, że Kessel musi nabrać trochę pokory. Możliwe, że wiadomość o awansie Wally miał od Straucha, ale ten raczej nie 25 rozpowiadałby tego, nie mając po temu szczególnego powodu. A nawet jeśli, co to mogło obchodzić Dillera? - Dzięki, Wally. Fajnie, że już wiesz. Strauch siedzi w swoim pokoju? - Chyba tak. Więc co z Kesselem? - A nie ma go? - Diller udawał, że nie ma o niczym pojęcia. - Jeszcze go nie widziałem. - Pewnie wziął wolne. To była długa noc. Jakiś czas nie brał udziału w takich akcjach i musi się przyzwyczaić. - Ale nie złożył podania o urlop. Udawana troska Wally ego strasznie grała Dillerowi na nerwach, ale się opanował. - Kessel jest chory, okej? Niniejszym zgłaszam, że jest chory. Wpisz to, proszę, gdzie trzeba, i nie rób wielkiej afery. Wally kiwnął głową, jak gdyby Diller potwierdził właśnie jego podejrzenia. - Zrobi się, szefie. No, miejmy nadzieję, że nie przeliczył się z siłami. Diller powinien pilnie zadbać o Kessela. Ale wcześniej musiał porozmawiać ze Strauchem. Strauch zaprosił go do pokoju i zaproponował, by usiadł. Od pierwszej chwili bardzo starał się udawać, że umie godnie znieść porażkę. Usiedli. Strauch położył łokcie na oparciach obrotowego krzesła i splótł dłonie na wysokości ust. Milczał. Chwila ciągnęła się w nieskończoność. - Zatem jak mogę ci pomóc? - zaczął wreszcie. - Widzisz, znaczy... ja wcale o to nie prosiłem... Diller odgrywał tę małą scenkę w nadziei, że pozwoli mu ona możliwie łatwo wybrnąć z tej sytuacji - wszedł w rolę skruszonego kolegi, który nie wie, czemu zawdzięcza ten honor, że został wyniesiony ponad innych. Strauch przyłączył się do przedstawienia. - Daj spokój, nie ma najmniejszego problemu. To decyzja komendanta. Jak to on powiedział? „Nie wiem, co zrobił Diller, ale zrobił to, co trzeba”. Coś w tym rodzaju. Trzeba mu przyznać rację. Ja też nie wiem, co robiłeś ubiegłej nocy... Strauch był wściekły, to było widać jak na dłoni. On też chętnie by się dowiedział, dlaczego Diller i Kessel jako jedyni z jego oddziału wczoraj nie 26 wpadli. Gdyby nadal był przełożonym Dillera, miałby prawo zażądać odpowiedzi i umiałby go przycisnąć. Teraz jednak Diller nic mu już nie musiał mówić. To było jasne. Jasne było też, że Strauch nie przestanie tak szybko się tym interesować. *** - Bernhard, dlaczego miałbym coś przed tobą ukrywać, co by mi to dało? - Awans? - Uważasz, że to zaplanowałem? Myślisz, że jestem do czegoś takiego zdolny? - Widocznie tak. I nie tylko do tego. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy i to był błąd. Możesz powiedzieć, że nie umiem przegrywać, ale nie wierzę, że ty i Kessel byliście na swoim stanowisku. Wywlekliby was z wozu, wierz mi. Tylko że wy najprawdopodobniej byliście już wtedy gdzie indziej. Jeśli okaże się, że tak było, możesz mi wierzyć, Markus, zrobię wszystko, żeby cię z tego rozliczyć. Dzisiaj rano napisałem raport, który uwzględnia też stan pojazdów służbowych. Dyżurny parku samochodowego zameldował mi, że twój samochód jest w warsztacie. Strauch z determinacją patrzył Dillerowi prosto w oczy, a on wytrzymał to spojrzenie. Żaden nie dawał za wygraną, aż Strauch zapytał: - Co się stało? - Nic się nie stało. Byłem przemęczony, wpadłem w poślizg i wjechałem w drzewo. Lekkie wgniecenia. Nic poważnego. Strauch parsknął pogardliwie. Czas na kontrofensywę, pomyślał Diller. - Myślę, że najwyższy czas, żebym zajął się moją nową robotą. Czy mogę oczekiwać od mojego poprzednika, że poinformuje mnie o stanie śledztwa? - Oczywiście. Stan śledztwa można wyczytać z akt. Są do twojej dyspozycji. Strauch wskazał na stojący przy biurku wielki kosz na bieliznę cały wypełniony segregatorami. - Masz zamiar utrudniać śledztwo? - Ależ skąd. Powinieneś wyrobić sobie własne zdanie. Wnioski, do których doszedłem, nie muszą być trafne. Komendant chce usłyszeć twoje zdanie, a nie po raz drugi moje. Strauch był głęboko urażony, nie można było tego nie zauważyć. 27 Diller czuł, że kontynuowanie tej rozmowy może tylko pogłębić przepaść między nimi. Wstał, sięgnął po kosz i pożegnał się chłodno. - Do zobaczenia, Markus. *** Kessel doszedł do siebie na lodowatych szarych kafelkach podłogi łazienki i było mu nieprawdopodobnie zimno. Skóra na jego pokrytych tatuażami ramionach zdawała się odrywać od kości. Jakiś potwór połknął go w jednym kawałku, na wpół strawił i z powrotem wyrzygał ze śluzowatej gardzieli na te kafelki, do których był teraz przyklejony jak język do kawałka lodu. Ciągle miał na sobie szare spodnie i biały podkoszulek z wczorajszego wieczoru. To, co wczoraj sobie wstrzyknął, to najmocniejszy towar, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia. W końcu udało mu się jakoś podnieść. Z trudem stanął na nogi i opierając się o ramę drzwi i o ściany, dotarł wreszcie w pobliże łóżka, na które opadł bezwładnie. Przykrył się kołdrą i próbował się ogrzać. Jak strasznie było mu zimno!... Co on narobił? Pamiętał każdy najmniejszy szczegół. Także twarz młodego arabusa, jej najpierw agresywny, potem zaskoczony wyraz, i zderzenie. Z czasem Kesselowi zrobiło się cieplej. Leżąc skulony pod kołdrą, wsunął rękę w spodnie i wziął w zimną dłoń swój członek. Po chwili zaczął go masować. Międlił go cierpliwie, ale ten nie sztywniał. Próbował wyobrażać sobie kobiety, z którymi spał, ale to nic nie dawało, ponieważ ciągle myślał o tym, co wydarzyło się wczorajszej nocy, i że musi jak najszybciej wytrzeźwieć, i o tym, skąd mógłby skombinować więcej tego towaru. W końcu zostawił członek w spokoju i próbował zasnąć. Był jednak całkiem rozbudzony. Rozbudzony i zupełnie rozbity. Na myśl, co teraz się z nim stanie, ogarnął go strach. Co z nim zrobią? Postawią go przed sądem za morderstwo, będą badać i prześwietlać każdy ciemny zakamarek jego przegranego życia i wykorzystają to jako dowód przeciwko niemu. Dziwił się, że jeszcze tu jest, że nikt jeszcze po niego nie przyszedł, żeby go zabrać. Bez szczególnych emocji myślał o więzieniu. To może dziwne w przypadku policjanta, ale zawsze miał niejasne przeczucie, że kiedyś tam skończy. Pośród mglistych wizji więziennego życia w końcu znów odpłynął w sen. *** Trzykrotne ciężkie pukanie do drzwi. Przyszli. To koniec. Nie mogli znaleźć go w takim stanie, leżącego w biały dzień w łóżku, jak ćpun. Chciał przyjąć ich w drzwiach, dać się odprowadzić jak mężczyzna. Wyskoczył z łóżka i zatoczył 28 się w kierunku drzwi. Był osłabiony i czuł się fatalnie, przytrzymał się klamki. Zebrał się w sobie, aż dało się znowu słyszeć pukanie, znowu trzykrotne i ciężkie jak przeznaczenie. Kessel nacisnął klamkę i pociągnął drzwi, gotowy na to, co miało nastąpić. Ku jego zaskoczeniu stał przed nim Diller. - Odsłuchałeś moją wiadomość? Kessel patrzył w ziemię, jakby próbując sobie przypomnieć. - Jaką wiadomość? - Powinieneś iść na terapię - powiedział Diller. - Powinieneś pocałować mnie w dupę - powiedział Kessel. - Musisz iść ze mną na posterunek. Sprawy wzięły trochę inny obrót, niż się obawialiśmy. Lepszy. Po naszym wypadku na Westendzie miało miejsce coś w rodzaju powstania. Strauch i jego drużyna wpadli. Tylko my dwaj nie. Komendant odsunął Straucha od śledztwa i przekazał je mnie. Szykuj się, człowieku. Doprowadziliśmy nasze czynności wczoraj w nocy starannie do końca i nie zostaliśmy zdemaskowani. Jesteśmy prymusami. Gdy Kessel był pod prysznicem, Diller rozejrzał się po mieszkaniu. Przetrząsnął jedyny pokój, z którego się ono składało, szukając narkotyków. Kiedy szukał ich u Luisa, czuł się trochę jak paranoik, ale tutaj był pewny, że coś znajdzie. Kessel wyszedł z łazienki i zobaczył Dillera szperającego w jego starej kolekcji płyt. - Sprytny ćpun nie przechowuje towaru w mieszkaniu - powiedział. Diller nie widział, że się zbliża, wzdrygnął się i wyciągnął płytę, która była najbliżej. Dopiero teraz odwrócił się i uniósł ją w górę, jakby znalazł to, czego szukał. - Jawbox. Super, że jeszcze to masz. - Pamiętasz Jawbox? Kessel nie mógł w to uwierzyć. Jego zbiór pochodził niemal wyłącznie z początku lat dziewięćdziesiątych. Jawbox to był zespół z Marylandu, który nigdy nie osiągnął nawet części tej popularności, na jaką zasługiwał. Przez jakiś czas Kessel zbierał płyty z niemal naukowym zacięciem, a niekiedy nawet puszczał je w knajpie, w której poznali się z Dillerem dawno, dawno temu. Diller stał z piwem w ręku i kiwał głową w rytm muzyki. Jego zainteresowania muzyczne nigdy nie poszły dalej. Kessel podszedł do szafy i ubierając się, bardzo uważał, żeby Diller nie zobaczył jego 29 podudzia. Chwilę później siedzieli w samochodzie służbowym. Przez głowę Kessela przewijała się masa pytań. Starał się nie patrzeć przez okno. Za dużo ruchu, światła, hałasów. - Co zrobiłeś z tamtym samochodem? - zapytał. - A co miałem zrobić? Stoi w warsztacie. - I nie pytali, skąd wgniecenie? - Pytali, ale wierz mi: im mniej wiesz na ten temat, tym lepiej. Diller był przekonany, że może i musi mieć pod kontrolą wszystko, co tylko się da. Kessel widział to inaczej. Prędzej czy później zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Tymczasem jednak nic nie przemawiało przeciwko temu, by robić to, co zaproponuje Diller. I nagle w środku tego narkotykowego kaca naszło go wspomnienie uniesienia wczorajszej nocy. Minęło już dużo czasu, od kiedy dał sobie w żyłę, ale wiedział oczywiście, że takie rzeczy się zdarzają, coś jakby mały haj pomiędzy. W tym momencie chętnie posłuchałby muzyki. Pomyślał o Jawboxie. Przytłumiony nieco czad w jego ulubionym kawałku Green Glass to było to, co by mu się teraz spodobało. „Mały haj pomiędzy” nie znaczył, że czuł się dobrze. Po krótkiej chwili złudnej równowagi nagle jego serce zaczęło bić jak szalone. Próbował zapanować jakoś nad trzęsącymi się dłońmi, wciskając je pod pachy. „Odpowiedzialność” - to brzmiało tak rzeczowo. Ale oznaczało, że tkwi po uszy w gównie. Uzależniony od narkotyków glina w nawrocie, który bez powodu wykończył młodego arabusa. Teraz oni go wykończą. Oni, Arabowie, policja, przełożeni, może Diller też. Tak czy inaczej w końcu będzie musiał sobie z tego zdać sprawę, nagle stanęło mu to jasno przed oczami. I na pewno nie była to przyjemna świadomość. - Słyszałeś, co z tym arabusem? - zapytał. - Myślałem, że nigdy nie zapytasz. Tak, żyje. Kessel poczuł ulgę, chociaż wiedział, że to prawdopodobnie znacznie skróci dla niego okres odroczenia wyroku. - Kto go przesłuchuje? - Chwilowo nikt. Leży w śpiączce. To znaczy: dzisiaj leżał w śpiączce. Kiedy się obudzi i zacznie sobie wszystko przypominać, jesteśmy załatwieni. *** 30 Starszy otyły policjant pchnął uchylone drzwi pokoju Dillera wózkiem, na którym transportował wypełniony segregatorami kosz na bieliznę, i zapytał: - Dokąd z tym? Ruchem głowy Diller wskazał kąt pokoju, w którym stały już dwa inne kosze. Była to mała demonstracja ze strony Straucha, której znaczenie nie było dla niego do końca jasne i która specjalnie go nie interesowała. Najważniejsze źródła informacji na temat mieszkania na Geroltstrasse wyszukał w komputerze i tworzył teraz możliwie oryginalne teorie. Kessel siedział na dwuosobowej sofie naprzeciwko i grzał ręce kubkiem kawy, który przyniósł mu Wally. Nazwał go przy tym „bohaterem obserwacji”. Na monitorze przed sobą Diller miał kolorowy skan formularza otwarcia konta. - Przyjrzyj się temu - powiedział do Kessela. Naprawdę muszę wstawać? - zapytał w myślach Kessel, podniósł się z wysiłkiem i podszedł do Dillera. - Świstek z banku. No i co? - Ktoś zamierzał otworzyć konto w Stadtsparkasse Monachium. - Ale nie wpisał nazwiska. - W ogóle nic poza adresem: Geroltstrasse 28, 80339 Monachium. To tam byliśmy wczoraj, jeśli sobie przypominasz. Sarkazm był skuteczną metodą, żeby ożywić Kessela. Diller to dobrze wiedział. Kessel wyprostował się i spojrzał w twarz Dillera. - Naprawdę myślisz, że ujdzie nam to na sucho? A więc Kessel chciał porozmawiać. O to mu chodziło. - Nic nie myślę - powiedział Diller - ale muszę zadbać o to, by nie stracić pracy, żebym mógł wyżywić moją rodzinę. To może być dla ciebie drobnomieszczańskie, ale takie jest moje zadanie i biorę je poważnie. Dwa lata pracowałem nad tym, żebyś wrócił zza biurka na ulicę, a ty wykręcasz taki numer! Więc bądź tak miły i nie mów mi, co mam myśleć, a czego nie. Nie wyglądało na to, żeby Kessela satysfakcjonowała taka odpowiedź. - A co powiesz na to, jeśli sam się przyznam. Powiem coś takiego: „Słuchajcie, to ja spieprzyłem sprawę. Diller nie ma z tym nic wspólnego”. - Naprawdę myślisz, że ci uwierzą? Zawieszą nas obu. Ciebie... przynajmniej, bo bez żadnego powodu przejechałeś człowieka, i mnie, bo temu nie zapobiegłem. Wierz mi, nie ma lepszego rozwiązania jak wykorzystać nasz 31 awans, żeby możliwie skutecznie ukręcić sprawie łeb. Diller miał ochotę poruszyć temat narkotykowego problemu Kessela, ale ugryzł się w język, bo znowu usłyszałby tylko kłamstwa, a przecież dopiero co udało im się wymienić kilka szczerych słów. Jeśli nie chciał stracić pracy, musiał przypilnować, żeby Kessel wrócił do jakiej takiej równowagi i w końcu zaczął robić coś pożytecznego, na przykład pomógł mu w dochodzeniu. Nawiasem mówiąc, to można było świetnie sprzedać: policjant, który zszedł na złą drogę, teraz jednak nauczony przykrymi doświadczeniami znowu robi świetną robotę. Cała ta sytuacja doprowadzała Dillera do mdłości. Ale czy to cokolwiek zmieni, jeśli podniosą ręce do góry i zawołają: „Halo, to byliśmy my!”? Postanowił, że zainteresuje się losem chłopaka, którego potrącili. Może nawet porozmawia z jego rodzicami. Na pewno da się to jakoś uzasadnić śledztwem. Ale teraz trzeba było skoncentrować się na tym formularzu. - Posłuchaj, Kessel, chcę, żebyś ze mną współpracował. Wtedy uda nam się znaleźć jakieś wyjście. Ale do tego konieczne jest, żebyś wziął się do roboty i mi pomógł. Nie mamy dużo czasu na utwierdzenie komendanta w przekonaniu, że postawienie mnie na miejscu Straucha było dobrą decyzją. Musi nam się to udać. I... - I... - Zacznij kontrolować swój problem, cokolwiek to jest. Kessel kiwnął głową. - Co jest takiego niesamowitego w tym formularzu? - zapytał, wskazując na monitor. Diller uznał to za deklarację gotowości do współdziałania. - Strauch nas bojkotuje. Nie może zablokować nam dostępu do danych i akt, ale nie powie nam, do czego doszedł. Nie chce nam niczego sugerować, mówi. - Zawsze był szczurem. - On myśli, że to my jesteśmy szczurami. - Niby dlaczego? - Wszyscy członkowie jego jednostki zostali zdemaskowani przez motłoch wszyscy poza nami. On myśli, że gdybyśmy byli na swoim stanowisku, to też byśmy wpadli. - Niby dlaczego? Kessel nie nawykł widzieć w sobie części problemu. Dla Dillera był to 32 dowód na to, że gotowość do oszukiwania samego siebie była u Kessela nie mniejsza niż u reszty ludzkości, z Dillerem włącznie. W tym właśnie problem, że człowiek nigdy nie dostrzega, że sam siebie oszukuje. - To, co do tej pory mamy: straż graniczna aresztowała wczoraj na lotnisku w Monachium człowieka. Wiek trzydzieści kilka lat, szczupły, wysoki, typ arabski, ubrany po europejsku. Przy kontroli dokumentów przedstawił bilet Lufthansy do Mombasy i niemiecki paszport, oba dokumenty wystawione na nazwisko Salem Yusuf. Komputer zidentyfikował go na podstawie danych biometrycznych jako kogoś innego: Idrisa Mahera. Wiesz, kto to? - Pewnie jakiś piekielnie niebezpieczny superterrorysta, którego poszukujemy. Kiedyś, dawno temu, Diller uważał, że sarkazm Kessela jest błyskotliwy. Teraz wart był jedynie wzruszenia ramion. - Pewnie tak. Ale na razie Idris Maher to tylko nazwisko i zdjęcie do paszportu, którego dane biometryczne zgadzają się z danymi Salema Yusufa. Popatrz. Kilkoma kliknięciami myszy Diller przywołał na ekran dwa zdjęcia paszportowe, które nie mogły bardziej się od siebie różnić. Po lewej Idris Maher, mężczyzna o ciemnobrązowym kolorze skóry, z czarną brodą i w białej czapce kufi. Po prawej Salem Yusuf, gładko ogolony, z fryzurą z przedziałkiem, bez nakrycia głowy. Kessel wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Salem Yusuf, Idris Maher, jaka różnica? - Różnica polega na tym, że Salem Yusuf nie figurował do tej pory w kartotece straży granicznej. Idris Maher natomiast jak najbardziej. - Ktoś, kto umie tak perfekcyjnie sfałszować paszport, będzie umiał zmienić też dane biometryczne - powiedział Kessel. - Możliwe. Jeśli chce. Możliwe jednak, że Maher wpadł w pułapkę. - W pułapkę? - Dlaczego nie? Kessel wzruszył ramionami. - Skąd Idris Maher wziął się na liście poszukiwanych? - Informacja od pakistańskiej policji. - Chyba nie mówisz poważnie. Diller odpowiedział, że przed kilkoma tygodniami Centrum Ochrony przed 33 Terroryzmem w Berlinie-Treptow rozesłało do wszystkich jednostek wiadomość, iż według informacji pakistańskiej policji człowiek o nazwisku Idris Maher jest w drodze do Niemiec. Miał być on przetrzymywany „przez USA” w Afganistanie, ale w niewyjaśnionych okolicznościach zbiegł do Pakistanu. Według bliżej nieokreślonych źródeł ma on za zadanie dokonać zamachu. Wysocy urzędnicy amerykańscy uznali to zagrożenie za „wiarygodne”. - Phi! Takich ostrzeżeń dostajemy codziennie ze dwa tuziny. Jak to zawsze mówią w oficjalnych oświadczeniach? „Wszystkie informacje traktujemy bardzo, bardzo poważnie”. - Jasne. Ciekawe jest tu tylko, że nazwisko Idris Maher pojawia się dwa razy w dość krótkim czasie. Pierwszy raz w tym ostrzeżeniu, drugi raz wczoraj wieczorem na lotnisku. - To nie wyjaśnia jeszcze, jak jego dane biometryczne trafiły do komputera. - Trzy lata temu pewna kobieta złożyła przeciwko swojemu mężowi doniesienie na policji w Berlinie-Dahlem z powodu uszkodzenia ciała i złożyła wniosek o objęcie jej ochroną. Ta kobieta nazywała się Gertrud Maher. A jej mąż Idris Maher. - Berlin-Dahlem? Elegancka okolica. - Kobieta miała pieniądze. Poznała Maher a kilka lat wcześniej podczas urlopu na Dżerbie. Był animatorem w jednym z hoteli. Zabrała go ze sobą do Berlina i wyszła za niego za mąż. Ale nie udało mu się zadomowić tu na dobre. Odkrył inną stronę swojej osobowości i stał się religijny Tego samego zaczął wymagać od żony. Ta nie chciała, więc ją bił. Złożyła wniosek o ochronę osobistą. On opuścił kraj, kierując się do Afganistanu, żeby przyłączyć się do walki z niewiernymi. - Ściągnijmy tu żonę. Przecież rozpozna swojego męża. - Niestety, raczej nie. - Dlaczego nie? - Zanim Idris Maher opuścił kraj, mieszkanie jego żony w Berlinie-Dahlem strawił pożar. Udusiła się dymem. Zamknięta od zewnątrz w swojej łazience. - Przez niego? - Na to wygląda. Najpierw ją zamknął. Potem zebrał wszystkie przedmioty, które mogły dostarczyć jakichkolwiek informacji na jego temat: albumy ze zdjęciami, aparaty fotograficzne, książki, ubrania, listy, pocztówki. Oblał je denaturatem i podpalił. - Nikt nie słyszał, jak kobieta krzyczy? 34 - Nie z ręcznikiem w ustach. - I co dalej? - Gdy zauważono pożar, Idris Maher siedział już w maszynie Egypt Air do Kairu. Pod swoim prawdziwym nazwiskiem zresztą. Bilet jest ostatnim śladem po nim, jaki mamy. Z Kairu musiał dalej podróżować drogą lądową. Żadnych dalszych rezerwacji. Wydano za nim międzynarodowy list gończy i tyle. Nie ma nikogo, kto mógłby poświadczyć, że Idris Maher i Salem Yusuf to ta sama osoba. Próbowano znaleźć w Tunezji krewnych Idrisa Mahera. Możesz sobie wyobrazić, z jakim rezultatem. Oprócz zdjęcia do paszportu nie ma żadnych jego zdjęć. To jest dosłownie wszystko, co na niego mamy. *** Kessel musiał się wysilić, żeby skupić się na rozmowie. Patrzył teraz, jak Diller znowu zabiera się do roboty. Było godne podziwu, z jak ogromną energią wgrzebwał się przez całe przedpołudnie coraz głębiej w akta, rekonstruując kolejne zależności i powiązania. Zajęcie to pochłaniało go bez reszty. Od czasu do czasu wydawał z siebie odgłos zdumienia czy satysfakcji i prezentował Kesselowi jakieś nowe odkrycie, kolejny detal. - W umowie najmu figuruje nazwisko Ahmed Mohammed. Kaucja została opłacona gotówką, istnieje jedynie kopia pokwitowania z podpisem po arabsku. Grafolodzy z Federalnego Urzędu Policji Kryminalnej odcyfrowali go jako „Abdullah Habib”. Zarówno Ahmed Mohammed, jak i Abdullah Habib to bardzo popularne arabskie nazwiska. „Podobnie jak Hans Müller albo Peter Meier” - napisali w ekspertyzie. „Nie ma żadnych wskazówek, które pozwalałyby powiedzieć, jakie rzeczywiste osoby kryją się za tymi nazwiskami”. Natomiast Kessel przypominał sobie nudę i beznadzieję, jaką tak często odczuwał w szkole, podczas gdy inni pilnie pochylali się nad zeszytami, z zarumienionymi z zapału policzkami, a on po prostu nie rozumiał, czego od niego chcą. Towarzyszenie Dillerowi przy pracy która powinna być właściwie także jego pracą, przychodziło mu z coraz większym trudem. Jego myśli biegły w innym kierunku. Dlaczego, do cholery, znajdował się w tej chwili akurat w tym miejscu? Jaka była jego funkcja? Planeta Ziemia, Europa, Niemcy, Monachium, komenda policji. Jakaś wyższa siła uczyniła ze mnie, istoty pozaziemskiej, funkcjonariusza policji... Głos w jego wnętrzu był głosem szaleńca. Brzmiał jak jego własny głos, ale Kessel nie miał nad nim żadnej kontroli. Szperał bez celu w jakichś papierach. 35 Diller zauważył oczywiście, że Kessel w niczym nie pomaga. Wystarczało mu, że ma go przy sobie, że nie robi jakichś głupstw gdzie indziej. Ale właśnie to, że jest pod czyjąś opieką, że jest kontrolowany, wyprowadzało Kessela najbardziej z równowagi. Nie dawało mu spokoju. Okej, znowu zaczął brać, już jakiś czas temu. Ponieważ miał wiele do stracenia, pilnował, żeby nikt się nie zorientował. Doceniał zaangażowanie, z jakim Diller starał się mu pomóc, i przecież zamierzał znowu przestać brać. To jest możliwe, jeśli sytuacja była odpowiednia. Ale teraz nie był jeszcze gotowy. Poza tym kto może wiedzieć, czy zeszłej nocy rzeczy potoczyłyby się lepiej, gdyby nie był na głodzie. Możliwe, że nie zaczynałby z tymi typami pod koszem, próbując odebrać im towar - ale nie wiadomo, czy nie zdarzyłoby się nieszczęście, gdyby zostali zdemaskowani i stanęli nagle oko w oko z motłochem. Naturalnie wiedział, że wszystko to można było widzieć zupełnie inaczej. Nie to jednak zdecydowało. Ostatnie tygodnie były trudne. Jeśli chodzi o finanse, znalazł się w bardzo napiętej sytuacji. To była błyskawiczna decyzja. Pomyślał, że mógłby odebrać chłopakom tych parę gramów, które mieli przy sobie, i ten plan przecież mniej więcej wypalił. Właściwa katastrofa - uświadomił sobie nagle - wydarzyła się dzisiaj rano, gdy stał pod prysznicem, a Diller czekał na niego w pokoju. W napadzie całkowicie nieuzasadnionej paniki spłukał w umywalce wszystko, co jeszcze zostało z tego towaru. Spodziewał się, że Diller będzie szukał z większym uporem. I teraz ten najlepszy towar, jaki kiedykolwiek posiadał, zniknął w rurach kanalizacyjnych. Jedynym wyjściem, jakie mu pozostało, była stacja wydawania metadonu. Tam też nie byłoby łatwo coś dostać, ale miał jeszcze receptę, którą zorganizował sobie kiedyś podczas akcji w pewnym gabinecie lekarskim. Kessel czuł to rwanie w ramionach, które zapowiadało znacznie bardziej nieprzyjemne objawy. Był jeszcze czas, żeby im zaradzić. Zaczął pocierać przedramiona w tak rzucający się w oczy sposób, że Diller spojrzał wreszcie w jego kierunku. - Idę - powiedział Kessel. - Muszę iść do lekarza. Diller nie spuszczał z niego oczu. - Ale zrób to - powiedział. - Widzimy się jutro - powiedział Kessel, wstał i wyszedł. Okazało się, że było to dużo łatwiejsze, niż sobie wyobrażał. Diller nie 36 próbował go zatrzymywać i już przemierzał korytarze komendy jak wolny człowiek. Policjanci chodzili zaaferowani z jednego miejsca w drugie, rozmawiali, byli czymś zajęci. Wrzała praca. Przez kilka chwil Kessel smakował to, że jest jednym z nich, odwzajemniał spojrzenia, pozdrawiał podniesieniem brwi albo skinieniem głowy, przyśpieszał kroku, jakby zmierzał w jakimś konkretnym celu. Ale już w następnym momencie cały ten teatr zaczął go nudzić. Chciał już tylko stąd wyjść. Ważne, żeby znowu złapać równowagę pomyślał - a podana przez lekarza dawka metadonu była dokładnie tym, co mogło mu teraz pomóc. Wyjął portfel, w którym przechowywał receptę. Przyjrzał się jej uważnie, wychodząc na dziedziniec komendy, i stwierdził, że była dość sfatygowana. Co tam, jakoś to będzie. Kessel był za lekko ubrany, było około zera, a on miał na sobie tylko koszulkę polo i marynarkę. Poszedł do parku samochodowego i wziął cywilny samochód, hondę civic. Dyżurny protestował, mówiąc, że nie ma przydziału. Kessel zaproponował, żeby zadzwonił przy nim do Dillera i zapytał, co sądzi o utrudnianiu śledztwa w ten sposób. Dostał samochód i ruszył, nie wiedząc dokładnie dokąd. Dopiero gdy uświadomił sobie trasę, dotarło do niego, że gabinet wydający metadon, o którym myślał, znajdował się na Westendzie, kilkaset metrów od miejsca, gdzie wczoraj siedzieli w samochodzie. Mógł być pewny, że pojawienie się tam dzisiaj było dla niego niebezpieczne. Ale w głębi duszy miał nadzieję, że natknie się na tego wysokiego z poprzedniej nocy i dostanie od niego nowy towar. Wiedział, że jeśli rzeczywiście spotkałby tego typa, ten pobiłby go na śmierć. A mimo to oczami wyobraźni widział, jak wysoki daje mu dwie z tych fiolek z czerwonymi zatyczkami. Tym razem będzie bardziej o nie dbał. Gabinet znajdował się w kamienicy, która wyglądała jeszcze gorzej od tej, w której mieszkał Kessel. Windy nie było, ściany klatki schodowej były całe pokryte bazgrołami i graffiti. Pachniało tłokiem, niedomytymi ciałami i lekarstwami. Wchodząc do zapchanej poczekalni, Kessel starał się możliwie nie rzucać w oczy. Nie było to takie łatwe, bo był dużo starszy od wszystkich innych w pomieszczeniu i nie wyglądał jak typowy junkie. Żadne drzwi nie prowadziły z poczekalni do gabinetu lekarskiego. Tylko okienko z pancernego szkła, jak w banku, tyle że tutaj szyba była cała zaklejona z wyjątkiem wąskiej szpary. Większość i tak przychodziła tu wyłącznie po metadon. Trwało dość długo, zanim następna osoba została wywołana przez mały głośnik i mogła odebrać swój flakonik. Kessel czuł, że im dłużej tu siedzi, tym większą skupia na sobie uwagę. Ale nikt nic nie mówił. Minęło ponad dwadzieścia minut, podczas których przesunął się o całe 37 cztery miejsca w kolejce, gdy urodziwy chłopiec z długimi blond lokami, który nie spuszczał go z oka, przerwał milczenie. - To glina jest - powiedział spokojnie, niemal uroczyście, jakby był już teraz całkowicie pewny tego, co mówi. Wszyscy wiedzieli od razu, o kim mowa, i Kesselowi krew uderzyła do głowy. Blondyn to dostrzegł i nie krył radości, że udało mu się trafić w dziesiątkę. - Też jesteś na głodzie? - zapytał. Kessel nie uznał za stosowne odpowiedzieć. - Hej, przepraszam? Nie odpowiesz? - Blondyn był uparty. Nudziło mu się, a głód narkotyczny czynił go agresywnym. - Zostaw go w spokoju, co on nas obchodzi - wtrącił się facet siedzący obok blondyna, najwyraźniej jego kumpel. Kessel milczał. Myślał o ostatniej nocy. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby znowu popaść w kłopoty. Gdyby jego koledzy dowiedzieli się, że tu był podczas służby, to co wtedy powie? Jakie to śledztwo, o którym nikt nie słyszał, zaprowadziło go tutaj? Może to wyglądać dziwnie, jednak prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego po prostu wstać i wyjść. Pewnie trochę się z niego pośmieją, ale chwilę później o nim zapomną. Powoli wstał i ruszył w kierunku wyjścia. - Do widzenia, panie dzielnicowy! Kessel nie zareagował. Już raz dzisiaj tak po prostu wyszedł. I znowu przyszło mu to łatwiej, niż myślał. Był niedaleko Geroltstrasse, niedaleko boiska do koszykówki. Zastanawiał się, czy nie powinien tam po prostu pójść, rozejrzeć się za tym typem z wczoraj. Może znowu zdobyć towar, celując do kogoś z broni, jak będzie trzeba. To był jednak plan szaleńca. Był w stanie dokładnie wyobrazić sobie taki scenariusz, ale nie był jeszcze gotowy na to, by zapłacić taką cenę. Choć wcale nie mniej bał się alternatywnego biegu zdarzeń. Kilka godzin później, z powrotem u siebie w mieszkaniu, kulił się w drgawkach, pocąc się w rozkopanym łóżku. Wiedział, że jest to jedynie przygrywka do objawów zimnej odstawki, jakie czekały go w nocy. Zaklął, bo wydało mu się, że ktoś dzwoni z absurdalnym uporem do drzwi, klął i klął, aż uświadomił sobie, że to dzwonienie było rzeczywiste. To musiał być Diller i rosła w nim wściekłość na tego samozwańczego stróża, aż przyszło mu do głowy, że Diller byłby pewnie wcześniej zadzwonił. Dozorca, o ile tu w ogóle był jakiś dozorca, nigdy dotąd się u niego nie pojawiał. Kurier, który chce coś 38 zostawić dla sąsiada. Jakiś przybłęda w każdym razie. Ktoś, kto tak dzwoni, jest niebezpieczny - pomyślał - choćby przez tę natarczywość. Kessel z wielkim trudem wyprostował się, znalazł po omacku broń i podszedł na palcach do drzwi, w których niestety nie było judasza. Stanął przy ramie drzwi, żeby nie mogły go trafić pociski wystrzelone z drugiej strony, potem krzyknął: - Kto tam? Żadnej odpowiedzi. Dzwonek. Powtórzyło się to parę razy, aż Kessel uznał, że to głupie. Założył łańcuch i uchylił odrobinę drzwi. Gdy zobaczył, kto go odwiedził, natychmiast wymierzył broń w jego głowę. - Spieprzaj albo cię rozwalę! - syknął i próbował z powrotem zatrzasnąć drzwi, ale gość zablokował je stopą. W tym momencie Kessel pomyślał, że może się zdarzyć, iż rzeczywiście będzie musiał strzelić. O dziwo, tamten zdawał się być nastawiony życzliwie, nie był ponury ani agresywny. Kessel zadawał sobie parę razy w myślach pytanie, czy mu się wydaje, ale to był rzeczywiście ten typ, który dał mu wczoraj narkotyki. Wysoki spod kosza do koszykówki. Znalazł go. Jaki mógłby być cel tej wizyty, jeśli nie zemsta za pitbulla? Kessel mógł liczyć tylko na siebie. Nie mógł wezwać patrolu. Wystarczyło, że wysoki zezna, co widział on i jego kumple - jak Kessel przejechał jego przyjaciela - i był załatwiony. Obrona konieczna, pomyślał, powiem, że zastrzeliłem go w obronie koniecznej. - Jestem tu sam. Chcę tylko porozmawiać. - Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. - O tym? Wysoki pokazał przez szparę w drzwiach małą przezroczystą plastikową torebkę, w której grzechotało około dwudziestu fiolek z czerwonymi zatyczkami, takich jak te, z którymi zawarł znajomość wczoraj. Kessel patrzył z wahaniem na torebkę. Ma je po prostu zabrać temu typowi? Jeśli go zastrzeli, usunie jednocześnie niebezpiecznego świadka. Ale co zrobi ze zwłokami? - Jak się nazywasz? - zapytał. - Gani Kartal - padła odpowiedź, tak naturalna, że Kessel w nią uwierzył. Mimo to powiedział: - Pokaż mi swój dowód. Gani uśmiechnął się, wziął to za żart. 39 - Daj mi swój dowód. Ale najpierw wywróć kieszenie i pokaż pasek spodni. Odwróć się. Gani cały czas się uśmiechał, zrobił jednak, co Kessel mu kazał. Był nieuzbrojony. - Teraz dowód. Gani podał go przez szparę w drzwiach. Jeśli był prawdziwy, jego właściciel nazywał się Gani Kartal. Kessel oddał mu dowód. Jak długo miał Ganiego przed sobą, kontrolował sytuację. Znowu wycelował pistolet w jego twarz. - Zrobisz teraz krok do tyłu i założysz ręce za głowę. Gdy to zrobisz, zdejmę łańcuch i możesz wejść. Jeśli jesteś sam i będziesz robić, co ci każę, nic się nie stanie. Gani wydawał się absolutnie spokojny i zrobił, co Kessel mu kazał. Ten miał wrażenie, że już kiedyś widział to wszystko w jednym ze swoich koszmarnych snów. Lufą pistoletu wskazał na obrotowe krzesło z obiciem z pianki w kolorze musztardy. Jeden z dwóch mebli w jego mieszkaniu, na którym można było usiąść. - Zamknij drzwi i siadaj. Gani rzucił torebkę na stolik przy sofie, po czym usiadł. Jego ręce spoczywały na kolanach. Nie spuszczając go z oka, Kessel zajął miejsce kilka metrów od niego. Gani czekał na znak. Kessel nasłuchiwał jakiś czas, czy nic się nie dzieje za drzwiami. Jeśli zaczną strzelać przez drzwi, trafią Ganiego, nie jego. Nic nie było słychać. - Skąd się dowiedziałeś, gdzie mieszkam? - Moi ludzie widzieli cię dzisiaj u nas w dzielnicy. Śledziliśmy cię. - Zatem czego chcesz? - Chłopak, którego przejechałeś, nazywa się Amir, Amir Asian. Byłem wczoraj u jego rodziców. Alican i Aygiin Asian. Mają salon fryzjerski, niecałe sto metrów od miejsca wypadku. Amir jest ich jedynym synem. Leży w śpiączce. Mają wielką nadzieję, że wkrótce się przebudzi, żeby im opowiedzieć, co się stało. Gani zrobił pauzę. Kessel ma zrozumieć, że jest go czym szantażować. Pięknie, ale Gani musi zrozumieć, że to nie będzie takie proste, jak sobie wyobraża. - Nie mogę nikomu zabronić opowiadać, cokolwiek tam sobie chce 40 opowiadać. To był tani blef i Gani to wiedział. - Może jest ci wszystko jedno, co stanie się z tobą. Ale nie jest ci wszystko jedno, co stanie się z twoim kolegą i jego rodziną. Co Gani mógł wiedzieć o Dillerze i jego rodzinie? Prawdopodobnie nic. Ale Kessela odnalazł bez szczególnego wysiłku. Możliwe, że dowiedział się już również tego i owego o Dillerze. - Więc dobrze. Co mógłbym zrobić, żeby zapobiec temu, by Amir coś opowiedział? - Mógłbyś zadbać o to, żeby on i jego rodzina mieli dość pieniędzy na leczenie i wszystko. Jego ojciec musi kogoś zatrudnić do pomocy w zakładzie, co dotychczas robił Amir. Amir był pracowitym chłopakiem. - A co, jeśli nie mam pieniędzy? Naprawdę, bez żartów, jestem totalnie spłukany. Nie mam nic. Mogę ci pokazać wyciągi z mojego konta. Gani skrzywił się pogardliwie. - Wiem, że nie masz pieniędzy. To widać. Zrobił pauzę dla większego efektu i pokiwał głową na potwierdzenie własnych słów. - To jest też powód, dla którego ci coś przyniosłem. Wskazał głową na plastikową torebkę. - Sprzedaj to. Ta torebka warta jest dwadzieścia tysięcy. Zatrzymaj połowę, drugą dasz mnie. Jeśli się spiszesz, dostaniesz więcej. Kessel był wściekły. Gnojek przychodzi tu i myśli, że może z niego zrobić swojego pachołka. - Wszystko jasne - powiedział. - Super to sobie wymyśliłeś, co? Ale tak ładnie nie będzie. Spadaj i odwal się! Zabieraj ten swój kram i spadaj! Brzmiało to dziwnie niepewnie. Gani uśmiechnął się drwiąco, wstał powoli i ruszył w kierunku drzwi. Torebkę zostawił tam, gdzie leżała. - Hej, stój! Zabierz to ze sobą - krzyknął Kessel. Gani nie zareagował, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Kessel zerwał się z fotela i kopnął w zamknięte za nim drzwi, potem zaczął chodzić z bronią w ręku w tę i z powrotem po mieszkaniu. Co ma robić w tej sytuacji? Gdzie szukać pomocy? 41 Kilka godzin później leżał na łóżku z igłą w przedramieniu. *** Mniej więcej w tym samym czasie Diller studiował protokoły dwóch przesłuchań mężczyzny, który został zatrzymany przed dwoma dniami na lotnisku i twierdził, że nazywa się Salem Yusuf. Pierwszy protokół sporządzili funkcjonariusze straży granicznej, drugi spisał Strauch. W obu przypadkach mężczyzna wprawdzie odpowiadał na pytania, ale odmówił podpisania zeznań. Nie chodziło tu o dokładne protokoły słowo w słowo, lecz o streszczenia dokonane przez przesłuchujących go funkcjonariuszy. Diller miał już dosyć akt. Chciał sam stworzyć sobie jakiś obraz sytuacji, a teraz był na to dobry moment. Nie będzie mu przeszkadzał żaden adwokat, żadni prokuratorzy, żadni inni śledczy. W rozmowie w cztery oczy dowie się na temat tożsamości tego człowieka więcej niż z koszy na bieliznę wypełnionych aktami. Radiowóz wysadził Dillera przed rozświetloną reflektorami bramą zakładu karnego Stadelheim. O tej porze nie było już odwiedzin, spokojna zmiana dla personelu, więzienie sprawiało wrażenie opustoszałego. Chociaż był umówiony, musiał najpierw zadzwonić, zanim mu otworzono. Nawet bez przygnębionych lub zrozpaczonych członków rodzin, którzy w dzień czekali przy wejściu w długich kolejkach, Dillera natychmiast dopadła deprymująca atmosfera tego miejsca. Jeden ze strażników zaprowadził go do pokoju przesłuchań. Nie musiał długo czekać na wprowadzenie Salema Yusufa. Wysoki, szczupły, dobrze wyglądający mężczyzna z zadbanymi, krótko obciętymi czarnymi włosami. Miał na sobie uniform więzienny z grubej niebieskiej bawełny. Zatrzymano go w eleganckim szarym garniturze biznesmena. Ponieważ zakwalifikowany został jako więzień szczególnie niebezpieczny, wartownicy przykuli jego ręce do szyn na blacie stołu, tak że siedział naprzeciwko Dillera z otwartymi ramionami. Nie trzeba było być jasnowidzem, żeby dostrzec, iż jego nastawienie było zupełnie inne, niż mogła sugerować ta pozycja. Być może Diller miał przez chwilę na twarzy wyraz irytacji, w każdym razie mężczyzna od razu to podchwycił. - To poniżające musieć tak siedzieć przed panem, pan też tak sądzi, prawda? Nazywam się Salem Yusuf, a pan kim jest? Mówił po niemiecku swobodnie i bez najmniejszego akcentu. W jego głosie słychać było opanowanie i determinację. - Markus Diller, nadkomisarz policji kryminalnej. Powierzono mi 42 prowadzenie śledztwa w pana sprawie. - O, pański kolega został odsunięty? Jakże się on nazywał? Strauch, tak, Strauch. Nie zachowywał się szczególnie zręcznie. Diller był zaskoczony. Widział wielu ludzi w ich pierwszych dniach w areszcie. Niszczyły one morale nawet bezwzględnych kryminalistów. Jeśli było tak również w przypadku tego człowieka, to umiał on to dobrze ukrywać. Diller nie musiał mu zdawać sprawy z roli Straucha i nie chciał, by jego odpowiedź pozwoliła Yusufowi zrekonstruować tło wydarzeń. - Nie znam żadnego Straucha. Musiało się panu coś pomylić. Uśmiech mężczyzny wyrażał złość. - Pan i pańscy koledzy kłamiecie, ilekroć otworzycie usta. - Próbował pan wyjechać z kraju, posługując się fałszywym paszportem na nazwisko Salem Yusuf. To też nie jest szczególnie uczciwe. Musiał nawiązać do tego, co powiedział mężczyzna, przynajmniej dla pozoru, żeby wciągnąć go w rozmowę. - Skąd panu przyszło do głowy, że mój paszport jest sfałszowany? Jestem Salem Yusuf. Posiadam ważny paszport, wystawiony zgodnie z przepisami przez niemiecki urząd. Mężczyzna krzyczał. Natychmiast dał się słyszeć szczęk kluczy i w drzwiach pojawili się dwaj strażnicy. Diller podziękował im, zapewniając, że wszystko jest w porządku. Gdy znowu zamknęły się za nimi drzwi, mówił chłodno dalej. - Dane biometryczne zapisane w pańskim paszporcie jednoznacznie pokrywają się z danymi człowieka, który jest przez nas poszukiwany. Mężczyzna zamknął oczy i uśmiechnął się gorzko. - Wiem, pański kolega tłumaczył mi to już wczoraj. Proszę przez chwilę postawić się w mojej sytuacji. Proszę sobie wyobrazić, że leci pan za granicę. Przygotowuje pan wszystko, zjawia się we właściwym czasie na lotnisku, zgłasza się pan do odprawy, przechodzi kontrolę bezpieczeństwa, wszystko idzie jak zawsze. I nagle, przy kontroli paszportowej, słyszy pan „proszę chwilę poczekać” i wyraz na twarzach celników zmienia się, i dwadzieścia sekund później jest pan odprowadzany w kajdankach na oczach ludzi, z którymi miał pan lecieć do Mombasy. A wyjaśnieniem tego wszystkiego jest to, że coś jest nie tak z danymi biometrycznymi. Parsknął pogardliwie i spojrzał z wściekłością na Dillera. - Obawiam się, że mam tylko blade pojęcie, o co w ogóle chodzi. Czy to przestępstwo, że moje „dane”, czy jak to się nazywa, są takie same jak u 43 jakiegoś innego człowieka? Co mnie to obchodzi? Diller nie wierzył, że mężczyzna był tak niewinny, jakiego zgrywał. Ale robił to bardzo zręcznie, nie ulegało wątpliwości. W każdym razie dzisiaj z ustaleniem jego tożsamości nie posuną się ani o krok dalej, czuł to. Musiał szukać innej drogi. - Dobra, zatem panie Salem Yusuf. Co pan miał zamiar robić w Mombasie? Mężczyzna rzucił w kierunku Dillera pogardliwe spojrzenie. - Sądzę, że to nie pańska sprawa. - Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie celu tej podróży, czy się mylę? - Od kiedy potrzeba jakichkolwiek wyjaśnień, żeby gdzieś pojechać? Jestem przedsiębiorcą. Miałem w Mom- basie zobowiązania biznesowe. Nie muszę się panu z niczego tłumaczyć. - Jeśli to rzeczywiście tylko jedno wielkie nieporozumienie, proszę mi w takim razie pomóc w następującej sprawie: kim jest osoba mieszkająca na Geroltstrasse 28, tutaj w Monachium, dla której chciał pan otworzyć konto? - Nie wiem, o czym pan mówi. - Niech pan da spokój, formularz otwarcia konta ze Stadtsparkasse Monachium był w pańskiej torbie podróżnej. Informację, że formularz znaleziono wśród rzeczy Yusufa, czerpał wyłącznie z akt. Miał nadzieję, że jest ktoś, kto będzie mógł to poświadczyć. - Nic o tym nie wiem. - Dobrze, to tyle z mojej strony - powiedział. Nie posunął się daleko, ale wiedział teraz przynajmniej, z jakim kalibrem ma do czynienia. Gdy wstawał, Yusuf syknął w jego stronę: - Nie jestem człowiekiem pozbawionym powiązań, panie nadkomisarzu. Moi adwokaci przygotowują skargę na bezpodstawne aresztowanie. Nie chciałbym być w pańskiej skórze. Słowa te nie zrobiły na Dillerze szczególnego wrażenia, ale nie dawały mu spokoju, gdy opuszczał więzienie i ruszał w drogę do domu. Salem Yusuf sprawiał wrażenie względnie pewnego siebie, zwłaszcza biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazł. Idris Maher natomiast był w świetle akt typem człowieka nieśmiałego i porywczego. Czy możliwe jest, że w istocie doszło do pomyłki? W każdym razie mężczyźnie udało się zasiać w nim wątpliwości i choć Diller bardzo się przed nimi bronił, nie mógł już się od nich uwolnić. 44 Piątek, 18 stycznia KESSEL OBUDZIŁ SIĘ około wpół do ósmej. O ósmej zaczynał służbę, mógł zatem być w komendzie około wpół do dziewiątej, jak na niego prawie punktualnie. Lepszą wiadomością było jednak to, że jego ciało trochę się zregenerowało. Wyciągając wnioski z wcześniejszego doświadczenia, wstrzyknął sobie wczorajszego wieczoru dużo mniejszą dawkę i, jak widać, doskonale ją zniósł. Pod prysznicem, gdy akurat zaczęła ogarniać go euforia, dopadły go nagłe mdłości. Odruch wymiotny wyładował się w dwóch skurczach kaszlu i to wszystko. Darował sobie kawę, ponieważ w szafce kuchennej znalazł jeszcze jedną torebkę czarnej herbaty, która na pewno lepiej zrobi żołądkowi, do tego dwie kromki białego chleba. Siedział w kuchni przy małym stole z laminowanej płyty i żeby było jeszcze przyjemniej, włączył sobie radio. W wiadomościach o ósmej mówili, że poprzedniego wieczoru na Westendzie znowu były zamieszki. W miejscu wypadku gromadzili się młodzi ludzie, by oddać hołd ofierze, młodemu mężczyźnie, który jest nadal w śpiączce. Kessel starał się nie dopuścić do siebie tego wspomnienia, ale mu się to nie udało. Znowu, jak już tyle razy, od kiedy to się wydarzyło, widział przed sobą twarz chłopaka, z zastygłym wyrazem przerażenia, na krótko przed zderzeniem. Dalej w wiadomościach zacytowali wypowiedź ministra spraw wewnętrznych o tym, że służby liczą się w najbliższej przyszłości z różnymi scenariuszami zamachu. „Zasadniczo przygotowujemy się na to, że terroryści przybędą z zagranicy, by bez ostrzeżenia dokonać zamachu wewnątrz budynku lub w jakimś widocznym miejscu, ze świadomością, że sami mogą go nie przeżyć” - mówił minister. Kessel wyłączył radio, skończył śniadanie i postanowił zostać w domu. Zadzwonił do Wally ego, który rozpoznał jego numer na wyświetlaczu komórki. - Kessel, człowieku. Tylko mi nie mów, że znowu jesteś chory! - Tak, Wally, zły timing, wiem, ale chcę być pewny, że już na dobre się wykurowałem, zanim wrócę. - No dobra, stary, powiem Dillerowi, chyba że chcesz sam... - Nie, nie, będę wdzięczny, jeśli ty to zrobisz. Muszę kończyć, ciao. 45 Kessel rozłączył się i wyłączył komórkę. Chciał być pewny, że nikt nie zlokalizuje go w miejscu, w które się teraz udawał. *** W komisariacie K45 - „Politycznie motywowana przestępczość obcokrajowców” - trwała poranna odprawa. Obecni byli Strauch, Diller, Wally i wszyscy inni poza Kesselern. Diller czuł się za to w jakiś niejasny sposób odpowiedzialny. To go denerwowało i Strauch to zauważył. - Wspólne Centrum Ochrony Antyterrorystycznej podało, że w drodze do Monachium jest pięciu albo sześciu zamachowców ze środowisk islamistycznych. Najbardziej prawdopodobnym celem zamachu jest Konferencja Bezpieczeństwa w drugi weekend lutego. Myślę, że tym właśnie będziemy się zajmować przez najbliższe tygodnie - informował Strauch. - Skąd pochodzi ta informacja? - zapytał Diller z pewnym zdziwieniem. - Ze Wspólnego Centrum Ochrony Antyterrorystycznej Berlin-Treptow powiedział Strauch, jak gdyby wszystkie informacje stamtąd lądowały najpierw u niego. - Czy poinformowałeś ich, że nie prowadzisz już tego postępowania? - Nie, nie poinformowałem. Powiedział to z wystarczającą pewnością siebie, by sprowokować Dillera. - A może powinieneś to zrobić? - zapytał, opanowując się z trudem. - Nie sądzę. Tobie przekazano postępowanie w sprawie Idrisa Mahera. A nie cały wydział. Poza tym te informacje dotyczą wszystkich. - Słuchałem wiadomości - wtrącił się Wally, przerywając wrogie milczenie między Strauchem a Dillerem. - Minister federalny ostrzega przed zamachami. A Bundestag obraduje akurat nad budżetem policji federalnej. Trochę strachu przed terrorystami nie zaszkodzi, wydaje mi się. - Co kilka tygodni pojawiają się informacje o zamachowcach, które są powodem do większych lub mniej szych działań ze strony policji. Są jakieś konkrety? - zapytał Zimmer, młody funkcjonariusz, który nie ukrywał, że lepiej mu się pracowało z Dillerem niż ze Strauchem. - Coś bardzo konkretnego - odpowiedział Strauch. - Pozwólcie, że posłużę się słowami komendanta Märza, które wypowiedział dzisiaj rano, gdy rozmawialiśmy w cztery oczy: „Za trzy tygodnie odbędzie się w Monachium Konferencja Bezpieczeństwa. Chcę, żebyśmy wykluczyli jakiekolwiek, nawet najmniejsze prawdopodobieństwo, że mogłaby ona stać się celem zamachu 46 terrorystycznego”. A więc tak, poranna rozmowa w cztery oczy. Przywrócenie dawnej hierarchii nie zajęło Strauchowi zbyt wiele czasu. Dillerowi było to obojętne, dopóki nie zwiększało prawdopodobieństwa, że obaj z Kesselem wpadną. *** Gdy wychodzili po zakończeniu spotkania, Strauch przecisnął się do Dillera, udając, że szuka pojednania. - No, jak tam idzie? - Jestem zadowolony - mruknął Diller. - Wyobrażam sobie. W jego głosie pobrzmiewała delikatna, ale słyszalna drwina. Diller zatrzymał się i stanął przed Strauchem. - Powiedz po prostu, czego ode mnie chcesz, okej? Strauch skinął głową, jak gdyby uznał, że taka propozycja jest jak najbardziej godna rozważenia. - Jasne. Mówi ci coś nazwisko Didem Osmanoglu? - Nie. A powinno? - Myślę, że tak. Tak nazywa się pani prokurator, z którą rozmawiałem przed briefingiem przez telefon. - I czego chciała? - Dowiedzieć się, co się stało w środę wieczorem. Odpowiedziałem na jej pytania najlepiej, jak umiałem. W pewnym momencie padło naturalnie także twoje nazwisko. - A to znaczy? - Powiedziała, że się do ciebie w najbliższym czasie odezwie. Wydaje mi się, że raczej wcześniej niż później. Uważaj. Diller chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale Strauch po prostu odszedł. Diller rozejrzał się, szukając wzrokiem innych kolegów, ale ci unikali jego spojrzenia. *** Kessel wysiadł z metra na przystanku Centrum Olimpijskie. Ruszył w kierunku pobliskich wieżowców, które, gdy budowano je kilka dziesięcioleci temu, uchodziły za dumę zapatrzonej w przyszłość urbanistyki. Dzisiaj 47 przebywanie w tej okolicy bez wyraźnego powodu nie było szczególnie godne polecenia. Poranek był chłodny, ponury i mokry, nikt nie wychodził na ulicę, jeśli nie musiał. Żyli tu ludzie, których przeznaczeniem było to, że nikim szczególnym nie byli i niczego szczególnego nie robili. Większość z nich leżała jeszcze w pustych mieszkaniach w śpiączce swoich nałogów. Kessel chciał być już daleko stąd, gdy się obudzą. Adres Joeya wyciągnął z policyjnego komputera. Postarał się o niego już jakiś czas temu, nie wiedząc dokładnie po co. Dzisiaj miał wrażenie, że była to jedna z tych wielu małych czynności przygotowawczych, które jego pamięć narkomana nakazywała mu podejmować na potrzeby przyszłego nawrotu, tak mimochodem, żeby nadal mógł się oszukiwać, iż nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Nazwisko Joeya było nabazgrane ołówkiem na metalu obok dzwonka. Po tym, jak trzykrotnie zadzwonił i kilkakrotnie mocno zapukał, usłyszał zza drzwi głos Joeya: - Kto tam? - Erich. Erich Kessel. Ściszony damski głos, odpowiedź Joeya, potem wymiana słów, która szybko stawała się coraz głośniejsza i wtem krzyk kobiety. Joey wrzasnął: - Zrobię, co mi się podoba, głupia pizdo! Uchylił odrobinę drzwi. Były zabezpieczone łańcuchem. Joey od razu rozpoznał Kessela. Wiedział, że jest gliną, dlatego radość ze spotkania była raczej umiarkowana. - Hi, Erich. Czego tu chcesz? Nic nie zmalowałem. - Muszę z tobą porozmawiać. Mogę wejść? Joey nie był szczególnie uszczęśliwiony tą prośbą, rozejrzał się z wahaniem, lecz w końcu zdjął łańcuch. - No dobra. Kessel zobaczył, że Joey chowa coś w pośpiechu w szufladzie komody. Prawdopodobnie spluwę. Najwyraźniej ciągle jeszcze działał w branży. Przeszli do kuchni. Kessel nigdy go o to nie pytał, ale Joey musiał pilnie uczęszczać do siłowni, świadczyły o tym mięśnie jego ramion i karku. Miał na sobie tylko podkoszulek, Kessel odkrywał masę nowych tatuaży. To zawsze było największe hobby Joeya i jego cała duma. Sam wymyślał wzory. Niemal czarne kręgi wokół oczu wskazywały na to, że aktualnie brał udział w programie odwykowym. 48 Usiedli przy kuchennym stole. - Dobrze cię widzieć - powiedział Kessel. - Ech... - żachnął się Joey. - Jeśli twoja wizyta nie wróży kłopotów, to co? Chcesz mnie przed czymś ostrzec? Nie jestem wplątany w nic, co mogłoby cię interesować. Od kiedy w ogóle jesteś znowu w kwasach? Kwas, Kessel dawno nie słyszał tego wyrażenia. Gdy był młody, używano go na określenie ludzi biorących narkotyki, dopiero później na policjantów ścigających przestępstwa narkotykowe. - Skąd to negatywne myślenie? Chcę ci tylko coś pokazać. Kessel sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął z niej fiolki, które dał mu Gani, i podsunął Joeyowi pod nos. Joey patrzył na nie chciwie i sceptycznie zarazem. Był wystarczająco długo w branży, żeby wiedzieć, że nikt nie przychodzi do niego do domu tak po prostu, żeby dostarczyć mu towar. Kessel nie mógł się powstrzymać, musiał się uśmiechnąć, widząc, jak Joey myśli. Ale wyglądało na to, że Joey nie może dojść do żadnych zadowalających wniosków. - Skąd to masz? - zapytał. - Nie chcesz sobie tego obejrzeć? Joey zaśmiał się z niedowierzaniem. - Pracujesz teraz z dealerami, czy co? Wziął jedną z fiolek między kciuk i palec wskazujący, jak gdyby był chemikiem. - Ale jesteś jeszcze u glin, prawda? - Oczywiście, tu się nic nie zmieniło. Kessela niemal bawiło trzymanie go w niepewności. Może to też poprawi jego pozycję przetargową. Joey położył nagle fiolkę na kuchennym stole. - Powiedz wreszcie, skąd to masz. I czego ode mnie chcesz? - zapytał. Joey był słabym aktorem. Kessel widział po nim, że pragnie tego towaru jak niczego innego na świecie. W tym momencie do kuchni weszła współlokatorka Joeya, której głos słyszał wcześniej przez drzwi. Wysoka ciemna blondynka, przed trzydziestką. Prawdopodobnie kiedyś była całkiem ładna, lecz teraz widać było po niej nieskończone zmęczenie. Miała takie same cienie pod oczami jak Joey. To one robią z nich parę, pomyślał Kessel. Wchodząc, w ogóle nie zwróciła uwagi na Kessela. 49 - Zasnęła - powiedziała do Joeya. Ten skinął głową i wskazał na Kessela. - To jest Erich Kessel, mój kumpel, glina od narkotyków. To nie była do końca prawda, ale Kessel nie chciał zawracać sobie teraz głowy długimi wyjaśnieniami, dlatego pozwolił Joeyowi mówić. - Przychodzi tutaj, kładzie mi fiolkę na stół i mówi, że chce mi ją po prostu pokazać. Joey i kobieta spojrzeli na siebie. Był to moment bezdennego smutku, jakby stanęli oboje przed czymś nieuniknionym. - Zatem jeszcze raz: Vanessa, Erich, Erich, Vanessa. Kessel skinął głową, uśmiechając się lekko. Nie odwzajemniła pozdrowienia. - Joey jest na zwolnieniu warunkowym. Ale pan to przecież na pewno wie. Jako jego przyjaciel i policjant od narkotyków. - Co to ma być? Żałosna próba wrobienia dawnego kumpla? Gdyby rzeczywiście chcieli się go pozbyć, pomyślał Kessel, toby go wyrzucili bez zadawania żadnych pytań. Ale oni nie tego chcieli. Chcieli tego towaru i chcieli dowiedzieć się, jak dużo ryzykują, biorąc go. Czas rozwiać ich obawy. - Tu nie chodzi o Joeya i jego kartotekę. Proponuję wam interes. Ja dostarczę wam towar, taki jak ten tutaj. Sprawdźcie go spokojnie, nie ma pośpiechu. Z tego, co słyszałem, jest pierwszorzędny. Mogę załatwić go więcej, jeśli zechcę. Sprzedajecie go, dzielimy się wpływami. Za samo tylko złożenie wam tej propozycji mogę wylądować w kiciu. Zaufanie za zaufanie, okej? Joey spojrzał na Vanessę, jakby upewniał się w swoim zdaniu, że Kessel to równy gość. - Załóżmy, że będzie, jak mówisz, Erich. Dlaczego chcesz sprzedać ten towar i dlaczego nie zrobisz tego sam? - Jestem to komuś winny. Niczego więcej nie chcesz na ten temat wiedzieć, wierz mi. Jestem gliną, nie mogę tego po prostu upchnąć na następnym rogu. Ty jesteś w branży, znasz ludzi, znasz lokale, gdzie jest zapotrzebowanie. Joey ciągle jeszcze miał ponury wyraz twarzy, ale Kessel czuł, że to mu schlebiało. - No dobra, załóżmy, że to zrobimy. Skąd mam wiedzieć, że towar jest okej? Kessel zwlekał chwilę z odpowiedzią, bo przychodziła mu ona z trudem. 50 - Ode mnie. - Jak to od ciebie? - No, ode mnie. Spojrzeli na siebie i sceptyczna mina Joeya zmieniła się powoli w uśmiech, twarz Vanessy też się rozluźniła. - Hej! Myślałem, że się już całkiem stoczyłeś. No, tym lepiej, jeśli nie powiedział i poklepał Kessela kilka razy po ramieniu. Kessel kiwał głową trochę zakłopotany. Vanessa odrzuciła włosy do tyłu, usiadła przy stole i sięgnęła po fiolkę swoimi niebiesko-czerwonymi, wyglądającymi na bardzo zmarznięte, rękami. *** Mieszkanie na Geroltstrasse było obserwowane od środy dzień i noc, bez jakiegokolwiek rezultatu. Nikt nie wchodził do mieszkania, nikt z niego nie wychodził. Diller miał nadzieję, że cokolwiek tam się dzieje czy znajduje, może dać mu jakąś wskazówkę co do tożsamości zatrzymanego mężczyzny, ale interwencję i przeszukanie chciał odwlec, jak tylko to możliwe. Salema Yusufa objęto całkowitą blokadą informacyjną, nie mógł nikogo ostrzec, chyba że przez swojego obrońcę. Ten jednak dobrze się zastanowi, czy chce zostać poplecznikiem podejrzanego o terroryzm. Były więc duże szanse, że prędzej czy później pojawi się w mieszkaniu jakiś niczego nieświadomy pomocnik, który mógłby naprowadzić ich na dalszy ślad. Poza tym Diller walczył z wątpliwościami, które go naszły. Czy pewny siebie Salem Yusuf i gwałtowny, impulsywny Idris Maher to rzeczywiście jedna i ta sama osoba? Diller potrzebował naocznych świadków, ludzi, którzy znali Idrisa Mahera, i musiał ich przekonać, że zeznawanie przeciwko niemu jest słuszne. Centrala przełączyła do niego rozmowę, bez informacji, kto dzwoni. Wziął słuchawkę i powiedział krótko: -Tak? - Tu Didem Osmanoglu, Prokuratura Monachium I. Czy rozmawiam z nadkomisarzem Dillerem? Był to młody, miły głos, ale u Dillera wywoływał on skrajnie nieprzyjemne uczucia, jak gdyby mimo złośliwego ostrzeżenia Straucha miał nadzieję, że ta rozmowa nigdy nie nastąpi. - Tak, tu Diller - odpowiedział niemal wrogim tonem. 51 - Zakładam, że jest pan bardzo zajęty tym aresztowaniem z zeszłego tygodnia. Powiedziano mi, że to panu zostało przekazane śledztwo w tej sprawie, zgadza się? Powiedziano mi, powtórzył w myślach Diller. Mógł sobie wyobrazić, kto jej to powiedział. - Tak, zgadza się - odpowiedział tak neutralnie, jak potrafił. - Ale w środę wieczorem nie miał pan jeszcze z tym śledztwem nic wspólnego? Sposób, w jaki zadawała pytania, zaniepokoił Dillera. Musiała wiedzieć, że razem z Kesselem byli tam pod dowództwem Straucha. Rozmawiała ze Strauchem. Chciała go rozłożyć na łopatki, jeszcze zanim w ogóle zrozumiał, o co chodzi? - Naturalnie. Brałem udział w tej akcji. Ja i Erich Kessel. Czy pan Strauch nie poinformował pani o tym? To pytanie zirytowało ją, wyczuł to. Ale nie odniosła się do niego. - To jednak dziwne. Ma miejsce taki oto wypadek: przejechany zostaje młody mężczyzna, w nocy, ale na ruchliwej ulicy, a na miejscu jest tuzin funkcjonariuszy biorących udział w operacji pod przykryciem. I mimo to nikt nie zauważył wypadku, nikt niczego nie widział, żadnych świadków, policja nie ma żadnych punktów zaczepienia. Diller poczuł w okolicach żołądka ten dziwny stan, który jest zwiastunem strachu. A przecież było absolutnie jasne, że ona nie ma prawa nic wiedzieć. - Co pani chce przez to powiedzieć? - Chcę przez to powiedzieć, że będę wdzięczna za każdą, nawet najmniejszą wskazówkę. Pan i pański kolega Kessel jesteście jedynymi funkcjonariuszami, którzy nie zostali zdemaskowani później tego wieczoru podczas zamieszek. Interesuje mnie, jak panom się to udało. Diller chętnie sprowokowałby ją do tego, żeby jasno wypowiedziała swoje podejrzenia, jeśli jakieś ma. Ale wydało mu się zbyt ryzykowne po prostu o to zapytać. - Byliśmy w naszym wozie służbowym. - Tak, wiem, czytałam pana raport. Więc zdążył już trafić na jej biurko. Gorliwość Straucha była imponująca. - Bardzo bym się cieszyła, gdyby mógł mi pan pomóc. Żeby moja praca mogła być czymś więcej niż tylko alibi. 52 Diller kiwnął głową, jakby miał rozmówczynię przed sobą. - Tak, oczywiście. Pomogę pani, na ile tylko mogę. Natychmiast po zakończeniu rozmowy zadzwonił do warsztatu samochodowego i zapytał, czy samochód jest już gotowy. Przy telefonie był Eicher, szef warsztatu. - Kto powiedział, że to takie pilne? - Nikt, dzwonię tylko z ciekawości. - Z ciekawości, tak? To w ogóle, jak się zdaje, ciekawy samochód. Dzisiaj rano było tu dwóch fachowców od zabezpieczania śladów, z nimi też chciałbyś porozmawiać? Dillera ogarnęło przerażenie. - Nie, ale na jakim etapie jest robota? - Gotowe. Maska wyklepana, osłona chłodnicy nowa, zderzak nowy. Stare zabrali twoi koledzy. - Okej, dzięki. - Ktoś od was odbierze samochód? - Tak, pewnie, oczywiście. Diller odłożył słuchawkę. A to małpa, pomyślał. Wysłała gości od zabezpieczenia śladów jeszcze przed ich rozmową. Wszystko, czego się uczył i co słyszał o analizie śladów powypadkowych, przemknęło mu w ułamku sekundy przez głowę. Ludzie, którzy się tym zajmowali, potrafili odkryć nieprawdopodobne rzeczy. Byli na pewno w stanie wyczytać z zadrapań i odkształceń na zderzaku, jak też z potłuczeń i siniaków na udzie Araba historię na tyle przekonującą, że wystarczyłaby ona pani prokurator do wniesienia oskarżenia. Ale wiedział też, że musi trzymać teraz nerwy na wodzy. Strach przed wpadką zaprowadził do więzienia więcej ludzi niż wyrafinowane metody śledcze. Diller zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Kessela, żeby go ostrzec. Było jednak możliwe, że pani Osmanoglu interesowała się jego telefonami w równym stopniu jak zderzakiem. Słyszał już, jak pani prokurator ubrana w czarną togę odczytuje rzeczowym, jasnym głosem akt oskarżenia: „Bezpośrednio po rozmowie z prokuratorem i telefonie do warsztatu samochodowego, gdzie poinformowano go, że części samochodu zostały zabezpieczone do analizy kryminologicznej, zadzwonił do współoskarżonego Ericha Kessela, żeby go ostrzec. Rozmowę prowadził z prywatnego telefonu komórkowego, którego billing! udało się zabezpieczyć”. 53 *** Po południu Diller zwołał odprawę z różnymi jednostkami technicznymi. Ich członkowie dostali polecenie, żeby w przebraniu pracowników firm telekomunikacyjnych i służb komunalnych zainstalowali na drzewach i latarniach Geroltstrasse kamery na podczerwień i mikrofony kierunkowe, a w mieszkaniach sąsiadujących z obserwowanym lokum aparaturę podsłuchową i żeby przez cały weekend obserwowali każdy ruch mieszkańców kamienicy od piwnicy aż po dach. Diller ustalił termin: jeśli do poniedziałku do godziny piątej rano nadal nikt nie wejdzie do mieszkania ani go nie opuści, do lokalu wkracza oddział specjalny pod jego dowództwem. *** Siedząc przy kolacji z Maren i Luisem, Diller próbował robić wrażenie człowieka w dobrym humorze. W sobotę w południe przylatuje Mona i wieczorem pójdą razem na szkolne przedstawienie Mockinpott. Wieczór Maren spędziła w swoim gabinecie, czytając, a Luis przy komputerze, podczas gdy Diller upijał się przed telewizorem. Około jedenastej Maren próbowała zaciągnąć go do łóżka, ale Diller nie chciał. Ciągle na nowo przywoływał w myślach wydarzenia ostatnich trzech dni, bojąc się, że Maren w końcu zażąda wyjaśnień. Była za mądra na to, by mógł coś długo przed nią udawać. Jego zachowanie od środy, jego nieobecność, jego zdenerwowanie mogły oznaczać jedynie to, że coś poszło nie tak. Jeszcze tylko nie wiedziała co. Około wpół do dwunastej, gdy Maren i Luis już spali, Diller otworzył kolejną butelkę wina i włączył konsolę Xbox Luisa, żeby pograć w Call of Duty. Do wczesnego ranka mordował nazistów zombi w katakumbach Białego Domu. 54 Sobota, 19 stycznia NASTĘPNEGO WIECZORU DILLER stał z Maren, Luisem i Moną w auli Gimnazjum im. Romano Guardinie- go. Sprawiało mu pewną satysfakcję, że nie wyróżniali się wśród innych rodzin wokół. Od dwóch lat oboje z Maren byli mianowanymi urzędnikami, wprowadzili się do szeregowego domu na przedmieściach i myśleli o wykupieniu go na własność. Ich sytuacja finansowa nagle zaczęła na to pozwalać po tym, jak Maren w dość późnym momencie swojego życia, właściwie w ostatnim możliwym momencie, dostała nominację profesorską i - dotychczas de facto bezrobotna germanistka z bezużyteczną habilitacją, która poza prowadzeniem domu pisała śmiesznie nisko opłacane artykuły naukowe - z dnia na dzień objęła bardzo prestiżową funkcję. Pasowali do swojego środowiska, byli jego częścią, nie było co do tego wątpliwości. A jednak Diller czuł się w swoim nowym otoczeniu jak aktor, pomimo że przez cały dzień robił wyłącznie rzeczy, które robią mieszkańcy przedmieść. Przed południem był na zakupach w „Le Paradis”, eleganckim supermarkecie, który znajdował się w pobliżu, i po raz kolejny próbował przyzwyczaić się do niemal irytującej uprzejmości obsługi w czerwono-białych marynarskich czapeczkach i fartuchach, która żwawo i z entuzjazmem zanosiła zakupy aż do samochodu i pakowała je do bagażnika. Wcześniej, gdy jeszcze robił zakupy w dyskoncie, kobiety z Europy Wschodniej bez słowa przesuwały towary nad czytnikiem kodów kreskowych i nikt się nie uśmiechał. Po południu odebrał Monę z lotniska. Studiowała w Hamburgu i większą część ferii semestralnych chciała spędzić u matki. To, że Diller nie pozwolił jej jechać kolejką miejską, miało być pojednawczym gestem i tak też zostało przez nią odebrane. Witając go, była niemal serdeczna. Ale już podczas jazdy do domu wywiązała się między nimi jak zwykle dyskusja, tym razem na temat tego, co Mona uparcie nazywała „powstaniem”. Wkurzało go, że dawała więcej wiary temu, czego dowiedziała się z mediów, niż jego ocenie. - Myślisz, że to przypadek, że po takiej akcji policji wybucha gniew ludu? zapytała bojowym tonem. - To nie jest żaden „gniew ludu”. Skąd w ogóle wzięłaś to słowo? To motłoch. On nie potrzebuje powodu, by wszystko rozwalić w drobny mak. A w tym przypadku zagraża to jeszcze dodatkowo bezpieczeństwu narodowemu. Jej drwiący śmiech w reakcji na jego słowa doprowadził go do takiej 55 wściekłości, że najchętniej zatrzymałby się i wyrzucił ją z samochodu. Opanował się jednak. Miał dosyć problemów. Gdy dotarli do domu, zostawił Monę Maren i Luisowi, którzy bardzo cieszyli się z jej przyjazdu. Zaszył się w swoim gabinecie i robił wszystko, żeby schodzić z drogi żonie. Ale ona nie dała się zwieść. - Sprawiasz wrażenie strasznie spiętego. Co się dzieje? Diller wiedział, że udawanie czegoś przed Maren nie ma większego sensu. Była świetną obserwatorką. Milczał. - Jak poszło z Erichem? - dopytywała się uparcie. Dobrze znała Kessela, nawet bardzo dobrze. Dłużej niż Dillera. - Jakoś nie było kiedy pogadać, prawda? - powiedział. - Prawda. Co się stało? Miała rację, to byłaby tylko strata czasu, gdyby próbował coś przed nią ukryć. A mimo to wydało mu się niemożliwe opowiedzenie jej, co się rzeczywiście wydarzyło. - Erich nie jest do końca w takiej formie, jak myślałem. - W formie? Chcesz powiedzieć: nie do końca tak trzeźwy, jak myślałeś. Wymienili spojrzenia. - Nie wiem - powiedział wymijająco. Pokiwała wolno głową. - Myślę, że do niego zadzwonię i zapytam, jak się czuje - powiedziała. - Dobra, pewnie, zadzwoń do niego, ucieszy się. Jestem pewny, że będzie znowu taki jak dawniej. Brzmiało to sztucznie i nieszczerze. Ale co miał powiedzieć? Najważniejsze, że Kessel będzie musiał przy tej rozmowie wziąć się mocno w garść. Przez cały dzień zmuszał się, żeby nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby pitbull wybudził się już ze śpiączki i złożył zeznania obciążające Kessela i jego. Stłumił też impuls, żeby włączyć swój laptop i zająć się problemem zderzaka bmw 316i, czyli poszukać informacji, jakie ślady mogłaby zostawić na nim kolizja z pitbullem. Późnym popołudniem szykowali się do wyjścia na szkolny wieczór teatralny. Obserwował Luisa z mieszaniną wzruszenia i satysfakcji. Wystroił się elegancko na ten wieczór, podczas którego miał wystąpić Marc, jego wielki przyjaciel. Miał na sobie białą koszulę i marynarkę z postawionym kołnierzem, jego ruchy były typowe dla kogoś, kto wbity jest w ubranie, do którego nie jest 56 przyzwyczajony. Diller wiedział, jakie to uczucie. Pierwsze lata w szkole nie były dla Luisa łatwe. Po tym, jak Maren objęła katedrę, Luis był przez większość czasu pozostawiony sam sobie. Potrzebował jakiejś rozsądnej opieki popołudniami i kogoś, kto pomagałby mu w odrabianiu prac domowych. Nie wystarczało, że do siedemnastej ktoś na niego uważał, oboje z Maren byli tego samego zdania. W końcu znalazło się tysiąc powodów, żeby zapisać chłopaka do prywatnej szkoły katolickiej. Gdy w dzień zapisów Diller wysiadł na szkolnym parkingu ze swojego starego golfa kombi i się rozejrzał, zrozumiał, że żaden uczeń nie przyjechałby tutaj takim samochodem. Mogli sobie pozwolić z Maren na comiesięczne czesne, przy rozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi. W porównaniu z innymi ludźmi, którzy wysyłali tu swoje dzieci, byli jednak biedakami. Nie chcieli oczywiście, żeby Luis to odczuł. Dyrekcja i kapelan szkolny nie ustawali też w zapewnieniach, że liczą się tylko prawdziwe wartości, nie pieniądze. Diller i Maren nie do końca w te zapewnienia wierzyli, nie umiejąc nazwać uczucia stojącego za tą nieufnością. Gdy na zakończenie formalności przyjęcia do szkoły kapelan poprosił Luisa do swojego gabinetu, by porozmawiać z nim w cztery oczy, Diller zastanawiał się nawet, czy nie powinien zainterweniować. *** W końcu szkoła rzeczywiście promowała piękno, prawdę i dobro. Diller, Maren, a także Mona nie mieli jeszcze okazji poznać Marca, który grał w Mockinpott. Przedstawienie miało miejsce w sali teatralnej, która teraz powoli się wypełniała. Maren udzieliła im wcześniej korepetycji. Sarkastycznym tonem, Diller słyszał go bardzo wyraźnie, czytała w samochodzie program przedstawienia, zwracając się w jego kierunku. - „Pan Mockinpott, niecierpliwiąc się, siedzi w więzieniu, jego żona śpi z innym, jego pracodawca go przepędza, operacja serca nie przynosi mu ulgi. W końcu mówi Bogu, co myśli, a to sprawia, że czuje się lepiej. Peter Weiss snuje dowcipną i bogatą w podteksty opowieść o przygodach «głupiego Jasia», człowieka udręczonego przez los, który nie przestaje stawiać naiwnych pytań na temat samego siebie i świata”. Znaleźli całkiem dobre miejsca w środku sali. Powietrze wibrowało emocjami i tremą. Kiedy to było, gdy ostatni raz byli na przedstawieniu szkolnym? Nauczycielka wygłosiła krótkie słowo wstępne i zeszła ze sceny. Kurtyna 57 podniosła się. Oślepiające światło. Marc, jako Mockinpott, w białym kombinezonie. Ładny chłopiec, różowa skóra z domalowanym wąsem. Leży na pryczy w więziennej celi. Strażnik przepędza go z tej pryczy. - Jaki dzień dziś mamy? - Piątek, przez dzień cały. - Piątek, czy będę wreszcie wolny? - Ależ ten człowiek jest namolny! Marc alias Mockinpott składa koc i kładzie go na pryczy. - Czy nie ma już sprawiedliwości? Gdzie są moje nieprawości? Nie chcę z nikim kotów drzeć, pokój zawsze chciałem mieć, cichy skromny jak ten zając, zwady wszelkiej unikając, a tu po prostu cię zabierają i do więzienia za nic wsadzają. Marc panował nad rolą i ze sceny na scenę był coraz lepszy. Diller spoglądał od czasu do czasu na Luisa. Ku jego zdziwieniu zdawał się znać cały tekst na pamięć. Niektóre fragmenty recytował nawet, poruszając niemo ustami. Diller naprawdę bardzo chciał podzielać entuzjazm syna, walcząc jednocześnie z sennością. Obudził się wcześnie, co dziwne bez śladu kaca, ale z poczuciem, że nie przespał nawet sekundy. Wzdrygnął się przestraszony, gdy publiczność wstała z miejsc podczas końcowych oklasków. Mona i Maren rzuciły w jego kierunku wściekłe spojrzenia. Luis był skupiony wyłącznie na scenie, na swoim przyjacielu, pełen podziwu. W drodze powrotnej w samochodzie wszyscy troje rozmawiali o sztuce w prawdziwie entuzjastycznym tonie. Diller chętnie by się wtrącił w paru miejscach i coś powiedział, ale czuł, że brakuje mu tego zachwytu, który podzielali wszyscy poza nim. Gdy skręcali w Makartstras- se, zobaczył samochód firmy ochroniarskiej zaparkowany na drugim końcu ulicy. Za kierownicą siedział Schneider. Uśmiechnął się do nich, gdy wysiadali. Diller miał ochotę podrzucić wspólnocie pomysł, żeby zmienić firmę ochroniarską, ale musiałby tłumaczyć, co nie podoba mu się w obecnej. Uśmiech Schneidera chyba raczej nie wystarczyłby jako uzasadnienie. 58 Poniedziałek, 21 stycznia MARKUSOWI DILLEROWI ŚNIŁ SIĘ UL. Zamieszkujący go rój był w stanie wzburzenia. Obserwował ul z niebezpiecznie bliskiego dystansu, jak badacz, który ryzykuje, żeby być jak najbliżej obiektu swojej pracy. Nieustający hałas wydobywał się na zewnątrz i wypełniał powietrze, ale nie było to brzęczenie pszczół. Brzmiało to bardziej technicznie, jak jakiś przewód albo pojemnik pod wysokim ciśnieniem krótko przed pęknięciem. Dochodził z kotłowni. Zaspany wstał, włożył kapcie i wyszedł po cichu z sypialni. Nie zapalił światła, chociaż było zupełnie ciemno. Po omacku zszedł po schodach. Zatrzymał się, nasłuchując. Jeszcze do końca się nie obudził. Przez chwilę poczuł cień strachu. W miarę zbliżania się do piwnicy odgłos się wzmagał i brzmiał teraz jak parskanie czegoś gorącego. Szedł dalej po omacku w kierunku klamki stalowych drzwi przeciwpożarowych. Gdy już przy nich był, zapaliło się światło. Diller zatrzasnął drzwi i odwrócił się. Maren z rozczochranymi włosami i zmrużonymi oczami stała w piżamie na schodach. - Co ty robisz tutaj na dole? - Wydawało mi się, że coś słyszałem. Nieszczelny wentyl czy coś takiego. Oboje nasłuchiwali przez chwilę. Nic nie było słychać. *** Niecałe dziesięć minut później Diller opuścił dom. Zadzwonił jego telefon komórkowy. - Jesteśmy gotowi. - Zaraz będę. Jechał swoim golfem kombi w kierunku Westendu. Było zimno i ciemno, żadnego śniegu, niewiele samochodów na ulicach. Zaczął wspominać, że w takich momentach kochał swoją robotę. To była inna epoka, kiedy miał jeszcze poczucie przynależności. Ta epoka skończyła się w zeszłą środę. Od tamtego momentu zaczęła się nowa rachuba czasu, w której chodziło tylko o to, żeby nie wpaść. Szanse, że to się uda, były z każdym dniem mniejsze. Każdego poranka, gdy przypominał mu się pitbull, coraz mniej wierzył, że to może tak dalej trwać. Chociaż nie czuł szczególnej sympatii do ludzi takich jak on, dealujących 59 bandytów, było mu go żal. Czytał w gazecie wywiad z jego rodzicami. To był ich jedyny syn i przysięgali, że to dobry chłopak, który miał wkrótce przejąć salon fryzjerski. - Ooooo! - to było wszystko, co usłyszał na ten temat od Kessela, gdy mu o tym opowiedział. Kessel nie miał najwyraźniej ochoty czuć się winny. Nic by to nie zmieniło, twierdził. Diller tego nie rozumiał. Zgodni byli tylko co do tego, że nie wolno im przegrać. Diller zaparkował swój samochód na Kazmairstrasse, niedaleko Geroltstrasse. Za wysokim żywopłotem, na asfaltowym boisku przed budynkiem szkolnym, natknął się na oficera policji nazwiskiem Karcher. To był człowiek, który dzwonił do niego na komórkę. Miał ze sobą świtę złożoną z dwunastu ludzi w pełnym wyposażeniu. Diller nie znał Karchera, ale po kilku zdaniach złapali profesjonalne porozumienie. Diller wsiadł do transportera i poinstruował krótko ludzi Karchera, którzy przyjmowali rozkazy ubrani w czarne, kuloodporne bojowe uniformy. - Wkraczamy do mieszkania, w którym mogą się znajdować osoby podejrzane o terroryzm. Nie wiem, co nas czeka, gdy tam wejdziemy. Nazwisko najemcy to Ahmed Mohammed. Nie mam żadnych wskazówek co do tożsamości tego człowieka ani nie wiem, czy w ogóle istnieje. Bez względu na to, co albo kogo zastaniemy w tym mieszkaniu, akcja musi przebiec możliwe cicho i bez przemocy. Jeśli łowy będą pomyślne, opuszczamy teren najszybszą drogą, gdy tylko będzie po wszystkim. Mamy wyłącznie tę jedną próbę. Gdy zajmiemy mieszkanie, nasz przeciwnik się o tym dowie. Nie możemy zatem popełnić żadnego błędu. Powodzenia. Diller oddał głos Karcherowi, który rozkazał swoim ludziom włożyć hełmy i pobrać broń oraz sprzęt. Dwunastu uzbrojonych antyterrorystów przemknęło w ciemności z boiska szkolnego na drugą stronę ulicy i dalej wzdłuż ścian budynku do wejścia do kamienicy na Geroltstrasse. Diller ruszył za nimi w pewnej odległości. Karcher kierował akcją z transportera. Z każdym ze swoich ludzi miał kontakt przez radio i kamerę umieszczoną na hełmie. Zgromadzili się przy głównym wejściu do budynku Geroltstrasse 28. Bezgłośnie otworzyli zamek i w absolutnej ciszy wbiegli po schodach. Diller zatrzymał się piętro niżej i obserwował przez barierki schodów, jak kilkoma wyćwiczonymi ruchami przyłożyli do drzwi kołkownicę i błyskawicznie wybili zamek. Towarzyszył temu odgłos jak przy otwieraniu butelki szampana. Wkroczyli do mieszkania po kolei według ściśle ustalonego planu. Każdy krok w każdym z pokojów, każde spojrzenie do każdej wnęki zostało wcześniej dokładnie omówione. Diller 60 nasłuchiwał w napięciu, ale nie było słychać absolutnie nic. Wreszcie jeden z mężczyzn wyszedł na klatkę schodową i przywołał go ruchem ręki. Mieszkanie było całkowicie pozbawione mebli, nie było w nim zupełnie nic. Ściany były świeżo pomalowane, parkiet na podłodze wypolerowany, łazienka wypucowana na błysk. - Zupełnie pusto, panie nadkomisarzu - powiedział jeden z mężczyzn stłumionym przez maskę głosem. - Dzięki za informację - powiedział Diller. *** Około ósmej Diller przyszedł na posterunek. Nikt poza nim i komendantem nie wiedział jak dotąd o akcji, a on nie czuł szczególnej potrzeby wtajemniczania kogokolwiek więcej. Tym bardziej zdumiewające było, że kwadrans po ósmej pojawił się u niego Wally. - Wielka akcja antyterrorystów na Geroltstrasse, co? Tylko że niestety celem polowania był duch, jak się okazuje. Dlaczego akurat ten człowiek dowiadywał się jako pierwszy o rzeczach, które nic nie powinny go obchodzić? Diller zamknął oczy i chwycił się za czoło, jakby miał ostre bóle głowy. - Wally, o czym ty mówisz? - To samo pytanie postawiłem facetowi z „Abendzeitung”, którego przed chwilą miałem na linii. Ale nie łyknął tego. - Okej, jak się nazywa ten człowiek? - Wölk. Lokalny reporter, pisze artykuł o zamieszkach na Westendzie. Mówi, że musi swoją relację zatytułować Antyterrorystyczna paranoja na Westendzie. - Tak powiedział? - Tak powiedział. - Załatw mi jego numer, zadzwonię do niego. - Nie da się zastraszyć, już mi to powiedział. - Pieprzę to! Załatw mi jego numer! Diller wrzeszczał, ale Wally był nieporuszony. Wykrzywił twarz w uśmiechu zadowolenia, skinął głową i poszedł. *** 61 Zadzwonił telefon, ale nie był to Wally, tylko sekretarka komendanta. - Pan komendant oczekuje pana - powiedziała, jakby chciała przypomnieć Dillerowi o poważnym zaniedbaniu. Wchodząc do biura, zdziwił się. Przy biurku naprzeciwko komendanta siedziała młoda kobieta w ciemnogranatowym kostiumie. Na głowie miała jedwabną chustkę w takim samym kolorze. Chociaż jej nigdy wcześniej nie widział, wiedział od razu, kto to jest. Komendant wstał, żeby podać mu rękę. Gdy byli tylko we dwóch, nie zawracali sobie głowy takimi grzecznościami. Teraz jednak był aż przesadnie uprzejmy. - Oto nasz nadkomisarz Diller! Panie Diller, zechce pan usiąść, mamy gościa. To jest pani prokurator Osmin... - Osmanoglu. - Proszę wybaczyć - odchrząknął. - Pani Osmanoglu mówiła mi, że rozmawiali państwo ze sobą przez telefon. - Tak, zgadza się - powiedział Diller. Podał jej rękę, uścisnęła ją zdawkowo koniuszkami palców, nie wstając. Usiadł obok niej, próbując zrozumieć sytuację. Komendant kontynuował, uparcie trzymając się przesadnie grzecznego tonu: - Pan Diller kieruje śledztwem przeciwko Salemowi Yusufowi. Jeśli ma pani jakieś pytanie... - Tym się w ogóle nie zajmuję. Już panu powiedziałam, że jestem tutaj, żeby rozmawiać z panem o śledztwie w sprawie Amira Aslana. - Chodzi o tę ucieczkę z miejsca wypadku? - zapytał Diller. Prokurator spojrzała na niego przenikliwie. - Panie Diller, żeby pan też miał pełen obraz sytuacji. Nie chodzi tu o ucieczkę z miejsca wypadku, tylko o morderstwo. - O morderstwo? - powtórzył Diller z niedowierzaniem. - O ile wiem, chłopak żyje. - Leży na intensywnej terapii i jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Wcale nie ma pewności, że przeżyje. A nawet jeśli, pozostaje faktem, że ktoś próbował go zabić. Diller podniósł ręce. - Wspaniale, nie jestem prawnikiem. Ktoś wziął go na rogi. Jestem nieco zaskoczony, że nagle robi się z tego morderstwo, pani wybaczy W czym mogę 62 pani teraz pomóc? Dla pani prokurator w tonie Dillera było za dużo ironii i pewności siebie. On sam sądził, że będzie najlepiej dla niego i dla Kessela, jeśli będzie udawał całkowitą obojętność. - Panie komendancie, czy w takim duchu kieruje pan swoją jednostką? Uprzejmy wyraz zniknął z twarzy Mär za w mgnieniu oka. - Nie umiem sobie wytłumaczyć pani agresywnego tonu, pani Os..., pani prokurator. Jej twarz zachmurzyła się. Najwyraźniej doszła do wniosku, że März rozmyślnie gra jej nazwiskiem. No bo co innego mogło to oznaczać? - Czytałam akta śledztwa - powiedziała. - Wszystkie poszlaki wskazują na to, że ten młody człowiek - albo nie, wymieńmy go z nazwiska. Może pan chociaż spróbować je zapamiętać: Amir Asian. Wszystkie poszlaki wskazują, że Amir Asian został, jak to pan ujął, „wzięty na rogi” rozmyślnie, panie Diller. Komendant spojrzał na Dillera. - Jakie to były poszlaki? - zapytał Diller. Nie chciał zadawać tego pytania, ale wiedział, że komendant oczekuje tego od niego. - Obrażenia na nogach Amira Aslana pozwalają wysnuć wniosek, że kierowca wjechał na niego z rozmysłem. Słowa prokurator wcale go nie zdziwiły, choć miał nadzieję, że nikt nie pójdzie tym tropem. Istniały analizy powypadkowe, które na podstawie wysokości zetknięcia się zderzaka i goleni potrafiły wykazać, czy kierowca hamował, czy nie. W hamującym samochodzie zderzak jest niżej, w przyśpieszającym wyżej. - Co pani zamierza? - zapytał komendant. - Chce pani przebadać wszystkie samochody w mieście? - Dlaczego nie? - zapytała pani prokurator. W jej głosie słychać było przekorę. I determinację. - Jest pani młoda. Musi się pani jeszcze nauczyć powściągać swoje ambicje. Diller nie był do końca przekonany, czy ta uwaga była mądra. W każdym razie wyglądało na to, że sprowokowała Osmanoglu. - Dlaczego pan to mówi? To dziwne. Ma miejsce wypadek i nikt go nie widzi, nikt niczego nie zauważył i nawet komendant policji nie pali się szczególnie, by tę sytuację wyjaśnić. Chce pan mnie powstrzymać przed tym, żebym wykonywała swoje obowiązki? 63 To zdanie podniosło jeszcze bardziej temperaturę rozmowy. - Absolutnie nie. Chcę, żeby pani robiła to, co trzeba. Zatrzymaliśmy mężczyznę, który według naszych podejrzeń jest poszukiwanym w wielu krajach terrorystą. Za kilka tygodni w tym mieście odbędzie się Międzynarodowa Konferencja Bezpieczeństwa. Będą tu członkowie rządów wszystkich krajów G8. Mówiąc bardziej bezpośrednio: mamy tu do czynienia z międzynarodowym terroryzmem. To coś zupełnie innego, niż kiedy jakiś Arab wpadnie pod samochód podczas ulicznej rozróby. W odczuciu Dillera lepiej by było, gdyby März nie wypowiedział tego zdania. Ale chciał jasno powiedzieć, o jaką stawkę toczy się gra. - Tak pan to widzi? - powiedziała prokurator. - Nie powiedziałem, że tak to widzę. Powiedziałem, że tak jest. Zadała już sobie pani pytanie, dlaczego powierzono tę sprawę akurat młodej Turczynce? - Jestem Niemką. Ale proszę, niech mi pan to wyjaśni. - Chodzi o to, żeby uspokoić ludzi. Zła policja tak wkurzyła Arabów, że nie mają innego wyjścia, jak tylko rzucać wkoło koktajlami Mołotowa. I tu pojawia się dobra, młoda, błyskotliwa pani prokurator z chustą na głowie i bierze śledztwo w swoje ręce. Biedni Arabowie uspokajają się. Śledztwo utyka w martwym punkcie. Znowu panuje spokój. Koniec historii. - Czyli nie jest to sprawa, którą można by uznać za najważniejszą w karierze - powiedziała Didem Osmanoglu, patrząc Marżowi wyzywająco prosto w oczy. - Będziemy pani pomagali w prowadzeniu śledztwa, jak tylko możemy. Ale proszę nie przesadzać. Jak pani widzi, to nie jest nasza jedyna sprawa. - Przebadamy wszystkie wozy służbowe, które były w środę na Westendzie powiedziała Osmanoglu zaczepnie. - To znaczy, że już teraz pani zakłada, iż policja jest zamieszana w ten wypadek - odpowiedział komendant sucho, jakby przyjmował wypowiedzenie wojny. - W żadnym razie. Chodzi o rutynowe badania. Jeśli będzie trzeba, każę zbadać każdy samochód w tym mieście. Tak jak pan powiedział. I zacznę od wozów służbowych z ostatniej środy. Ma pan do tego jakieś zastrzeżenia? - Niech pani robi, co pani chce - powiedział komendant. Spojrzał na Dillera. - Panie Diller? Ten wzruszył ramionami. - Nie ma problemu. Proszę bardzo. 64 Didem Osmanoglu wstała gwałtownie i przez biurko wyciągnęła rękę do komendanta. Trochę zaskoczony podniósł się z krzesła. Pani prokurator pożegnała się z nim i z Dillerem mocnym uściskiem dłoni i wyszła z pokoju. März i Diller, stojąc, odprowadzili ją wzrokiem. - Będzie nam zawracać głowę. Mam nadzieję, że nie da jej pan do tego podstaw. Czy może już pan dał? - Oczywiście, że nie. - Najpóźniej dzisiaj po południu oczekuję od pana raportu na temat Salema Yusufa. Będzie mi pan towarzyszył na konferencji prasowej. Chciałbym móc poinformować na niej, że w nasze ręce wpadł poszukiwany na całym świecie terrorysta, a nie, że bardzo nam przykro, ale zaszła pomyłka. *** Diller wychodził z biura Märza w lekkim szoku. O konferencji prasowej słyszał po raz pierwszy. Miał zatem „towarzyszyć” komendantowi na konferencji prasowej, co mogło oznaczać tylko to, że po krótkim ogólnikowym wprowadzeniu to na niego spadnie obowiązek zdania relacji z postępów śledztwa. Dość trudne, zwłaszcza że nie mógł się pochwalić żadnymi postępami. Ta wiadomość sprawiła, że spotkanie z panią prokurator wydało się nagle sprawą drugorzędną. Nie miała przeciwko niemu niczego w ręku. Komendant wydawał się trzymać jego stronę, ale natychmiast zmieni front, jeśli Diller zacznie stanowić dla niego najmniejsze choćby zagrożenie. Po spotkaniu z prokurator März musi sobie teraz zadawać to właśnie pytanie, a to wystarczyło, żeby zepsuć Dillerowi humor. Jedyną osobą, która mogła się czuć dobrze po tym spotkaniu, była Didem Osmanoglu. Jej wzrok, gdy się żegnała, zaniepokoił go. Coś wywęszyła. Czy wiedziała coś konkretnego, czy były to tylko dzikie popisy początkującej młodej karierowiczki, które niepotrzebnie napędzały mu tyle strachu? Trudno powiedzieć, czy wyczuła, że z pomysłem przebadania parku samochodowego trafiła w dziesiątkę. Ale możliwe, że wszystko to były za daleko idące spekulacje. Warto by było porozmawiać o tych sprawach z Kesselern. Ale samo znalezienie go było już wystarczająco trudne. Jak zwykle nie odbierał telefonów, ani domowego, ani tego w biurze, ani komórki. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, Diller zaklął. Ale może to dobrze, że nie było z nim kontaktu. Im mniej ze sobą rozmawiali, tym lepiej. Każda rozmowa, każda uwaga, każde spotkanie mogło być tropem dla Osmanoglu. Ale w tym samym stopniu, co pani 65 prokurator i jej gorliwość, męczyła go obojętność Kessela, który jak gdyby już dawno pogodził się ze swoim losem. Jakikolwiek miałby być. Teraz musiał skupić się na konferencji prasowej. Musiał być przygotowany tak dobrze, jak to tylko możliwe. Dopóki miał przed sobą jakieś zadanie, miał przynajmniej poczucie, że powstrzymuje nieuniknione. *** - Mówi, że nazywa się Joey. Twierdzi, że pana zna. Policjant z patrolu mówił to tak, jakby po kimś takim jak Joey w ogóle nie można było spodziewać się słowa prawdy. Mimo to jednak przyszedł po Kessela do jego biura. Ten od razu rzucił wszystko i wyszedł z nim. Byli jeszcze w drodze do aresztu, który znajdował się w podziemiach budynku, gdy zadzwoniła komórka Kessela. Zobaczył, że to Diller. Odrzucił połączenie. Ustalili, że będą ze sobą rozmawiać tylko w razie konieczności. Zatem albo Diller chciał postąpić wbrew umowie, albo rzeczywiście stało się coś poważnego. Tak czy tak Kessel nie miał czasu na pogawędki, jeśli coś poważnego zaszło, to właśnie tutaj u niego. Złapali Joeya, tego durnia, który najwyraźniej był już tak naćpany, że przy pierwszej okazji dał się nakryć. Kessel najbardziej obawiał się tego, że jego dealujący przyjaciel może od razu wsypać także jego, w głupiej nadziei, że coś na tym ugra. Musiał go przed tym powstrzymać, zanim wezmą się za niego koledzy. - Jak długo jest już u nas? - zapytał Kessel policjanta. - Dopiero co go przywieźliśmy. W samochodzie przez cały czas mówił o panu. Był pan wcześniej w narkotykach? - Tak, stąd go znam. - Tak nam mówił. Musiał pan zrobić na nim duże wrażenie. Od razu przypomniał sobie pana nazwisko i jest święcie przekonany, że mu pan „pomoże”. - Ależ oczywiście, że tak. Może być tego pewny. Zawiadomiliście kogoś jeszcze? - Narkotyki. Powiedzieli, że kogoś przyślą. Mam nadzieję, że jeszcze nie przysłali, miał Kessel na końcu języka. - Kto teraz u niego jest? - Siedzi w jednej z cel przesłuchań. Kolega jest z nim. W milczeniu zmierzali do celu. Kessel miał wielką nadzieję, że zdążą przed 66 kolegami z kompetentnego w tej sprawie wydziału, co dałoby mu tych parę minut czasu, których potrzebował. Szybki marsz, a w pewnym stopniu także zaskoczenie dobrze Kesselowi zrobiły, nagle poczuł, że jest w lepszej formie. Wchodząc do celi, przeraził się. Joey wyglądał strasznie. Cała lewa część twarzy była silnie opuchnięta, oko całkiem zniknęło za granatowoczarnym obrzękiem. Kessel spojrzał na stojącego obok policjanta tak przerażonym wzrokiem, że ten natychmiast zaczął się tłumaczyć: - Facet już tak wyglądał w momencie zatrzymania. - Co zrobił? - Zatrzymaliśmy go w jego domu i znaleźliśmy przy tym to. Policjant pokazał Kesselowi plastikową torebkę z fiolkami, którą dał Joeyowi przed trzema dniami. - Skąd to ma? - zapytał Kessel. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nie chce powiedzieć. A kto go tak urządził? - Też nie chce powiedzieć. - Dobra, to ja pociągnę go trochę za język. Kessel zrobił dwa kroki w kierunku Joeya, który instynktownie odchylił się do tyłu. - No już, wstawaj. Pójdziemy gdzieś indziej, żeby sobie trochę spokojnie porozmawiać. Kessel pociągnął Joeya za ramię. W oczach policjanta z patrolu zobaczył pytanie, czy nie powinni raczej poczekać, aż dotrą koledzy z wydziału antynarkotykowego, odpowiedzialni za tego typu sprawy. Zanim zdążył je zadać, Kessel rzucił mu rozkazującym tonem: - Otwórz drzwi. Idziemy do konfesjonału. Powlókł Joeya na koniec korytarza i wepchnął go do celi przesłuchań, która wyglądała identycznie jak ta, z której dopiero wyszli, z tym wyjątkiem, że w przeciwieństwie do wszystkich innych nie była wyposażona w kamery i mikrofony. Zatrzymany i policjant byli w tym pomieszczeniu zupełnie sami, jak w konfesjonale. Kessel zatrzasnął drzwi i pchnął Joeya na krzesło. - Tu nie ma kamer ani mikrofonów - powiedział. - Co chcesz zrobić? - zapytał Joey ze strachem. 67 Kessel usiadł naprzeciw niego i pochylił się. - Nie to, na co mam teraz wielką ochotę. Zacisnął prawą pięść i zbliżył ją powoli do spuchniętego oka Joeya, jakby wymierzał cios w zwolnionym tempie. Potem powiedział: - Chcę teraz dokładnie wiedzieć, co zrobiłeś i co się stało. A potem powiem ci, co masz robić. Mogę załatwić, żebyś wyszedł stąd bez szwanku, ale tylko wtedy, jeśli będę dokładnie wiedział, co jest grane. Joey jeszcze bardziej zapadł się w sobie. Kesselowi nie mieściło się teraz w głowie, jak mógł uznać za dobry pomysł, żeby zrobić swoim wspólnikiem tego nieudacznika, od którego zależał teraz jego los. Jego własny i niestety także jego kumpla Dillera. Ale spróbuj znaleźć ćpuna, na którym można polegać - pomyślał i zaśmiał się gorzko, potrząsając głową. - Czemu się śmiejesz? - zapytał Joey. - Nie śmieję się! Opowiadaj w końcu, co się stało. - Po tym, jak u mnie byłeś, do razu tego samego wieczoru poszedłem w miasto. Chciałem opchnąć towar nad rzeką, przy moście. Kessel znał to miejsce. Znał je każdy policjant w mieście. Noc w noc, lato czy zima, pełno tam było uczniów, punków, narkomanów, arabskich gangów, zboczeńców, imprezowiczów, wszelkiego typu dziwolągów. Palili ogniska, pili piwo, słuchali muzyki. - Dlaczego akurat tam? Tam aż się roi od glin w cywilu. - Znam się na tym. Nad brzegiem było od cholery ognisk. Idealna noc na robienie interesów. Cała masa klientów. - No dobra, dalej. Kto cię tak urządził? - Jakaś banda Arabów albo Turków, nie wiem dokładnie. Musieli mnie obserwować. Wyskoczyli na mnie z mordą: „Spieprzaj stąd! Uważaj, żebyśmy cię nie złapali na tym, jak sprzedajesz to gówno naszym braciom”. Starałem się schodzić im z drogi. Ale ciągle wpadałem na jednego z nich, jakby się na mnie uwzięli. W pewnym momencie nie dało się w ogóle nic zrobić, znowu zaczęli wrzeszczeć „sprzedał coś naszemu bratu!” i wtedy rzucili się na mnie, „skąd masz ten towar”, krzyczeli, „skąd masz ten towar”. - Ale nie powiedziałeś im, skąd go masz? Joey spojrzał na niego, drżały mu wargi. Spuchnięte oko nadawało jego twarzy groteskowy wyraz. - Musiałem im powiedzieć, chcieli mnie zabić. 68 - Co im o mnie powiedziałeś? Joey nie mógł tego z siebie wydobyć. Kessel zaczął na niego krzyczeć: - Mam w dupie twoje pieprzone wyrzuty sumienia! Mów, co im o mnie powiedziałeś! - Jak się nazywasz. - I? Coś jeszcze? - Gdzie mieszkasz. - W głowie się nie mieści. Dlaczego nie zmyśliłeś jakiegoś nazwiska i adresu? - Widzieli mój dowód. Powiedzieli, że jak ich okłamię, to mnie zabiją. To był najgorszy możliwy scenariusz. - Powiedziałeś im, kim jestem? - Gliną, znaczy? Kessel kiwnął głową. - Nie, nie - powiedział Joey, kręcąc głową. Mógł kłamać, ale Kesselowi na razie to wystarczyło. Z jakiego niby powodu Arabowie mieliby sądzić, że dostawca Joeya to glina. Mimo to miał tych typów teraz na karku, znali jego nazwisko i adres. Prędzej czy później złożą mu wizytę w przekonaniu, że jest dealerem. - Spuścili mi łomot i zabrali towar. Potem zostawili mnie i poszli. Kessel spojrzał badawczo na Joeya, jakby w oczekiwaniu, że ten sam dojdzie do wniosku, iż to nie może być prawda. - Naprawdę. Tak właśnie było - powiedział Joey. - To jak tu trafiłeś? Dlaczego policja nagle pojawiła się u ciebie w mieszkaniu? - Nie mam pojęcia, słowo honoru. - Nie próbuj mnie okłamywać, Joey. Jeśli ci goście zabrali ci towar, to jakim cudem gliny znalazły to u ciebie w domu? Kessel zwrócił mimochodem uwagę, jak łatwo przeszło mu przez usta słowo „gliny”, jakby zupełnie zapomniał, że sam jest jednym z nich. Joey patrzył w ziemię, nie odpowiadał. - No mów! Chcę to usłyszeć! 69 Z oporami Joey w końcu się przyznał. - Trochę domieszałem. - Czego? - Proszku do pieczenia. - Ty skończony idioto! Jeśli się zorientują, że towar jeszcze na dodatek nie jest czysty, to rzeczywiście cię zabiją. W rzeczywistości oczywiście nie wiedział, czy goście, którzy zabrali Joeyowi towar, mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda czysty, a jak oszukany towar, nie mówiąc już o tym, co by zrobili, gdyby się zorientowali. Ale Joey nie był w ogóle zdolny do jasnego myślenia. Wystarczyło to zatem, żeby go jeszcze bardziej przestraszyć. - A tutaj? Też już zdążyłeś mnie wsypać? Joey potrząsnął głową. Był zupełnie załamany. - Uważaj, Joey, jestem jedynym człowiekiem, który może cię stąd wyciągnąć. Jeśli mnie wsypiesz, siedzimy obaj i nie mamy już szans. Nikomu ani słowa, skąd pochodzi towar. Joey kiwnął głową. - Ale co mam mówić? - zapytał bezradnie. - Gdzie gliny znalazły u ciebie ten towar? - W kieszeni kurtki. - Dobrze. Powiesz, że nie wiesz. Może podrzucili ci go tamci goście znad rzeki, żeby cię wrobić. - Dlaczego mieliby to robić? - Zostałeś nad rzeką napadnięty i obrabowany. Wtedy musieli podrzucić ci te ampułki. - Przecież to nie ma sensu. - Wszystko jedno, czy to ma sens. To jest historyjka, której się będziesz trzymał, którą będziesz opowiadał na okrągło. To lepsze niż odmowa zeznań. I jeszcze jedno: nie bierzesz adwokata, rozumiesz? Pod żadnym pozorem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka weszło trzech policjantów w cywilu. Kessel ich nie znał, byli o dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat młodsi niż on i Joey. Wyglądali mniej więcej tak jak Joey, gdy był młody - pomyślał Kessel. Równie dobrze mogli być dealerami albo ćpunami, albo jakimiś typami kręcącymi się po klubach. Byli jednak funkcjonariuszami wydziału do spraw przestępstw narkotykowych. 70 Kesselowi zależało na tym, żeby maksymalnie skrócić tę rozmowę, dlatego od razu przejął inicjatywę. - No jesteście wreszcie. My tu zrobiliśmy raczej marne postępy. Jeden z tej trójki, umięśniony Arab z białą chustą du- -rag na głowie, wskazał pytająco na obrażania na twarzy Joeya. - To nie ja, żaden z nas. Niech sam wam opowie. Nic tu po mnie. Nie czekając na dalsze pytania, Kessel wyszedł z konfesjonału. Słysząc huk zatrzaskujących się za nim drzwi, poczuł ulgę. Chwilę potem zadawał sobie pytanie, jak to, co właśnie usłyszał, wyjaśni Ganiemu. Jeśli ten już dawno o wszystkim nie wiedział. *** Nazajutrz po rozruchach na Westendzie dowództwo komendy policji wydało oświadczenie, które cytowane było przez wszystkie media. Komendant März deklarował w nim, że sytuacja jest pod kontrolą, ale napięcie nadal się utrzymuje, i nawoływał do spokoju, powołując się na rodziców Amira Aslana, walczącej o życie ofiary wypadku. Wprawdzie był na swoim stanowisku dopiero od niedawna i na pewno konfrontacja z tą zupełnie nową sytuacją nie była dla niego łatwa, po kilku dniach można było jednak oczekiwać od niego czegoś więcej niż kolejne oświadczenie nawołujące do spokoju - pomyślał Diller. Kilka minut przed rozpoczęciem konferencji, około piątej, gdy właśnie miał udać się na miejsce, zadzwonił telefon na jego biurku. To była sekretarka Märza. Nie przedstawiła się z nazwiska, lecz jako „biuro komendanta”, i poinformowała, że z powodu dużego zainteresowania prasy spotkanie zostaje przeniesione do większej sali. Wielu dziennikarzy dopytuje się, czy i w jakim zakresie poruszona zostanie sprawa wyjaśnienia wypadku Amira Aslana, który doprowadził do rozruchów. Diller podziękował za informację. Po raz pierwszy w jej głosie nie pobrzmiewała arogancja, lecz niemal zatroskanie. Gdy chwilę później wchodził do sali konferencyjnej, zrozumiał dlaczego. Światło reflektorów ekip telewizyjnych, zaduch, szmer głosów podnieconych dziennikarzy, dla których nawet w tej największej sali w budynku nie starczyło krzeseł, wszystko to wskazywało na to, że za chwilę będzie tu miało miejsce wydarzenie dużej rangi. Podchodząc do podium, Diller poczuł skurcz w żołądku. Sekretarka 71 zapowiedziała, że komendant pojawi się dopiero bezpośrednio przed rozpoczęciem konferencji. Nie życzył sobie najwyraźniej, żeby wcześniej ustalili wspólnie jakąś strategię. Zapewne Diller nie był dla niego kimś, z kim mógłby się naradzać. Był tylko organem wykonującym zadania, który miał poinformować o wykonanych czynnościach, niczym więcej. W pełni akceptował tę rolę. Zainteresowanie ze strony Märza było raczej czymś, czego się obawiał, niż czymś, czego by sobie życzył. Czekał przy wejściu na podium, na którym stał stół z ustawionymi już mikrofonami. Komendant w końcu się pojawił. Jego świta składała się z kilku mężczyzn w garniturach i mundurach. Niektórych Diller znał, byli wśród nich ludzie z policji krajowej, rzecznik prokuratury, dwóch nigdy dotąd nie widział. Po ich zachowaniu wnioskował, że byli ze służb specjalnych, z kontrwywiadu wojskowego, Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji albo z wywiadu. Wszyscy zajęli miejsca na podium, Diller w odległości kilku krzeseł od komendanta. Po teście mikrofonów komendant od razu nawiązał kontakt z publicznością, rzucił kilka żartów, zaprezentował się jako człowiek przystępny, pewny siebie, otwarty. - Pozwolę sobie przedstawić najpierw w kilku słowach sytuację. Potem ja i moi koledzy jesteśmy do państwa dyspozycji, odpowiemy na wszelkie pytania. Gdy komendant mówił, Diller szukał wzrokiem znajomych twarzy na sali. Didem Osmanoglu siedziała wśród dziennikarzy i zdawała się tylko czekać na to, aż ich spojrzenia się spotkają. Wyglądała na bardzo pewną siebie. Zapanowała cisza. Komendant zaczął: - Panie i panowie, wraz z końcem drugiej wojny światowej miasto Monachium było w dziewięćdziesięciu procentach zniszczone. Ten fakt zadziwia wielu turystów, ponieważ w przeciwieństwie do większości innych niemieckich miast zdecydowano się na odbudowanie wielu budowli w pierwotnej historycznej postaci. Dlatego nie tylko dla niezbyt dobrze zorientowanego obserwatora śródmieście jawi się jako idylla, która w pokoju przetrwała stulecia. Mniej więcej w czasie igrzysk olimpijskich w roku 1972 miastu udaje się przełamać ekonomiczną marginalizację. Dzisiaj większości ludzi Monachium kojarzy się z dostatkiem i zamożnością, i kto jest na Marienplatz, Maximilianstrasse, Theatinerstrasse, Residenzstrasse czy na Odeonplatz, nie może odnieść innego wrażenia. Mniej znany jest fakt, że w stosunku do liczby mieszkańców w Monachium mieszka więcej cudzoziemców niż w jakimkolwiek innym niemieckim mieście. Przeszło trzydzieści sześć procent monachijczyków ma migracyjne korzenie. Na Westendzie, w dzielnicy graniczącej z Theresienwiese, ten odsetek wynosi niemal pięćdziesiąt procent. Największą część z nich stanowią Turcy, Grecy i osoby pochodzenia arabskiego. 72 Jak w każdym wielkim mieście, także tutaj mają miejsce społeczne i etniczne konflikty, które nie zawsze są dostrzegalne na powierzchni. Staramy się te konflikty rozładowywać. Mimo to narasta poczucie niepewności. W mieście są dzielnice, w których zamieszkiwanie staje się coraz mniej atrakcyjne. W innych z kolei coraz powszechniejsza jest aktywność prywatnych firm ochroniarskich. Chociaż, jak państwo wszyscy wiedzą, prawo dotyczące posiadania broni zostało w ostatnich latach zdecydowanie zaostrzone, to jednak musimy jednocześnie stwierdzić, że w tym samym okresie rozwinął się bardzo trudny do kontrolowania czarny rynek ręcznej broni palnej. Zniesienie przepisów ograniczających godziny otwarcia sklepów też może mieć z tym związek. Nadal jednak, wbrew pogłoskom, każdemu obywatelowi tego miasta możemy zagwarantować osobiste bezpieczeństwo. Niezależnie od tego każdego roku ma miejsce kilka akcji policji w związku z demonstracjami i imprezami masowymi. Jednak minęło już przeszło pięćdziesiąt lat, od kiedy w Monachium doszło do spontanicznych protestów ludności skierowanych przeciwko policji. Myślę o rozruchach w Schwabing, w których przypadku do eskalacji przyczyniły się też niezbyt szczęśliwe działania policji, która nie była szkolona na wypadek takich wydarzeń. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej. Nasi funkcjonariusze są doskonale wyszkoleni i wyposażeni na wypadek takich sytuacji. Dlatego jest przede wszystkim zadaniem polityków, a także społeczeństwa, odpowiedzieć na pytanie, gdzie mogą leżeć przyczyny tych nieoczekiwanych wydarzeń. Na tym tle szczególnego znaczenia nabierają też działania prowadzone w związku z zagrożeniem atakiem terrorystycznym. Za kilka tygodni Monachium będzie gościć odbywającą się corocznie Międzynarodową Konferencję Bezpieczeństwa. Jesteśmy świadomi odpowiedzialności z tym związanej i jesteśmy w stanie jej sprostać. A teraz proszę o zadawanie pytań. W czasie gdy sekretarka Märza zbierała zgłoszenia i ustalała kolejność zadawania pytań, włączono rzutnik, który wyświetlał na ekranie znajdującym się za podium biometryczne zdjęcia paszportowe Idrisa Mahera i Sale- ma Yusufa, co miało zasugerować temat spotkania. Zdjęcie z lewej strony pokazywało brodatego mężczyznę o ciemnobrązowej skórze, w białym kufi. To po prawej przedstawiało mężczyznę gładko ogolonego, z krótko ostrzyżonymi włosami, o zachodnim, sympatycznym, nieszkodliwym wyglądzie. Zdjęcia nie były dotąd publikowane. Były swego rodzaju prezentem komendanta dla jego gości. Ozdoba każdej pierwszej strony, atrakcja wiadomości telewizyjnych wszystkich stacji. Dziennikarze się na nie rzucili. Oni oraz ich czytelnicy i słuchacze zostali zaproszeni do wzięcia udziału w rozwikłaniu tej zagadki. Czy te dwie twarze należą do jednego człowieka? 73 - Panie komendancie, dotychczas byliśmy przekonani, że identyczność danych biometrycznych jest jednoznacznym dowodem, że chodzi o jedną i tę samą osobę. Czy okazuje się teraz, że tak nie jest? - zapytał dziennikarz, na którego przyszła kolej. - Tak powiedział minister, zasiadający w radach nadzorczych firm, które te cuda produkują! - krzyknął ktoś z sali. Jedni wybuchnęli śmiechem, inni zaczęli ich uciszać. März dał wyrazem twarzy do zrozumienia, że nie ma zamiaru odnosić się do tego zwischenrufu. Chłodno powiedział: - Nasza praca nie kończy się naturalnie wraz z ustaleniem tożsamości mężczyzny podającego się za Salema Yusufa. Musimy się dowiedzieć, co planował. - I jakie wyniki mają państwo w tej sprawie? To nazbyt bezpośrednie pytanie zostało zadane ze złamaniem porządku, ale ponieważ dotykało sedna sprawy, byłoby rzeczą niemądrą unikać odpowiedzi, do tego jeszcze pod tak formalnym pretekstem. Komendant wybrał inną drogę. - Pan pozwoli, że pytanie to, jak zresztą wszystkie inne pytania dotyczące konkretnych wydarzeń, skieruję do pana nadkomisarza Dillera, który kieruje dochodzeniem. Diller nie miał większych złudzeń, że go to ominie. To był też powód, dla którego Marżowi nie zależało na omówieniu jakiejś „strategii” na potrzeby tej konferencji. Jego strategia polegała na chowaniu się za plecami Dillera. Zanim zaczął mówić, odchrząknął do mikrofonu, taksując przy tym wzrokiem dziennikarza, który zadał pytanie, młodego mężczyznę przed trzydziestką w okularach nerda. - Badamy kilka tropów, nie wykluczamy żadnej hipotezy, śledztwo znajduje się w początkowej fazie. - Innymi słowy, nic nie macie. Diller uśmiechnął się, jak gdyby chciał utwierdzić pytającego w tym przekonaniu. To był czysty blef. - Przypomina mi się mój stary kolega, który miał zwyczaj mawiać: „Nie ma gorszego sposobu identyfikacji człowieka niż twarz”. Proszę o zrozumienie, nie możemy powiedzieć zbyt wiele o toczącym się śledztwie, jeśli nie chcemy zaszkodzić jego wynikom. 74 Ten bon mot wywołał uśmiech na kilku twarzach, ale widział, że wokół młodego mężczyzny zgromadziła się mała grupka dziennikarzy, którzy nie wyglądali na usatysfakcjonowanych. Wśród nich był młody krępy facet ostrzyżony po wojskowemu, jeden z niewielu pod krawatem, który zabrał teraz głos: - Martin Gerland, „Deutsche Nachrichten”. Rozumiem, że nie może pan w tej chwili powiedzieć zbyt dużo o śledztwie w sprawie Salema Yusufa. Przejdźmy zatem do Amira Aslana. Czy może pan wykluczyć, że w wypadek była zamieszana policja? - Unikałbym słowa wypadek, jak długo nie wiadomo, w jakich okolicznościach Amir Asian doznał obrażeń. - Możliwe jest, że mieszkańcy Westendu są oszczędni w relacjonowaniu zdarzeń, gdy przesłuchuje ich policja. Nasze pismo dysponuje wypowiedziami świadków, według których pojazd, który potrącił Amira Aslana, to samochód policyjny. Relacje są dość precyzyjne. A może jakimś wyjściem byłoby teraz paść i umrzeć na miejscu, pomyślał Diller. Przez moment poważnie liczył się z tym, że zostanie zdemaskowany na oczach wszystkich, ale ten człowiek tam na dole nic nie wiedział. Mimo to Diller czuł się jak północnokoreański komisarz polityczny, mówiąc: - Znamy te pogłoski. Od samego początku słychać było, że to policja jest odpowiedzialna za zamieszki i obrażenia Amira Aslana, a nawet że to policjanci są sprawcami. Jest zrozumiałe, że przy tak rozgrzanej atmosferze pojawiają się tego typu plotki. - Aha. Zatem nie idą państwo tym tropem. - Badamy wszystkie hipotezy. Bardzo nam pan pomoże, kontaktując nas z osobami, które są źródłem pańskich informacji. - Zobowiązaliśmy się, że tego nie zrobimy. - Wcale mnie to nie dziwi. Możemy jednak brać pod uwagę tylko tych świadków, którzy są gotowi potwierdzić swoje zeznania. Diller czuł się jak zapaśnik, któremu zręcznym unikiem udało się wyzwolić z klamry. Ale to uczucie nie trwało długo. Gdy opuszczał salę po konferencji, zobaczył, jak Didem Osmanoglu podchodzi do Martina Gerlanda. *** Zapadał zmrok, gdy Erich Kessel popijał herbatę przy tureckiej budzie na Goethestrasse, obserwując wejście do kamienicy naprzeciwko. Stał tu już 75 przeszło godzinę i zdążył przeczytać „Deutsche Nachrichten” przynajmniej trzy razy. Obserwowane drzwi prowadziły do jego własnego mieszkania. Jego adres znał już nie tylko Gani i jego ludzie, ale też te świry, które spuściły lanie Joeyowi. Jeśli rzeczywiście były to dwa różne gangi. W każdym razie wystarczająco dużo ludzi mogących złożyć mu wizytę. Kessel chciał zminimalizować ryzyko takiego spotkania, dlatego czekał tu, obserwując drzwi. Od kiedy tu stał, nikt nie wchodził ani nie wychodził, co wydało mu się podejrzane. Czyżby rzeczywiście tak długo zwlekali z wizytą? A może komitet powitalny siedział już w mieszkaniu i jak będzie trzeba, posiedzi jeszcze całą noc? Coraz częściej Kessel wracał myślami do dziury w ścianie łazienki, gdzie ukrył swoje żelazne zapasy. W ostatnich dniach nabrał dużego doświadczenia w dozowaniu tego towaru i odnalazł piękny złoty środek, który pomagał mu lepiej funkcjonować. Jeśli dorwie go głód, istniało duże ryzyko, że następnym razem strzeli sobie za dużą dawkę. Powrót do mieszkania zaczynał być zatem dość pilną kwestią. W żadnym razie nie mógł tu czekać przez całą noc, a dokładnie rzecz biorąc, ani minuty dłużej. Czy to coś pomoże, że będzie tu czekał? Nic a nic! Zapłacił za herbatę i wyszedł z baru. Wcisnął pięści w kieszenie marynarki, chociaż nie było szczególnie zimno. W prawej trzymał swój HK. Był przygotowany na użycie broni. Przy wejściu i na klatce nie napotkał nikogo. Wchodził na górę tak cicho, jak to było możliwe, piętro po piętrze, ale drewniane stopnie skrzypiały pod jego stopami, mimo że starał się stawiać je bardzo ostrożnie. Przed drzwiami mieszkania nie było żadnych oznak wskazujących na obecność intruzów. Mimo to wyciągnął pistolet. Na moment do jego świadomości dotarła absurdalność całej tej sytuacji. Starał się nie myśleć, tylko stanął bokiem przy ścianie obok drzwi i ostrożnie je otworzył. Na zamku nie było widać żadnych uszkodzeń, ale to nie musiało nic znaczyć. Było całkiem cicho, żadnych odgłosów zaskoczenia, żadnych szmerów poruszających się ludzi. Jeśli byli w jego mieszkaniu, byli już w pogotowiu. Musieli słyszeć, jak wchodzi, zdążyli się ukryć za drzwiami, w łazience, może nawet za stojącym przy ścianie materacem. Przez chwilę wahał się, czy warto ryzykować i rzeczywiście wejść. Ale nie było już możliwości, żeby się teraz wycofać. Rzucił się na podłogę korytarza, oburącz trzymając pistolet. Uderzenie nie wyzwoliło strzału w jego broni, nikt też nie strzelał do niego. Leżał bez ruchu tak długo, aż nabrał pewności, że w mieszkaniu nie ma nikogo. Podnosząc się, czuł ból w klatce piersiowej. Rozejrzał się, szukając śladów 76 wskazujących na to, że ktoś szperał w jego rzeczach. W mieszkaniu nie panował bynajmniej porządek, ale Kessel znał dość dokładnie swój bałagan i zauważyłby każdą zmianę. Zrobił krok w kierunku łazienki, lecz zaraz zmienił zdanie, wyciągnął z szafy dużą sportową torbę i napchał do niej tyle ubrań, ile się zmieściło. Podszedł do regału z książkami i odnalazł gotówkę, którą ukrył w kopercie w zapisanym do ostatniej strony dzienniku. Nic nie brakowało, kilkaset euro, żelazna rezerwa. Nie szukali jej i nie znaleźli. Te pieniądze pozwalały przeżyć parę dni. Ale jeszcze ważniejsze było uratowanie towaru. Kafelek w łazience za spłuczką wyglądał tak jak zawsze. Przepełniała go teraz niecierpliwa radość oczekiwania, poluzował go i ostrożnie wyjął. Ale w środku nie było niczego. Ponieważ niczego nie mógł dostrzec, pomacał z niedowierzaniem dziurę w tynku. Rzeczywiście nie było tam nic. Czy do tego stopnia już mu odbiło, że wszystko zużył, ale o tym zapomniał? Nie, był pewny, że schował wszystko tu, za tym kafelkiem. Zupełnie pewny, prawda? Tak, zupełnie pewny. Więc oni tu byli. Włamali się i spokojnie splądrowali jego schowek. Mieli klucz do jego mieszkania, wiedzieli, gdzie schował narkotyki, i mogli w każdej chwili tu wrócić. Nie musieli wcale wydawać go policji. Mieli czas. Opuścił kafelek, który rozbił się na podłodze. Ruszył biegiem, chwycił torbę, zatrzasnął za sobą drzwi, zbiegł po schodach i wybiegł na ulicę. I biegł po prostu dalej, nie oglądając się za siebie. Czuł się tak, jakby już nigdy nie miał wrócić do swojego mieszkania. *** Po konferencji prasowej Diller jechał metrem do domu. Były godziny szczytu, otaczali go mężczyźni i kobiety, którzy jechali z biur i firm w centrum do swoich dzielnic i na parkingi Park and Ride na peryferiach. W śródmieściu panował tłok, biznesmeni, pracownicy różnych szczebli, przesadnie wystylizowani młodzi ludzie, całe kolumny azjatyckich, arabskich i północnoamerykańskich turystów, mniejsze grupy Włochów, Hiszpanów i Skandynawów. Potem metro dotarło do dzielnicy graniczącej bezpośrednio z centrum. Tutaj mieszkały młode rodziny raczej z małymi pieniędzmi, gustujące w wynajmowaniu bezsensownie drogich mieszkań w starym budownictwie. Teraz wysiadali ludzie po trzydziestce, spośród których wielu, sądząc po ich ubraniach, wykonywało tak zwane kreatywne zawody. Później z każdą stacją robiło się coraz bardziej ponuro. Nad nimi wznosiły się silosy mieszkalne z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, w których mieszkali „normalni”. Diller był przez prawie dwadzieścia lat jednym z nich. Teraz mógł jechać dalej z lepiej sytuowanymi, którzy mieszkali w 77 opasującym miasto tak zwanym tłustym kręgu albo jeszcze dalej. Zanim jednak dotarli do tej strefy, minęli jeszcze jeden przystanek, na którym wysiedli prawie wszyscy młodzi ludzie. Ich celem był brzeg Izary przy moście Thalkirchner, gdzie dziesiątkami płonęły ogniska i przy ochrypłych dźwiękach przenośnych magnetofonów trwała niekończąca się impreza, w której zawsze szło o to samo: czy jesteś już na tyle dorosły, żeby w niej uczestniczyć? Czy jesteś już na tyle dorosły, że wolno ci pić alkohol? Czy byłeś wystarczająco cool, żeby zdobyć narkotyki? Czy było się zbyt pijanym, żeby trafić z powrotem do domu? Czy zgarnęli cię gliniarze, czy nie? Gdy Diller zaczynał z Kesselem pracę w wydziale antynarkotykowym, był na tyle młody, że mógł wmieszać się w ten tłum, nie rzucając się w oczy. Wysiadł wreszcie na Aidenbachstrasse, razem z ludźmi, którzy zostawili samochody na parkingu P+R, i tymi, którzy jechali dalej autobusami na południe, do swoich domków na przedmieściu. Niektórych znał z widzenia. Mieli pewnie jakąś lepszą pracę biurową, jako inżynierowie, redaktorzy, specjaliści od tego czy tamtego. On też był specjalistą - pomyślał - od tego, żeby swoim sąsiadom z osiedli na przedmieściu zapewnić spokojny sen. W drodze ze stacji metra na Makartstrasse mijał narożny dom, który właśnie był remontowany. Zgromadziła się przed nim grupka demonstrantów. Sądząc po wyglądzie, porządni starsi członkowie klasy średniej. Nieśli plakaty z namalowaną kanapką i hasłami: „Precz z hamburgerami!”, „Stop frytkownicy na naszej ulicy!”, „Obywatele przeciwko fast foodom” i tym podobne. Dillera zdumiewało i samo to szczególne widowisko, i fakt, że tak łatwo zorganizować publiczny protest. Wystarczyło otworzyć restaurację z hamburgerami w niewłaściwej okolicy. Dwie przecznice dalej skręcił w Makartstrasse, otworzył drzwiczki do ogrodu, przecisnął się między rowerami i zanurzył się skwapliwie w alternatywny świat swojego mieszczańskiego domostwa, które sobie stworzył, sam nie rozumiejąc jak. Było około siódmej, Maren pracowała tego dnia w domu i teraz, jak można było bardziej domyślić się, niż zobaczyć przez przeszklone drzwi do salonu, siedziała właśnie z Moną przed telewizorem. Darował sobie wymuszone „cześć” na powitanie, zatrzymał się w korytarzu i chwilę nasłuchiwał. Z pierwszego piętra dochodziły ściszone rytmy hip-hopu. Luis był w domu. Potem zapukał w uchylone drzwi do salonu i pchnął je. Maren, Mona i Louis siedzieli przed telewizorem. Lokalna stacja nadawała transmisję jego konferencji prasowej. 78 - Cześć - powiedział. - Cześć - powiedziała Maren. Mona udała, że się uśmiecha, nawet na niego nie patrząc. Luis pomachał mu niedbale. - Zobacz, jesteś w telewizji - powiedziała Maren po jakimś czasie. Jak się zdawało, nie miała jeszcze zdania na temat tego, co zobaczyła. Diller najchętniej podszedłby i wyłączył telewizor. - Cholera - powiedział tylko zamiast tego, wszedł na piętro i ściszył muzykę, która leciała z komputera Luisa. Ponieważ nadarzyła się teraz okazja, otworzył historię jego przeglądarki, żeby zobaczyć, jakie strony odwiedzał. Ale chłopak tak ją ustawił, że odwiedzanych adresów nie było widać. Spryciarz, pomyślał Diller. Poszedł do swojego pokoju i przebrał się w domowe ubranie. Schodząc na dół, miał nadzieję, że zmienił się już program, ale nadal leciała konferencja prasowa. Myślał o Didem Osmanoglu i tym dziennikarzu. Dogadali się już pewnie w sprawie „świadków wypadku”. Jeśli byli to autentyczni świadkowie, opowiedzą, że to wcale nie był wypadek, tylko atak w amoku. Na pewno będą w stanie opisać bmw, może nawet będą pamiętać numery. Zobaczył siebie samego siedzącego na podium obok Märza. März dobrze się prezentował, ostro zarysowana twarz, mimo siwych włosów. On natomiast był wymięty i niewyraźny. Diller poczuł się mocno zażenowany tym, że każdy mógł teraz zobaczyć, jak źle czuł się w swojej roli. Miał na końcu języka pytanie, czy to tylko jemu tak się wydaje, ale lepiej było go nie zadawać. „Innymi słowy, nic nie macie” - usłyszał słowa tego nieprzyjemnego dziennikarza w okularach nerda. Na żywo umknęło jego uwadze, jak wiele śmiechu wzbudziła ta uwaga. Uśmiech Dillera był wymuszony, jakby nie chciał dać po sobie poznać, że cios był celny. „Przypomina mi się mój stary kolega, który miał zwyczaj mawiać «nie ma gorszego sposobu identyfikacji człowieka niż twarz». Proszę o zrozumienie, nie możemy powiedzieć zbyt wiele o toczącym się śledztwie, jeśli nie chcemy zaszkodzić jego wynikom”. Mona przewróciła oczami i głośno westchnęła, co miało być, rzecz jasna, komentarzem do oświadczenia Dillera. Spojrzał na Maren, która siedziała obok niego. Odwzajemniła na krótko jego spojrzenie, odwróciła się znowu w kierunku telewizora i wzięła go za rękę. Był jej za to bezgranicznie wdzięczny i ścisnął jej dłoń. „Martin Gerland, «Deutsche Nachrichten». Rozumiem, że nie może pan w tej chwili powiedzieć zbyt dużo o śledztwie w sprawie Salema Yusufa. 79 Przejdźmy zatem do Amira Aslana. Czy może pan wykluczyć, że w wypadek była zamieszana policja?” „Unikałbym słowa wypadek, jak długo nie wiadomo, w jakich okolicznościach Amir Asian doznał obrażeń”. Dillerowi zrobiło się dosłownie niedobrze, gdy usłyszał swoje słowa. Puścił rękę Maren i zaczął pocierać dłońmi o uda. „Możliwe jest, że mieszkańcy Westendu są oszczędni w relacjonowaniu zdarzeń, gdy przesłuchuje ich policja. Nasze pismo dysponuje wypowiedziami świadków, według których pojazd, który potrącił Amira Aslana, to samochód policyjny. Relacje są dość precyzyjne”. Diller widział na twarzy Mony nieskrywany wyraz triumfu. To był wyraz twarzy kogoś, kto usłyszał to, co chciał usłyszeć. Nie wiedziała, jak bardzo rzeczywistość przerastała jej najbardziej śmiałe domysły. „Znamy te pogłoski. Od samego początku słychać było, że to policja jest odpowiedzialna za zamieszki i obrażenia Amira Aslana, a nawet że to policjanci są sprawcami...”. Diller słuchał siebie, jak gada i gada, i obserwował przy tym swoją rodzinę. Najchętniej krzyknąłby głośno, czy naprawdę muszą oglądać to pełne zakłamania gówno, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Gdy program się skończył i na ekranie pojawił się przystojny prezenter, Luis wstał i wyszedł bez słowa z pokoju. Mona podeszła do telewizora i zapytała: - Chce ktoś coś oglądać? Jeszcze w trakcie zadawania tego pytania wyłączyła telewizor i wróciła do Dillera i Maren. Mona nie była zbyt wysoka, sport nigdy jej szczególnie nie interesował. Mimo to miała wysportowaną sylwetkę. Mogła być wzięta za pływaczkę. Diller rozpoznawał w niej sylwetkę jej ojca, po nim zapewne odziedziczyła też upodobanie do konfrontacji i prowokowania. Przeczuwał, do czego teraz zmierza. Wskazała na niewielki stos książek i zeszyt z odręcznymi notatkami. - Mamy temat do wyboru na zaliczenie podstaw filozofii prawa. Pomyślałam, że napiszę coś o powstaniu. Mama może mi trochę pomóc, a ty jesteś, że tak powiem, obiektem moich studiów. Diller podniósł się niechętnie i sięgnął po książki, same cienkie tomiki: Der Waldgang Ernsta Jüngera, Nadchodzące powstanie Niewidzialnego Komitetu, Cybernetyka i rewolta kolektywu Tiqqun, Teoria partyzanta Carla Schmitta. Rzucił je z powrotem na stół. To z tej strony wieje wiatr. 80 - Rewolucja, co? Powstanie przeciwko panującym stosunkom przyprawione odrobiną prawicowego obskurantyzmu. Nieźle jak na pierwszy semestr. Diller studiował przez cztery semestry filozofię, zanim poszedł do policji. Wiedział doskonale, jak z kilku odpowiednich składników wysmażyć elegancką teorię, która była wystarczająco mocna na potrzeby liczącej osiem do dziesięciu stron pracy seminaryjnej. Za złośliwość dostało mu się od Maren, która skarciła go wzrokiem. Nie wiedziała, że Diller zdążył się już pokłócić z Moną na ten temat, kilka minut po jej przyjeździe, podczas wspólnej jazdy samochodem z lotniska. A właściwie czemu nie miałby raz otwarcie poruszyć tego problemu? - No dobrze - powiedział i dał do zrozumienia, że jest zainteresowany poważną rozmową. - Jakie jest twoje zdanie na ten temat? - zapytał, wskazując ruchem głowy telewizor. Mona wahała się przez moment, zanim powiedziała: - Surprise, surprise, the government lies... Starała się mówić chłodno i z opanowaniem, ale Diller słyszał w jej głosie, że jest obrażona i wściekła. - I co to ma znaczyć? To było szczere pytanie, chciał usłyszeć jej zdanie. - Na pewno sobie dokładnie zaplanowaliście, co i ile dzisiaj zaserwujecie. Piękną fotkę terrorysty na przykład. Przesłanie: terrorysta nie musi koniecznie mieć turbanu na głowie. Może wyglądać jak jeden z nas. Diller kiwnął głową. - Mogę zrozumieć, że tak to odbierasz. Ale wcale tak nie jest, że w takich sytuacjach zawsze wszystko jest wcześniej zaplanowane. Nie uwierzysz mi, ale nie miałem pojęcia, że te zdjęcia zostaną dzisiaj upublicznione. - Ty, jako kierujący śledztwem? - Tak. Rozkoszował się tym, że może wreszcie powiedzieć prawdę. Lecz Mona zmieniła temat. - Nie wiem. Uważam, że to dobrze, iż prasa nie zadowala się zapewnieniami, jakoby nie było wiadomo, kto potrącił Amira Aslana. Diller musiał się bardzo zmuszać, żeby zachować spokój. - Ci sami ludzie, którzy teraz opłakują Amira Aslana, wcześniej urządzili polowanie na naszych funkcjonariuszy pracujących pod przykryciem. To nie są przykładni obywatele o nieposzlakowanej opinii. Zaatakowali policjantów w 81 przekonaniu, że to oni są przez nich obserwowani. - Ale o tym nic nie powiedziałeś na konferencji. - Bo to by tylko zaostrzyło sytuację. - Nie możesz zrozumieć, że ci ludzie czują się źle traktowani, gdy się dowiadują, jakie mamy o nich zdanie? Że ich nazywamy obraźliwie „arabusami”? Jak często toczył już tego typu dyskusje? W ostatnich latach szkolnych Mona zaczęła interesować się polityką i wkrótce stała się w rodzinie kimś w rodzaju najwyższej strażniczki we wszystkich kwestiach politycznej poprawności. Była mądra, bardzo pojętna, miała świetną pamięć, a teraz na dodatek studiowała prawo. Naturalnie czuła się w obowiązku oceniać wszystko, także Dillera i jego pracę, z wyżyn moralnego autorytetu. W tej postawie utwierdzała ją jeszcze matka naukowiec, która z entuzjazmem wciskała jej do głowy, jakie zalety ma sytuacja, gdy kobieta nie tylko jest mądra, ale też uchodzi za mądrą. Diller nie miał oczywiście nic przeciwko temu wszystkiemu. Tylko że teraz, gdy cała jego egzystencja waliła się na jego oczach w gruzy, przekraczało to powoli granice jego wytrzymałości. - I co zamierzasz? - Napiszę na ten temat pracę i będę brała na Westendzie udział w demonstracjach przeciwko policji. Chciała przez to powiedzieć: w demonstracjach przeciwko niemu. Chętnie by jej tego po prostu zabronił, ale nie chciał fundować jej tego triumfu, jaki z pewnością by poczuła, podejmując tę z góry skazaną na porażkę próbę. - Ciągle jesteś zdania, że mamy tu do czynienia z „powstaniem ludowym”? zapytał i zwracając się do Maren, powiedział: - Mieliśmy mianowicie już przyjemność dyskutować na ten temat i musiałem stwierdzić, że moje skąpe doświadczenia, jakie miałem okazję osobiście zgromadzić na miejscu zdarzeń, niestety nie mogą mierzyć się z tym, co myśli na ten temat twoja córka. Maren podniosła ręce, nie chciała się w to mieszać. Diller zmienił temat. - Jeśli chcesz protestować, czemu nie protestujesz przeciwko fast foodowi na rogu? - To jest coś zupełnie innego. - Dlaczego to jest coś innego? - Diller to oczywiście wiedział, po prostu nie chciał jej zrozumieć. - Demonstracja demonstracji nierówna. Nie uważam wcale, że demonstracja sama w sobie to coś dobrego. Zadajmy sobie pytanie: czego chcą ci ludzie? 82 Z goryczą przyjął do wiadomości to dydaktyczne „my”. - Zakładam, że mi to zaraz wyjaśnisz - powiedział. - Chętnie. Przyjrzałeś się bliżej tym demonstrantom? - No pewnie. Przyzwoici, zatroskani obywatele, mieszkańcy naszej dzielnicy. - Dokładnie. Oni nie demonstrują przeciwko hamburgerom i smrodowi frytek. Nie są głupi. Oni demonstrują przeciwko hołocie z klas niższych, którą ten lokal będzie przyciągał. W takiej eleganckiej okolicy jak nasza nie ma miejsca na coś takiego. To zepsuje lokalny rynek nieruchomości, charakter ulicy, o to tutaj chodzi. Diller miał ochotę powiedzieć, że jego zdaniem nie ma w tym nic złego, wiedział jednak, że po czymś takim już na pewno ściągnie na siebie także gniew Maren. Ta dyskusja nie miała zupełnie, ale to zupełnie sensu. Mona nigdy nie była, tak przynajmniej czuł, jego wielką fanką. Wcześnie zrozumiała, że nie jest jej biologicznym ojcem, i chociaż nigdy nie robił z tego wielkiego problemu, to i tak zrobił się z tego wielki problem. Wszystkie te kwestie związane z odgradzaniem się i autonomią, które są udziałem rodziców i ich dzieci przez pierwsze dwadzieścia lat ich wspólnego życia, nabierały między Dillerem i Moną szczególnej ostrości i godność ojca była mu na zmianę nadawana i zaraz potem odbierana na powrót. Dzisiaj wieczór miał już tego dosyć i zapytał, gdzie jest Luis. - W swoim łóżku, jak myślę - powiedziała Maren. - Tak wcześnie? - Tak. Były jakieś problemy w szkole - powiedziała Maren. - Jakie problemy? - Nie chce powiedzieć, ale wygląda na to, że strasznie go to męczy. Diller poczuł, że wzrasta mu gwałtownie poziom adrenaliny. Znowu złe oceny, bo co innego. Jego zdolna jak czort, błyskotliwa pasierbica demonstrowała przeciwko niemu na ulicach, podczas gdy jego biologiczny syn nie dawał sobie rady w szkole. To zdenerwowanie było strasznie niesprawiedliwe, wiedział to już teraz, kiedy w nim narastało. Także Luis musiał dźwigać brzemię, którego Diller nie powinien był na niego nakładać. Od Luisa oczekiwano, że poradzi sobie w prywatnym katolickim gimnazjum, gdzie wymagania były bardziej surowe niż w zwykłych szkołach. W momencie gdy właśnie sypało się jego własne życie, stawało się to dla niego jeszcze 83 ważniejsze. Przez ułamek sekundy czuł, jak wielką ulgą mogłoby być dla niego, gdyby przynajmniej Maren mógł opowiedzieć, co rzeczywiście zaszło. Ale potem spojrzał na ekran, na którym dopiero co bezczelnie kłamał, i nie był już do tego zdolny. - Pójdę na górę i porozmawiam z nim - powiedział, wstając. Obie, Mona i Maren, podniosły się, żeby go zatrzymać, i w tym momencie ich twarze były do siebie jeszcze bardziej podobne niż zwykle. Rysowały się na nich strach i troska, bo musiały powstrzymać niebezpiecznego człowieka przed kolejnym występkiem. 84 Środa, 23 stycznia GLINA W CHUŚCIE DU-RAG, niski i umięśniony, o ciemnobrązowej skórze, wytatuowany po szyję, zapukał do na wpółotwartych drzwi Kessela i wszedł do środka w momencie, gdy Kessel starał się donieść do stołu filiżankę z kawą, z trudem łapiąc przy tym równowagę. Joey mnie wsypał? - mimowolnie zadał sobie w myślach pytanie, w którym jednak więcej było fatalizmu niż niepokoju. Odstawił na stół filiżankę, spojrzał koledze w twarz i już wiedział: Joey nic nie powiedział. - Mogę na chwilę przeszkodzić? - Wcale nie przeszkadzasz. Wejdź, usiądź. Powiedz, jak ty się właściwie nazywasz? - A tak, przepraszam. Ahmed Gül, komisarz kryminalny, wydział antynarkotykowy. Wie pan już, że zajmuję się pańskim przyjacielem. - Jestem Erich. I proszę, nie mów do mnie per pan, i tak czuję się wystarczająco stary. - Chętnie. Wyglądasz na zmęczonego. Międzynarodowy terroryzm nie śpi, co? Giil wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kessel nie miał najmniejszej ochoty na żarty i odpowiedział znudzonym wyrazem twarzy. Gül wzruszył ramionami. - Domyślasz się, czemu tu jestem. - Domyślam się. A czemu tu jesteś? - Z powodu Joeya, twojego przyjaciela. - Nie jest moim przyjacielem. - On mówi coś innego. - Mówi, bo mówi. - Dokładnie. Mówi, bo mówi. Towar, który znaleziono przy nim, jest w laboratorium. Może tam powiedzą nam coś o jego pochodzeniu. Dobry pomysł, pomyślał Kessel. Na fiolkach były odciski palców. To nie jest problem, brał je do ręki w konfesjonale. Pomyślał ze strachem, że analiza jego krwi mogłaby wykazać, że brał ten towar. Ale na razie jego krew nikogo nie interesowała. Na razie. Kessel zwrócił się z pytającym gestem do Güla. 85 - Co mogę dla ciebie zrobić? - Nie wiem, mam tylko takie przeczucie. Nie zrozum mnie źle, ale ten Joey dużo o tobie mówi. Na tyle dużo, że zacząłem się już zastanawiać, czy jesteś może dla niego kimś więcej niż tylko gliniarzem, którego zna. Gdyby Gül wiedział, jak bardzo bliskie prawdy jest to przypuszczenie, nie zadawałby tego pytania z taką ostrożnością. Kessel wiedział, że kategoryczne zaprzeczenie nie będzie rozsądne. - Nie musisz przepraszać, twoje przeczucia cię nie mylą. Sam wiesz, że w sprawach narkotykowych wchodzi się czasami bardzo głęboko w środowisko, które się rozpracowuje. Po sposobie, w jaki Gül na niego patrzył, Kessel zorientował się, że to tłumaczenie nie jest pozbawione niezamierzonego komizmu. Wyglądał na mocno sfatygowanego, a Gül słyszał już zapewne o jego skłonnościach do substancji toksycznych. Kessel odchrząknął. - Chcę powiedzieć, że zawiera się przy tym znajomości, a nawet przyjaźnie. Nie mogę powiedzieć, że Joey nigdy nie był moim przyjacielem. Był taki czas, prawie dwadzieścia lat temu, kiedy ty prawdopodobnie dosłownie robiłeś jeszcze w pieluchy, gdy ja, Joey i jeszcze paru ludzi trzymaliśmy się razem, kręciliśmy się w tych samych klubach i wtedy wcale jeszcze nie było takie jasne, że ja wyląduję za tym biurkiem, a on w celi. Kessel zrobił pauzę. Nie bardzo wiedział, co ma mówić dalej. - Byliście zatem czymś w rodzaju dobrych znajomych. Kessel wzruszył ramionami. - Dawno temu. Można to tak chyba nazwać, tak. Doszedł do wniosku, że ciągnięcie tematu nie byłoby zbyt mądre, bo musiałyby wtedy paść inne nazwiska, na przykład Dillera, a tego chciał za wszelką cenę uniknąć. - Widzisz, twoje przeczucie było trafne. Dobra robota, Ahmed. - Okej, dobra, dziękuję. Gül wstał, żeby wyjść. Wyglądał na zmieszanego, ale Kessel wiedział doskonale, że nie przestanie interesować się tym, co go łączy z Joeyem. Kolejny, który depcze mu po piętach. Dlaczego to jemu wszyscy zadają pytania? Dlaczego on nie może o coś zapytać? O coś, co go naprawdę interesowało. - Poczekaj. Gül zatrzymał się i odwrócił. 86 - Wiesz co, długo nie miałem do czynienia ze sprawami narkotykowymi i nie jestem na bieżąco, a tobie mogę zadać to pytanie, nie narażając się na kompromitację. Czy są jakieś gangi, które pilnują tego, żeby ich bracia nie brali narkotyków? Jakieś religijne klimaty, czy coś? Gül zrobił zdziwioną minę. - Nie, o niczym takim nie słyszałem, a co? Kessel ugryzł się w język. Dlaczego o to zapytał? Jego zawahanie się musiało sprawić, że Gül zacznie coś podejrzewać. Kessel słyszał tę historię od Joeya i Gül, próbując wszystkich sposobów, zaniesie ją z powrotem do Joeya, co sprawi, że będzie mu jeszcze trudniej zachować milczenie. - Ale skąd to masz? - Zapomnij, Ahmed, zapomnij o tym. - Nie, poczekaj, skąd to masz? - Coś takiego słyszałem, już nie wiem gdzie. - Aha, no dobra, nie ma problemu. Jeśli coś usłyszę na ten temat, to dam ci znać. - Super, Ahmed, dzięki! - Nie ma za co... Erich. Sposób, w jaki ten facet wymówił jego imię, nie pozostawiał wątpliwości. Od tego momentu był u Güla na osobistej liście podejrzanych. *** Przy śniadaniu Diller i Luis zaczęli rozmawiać na temat gry komputerowej, którą obaj lubili, i w ten zaskakująco bezbolesny sposób panujące między nimi pełne wzajemnych pretensji milczenie zostało rozładowane, czym Diller zapunktował zarówno u Maren, jak i u Mony. Umówili się z Luisem na wieczór na rundę tenisa stołowego w piwnicy. W komendzie czekała na niego wiadomość. Krótko po ósmej dzwoniła prokurator Osmanoglu i prosiła o kontakt. Odczuwał niepowstrzymaną chęć zakomunikowania jej, że może go pocałować w dupę. Zamiast tego podniósł słuchawkę i wykręcił jej numer. Odebrała natychmiast. - Panie Diller, proszę wybaczyć, że znowu zawracam panu głowę. Ale pojawiło się kilka nowych kwestii, które chętnie bym z panem omówiła. Czy nie byłoby dla pana problemem przyjść do mnie do biura w Centrum Sądownictwa Karnego? 87 Cała ta uprzejmość miała na celu wyłącznie zirytowanie go. Prawdopodobnie liczyła na to, że zrobi jakiś błąd. Diller starał się wziąć się w garść. - Jeśli chodzi o to, co opowiedział pani ten dziennikarz, to nie mam nic przeciwko temu, żeby przesłuchała pani wskazanych przez niego świadków. Nie wiem, na czym miałaby polegać moja rola. Odczekała chwilę, zanim odpowiedziała. - Wiem, jak mam prowadzić moje śledztwo, dziękuję. Potrzebuję pana tutaj, bo chcę pana skonfrontować z zawartością pewnego dokumentu, który uważam za bardzo istotny. To jak? Mam pana oficjalnie wezwać czy przyjdzie pan, bo pana o to proszę? Ton, który teraz przybrała, pasował do jego najgorszych przeczuć. Zadzierać z nią było zupełnie bezcelowe. Musiał pchnąć do przodu śledztwo w sprawie Salema Yusufa i koniecznie spotkać się z Kesselem, z którym już niepokojąco długo nie rozmawiał. - A najlepiej, jeśli pan przyjdzie natychmiast. Diller pojechał metrem. Godzinę później stał w pokoju służbowym Osmanoglu. Maleńkie pomieszczenie, w którym na podłodze, na krzesłach, na regałach piętrzyły się góry akt. Tylko biurko było całkiem puste z wyjątkiem dwóch czerwonych teczek na akta. Jedna z nich była grubo wypchana i już nieco wyblakła. Druga wyglądała na nową i była stosunkowo cienka. Tym razem Didem Osmanoglu miała na sobie szary kostium i dobraną do niego chustę. Do tego perfekcyjny makijaż. Wyglądała na absolutnie nieprzystępną, i zapewne o to chodziło. Wskazała mu krzesło stojące z jej strony biurka, tak że siedząc przed nią, nie miał żadnej ochrony. - Przepraszam, że musiał się pan fatygować, ale za chwilę pan zrozumie, dlaczego uznałam, że będzie lepiej, jeśli pokażę to panu tutaj osobiście. Wskazała na grubszą wyblakłą teczkę. - Chce pan to obejrzeć? Dillerowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientować się, o co chodzi. - Przeczytała to pani w całości? - Tak, przeczytałam. Szczególnie ciekawe są policyjne protokoły przesłuchań. Ale zakładam, że pan to doskonale wie. - Nie znam tych akt, ale oczywiście wiem, o co chodzi. - Naturalnie. Czy był pan świadkiem usiłowania zabójstwa Ericha Kessela? 88 To znaczy, czy był pan przy tym bezpośrednio? - Byłem w tym samym lokalu, gdy to się stało. - W Gore, prawda? - Wymawiała tę nazwę, jakby podnosiła ją w górę za pomocą pęsety. - Tak, tak nazywał się klub, w którym... bywaliśmy. - Jeśli dobrze zrozumiałam, nie był pan wtedy jeszcze w policji. - Zgadza się. - Ale był już pan zaprzyjaźniony z Erichem Kesselem? A także z Richardem Teubnerem? - Tak. - Erich Kessel był już wtedy w policji. Pracował w wydziale antynarkotykowym. Czy Richard Teubner to wiedział? - Niech pani posłucha! Czemu mnie pani o to pyta? Wszystko jest w aktach, o które się pani postarała. Chce pani wznowić tę sprawę? Richard Teubner nie żyje od przeszło dwudziestu lat! Osmanoglu kiwała głową w zamyśleniu. Potem znowu zaatakowała. - Wie pan, co myślę? Ericha Kessela, pana i Richarda Teubnera łączyła nie tylko przyjaźń, lecz przede wszystkim skłonność do narkotyków, a na drugim miejscu miłość do jednej i tej samej kobiety. Diller uśmiechnął się mimowolnie, choć w środku czuł tylko czystą wściekłość. Co tej kobiecie przyszło do głowy, żeby ferować wyroki w sprawie, którą znała tylko z dwudziestoletnich akt? - Myśli pan, że to bezczelność z mojej strony, mogę to zrozumieć, ale powiem panu jeszcze, co udało mi się ponadto wyczytać z tych dokumentów. Jeśli to pana interesuje. - Bardzo proszę. - Tego wieczoru, 2 sierpnia 1991 roku, pan, Richard Teubner i Erich Kessel byliście w Gore. Widziałam zdjęcia załączone do akt. W tym lokalu piwo serwowane było w hełmach Wehrmachtu, występowały w nim death-me- talowe zespoły, a w toaletach dealowano twardymi narkotykami. To był powód, dla którego Kessel prowadził tam dochodzenie. Wychodzę z założenia, że ani pan, ani Richard Teubner wtedy o tym nie wiedzieli. Diller chciał coś powiedzieć, ale Osmanoglu powstrzymała go ruchem ręki. - Tego wieczoru - kontynuowała - w Gore była też niejaka Maren. Maren Schlüter, dzisiaj pani Diller, o ile jestem dobrze poinformowana. 89 Była „dobrze poinformowana”. Diller nie okazywał żadnej reakcji. - Pozwoliłam sobie spojrzeć na daty urodzin w pańskiej rodzinie. Mona Schlüter, pańska pasierbica, urodziła się 12 marca 1992. Przypuszczam, że oboje zakładamy, iż ojcem jest Richard Teubner. Diller kiwnął ledwie zauważalnie głową. Ciągle nie był pewny, do czego ona zmierza. - Zeznania świadków zdarzenia w Gore 2 sierpnia 1991 są liczne, precyzyjne i zgodne. Lokal był pełny i każdy, kto stał obok, widział, jak Richard Teubner uderzył Ericha Kessela szklanym kuflem w twarz. Jak go przy tym potłukł i uderzył już potłuczonym kuflem po raz drugi, a nawet po raz trzeci i jak potem kopnął leżącego na ziemi Kessela dwa razy w głowę podkutymi żelazem butami rockersa, zanim stojący obok zdołali go powstrzymać. Pan zorientował się w sytuacji dopiero, gdy było po wszystkim. Stał pan przy stole z piłkarzykami w głębiej położonej części lokalu. Tak jak szczegółowo opisany jest przebieg zdarzenia, tak niewiele można znaleźć w aktach na temat tego, co miało miejsce bezpośrednio przed nim. - Tak, i przeciwko Richardowi Teubnerowi wszczęte zostało śledztwo w sprawie usiłowania zabójstwa, jednak kilka miesięcy później zmarł on wskutek przedawkowania heroiny i śledztwo zostało umorzone. Koniec historii. - Nie, ja bym raczej powiedziała, że na tym kończą się akta. Nie musi pan odpowiadać, może pan rzecz jasna zaprzeczyć i nie mam też oczywiście żadnych dowodów na potwierdzenie tego, co teraz powiem, ale widzę rzecz następująco: Erich Kessel i Richard Teubner byli obaj zakochani w Maren Schlüter. Erich Kessel był zazdrosny z powodu swojego przyjaciela, ale miał nadzieję, że Maren może jednak zdecyduje się na niego. Wieczorem 2 sierpnia 1991 roku Teubner pochwalił się mu, że Maren jest z nim w ciąży, co Kessela straszliwie dotknęło. Zagroził Teubnerowi, że wrobi go, wykorzystując historię z narkotykami. I Teubner zaatakował. Ponieważ Kessel, Teubner, a może także pan mieliście z narkotykami więcej wspólnego, niżbyście chcieli, milczeliście wszyscy trzej, przynajmniej w tej sprawie, podczas śledztwa. Ta zbieranina półprawd i domysłów totalnie wytrącała Dillera z równowagi. Ale prawdziwym szokiem było dla niego to, jak blisko Didem Osmanoglu była prawdy. - Z tą historyjką nie ma pani szans w żadnym sądzie świata - powiedział. - Nie mam zamiaru opowiadać tej historyjki przed jakimkolwiek sądem. Chciałam tylko panu powiedzieć, że myślę, iż ma pan wszelkie powody, żeby chronić swojego kumpla Ericha Kessela ponad wszelkie rozsądne granice. 90 Diller wzruszył ramionami. - A nawet jeśli? Didem Osmanoglu zamknęła teczkę z dokumentami, odsunęła ją na bok i przysunęła do siebie tę cieńszą. - Jak pan wie, zajmuje mnie kwestia, kto mógł potrącić Amira Aslana. Ekspertyza okoliczności wypadku nie jest jeszcze gotowa, ale wiadomo już, że pojazd, który go potrącił, nie hamował. Wie pan, co to oznacza? - Tak, już o tym rozmawialiśmy. Mnie interesowałoby, w czym mogę pani tutaj pomóc. - Zakładam, że pan wie, iż kazałam zabezpieczyć wszystkie uszkodzone części, których chciał się pan pozbyć po pańskim małym wypadku. Zobaczymy, co przyniosą badania laboratoryjne. Dzisiaj mam do pana właściwie tylko jedno pytanie. Diller uniósł brwi. I starał się zachować spokój. - Kto siedział za kierownicą? - Nie rozumiem. Osmanoglu trzasnęła bez ostrzeżenia otwartą dłonią w leżącą na stole teczkę. - Podczas operacji w nocy ze środy 16 stycznia na czwartek 17 stycznia, podczas której pan razem z Erichem Kesselem mieliście obserwować lokal na Geroltstrasse 28! Kto siedział za kierownicą? Cała wcześniejsza gadanina miała jedynie przygotować pole dla tego prostego i oczywistego w tym kontekście pytania. Jeśli Diller wymieni teraz nazwisko, swoje albo Kessela, dostarczy pani prokurator ważny element oskarżenia. Nie wymieni żadnego, miała wszelkie podstawy, żeby wszcząć oficjalne śledztwo przeciwko niemu i Kesselowi. Swoje czy Kessela? Osmanoglu przerwała jego rozmyślania. - Wie pan, że będę pana traktowała jako podejrzanego, jeśli nie odpowie pan na to pytanie. Zadbam o to, żeby pan natychmiast został zawieszony na czas trwania śledztwa w pana sprawie. Diller podjął decyzję. - Ja siedziałem za kierownicą - powiedział. - Od początku? - Od początku, tak. - Tak że wszystko, co działo się w związku z tym pojazdem w nocy z 16 na 17 stycznia, idzie na pana konto, zgadza się? 91 - Zgadza się. Ta deklaracja sprawiała, że Diller stawał się teraz głównym celem Osmanoglu. Musiał polegać na tym, że Kessel, gdy to będzie konieczne, w odpowiednim momencie zezna, że to on siedział za kierownicą. Może uda im się przez te wykluczające się zeznania zrzucić ciężar dowodu na prokuraturę. Słaba nadzieja. - I co teraz? - zapytał. - I teraz czekamy, co przyniesie ekspertyza. Jeśli wypadnie tak, jak przypuszczam, niedługo znowu się zobaczymy. Przez chwilę zdawało się, że Diller się waha. - Może pan już iść, dziękuję. - Nie ma za co - powiedział i gwałtownie się podniósł. *** Diller wysiadł z metra na Dworcu Głównym i kupił w wietnamskim sklepie tanią komórkę. Mógł się założyć, że Osmanoglu już dawno temu zleciła podsłuch jego telefonu. Następnie zadzwonił na numer komórkowy Maren. Istniała możliwość, że jej telefon też był na podsłuchu, ale nie miał innego wyjścia. Było to w każdym razie bezpieczniejsze niż dzwonienie do domu na stacjonarny. Miał szczęście, Maren odebrała. - Maren, króciutko: byłem przed chwilą w prokuraturze. Wraca stara historia. Przez chwilę milczała. - Ale dlaczego? - Ktoś chce nam w ten sposób zaszkodzić. Nie możemy rozmawiać o tym przez telefon. Jeśli będziemy się odpowiednio zachowywać, nic się nie stanie, zaufaj mi. Tylko że - nie odpowiadaj, jeśli ktoś spróbuje z tobą na ten temat rozmawiać. Proszę, nie rozmawiaj z nikim, kto próbowałby dowiedzieć się czegokolwiek o mnie, mojej pracy albo naszej przeszłości, okej? - Dobra, okej. Markus? Wszystko u ciebie dobrze? Wszystko w porządku? - Jasne, wszystko w porządku. Muszę kończyć. Porozmawiamy wieczorem. *** Po powrocie do komendy poszedł najpierw do biura Kessela, które, tak jak 92 się spodziewał, było puste. Potem złożył wizytę Wallyemu i spytał go, gdzie jest Kessel. - Wszyscy mnie o to pytają. Czy ja jestem jego babysitter? - Nie odmeldowywał się? - Odmeldowywał? Kessel? Jeśli mnie pytasz, to moim zdaniem znowu ma coś za uszami. Na pewno ma jakieś poważne problemy i nie chce o tym mówić. Diller nie zamierzał pytać Wally ego, co skłoniło go do takich przypuszczeń. - Masz może jakieś pojęcie, gdzie mogę go znaleźć? - Nie. Co się nagle stało? Spotkanie u pani prokurator było aż tak podniecające? Ona was kręci? Czy chodzi o poniedziałkowy termin w sądzie w sprawie zaskarżenia decyzji o aresztowaniu? Jakim cudem zawsze mu się to udaje? Diller zgłupiał na chwilę. Potem zebrał się w sobie. - Nie, wszystko idzie tak, jak należy. - Aha, okej. Bo wchodząc tu, nie wyglądałeś na szczególnie wyluzowanego. Diller uniósł rękę w geście pożegnania i opuścił pokój Wally ego bez żadnego komentarza. Wrócił do swojego biurka, gdzie czekała na niego przesyłka: w najbliższy poniedziałek sąd zbada zasadność aresztowania Salema Yusufa. - Ks, ks! Kessel schodził wszystkim z oczu przez całe popołudnie. Ponieważ w jego pokoju ryzyko jakiegoś nieprzyjemnego spotkania albo niemiłej niespodzianki było największe, uznał, że lepiej będzie snuć się po korytarzach, a w końcu schował się w magazynie dowodów rzeczowych na poddaszu. Jeden ze starszych kolegów urządził tu coś w rodzaju osobliwego muzeum horroru. Można tam było znaleźć broń i inne narzędzia zbrodni, listy pożegnalne, spreparowane kości i zbiór najbardziej przerażających zdjęć z miejsc przestępstw. Dał Kesselowi klucz, nie zadając żadnych pytań. - Ale wszystko ma zostać na swoim miejscu, okej? - powiedział. Kessel skinął głową z powagą. W jednym z pomieszczeń w głębi znajdowała się obciągnięta czarną skórą leżanka, która pełniła kiedyś funkcję madejowego łoża przy sadomasochistycznym mordzie rytualnym. Chociaż została oczywiście skrupulatnie wyczyszczona, robiła w tym nagim pomieszczeniu tak deprymujące wrażenie, że nikt nie wchodził tu z własnej woli. Za leżanką Kessel zdeponował butelkę wódki i popijał z niej przez całe popołudnie. Jego żelazna rezerwa heroiny była na wyczerpaniu. W ostatnich dniach obchodził się z nią bardzo 93 oszczędnie, wiedział bowiem, że nie może pozwolić sobie na żaden błąd, ale tęsknota za tym, żeby znowu sobie porządnie strzelić i zupełnie odlecieć, narastała w niepokojącym tempie. Nie wiedział tylko, jak skombinować nowy towar. Raz po raz wracał do pomysłu, żeby postawić wszystko na jedną kartę, pójść do Ganiego i wyznać mu, że został okradziony. Może da mu jeszcze jedną, ostatnią szansę. Ale ciągle brał jeszcze górę rozsądek. Wiedział, że ta wizyta byłaby samobójstwem. *** - Ks, ks! Gdy później próbował przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał ten dźwięk, był pewny, że było to krótko po opuszczeniu komendy policji, około wpół do szóstej. Kessel porzucił swoje mieszkanie i wynajął pokój w pensjonacie Zuhaus na Schwanthalerstrasse. Szedł tam z komendy na piechotę, co zajmowało niecałe dwadzieścia minut. Tak mógł łatwiej stwierdzić, czy był śledzony. - Ks, ks! Znowu ten odgłos. Mijał setki ludzi, przechodząc obok kin, lokali z jedzeniem na wynos, sex-shopów, klubów, barów, całodobowych sklepów z elektroniką, ubraniami i tanią biżuterią. To „ks, ks” mogło dochodzić zewsząd. Pensjonat Zuhaus wypełniał niszę rynkową jako nieoficjalny hotel na godziny i awaryjne lokum dla turystów i ludzi takich jak on, którzy nie dostali pokoju w porządnym hotelu albo przez jakiś czas nie chcieli mieć adresu. Recepcja składała się z pojedynczego okienka z kuloodpornego szkła, przez które męska dłoń podawała klucze, po tym jak uiściło się gotówką należność za noc. Kessel wynajął pokój na tydzień, nie można było dostać niczego na dłużej. Gdy chciał otworzyć drzwi, znowu to „ks, ks”. Kessel odwrócił się i w tym samym momencie stanął przed nim jakiś mężczyzna. Nosił okulary przeciwsłoneczne, miał krótko ostrzyżone włosy, błyszczący czerwony dres i wlepiał w Kessela wzrok, jakby zamierzał go zaraz pobić. Kessel wiedział, że nie miałby z tym typem szans, ale rzucił klucz i przybrał postawę obronną. To arabus, więc albo jeden z ludzi Ganiego, albo jeden z tych, którzy pobili Joeya. Najwyraźniej znalezienie go nie było wcale trudne. Ale typ po prostu wyciągnął do niego rękę i powiedział: - Jestem Hassan. Mój wujek chce z panem mówić. Kessel nie podał mu ręki. 94 - Kim pan jest? - Hassan. Mój wujek chce z panem mówić. - Kim jest twój wujek? - Chce z panem porozmawiać. Proszę ze mną pójść. Wyciągnął rękę prawie pod nos Kessela. Nie pozostawało mu nic innego, jak przyjąć propozycję Hassana. Pistolet miał w kaburze pod pachą, nie był więc bezbronny. Ale musiał niedługo, bardzo niedługo strzelić sobie działkę, czuł już to mrowienie w całym ciele, od którego niedaleko było do poważniejszych objawów odstawienia. Kessel podniósł ręce, jakby się poddawał, i powiedział: - No dobra, pójdę z panem. Darował sobie uścisk dłoni. - Pan przodem - powiedział. Hassan skinął głową i ruszył. Był odwrócony plecami do Kessela, musiał być bardzo pewny swego. W sumie Kessel nie miał powodu, żeby go atakować, nawet jeśli chętnie by się go pozbył. Hassan zaprowadził go parę ulic dalej do małego sklepiku wypchanego po brzegi artykułami spożywczymi i kuchennymi, nad którym wisiał szyld z napisem „Süleyman Süpermarketler”. Drzwi do sklepu były otwarte, weszli do środka, zatrzymali się przy wejściu i Hassan zawołał coś po arabsku, nie otrzymując odpowiedzi. Czekali. Kessel spojrzał pytająco na Hassana. Ten zamknął oczy, wysuwając przy tym dolną wargę. Nie wyglądał na kogoś, kto jest zaskoczony biegiem wypadków. Stali tak jeszcze parę minut, aż zza regałów wyszedł niski, otyły mężczyzna. Pozdrowił Kessela z orientalną uprzejmością, wręcz wylewnie, jakby jego wizyta była dla pana domu szczególnym zaszczytem. Warknął coś po arabsku do Hassana. Potem poprosił Kessela, by poszedł za nim. - To miło, że zechciał pan przyjąć moje zaproszenie. Napijmy się herbaty. Pije pan herbatę? Czy może woli pan filiżankę kawy? Niemcy zawsze chętnie piją kawę. To dobrze, że pan przyszedł. Mówiłem Hassanowi, że musi pana potraktować z szacunkiem. Jest pan człowiekiem godnym szacunku. Niemieckim policjantem. Kimś, kto przywykł wydawać rozkazy, a nie ich słuchać. Mówiąc to, wskazał Kesselowi maleńkie krzesło przy podobnie maleńkim stole i nalał z samowaru herbaty do dwóch szklanek. - Słodzi pan? Tak? 95 Zanim Kessel zdążył zaprzeczyć, miał już w szklance jedną z kostek cukru, którą gospodarz wziął szczypcami ze spodka na środku stołu. Przysunął szklankę w stronę Kessela i kiwnął głową z uśmiechem, chciał być uprzejmy. Kessel siedział zwrócony plecami w stronę sklepu. Najchętniej wstałby i wyszedł, ale Hassan na pewno by na to nie pozwolił. - Proszę wybaczyć mi moje złe maniery, nie przedstawiłem się panu. Nazywam się Abdullah Habib, ale cały świat mówi do mnie Bobby. Nie wybrałem sobie tego imienia, mam na myśli Bobbyego, ale żyłem przez wiele lat w USA, a Amerykanie mają zwyczaj upraszczać wszystko, czego nie rozumieją. Ale co ja tu panu opowiadam. Kessel przypomniał sobie od razu, jak Diller czytał mu z dokumentów, że ktoś o tym nazwisku podpisał pokwitowanie wpłaty kaucji za mieszkanie na Geroltstrasse. Bobby Habib wychylił się za ramię Kessela i zawołał Hassana. Gdy ten odpowiedział, Habib powiedział po arabsku coś, co brzmiało jak prośba. Potem znowu zwrócił się do Kessela. - Momencik - powiedział. Kessel zastanawiał się, ile potrwa ten momencik, aż za jego plecami pojawił się nagle Hassan i dwoma zręcznymi ruchami wyciągnął mu z kabury pistolet. - Hassan! Nie bądź nieuprzejmy dla naszego gościa - ofuknął go Bobby Habib. - Musi pan wybaczyć, panie Kessel, Hassan to bardzo uczynny i uczciwy człowiek, ale jego maniery to katastrofa. To mój siostrzeniec, jego rodzice zginęli, przyjąłem go do siebie, proszę wybaczyć. - Już dobrze. Mogę dostać moją broń z powrotem? Czas na mnie. Jakiekolwiek powody mieli ci ludzie, żeby go tu ściągnąć, nie miał najmniejszej ochoty pakować się w kolejne tarapaty. - Ależ oczywiście, panie Kessel, wiemy, jak cenny jest czas oficera policji, takiego jak pan. Ale przyczyną zaproszenia pana tutaj nie jest wyłącznie czysta gościnność. Muszę wyznać, że miałem po temu też inny, nie do końca bezinteresowny powód. - No dobrze, proszę przejść do rzeczy - powiedział Kessel. Bobby Habib zaśmiał się, jakby była to trafna uwaga, z którą musiał się zgodzić. - Do rzeczy, tak, do rzeczy. Recz polega na tym, że ma pan poważne kłopoty, panie Kessel. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie mam najmniejszego zamiaru czynić pana życia jeszcze trudniejszym, niż jest teraz, roi się w nim od 96 tych wszystkich przestępców, tych... arabusów. Kessel nie wiedział, czy Bobby Habib z niego drwi. - Każdy ma swoje słabości. Moją na przykład jest herbata. Piję jej dużo za dużo. I do tego jeszcze z tym cukrem. To szczególny cukier. Można powiedzieć, z moich okolic. Już prawie się rozpuścił. Musi pan zamieszać. Proszę krótko zamieszać i potem wypić! Kessel wziął niechętnie szklankę między kciuk i palec wskazujący i siorbnął łyk. Smakowała całkiem normalnie. Czarna herbata z cukrem, nic więcej. - Proszę pić, proszę pić - nalegał Bobby Habib. Kessel wypił, było to i tak tylko kilka łyków, i odstawił szklankę. - Jeszcze jedną? - Nie, dziękuję, naprawdę nie. Na twarzy Bobby ego pojawił się szelmowski uśmiech. - Nawet jeśli panu powiem, że cukier jest skropiony heroiną? Lubi pan heroinę, prawda? Bobby Habib zaczął zachowywać się tak, jakby Kessel zaprzeczył. - Tak mnie poinformowano! - powiedział z udawanym oburzeniem. - Tak mi powiedziano. Że nasz szanowany oficer policji ma „problem narkotykowy”. Że ma kłopoty, zamieszany jest w niejasne interesy. Próbował przez przyjaciela sprzedać heroinę, ale ten przyjaciel okazał się nieudolny i jeszcze pogorszył sprawę. A teraz, jak mi powiedziano, oficer policji Kessel nie może już zostać we własnym mieszkaniu. Za dużo ludzi depcze mu po piętach. Ludzie, którzy pobili jego starego przyjaciela, będą prawdopodobnie chcieli go szantażować. A jest jeszcze Gani. Utalentowany chłopak, który wie, jak się robi interesy. Nie to, żebym go znał, ale słyszałem o nim. Gani na pewno nie jest typem człowieka, którego można wodzić za nos. O nie, na pewno nie. Bobby Habib zamilkł. Wpatrywał się w stojącą przed nim szklankę, potem spojrzał na Kessela, żeby zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim jego słowa. Kessel zastanawiał się, czy w cukrze rzeczywiście była heroina. Nic w każdym razie nie czuł, ale perspektywa zdobycia u Bobbyego Habiba towaru zmąciła jego instynkt samozachowawczy. - Nie wiem, skąd wziął pan te niestworzone historie, ale mogę pana zapewnić, że daję sobie radę. Bobby Habib podniósł ręce. - O! Nie mam co do tego wątpliwości. Słyszałem tylko, że Gani jest 97 wściekły i czeka na swoje pieniądze. Pokładał w panu duże nadzieje! Każdy dzień bez wiadomości od pana musi potęgować jego wściekłość. Nie zostawi tego tak, proszę mi wierzyć. - Pracuje pan dla Ganiego, tak? Ma pan mnie postraszyć. - Ja? Ależ bardzo pana proszę! Gani to młody człowiek. Nie pracuję dla niego. Prowadzę swoje własne interesy. Znowu zwrócił się w stronę Hassana, tym razem jego słowa brzmiały jak rozkaz. Hassan poszedł do pokoju znajdującego się za kuchnią i zdawał się czegoś szukać. W końcu wrócił z plastikową torbą z arabskimi napisami i położył ją przed Bobbym na stole. - W tej torbie jest pięć tysięcy euro i mały upominek dla pana. - I po prostu mi pan to daje, żebym mógł rozwiązać problemy, o których pan słyszał. - Dokładnie taki mam zamiar, tak. - A co, jeśli powiem nie? - Jest pan uzależniony i potrzebuje pan pilnie pieniędzy, bo w przeciwnym razie pana załatwią. Nie powie pan nie. - To połowa tego, czego potrzebuję, żeby zaspokoić Ganiego. - Proszę powiedzieć Ganiemu, że dostanie tyle pieniędzy, ile chce. Proszę mu powiedzieć, że znalazł pan nowe kanały zbytu. Że powinien panu dać jeszcze jedną szansę. I tyle heroiny, ile chce sprzedać za pana pośrednictwem. Za cenę wskazaną przez niego wezmę od niego wszystko, co jest w stanie dostarczyć. Kessel kiwał głową w zamyśleniu, jak gdyby zastanawiał się nad tą ofertą. - A co, jeśli w odpowiedzi wpakuje mi kulę w łeb? - zapytał w końcu. - Wtedy będzie miał pan pecha. Bobby Habib pchnął torbę na środek stołu i oparł się plecami o krzesło. - To wszystko, co mogę panu zaproponować. Jeśli pan tego nie chce, bardzo proszę. Może pan iść. Hassan odprowadzi pana do drzwi. Kessel wpatrywał się w torbę. Czuł, że nie musi podejmować żadnej decyzji. Ukrywanie się w pensjonacie Zuhaus i czekanie, aż zwinie go stamtąd Gani i jego ludzie, nie było żadną opcją. Nie pozostawało nic innego, jak robić to, czego zażąda od niego Bobby Habib, jego nowy szef, którego pół godziny temu jeszcze nie znał. - Chcę wrócić do mieszkania. Byłoby to możliwe? 98 Bobby Habib skinął głową. - Hassan zleci komuś ochronę pana. Proszę się wyspać, proszę się spokojnie przygotować i pójść do Ga- niego, żeby zaproponować mu zrobienie ze mną tego interesu. - Nie chcę już wracać do pensjonatu. Czy Hassan może stamtąd zabrać moje rzeczy i zanieść je do mieszkania? - Nie ma problemu. Kessel sięgnął po torbę. Twarz Bobby ego Habiba rozpromieniła się. Podał Kesselowi rękę i powiedział: - Dwaj ludzie honoru! Kessel dał Hassanowi klucze od pokoju w pensjonacie. Hassan odprowadził go do drzwi i pożegnał jak jakiegoś wyjątkowo dobrego klienta Siipermarketler. Kessel udał się pieszo do swojego mieszkania. Na klatce schodowej, przechodząc obok boksu na gazety, zobaczył zdjęcia Salema Yusufa i Idrisa Mahera. „Czy to ten sam człowiek?” - widniał napis pod nimi. Kessel wiedział, że musi powiedzieć Dillerowi, iż rozmawiał z człowiekiem nazwiskiem Abdullah Habib. Ale jak miał to zrobić, nie zdradzając jednocześnie, w co zabrnął? Postanowił, że znajdzie jakieś wyjście z sytuacji. W tym momencie jednak za bardzo podniecała go perspektywa idealnego strzału, który zaraz sobie zaaplikuje. Diller sam mu czytał, jak popularne jest to nazwisko. On też nie dzwonił do niego za każdym razem, kiedy spotkał Hansa Müllera albo Petera Meiera. Gdy Kessel dotarł do domu, Hassan już na niego czekał i przekazał mu torbę z jego rzeczami. Kiedy w końcu został sam, zamknął drzwi na klucz, wyrzucił zawartość plastikowej torby na stolik przy sofie i stwierdził z radością, że Bobby Habib pamiętał o fiolce pełnej heroiny. Wiedział, że to głupie, ale naprawdę wypowiedział w myślach zdanie: „Takie interesy to czysta przyjemność”. Zagotował sobie działkę i to było tyle na dzisiaj. *** Wracając z pracy do domu, Diller powziął stanowcze postanowienie naprawić wszystkie błędy popełnione wczorajszego wieczoru. Wyglądało na to, że Maren i Luis chcą dać mu do tego okazję. Luis czekał w drzwiach z rakietką do tenisa stołowego w ręce, a Maren sygnalizowała uśmiechem, że ich rozmowa może poczekać do późnego wieczoru, gdy Luis będzie już w łóżku. Rozłożyli stół do tenisa i Luis puścił z boomboksa hip- hopowe kawałki z lat 99 dziewięćdziesiątych. Diller dużo zyskiwał w oczach syna tym, że trochę się na tym znał. Nie grali na punkty. Bo chodziło o to, żeby odnaleźć na nowo wzajemne zaufanie, tak potrzebne w czekającej ich rozmowie. Najpierw pogadali chwilę o tym, jaka to cholerna szkoda, że nawet najlepsi raperzy produkują dzisiaj banalne popowe kawałki, żeby tylko trafić na listy przebojów, przy czym Diller zwrócił uwagę, że raperzy też mają rachunki do zapłacenia. Dopiero potem zeszli na temat szkoły. Od początku roku szkolnego oceny Luisa były marne, a było coraz gorzej. Maren i Diller groźbą i prośbą próbowali skłonić syna, żeby w końcu się trochę wysilił, bo byli bardzo dumni z tego, że chodzi do tej szkoły. Gwarantowała ona bezpieczną pozycję społeczną, dlatego chcieli, żeby Luis zrobił wszystko, aby tego bezpieczeństwa nie stracić. Ale jego interesowały zupełnie inne rzeczy. Jego nowy przyjaciel, Marc, przyszedł do klasy Luisa, żeby powtarzać rok. Miał piętnaście lat, był zatem dwa i pół roku starszy od Luisa. Broń palna i gry komputerowe dozwolone od osiemnastu lat były, obok teatru, jedynymi rzeczami, które go interesowały. Z tego, co opowiadał Luis, Marc był upartym, niezdyscyplinowanym chłopakiem buntującym się przeciwko nauczycielom, którzy zaciekle bronili swojego autorytetu tylko w imię autorytetu. To budziło nawet sympatię Dillera, w przeciwieństwie do Maren nie miał problemu ani z fascynacją bronią, ani z grami komputerowymi. Mimo to jednak martwił się o Luisa, jego zauroczenie przyjacielem zdawało się być zupełnie bezkrytyczne, wręcz nieopanowane. Luis opowiadał coraz to nowe historie o Marcu. Jak bronił się przed niesprawiedliwością nauczycieli. Z jakim opanowaniem i uprzejmie wykładał przy tym swoje argumenty. I jakie wybuchy szału powodowało to u niektórych nauczycieli. Jakie przerażenie wywoływała u nich jego ekspercka wiedza na temat broni automatycznej i półautomatycznej. Obok tego był jeszcze Marc, który grał w teatrze, chłopak, który bez żadnego wsparcia ze strony oficjalnej grupy teatralnej wystawił z garstką towarzyszy sztukę Petera Weissa, grał w niej główną rolę i zyskał wielki aplauz wśród uczniów. Diller chciał wiedzieć, czy od czasu tego sukcesu zmieniła się jakoś jego rola w klasie. Nauczyciele musieli patrzeć na to osiągnięcie z uznaniem. Luis wyraźnie się ucieszył, że Diller o to pyta. - Uznanie? Pani Grünberger nazwała go nawet dzisiaj przy wszystkich durniem. Brzmiało to zbyt drastycznie, by mógł w to uwierzyć. - Kim jest pani Grünberger? 100 - Nasza nauczycielka angielskiego. Pani Grünberger była nie tylko nauczycielką angielskiego, lecz także opiekunką oficjalnej grupy teatralnej działającej w szkole. - Pamiętasz tę kobietę, która przed przedstawieniem wygłaszała takie nudne słowo wstępne? To ta. Diller zmarszczył czoło. - Jej zdaniem było w klasie za głośno - powiedział Luis. - Wszyscy hałasowali? - Tak. - Ty też? - Tak, ja też. I Marc. Ale nie bardziej niż inni. Mimo to przyczepiła się do niego. Zaczęła na niego wrzeszczeć: „Za dużo sobie pozwalasz jak na te oceny, które masz”. A Marc wcale nie jest gorszy z angielskiego niż inni. - I co on wtedy zrobił? - Nic. Od razu zrobiło się cicho w klasie. Wszyscy bali się odezwać, bo Grünberger to tykająca bomba zegarowa. Trzeba dać się jej wykrzyczeć i doczekać do końca lekcji. Diller uznał tę strategię za całkiem mądrą. W każdym razie mądrzejszą niż stawianie się nauczycielce, już i tak nieźle wyprowadzonej z równowagi. Grali na luzie, długa i spokojna wymiana piłek nie absorbowała uwagi do tego stopnia, żeby nie można było rozmawiać. Mimo to Diller musiał za każdym razem wyraźnie prosić o dokończenie opowieści. - I co się później stało? - Kontynuowała lekcję i zapytała Marca, co znaczy wardrobe. - Znał odpowiedź, prawda? - Powiedział „garderoba”, a ona zapytała: „Jaka garderoba?”, a on: „Garderoba, w której aktorzy przygotowują się do przedstawienia”, a ona: „Źle!”, a on: „Nie, tak jest w kluczu odpowiedzi”, a ona znowu: „To mnie nie interesuje, no, jakie garderoby jeszcze mamy?” Chodziło jej o szatnię dla publiczności, ale Marc nie chciał tego powiedzieć, bo już podał prawidłową odpowiedź, i jak zobaczyła, że nie chce odpowiedzieć, to nazwała go durniem. - Durniem? Diller był zaskoczony, że tak się dała ponieść emocjom z powodu takiej drobnostki. - Tak, i znowu zrobiło się zupełnie cicho i wszyscy ją za to nienawidzili. 101 Zauważyła to i zaraz po lekcji chciała jak najszybciej wyjść z sali, ale Marc zagrodził jej wyjście i zażądał przeprosin. Był zupełnie spokojny i powiedział: „Chcę, żeby mnie pani przeprosiła za to, że nazwała mnie pani durniem”. No i nie pozostało jej nic innego jak go przeprosić. Na twarzy Luisa widać było wyraz dzikiego triumfu, wyczekiwał, jak to skomentuje ojciec, czyją weźmie stronę. Diller zakładał, że relacja pani Grünberger byłaby pewnie nieco inna. Ale przecież nie mógł nie przyznać teraz racji Luisowi. Zgodził się, że nie można pozwalać się tak traktować. Jakikolwiek był przebieg wypadków, pani Grünberger była nie w porządku, obrażając ucznia. - Ale dlaczego w ogóle była taka wkurzona? Musieliście ją jakoś sprowokować, że straciła panowanie nad sobą. Luis zostawił wyjaśnienie tej kwestii na koniec. Problemem pani Grünberger było to, że skecze, których wyuczyła oficjalną grupę teatralną, nie za bardzo podobały się publiczności. - Jej własna sztuka to była porażka, a Marc odniósł sukces. To, że go nazwała durniem, to była tylko zemsta. Choć Diller wolałby, żeby jego syn nie brał żadnej ze stron w tym sporze i koncentrował się jedynie na tym, żeby zdać do następnej klasy, to jednak poradził mu, żeby wspierał lojalnie przyjaciela. I to mimo że w ogóle tego przyjaciela nie znał i zapalały się u niego wszystkie czerwone lampki, gdy słyszał o jego fascynacji bronią, myślistwem i brutalnymi grami komputerowymi. *** Gdy Luis dawno już spał, Diller i Maren siedzieli naprzeciwko siebie w Tshirtach i szortach na małżeńskim łóżku. Opowiadał o swojej wizycie u Osmanoglu. Inaczej niż podczas ostatniej rozmowy telefonicznej starał się teraz sprawiać wrażenie kogoś, kto jest opanowany, ale nie lekceważy zagrożenia. Maren, której przez ostatnie dni nie wtajemniczał w to, co robił, była w świetnym nastroju i brała jego luz za dobrą monetę. Chciała wiedzieć, czy pani prokurator jest atrakcyjna. Diller przytaknął. - I jest ode mnie młodsza? - Dużo młodsza - powiedział Diller, uśmiechając się. - I ma na ciebie ochotę, prawda? - Nie mówiła tego jakoś bardzo poważnie, ale na tyle poważnie, że Diller musiał na to pytanie odpowiedzieć. 102 - Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się jeszcze nad tym. Rzekłbym, że jest to raczej poza wszelkim prawdopodobieństwem. - Dlaczego? Zachowywałeś się aż tak źle? - Wcale nie. Odpowiadam na wszystkie pytania, jakie mi zadaje. A teraz zaczęła grzebać w przeszłości Ericha. W mojej przeszłości. W naszej przeszłości. Postarała się o akta śledztwa przeciwko Richardowi i zna tę całą historię. Maren wzruszyła ramionami. - No i co w tym strasznego? Sprawa jest zamknięta. - No tak. Ale próbuje z tego ukręcić pętlę na szyję Ericha. Próbuje zrobić z niego starego narkomana, któremu w ogóle nie można zaufać. Maren kiwała w zamyśleniu głową. - I nie jest chyba całkiem w błędzie, prawda? - Nie, nie jest. - Diller zamilkł. Maren spoważniała i spojrzała na niego. - Czego od ciebie chcą? Chwycił jej dłonie. - Ona chce znaleźć kozła ofiarnego odpowiedzialnego za zamieszki na Westendzie. Jest przekonana, że przydzielili ją do tej sprawy w przekonaniu, że będzie tylko figurantką, a jej tureckie nazwisko wystarczy, żeby zrobić z ludzi głupków. Dlatego koniecznie chce mieć realne wyniki. Erich i ja byliśmy jedynymi aktywnymi uczestnikami akcji, którzy nie zostali spaleni tego wieczoru, dlatego chce nas wrobić. - I ma rację? Potrząsnął głową. - Nie, nie ma. Nie był w stanie jej tego powiedzieć. Było wiele powodów, żeby to zrobić, ale jeszcze więcej, żeby tego nie robić. Przez wszystkie lata, od kiedy byli razem, po raz pierwszy zdarzyło się, żeby w ważnej sprawie, która dotyczyła także jej, nie powiedział prawdy, a przynajmniej przemilczał istotną jej część. Nie wiedziała, o co chodzi, czuła jednak, że coś jest nie w porządku, i odsunęła się od niego. Miał wrażenie, że z własnej winy traci ostatniego człowieka, który mu bezwarunkowo ufał. Ale gdyby jej powiedział, co naprawdę się wydarzyło, na pewno zażądałaby od niego, żeby się do wszystkiego przyznał, a tego nie mógł zrobić. Przynajmniej dopóki jeszcze wierzył, że jest inne wyjście. A 103 wierzył w to. Wiedział, że Maren nie podzielałaby tej wiary. 104 Sobota, 26 stycznia KESSEL ZWLEKAŁ TRZY DNI, aż skończył mu się zapas narkotyków. Teraz czekał na zachód słońca, żeby pojechać metrem na Westend. Pozornie bez celu kręcił się po ulicach, aż dotarł do asfaltowego boiska, na którym po raz pierwszy spotkał Ganiego. Miał nadzieję, że go tam zastanie, ale oczywiście nie było go tam. Zrobił jeszcze jedną rundę, przechodząc także obok mieszkania, które obserwowali. Mógł spróbować dowiedzieć się w komendzie, gdzie mieszka Gani. Na pewno był zameldowany pod jakimś adresem i najprawdopodobniej miał też bogatą kartotekę. Jednak gdyby zaczął go szukać w bazie danych zalogowany pod swoim hasłem, zostawiłby ślady łączące go z Ganim, a tego chciał za wszelką cenę uniknąć. Gdy zatrzymał się przy budce z alkoholem, zastanawiając się, czy nie napić się wódki na rozgrzanie, usłyszał za sobą „ks, ks”. Odwrócił się i kilka metrów dalej zobaczył młodego mężczyznę z czymś w rodzaju irokeza na głowie. - Ks! - Czego chcesz? - zapytał Kessel. - Potrzebujesz? - zapytał chłopak. Kessel kiwnął głową. Zobaczymy, co się stanie. Chłopak dał znać ruchem głowy, żeby za nim poszedł. Kessel rozejrzał się i poszedł za nim w odległości kilku kroków. Przy wjeździe na wyjątkowo zapuszczone podwórko chłopak zatrzymał się, odwrócił i znowu kiwnął głową do Kessela. Kessel szedł teraz wolniej. Bał się, że w każdej chwili może dostać cios w głowę. Gdy skręcał na rogu ulicy, ktoś wykręcił mu ręce na plecy, zręcznie i z rutyną, bez używania szczególnej siły. Jednocześnie ktoś inny go przeszukał. Kessel pozwolił na to bez oporu, swój służbowy pistolet zostawił w domu. Ręce znalazły kopertę w wewnętrznej kieszeni marynarki, pięć tysięcy euro Bobby ego Habiba, wyciągnęły ją i nie włożyły z powrotem. Kessel miał wielką nadzieję, że był tu pod właściwym adresem. Wszystko to odbywało się w milczeniu, bez jednego słowa. Poprowadzono go w głąb podwórka, piwnicznymi schodami w dół do skąpo oświetlonego pomieszczenia, które, nie licząc jakichś starych gratów, było zupełnie puste. Było tam chłodniej niż na zewnątrz. Pachniało mydłem i proszkiem do prania. Gani siedział na pordzewiałym krześle ogrodowym w pobliżu zwisającej z 105 sufitu żarówki. Kessel, widząc go, poczuł wręcz coś w rodzaju ulgi. Był zdenerwowany, ale starał się tego nie okazywać. Gani kiwnął głową. Był to raczej gest nakazujący mu, żeby mówił, niż pozdrowienie. - Domyślam się, że jesteś na mnie wściekły. - Ja? Wściekły? Na ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy? - Rzucił Kesselowi ostre jak stal spojrzenie. - Próbowałem te rzeczy sprzedać. - Słyszałem coś o tym, tak. Na dole, nad rzeką. To musi być wyjątkowy idiota, ten gość, którego tam wysłałeś. - Gdybym wiedział, tobym to załatwił inaczej. Nie mogę przecież tego sam sprzedawać. Gani w zamyśleniu kiwał głową, jak gdyby był to aspekt sprawy, któremu wcześniej nie poświęcał należnej uwagi. - Ale nie jest tak, że nie mam w ogóle wyników. Gani zrobił pytający gest głową skierowany do typów stojących za Kesselem, którzy go tu przyprowadzili. Jeden z nich podszedł i podał mu kopertę. Gani otworzył ją, wyjął plik banknotów i przeliczył. Pięćdziesiąt banknotów po sto euro. - Połowy brakuje - powiedział Gani, jakby był tym zaskoczony. - Ktoś zabrał mojemu kumplowi większą część towaru, gdy próbował go opchnąć nad Izarą. Gani uśmiechnął się. Kessel miał złe przeczucia, powoli uginały się pod nim kolana. - Dostaniesz swoje pieniądze. Także brakującą część. Znalazłem nowy kanał zbytu. Spłacę wszystko co do centa. Zrezygnuję do tego czasu z mojego udziału, będę... Gani przerwał mu, wybuchając najbardziej złowrogim śmiechem, jaki Kessel kiedykolwiek słyszał. Potem wrzasnął: - Zrezygnujesz do tego czasu ze swojego udziału, tak? Daję ci towar za dwadzieścia tysięcy, a ty pozwalasz go sobie tak po prostu odebrać i potem przychodzisz do mnie i ja mam ci dać jeszcze więcej towaru? Mógłbym kazać moim chłopakom sprawić ci łomot, którego nie zapomnisz, i zrobiłbym to z wielką przyjemnością! Amir ciągle leży w szpitalu. Jego rodzice są zrozpaczeni. A ja tu stoję i gadam z tobą, zamiast cię załatwić. Kessel przypomniał sobie rozmowę z Bobbym Habibem. A co, jeśli w 106 odpowiedzi wpakuje mi kulę w łeb? Wtedy będzie miał pan pecha. Gani schował banknoty z powrotem do koperty i rzucił ją jednemu z ludzi stojących obok Kessela. Podniósł się, podszedł do Kessela i chwycił go obiema rękami za kołnierz. Mówił zduszonym głosem: - Za tydzień przyniesiesz mi piętnaście tysięcy, kapujesz, człowieku? Jeśli Bobby Habib nie kupi od niego tego towaru, było całkowicie wykluczone, przynajmniej dla niego, znalezienie w ciągu tygodnia kogoś, kto zapłaci za to tyle pieniędzy. Ale to nie był najlepszy moment, żeby rozpoczynać dyskusję na ten temat. - Okej, gdzie cię znajdę? Tutaj? - Już ty mnie znajdziesz, bo inaczej to ja ciebie znajdę. Ludzie, którzy go tu przywlekli, wyprowadzili go z powrotem na zewnątrz, wciskając mu do kieszeni brązową papierową torbę. Było w niej, jak miał okazję później stwierdzić, kilka fiolek z heroiną. Jego życie było teraz w rękach Araba, który w kuchni na zapleczu Süleyman Siipermarketler wcisnął mu pięć tysięcy euro. 107 Poniedziałek, 28 stycznia JUŻ NA KILKA GODZIN przed rozpoczęciem rozprawy na placu przed głównym wejściem do Centrum Sądownictwa Karnego zgromadziła się pokaźna grupa dziennikarzy. Na poboczach stało kilka wozów transmisyjnych, ekipy telewizyjne szukały dogodnych strategicznie miejsc na ustawienie kamer, młodzi mężczyźni z papierosami w kącikach ust rozstawiali reflektory, plastikowe stoliki, tła z logo swoich stacji, podczas gdy ich koledzy z gazet przepytywali już przedstawicieli aparatu sprawiedliwości i policji w związku z zażaleniem na aresztowanie Salema Yusufa, które miał za chwilę rozpatrzyć sąd. Od momentu jego zatrzymania pojawiło się niewiele nowych faktów, które można by było podać do publicznej wiadomości. Oficjalne komunikaty składały się więc zasadniczo z formułowanej na najróżniejsze sposoby prośby o zrozumienie, że ze względu na dobro śledztwa nie można powiedzieć więcej. Stale przypominano drastyczne szczegóły biografii Idrisa Mahera i powracano do pytania, czy rzeczywiście zmienił tożsamość. I choć nikogo nie przybliżało to ani o krok do odpowiedzi, snucie niekończących się spekulacji dawało pretekst do przywoływania wciąż na nowo wszystkich emocjonujących aspektów tej sprawy. Niekwestionowanym punktem kulminacyjnym tego przedpołudnia był transport więźnia Salema Yusufa. Z odległego o blisko dwa kilometry zakładu karnego Stadelheim Salem Yusuf nie był transportowany do sądu pancernym samochodem z eskortą, lecz oliwkowozielonym helikopterem Federalnej Straży Granicznej, którego lądowanie na dachu budynku było dla mediów bez wątpienia bardziej atrakcyjnym obrazkiem. Więzień wysiadł z helikoptera, nadgarstki miał związane plastikową opaską, ubrany był w jednoczęściowy uniform, którego kolor określany był przez reporterów z przejęciem jako „Guantanamo-orange”. Dwóch ubranych na czarno funkcjonariuszy, w hełmach na głowach, w strojach ochronnych z włókien węglowych poprowadziło Salema Yusufa - któremu kajdany na nogach pozwalały tylko na drobne kroczki - do sali sądowej. W tym samym momencie Markus Diller wysiadał w garażu podziemnym ze zwykłego radiowozu. Prokuratura prosiła go o obecność na rozprawie, na wypadek gdyby konieczne było udzielenie informacji o stanie śledztwa. Samo posiedzenie musiało zostać utajnione, dziennikarze mogli jednak rzucić okiem 108 na salę przed rozpoczęciem rozprawy. Potem kilku funkcjonariuszy straży sądowej opróżniło salę i zapanowała niemal przyjemna cisza. Sędzia, przedstawicielka prokuratury, obrońca i oskarżony potrzebowali chwilę, żeby się do niej przyzwyczaić. Strażnicy pilnujący Yusufa zdjęli hełmy i usiedli na ławach za jego plecami. Markus Diller usiadł w pierwszym rzędzie ław dla publiczności, które poza nim były zupełnie puste. Był zaskoczony, że prokuratura oddelegowała do tej sprawy akurat Didem Osmanoglu. Najwyraźniej pani prokurator bardzo chciała wszędzie wetknąć swój nos. Sędzia był okrągłym, brodatym mężczyzną spoglądającym bacznie spoza okularów bez oprawek. Diller go nie znał, był jednym z tych przedstawicieli sprawiedliwości, którzy starali się procedować w tonie dość swobodnym, mogącym laikowi wydawać się wręcz nieformalnym. Poprosił panią prokurator, żeby krótko przedstawiła obecnym stan śledztwa, i zapytał, czy obrona zgadza się na taki porządek. Adwokat Yusufa Salema, Lucius von Kern, prominentny obrońca w sprawach karnych, miał niezwykły talent - Diller wiedział to z wielu relacji - do wzbudzania powszechnego oburzenia. Opalony, kościsty mężczyzna około sześćdziesiątki z krótko ostrzyżonymi siwymi włosami. Jego reakcja ograniczyła się do krótkiego, niemal żołnierskiego kiwnięcia głową. Didem Osmanoglu od razu przeszła do rzeczy. - Da się to ująć w jednym zdaniu. 16 stycznia straż graniczna zatrzymała tego człowieka na lotnisku w Monachium. Chciał podróżować do Mombasy, posługując się bardzo profesjonalnie sfałszowanym paszportem. Uwagę zwróciło jednak to, że jego dane biometryczne zgadzają się w stu procentach z danymi poszukiwanego w wielu krajach niebezpiecznego terrorysty o nazwisku Idris Maher. Zakładamy, że kryminalna i terrorystyczna przeszłość Idrisa Mahera jest obecnym znana. Można ją znaleźć w aktach sprawy. - Czy obrona zgadza się z powyższym? - zapytał sędzia Luciusa von Kerna, oddając mu tym samym głos. Ten przytaknął. - Ponieważ mój klient to nie Idris Maher, nie widzę powodu, żebyśmy zajmowali się aktami Idrisa Mahera. Pani prokurator, możemy darować sobie w tym postępowaniu teatralne efekty. Sama pani powiedziała „bardzo profesjonalnie sfałszowany paszport”. Jeśli ktoś potrafi z takim profesjonalizmem fałszować dokumenty, dlaczego zawiódł całkowicie w najistotniejszym punkcie? Może jest prostsze wyjaśnienie: paszport jest prawdziwy, a zbieżność danych biometrycznych to przypadek. 109 Wzrok sędziego powędrował w stronę prokurator. - Panie mecenasie, nie zażądał pan chyba tej rozprawy, żeby nas poinformować o możliwości przypadkowego zbiegu okoliczności. Kwestią przypadku może być również to, że zaledwie kilka tygodni temu służby antyterrorystyczne i pakistańska policja ostrzegały, iż Idris Maher jest w drodze do Niemiec, a może nawet już tu jest. Przez lata nie dawał znaku życia. Potem, na przestrzeni kilku tygodni, pojawia się najpierw to ostrzeżenie, a później człowiek, którego dane biometryczne pokrywają się w stu procentach z danymi poszukiwanego. Przypadek? Może jest prostsze wyjaśnienie: ten człowiek to nasz poszukiwany. - Ładnie powiedziane - przyznał Kern - a jednak to czysta spekulacja. - Do tego dochodzi jeszcze jeden aspekt sprawy, o którym dotychczas nie rozmawialiśmy i o którym nas pan nie poinformował, panie mecenasie: wygląda na to, że życie Salema Yusufa toczyło się dotychczas w błogiej nirwanie... Lucius von Kern był zirytowany. - Od kiedy to trzeba mieć kartotekę w prokuraturze, żeby uchodzić za człowieka o nieposzlakowanej opinii? Sędzia interweniował: - To do niczego nas nie doprowadzi. Może są jakieś inne poszlaki, które mogą nam coś powiedzieć na temat tożsamości oskarżonego. Panie Diller, czy zechciałby pan poinformować nas o stanie śledztwa ze swojego punktu widzenia? Markus Diller oczekiwał konkretnych pytań i dlatego był trochę zaskoczony. Bardzo chciałby powiedzieć coś, co obciążałoby oskarżonego. Im więcej uwagi Didem Osmanoglu musiała poświęcić międzynarodowemu terroryzmowi, tym mniej miała czasu węszyć za nim i Kesselern. Musiał jednak przyznać, że w jego wyobrażeniu Idris Maher był innym człowiekiem niż Salem Yusuf. Diller opisał pokrótce wrażenia, jakie miał po wizycie w areszcie śledczym. Nagle Lucius von Kern przerwał mu w pół zdania. - To wszystko jest bardzo interesujące, co pan tu opowiada, panie nadkomisarzu, ale do rzeczy. Czy na podstawie informacji, które pan zdobył, może pan wykluczyć ewentualność, że Salem Yusuf i Idris Maher to nie jest jedna i ta sama osoba? Diller zwlekał chwilę. - Nie może pan zadawać takiego pytania – odpowiedział. - Myli się pan, panie Diller! - poprawił go szorstko Kern. - Ja wręcz muszę je 110 postawić. Domniemanie niewinności dotyczy także mojego klienta. Zwrócił się w stronę sędziego. - Nie ma sensu opierać się tu dłużej jedynie na przypuszczeniach. Mam tu ze sobą ekspertyzę sporządzoną przez uznanych specjalistów w dziedzinie technologii bezpieczeństwa na wypadek, gdybyśmy zostali bez innych punktów zaczepienia, a na to najwyraźniej się zanosi. Z tej ekspertyzy wynika, że zbieżność danych biometrycznych, taka, z jaką mamy w tym przypadku do czynienia, nie we wszystkich okolicznościach może być uznana za dowód na tożsamość osoby. Jest jak najbardziej możliwe, że dane biometryczne dwóch różnych osób są zbieżne. Nie można więc wychodzić tu z założenia, że tożsamość osoby została ustalona ponad wszelką wątpliwość w granicach zdrowego rozsądku. Żądam natychmiastowego uwolnienia mojego klienta! Nie są państwo w stanie udowodnić, że jest on osobą, za którą go państwo uważają. Sędzia był wyraźnie pod wrażeniem. - Na tym etapie to od pani prokurator zależy, jak potoczy się dalsze postępowanie. Pani prokurator? Didem Osmanoglu powiedziała chłodno: - Chciałabym porozmawiać z nadkomisarzem Dillerem w cztery oczy. - Dobrze. Krótka przerwa - powiedział sędzia. Na korytarzu prokurator i Diller znaleźli jakiś kąt, gdzie mogli spokojnie porozmawiać. Dla Dillera była to trochę dziwna sytuacja, że Didem Osmanoglu nagle stała się jego sojuszniczką. - Nie wygląda to dobrze, co? - zapytała go. Nie wydawała się poważnie zaniepokojona. Diller miał wręcz wrażenie, że w jej głosie pobrzmiewa drwina. - Takie są reguły. Nie jesteśmy w stanie udowodnić, kim on jest. - Gdzie pańska ambicja, pani Diller? Za półtora tygodnia zaczyna się w tym mieście Międzynarodowa Konferencja Bezpieczeństwa. Czy wie pan, jakie zdjęcia zrobiono dzisiaj przed rozprawą? Salem Yusuf w kajdanach transportowany helikopterem do sądu. Może być pan pewien, że te zdjęcia będą drukowały także wszystkie zagraniczne gazety, w krótkim czasie obiegną cały glob. W świat pójdzie przesłanie: Niemcy są przygotowane na walkę z międzynarodowym terroryzmem. Wkrótce w mieście będą premierzy, prezydenci, eksperci od spraw bezpieczeństwa, dyplomaci ze wszystkich krajów świata. Jak to będzie wyglądało, jeśli prokurator o tureckim nazwisku wypuści z powrotem na wolność potwora, którego dopiero co udało się złapać? Podczas gdy mówiła, Diller kiwał głową. 111 - Chce mnie pani sprowokować. Wiem, że można się po pani spodziewać, że wypuści pani tego człowieka, kiedy tylko uzna to pani za właściwe. Osmanoglu spojrzała na niego badawczo. - Cieszę się, że w tym punkcie jesteśmy zupełnie zgodni - powiedziała. Widział pan, co się działo przed chwilą. Proszę mi podać jeden argument za tym, że powinnam i mogę przetrzymywać dłużej Salema Yusufa w areszcie. Nie jestem w stanie udowodnić nawet, że jest osobą, której szukamy. - Może ten, że mogłaby to być błędna decyzja? - spróbował Diller. Osmanoglu potrząsnęła lekceważąco głową. - Pan zawsze myśli naokoło. No dobrze. Pomyślmy razem naokoło. - To nie o to chodzi. Istnieje możliwość, że ten człowiek jest częścią spisku, że planował zamach na Konferencję Bezpieczeństwa. - Ta możliwość, jak to pan nazywa, nie wystarcza, żeby wsadzić go do więzienia. - Nie potrafię tego udowodnić. Jeszcze nie. Oboje odgrywali tę małą komedię, żeby w końcu zawrzeć jednak jakiś układ, oboje parli w tym kierunku i oboje to czuli. - No dobrze - powiedziała Osmanoglu. - Nie podejmę błędnej decyzji, lecz pozwolę, by na moje postanowienia miał wpływ szczególny interes porządku oraz bezpieczeństwa publicznego i każę sporządzić ekspertyzę dotyczącą tożsamości oskarżonego. To da panu trochę czasu na prowadzenie dochodzenia. Jednakże oczekuję czegoś w zamian. Ja dam panu Salema Yusufa, a pan da mi nazwisko kierowcy. Diller wiedział, że rzecz do tego zmierza. Salem Yusuf był jej obojętny. Chciała dostać tego, kto przejechał Amira Aslana. I była przekonana, że wie, gdzie go szukać. - Nazwisko kierowcy już pani podałem. Didem Osmanoglu spojrzała na niego badawczo. - Potrzebuję przyznania się do winy. Wytrzymał jej wzrok. - Zgoda. Ale najpierw proszę dać mi czas na ustalenie, co Salem Yusuf miał zamiar zrobić. Prokurator skinęła głową. Kilka minut później Lucius von Kern oświadczał w świetle reflektorów, że w tym kraju nikt już nie może być pewny, iż niewinność chroni go przed 112 dostaniem się w tryby wszechmocnego aparatu inwigilacji. 113 Środa, 30 stycznia WALLY BYŁ PRZY APARACIE. - Dzwonili właśnie z kliniki Grosshadern. Mają dla ciebie wiadomość. Ta wiadomość mogła dotyczyć tylko Amira Aslana. Albo nie żył, albo się obudził. Diller życzył sobie jednego i drugiego. - Dlaczego mnie nie połączyłeś? - Nie chciałem przeszkadzać. Zapytałem, czy mogę coś przekazać, ale chcieli koniecznie rozmawiać z tobą. Wally, ten szczur. Znowu chciał zdobyć informację, która nie powinna go interesować. Może już ją nawet zdobył, tylko udawał, że nic mu nie powiedziano. - Daj mi numer. - Jaki numer? - No do kliniki, do lekarza, do którego mam od- dzwonić. - Nie mam żadnego numeru, panie nadkomisarzu. Wally przeginał. - Okej, zapomnij. Albo zachowaj to dla siebie. Diller rzucił słuchawkę na widełki. Cokolwiek to było, na pewno opowie to zaraz wszystkim wokół. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się, co zaszło. Zajęło mu to cali- dwadzieścia minut, aż wreszcie udało mu się połączył z kimś z oddziału intensywnej terapii. Osoba ta była gotowa udzielić mu informacji dopiero po oddzwonieniu na jego telefon w komendzie policji. - Amir Asian przebudził się. - Dobrze. To dobra wiadomość. - Bardzo dobra. - Jeszcze coś? Czy jest z nim kontakt? - Trudno powiedzieć. - Najwyraźniej jego rozmówca nie mógł albo nie chciał zdradzić mu więcej szczegółów. Diller nie mógł jednak odwiedzić Aslana bez narażania się na ryzyko, że zostanie rozpoznany. Mimo to musiał zadbać o to, żeby z nikim nie rozmawiał i nie tworzył przez to nowych świadków. Świadków, którzy potwierdziliby, że Amir Asian pamiętał, iż potrąciło go niebieskie bmw. Że pamiętał dwóch gliniarzy w cywilu, z których jeden z bronią 114 w ręku zrabował im narkotyki. Że stał z nim twarzą w twarz wystarczająco długo, by móc go w każdej chwili szczegółowo opisać. Diller nie mógł pod żadnym pozorem wywołać wrażenia, że chce uniemożliwić Amirowi Asla- nowi złożenie zeznań. Musiało to wyglądać tak, jakby się o niego troszczył. Amir Asian musiał dostać ochronę! Powinni ochraniać go funkcjonariusze, którzy nie znają Dillera, bo to wykluczało ewentualność, że zaczną z jakiegoś powodu rozmawiać na jego temat. Trzeba było ich poinstruować, żeby nie rozmawiali z Aslanem. W momencie gdy chciał sięgnąć po słuchawkę, zadzwonił telefon. To była Didem Osmanoglu. - Już pan słyszał, panie Diller? - Domyślam się, że ma pani na myśli Amira Aslana. - Tak, to jego mam na myśli. Właśnie rozmawiałam z lekarzem, który się nim zajmuje. Mówi, że aktywność elektryczna mózgu pozwala stwierdzić, że nie doznał on trwałych uszkodzeń. Lekarz nie chciał wypowiadać się wiążąco co do tego, czy Asian będzie mógł coś sobie przypomnieć, ale, i to jest najważniejsze, możemy go przesłuchać jutro rano. Więc to koniec, Diller nie miał już teraz złudzeń. - Panie Diller, to oznacza, że jutro rano zdjęte zostanie z pana i z pańskiego kolegi wszelkie podejrzenie, że moglibyście mieć cokolwiek wspólnego z wypadkiem Aslana. Diller zastanawiał się, co odpowiedzieć. Ponieważ trwało to dość długo, Didem Osmanoglu mówiła dalej: - Nie chcę widzieć w tym oficjalnej konfrontacji. Przeciwko panu nie toczy się żadne oficjalne postępowanie. Oczekuję jednak, że zarówno pan, jak i pan Kessel pojawicie się jutro punktualnie o ósmej na oddziale intensywnej terapii w klinice Grosshadern. Muszę dzwonić do pana Kessela czy pan to załatwi? - Ja to załatwię. - Dobrze. Zatem do zobaczenia jutro. *** W kieszeni na piersi Kessel niósł towar, który dostał od Ganiego. Fizycznie nie czuł się najlepiej, był jednak w doskonałym humorze. Mógł skubnąć wystarczającą ilość tej heroiny, żeby się zaopatrzyć na długie tygodnie, a większą część sprzeda Bobbyemu Habibowi, co rozwiąże problem długu u Ganiego. Ale czy naprawdę wolno mu było uwierzyć w to, że wygrzebie się z tej historii, bo objawiła mu się dobra wróżka w osobie Bobbyego Habiba? Nic się 115 nie może stać, dopóki będziesz ściśle trzymał się planu - uspokajał sam siebie. Miał narkotyki i na cały tydzień Ganiego z głowy. Teraz tylko musiał się udać deal z Bobbym - a dlaczego do cholery miałby się nie udać? Podchodząc do Süleyman Süpermarketler, zaczął szukać wzrokiem swojego nowego przyjaciela, ale Habiba nigdzie nie było widać. Na pewno siedział w kuchni i popijał swoją herbatę - z cukrem czy bez cukru. W Süleyman Süpermarketler nie było żywej duszy. Przy kasie zaraz przy wejściu stał mężczyzna, którego Kessel nie widział podczas swojej ostatniej wizyty. Kessel pozdrowił go ruchem głowy i zaczął się przeciskać między regałami pełnymi tureckiego jedzenia i produktów gospodarstwa domowego. - Przepraszam pana? Czy mogę jakoś pomóc? - zapytał mężczyzna. - Nie, dziękuję, tylko się rozglądam. Dziękuję. - Szuka pan czegoś konkretnego? - Nie, nie, dam sobie radę, dziękuję. - Tam z tyłu to prywatne zaplecze. - Tak, wiem, przepraszam. - Proszę. Chce pan coś kupić? Dlaczego ten facet nie zostawi go po prostu w spokoju? Tak nic nie wskóram, uświadomił sobie Kessel. Podszedł do kasy i zapytał uprzejmie: - Nie wie pan przypadkiem, gdzie jest Hassan? - Hassan? Nie znam żadnego Hassana. Kessel uśmiechnął się. - Oczywiście, nie zna pan żadnego Hassana. - Czego pan ode mnie chce? - Od pana niczego nie chcę. Parę dni temu byłem w tym sklepie i wtedy był tu niejaki Hassan. Hassan Habib. Gdy padło to nazwisko, twarz mężczyzny zmieniła wyraz, teraz widać było na niej wściekłość i przerażenie. - Zaprowadził mnie do swojego wuja - ciągnął Kessel niezrażony. - Proszę wyjść! - Jego wuj nazywa się Bobby Habib. Abdullah „Bobby” Habib. - Nie wiem, o czym pan mówi. Tu nie ma nikogo poza mną! Mężczyzna tracił panowanie nad sobą. - Może mi pan przynajmniej powiedzieć, gdzie on jest? 116 Mężczyzna zaczął krzyczeć po turecku w kierunku kuchni. Do sklepu weszła starsza kobieta i dwóch młodych mężczyzn z irokezami na głowach. Na ich twarzach także malowało się oburzenie i wściekłość. Obrzucili Kessela mieszanką tureckich i niemieckich przekleństw, zrozumiał słowa „przestępca” i „policja”. Kessel wyciągnął odznakę i krzyknął: - Proszę popatrzeć, to ja jestem z policji! Ale to jeszcze bardziej rozwścieczyło tych ludzi. Starsza kobieta okładała go pięściami, pozostali zaczęli mu wygrażać i w końcu wypchnęli go ze sklepu pod gradem ciosów i przekleństw. Gdy Kessel dotarł około dziesiątej do hotelu Wittelsbacher Hof, gdzie miał odbyć się briefing przed Konferencją Bezpieczeństwa, jego poranna euforia zamieniła się w najgłębsze przygnębienie. Na rozkaz komendanta Märza Diller, Kessel i kilku innych komisarzy zostało oddelegowanych do jednostek prewencji, które miały przejąć ochronę budynku. Wittelsbacher Hof był luksusowym hotelem jak wiele innych. Podczas trzech dni trwania Konferencji Bezpieczeństwa specjalny oddział policji czynił z niego najbezpieczniejsze miejsce na ziemi i dokładano starań, żeby rzucało się to w oczy. Pięć tysięcy policjantów - w tym snajperzy, specjaliści od podsłuchów i ochrony osobistej, batalion Bundeswehry, oddział specjalny straży granicznej, członkowie niemieckich i zagranicznych służb specjalnych - oddzieliło szczelnym kordonem całe śródmieście i pilnowało każdego centymetra kwadratowego hotelu, w którym od czwartku wieczorem do niedzieli po południu obradować mieli uczestnicy konferencji. Diller i jego ludzie mieli za zadanie, „uwzględniając w sposób szczególny wyniki swojego śledztwa”, jak ujął to März, obserwować i kontrolować wszystko, co mogłoby mieć związek z Salemem Yusufem alias Idrisem Maherem albo z osobami z nimi związanymi. Obejmowało to także uczestnictwo w odprawach organizowanych przez jednostki operacyjne i dokładne zapoznanie się z całą lokalną i personalną specyfiką. Nosili identyfikatory access-all-areas, mieli wgląd w plany budynku i scenariusze akcji. Podczas tych trzech dni Kessel zamierzał przede wszystkim korzystać z hotelowych wygód. Jego jedynym zadaniem było „zachować czujność”. W sali konferencyjnej Diller rzucił mu mroczne spojrzenie. Stali w ostatnim rzędzie sali, w której przemawiał właśnie jakiś specjalista od spraw bezpieczeństwa z Bundeswehry. - Jesteś na czymś, prawda? - wyszeptał Diller. - Nie rozumiem, o czym mówisz. 117 - Erich! „Nie rozumiem, o czym mówisz”. A o czym ja mogę mówić? Kessel zrobił nieokreślony gest. Diller potrząsnął głową, wkurzało go to, że Kesselowi się wydawało, iż może zrobić z niego idiotę. - Amir Asian odzyskał przytomność dzisiaj rano. Mamy się stawić jutro o ósmej rano w Grosshadern. Tak zażyczyła sobie prokurator Osmanoglu. Będzie przesłuchiwać Aslana. Nasza ostatnia nadzieja w tym, że tak mu przemeblowałeś pod sufitem, że nie będzie wiele pamiętał. Postaraj się do tego czasu wytrzeźwieć. Niedługo wezmą nas w obroty i musimy być absolutnie przytomni, żeby móc się bronić. Kesselowi odbiło się. - Już dobrze - wymamrotał. Diller uznał rozmowę za skończoną i Kessel wymknął się z sali konferencyjnej na świeże powietrze. Nie było jeszcze blokad ani barierek. Na chodniku przy głównym wejściu do hotelu grupka antyamerykańskich demonstrantów trzymała transparent. Gdy Kessel przeciskał się obok nich, jeden z demonstrantów wcisnął mu do ręki ulotkę. „Jeremy Kindall - zbrodniarz wojenny” - można było na niej przeczytać. Nazwisko nic Kesselowi nie mówiło. Na zdjęciu poniżej widać było wysportowanego mężczyznę po czterdziestce. Czytał dalej: „W młodości Kindall zaciągnął się jako Navy Seal i walczył w Bośni podczas wojny na Bałkanach. Powodowały nim patriotyzm i żądza przygód. Nie wchodziły w grę żadne inne motywy, ponieważ majątek jego rodziny, wywodzącej się z południa Stanów Zjednoczonych, szacowany jest na wiele miliardów dolarów. Po śmierci ojca wraca do USA i zakłada T.R.O.J.A.N., firmę ochroniarską, szkolącą wysoko wyspecjalizowanych najemników walczących we wszystkich konfliktach zbrojnych na całym świecie. Będąc przedstawicielem amerykańskiej chrześcijańskiej prawicy, Kindall przechodzi na katolicyzm i od lat wspiera walkę z małżeństwami homoseksualnymi i aborcją. Jego najemnicy podejmują się na Środkowym Wschodzie i w Afryce zadań, które są zbyt brudne nie tylko dla armii amerykańskiej, ale nawet dla formacji zbrojnych lokalnych marionetkowych reżimów. Niedawno wydał nową książkę pod tytułem My War on Terrorism, w której chwali się sukcesami T.R.O.J.A.N.”. Człowiek ten jawił się jako koszmar wszystkim, którzy uważali się za 118 cywilizowanych Europejczyków. Nic dziwnego, że ich dzieci rozdawały teraz ulotki pod hotelem. „W sobotę o godzinie szesnastej Jeremy Kindall wygłosi wykład w hotelu Wittelsbacher Hof. W tym samym czasie na Odeonsplatz na skraju strefy zamkniętej odbędzie się milcząca manifestacja upamiętniająca ofiary Jeremy ego Kindalla na całym świecie”. Kessel miał inne zmartwienia. Zgniótł kartkę i w drodze do metra wyrzucił ją do kosza. Wieści, które usłyszał od Dillera, wywołały u niego coś w rodzaju cichej rezygnacji. Wszystkie jego nadzieje koncentrowały się teraz na tym, że Amir Aslan go nie rozpozna. I sprawa sama się rozwiąże, bez żadnych konsekwencji. Ale nawet Kessel nie mógł poważnie w to wierzyć. W telewizji leciał film przyrodniczy, chyba o zachowaniach lwów podczas polowania. Kessel kochał filmy przyrodnicze, uspokajały go. Chciał pójść wcześniej spać, żeby zdążyć następnego ranka do szpitala. Tego wieczoru pozwolił sobie jedynie na drobną część dawki, którą aplikował sobie normalnie. „Lwy polują w grupie. Ich oparte na kooperacji zachowanie jest wyjątkowe wśród kotowatych” - słychać było z telewizora. Narkotyk zaczynał działać. Kessel poczuł się cudownie spokojny i zasnął. Obudził się dopiero wtedy, gdy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Najpierw jedynie go szturchnął, potem pchnął mocniej, wreszcie zaczął nim potrząsać. Był to Bobby Habib. Kessel zerwał się z miejsca. - Jak pan tu wszedł? - Ps! ps! Proszę siedzieć. Bez obaw, wszystko w porządku. Kessel przecierał twarz dłońmi. Nie może być wątpliwości. Nie spał, przed nim siedział Bobby Habib. Spojrzał w kierunku drzwi. - Hassan stoi na zewnątrz i uważa na nas. Nic się panu nie stanie. Kessela zdziwiło to zdanie. - A co miałoby mi się stać? - Ach, wie pan, panie oficerze policji, ile to rzeczy może się stać. - No jasne. Próbowałem dzisiaj szukać pana w pańskim sklepie. Ale gdy wymieniłem pańskie nazwisko, ludzie, którzy tam byli, nie wyglądali na zachwyconych moją wizytą. - Tak, ludzie chętnie przyjmują ode mnie prezenty. Ale gdy trzeba się 119 odwzajemnić, wtedy narzekają. - To dobrze, że dzisiaj moja kolej, żeby panu coś dać - powiedział Kessel. - Ach tak? Jestem bardzo ciekaw, co to może być! - powiedział Habib, jak gdyby był gościem na dziecięcych urodzinach. - Gani dał mi nową partię towaru i odroczył ostatni raz termin płatności. Jeśli nie zapłacę do piątku, to... - Cóż za radość! Doskonały interes! Proszę nie martwić się o pieniądze. Zapłacę punktualnie. Pięć tysięcy dostanie pan ode mnie teraz, a w piątek zapłacę resztę. Kessel zupełnie nie brał pod uwagę, że Habib już dzisiaj zaoferuje mu pieniądze. I wcale tego nie chciał, bo pożytek będzie miał z nich dopiero wtedy, gdy zbierze całą sumę, którą był winny Ganiemu. - Wie pan co? Ufam panu, Bobby Habib - powiedział. - „Dwaj ludzie honoru”, jak to pan powiedział. Proszę mi dać wszystko wtedy, kiedy pan już to sprzeda. Dał Habibowi torbę z prawie całą heroiną, którą dostał od Ganiego. Bobby wziął ją z uprzejmym gestem. - Nie zawiodę pana - powiedział. - Ma pan mnie w garści - powiedział Kessel. Nie mieściło mu się w głowie, że choć nie znał nawet prawdziwego nazwiska tego typa, który siedział teraz naprzeciwko niego, był on jego jedynym atutem. - Bardzo pana proszę. Dałem panu, tak po prostu, pięć tysięcy do ręki! - Pięć tysięcy to byłaby supercena za to tutaj. - Zaufanie za zaufanie, panie oficerze policji. Dwaj ludzie honoru. - No dobrze, już dobrze. - Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić, mój przyjacielu? Zaliczał się więc już do kręgu przyjaciół Habiba. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Dziękuję. Czy mam odprowadzić pana do drzwi? Czy trafi pan na zewnątrz, tak jak udało się panu wejść do środka? - Trafię, dziękuję bardzo. Jeszcze tylko jedna rzecz mnie ciekawi. - Mianowicie? - Jak zamierza pan rozwiązać swój problem? Kessel nie rozumiał, o co mu chodzi. - Wydaje mi się, że rozwiązałem już mój problem. Rozprowadza pan towar, 120 daje mi moją działkę, spłacam Ganiego, Gani daje mi nowy towar, pan go rozprowadza, daje mi moją działkę... Bobby Habib roześmiał się. - To dobrze, że nawet w tak trudnych okolicznościach nie traci pan humoru. W każdym razie życzę, żeby się panu udało jutro rano. Kessel nie mógł w to uwierzyć. Czy Bobby Habib mówił o Amirze Aslanie? Jeśli tak było w istocie, musiał wiedzieć dużo więcej, niż dawał dotychczas do zrozumienia. Kessel uznał, że najmądrzej będzie w ogóle o tym nie myśleć. - Tak, oczywiście. Bardzo dziękuję - powiedział, by nie musieć dłużej rozmawiać na ten temat. Bobby Habib wzruszył ramionami i pożegnał się. 121 Poniedziałek, 4 lutego KRÓTKO PRZED ÓSMĄ Diller zabrał Kessela swoim golfem kombi spod stacji metra Grosshadern. Przed nimi sterczał srebrny prostopadłościan szpitala niczym wroga twierdza. - Wiesz co? Zawsze jak tu przejeżdżam, myślę sobie: jeśli tu któregoś dnia wylądujesz, koniec z tobą. Ale nie wyobrażałem sobie tego w ten sposób powiedział Kessel. Diller pokiwał głową. Daruj sobie swoje teksty, powiedziałby najchętniej. Ale nie odezwał się. Parking miał rozmiary pasa startowego i był już w dużym stopniu zapełniony. Nie bez trudu odnaleźli oddział Amira Aslana. Diller czuł się tak, jakby musiał pytać o drogę na własną egzekucję i uważać jeszcze przy tym na Kessela, który sprawiał wrażenie dziwnie rozbitego i rozkojarzonego. Przed drzwiami pokoju Amira Aslana czekała już na nich Didem Osmanoglu, dzisiaj w karminowoczerwonym kostiumie i takiej samej chuście. W powitaniu dała się odczuć jakaś szczególna wzajemna więź i nie była to jedynie wrogość, chociaż Diller wiedział, że zeznania Amira Aslana będą dla pani prokurator momentem słodkiego triumfu nad nimi dwoma. Wszyscy troje przywitali się z obydwoma mundurowymi, którzy stali tu całą noc na straży. - Działo się coś szczególnego? - zapytała prokurator. Funkcjonariusze zaprzeczyli. - Rozmawiałam już z lekarzem. Amir Asian jest teraz przygotowywany do naszej rozmowy - powiedziała do Dillera. - Jak on się czuje? - zapytał chłodno Diller, jakby jedynie z grzeczności. - Wystarczająco dobrze, jak słyszałam - odpowiedziała pani prokurator nie mniej chłodno. W odczuciu Didem Osmanoglu powinni już zostać poproszeni do chorego, ale coś się przedłużało. Nie dało się znieść tego czekania całkiem bez słowa, ale trudno było też o jakiś niezobowiązujący temat rozmowy. - Czy będzie pani przeszkadzać, jeśli usiądę? - zapytał Kessel. Prokurator spojrzała na niego bez zrozumienia i potrząsnęła głową. Obok nich przeszła pielęgniarka, zmuszając swoją zestresowaną twarz do uśmiechu, i zniknęła za drzwiami, gdzie nadal przygotowywano Amira Aslana do rozmowy. 122 Diller miał na końcu języka pytanie, czy może wystąpiły jakieś komplikacje, ale nie odważył się go wypowiedzieć. Pani prokurator na pewno zinterpretowałaby to jako myślenie życzeniowe. Milczeli więc dalej. Kessel siedział z pięściami w kieszeniach płaszcza i wpatrywał się w czubki swoich butów. - Czy jest panu niedobrze? - zapytała go nagle prokurator. Kessel odwrócił twarz w jej stronę, nie zmieniając pozycji ciała. - Nie - powiedział. - Jestem trochę zmęczony, to wszystko. Didem Osmanoglu pokręciła głową. W następnej chwili podbiegli w ich kierunku trzej mężczyźni, jeden z przodu, dwaj za nim, lekarz i pielęgniarze, domyślił się Diller, na ich twarzach rysowało się napięcie. Zupełnie zignorowali czekających i zniknęli za drzwiami pokoju Amira Aslana. Pół godziny później zza drzwi wyszła lekarka. - Kto z państwa kieruje dochodzeniem? - Ja - powiedziała Didem Osmanoglu. Lekarka poprosiła ją do środka. Po kilku minutach pani prokurator wyszła z powrotem. Diller i Kessel wstali i wpatrywali się w nią pytająco. - Amir Asian nie żyje – powiedziała. *** Diller poczuł absurdalną mieszaninę grozy i ulgi. W jednym momencie przemienili się z podejrzanych, którzy byli o krok od wpadki, z powrotem w komisarzy policji. Diller powiedział, że należy zabezpieczyć miejsce zbrodni, i zapytał prokurator, czy się zgadza, żeby to on się tym zajął. Była zbyt zszokowana, żeby się przeciwstawić. Diller i Kessel weszli do pokoju chorego. Cała masa przewodów i igieł od kroplówki, ale, o ile mogli się zorientować, żadnych śladów przemocy. - Czy wiadomo, co było przyczyną śmierci? - zapytał Diller. - Nie odzyskał dzisiaj rano przytomności i w końcu nastąpiło zatrzymanie akcji serca. To może mieć wiele przyczyn. Nie chcemy spekulować. Trzeba przeprowadzić badania. - Na pewno zostaną przeprowadzone - powiedziała Didem Osmanoglu, która nagle stanęła za ich plecami. - Ale nie tutaj, lecz w Zakładzie Medycyny Sądowej. Wychodzę z założenia, że Amir Asian został zamordowany. Amir Asian był przez całą noc pod nadzorem policji. 123 Była wściekła, kolor jej kostiumu nabrał jeszcze jaskrawości, zaczęła ostro przepytywać dwóch mundurowych, lecz ci przysięgali, że nikt spoza personelu nie wchodził ani nie wychodził z pokoju. - Gdzie w tym budynku pierze się ubrania? - zapytała Didem Osmanoglu lekarkę z oddziału. - Fartuchy, spodnie, ubrania noszone przez lekarzy i ubrania personelu, gdzie to wszystko jest prane? - W piwnicy, tam znajduje się pralnia. - Widzę, że każdy z państwa nosi identyfikator. Czy to jest obowiązkowe? - Tak - odpowiedziała lekarka. - Dobrze, zatem przed praniem wszystkie identyfikatory muszą zostać zdjęte, prawda? - Zgadza się. - Chcę, żeby pranie natychmiast zostało wstrzymane i każdy fartuch został przebadany na obecność śladów. Diller zaoferował Didem Osmanoglu pomoc przy dochodzeniu, lecz ta szorstko odmówiła. - Mogą panowie odejść, pan i pan Kessel. Bardzo dziękuję. Wydawała się wręcz gotować z nienawiści. Zakładała rzecz jasna, że Kessel może mieć coś wspólnego ze śmiercią Amira Aslana, ale nie mając najmniejszej nawet poszlaki, która mogła na to wskazywać, nie odważyła się postawić tego straszliwego zarzutu. W każdym razie jeszcze nie teraz. Ale wyraźnie było po niej widać wściekłość z powodu takiego obrotu sprawy. Diller i Kessel milczeli, aż znaleźli się w samochodzie. W pewnym momencie Diller nie wytrzymał. - Wiesz, czego bym bardzo chciał? - powiedział. - Hm? - Bardzo bym chciał, żebyś nie miał z tym całym gównem nic wspólnego. Bardzo bym tego chciał. *** Wieść o śmierci Amira Aslana rozeszła się w błyskawicznym tempie. Wszędzie słychać było: Amir Asian nie żyje. Najpierw policja zrobiła z niego kalekę, teraz umarł w szpitalnym łóżku. Było bardziej niż prawdopodobne, że ktoś bardzo chciał tej śmierci, może nawet do niej doprowadził. Kto miał w tym interes? Było jasne jak dwa razy dwa, kto zamordował Amira Aslana. Nie trwało 124 długo i pojawiły się dwie konkurencyjne teorie. Jedna z nich była tak nieprzekonująca, że znalazła tylko niewielu zwolenników. Według niej Amir Asian został zamordowany przez ludzi z branży narkotykowej, którzy bali się, że zdradzi ich tajemnice. Druga została natychmiast uznana za pewną: zamordowali go policjanci, żeby zapobiec złożeniu przez niego zeznań i by ochronić policjantów, którzy mieli go na sumieniu. Już w południe zaczęły się na Westendzie pierwsze manifestacje. Ich celem był posterunek policji na Kazmairstrasse, pod którym szybko zgromadziło się jakichś dwustu, trzystu ludzi. Wyglądali na zdecydowanych protestować tak długo, aż coś się wydarzy. Obrzucili policjantów cegłami i zranili ośmiu z nich, jeden doznał poważnego urazu głowy. Wygłaszane przez megafon apele o nieprowokowanie kolejnych nieszczęść jeszcze bardziej podburzyły tłum. Wczesnym popołudniem poleciał pierwszy koktajl Mołotowa. Podpalono kilka radiowozów. Przyjechały oddziały specjalne w ciężkich transporterach i sytuacja gwałtownie się zaostrzyła. Protestujący podpalili autobus komunikacji miejskiej i zaczęli wznosić barykady. Rozbijali okna wystawowe i plądrowali sklepy. Zamieszki rozprzestrzeniły się na inne dzielnice. Wczesnym wieczorem w wielu częściach miasta słychać było policyjne syreny. Zamaskowani młodociani dokonywali podpaleń i kradzieży. W dzielnicy Milbertshofen płonęła cała ulica, po tym jak pożar objął skład drewna. W oczy rzucało się to, że wśród uczestników zamieszek już dawno przestali dominować młodzi ludzie ze środowisk migracyjnych. Na forach internetowych pojawiła się propozycja, żeby ruszyć na śródmieście. Policja użyła armatek wodnych i gumowych kul. Świadkowie mówili o zdarzeniach „przypominających działania wojenne”. Grupki plądrujące sklepy dotarły do Maximilianstrasse i wdały się w zaciekłe walki z policją i słabo uzbrojonymi oddziałami straży granicznej. Zamaskowani napastnicy wdarli się do sklepu jubilera, zapakowali, co byli w stanie, w plastikowe torby i uciekli. Inni podpalali ubrania na wieszakach wystawionych przed sklepami. Musiano ewakuować znajdujący się w pobliżu luksusowy hotel z przeszło czterystu gośćmi. Wieczorem policja wysłała do zagrożonych dzielnic kolejnych tysiąc ośmiuset policjantów. Diller spędził cały dzień w komendzie. Zamieniała się ona stopniowo w swego rodzaju wojenną centralę dowodzenia, z której kierowano operacją przeciwko demonstrantom. Komendant März oświadczył podczas odprawy, że ma bezpośrednie polecenia z ministerstwa. W ogóle nie stawiał pytania, czy zagrożona jest 125 Konferencja Bezpieczeństwa. - Może wygląda to groźnie, ale w rzeczywistości to tylko kilku kryminalistów działających z pełnym wyrachowaniem i pociągniemy ich z całą surowością do odpowiedzialności. Diller dzwonił tak często, jak to możliwe, do Maren, która przed południem była na uniwersytecie, i jak tylko dowiedziała się, co się dzieje w mieście, zdecydowała się pojechać metrem do domu, dopóki było to jeszcze możliwe. Poczuł wielką ulgę, słysząc, że zastała tam Luisa i Monę i że w ich dzielnicy zdawał się panować spokój. Skręcając późną nocą w Makartstrasse, ciągle jeszcze był bardzo spięty. Po drodze nie napotkał żadnych trudności, w okolicy, jak się wydawało, nadal było spokojnie. Zaparkował przed domem. Schneider widział, jak się zbliża, i czekał już na chodniku. Diller wiedział, że nie ma najmniejszych szans, by minąć go, nie zamieniwszy choćby kilku słów na temat sytuacji w mieście. Schneider zapewnił go, że kontroluje sytuację na Makartstrasse, i życzyli sobie wzajemnie spokojnej nocy. Diller był szczęśliwy, że znowu był w domu. W salonie paliło się jeszcze światło, ale Maren i Luis byli już w swoich łóżkach. Tylko Mona ubrana w strój do joggingu siedziała na sofie z kubkiem herbaty, stosem książek i notatnikiem, i oglądała telewizję. Diller przywitał ją i spoglądając na telewizor, powiedział: - Lekcja poglądowa, przyda ci się do twojej pracy. Opadł na fotel. - Poczekaj, chcę to usłyszeć - powiedziała. Wyglądający na mocno zmęczonego dziennikarz wygłaszał na ekranie swój komentarz. - W innych miejscach świata młodzież wychodzi na ulice, walcząc o prawa człowieka. W Monachium robi to po to, żeby demolować i kraść. Dla ludności najbardziej przerażające nie jest przy tym to, że wichrzyciele przeciwko czemuś tam protestują, lecz to, że protestują albo przeciwko niczemu, albo przeciwko wszystkiemu. Obierając za swój cel przede wszystkim sklepy i okradając kioski z papierosów i alkoholu, zademonstrowali w równej mierze pusty materializm, jak i głęboki brak fantazji - mówił mężczyzna. Na jego twarzy rysowało się najgłębsze zatroskanie. - Facet ma rację - powiedział Diller. - Jesteś teraz zadowolona? - Dlaczego miałabym być zadowolona? Ten komentarz to stek bzdur! - Czyżby? - Otóż tak. Zupełnie pominął pewien niezupełnie nieistotny fakt, a 126 mianowicie ten, że dzisiaj zmarł młody mężczyzna i najprawdopodobniej to policja ma go na sumieniu. - Skąd ta pewność, że policja ma z tym nieszczęściem coś wspólnego? Nie ma na to żadnych dowodów - usłyszał nagle siebie wypowiadającego te słowa. - No jasne, wy się już jakoś z tego wykpicie. Ale ludzie nie są głupi! Oni wam nie wierzą. Czy są dowody, czy ich nie ma. Ten komentarz to stek bzdur. Nie ma żadnej ludności i żadnych wichrzycieli. Wichrzyciele to część ludności. Część, która może tylko marzyć o tym, co druga część posiada. Mamy tu do czynienia z protestem politycznym! - Podpalanie samochodów, plądrowanie sklepów, co w tym jest politycznego? - To młodzi ludzie, ci, którzy idą plądrować sklepy, a nie uczestnicy kongresu politologów! Czy dziwi cię, że taka forma politycznej akcji jest kryminalizowana? - Nie wiem, gdzie ty tu widzisz akcję polityczną. - Ci młodzi ludzie biorą sobie to, czego normalnie nie mogą zdobyć. Wiedzą, że są na zawsze wykluczeni, bo nie mają wykształcenia i pracy. - Mogliby mieć jedno i drugie, muszą sobie tylko postawić inne cele. Mona zaśmiała się pogardliwie. Diller z trudem opanowywał złość wywołaną jej arogancją i milczał ponuro. Po chwili powiedział: - Idę do łóżka. Nie zapomnij zgasić światła. Dobranoc. - Każde złamanie reguł jest aktem politycznym. Co skłania cię do trzymania się reguł? Strach przed karą, nic więcej! - wołała za nim. Diller pomachał jej podniesioną ręką, nie odwracając się. 127 Wtorek, 5 lutego NASTĘPNEGO RANKA DILLER dowiedział się od Maren, że Luis dostał w szkole „ostrą naganę”. W normalnych okolicznościach ta wiadomość szczególnie by go nie obeszła, ale teraz nadeszła w złym momencie. Gdy próbował właśnie zadeptać jeden pożar, gdzieś indziej wybuchały dwa nowe. Chciał zapewnić swojej rodzinie spokojny dom. Ale jak miał to zrobić, skoro zostanie zawieszony w czynnościach służbowych i przeciwko niemu zostanie wszczęte postępowanie dyscyplinarne? Czy Luis czuł, że coś jest nie w porządku, i dlatego świrował? Był utalentowanym i pełnym fantazji chłopakiem, ale szybko się nudził i nigdy nie miał ochoty siedzieć nad zadaniami dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Potrzebował więcej pomocy i opieki niż Mona, która chłonęła chciwie wszystko, czegokolwiek trzeba było się nauczyć. Dlatego zdecydowali się z Maren na tę prywatną szkołę, która mieściła się w pełnym zakamarków romantycznym kamiennym gmachu. Nie tylko wielka sala jadalna każdemu dziecku, które po raz pierwszy tu wchodziło, kojarzyła się z Hogwartem. Zalety szkoły były oczywiste: małe klasy, w każdej nie więcej niż dwudziestu uczniów, indywidualne zajęcia popołudniowe, kursy dokształcające, bogata oferta zajęć pozalekcyjnych, takich jak łucznictwo, teatr, chór, modelarstwo, sport. Za te zalety i atrakcje rodzice byli gotowi przelewać co miesiąc pokaźną sumę na konto szkoły. I ich dzieci mogły przyjeżdżać każdego dnia klimatyzowanymi busami ze swoich chronionych osiedli do równie bezpiecznego, pełnego wrażeń świata, w którym zawsze zwycięża dobro. Tak czy inaczej, dlaczego nie mieliby zrobić wszystkiego, żeby wspierać rozwój Luisa najlepiej, jak się dało, nawet jeśli on i Maren musieli w tym celu jeszcze więcej pracować? Tyle teoria, która w pierwszych trzech klasach gimnazjum lepiej lub gorzej, ale funkcjonowała. Jednak od początku tego roku szkolnego, w ósmej klasie, nic nie szło tak, jak powinno. Początkowo były to tylko niepokojące sygnały. „Ostra nagana” oznaczała otwartą konfrontację. Maren, Luis i Diller siedzieli przy śniadaniu, gdy Maren pokazała mu list ze szkoły. Był już otwarty. Diller przeczytał uzasadnienie. W mglistym żargonie urzędowym wyjaśniano w nim, że Luis zignorował zakaz poruszania się na terenie szkoły bez nadzoru i przebywania w innych niż jego własna salach lekcyjnych. Po słowie „przebywania” stały w nawiasie dwa słowa 128 opatrzone znakiem zapytania: (kradzież? zniszczenie mienia?). Pod pismem był zamaszysty, ozdobiony zawijasami podpis dyrektora szkoły. Diller chciał usłyszeć od Luisa, co się wydarzyło. - Zatem jak to było? - Poruszaliśmy się po terenie szkoły. - Za to nie dostalibyście ostrej nagany - Nie. - A więc co się tam działo? Czy wszystko muszę z ciebie wyciągać na siłę? Rozmawiaj ze mną! - A będzie to potraktowane jako okoliczność łagodząca? Nie wiesz nawet, co tam się wyprawia. Diller przewrócił oczami, musiał być punktualnie w komendzie. - Możliwe. Wytłumacz mi to - powiedział krótko. Luis zrozumiał, że musi wreszcie przejść do rzeczy. - Marc i ja chodziliśmy na przerwie po terenie szkoły. Przechodziliśmy koło budynku podstawówki. Nudziło nam się i weszliśmy do środka. Było zupełnie pusto, bo oni też mieli przerwę. Weszliśmy do jakiejś klasy i Marc napisał coś na tablicy. - Co on tam napisał? Jakieś świństwa? Coś obraźliwego? -mxgxh = kj - Co to niby znaczy? - Wzór fizyczny na energię potencjalną grawitacji. Diller zaczynał tracić cierpliwość. - Przecież to nie może być powód, mów dalej! - Jakaś nauczycielka z podstawówki nas nakryła. - Jak to „nakryła”? Na czym was nakryła? - Zaczęła krzyczeć jakieś dziwne rzeczy: „Co wam przyszło do głowy, żeby tu przychodzić? Jak mam teraz prowadzić moje zajęcia? Kto to teraz zetrze?” Powiedziała, że zaprowadzi nas do dyrektora gimnazjum, no i rzeczywiście to zrobiła, musieliśmy z nią pójść. Dla Dillera ta historia nadal nie miała żadnego sensu. - No i? - Czekaliśmy z piętnaście minut przed gabinetem dyrektora, aż nas wezwał, nas i tę nauczycielkę z podstawówki, i ona zaczęła na nas gadać, aż dyrektor ją 129 poprosił, żeby zostawiła nas samych. „Proszę zadbać o to, żeby tego typu uczniowie zostali usunięci z naszej szkoły” - wrzeszczała jeszcze, wychodząc. - A jakie było zdanie dyrektora? - To bardzo poważne wykroczenie, wejść do obcej sali lekcyjnej. Na pewno coś ukradliście albo zniszczyliście. Teraz idźcie do swojej klasy. Zajmę się wami później. - I zajął się wami? - Tak, udzielając nam tej nagany. W innej sytuacji Diller śmiałby się z sarkazmu Luisa. - I o co właściwie w tym wszystkim chodzi? Diller z trudem panował nad sobą. Czy Luis rzeczywiście chciał wcisnąć mu te żałosne kłamstwa? - Posłuchaj mnie uważnie! To nie jest dla mnie problem, jeśli coś przeskrobałeś. Problemem jest to, że próbujesz robić ze mnie idiotę! Nikt nie dostaje ostrej nagany za napisanie wzoru fizycznego na tablicy. Diller krzyczał i żałował, że krzyczy, ale nie mógł przestać. - A właśnie że dostaje, ja dostałem! - krzyknął w odpowiedzi Luis. - Czy to tak trudno przestrzegać reguł, jeśli są one jasne. Dlaczego nikt nie trzyma się po prostu tych cholernych reguł? Diller zaczął wygłaszać moralizujące kazanie o wypełnianiu powinności i przestrzeganiu reguł, ale nawet jemu samemu wydało się ono tak nudne, fałszywe i zakłamane, że stał się przez to jeszcze bardziej wściekły niż przedtem. Luis patrzył w przestrzeń, był tak samo wściekły jak Diller, na jego twarzy rysował się smutek i samotność. Dillera bolało serce, gdy na niego patrzył. Właściwie sam nie rozumiał, o co poszło. Gdy on chodził do szkoły, takie „wykroczenie” nie miałoby w ogóle żadnych konsekwencji. Ale może to były inne czasy. Było mniej reguł, więcej swobody. Możliwe, że dzisiaj obowiązywały inne, nowe reguły. Luis wiedział to zapewne lepiej od niego. Diller urwał w pół zdania i wstał. - Mam masę rzeczy do załatwienia. Zrób z tym porządek, Luis. - Tak, tato - powiedział Luis. Wypowiedział te słowa z wielką powagą i pokorą. Dillerowi ścisnęło się coś w środku. Przy drzwiach zatrzymała go Maren. - Co się właściwie z tobą dzieje? Myślisz, że takie zachowanie komukolwiek pomaga? Musimy się dowiedzieć, co się stało. A to na pewno nam się nie uda, 130 jeśli stracimy zaufanie Luisa. *** Krążące po centrum miasta ciężko uzbrojone patrole policji nadal donosiły o bójkach, napadach i rabunkach. Grupy młodych ludzi wyjeżdżały ze sklepów wózkami pełnymi kradzionych towarów. Dopiero około południa jednostki znajdujące się na miejscu zameldowały, że sytuacja jest w dużej mierze opanowana. Kessel spędził cały dzień w półśnie na madejowym łożu w muzeum dowodów rzeczowych. Ciągle jeszcze był zły i obrażony, że Markus Diller brał pod uwagę jego współudział w zamordowaniu Amira Aslana. Przez wszystkie te lata ani przez chwilę nie pomyślał o zerwaniu tej przyjaźni. A teraz Diller, jego najlepszy kumpel, podejrzewał go o morderstwo. „Bardzo bym chciał, żebyś nie miał z tym całym gównem nic wspólnego. Bardzo bym tego chciał”. Kesselowi w kółko chodziły po głowie te słowa wypowiedziane z takim wstrętem. To prawda, narobił dużo głupstw i postawił Dillera w bardzo trudnej sytuacji, ale to było cyniczne i nie fair, w pewnym sensie wręcz druzgocące, powiedzieć mu coś takiego. „Bardzo bym chciał, żebyś nie miał z tym całym gównem nic wspólnego. Bardzo bym tego chciał”. Magazyn dowodów rzeczowych opuścił dopiero po zapadnięciu zmroku i pieszo udał się w drogę do domu na Goethestrasse. Na ulicy tu i ówdzie jeszcze coś płonęło. Chaos wisiał w powietrzu i mógł w każdej chwili wybuchnąć na nowo, jak niedogaszony do końca pożar. W drodze po schodach do mieszkania zobaczył Hassana. Hassan Habib stał pod jego drzwiami jak strażnik i widząc Kessela, nawet nie mrugnął okiem. Pewnie pojawiły się problemy ze sprzedażą narkotyków, pomyślał Kessel, albo z samymi narkotykami, które dał Bobby emu, jest coś nie tak. Albo to wszystko od początku to był jeden wielki szwindel i zaraz mu to uświadomią. Kessel snuł swoje domysły z niemą rezygnacją. - ...brywieczór, Hassan. To miło, że uważasz na moje mieszkanie. Hassan odsunął się od drzwi, wyglądało na to, że nie będzie mu bronił wstępu do mieszkania. Kessel wygrzebał klucze z kieszeni kurtki. - Abdullah Habib czeka na pana. - Tam w środku? Hassan skinął głową. Bobby Habib siedział na jednym z foteli. Na widok wchodzącego do mieszkania Kessela wstał i wyciągnął w jego stronę rękę z nieco przesadnie serdecznym uśmiechem. 131 - Pan oficer policji, jak miło, że pan przyszedł. Wpadłem tak bez zapowiedzi i nie byłem pewny, czy nie spędza pan wieczoru gdzie indziej. Wtedy byśmy się nie spotkali, a nie wiem, czy to byłoby dla pana dobre. Pozwoliłem sobie wejść do środka, by uprzyjemnić sobie trochę oczekiwanie. - Dobrze, dobrze. W czym problem? Habib zamilkł na moment i rozpromienił się chwilę później, jakby Kesselowi udał się właśnie jakiś bon mot. - Ma pan rację, panie oficerze, ma pan rację. Tak to z nami jest. Męczy nas jakiś problem, sądzimy, że jest bardzo istotny i poważny. Angażuje całą naszą uwagę. Boimy się go i im bardziej się do niego zbliżamy, tym wydaje się większy. Ale gdy tylko go rozwiążemy, śmiejemy się z niego i mówimy: „Jak mogliśmy tak dać się wystraszyć. Ten stary problem przecież wcale nie był ważny. Ten nowy, który jest przed nami, ten jest ważny!”. Kessel nadal stał tak, jak wszedł. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. Bobby Habib powściągnął nieco swój dobry nastrój i spojrzał na Kessela, jak gdyby dopiero teraz miała się zacząć poważna część tej rozmowy. - Proszę, niech pan usiądzie, panie Kessel. Musimy omówić pewną rzecz. Kessel usiadł w drugim fotelu naprzeciwko Bobby ego. Bobby Habib splótł palce, opierając łokcie na kolanach, i pochylił się w jego stronę. - Jeszcze wczoraj myślał pan, że pańskim największym problemem jest Amir Asian. Dzisiaj Amir Asian nie żyje i już pan tak nie myśli. Dzisiaj pana największym problemem jest to, że mogą pana uważać za mordercę, ale pan nie chce być tym mordercą. - Bo nim nie jestem. - Wiem. Bobby Habib zrobił pauzę. Zdumienie Kessela wydawało się sprawiać mu przyjemność. - No dobrze - powiedział Kessel, żeby przerwać milczenie. Łamanie sobie głowy nad tym, skąd Bobby Habib czerpał swoją wiedzę, do niczego nie zaprowadzi. Chciał przede wszystkim wiedzieć, do czego on zmierzał. - Nie mówię panu tego, żeby pana uspokoić albo zrobić panu przyjemność. Ja naprawdę to wiem - ciągnął Bobby Habib. - Super, naprawdę pan to wie. - Tak, naprawdę to wiem, bo to ja sam byłem tym, kto zajął się wczoraj pana 132 największym problemem. Bobby Habib znowu zrobił pauzę. Kessel wiedział, że to mogło oznaczać tylko jedno, ale nie chciał robić mu tej przyjemności i zadać wprost decydującego pytania. - To ja zabiłem Amira Aslana - powiedział w końcu Bobby Habib. - Pan go zamordował - poprawił go Kessel. - Ten młody człowiek cierpiał z powodu bardzo poważnych obrażeń. Obrażeń, które - niech będzie wolno mi przypomnieć - to pan mu zadał. Nawet jeśli kiedykolwiek stanąłby na nogi, czekałaby go pożałowania godna egzystencja kaleki. Na oczach rodziców, którzy całe życie ciężko pracowali, żeby zapewnić mu przyszłość. Sądząc po obrażeniach, nie próbował pan hamować. Uwolniłem tego chłopaka od cierpień. - Jeśli tak się sprawy mają, dlaczego miałbym być panu za cokolwiek wdzięczny? - Och, wcale nie oczekuję z pana strony wdzięczności. Liczę na pana wyobraźnię. Proszę sobie wyobrazić, że Amir Asian pozostałby przy życiu, zostałby przesłuchany i rozpoznałby pana. Mógłby być pan pewny, że trafi pan do więzienia za usiłowanie morderstwa. - Możliwe, ale nie zabiłem go. - Wszystko, co chcę powiedzieć, to to, że miał pan doskonały motyw, żeby to zrobić. Kessel nawet nie drgnął. Bobby Habib ciągnął dalej: - Amir Asian zmarł wskutek przedawkowania narkotyku o dokładnie takim samym składzie jak ten, którego obecność da się stwierdzić w pańskiej krwi. Hassan wstrzyknął mu go do kroplówki. Poprosiłem, by użył strzykawki, na której znajdują się pańskie odciski palców. Proszę się nie martwić, potem zabrał ją ze sobą i starannie przechowuje. Widzi pan, do czego zmierzam. Proszę sobie wyobrazić, że sprawa wyszłaby na jaw. Czy naprawdę pan myśli, że ktokolwiek miałby wątpliwości, że to pan jest mordercą Amira Aslana? - Nigdy bym tego nie zrobił. - Nikt panu nie uwierzy. Wszyscy jesteśmy w stanie zabić, jeśli korzyść, jaka jest z tym związana, wydaje nam się wystarczająco duża. - Jaka korzyść? - Korzyść niezostania złapanym. 133 Prawa ręka Kessela zaczęła zmierzać w kierunku lewej pachy, gdzie pod marynarką miał służbowy pistolet. - Tak tylko na marginesie, panie Kessel: jeśli mi się coś stanie, inni zadbają o to, co konieczne. Poza tym powinien być pan mi wdzięczny, zamiast mnie przeklinać. Zająłem się wczoraj pana największym problemem. A dzisiaj znowu zajmę się pana największym problemem. Właściwie wszystkimi pana problemami, a nie jest ich mało. Jeden to Gani, dalej pani prokurator, która depcze panu po piętach, no i pański przyjaciel Diller, który przestaje panu wierzyć. Nie twierdzę, że robię to bezinteresownie. Też jestem jedynie człowiekiem, który próbuje sobie jakoś radzić. Najwyższa pora opowiedzieć panu coś więcej o sobie, wtedy na pewno znajdziemy jakąś drogę, żeby pogodzić nasze interesy. Po słowach Habiba Kessel opuścił z powrotem rękę, chociaż chętnie by zrobił z niego miazgę. Ale musiał przyznać, że był całkowicie zdany na jego łaskę. Jeśli rzeczywiście była jeszcze jakakolwiek szansa, żeby nie zostać złapanym, to tylko na warunkach, jakie postawi Bobby Habib. - Mówi coś panu nazwisko Jeremy Kindall? Kessel kiwnął głową, jakby było oczywiste, że wszyscy go znają. Wiedział przy tym tylko tyle, ile wyczytał parę dni temu z ulotki. - Moja rodzina jest u siebie w wielu krajach - ciągnął Bobby Habib. Mówiłem już panu, że wiele lat spędziłem w USA. Jeden z moich braci żył na Lamu, wyspie na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Kenii, dzień drogi od Mombasy. To mała wyspa, jej ludność wyznaje islam, kontrolę nad nią ma rząd Kenii. Wyspa jest bardzo piękna, kilku bogatych Europejczyków ma tam swoje luksusowe posiadłości, ale reszta ludności też nie żyje w takim ubóstwie jak na kontynencie. Mój brat prowadził tam z rodziną hotel. Na wyspie była też baza amerykańska, obsługująca okręty operujące na Bliskim i Środkowym Wschodzie, ale podobno planowano i kierowano z tego miejsca akcjami tajnych paramilitarnych jednostek specjalnych. Mój brat, który nazywa się Salih, miał szesnastoletniego syna, Abbasa. Miły, uczynny chłopak, który chodził do szkoły, pomagał w hotelu i oczywiście interesował się też tajemniczą bazą wojskową na skraju wyspy. Czasem ktoś stamtąd przychodził do hotelu, żeby zrobić małe zakupy przed przeprawą promem. Byli to Amerykanie, ale nie amerykańscy żołnierze. Wyglądali dużo poważniej i byli jeszcze nowocześniej wyposażeni. Abbas i jego przyjaciele darzyli ich bezgranicznym podziwem, dla nich byli to bogowie wojny. Niewiele wiemy na temat tego, jak do tego doszło, ale Abbas i jego trzej przyjaciele postanowili zakraść się pewnej nocy do „czarnej twierdzy”, jak ludzie nazywali bazę. Nikt nie wie, jakie mieli zamiary. 134 Najemnicy Kindalla uznali ich pewnie za szpiegów, terrorystów, zamachowców samobójców, jednym słowem za arabusów. Przetrzymywali ich przez parę dni, poddając chłopców długotrwałym torturom. Ale nawet strach przed śmiercią nie mógł ich zmusić do wyjawienia swoich planów, z tego prostego powodu, że żadnych planów nie było. Oprawcy uznali ich zatem za wyjątkowo zdeterminowanych fanatyków i sięgnęli po jeszcze bardziej perfidne metody. W końcu pewnie uświadomili sobie, że mają po prostu do czynienia ze zwykłymi chłopakami, którzy nie mogli nic wyjawić, bo nie mieli nic do wyjawienia. I postanowili się ich pozbyć. Znaleziono ich o świcie na plaży. Nikt nie wiedział, kto ich tak urządził, choć niedługo pojawiły się pogłoski. Krewni i przyjaciele zabrali chłopców do domu. Wśród gości hotelowych był lekarz, który się nimi zaopiekował. „Kto ci to zrobił?” - wielokrotnie pytał ojciec Abbasa, ale był on zbyt słaby, żeby odpowiedzieć. Abbas zmarł kilka dni później na skutek obrażeń, które odniósł podczas tortur. W dniu śmierci ojciec zapytał go po raz kolejny, i na krótko przed tym, zanim umarł, wydobył z siebie ostatnie słowo: „Kindall”. Bobby Habib zrobił pauzę, żeby zwiększyć wrażenie, jakie jego słowa miały wywrzeć na Kesselu. Potem mówił dalej. - Mój brat, do tej pory spokojny przedsiębiorca i przyjaciel Amerykanów, bardzo przeżywał stratę jedynego syna. Nazwisko Kindall nic mu nie mówiło. Zasięgnął informacji, zaczął pisać listy do władz amerykańskich z żądaniem postawienia przed sądem mordercy jego syna. Ale potraktowano go jak szaleńca, mówiąc, że nie ma żadnych dowodów. Wtedy mój brat zaprzysiągł zemstę, bez względu na to, ile miałaby go kosztować. Przyjaciele pomogli mu znaleźć odpowiedniego człowieka, który miał zabić Jeremy ego Kindalla. Tym człowiekiem był Salem Yusuf i wie pan na pewno, gdzie on teraz jest. Kessel kiwnął twierdząco głową. - Co zamierzał Salem Yusuf? - zapytał. - Jeremy Kindall w sobotę po południu o godzinie szesnastej wygłosi na Konferencji Bezpieczeństwa wykład w sali plenarnej. Zadaniem Salema Yusufa było zabicie go, gdy będzie stał na podium. - Wysadzając się w powietrze opasany materiałami wybuchowymi? - Mieliśmy lepszy pomysł. Salem Yusuf miał uciec nierozpoznany. - Żadnych szans. Hotel Wittelsbacher Hof będzie w sobotę najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Każdy centymetr kwadratowy jest pilnowany przez ochroniarzy, policję i służby specjalne z wszystkich krajów świata. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię, jestem jednym z nich. 135 W tym momencie Bobby Habib uśmiechnął się. - Wiem, że jest pan jednym z nich. To jedna z okoliczności, które ułatwią panu zadanie. Zajmie pan miejsce Salema Yusufa, panie oficerze policji, zabije pan Jeremy'ego Kindalla i ucieknie pan nierozpoznany. - Nawet gdyby było to możliwe, co na litość boską każe panu zakładać, że to zrobię? - Ma pan rację, panie oficerze policji, też zadawałem sobie to pytanie, zastanawiając się nad tym, czy powinienem odważyć się złożyć panu tę propozycję. Początkowo myślałem, że to zagadnienie moralne. Czy chce pan zostać zdemaskowany jako obrzydliwy morderca Bogu ducha winnego Amira Aslana? Czy chce pan może zrobić coś sensownego i pomścić śmierć chłopca, który padł ofiarą pozbawionego skrupułów mordercy? Trudne pytanie, pewnie nie do rozstrzygnięcia. Ale potem przypomniałem sobie swojego starego przyjaciela, jeszcze z mojej ojczyzny. On też jest oficerem policji. Miał on zwyczaj zadawać mi pytanie: „Co powstrzymuje nas przed tym, żeby wyłamywać się z szeregu?”. Kessel myślał początkowo, że pytanie jest retoryczne. Ale Bobby Habib w istocie oczekiwał odpowiedzi. - Co powstrzymuje nas przed tym, żeby wyłamywać się z szeregu? - Bobby Habib powtórzył swoje pytanie. Kessel wzruszył ramionami. - Powie mi pan? - „Strach przed karą. Nic innego, tylko strach przed karą”, mówił mój przyjaciel. Oburzało mnie to strasznie za każdym razem, kiedy to mówił. Odpowiadałem na to, że dobro w człowieku, że prawo moralne, religia, wiara, empatia... Uparcie trwał przy swoim stanowisku. „To tylko strach przed karą”. Dzisiaj myślę, że ma rację. Stoi pan przed wyborem. Albo pójdzie pan do więzienia za morderstwo na niewinnym chłopaku, którego załatwił pan zastrzykiem heroiny, po tym jak nie powiodła się pierwsza próba z użyciem służbowego samochodu. Albo wykorzysta pan szansę, żeby uniknąć jakichkolwiek konsekwencji. Jeśli zrobi pan wszystko jak trzeba, w sobotę wieczorem będzie pan wolnym człowiekiem. Ostatnie minuty sprawiły, że siedzący w fotelu Kessel coraz bardziej zapadał się w sobie. - Jest jeszcze trzecia możliwość – powiedział. - Jasne, może pan się zabić. Zadbam o to, żeby był pan niesiony do grobu 136 jako morderca Amira Aslana. Tak jak mówiłem, zastrzyk, strzykawka, krew... Pański przyjaciel Diller będzie do końca życia przekonany, że go pan zdradził, także jego żona, miłość pańskiego życia, nigdy panu tego nie wybaczy. Kessel patrzył tępo przed siebie. - Jaką mam pewność, że mówi pan prawdę? - Ma pan moje słowo. To musi panu wystarczyć! Bobby Habib zaśmiał się, potem obaj przez dłuższą chwilę milczeli. - Zanim się zdecyduję, chcę dokładnie wiedzieć, jak wygląda pański plan. 137 Czwartek, 7 lutego E MAIL OD PROKURATOR Osmanoglu przyszedł bez tematu i formuły powitalnej. Jego tekst brzmiał po prostu tak: Do wiadomości: dzisiaj rano telefon z medycyny sądowej. Przyczyna śmierci: śmiertelna dawka heroiny. Kto mu ją podał: nie ma pewności. Wprowadzona przez przewód kroplówki. PS. W załączniku wysyłam panu wstępny raport z wyników śledztwa w sprawie Amira Aslana. Konfrontacja zeznań świadków daje mimo wszystko dość jasny obraz. Nawet się nie podpisała. Diller nie był pewien, czy nie jest to tylko jego złudzenie, ale było w tej wiadomości coś ze zjadliwego triumfu. „Kto mu ją podał: nie ma pewności”. Diller czytał to tak: I ja, i pan dokładnie wiemy, kto to zrobił. Jeszcze jest za wcześnie, by wymienić to nazwisko, ale może być pan pewny, że dowody się znajdą. Diller miał ochotę od razu do niej zadzwonić i zasypać ją wątpliwościami: „Czy Amir Asian miał problem narkotykowy?” „Czy jest możliwe, że sam zaaplikował sobie śmiertelną dawkę?”. Ale to były pytania, które mogli formułować adwokaci Kessela. Dokładnie takimi pytaniami pogrążyłby swojego przyjaciela jeszcze bardziej. Lektura raportu zrobiła na nim piorunujące wrażenie, choć w kwestii ustalenia sprawcy niewiele nowego wnosił. Potem zadzwonił do Kessela, który, o dziwo, siedział za swoim biurkiem. Umówił się z nim na kawę w stołówce, żeby opowiedzieć mu o e-mailu i ustalić plan działania. Czy mógł sobie wyobrazić, że Kessel był w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć Amira Aslana? Myśl ta wydała mu się absurdalna. Ale jeśli w tym zawodzie się czegoś nauczył, to tego jednego: nigdy nie wykluczać z góry czegoś, co wydaje się absurdalne, nigdy nie wykluczać niczego, aż będą dowody na to, że to nieprawda. Ale wyobraźnia Dillera też miała swoje granice. Gdy w stołówce zobaczył Kessela, jego wygląd przeraził go. Kessel był dziwnie napuchnięty, blady, straszliwie zmęczony. - Wyglądasz tragicznie - powiedział do niego. 138 - Też byś na moim miejscu wyglądał tragicznie - odpowiedział natychmiast Kessel. I nie była to żartobliwa odpowiedź. Brzmiało to raczej jak: „Nie masz pojęcia, w jakich jestem tarapatach”. Diller zamierzał zmusić go, żeby przysiągł, że nie zabił Amira Aslana. Ale teraz, gdy siedzieli nad kawą w brązowych plastikowych kubeczkach, brakowało mu odwagi. Bał się odpowiedzi. Kessel gotów był naturalnie powiedzieć pod przysięgą wszystko, czego Diller by od niego zażądał. Ale po sposobie, w jaki by to zrobił, Diller byłby w stanie poznać, czy kłamie, czy nie. - Amir Aslan nie umarł wskutek obrażeń odniesionych w wypadku, lecz od przedawkowania heroiny - powiedział Diller tak neutralnie, jak potrafił, i czekał na reakcję Kessela. - O, jakie to przykre. To okropne. - Kessel sprawiał wrażenie nieobecnego, gdy to mówił. - Co o tym myślisz? - zapytał go Diller. - Erich? - Nie wiem. Czy Amir Asian miał problemy z narkotykami? Czy jest możliwe, żeby sam zaaplikował sobie śmiertelną dawkę? Diller nie wiedział, jak zareagować. Kessel mówił to tonem niemal znudzonym, jakby praca była mu zupełnie obojętna. - Wszystko z tobą w porządku, Erich? - Daję radę. Wszystko okej. Osmanoglu nic na mnie nie ma. Wkrótce będzie po wszystkim, tego jestem pewien. - To również wypowiedziane zostało znudzonym tonem. Diller pożałował tego spotkania. Jak miał wierzyć w jego niewinność, kiedy on nie chciał nawet rozmawiać? Zrobił błąd, kryjąc go w sprawie wypadku, ale nie będzie pomagał mordercy uniknąć sprawiedliwej kary. Nawet jeśli morderca był policjantem i ciągle jeszcze jego najlepszym przyjacielem. Nie miał dowodów i nie zamierzał się szczególnie wysilać, żeby je zdobyć. Pozwoli prokurator Osmanoglu robić swoje, ale Kesselowi nie mógł już w niczym pomóc. Zapewnili się wzajemnie, że pozostaną na stanowisku i przetrzymają jakoś ten tydzień. Konferencja Bezpieczeństwa będzie obroną oblężonej twierdzy, jakiej w tym mieście jeszcze nie było. Zapadła decyzja polityczna, że nie wolno cofnąć się ani o krok. Nikt nie wiedział jeszcze, jakie będą tego koszty. Zaraz po spotkaniu z Kesselem Diller opuścił komendę i poszedł piechotą do metra. Był uzbrojony i to dawało mu pewne poczucie bezpieczeństwa. Twarze ludzi były zatroskane, niektóre przestraszone. Nikt nie pozostawał na ulicy 139 dłużej, niż musiał. Z zadziwiającą szybkością usuwano z ulic ślady zamieszek. Wymieniano wybite szyby w oknach wystawowych, wszędzie sprzątano, zamiatano, malowano, remontowano. Służby i firmy sprzątające, lecz przede wszystkim całkiem normalni ludzie pracowali jak opętani. Nie chodziło tylko o usunięcie materialnych zniszczeń. Chodziło o to, by pokazać tym wandalom, że nie stanowili większości. Mógł im się udać atak z zaskoczenia, ale nic więcej. Teraz do kontrataku ruszą ci, którzy mają coś do stracenia, i zrobią to środkami państwa prawa, które było w stanie obronić się przed dzikusami. Na każdym rogu stali ubrani na czarno policjanci w kamizelkach kuloodpornych, wyposażeni w hełmy i pistolety maszynowe. Na ulicach szczegółowo kontrolowano przechodniów. Kto nie mógł się wylegitymować albo wydawał się podejrzany z jakiegoś innego powodu, był natychmiast zatrzymywany. The Empire strikes back, jak Mona nazwała to przy śniadaniu. Ale to nie było żadne mroczne imperium, które kontratakowało. To byli obywatele tego miasta, którzy chcieli żyć w harmonii, zgodnie z prawem i przepisami. Diller wpatrywał się w swoje odbicie w nieuszkodzonym oknie wystawowym. Wyglądał tak, jakby był jednym z nich. Sieć metra znowu w pełni funkcjonowała, wszystkie linie kursowały zgodnie z rozkładem. Diller wsiadł do pociągu w kierunku Westendu i wysiadł na przystanku Schwanthalerhöhe. Gdy wchodził na ruchome schody, narastało w nim zdenerwowanie. Nie powinien tu być i jeśli coś pójdzie źle przy tym, co teraz planował, właśnie to będą mu zarzucali. W drodze na Geroltstrasse nie napotkał żadnych problemów. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Również tutaj wszyscy mieszkańcy zajęci byli sprzątaniem i także tutaj szło im to zadziwiająco sprawnie. Policja patrolowała ulicę w opancerzonych samochodach. Diller zaczął rozglądać się za salonem fryzjerskim. Przeczytał wszystko o Amirze Aslanie, co było do przeczytania w aktach. Jego rodzice prowadzili mały salon fryzjerski na Geroltstrasse. Stał teraz przy wejściu do niego. Zwlekał chwilę, zanim wszedł do środka. Ale przecież właśnie dlatego tu przyszedł. Chciał spotkać się z rodzicami Amira Aslana. Nawet dzisiaj, w dzień po śmierci ich syna, salon był otwarty. Na podstawie tego, co na ich temat wyczytał z raportu Didem Osmanoglu, tego właśnie oczekiwał. Nie mógł pozwolić, żeby go rozpoznali, a już na pewno nie mógł ujawnić, kim jest. Ale mógł dać im się ostrzyc i spróbować dowiedzieć się czegoś o życiu Amira Aslana. Przywitał się, wchodząc. Wczoraj tym ludziom umarł syn, pomyślał Diller, mimo to nie zamknęli dzisiaj interesu. Nie zrobili tego dlatego, żeby byli nieczuli, lecz w przekonaniu, że nic się przez to nie zmieni na lepsze, jeśli 140 zamkną dziś salon. - Mąż ma jeszcze jednego klienta. Proszę usiąść, przyniosę panu herbatę. Diller usiadł, podziękował za herbatę i obserwował pana Aslana, który strzygł włosy klientowi w jego wieku. Od czasu do czasu obaj panowie zamieniali kilka słów po turecku. Pani Asian zniknęła za kotarą. Nad wielkim lustrem naprzeciwko widział oprawiony w ramki portret Amira w formacie A4 z żałobną wstążką w rogu. Była to jedyna widoczna oznaka żałoby, jeśli pominąć zamarłą twarz ojca. Diller odniósł wrażenie, że dla swoich rodziców Amir Asian już od dawna był martwy. Może już od wypadku, a możliwe, że jeszcze dłużej. Alican Asian i jego żona Aygiin otworzyli ten salon przed przeszło trzydziestu laty i od tej pory ich życie toczyło się rytmem regulowanym godzinami otwarcia, który przerywali tylko raz na dwa lata w lecie, żeby odwiedzić rodzinę w Turcji. Amir Asian był ich najmłodszym synem, jedynym z pięciorga rodzeństwa, który jeszcze z nimi mieszkał. Starsze dzieci dawno opuściły dom. Niektóre miały już własne rodziny. Amir był późnym dzieckiem, które było dla nich niespodzianką. Pani Asian była już po czterdziestce, gdy go rodziła, a jej mąż był jeszcze kilka lat starszy. Chociaż czasami im się zdawało, że to przerasta ich siły wychować jeszcze piąte dziecko, to poświęcili mu więcej uwagi niż jakiemukolwiek dziecku wcześniej. Zdania były podzielone, czy to właśnie z tego powodu, czy może mimo to Amir sprawiał im najwięcej problemów. Od szesnastego roku życia chodził kilka razy w tygodniu na siłownię. Nie był szczególnie wysoki, ale miał siłę i mięśnie psa bojowego i cieszył się dużym respektem wśród swoich przyjaciół. To, czego oczekiwano od niego w szkole, pozostawało mu raczej obce. Mimo to odsiedział w niej przepisowych dziewięć lat, powtarzając ostatnią klasę. Próby uzyskania dyplomu podejmowane za namową nauczycieli, z ograniczonym jednak entuzjazmem z jego strony, nie powiodły się. Nikt nie robił z tego dramatu. Amir zaczął przyuczać się do zawodu fryzjera w salonie ojca. Dobrze sobie przy tym radził, wymagająca dużej dokładności praca, której uczył go ojciec, przychodziła mu z łatwością. Sprawiała mu nawet przyjemność. Jego rodzice mieli więc nadzieję, że wkrótce przejmie interes i wszystko się jakoś ułoży. Gdyby nie koledzy Amira. Od podstawówki Amir był pod tym „złym wpływem”. To wyrażenie powtarzało się w wypowiedziach świadków i Didem Osmanoglu cytowała je w swoim raporcie. Od kogo albo czego ten „zły wpływ” pochodził, na czym on polegał, jak się manifestował, tego nie mówił nikt. Tylko tyle, że był on coraz silniejszy. Gdy Amir skończył dwadzieścia lat, nikt nie miał wątpliwości, że 141 uległ już całkowicie „złemu wpływowi”, ale nikt nie chciał znać szczegółów, nie chcieli ich znać również państwo Aslanowie. „Zły wpływ” odwiedzał regularnie ich salon i ojciec Amira strzygł mu włosy. Za każdym razem „zły wpływ” przynosił prezenty, drogą biżuterię, zegarek dla ojca, a przy kolejnej wizycie zwracał uwagę, czy obdarowani rzeczywiście nosili te prezenty. „Zły wpływ” wziął im w zamian syna, który nie miał już czasu na prowadzenie interesu rodziców. Gdy Amir leżał w śpiączce, to „zły wpływ” decydował, kto jak ma rozmawiać z policją. Diller przypomniał sobie, że on i Kessel mieli już okazję osobiście stać ze „złym wpływem” twarzą w twarz. Gdy przyszła na niego kolej, poprosił o skrócenie i tak krótkich już włosów. - Proszę tylko przyciąć - powiedział. Alican Asian kiwnął głową, a po kilku minutach było po wszystkim. Diller chętnie by z nim porozmawiał, powiedział, jak bardzo czuje się winny śmierci jego syna, ale to było oczywiście zupełnie niemożliwe, zresztą Alican Asian i tak miałby dla tego gestu, jak przypuszczał, wyłącznie niemą pogardę. Ledwie zdążył usiąść w fotelu, Alican Asian już skończył. Diller podziękował, wstał i chwycił za portfel. - Proszę zostawić, proszę zostawić. Nie jest mi pan nic winny. Niech pan idzie. Proszę zostawić - powiedział Alican Asian, robiąc przy tym ruch ręką, jakby odpędzał muchę. *** Kessel siedział w jasno oświetlonym biurze. Było duże, wysokie i przestronne, a mimo to miał poczucie ciasnoty. Trzymał przed sobą komórkę i przewijał listę nieodebranych rozmów. Było ich kilka, ale szukał konkretnego numeru. Gdy go w końcu znalazł, przez chwilę się wahał, potem wybrał go. - Zobaczyłem w komórce, że próbowałaś się parę razy do mnie dodzwonić w ostatnich dniach. - Kilka razy, dobre, Erich. Myślałam już, że nie żyjesz! Albo że nie chcesz ze mną rozmawiać. - W głosie Maren rzeczywiście słychać było ulgę. - Miałem nadzieję, że się do mnie odezwiesz. Fajnie, że zadzwoniłaś powiedział Kessel. - Byłoby jeszcze fajniej, gdybyś odebrał. Kessel lubił rozmawiać z Maren przez telefon, nawet teraz, kiedy nie miał jej do powiedzenia nic przyjemnego. Uwielbiał słuchać jej głosu, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, a już na pewno nie przed nią. Prawdopodobnie i tak to 142 wiedziała. Zawsze do siebie dzwonili. Dzwonili do siebie, gdy Maren była z Richardem Teubnerem. To do niego pierwszego zadzwoniła, gdy Richard leżał martwy w jej mieszkaniu. Zadzwoniła też, by mu powiedzieć, że wychodzi za Markusa, ale to nie może nic zmienić w ich głębokiej przyjaźni. Dzwoniła do niego, gdy pokłóciła się z Markusem albo z dziećmi. Słuchanie nie było przy tym wcale jego mocną stroną. Jego mocną stroną było to, że nie miał żadnych więzi. Z rodziną, z partnerem. Jeśli w ogóle, to był mrocznym satelitą rodziny Dillerów. Markus pomagał mu w pracy w trudnych czasach uzależnienia. Maren robiła to wieczorami przy telefonie. Markus wiedział o tych rozmowach, a mimo to było w nich coś ze zdrady. Także tym razem. - Nie mogłem z tobą rozmawiać. - Niby dlaczego? - Musiałbym cię okłamywać. - Nie byłby to pierwszy raz. - Wiem. Kessel zamknął oczy, mówiąc to. - Jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogę powiedzieć to, co tobie teraz. Proszę, obiecaj mi, że zachowasz to dla siebie. Bez względu na okoliczności. Dotyczy to także Markusa. - Okej. Głos Maren brzmiał dziwnie, jakby zgadzała się na nieczyste reguły gry. - Amir Aslan, ten chłopak, który umarł w szpitalu. To ja go potrąciłem na Westendzie. Markus i ja siedzieliśmy razem w samochodzie, on na siedzeniu pasażera, ja za kierownicą. Nie ma jeszcze w tej sprawie żadnego oficjalnego postępowania, ale depcze mi po piętach jedna prokurator. Nie wiem, czy w końcu wyjdzie to na jaw, czy nie. Przejechałem go, to prawda. Myślę nawet, że chciałem go w tamtym momencie zabić. Ale go nie zabiłem. Nie ubiegłej nocy, nie w szpitalu, rozumiesz? Maren milczała. - Maren? Kessel nie wiedział przez chwilę, co się dzieje, ale potem zrozumiał. Markus nie powiedział jej, że to Kessel prowadził samochód. Ta możliwość w ogóle nie przyszła mu do głowy. - Oczywiście, że to rozumiem - powiedziała Maren, opanowawszy się. - I wierzysz mi? 143 - Dlaczego miałabym nie wierzyć, Erich? - Byłabyś jedyną osobą. Prokurator jest przekonana, że to ja zaaplikowałem Amirowi Asian owi śmiertelną dawkę heroiny, i Markus też. - Tak ci powiedział? - Nie wprost. Ale prawie to powiedział. Czuję, że jest o tym przekonany. Wiele razy go okłamywałem. Skąd ma wiedzieć, że tym razem go nie okłamuję? - Markus zawsze był wobec ciebie lojalny, Erich. - To prawda, zawsze. Ty także. - Erich, dlaczego tego po prostu nie powiesz? Dlaczego się po prostu nie przyznasz? Odsiedzisz swoje, przestaniesz brać i zaczniesz wszystko od nowa. Kessel musiał zmobilizować wszystkie siły, żeby się nie poddać. Tu i teraz. Czuł, jak opuszcza go siła, dzięki której dawał dotychczas radę. Pewnie by posłuchał jej rady, gdyby nie Bobby Habib. Chciał być z nią szczery, ale o Bobbym Habibie nie mógł jej opowiedzieć, nie wciągając jej w to całe gówno i nie pogarszając jeszcze sytuacji. - Zobaczymy, może to zrobię - powiedział. - Cokolwiek się stanie, musisz mi wierzyć, że to nie ja zabiłem Amira Aslana, nawet jeśli będą twierdzić kiedyś coś przeciwnego. - Kim są ci „oni”, Erich? - Nie zabiłem go. Wierzysz mi? Jesteś jedynym człowiekiem na świecie, któremu mogę powiedzieć prawdę. Powiedziałbym ci, gdybym go zabił. Ale go nie zabiłem. Był przekonany, że brzmi jak kłamca. - Oczywiście, że ci wierzę - powiedziała Maren. W jej głosie słychać było smutek. - Proszę cię, nie mów nic o tym Markusowi. Musiałem ci to powiedzieć, żeby był na świecie choć jeden człowiek, który to wie. - Erich, jestem pewna, że kiedy o tym spokojnie porozmawiamy, Markus, ty i ja, to znajdziemy jakieś wyjście. Nawrót to nie katastrofa. Katastrofą jest to, że Amir Asian nie żyje. Ale jeśli mówisz, że go nie zabiłeś, to nie możesz być za to pociągnięty do odpowiedzialności. Znajdzie się wyjście, Erich. Zawsze jest jakieś wyjście. Dla ludzi takich jak Maren może była to prawda. Mógł sobie wyobrazić, jak Maren zachowywałaby się w jego sytuacji. Jak zaprezentowałaby otwarcie całemu światu wszystko, co przemawia przeciwko niej, żeby następnie wziąć za 144 to odpowiedzialność. Ale naturalnie, dlatego że taka właśnie była, nie znajdowała się teraz w jego sytuacji. - Tak, zawsze jest jakieś wyjście, masz rację, Maren. Proszę, obiecaj mi... - Obiecuję, Erich, obiecuję! - Dzięki. Dziękuję ci, Maren, Ciao. Rozłączył się. Kilka sekund później komórka zadzwoniła i na wyświetlaczu zobaczył numer Maren. Może była to ich ostatnia rozmowa. *** Diller leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, i czuł, że Maren też nie spała. Spojrzał w jej kierunku, miała otwarte oczy. - Maren? - wyszeptał. -Tak? Oparł się na łokciu i spojrzał na nią. - Martwię się o Ericha - powiedział. - Nie powiedziałeś mi, że to on prowadził. - Żeby cię chronić. - Jak ty niby mnie w ten sposób chronisz? - Jeśli przyjdą i zaczną cię pytać, czy coś ci opowiadałem, nie będziesz musiała kłamać. - Oni? Kim są ci „oni”, Markus? Mówisz jak Erich. - Rozmawiałaś z nim? - Tak, dzisiaj przez telefon. Diller poczuł ukłucie zazdrości, mimo wszystkich tych lat. Stłumił to uczucie i opisał Maren swoje wątpliwości co do Kessela, swój niepokój o to, że to on może mieć na sumieniu Amira Aslana. Sformułował to bardziej ostrożnie, ale to właśnie miał na myśli i Maren go zrozumiała. Opowiedziała mu o zapewnieniach Kessela, jakie usłyszała podczas rozmowy telefonicznej. - Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu, co się stało, Markus? - Bo nie mogłem sobie wybaczyć, że przeze mnie wszyscy znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. - Proszę, nie mów Erichowi, że o tym rozmawialiśmy. Musiałam mu obiecać. Nie rozumiem, dlaczego tak się zaklina, że nie jest mordercą. Powiedziałam, że mu wierzę. I tak jest rzeczywiście. 145 Diller kiwnął głową. Przyciągnął Maren do siebie i pocałował ją. Czuł, że musi ratować Kessela, bo jest jej to winien, choć nie rozumiał, dlaczego ona tego od niego chce. Bardziej niepokoiło go to, że myśl o tym, by postawić na nim krzyżyk, zdawała mu się stokroć bardziej wyzwalająca. 146 Piątek, 8 lutego TO BYŁ PIERWSZY DZIEŃ Konferencji Bezpieczeństwa. Policja, straż graniczna i wojsko utworzyły ciągnący się od lotniska aż do centrum miasta korytarz, którym od wczesnych godzin porannych byli przewożeni goście do hotelu Wittelsbacher Hof. Tysiące uzbrojonych po zęby mundurowych zrobiło z tego miasta to, czym musiało ono być przez najbliższe trzy dni, żeby zasłużyć na swoją sławę najbezpieczniejszego miejsca na świecie. O trzeciej po południu minister obrony Niemiec i sekretarz generalny NATO mieli wygłosić mowy powitalne. Jednostka dochodzeniowa kończyła w hotelu ostatnie przygotowania, koordynując je ze sztabem, do którego należał także Diller. Siedział przy śniadaniu z rodziną, gdy zadzwonił telefon. Luis, który właśnie zbierał się do szkoły, rzucił się dosłownie do aparatu. Diller obserwował, jak w ciągu sekund twarz Luisa zbladła jak ściana. - Tak - powiedział do słuchawki pozbawionym wyrazu głosem i podał ją ojcu. Diller domyślił się, że był to telefon ze szkoły. - Diller. - Dzień dobry, panie Diller. Mówi Ross z sekretariatu dyrekcji gimnazjum Romano Guardiniego. Czy mówię z ojcem Luisa? - Tak, to ja. - Panie Diller, z przykrością muszę panu przekazać ważną informację w imieniu pana dyrektora Oberman- na. Jesteśmy zmuszeni skreślić pana syna z listy uczniów. Oficjalne wypowiedzenie otrzyma pan na piśmie. Proszę zadbać o to, by pański syn nie wkraczał więcej na teren szkoły. W przeciwnym razie będziemy musieli zawiadomić policję. - Słucham? - Diller prawie krzyknął. Bardziej z zaskoczenia niż ze złości. - Tak, takie jest zarządzenie pana dyrektora Ober- manna. Przykro nam. - Jakie jest uzasadnienie? - Pan dyrektor Obermann twierdzi, że okoliczności są panu znane. - Jakie to okoliczności? Nie może mi pani podać konkretnego powodu? - Takie jest zarządzenie pana dyrektora Obermanna. Otrzyma pan oficjalny 147 dokument na piśmie. Przykro nam. - I nie może mi tego powiedzieć sam? - Pan dyrektor Obermann bierze właśnie udział w ważnej konferencji. - O wpół do ósmej rano? - O wpół do ósmej rano. - Okej, pani Jakjejtam. Przyjąłem do wiadomości. Diller rzucił słuchawkę na widełki. Luis, gotowy na kolejną reprymendę, wpatrywał się w niego z drżącymi wargami. Diller, odpychając go na bok, powiedział: - Zostajesz tutaj, pogadamy później! - Co się stało? - włączyła się Maren. - Wyrzucili go. - Słucham? - „Okoliczności są nam znane”, tak mówią. Mnie nic nie jest znane! Diller wybiegł z domu i wskoczył do samochodu. Zaparkował swojego starego golfa przy murze otaczającym szkołę, między dwoma luksusowymi samochodami sportowymi, które zapewne należały do uczniów ze starszych klas, bo podobnie jak jego, żadnego z nauczycieli na taki samochód nie było stać. Lekcje jeszcze się nie rozpoczęły. Dzieci i nastoletni uczniowie ze wszystkich roczników byli w drodze do swoich klas, wszędzie panował tłok. Nie wyglądali inaczej niż Luis. Dlaczego już nie wolno mu było być jednym z nich? Nieprzyjemnie szybki krok Dillera wyraźnie rzucał się w oczy. Jeden z nauczycieli zapytał go uprzejmie, dokąd chce się dostać. - Do dyrekcji! - powiedział z agresją w głosie. Nauczyciel wskazał mu drogę. „Przed wizytą w dyrekcji proszę ZAPOWIEDZIEĆ SIĘ w sekretariacie” widniało na kartce A4 na drzwiach sekretariatu. Diller minął je, zmierzając prosto do drzwi gabinetu dyrektora, i wtargnął bez pukania do środka. Dyrektor Obermann, mężczyzna w garniturze, z włosami zaczesanymi „na pożyczkę”, poderwał się z krzesła i oparł dłonie o blat biurka. - Nazywam się Diller. Chciałbym dowiedzieć się, jakie to ważne powody kazały panu usunąć mojego syna ze szkoły! Dyrektor uniósł ręce w obronnym geście. - To jest najście! Wzywam policję! - Ja jestem z policji! - Diller podsunął mu pod nos odznakę. - Nie uniknie pan, panie dyrektorze, wyjaśnienia przyczyn swojego zachowania! Nie uniknie 148 pan rozmowy ze mną! To nie są wygórowane żądania! - Proszę spocząć. Ale nie mam zbyt wiele czasu. Wskazał Dillerowi krzesło naprzeciwko siebie. Opanował się i gdy obaj usiedli, zaczął: - Zacznijmy od nagany dyrektora... - ...którą dwaj uczniowie dostali dlatego, że napisali na tablicy jakiś fizyczny wzór? - O nie, panie Diller, ta sprawa nie jest taka prosta. Ona nie jest wcale taka prosta. Nie może pan sobie ot tak tutaj przychodzić i robić sobie żartów z naszej placówki. Marc Bruckner i pański syn Luis wielokrotnie zwracali na siebie uwagę brakiem karności, niesubordynacją, krnąbrnością i upartym lekceważeniem poleceń nauczycieli. Uczniom naszego gimnazjum surowo wzbroniony jest wstęp do pomieszczeń szkoły podstawowej, która znajduje się w sąsiednim budynku. Mimo to Luis i Marc dopuścili się tego. Nie po raz pierwszy. Mój kolega, dyrektor szkoły podstawowej, zażądał ode mnie wyciągnięcia konsekwencji. Chciałem poczekać, aż sprawa przycichnie, mój kolega poinformował jednak radę rodziców gimnazjum i cała historia nabrała rozpędu. Wie pan, że jesteśmy zależni od rodziców. Sam pan wie, że płacą wysokie czesne i w związku z tym zyskują prawo do sugerowania nam kierunku działań, że tak to ujmę. Rodzice zaczęli wypytywać, którzy to uczniowie wtargnęli bez pozwolenia do szkoły podstawowej. Pytali i nauczycieli, i innych rodziców. Wyszły na jaw niepokojące szczegóły na temat Luisa i Marca. Na przykład, że interesują się grą komputerową Bad Company i że pewnie też ją posiadają. Dyrektor Obermann musiał dostrzec na twarzy Dillera wyraz drwiny, ponieważ nagle dodał ze złością: - Ta gra dozwolona jest od lat osiemnastu, panie Diller. Chodzi w niej przede wszystkim o to, by w jak najbardziej realistyczny sposób zamordować możliwie jak najwięcej osób! Nie ma się z czego śmiać! Poza tym jeszcze bardziej niepokojące jest zainteresowanie Marca i Luisa dla broni palnej. Marc jest członkiem związku strzeleckiego! Panie Diller, wszyscy ci szaleńcy, którzy w ostatnich latach dokonywali w amoku masakr w szkołach i na uniwersytetach, byli członkami towarzystw strzeleckich. Krótko mówiąc, rada rodziców zwróciła się do mnie z pilną skargą w tej sprawie. I z żądaniem, aby natychmiast wykluczyć tych uczniów z zajęć, ponieważ stanowią oni zagrożenie dla ogółu. Nie da się zaprzeczyć, że Marc i Luis nie trzymali się panujących tu zasad. I że ostatnie wykroczenie zostało uznane za bardzo poważne. W tej sytuacji, 149 zapewne także pod wpływem aktualnych wydarzeń - panie Diller, przecież nie muszę panu tego tłumaczyć! - musiałem zareagować. Uważam podjęcie tych kroków za zrozumiałe i zgodne z interesem szkoły! - A ja uważam to za włazidupstwo! - ripostował Diller, czując, że i tak już nic tu nie wskóra. - Chwileczkę, mój panie, chwileczkę! - Dyrektor Obermann zaczerpnął powietrza i pochylił się nad biurkiem. - Chciałby pan przecież, aby pańskie dzieci jakoś funkcjonowały w tym społeczeństwie! Jak pan uważa, jaki jest cel istnienia takich instytucji jak ta? Sądzi pan, że naszym zamiarem jest zorganizować pańskim... pańskim dzieciom miło czas? O nie, mój panie. Naszym zadaniem jest uformować z pańskich dzieci ludzi, którzy właściwie funkcjonują... Na miłość boską! Może pan uważać, że to śmieszne, że za dużo w tym zakazów i nakazów, ale tak nie jest! Tego oczekują od nas rodzice, którzy posyłają tu swoje dzieci! Czemu chce pan zrobić ze swojego syna nieudacznika, który będzie wszystko kwestionował, zamiast nauczyć się wykonywać swoje obowiązki? Możliwe, że pański syn jest normalnym chłopcem, tutaj jednak zachowywał się inaczej. Wdał się w znajomość z buntownikiem, z podżegaczem. Z wielbicielem broni i pseudorewolucjonistą, który wykorzystał szkolną scenę teatralną, by agitować przeciwko ciału pedagogicznemu. Może mnie pan uznać za histeryka albo paranoika, ale ciąży na mnie tutaj ogromna odpowiedzialność, nie tylko za pana syna! Proszę się przyjrzeć Marcowi. Ta fascynacja brutalnymi grami, ten zachwyt bronią i jeszcze ta jego alienacja. Niech pan poczyta dokładnie, jak literatura fachowa opisuje potencjalnych zamachowców i podobnych im szaleńców. Dokładnie tak! Tak, wiem, co pan chce powiedzieć! Prawdopodobieństwo jest jak jeden do Bóg wie ilu. Gwarantuję panu, że nic się takiego nie wydarzy. Nic, póki ja tu jestem. Nic, tak długo, jak mogę temu zapobiec. I zapobiegnę temu, pozbywając się z tej szkoły takich elementów jak Marc Bruckner czy pański syn! Czoło dyrektora błyszczało od potu. Wyglądał na wzburzonego i zdeterminowanego, by bronić swojego stanowiska. Diller miał w zanadrzu kilka kontrargumentów, ale miał już tego dość. Wstał, pożegnał się skinieniem głowy i wyszedł z gabinetu. Wychodząc ze szkoły, prawie biegł. Nigdy więcej Hogwartu! - pomyślał, a dotarłszy do bramy, obrócił się jeszcze i pomachał pięścią w kierunku tej pozostającej pod szczególnym błogosławieństwem papieża instytucji. Czuł gorące pragnienie wzięcia swego syna w ramiona i proszenia go o wybaczenie, że w niego wątpił. Postanowił, że zanim pojedzie do komendy, najpierw wróci do domu i tak właśnie zrobi. 150 Jeszcze tego samego dnia Maren zadbała o to, by Luis mógł od poniedziałku chodzić do państwowego gimnazjum w ich dzielnicy. W czasie gdy Diller pełnił służbę na Konferencji Bezpieczeństwa, Maren, Mona i Luis poddawali krytycznej analizie surowe metody katolickiego gimnazjum, w których skuteczność - przynajmniej Maren i Diller - święcie dotychczas wierzyli. Kiedy późną nocą Diller dotarł do domu, wszyscy byli jeszcze na nogach i w swojej dyskusji doszli właśnie do tak zwanej samokrytyki rodzicielskiej. Diller musiał przyznać, że ich zaangażowanie na rzecz autorytarnego modelu wychowania, podczas gdy sami się z nim w istocie nie identyfikowali, postawiło Luisa w sytuacji konfliktu lojalności. Otwarcie przyznał, że jego sposób widzenia sprawy zmienił się błyskawicznie, głównie pod wpływem rozmowy z dyrektorem Obermännern. Luis tymczasem coraz bardziej się otwierał, zdradzając wciąż nowe szczegóły mające potwierdzać paranoję dyrektora. Dla Dillera nie było ważne, czy to wszystko, co usłyszeli, jest prawdą czy nie, ponieważ czuł, że odzyskał kontakt z Luisem, a to było więcej warte niż wszystkie zajęcia popołudniowe, prowadzone zgodnie z filozofią, która była zupełnie obca ich wizji świata. 151 Sobota, 9 lutego W NIEDZIELĘ DILLER jako jedyny wstał wcześnie. Około siódmej wyszedł z domu, o wpół do ósmej dotarł do hotelu Wittelsbacher Hof, by wziąć udział w porannym briefingu sił bezpieczeństwa. Jak dotąd nie wydarzyło się nic godnego wzmianki. Komendant März zdawał relację z sytuacji w mieście i mógł zameldować, że od środy, dzięki zdecydowanym działaniom uzbrojonych jednostek i licznym zatrzymaniom, udało się zapobiec dalszym starciom. Demonstrantom i wichrzycielom dano jasno do zrozumienia, że wszelkie publiczne rozruchy, w jakiejkolwiek formie, zostaną natychmiast spacyfikowane za pomocą najostrzejszych środków. Sformułowania, którymi posługiwał się März, jednoznacznie sugerowały, że nie zawahałby się użyć broni palnej. Nikt nie zaprotestował. W obliczu szczególnych okoliczności nie wydano zgody na żadne demonstracje, które zwykle towarzyszyły konferencji. W obecnej chwili nie można było podjąć ryzyka, jakim były tego typu zgromadzenia. To także nie wzbudziło żadnych sprzeciwów wśród obecnych. Głównodowodzący podziękował komendantowi i podał porządek dnia w ostatecznej, zatwierdzonej przez komitet organizacyjny wersji. Każdy z obecnych dostał go w postaci dwustronnego wydruku. Kessel, który siedział na ukos za Dillerem, przebiegł papier wzrokiem. Przed południem przemawiał sekretarz generalny ONZ, kanclerz Niemiec, premier Wielkiej Brytanii, amerykański sekretarz obrony oraz jego rosyjski odpowiednik. Rzucił okiem na dalszy ciąg. O piętnastej przerwa na kawę. Od szesnastej czterdzieści pięć Jeremy Kindall miał swój wykład na temat cyber security. Resztę programu Kessel zignorował. Po odprawie, gdy wszyscy udawali się z powrotem na swoje stanowiska, zagadnął Dillera. - Coś nowego? - zapytał. - Nie, nic. Kesselowi wydawało się, że jest dzisiaj dużo łagodniej usposobiony, ale mógł się mylić. Nie można było wykluczyć, że współpracował już z Osmanoglu i starał się tylko uśpić czujność Kessela. Kessel dokładnie wiedział, co powinien zrobić dzisiejszego dnia, ponieważ Bobby Habib dał mu dokładne instrukcje. 152 Niech pan się skoncentruje na swojej drodze, na ruchach, które musi pan wykonać. Proszę nie myśleć o tym, co mają zrobić inni. Jeśli wykona pan swoje zadania sumiennie, jeszcze dzisiejszego wieczoru będzie pan wolnym człowiekiem. Ale Kessel nie wiedział, czy to zrobi. To było tak nierealne. Sekretarz generalny ONZ stał o kilka metrów od niego, otoczony przez ochroniarzy, którzy dopiero co siedzieli obok Kessela na briefingu. Sympatyczny, niewysoki człowiek z tego sekretarza, pomyślał Kessel. Czekanie będzie wymagało od pana najwyższej dyscypliny. Niech pan się zrelaksuje. Niech pan spróbuje nie myśleć o tym, co ma pan do zrobienia. Nie jest pan w stanie tego sobie precyzyjnie wyobrazić. Niech pan słucha przemówień polityków! Pomoże to panu zachować spokój. Kessel uznał, że to żart, ale w tej chwili wydawało mu się, że to najlepsze, co może zrobić. W uchu miał słuchawkę, a na piersi identyfikator potwierdzający jego przynależność do organów bezpieczeństwa. Dzięki temu mógł poruszać się swobodnie wśród oficjalnych gości i znaleźć sobie miejsce w bocznej części sali plenarnej. Nałożył słuchawki, by posłuchać powitania przewodniczącego konferencji, który zaczął mówić, mimo że wśród publiczności panował jeszcze szum. Dopiero gdy zapowiedział sekretarza generalnego NATO i poprosił go na podium, wszyscy wstali i przyjęli go oklaskami. Kessel miał trudności ze zrozumieniem tłumaczenia symultanicznego, którego treść była mocno niejasna. Nie było to żadnym zaskoczeniem. W mowach tego typu nie chodziło przecież o przekazywanie informacji i bycie zrozumianym. Ważne było, że wszyscy ci ludzie zebrali się w jednym czasie i miejscu. Demonstrowali w ten sposób gotowość do rozmów i porozumienie w ważnych sprawach. Kessel wiedział, że nie wytrzyma tu dłużej nawet pięciu minut. Złapał za słuchawkę w uchu, udając, że ktoś go pilnie wzywa, i ruszył zdecydowanym krokiem ku wyjściu. Niech pan się stara nie zwracać na siebie uwagi. 153 Kessel nie podporządkował się temu nakazowi. Znalazł sobie miejsce, gdzie mógł spokojnie czekać, aż przyjdzie kolej na jego zadanie. Wszedł do lobby hotelowego, gdzie było wprawdzie pełno ludzi, nikt jednak nie zatrzymywał się tutaj na dłużej. Udało mu się znaleźć wolny fotel, z którego mógł obserwować otoczenie, samemu nie będąc obserwowanym. Dopiero w południe znowu wstał, by zameldować się w swoim oddziale, który zebrał się w prowizorycznej kantynie w piwnicy. Nic nie jadł. I udało mu się uniknąć spotkania z Dillerem. Około drugiej zdenerwowanie Kessela osiągnęło krytyczny poziom. Siedział nadal w recepcji i czekał, a im dłużej czekał, tym bardziej rosły jego wątpliwości co do prognoz Bobbyego Habiba. We właściwym momencie pojawi się trop, który będzie prowadził do mojego nazwiska. Pański przyjaciel Diller natychmiast podąży tym śladem. Od tej chwili zaczyna dla pana tykać zegar. Zegar tykał dla niego cały czas, ale co miało znaczyć „we właściwym momencie”, kiedy by to miało być i co to mógłby być za trop? Upłynęła jeszcze godzina, aż Diller nagle przekazał mu przez radio niezwykłą wiadomość. - Erich, znaleźliśmy coś w szpitalu. Identyfikator z nazwiskiem: A. Habib. Kessela aż zemdliło z nerwów, gdy to usłyszał. - A. Habib? Nie rozumiem. - To jest nazwisko na pokwitowaniu. A. Habib. Abdullah Habib. To nazwisko znajdowało się na pokwitowaniu kaucji za wynajem mieszkania na Geroltstrasse, przypominasz sobie? Diller był podniecony, brzmiał wręcz histerycznie. - Czy to nie może być zwykła zbieżność nazwisk? O ile wiem, Habib to dość popularne nazwisko, a „A” wcale nie musi znaczyć Abdullah. - Erich, to mógłby być trop, który pomoże cię oczyścić! Kessel nic nie mógł na to poradzić, ale jałowy entuzjazm Dillera budził w nim wstręt. - Miło, że tak myślisz. Jak do tego doszliście? - Porównano wszystkie identyfikatory, jakie tylko dało się znaleźć w klinice, ze spisem pracowników i nie znaleźli nikogo o nazwisku A. Habib wśród aktualnie zatrudnionych. - To znaczy, że ktoś taki tam był? 154 - Była. Natychmiast też zaczęto jej szukać. Chodzi o niejaką Alehę Habib, Hinduskę, która dziesięć miesięcy temu opuściła terytorium Niemiec. - A więc plakietka mogła należeć do niej. - Mogła, nie mogła, Erich! Możliwe też jednak, że natrafiliśmy na ślad, który możemy wykorzystać przeciwko Salemowi Yusufowi i który pomoże nam wyjaśnić zabójstwo Amira Aslana. Człowieku, powinieneś się cieszyć. - Czy prokurator już wie? - zapytał Kessel tak trzeźwo, jak tylko potrafił. - Tak. - Dobra, i co teraz? - Możliwe, że Abdullah Habib istnieje. Możliwe jednak również, że to fałszywe nazwisko - powiedział Diller. Mój bystry przyjaciel, pomyślał Kessel. - W tej chwili kazałem im sprawdzić jeszcze wszystkie listy gości posiadających akredytację na konferencję i szukać osób o nazwisku Habib, A. Habib i Abdullah Habib. Dam ci znać, jak będą wyniki. Pożegnali się. Kessel czuł się teraz źle, musiał usiąść. Diller zachowywał się jak pies gończy, który zwietrzył krew. Nadal był śledczym w każdym calu, któremu ściganie innych dawało zastrzyk adrenaliny. Jeśli wpadnie mu w oko w ciągu najbliższej godziny, nie ma najmniejszej szansy, żeby ukryć przed nim swój stan. Wtedy wszystko stracone. Kessel dochodził teraz do siebie po ataku zimnych potów. Czy wiadomość od Dillera i znalezienie identyfikatora z nazwiskiem to trop, o którym mówił Bobby Habib? We właściwym momencie pojawi się trop, który będzie prowadził do mojego nazwiska. Pański przyjaciel Diller natychmiast podąży tym śladem. Od tej chwili zaczyna dla pana tykać zegar. Z pewnością zaplanowano to tak, żeby Kessel miał wystarczająco dużo czasu. Musiał się na to po prostu zdać. Osiem przed czwartą znowu zgłosił się Diller i także tym razem Kesselowi trudno było nad sobą panować, jednak to, co usłyszał, rozwiało wszelkie jego wątpliwości w stosunku do Bobby ego Habiba. - Przejrzeliśmy już wszystko. Akurat w delegacji amerykańskiej jest delegat akredytowany na nazwisko Abdullah Habib. Nie będziemy jednak wszczynać fałszywego alarmu. Amerykańskie władze potwierdziły, że przedłożone nam 155 dokumenty akredytacyjne są kompletne i bez zastrzeżeń. Szukamy dalej. Kessel miał dość tych rozmów z Dillerem, bo za każdym razem obawiał się, że wpadnie. Dobrą wiadomością było to, że Bobby Habib wszystko to przewidział i jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Kessel udał się w stronę wind przy recepcji. Na pierwszym piętrze w korytarzu w zachodniej części znajduję się metalowe drzwi, które otwiera się za pomocą czworokątnego klucza. Drzwi będą lekko uchylone. Ochrona patroluje tamte okolice średnio co dziesięć minut. Niech pan wejdzie do środka punktualnie o szesnastej i nie zapomni domknąć drzwi, ale nie zamyka ich na klucz! Proszę uważać, żeby były zamknięte, bo to może pana zdradzić. Wysiadłszy z windy, napotkał tylko jednego człowieka w korytarzu. Nie mógł jednak przejść obok niego bez ryzyka, że ten zauważy, jak znika w drzwiach. Nie wiedział, jak ma w tej sytuacji postąpić, zaczął się więc bezradnie przechadzać korytarzem wzdłuż gablot, oglądając starannie udrapowane jedwabne szale, które można było kupić w luksusowych butikach na parterze. Bobby Habib mówił wprawdzie o patrolujących korytarz strażnikach, nie wspomniał jednak o osobistych ochroniarzach, których wszędzie dookoła było pełno, a ten tutaj musiał być jednym z nich. Skinął głową w kierunku Kessela, nic nie mówiąc, być może nie znał niemieckiego. Kessel odpowiedział skinieniem. A może po prostu zwiał na chwilę ze swojego stanowiska. Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach zniknął, oddalając się w kierunku zachodnim. Kessel musiał pójść tą samą drogą. Doszedł do końca korytarza, po czym zatrzymał się. Po upływie jakichś trzydziestu sekund odważył się podnieść wzrok. Ten drugi wlókł się w ślimaczym tempie przez korytarz, jak gdyby czekał na wizytę w którymś z pomieszczeń za tymi drzwiami i przyszedł za wcześnie. Kessel spojrzał na zegarek. Powinien pan już znajdować się w wentylatorni, gdy Kindall zacznie przemawiać, aby miał pan wystarczająco dużo czasu na zapoznanie się z wyposażeniem i warunkami. Była szesnasta trzy. Jak dotąd konferencja przebiegała co do sekundy 156 zgodnie z programem. Kessel zjawił się późno, być może zbyt późno. Wreszcie człowiek idący przed nim korytarzem zniknął mu z oczu. Kessel znalazł właściwe drzwi, wślizgnął się do pomieszczenia i ostrożnie domknął drzwi. Znajdzie się pan w pomieszczeniu, w którym znajduje się wyposażenie techniczne budynku. Betonowa podłoga, rury, skrzynki rozdzielcze. Jest tam znacznie cieplej niż w pomieszczeniach klimatyzowanych. Po pańskiej lewej stronie znajdują się otwory wentylacyjne, które posiadają ruchome lamele. Przy normalnych temperaturach są one na wpół uchylone, co dla naszych celów jest wystarczające. Przejdzie pan na środek pomieszczenia, które rozciąga się na całą długość sali plenarnej. Broń znajdzie pan pod niebieską folią na podłodze, tuż przed otworami wentylacyjnymi. Zostanie tam umieszczona kilka minut wcześniej. Kessel przemknął bezszelestnie na środek nieoświetlonego pomieszczenia i znalazł broń, zgodnie z opisem Bobby ego Habiba. To karabin snajperski DSR 1, taki, jakiego używają pańscy koledzy z oddziału do zadań specjalnych. Będzie pan musiał użyć zwykłego celownika optycznego. Każda osoba znajdująca się na sali mogłaby dostrzec czerwony wskaźnik laserowy i natychmiast zidentyfikować jego pochodzenie. Nawet jeśli wszystko się uda, nie będzie pan miał zbyt wiele czasu. Kessel nie tknął karabinu. Póki tego nie zrobił, nic się jeszcze nie dokonało. No, prawie nic, poprawił się, przypomniawszy sobie Amira Aslana. Ale nie było czasu na skrupuły. Mógł albo poddać się bez walki, albo spróbować to zrobić. Jeśliby mu się udało to zrobić, jak należy, byłby wolny. To była jedyna słuszna rzecz, jaką mógł uczynić. Ukląkł więc i rozejrzał się przez otwór wentylacyjny po sali plenarnej. Widział stojącego przy pulpicie Jeremy ego Kindalla, który wygłaszał swoje przemówienie. Kessel nie rozumiał, co mówił. Nawet z czterdziestką na karku wyglądał na zdrowego osiłka. Były żołnierz Navy SEAL, który nie tracił formy. Mimika i gesty świadczyły o tym, że ćwiczył się w sztuce retoryki, jego uśmiech pokazywał tylko pewność siebie, żadnej arogancji. Ten typ wiedział, że naprawdę należy do zwycięzców. Kessel starał się zapanować nad swoim oddechem i ruchami ciała. Wziął karabin i wymierzył. Jeszcze nie po to, by strzelić, lecz by znaleźć najlepszą pozycję. Nie wolno mu było wysunąć lufy za otwór. Niebezpieczeństwo bycia 157 zauważonym przez ludzi z ochrony było zbyt duże. Przez celownik było widać Kindalla dużo lepiej, niż się obawiał. To dało mu poczucie pewności. Było jak najbardziej możliwe, że trafi Kindalla, jeśli będzie spokojny. Spokojny i skoncentrowany. Co do amunicji: użyjemy pocisków, które będą zupełnie niezauważalne. Wielka szkoda. Za pomocą plastikowej amunicji dum-dum mógłby pan rozwalić jego głowę jak kawał arbuza, ale zostałoby panu niewiele czasu na ucieczkę. Niech pan celuje w serce. Gdy go pan trafi, będzie wyglądało, jakby dostał ataku serca, i dopiero po kilkunastu sekundach zorientują się, co się dzieje. W tym czasie zdoła pan odłożyć broń na swoje miejsce, schować rękawiczki i opuścić w spokoju pomieszczenie. Kessel sprawdził, czy broń była załadowana, i zapoznał się z techniką jej odbezpieczania. Znowu wymierzył i spróbował wycelować w serce Kindalla. Podczas szkoleń z wystąpień publicznych Jeremy Kindall nauczył się, że dynamiczna mowa ciała jest bardzo pomocna. Nie było łatwo utrzymać przez dłuższą chwilę w celowniku lewą część jego klatki piersiowej. Za dużo się ruszał. Ma pan tylko jeden strzał. Jeśli trafi pan obok, może pan strzelić jeszcze raz, ale wybuchnie panika i nawet gdy za drugim razem trafi pan Kindalla, nie będzie pan mieć wystarczająco dużo czasu, by uciec. Dlatego trafi pan za pierwszym. Kessel odbezpieczył broń i położył palec wskazujący na spuście. Nie wiem, czy kiedykolwiek zabił pan człowieka. Większość wyobraża sobie, że jest to wielkie i trudne zadanie. W rzeczywistości to bardzo proste. Kessel zgiął palec. Szelest, nie głośniejszy niż otwarcie puszki z colą. Kindall obrócił się, chwycił lewą ręką za serce, prawą próbując utrzymać się pulpitu, jednak już w następnej chwili osunął się na podłogę. Słuchacze z pierwszego rzędu z zaskakującym refleksem pospieszyli mu z pomocą, wzywając lekarza. Kessel poczuł powiew grozy, jaką wywołał. Chwilę później całą salę ogarnęła panika. 158 Po oddaniu strzału bezwzględnie musi pan zachować zimną krew. Odkłada pan karabin dokładnie tak, jak pan go znalazł, i przykrywa z powrotem folią. Potem opuszcza pan wentylatornię. Kessel zmuszał się z całych sił do tego, by robić dokładnie to, co powiedział mu Bobby Habib, i zachować przy tym spokój. Zachowa pan zimną krew i razem z kolegami będzie szukał Abdullaha Habiba. Czuł, że jest bliski załamania. Tylko perspektywa, że wkrótce może już być po wszystkim, pozwalała mu jeszcze funkcjonować. Odłożył broń i skierował się ku drzwiom wentylatorni. Liczył się z tym, że zostanie schwytany natychmiast, jak tylko ją opuści, jednak gdy wyszedł, okazało się, iż korytarz jest pusty. Musiał zadbać o to, by możliwie szybko znaleźć się wśród ludzi, żeby go widziano. Omal nie stanęło mu serce, gdy spostrzegł nadchodzącą z naprzeciwka grupę ludzi z ochrony. Ale ci w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Gdy dotarł do sali plenarnej, nie mógł złapać tchu i czuł się tak, jakby na kilka minut kompletnie stracił świadomość. Odszukał Dillera, który podbiegł do niego i syknął: - Został zastrzelony! Strzał padł z góry! To był Abdullah Habib, rozumiesz? Abdullah Habib! On jest w tym budynku. Musimy go znaleźć! W kłębowisku lekarzy, sanitariuszy, pracowników ochrony i uczestników konferencji Diller zebrał swoich ludzi i dawał im instrukcje. Kessel zasygnalizował mu, że chce sam ruszyć na poszukiwania, i pobiegł z wyciągniętym pistoletem służbowym po schodach na pierwsze piętro. W korytarzu panował teraz dla odmiany wzmożony ruch. Kessel dotarł do zachodniej części korytarza i zobaczył, że jeszcze nikt nie odkrył drzwi. Przywołał do siebie dwóch funkcjonariuszy policji i rozkazał im, by go kryli. Otworzył kopnięciem drzwi i wszedł do środka, trzymając pistolet przed sobą. Pan będzie tym, który znajdzie broń. Ponieważ jej pan użył, znajdą na niej pozostawione przez pana ślady. Pojedyncze włoski, naskórek. Dlatego to takie ważne, aby pan jako pierwszy wziął broń do ręki. W gumowych rękawiczkach. 159 Stanąwszy przed folią, pod którą leżał karabin, przyklęknął, wyciągnął swoje gumowe rękawiczki z kieszeni, naciągnął, odrzucił folię i zaczął obmacywać broń, jakby ją badał. Potem powiedział do policjanta: - To jest broń, z której strzelano do Jeremyego Kindalla! Proszę natychmiast nawiązać kontakt z dowództwem operacyjnym! Kessel był bardzo intensywnie przesłuchiwany. Jego zeznanie było krótkie, jednoznaczne i jasne. Co dziwne, kiedy opowiadał, jak natrafił na broń, nie miał wrażenia, że kłamie. Diller powiedział mu o snajperze, który miał strzelać z góry. By go odszukać, pobiegł na pierwsze piętro. Jego uwagę przykuły niedomknięte drzwi. Na pomoc wezwał posiłki i wkroczył do środka. Tam znalazł broń. Obaj funkcjonariusze, którzy mu towarzyszyli, potwierdzili jego zeznania. Ludzie zajmujący się zabezpieczeniem śladów wzięli od Kessela próbkę DNA, by móc zidentyfikować pozostawione na broni ślady jako jego. Dochodzenie skupiło się na innych problemach. Zgon Jeremy ego Kindalla stwierdzono jeszcze na podium. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że jego zabójstwo stanowiło atak terrorystyczny. Fakt, iż do jego popełnienia użyto broni, w którą wyposażone jest zarówno niemieckie wojsko, jak i policja, spowodował, że zaczęło padać mnóstwo niewygodnych pytań. Rzecznik dowództwa operacyjnego wskazywał, że broń ta używana jest przez siły operacyjne wielu krajów sojuszniczych. Amerykańska delegacja wyraziła swoją konsternację i zaniepokojenie z powodu słabości systemu bezpieczeństwa, które wyszły teraz na jaw i które pozwoliły sprawcy uciec. Pytanie, czy w tych okolicznościach nie byłoby rozsądniej natychmiast przerwać konferencję, pozostało otwarte. Kessel znów siedział w recepcji, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Odegrał swoje bohaterskie przedstawienie i złożył zeznanie do protokołu. Diller nie przydzielał mu żadnych zadań. Na początku pomyślał, że Diller czegoś się domyśla, jednak, jak się okazało, zrobił to z nadmiernej ostrożności, nie chcąc nadwerężać jego sił. Długo nie miał odwagi wstać i po prostu wyjść. Kiedy jednak poczuł, że centrum zdarzeń jest coraz dalej od niego i że znaczenie jego czynu jest inne, niż sobie wyobrażał, postanowił się ulotnić, dziwiąc się, że nikt go nie zatrzymuje. Kończył tę noc przy sedesie w swoim mieszkaniu, gdzie poluzowawszy płytkę w ścianie, niemal nieprzytomny z wyczerpania przygotował sobie działkę, do której tęsknił od dobrych dziesięciu godzin. 160 Niedziela, 10 lutego JAKO ŻE KESSEL NIE ZJAWIŁ SIĘ następnego dnia w hotelu Wittelsbacher Hof i nie był dostępny pod żadnym telefonem, Diller nie musiał się specjalnie wysilać, by domyślić się, co się stało. Pojechał na Goethestrasse. Kessel nie otwierał drzwi. Diller wyważył je kopniakiem i znalazł nieprzytomnego Kessela na łóżku. Wyczuwał jego puls, który nadal bił. Nie można było przewieźć go do miejskiego szpitala, o ile jego narkomania nadal miała pozostać tajemnicą. Na początku Diller zastanawiał się, czy nie powinien poprosić Maren, by zabrała Kessela do prywatnej kliniki w Alpach, ponieważ sam nie mógł opuścić jeszcze konferencji, ale potem zdecydował, że tego nie zrobi. Nie mógł i nie chciał dłużej go kryć. Istotniejsze było to, żeby Kessel wreszcie był czysty, nawet jeżeli miał uznać zachowanie Dillera za zdradę. Wezwał karetkę, która odwiozła Kessela na oddział leczenia uzależnień okręgowego szpitala w Haar. Kiedy Diller wrócił do hotelu, otrzymał wiadomość z amerykańskiej ambasady, że Abdullah Habib otrzymał wprawdzie akredytację uczestnictwa jako członek amerykańskiej delegacji na podstawie kompletnej dokumentacji, jednakże taka osoba nie istniała. Aktualnie sprawdzano, kto zlecał akredytację i jest za to odpowiedzialny. Utworzono specjalną komisję „Abdullah Habib”. Opinia publiczna na całym globie była informowana o najistotniejszych szczegółach. Przeprowadzano wywiady z ekspertami od spraw terroru. Naświetlono również sylwetkę Jeremyego Kindalla. Nie przemilczano tego, że był on właścicielem prywatnej armii. Informowano jednak również o tym, że uchodził za głęboko wierzącego chrześcijanina, który zawsze był gotowy stawać w obronie własnych przekonań. O godzinie dziesiątej na spotkaniu z prasą pojawili się przewodniczący konferencji, sekretarz generalny ONZ i amerykański sekretarz obrony, by złożyć wspólne oświadczenie. Wyjaśnili, iż Konferencja Bezpieczeństwa zostanie zakończona zgodnie z planem. Jeremy Kindall, który oddał swoje życie za wolność, tego właśnie by sobie życzył. 161 Epilog KONFERENCJA ZAKOŃCZYŁA SIĘ w niedzielę o trzynastej prezentacją podpisanej przez wszystkich uczestników deklaracji o obronie zachodniej wspólnoty wartości. Władze śledcze na próżno szukały Abdullaha Habiba. Zatrzymano wielu mężczyzn o tym nazwisku. Żadnemu z nich nie udowodniono jakiegokolwiek powiązania ani z kręgami terrorystycznymi, ani ze zbrodnią. Również Salem Yusuf poddawany był intensywnym przesłuchaniom, między innymi w konfesjonale. Utrzymywał, że nie zna nikogo o nazwisku Abdullah Habib. Salem Yusuf spędził kolejne osiem miesięcy w areszcie. Prokuratura i obrona przedstawiały wzajemnie wykluczające się ekspertyzy. Sąd zadecydował ostatecznie, że sama zgodność danych biometrycznych nie daje wystarczającej pewności, by móc stwierdzić, że Salem Yusuf i Idris Maher to ta sama osoba. Ponieważ brakowało dalszych dowodów, które by na to wskazywały, Salem Yusuf musiał zostać wypuszczony. Salem Yusuf po uwolnieniu z aresztu udał się do Kenii. Didem Osmanoglu początkowo triumfowała, dowiedziawszy się o przewiezieniu Ericha Kessela do kliniki leczenia uzależnień. Jej śledztwo przeciwko niemu okazało się szczególnie trudne i pozostało bezowocne. Nie znaleziono żadnych świadków, którzy by potwierdzili, że rzeczonej nocy Kessel siedział za kierownicą. Ci, których nazwiska zostały wymienione w prasie, wycofali swoje zeznania. Cała jej nadzieja tkwiła w ekspertyzie powypadkowej, którą zleciła. Ta stwierdzała, iż nie ma stuprocentowej pewności, że obrażenia, które odniósł Amir Asian, są wynikiem zderzenia z pojazdem, w którym znajdowali się Kessel i Diller. Wskutek czego prokuratura umorzyła sprawę. Erich Kessel został poddany stacjonarnej terapii odwykowej. Potem skierowano go do ośrodka rehabilitacyjnego na długotrwałe leczenie. Maren i Markus wielokrotnie próbowali ustalić z nim termin odwiedzin, on jednak odmawiał kontaktu z nimi w jakiejkolwiek formie. Upłynęło dziewięć miesięcy, zanim został wypisany do domu. Pewnego poniedziałkowego poranka Kessel zjawił się w komendzie, wszedł do swojego biura i usiadł przy biurku. Pogładził pusty blat, jakby chciał sprawdzić, jakie to uczucie znów tu siedzieć. Gdy Diller dowiedział się, że wrócił, zwlekał chwilę, wreszcie jednak do niego poszedł. Kessel wyglądał tak, jakby powrócił ze świata 162 umarłych. - Jak się masz? - zapytał go. Kessel zrobił minę, jak gdyby sam był tym najbardziej zaskoczony, i powiedział: - Nigdy nie czułem się lepiej. 163