Uploaded by Jakub Kozula

Georg M. Oswald - Wsród wrogów

advertisement
Georg M. Oswald
Wśród wrogów
2
Środa, 16 stycznia
BYŁO ICH CZTERECH ALBO PIĘCIU. Siedzieli pod koszem do
koszykówki, w półmroku jedynej niezniszczonej latarni. Diller opuścił do końca
oparcie siedzenia i od czasu do czasu zerkał w ich kierunku. Siedzący obok
niego na miejscu kierowcy Kessel usadowił się w podobny sposób. Czterech
albo pięciu młodych mężczyzn, ale nie cały czas ci sami. Jedni odchodzili, inni
przychodzili. Turcy, Albańczycy, północni Afrykańczycy, Irakijczycy,
Irańczycy, w sumie bez znaczenia - w każdym razie arabusy. Czym byli tak
zaaferowani - nieustannie w ruchu, rozmawiali, dyskutowali, kłócili się,
odchodzili, wracali? Chociaż nie można było zobaczyć, co dokładnie robią, było
to bardziej niż oczywiste. Diller wiedział to doskonale, Kessel też, ale unikali
rozmowy na ten temat. Zerkali tylko kątem oka w tamtym kierunku, jak gdyby
czuli wobec siebie zakłopotanie. Tak było w istocie. Ich zadanie polegało na
tym, żeby obserwować drugą stronę ulicy i mieć na oku dwa okna w
zapuszczonej kamienicy naprzeciwko. Robili to już od przeszło godziny i gdyby
wszystko toczyło się zgodnie z wolą ich dowódcy, robiliby to jeszcze całą noc.
Chodziło o dwa okna na trzecim piętrze. Jeśli rzeczywiście ktoś się tam
znajdował, to siedział po ciemku, odkąd się tu znaleźli. A ponieważ zorientował
się, że jest obserwowany, będzie tak pewnie siedział całą noc. Bardziej
prawdopodobne było jednak, że w mieszkaniu nie było nikogo i że najbliższe
osiem godzin kompletnie bez sensu przesiedzą w samochodzie, gapiąc się w
ciemne okna, i w końcu totalnie przemęczeni wrócą na posterunek z niczym.
Pod koszem zrobiło się teraz naprawdę ciekawie. Chłopcy dealowali - nawet
ślepy by to zauważył. Diller chętnie złożyłby im wizytę, bez względu na to, co
miałoby z tego wyniknąć. Ale w tej chwili było to niemożliwe. Musiał pilnować
swoich dwóch ciemnych okien. I Kessela.
Jak na styczniową noc było ciepło. Niektórzy z Arabów byli w samych
koszulkach. Kessel marzł. Miał na sobie wełniany sweter i tweedową
marynarkę, a mimo to kulił ramiona z zimna. Diller zauważył, że stara się
opanować drgawki, które chwyciły go nagle z mocą średniego trzęsienia ziemi.
Znali się od ponad dwudziestu lat i wiedzieli o sobie więcej, niż ktokolwiek
powinien wiedzieć o drugiej osobie. Jak na przykład o stosunku Kessela do
wszelkiego typu substancji uzależniających. Diller miał okazję dość
szczegółowo zorientować się w jego nawykach konsumpcyjnych, kiedy jako
3
młodzi ludzie spędzali razem dużo czasu w oddziale antynarkotykowym. Długo
wydawało się, że Kessel ma to pod kontrolą. Nigdy nie stoczył się zupełnie,
zawsze coś go ratowało. W tej chwili jednak był dla Dillera wrakiem człowieka,
jednocześnie uważał go za biologiczny cud, bo ciągle jeszcze żył, mimo iż przez
ostatnie dwadzieścia pięć lat brał wszystkie zakazane substancje, które można
było w tym kraju dostać. Nigdy w takich ilościach, że nie było już powrotu, ale i
tak dużo za dużo. Diller nie wiedział tego na pewno, mógł się tylko domyślać.
Co jakiś czas następowały okresy spokoju, pełne odstawki, obietnice poprawy.
Jakieś sześć lat temu Kessel dał mu słowo honoru, że ostatecznie zrywa z
narkotykami. Wcześniej alkohol jakoś szczególnie go nie interesował, teraz
zaczął ostro popijać. Podręcznikowe przesunięcie uzależnienia.
W komendzie alkoholizm Kessela długo pozostawał przemilczanym faktem,
przynajmniej oficjalnie. Diller nie respektował tego obłudnego tabu.
- Powinieneś iść na terapię - poradził mu po wyjątkowo ciężkiej nocy.
- A ty powinieneś pocałować mnie w dupę - odpowiedział Kessel.
Ale prawie dokładnie dwa lata temu stało się. Ostre zapalenie trzustki omal
nie zabiło Kessela. Najpierw zapaść, potem terapia. Od tego czasu nie brał
narkotyków i nie pił. Tak mówił on sam i tak mówiło badanie krwi, którego
wyniki przedłożył przed powrotem do czynnej służby.
Jego drgawki mówiły teraz co innego. Po raz pierwszy od dwóch lat był
znowu na służbie w mieście. Diller pytał go przed akcją, czy da radę.
Odpowiedział pogardliwym spojrzeniem. Dla Dillera było jednak jasne, że
Kessel jest w środku pierwszej fazy odstawienia. Najwyraźniej postanowił sobie
tej nocy nie pić, możliwe jednak, że tylko tak długo, jak długo będzie miał na
karku świadka w osobie Dillera. Ten bardzo chętnie dowiedziałby się, jak
Kesselowi udało się sfałszować wyniki badania krwi, nie pytał jednak, bo i tak
nie uzyskałby odpowiedzi. Nie było to też w tej chwili ważne. Ważne było
znaleźć odpowiedź na pytanie, co w tej sytuacji zrobić. Według przepisów nie
powinien opuszczać pojazdu podczas obserwacji, ale przepisy nie były pisane z
myślą o czterdziestosiedmioletnich nałogowcach, u których objawy odstawienia
zaczynają wymykać się spod kontroli.
Jeszcze chwila i Kessel może zacząć wić się w skurczach. To było jasne,
Diller nie mógł na to spokojnie patrzeć. Wezwanie karetki zwróciłoby na nich
uwagę, a żeby zawieźć Kessela do szpitala, musieliby porzucić stanowisko
obserwacyjne, do tego interwencja lekarska zdemaskowałaby oszustwo Kessela.
Istniało jednak prostsze i lepsze rozwiązanie. Jadąc tutaj, Diller zauważył za
rogiem sklep całodobowy. Mógł tam dostać to, czego potrzebował, i sprawić, że
4
Kessel będzie nieco szczęśliwszym człowiekiem. Wysiądzie na chwilę, pójdzie
tam, kupi wódkę, wróci i ukoi Kessela. Taki był plan. Arabusy spod kosza
niczego nie zauważą, a nawet jeśli, to nie będzie ich to specjalnie interesowało.
Diller odczekał jeszcze kilka minut, wsłuchując się w coraz bardziej
nieregularny oddech Kessela i nadal obserwując facetów spod kosza. Obojętnie,
jak to się skończy, musi to zrobić - pomyślał i w końcu uchylił nieco drzwi. Z
ulgą stwierdził, że chłopcy zdają się nic nie zauważać. Wysiadł i ruszył. Co za
zakazana okolica. Mieszkali tu ludzie, którzy oddaliby wszystko, żeby się stąd
wyprowadzić, ale to, co posiadali, akurat na to nie wystarczało.
Diller szedł wolno, nie patrząc w kierunku grupki pod koszem, jak gdyby
mogło to zmniejszyć prawdopodobieństwo, że tamci zwrócą na niego uwagę. Z
każdym krokiem czuł się coraz pewniej i w końcu stał się zwykłym, idącym
ulicą przechodniem.
Gdy tylko wszedł do sklepu, mężczyzna przy kasie, nie spuszczając z niego
oczu, sięgnął pod ladę. Diller kiwnął w jego kierunku, przybierając, w swoim
mniemaniu, miły wyraz twarzy. Dał znać, że chce się tylko trochę rozejrzeć.
Mężczyzna, też arabus, ciągle trzymał rękę pod ladą i obserwował go uważnie.
Diller wziął z półki litrową colę w plastikowej butelce, jacka danielsa, zapłacił
bez słowa i wyszedł.
Kessel odczekał, aż Diller zniknie za rogiem, i już sam fakt, że znalazł się
wreszcie poza zasięgiem jego wzroku spowodował, że poczuł się zdrowszy,
znowu zdolny do działania. Nie miał nic przeciwko swojemu staremu
przyjacielowi, ale musiał natychmiast coś zrobić, żeby stanąć na nogi, a w tym
nie mógł mu pomóc nikt inny, tylko on sam. Ruszył w kierunku arabusów, jakby
czekali właśnie na niego. Upatrzył sobie tego, którego uznał za szefa. Wysoki,
szczupły, wręcz delikatny, o oliwkowej skórze i odrobinę wyłupiastych oczach,
ubrany w czarny dres ze złotymi paskami. Typ, który stał obok niego, był
najwyraźniej jego „pitbullem”, ten sam kolor skóry, o głowę niższy, szerokie
plecy, ramiona jak bloki twardej gumy. Kessel stwierdziłby pewnie, że
wyglądają wręcz zabawnie, gdyby miał czas na takie rozważania. Kiedy zaczął
zbliżać się do wysokiego, reszta nagle stanęła rzędem obok pitbulla. Kessel
zatrzymał się przed nimi. Stał nieco przygarbiony. Nerwy w ramionach miał
napięte aż do bólu. Wiele go to kosztowało, ale nie odezwał się, dopóki wysoki
oszczędnym, ale pełnym wyższości ruchem głowy nie nakazał mu mówić.
Kessel nie chciał pozostawić najmniejszej wątpliwości, dlaczego się tu
znalazł.
- Jesteś Ice Cream Man, tak?
5
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w niego zaskoczeni, po czym parsknęli
głośno:
- Yo, yo! Ice Cream Man!
Kessel puścił tę drwinę mimo uszu, musiał trwać przy obranej strategii.
Wysoki facet, do którego kierował swoje słowa, nic nie odpowiedział.
- Okej, okej, nie znam was, wy nie znacie mnie. Zły grunt pod interesy. Ale
gwarantuję wam, jestem czysty, clean. Szybki deal i mnie nie ma.
Wszyscy poza wysokim zarżeli ze śmiechu z tego faceta z nadwagą, z
sumiastym wąsem, w dżinsach, koszuli i marynarce, z dłuższymi, siwiejącymi
włosami, który tak śmiesznie mówił.
- Nie rozumiem pana - powiedział przywódca. Reszta uznała to za sygnał, by
się uciszyć.
Kessel zrozumiał, że sprawy idą w złym kierunku, ale nie zamierzał tak od
razu odpuścić. Przecież nie było tak trudno zrozumieć, czego chciał.
- Potrzebuję towaru. Wy... przecież na pewno znacie kogoś.
- Nie mamy żadnego „towaru”. A jeśli nawet byśmy mieli, czy mógłby pan
podać nam choćby jeden rozsądny powód, dla którego mielibyśmy sprzedać go
policjantowi?
Ten „pan”, ten wręcz wyszukany sposób wyrażania się
- wszystko to było dość niezwykłe. Kessel musiał przyznać, że zbiło go to
nieco z tropu, ale było mu wszystko jedno, bo bardzo potrzebował czegoś, co oni
na pewno mieli. Skąd mogliby wiedzieć, że jest policjantem? Testowali go tylko.
- Wiem, nie jestem w waszym wieku ani w waszym stylu, ale nie jestem
gliną. Chcę po prostu tylko odrobinę waszego towaru i zapłacę za niego taką
cenę, jaką podacie.
Nietrudno było dostrzec, że Kessel jest człowiekiem, który rzeczywiście jest
w potrzebie. Wysoki badał go uważnie wzrokiem. Czy to pułapka, czy okazja do
zrobienia interesu?
Kessel próbował mu pomóc:
- Zastanówcie się. Gdybym był gliną, dlaczego mieliby wysyłać kogoś
takiego jak ja? Pracuje tam wielu, którzy są bardziej cool niż ja. Takich, którzy
wyglądają tak jak wy.
Chłopaki zareagowali udawaną konsternacją. Czego ten facet chce?
Wysoki zmienił nagle ton:
- A skąd ty to możesz wiedzieć? I co to ma być? A może wypierdalaj z
6
powrotem do swojego rzęcha i ciotowatego kumpla?
Umiał zatem szybko porzucić maniery, a zmiana wyrazu jego twarzy kazała
przypuszczać, że to dopiero początek. Kessel nie spuszczał go z oka i stał bez
ruchu, chociaż wiedział już, że stracił szansę, by kupić tu narkotyki. Ale nie miał
ochoty się nad tym zastanawiać, potrzebował po prostu choć trochę tego
cholernego towaru, żeby jakoś przetrwać tę porąbaną akcję, wysiedzieć całą noc
w samochodzie, marznąc i gapiąc się w dwa ciemne okna, za którymi, co
całkiem oczywiste, nie było nikogo. Niedobór cukru we krwi, głód
narkotykowy, cokolwiek to było, pchało go do działania i chociaż wiedział, że to
błąd, ogromny, być może nawet śmiertelny błąd, wyciągnął z kabury pod pachą
swój HK i przystawił go wysokiemu do twarzy. Ten pozostał całkowicie
opanowany. Kessel zmobilizował resztki sił, żeby się nie trząść. Na krótki
moment mu się to udało, ale już po kilku sekundach nie był w stanie spokojnie
utrzymać broni.
- Nie jest pan pierwszym gliniarzem na głodzie, jakiego widzę - powiedział
wysoki z pogardą.
Facet ma zimną krew, pomyślał Kessel. Skąd miał pewność, że ten akurat
gliniarz po prostu nie strzeli, czując nagle, że jest mu totalnie wszystko jedno?
Może wiedział, że gliniarzom nigdy nie jest wszystko jedno, bez względu na to,
w jak trudnej znajdą się sytuacji.
Wysoki sięgnął powoli do kieszeni spodni, wyjął małą torebkę foliową. W
środku były dwie biało-czerwone kapsułki. Potrząsnął nimi jak dzwoneczkiem,
trzymając torebkę między kciukiem i palcem wskazującym, potem rzucił ją
Kesselowi pod nogi.
- Podnieś.
Kessel schylił się, nie opuszczając przy tym głowy, tak samo jak broni. Nie
patrząc na torebkę, schował ją do kieszeni.
- A teraz zapłać.
Mijając róg, Diller spostrzegł otwarte drzwi od strony kierowcy, co go
natychmiast postawiło w stan najwyższej gotowości. Kessela nie ma w
samochodzie. Mogło to oznaczać wszystko, ale na pewno nic dobrego. W
następnej chwili zobaczył go. Kessel stał z wyciągniętą bronią, sam przed
pięcioma młodymi arabusami. Wcale nie wyglądało jednak na to, że trzyma ich
w szachu. Diller wyciągnął swój HK i trzymając go w prawej ręce - w lewej
trzymał ciągle torbę z jackiem danielsem i butelką coli - ruszył w kierunku
Kessela. Starał się nie biec. Chciał pokazać zdecydowanie, nie panikę.
- Co tu się dzieje? - zapytał Kessela, zbliżywszy się do kosza.
7
- Złapałem tych chłopaków na dealowaniu - odpowiedział Kessel.
Diller widział, jak drży jego HK, jak niepewnie trzyma się na nogach. Nie
wierzył w ani jedno słowo Kessela, ale jeśli chcieli uniknąć katastrofy, musieli
ulotnić się stąd tak szybko, jak to możliwe.
- Okej, niezła zdobycz, Kessel - powiedział Diller. Zabrzmiało to tak
nieszczerze, że aż bolało. - Słuchajcie, ludzie. Tym razem odpuścimy. Ale nie
dajcie się drugi raz złapać na dealerce, jasne? W przyszłości będziemy częściej
się tutaj pojawiać. Na razie to tyle i rzecz zostaje między nami. Następnym
razem nie pójdzie już wam tak gładko.
Od Arabów biła nienawiść, byli gotowi do skoku. Jeden znak wysokiego i
rozerwaliby ich na strzępy. Tylko HK Dillera i jego stosunkowo jasna głowa
powstrzymywały ich przed tym. Diller może zacząć strzelać, czuli to, a wtedy
zacząłby strzelać także Kessel.
- Zostańcie dokładnie tu, gdzie jesteście - powiedział Diller.
Z wycelowanymi pistoletami szli powoli w kierunku samochodu. Diller bał
się, że Kessel się potknie.
- Daj mi kluczyki - powiedział Diller, gdy byli już w bezpiecznej odległości.
- Ja prowadzę - powiedział Kessel.
- Co się z tobą dzieje, Erich? Dawaj kluczyki, z tobą jest coś nie tak.
- W dupie mam twoje obserwacje. Ja prowadzę.
Odwrócili się i pobiegli do samochodu. Najwyraźniej Kessel miał teraz we
krwi tyle adrenaliny, że mógł na chwilę zapomnieć o objawach głodu
narkotykowego. Diller czuł, że Arabowie są tuż za ich plecami. Wskoczyli do
samochodu i Kessel ruszył z piskiem opon. Skręcił na najbliższym rogu obok
asfaltowego placu, gdy nagle poczuli wstrząs. W tym samym momencie przed
oczami Dillera na przedniej szybie pojawiła się pajęczyna spękań. Rzucali
kamieniami i rzucali celnie. Kessel i Diller skulili się. Kessel prowadził z
zadziwiającą pewnością, starał się uniknąć pocisków, robiąc raz za razem uniki i
nie patrząc w stronę napastników. Na następnym skrzyżowaniu możliwy był
tylko ostry zakręt w prawo o dziewięćdziesiąt stopni, cały czas wzdłuż
asfaltowego placu. Samochodem zarzuciło i gdy Kessel próbował odbić
kierownicą, zobaczyli go stojącego na rogu. Pitbulla, uzbrojonego w kij
baseballowy, gotowego do ciosu. Mógł trafić w reflektor albo w boczną szybę,
albo w przednią. Mógł próbować napędzić im trochę strachu, właściwie nic
więcej. Ale te myśli przyszły Dillerowi do głowy dopiero po fakcie. W tym
momencie Kessel po prostu skierował samochód wprost na pitbulla,
8
natychmiast, jak tylko zobaczył go na poboczu. Diller dostrzegł jeszcze, jak na
twarzy młodego mężczyzny wyraz agresji ustąpił kolejno zdumieniu i
przerażeniu, zanim Kessel uderzył w niego, wyrzucając ciało wysoko w
powietrze. Diller zobaczył w bocznym lusterku, jak spada za nimi na asfalt. Nie
żyje, pomyślał.
Kessel milczał, patrzył tępo na ulicę, jadąc o wiele za szybko.
- Jedź wolniej - powiedział Diller z naciskiem. - To my jesteśmy policją.
Zapomniałeś?
Kessel nacisnął na hamulec i zjechał na prawe pobocze. Diller pomyślał, że
pewnie chce mu urządzić scenę albo wyskoczy z jakimś kolejnym wariactwem,
ale okazało się, że jest inaczej. Kessel zatrzymał się na pasie do parkowania
obok jakiegoś bloku. Nie ujechali daleko, dosyć jednak, żeby przez chwilę nie
musieć obawiać się tych, którzy ich ścigali. Kessel wyłączył silnik, światło
wewnątrz zgasło, a on zapadł się w sobie i zastygł w bezruchu. Diller nie
wiedział, co powiedzieć. Jeśli sprawa wyjdzie na jaw, obaj stracą pracę. Dla
Kessela byłby to koniec, mógłby sobie wpakować kulę w łeb. Mordercy byli
wprawdzie chętnie zatrudniani w co bardziej podejrzanych firmach
ochroniarskich, ale nie wtedy, gdy do tego byli starzy, uzależnieni od
narkotyków i alkoholu. Perspektywy Dillera nie rysowały się dużo lepiej.
Powinien był przerwać obserwację i zawieźć Kessela do szpitala. Kariera
Kessela jako aktywnego śledczego byłaby raz na zawsze zakończona, ale jego
nie. Alkoholowymi i narkotykowymi problemami Kessela zajęliby się
specjaliści.
Diller mógłby zgodnie z prawdą zeznać, że o niczym nie wiedział. Ale
przecież poszedł kupić mu paliwo i zostawił go samego w samochodzie, chociaż
w tym momencie wiedział już, że ma do czynienia z nałogowcem w nawrocie i
nie może mu ufać. Wszystko, co nastąpiło potem, było w konsekwencji
wyłącznie winą Dillera. Jeśli ktoś chciał, mógł to widzieć w ten właśnie sposób i
szef tak właśnie będzie to widział, tego był pewny. Diller pomyślał o swojej
rodzinie i o wstydzie, jaki niosła utrata pracy w takich okolicznościach.
Musiało istnieć jakieś lepsze wyjście.
Najpierw trzeba było zrobić wszystko, żeby nie pogarszać sytuacji. Dla
Dillera oznaczało to, że musi możliwie szybko umieścić Kessela w miejscu,
gdzie będzie mógł bezpiecznie przeczekać kolejne dwanaście godzin. W tym
celu musiał najpierw przywrócić go do stanu używalności. Kessel wyglądał tak,
jakby umarł na siedząco. Diller sięgnął po plastikową torbę, która leżała u jego
stóp. Uchylił drzwi samochodu, wylał połowę butelki coli na asfalt i napełnił ją
9
jackiem danielsem. Podsunął ją Kesselowi. Ten przyssał się do butelki jak
niemowlę, pił łapczywie dużymi łykami, potem odstawił butelkę, beknął głośno
i oddał ją Dillerowi, który stuknął go po przyjacielsku pięścią w ramię i
powiedział:
- Wysiadaj. Daj mi poprowadzić.
Kessel posłuchał bez słowa.
Diller zastanawiał się nad wyjściem z sytuacji. Nie wiedział, czy Kessel
rzeczywiście znowu brał narkotyki, ale musiał to założyć. Czego w przeciwnym
razie mógł chcieć od arabusów?
- Zawiozę cię teraz do twojego mieszkania. Zostaniesz tam tak długo, aż się
odezwę, słyszysz? Nie odbierasz telefonów, nie rozmawiasz z nikim. Czy
potrzebujesz czegoś, co musimy jeszcze kupić?
Bardzo się starał, żeby w koleżeńskim tonie, jaki bardziej lub mniej
skutecznie próbował teraz przybrać, pobrzmiewał optymizm.
Kessel to podchwycił:
- Nie jestem ćpunem, Markus. Nie chciałem narkotyków od tych typów.
Przecież sam zauważyłeś, że cały czas patrzyli w naszym kierunku. Mieliśmy
przed sobą jeszcze całą noc. Chciałem wzbudzić w nich respekt. Sytuacja
wymknęła się spod kontroli. To był wypadek. I skoro chcesz wiedzieć: ta
butelka wystarczy mi do domu, a tam mam tego więcej.
Diller wykrzywił nieco usta, czując, że miał to być żart, i wiedząc
jednocześnie, że była to tylko w połowie prawda.
- Jeśli żaden z nas nie puści farby, nic nam nie mogą zrobić - powiedział.
Obaj wiedzieli aż za dobrze, że to nieprawda. Ale nie mieli innego wyjścia,
jak w to wierzyć.
***
Kessel mieszkał w co najmniej stuletniej, zupełnie zapuszczonej kamienicy
na Goethestrasse, na wysokości Dworca Głównego, w dzielnicy pełnej arabskich
sklepów warzywnych, tureckich supermarketów, sex-shopów, kin z automatami,
lokali z hostessami i obskurnych knajp. Przedsionek nie był zamykany, wszędzie
leżały worki ze śmieciami i śmierdziało moczem. Za żelazną kratą, do której
klucze mieli tylko mieszkańcy, była klatka schodowa i nawet sprawna winda.
Chociaż znali się już tak długo, Diller nigdy jeszcze nie był w mieszkaniu
Kessela. To, co w nim zobaczył, przeszło jego najgorsze oczekiwania. Ciemna,
niesprzątana półtorapokojowa kawalerka, w której unosił się zapach resztek
10
jedzenia, brudnej bielizny, alkoholu, popiołu papierosowego i rozpaczliwej
męskiej samotności. Po jej lokatorze można się było spodziewać wszystkiego.
Diller starał się możliwie szybko i dyskretnie zlokalizować rzeczy wskazujące
na zażywanie narkotyków: folię aluminiową, żółtobrązowe szklane kolby,
pokryte sadzą łyżki, fiolki, torebki foliowe. Nic nie rzuciło mu się w oczy.
Kessel zacierał ręce, przestępował z nogi na nogę. Było widać, że przyjmowanie
gościa u siebie w mieszkaniu było dla niego czymś mocno nieprzyjemnym.
- Będą próbowali cię znaleźć. Koledzy, arabusy, inni ludzie - powiedział
Diller. - Nie ruszasz się za drzwi, słyszysz? Jeśli potrzebujesz towaru, powiedz
to teraz. Istnieje jeszcze minimalna szansa, że uda nam się sprawę wyprostować.
Nie spieprz tego drugi raz, okej?
Kessel pokiwał głową skruszony i rozłożył ręce.
- Masz rację, Markus. Ze mną wszystko okej, Markus. Zostanę tutaj, aż
zadzwonisz. Nie będę odbierał telefonów, jeśli nie będę wiedział, że to ty. Nie
będę podchodził do drzwi. Nie ma mnie tutaj, dopóki nie zadzwonisz do mnie na
komórkę i nie zobaczę twojego nazwiska na wyświetlaczu.
Diller kiwnął głową. Kessel sprawiał wrażenie dziwnie pogodzonego z
losem, co mu się nie podobało. Przypomniał sobie, jak wyglądał w momencie,
gdy wjechał na tego typa z kijem baseballowym. Czysta, zimna agresja.
Pożegnał się zdawkowym ruchem dłoni i zamknął za sobą drzwi. Wsiadł do
samochodu i pojechał do domu. Gdy skręcał z Wolfratshauser Strasse w aleję
Siemensa, zwolnił. Upewnił się we wszystkich lusterkach, że nikogo nie ma w
pobliżu. Pusto. Zwolnił jeszcze bardziej, do jakichś dwudziestu kilometrów na
godzinę, skręcił gwałtownie w prawo i uderzył przodem samochodu w jedno z
drzew alei. Jechał wystarczająco wolno, żeby nie uszkodzić wozu za bardzo.
Wycofał i pojechał dalej.
Kessel wyłowił woreczek foliowy z kieszeni, zdjął marynarkę, buty i
spodnie, i poszedł do łazienki. Teraz mu się śpieszyło. Poluzował jeden z
kafelków w ścianie za muszlą klozetową i wyjął to, co za nim ukrywał. Sterylnie
zapakowane jednorazowe strzykawki i łyżkę. Przełamał jedną z czerwonobiałych kapsułek i za pomocą zapalniczki zagotował działkę, którą wstrzyknął
sobie w żyłę podudzia. W ciągu kilku sekund znikło całe napięcie, i było dla
niego jasne, że nic absolutnie mu nie grozi. Wysoki chciał go upokorzyć i
prawie mu się udało. To sprawiedliwe, że udzielił lekcji temu typowi z maczugą.
Towar był dobry, musiał przyznać. Miał sytuację pod kontrolą, absolutnie i
jednoznacznie pod kontrolą, myślał i jednocześnie czuł, że to nie może być
prawda. Siedział w slipach na desce klozetowej, oparł głowę o ścianę obok i
11
powoli rysy jego twarzy rozmyły się.
Było wpół do pierwszej w nocy, gdy Diller zaparkował w Solin przed
szeregowym domkiem, który zamieszkiwał od kilku lat ze swoją rodziną. Gdy
wysiadał, nagle jak z podziemi wyrósł ochroniarz prywatnej firmy, która
pilnowała Makartstrasse, od kiedy w okolicy miała miejsce seria włamań.
Wysoki, kanciasty facet w uniformie w stylu amerykańskim. Patrolował pieszo
okolicę. Obaj znali się z widzenia. Diller wiedział, że tamten nazywa się
Schneider i jak wielu pracowników prywatnych firm ochroniarskich jest
ekspolicjantem. Był mniej więcej o połowę młodszy od Dillera i musiał odejść z
policji zaraz po ukończeniu szkolenia. Może coś przeskrobał. Podczas krótkich
rozmów przed domem zachowywali się tak, jakby byli kolegami, ale Diller czuł
niechęć ze strony Schneidera i nie potrafił powiedzieć, skąd się ona brała. Może
chodziło o dom, o rodzinę, po prostu w ogóle o życie, z którego czuł się
niesprawiedliwie wykluczony.
- ...bry wieczór, panie Diller. Nieźle pan przywalił, co?
Diller nie potrafił powiedzieć, czy w głosie Schneidera pobrzmiewała
ciekawość, czy złośliwa satysfakcja, że Dillerowi przytrafiło się coś złego.
Schneider zatrzymał się przed samochodem i studiował wygiętą pokrywę
chłodnicy i stłuczoną szybę z klejonego szkła.
- Wpadłem w poślizg. Nie ma o czym gadać.
Schneider zignorował życzenie Dillera, by uczynić tę rozmowę możliwie jak
najkrótszą.
- A! A to był na pewno kamień, co? - W skazał na szybę.
- Nie jestem w stanie powiedzieć. Wszystko poszło tak szybko.
- Oj, nie wzbudzi to radości w jednostce.
- Przypuszczam, że będzie im to obojętne. Mają ważniejsze rzeczy do roboty
niż zawracanie sobie głowy stłuczkami.
- Poślizg, mówi pan. Chociaż wcale nie jest ślisko.
Dillerowi nie podobało się, że Schneider tak bardzo interesuje się
samochodem. Jakby próbował go sprowokować.
- Byłem nieuważny, to wszystko. Mam nadzieję, że pan zawsze może o
sobie powiedzieć coś przeciwnego.
- Też mam taką nadzieję, panie Diller. Poważnie. Jak dotąd noc była
spokojna.
- Widzę, że jest pan przygotowany. Ma się jeszcze zrobić zimno - powiedział
Diller, wskazując na grube ubranie Schneidera.
12
- Tak, w najbliższych godzinach temperatura ma się gwałtownie obniżyć. A
wcześnie rano znowu ma powiać ciepły wiatr z pustyni.
- Tak, porąbana pogoda.
Mężczyźni życzyli sobie wzajemnie dobrej • nocy, Schneider rzucił jeszcze
raz okiem na wgnieciony przód samochodu i potrząsnął ostentacyjnie głową.
- Zajmij się własnym gównem, idioto - syknął cicho Diller, otwierając
ciężkie antywłamaniowe drzwi do domu. Rozebrał się po ciemku, rzucił ubrania
na krzesło i poszedł do sypialni, gdzie Maren dawno już spała. Wślizgnął się pod
kołdrę po swojej stronie łóżka. Czekające go jutro zawieszenie w czynnościach
służbowych było ostatnią rzeczą, o której pomyślał, zanim całkiem wyczerpany
zasnął.
13
Czwartek, 17 stycznia
PRZY ŚNIADANIU WKŁADAŁ wiele wysiłku w to, żeby zachowywać się
zwyczajnie, chociaż bał się, że w każdej chwili do drzwi mogą zapukać koledzy
z nakazem aresztowania. Irytowało go, że Luis, jego trzynastoletni syn, nie
wygrzebał się jeszcze z łóżka. Luis musiał piętnaście po siódmej wyjść z domu,
teraz była za dziesięć siódma, a on ciągle spał jak zabity. Mimo to jakimś cudem
dziesięć minut później siedział już przy śniadaniu. Chodząca pretensja w żółtej
koszulce z napisem FUCKUALL. Diller uznał, że Luis jest za lekko ubrany, a ta
koszulka wcale mu się nie podobała. Krótką chwilę wszyscy jedli w milczeniu.
Potem Diller nie wytrzymał.
- Uważasz, że to przesłanie jest na miejscu w katolickim gimnazjum?
Właściwie wcale nie chciał zadać tego pytania. Nie interesował go ani ten
cholerny T-shirt, ani to, co ktoś mógłby na ten temat myśleć. Miał tylko wielką
ochotę kogoś opieprzyć.
- To jest markowa koszulka. To nic nie znaczy - powiedziała Maren.
- Ach tak. Markowa koszulka. Księża to zrozumieją?
- W szkole jest tylko jeden ksiądz i on na pewno nie ma z tą koszulką
żadnego problemu.
- Jeśli dobrze rozumiem, to znaczy: „pierdolcie się wszyscy”! Ja miałbym
problem, gdyby ktoś w moim oddziale nosił taki T-shirt.
Luis przewrócił oczami.
- Mam go zdjąć? - Pytanie skierował do Maren, wcale go tak naprawdę nie
zadając.
- Oczywiście, że nie. To tylko T-shirt, Markus. Mona mu go podarowała powiedziała Maren.
- No tak, jeśli to prezent od Mony, to oczywiście wszystko jest w porządku powiedział Diller.
Wiedział, że tym zdaniem zaostrza tylko konflikt, bo wymierzone ono było
już nie tylko przeciwko Luisowi, ale też przeciwko Monie i Maren, i, choć to
dziwne, tego właśnie chciał: wdać się w kłótnię z tymi, których kochał i których
będzie prawdopodobnie musiał tak bardzo zawieść.
Luis wstał i zaniósł swoje nakrycie do kuchni. Diller pomyślał, że ten nagły
14
wymarsz to gest protestu, ale Luis zaraz wrócił, trzymając w ręce kartkę papieru.
- Niedługo będzie w szkole wieczór teatralny. Chciałbym pójść. Potrzebuję
waszego podpisu, że mogę.
Diller był zaskoczony. To była dla niego nowość, że Luis interesuje się
teatrem. Ale nie mógł pozbyć się tak od razu złego nastroju.
- A rodzice? Nie są zaproszeni?
- Nie sądzę, żeby was to interesowało.
- A skąd wiesz? Co będą grali?
- Mockinpott.
Luis podał tytuł sztuki, jakby był on tak samo powszechnie znany jak Faust
czy Romeo i Julia. Diller nigdy go nie słyszał, do czego też nigdy by się nie
przyznał.
- Mockinpott zatem. Super, no to idziemy na to, prawda, Maren?
- Czemu nie? - powiedziała. Sprawiała wrażenie zadowolonej, że jej mąż
wreszcie się uspokoił.
Diller złożył podpis na kartce i poprosił Luisa, by załatwił dwa bilety.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział Luis protekcjonalnym tonem,
spakował swoje rzeczy i wyszedł do szkoły.
Dillerowi też się śpieszyło. Starał się jak najszybciej wyjść, żeby uniknąć
kontaktu z Maren, która - wyraźnie to wyczuwał - bardzo chciałaby się
dowiedzieć, co się z nim dzieje.
Przez noc faktycznie zrobiło się zimniej o piętnaście stopni i spadło pewnie
ze dwadzieścia centymetrów śniegu. Po łagodniejszej styczniowej nocy
przyszedł mroźny zimowy dzień. Diller poczuł w płucach lodowate powietrze,
gdy przestępował próg domu bez nadziei, że uda mu się uniknąć kolejnego
spotkania z ochroniarzem. Robiąc pierwsze kroki, badał podłoże. Ziemia była
zmrożona. To dobrze. Może ślady, które zostawili podczas wypadku na
Westendzie, już przepadły. Diller obejrzał się, zanim zaczął zeskrobywać śnieg z
popękanej przedniej szyby. Czarny SUV firmy ochroniarskiej stał zaparkowany
na początku Makartstrasse. W środku siedział Schneider i czekał, zmarznięty i
niewyspany, na koniec swojej zmiany. Z przyklejonym uśmiechem podniósł
rękę w geście pozdrowienia. Diller odpowiedział zdawkowo. Schneider
wykorzystałby każdą okazję, by dobrowolnie zeznać, kiedy i gdzie spotkał
Dillera, i co zwróciło przy tym jego uwagę, a zrobiłby to dokładnie z tym
samym przyklejonym uśmiechem. Prawdopodobnie nie chodziło tu nawet o nic
osobistego. Wystarczyłoby mu, że poczułby się trochę ważny, że pokazałby, iż
15
nic mu nie umknęło, gdy był na stanowisku. Śnieg przysypał uszkodzoną
pokrywę chłodnicy wystarczająco grubą warstwą, by ukryć wgięcia na
kratownicy. Diller oczyścił jeszcze dach, wsiadł i odjechał. Mijając samochód
Schneidera, starał się nie patrzeć w jego stronę.
Teraz w ruch poszedł cały jego aparat dochodzeniowy, ten skomplikowany
mechanizm złożony z doświadczenia, obserwacji i podejrzeń, który pomagał mu
podejmować decyzje. Lecz, inaczej niż zwykle, aparat ten nie koncentrował się
w tej chwili na kimś, kogo śledził, lecz na nim samym.
Diller układał sobie w głowie krok po kroku, co teraz powinien zrobić.
Najpierw musiał odprowadzić samochód, potem, tak wcześnie, jak to możliwe,
powinien udać się do Straucha, dowódcy wczorajszej akcji, by złożyć raport. Na
początek ustnie. Jakie były fakty? Jeśli w mieszkaniu na Geroltstrasse nic się nie
działo, dałoby się ukryć, że przerwali obserwację. Nie do ukrycia był natomiast
fakt, że Kessel zadarł z kilkoma młodocianymi dealerami i że Diller
interweniował, zanim sytuacja wymknęła się spod kontroli. A już na pewno nie
da się ukryć, że krótko potem potrącili jednego z tych młodych mężczyzn.
Nawet jeśli sami nie widzieli nikogo, na pewno znajdą się świadkowie.
Zeznają, że cywilny samochód policyjny jechał prosto na młodego mężczyznę i
nie hamował. Oczywiście na to, że chłopcy sprzedawali narkotyki, a pitbull z
kijem baseballowym chciał roztrzaskać ich przednią szybę, świadków nie było.
Taką wersję mogli przedstawić ewentualnie Kessel i Diller, składający zeznania
w obronie własnej, o ile w ogóle do nich dojdzie. Schneider i rodzina Dillera
natomiast mogli zgodnie z prawdą zeznać, że drugą połowę nocy spędził w
domu, co wystarczało, by udowodnić mu wykroczenie służbowe - samowolne
przerwanie obserwacji. Schneider mógłby ponadto z całą pewnością powtórzyć
słowo w słowo treść ich rozmowy i dokładnie opisać uszkodzenia wozu. Sprawa
była beznadziejna. Gdyby ktoś chciał choć odrobinę się wysilić, by wykończyć
Kessela i jego, dopiąłby swego z największą łatwością.
***
Diller włączył radio i zaczął szukać kanału informacyjnego. Potem wyłowił
z kieszeni kurtki komórkę. Zanim wybrał numer Kessela, zadał sobie pytanie,
czy ktokolwiek mógłby wyciągnąć jakikolwiek obciążający go wniosek z tego,
że dzwoni teraz do Kessela. Fuck you all, pomyślał. I tak było już dawno po
wszystkim. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to trochę się poszamotać, trochę się
bronić. Więc to właśnie robił. Nie wiedział dokładnie, o czym miałby rozmawiać
z Kesselem, ale kilka spraw wymagało wyjaśnienia. Na przykład czy jeszcze żył
16
i czy ktoś przypadkiem nie złożył mu wizyty. Przypomnieć mu, że nadal pod
żadnym pozorem nie może opuszczać mieszkania ani z nikim rozmawiać. Kessel
nie odbierał, co sprawiło, że Diller zaczął się jeszcze bardziej niepokoić.
Wreszcie podali w radiu wiadomość, na którą czekał. Ale brzmiała ona
zupełnie inaczej niż to, czego się spodziewał:
„Podczas policyjnej akcji na monachijskim Westendzie doszło minionej
nocy do ciężkich rozruchów, po tym jak w wypadku samochodowym ranny
został młody mężczyzna. Kilkudziesięciu młodych ludzi z tej zamieszkanej
głównie przez emigrantów dzielnicy obrzuciło patrol policji butelkami i
kamieniami. Spłonęło kilka samochodów, w tym jeden wóz policyjny.
Podpalano też pojemniki na śmieci. Według wstępnych ustaleń postępowania
wewnętrznego w wypadek nie byli zamieszani funkcjonariusze policji. Liczni
świadkowie potwierdzają natomiast, że policjanci nie zaopiekowali się od razu
ofiarą wypadku. Ma to być wyjaśnione w dalszym postępowaniu. Wkrótce po
wypadku w pobliżu miejsca zdarzenia zgromadziło się kilkudziesięciu, potem
kilkuset młodych ludzi. Według informacji służb wskutek zamieszek zostały
zniszczone dwa samochody policyjne i splądrowano około dwudziestu sklepów i
lokali usługowych oraz restaurację McDonalds. Zgodnie z doniesieniami młodzi
ludzie mieli strzelać do policjantów i dziennikarzy z broni myśliwskiej.
Rzecznik związku zawodowego policji poinformował, że w zajściach rannych
zostało trzydziestu ośmiu funkcjonariuszy, w tym trzech ciężko. Wśród rannych
jest też jeden dziennikarz. Komenda policji poinformowała, że zatrzymano
dwóch podejrzanych. W wydanym wczesnym rankiem oświadczeniu szef policji
März, który objął swoje stanowisko na początku tego miesiąca, określił panującą
sytuację jako «nadal wysoce niestabilną». Rodzina ofiary wypadku wezwała
protestujących do zachowania spokoju”.
Diller nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, ale od razu pomyślał z nadzieją,
że taki rozwój wypadków może być dla niego i dla Kessela korzystny. Spiker
odesłał słuchaczy do audycji specjalnej zaraz po wiadomościach, zatytułowanej
Powstanie na Westendzie - przyczyny. Potem był wywiad z burmistrzem, który
udawał wcielenie rozsądku, starał się bagatelizować całą sprawę, także wzywał
do zachowania spokoju.
Diller wyłączył radio i próbował znaleźć wyjaśnienie dla tego, co przed
chwilą usłyszał. Przejechali z Kesselem pitbulla i uciekli. Pitbull leżał na ulicy.
Ciężko ranny, ale żywy. Ktoś zadzwonił na policję. Przyjechał patrol, być może
ci dwaj młodzi policjanci, z którymi rozmawiał poprzedniego dnia. Wokół ofiary
zebrali się ludzie z sąsiedztwa i zobaczyli, że chodzi o pitbulla. Dobrze znali
jego i jego przyjaciół przesiadujących na asfaltowym placu obok. Zaczęli
17
naciskać na policjantów, żeby coś zrobili. Policjanci wezwali karetkę, która
kazała na siebie wyjątkowo długo czekać. Złość tłumu rosła, młody mężczyzna,
przyjaciel pitbulla, szczególnie zdenerwowany, uderzył otwartą dłonią w maskę
samochodu policyjnego, policjanci zareagowali niewłaściwie, wdali się w
niepotrzebną dyskusję, na ulicy gromadziło się coraz więcej ludzi, karetka nie
mogła przejechać, ktoś zaczął skandować hasła przeciwko policjantom, ci
wezwali posiłki, pojawił się transporter z zakratowanymi okienkami, to
sprowokowało ludzi, pierwsza kostka brukowa poleciała w kierunku samochodu
policyjnego... Może tak właśnie się to odbyło.
Być może jednak istnieli świadkowie, którzy widzieli jego i Kessela.
„Dwóch gliniarzy w cywilu w niebieskim bmw. Proszę, oto numer rejestracji”. I
może policjanci z patrolu to zignorowali, ponieważ w tej i tak trudnej dla nich
sytuacji stawiało to także ich w roli winnych.
Diller ponownie chwycił komórkę, wybrał numer do Kessela, który ciągle
nie odbierał, i nagrał mu się na sekretarkę: „Jeśli jeszcze żyjesz, nie ruszaj się z
domu, z nikim nie rozmawiaj, zajrzyj do internetu, włącz telewizor i czekaj w
mieszkaniu, aż przyjadę i cię zabiorę. To jeszcze nie koniec”.
***
Właściwie powinien teraz pojechać na posterunek, żeby zdać uszkodzone
bmw. Musiałby wypełnić protokół uszkodzenia i dać go Strauchowi do podpisu.
Musiałby w nim dokładnie zaraportować, w które drzewo wjechał i o której
godzinie. Musiałby zmanipulować detale i przemilczeć wszystko, co wydarzyło
się na Westendzie. Musiałby, musiałby, musiałby.
W jego myślach ciągle wracało pytanie, jak oceniać wczorajsze wydarzenia.
Chwilowo widział to tak: pitbull żył. Mimo to prokurator mógł, jeśli był w
dobrej formie, oskarżyć Kessela o usiłowanie zabójstwa. Co do Dillera, to na
razie dopuścił się tylko wykroczenia przeciwko przepisom służbowym. Opuścił
pojazd służbowy podczas obserwacji. To nie było karalne, nawet jeśli miało
daleko idące konsekwencje. Z czym musiał się liczyć, gdyby sprawa wyszła na
jaw? Z postępowaniem dyscyplinarnym, najwyżej z karnym przeniesieniem. Ale
upozorowanie wypadku, matactwo, które miało zatuszować morderstwo
popełnione z premedytacją przez Kessela - za to groziło do pięciu lat więzienia.
Z prawnego punktu widzenia zatem byłoby prawdopodobnie rozsądnie obciążyć
Kessela, żeby samemu wykaraskać się z tej afery. Ale tego akurat nie mógł sobie
wyobrazić. Bez względu na to, co zrobił Kessel, był jego kumplem, starym
przyjacielem. Dzięki niemu poznał Maren, on załatwił mu posadę w policji.
18
Diller wiedział, co powiedziałaby na to Maren: „Czy to znaczy, że kiedy on
rujnuje swoje życie, to ty musisz także rujnować swoje?”. Ale tu nie chodziło o
to. Jak mógłby wpajać Luisowi, czym jest lojalność, gdyby sam zdradził
Kessela? Prawny punkt widzenia nie uwzględniał powodów, które kazały
Dillerowi postępować zupełnie odwrotnie do tego, co być może było mądre.
Może nie były to powody, które obróciłyby się w ostatecznym rozrachunku na
jego korzyść. Ale były to dobre powody, tego był pewny.
Nie pojechał na posterunek, lecz skręcił z Aidenbachstrasse w
Boschetsriederstrasse, zatrzymał się przed oddziałem Deutsche Bank i w
bankomacie pobrał z konta pięćset euro. Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie się
interesował tym, co robił tego poranka, na pewno zwróci uwagę na pobranie tak
nietypowej dla niego wysokiej sumy. Będzie to widać na wyciągu z konta. Już
samo wyjaśnienie, co zrobił z tymi pieniędzmi, sprawiłoby mu niemały kłopot.
Ale teraz nie zawracał sobie tym głowy, bo jeśli miałoby dojść aż do tego, że
ktoś zacząłby się tą sprawą interesować, byłoby i tak już za późno.
Wsiadł znowu do samochodu i przejechał paręset metrów dalej na plac przed
warsztatem samochodowym, znajdującym się obok olbrzymiej prasy do złomu.
Całość prowadził człowiek nazwiskiem Eicher. Zatrudniał zawsze kilku
pomocników, głównie z Europy Wschodniej. Jego największym klientem była
policja, która oddawała mu do naprawy samochody cywilne, ale brał też inne
zlecenia. Diller przyjechał do niego nie dlatego, że mógł mu ufać. Uważał, że
Eicher nie będzie miał w tym żadnego interesu, żeby go wsypać bez jakiegoś
szczególnego powodu. Stali przed uszkodzonym niebieskim bmw.
- Mam go puścić na prasę? - zapytał Eicher.
- Nie. Trzeba go zreperować. Nowa szyba, nowa kratownica chłodnicy i tak
dalej.
- Nie opłaca się.
- Wszystko jedno.
- Z wczorajszych rozruchów? - zapytał Eicher. Najwyraźniej też słuchał
radia.
- Nie, wpadłem w poślizg i uderzyłem w drzewo.
Diller bardzo starał się, by jego głos brzmiał możliwie obojętnie, lecz jego
wymówka była zbyt słaba, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Ale nie miał lepszej.
Eicher spojrzał na niego badawczo. Nie znał go dobrze, ale wystarczająco, żeby
wiedzieć, że Diller nie był typem kierowcy, który po prostu wpada w poślizg i
uderza w drzewo.
19
Diller nie miał zamiaru dłużej się nad tym rozwodzić, ale postanowił jeszcze
trochę dołożyć:
- Zasnąłem za kierownicą. Ale jechałem chyba za wolno jak na porządny
wypadek. Możesz to dla mnie załatwić? I byłbym ci wdzięczny, jeśli nie zrobisz
z tego wielkiej afery.
Mówił do niego na ty, bo Eicher też mówił do wszystkich na ty. Nie było to
oznaką jakiejś szczególnej więzi. Eicher nie wierzył w ani jedno jego słowo i nie
wysilał się nawet, żeby to ukryć, obiecał jednak, że zrobi, co w jego mocy.
Diller dał mu pięćset euro jako zaliczkę, nie żądając pokwitowania. Pożegnał
się i ruszył piechotą do najbliższej stacji metra.
Wiał niewiarygodnie ciepły wiatr. Diller zatrzymał się na moment przy
automacie z gazetami i czytał nagłówki: „Powstanie na Westendzie”. Wziął
„Abendzeitung” i zapłacił starannie odliczonymi drobnymi.
***
Najtrudniejsza część tego poranka była jeszcze przed nim - pójście do biura.
Jedne błędy pociągały za sobą kolejne. Musiał ich zatem unikać, jeśli nie chciał
wpaść. Znał ten problem, chociaż dotychczas z zupełnie innej perspektywy.
Teraz rozumiał, dlaczego świadomość tego tak paraliżuje. Ważne było przede
wszystkim, żeby sprawiać wrażenie, „jakby nic się nie stało”. Gdy zbliżał się do
komendy policji, tej zaniedbanej, pochodzącej z czasów nazistowskich budowli
w kolorze mchu, był ogłuszony przez własne serce, które waliło jak szalone. Nie
wierzył, że ma jeszcze szansę.
Umundurowanych kolegów za pancerną szybą przy wejściu pozdrowił z taką
samą oczywistą swobodą jak zawsze, a ci tak samo odpowiedzieli na
pozdrowienie. Żadnych nagłych krzyków, żadnych kajdanek. Bo i dlaczego?
W budynku panował taki sam ruch jak zwykle z rana, żadnej różnicy w
porównaniu z innymi dniami. Wydarzenia ostatniej nocy nie zostawiły żadnych
śladów, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Diller poszedł do administracji parku samochodowego i poinformował, że
miał wypadek, jadąc bmw.
- Coś poważnego? - zapytał dyżurny z rutynową troską.
- Kilka zadrapań. Chwila nieuwagi, wpadłem w poślizg i walnąłem w
drzewo.
Dyżurny uniósł brwi. Diller czuł się niezręcznie, pożegnał się, wyszedł w
pośpiechu i miał nadzieję dotrzeć do swojego biurka bez konieczności
20
rozmawiania z kolejnymi kolegami. Kilka kroków przed drzwiami do swojego
pokoju wpadł w objęcia Wallyego. Przezwisko Herberta Wallnera, o którym
mowa, miało tyle samo wspólnego z jego nazwiskiem, ile z fizjonomią skrzyżowaniem meduzy z wielorybem. Wally, dobre dziesięć lat młodszy od
Dillera, nosił krawat i włosy na jeża. Miał dar nawiązywania rozmów z każdym i
każdy dawał się wciągnąć w rozmowę z nim, chciał czy nie. Był zawsze tam,
gdzie można było zdobyć albo sprzedać dalej jakieś newsy. Widok
przemęczonego Dillera wywołał na jego twarzy szeroki uśmiech.
- Diller! Już tutaj? Miałeś ciężką noc, co? Masz chwilę?
Te pytania bynajmniej nie podobały się Dillerowi. Nie miał najmniejszej
ochoty zastanawiać się nad tym, co Wally wiedział, a czego nie. Jako zwykły
szeregowy żołnierz nie posiadał żadnych szczególnych informacji. Może
właśnie z tego powodu nadawał się do pewnego testu.
- Przykro mi, Wally, mam mało czasu. Muszę napisać raport z obserwacji.
- Twój raport z obserwacji? W tej chwili, jak sądzę, nie interesuje on nikogo.
Komendant cię szuka. Kazał ogłosić, że każdy, kto cię zobaczy, ma cię
natychmiast do niego wysłać. Coś bardzo ważnego. Strauch już u niego jest.
Ton człowieka wtajemniczonego i radosny zapał, z jakim mówił Wally,
kazały Dillerowi obawiać się najgorszego. Ale było już za późno, by cokolwiek
przedsięwziąć. Jeśli wpadnie, jeśli nawet zostanie aresztowany, stawi temu czoło
z klasą.
Kilka minut później wszedł do poczekalni przed gabinetem komendanta i
zameldował się u sekretarki.
- Jest pan umówiony?
- Nie, ale komendant mnie wzywał.
- Zobaczymy.
Głupia krowa, pomyślał. A może wiedziała, że rozmawia z kimś praktycznie
już zwolnionym, z żywym trupem, przed którym nie trzeba się silić na fałszywą
grzeczność? W każdym razie nie interesowała się nim więcej, nie poprosiła też,
żeby usiadł, a nie stał jak głupi. Diller podszedł do okna i patrzył na zewnątrz,
czekając, aż zostanie wezwany. Widział poranne niebo zabarwione w
szczególny sposób na czerwono. Już raz widział takie światło. Przed laty, na
stoku narciarskim w Lenggries. W pewnej chwili bezszelestnie spadł z nieba
czerwony pustynny piasek i zaległ cienką warstwą na śniegu. Luis sięgnął po
niego z taką ostrożnością i fascynacją, jak gdyby był astronautą na obcej
planecie.
21
Komendant März sprawował swoją funkcję dopiero od dwóch tygodni, od
czasu, gdy jego poprzednik musiał zwolnić stanowisko w dość niechlubnych
okolicznościach. O następcy wiedziano tyle co nic, przyszedł z zewnątrz.
Mówiono, że był wcześniej „w służbach”.
Stojąc przy oknie, Diller czuł, że sekretarka uważnie go obserwuje. Nie znał
jej, komendant sprowadził ją ze sobą. Potrafiła przejrzeć kogoś na wylot, nawet
na niego nie patrząc. Ze swoimi ufarbowanymi na rudo krótkimi włosami i w
czerwonym kostiumie wyglądała jak ludzki znak „Stop”. Musiał długo czekać,
aż zostanie wezwany do gabinetu. Był zdenerwowany i nie potrafił ukryć
zniecierpliwienia.
- Jakieś problemy? - zapytała ostro sekretarka.
- Nic mi nie wiadomo.
Jej ostre spojrzenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości: nie chciała
słyszeć niczego, co choćby w najmniejszym stopniu brzmiało jak skarga. Diller
wyjrzał znowu przez okno i patrzył na czerwone chmury przysłaniające słońce,
aż kilka chwil później drzwi do gabinetu komendanta gwałtownie się otworzyły
i szybkim krokiem wyszedł z niego Strauch. Gdy zobaczył Dillera, rzucił mu
dzikie spojrzenie i minął go, kipiąc ze złości.
Diller nie był z nim w szczególnie zażyłych stosunkach. Strauch był typem
wzorcowego policjanta jak z obrazka, a takim z zasady nie ufał. Chociaż był
dziesięć lat młodszy od Dillera, dogonił go już na tak zwanej drabinie kariery i
też był nadkomisarzem. Mówiło się, że jest człowiekiem byłego komendanta,
jednak także pod rządami nowego powierzano mu odpowiedzialne zadania: na
przykład kierowanie dochodzeniem na Geroltstrasse.
Do tej pory nie było między nimi konfliktów, ale Diller spodziewał się po
Strauchu wszystkiego - widział w nim człowieka, który wykonuje rozkazy,
ponieważ są rozkazami, bez względu na to, jak byłyby idiotyczne czy brutalne.
Sekretarka, której udało się nie okazać najmniejszego nawet zaskoczenia
dramatycznym wyjściem Straucha, powiedziała:
- Komendant może teraz pana przyjąć.
Komendant nie wstał, gdy Diller wchodził do gabinetu, przywołał go do
siebie ruchem ręki, jak gdyby chciał darować sobie wszelkie uprzejmości.
Dillerowi od razu rzuciło się w oczy, że niemal całkowicie ogołocił biuro ze
starych gratów. Z barokowego stylu jego poprzednika nic nie pozostało.
Żadnych grafik, żadnych zdjęć pamiątkowych, żadnych dyplomów na ścianach.
Tylko trzy wielkoformatowe mapy: Monachium, Niemiec i świata. Poza tym
surowe, nowoczesne meble z chromu i czarnej skóry.
22
Nigdy wcześniej nie spotkali się w cztery oczy. W ogóle widzieli się po raz
pierwszy dopiero podczas skromnej uroczystości z okazji objęcia urzędu przez
nowego komendanta. Mówiło się, że jest dokładnym przeciwieństwem swojego
poprzednika, tego brzuchatego poklepywacza po plecach, mającego świetne
kontakty z ludźmi, o których często czytało się w gazetach. Kontakty nowego
komendanta były prawdopodobnie jeszcze lepsze, ale nikt o nich nie wiedział.
Jeśli Wally i jemu podobni mieli rację, wzywał w tych dniach do siebie tych,
którzy mieli perspektywy. Diller i Kessel nie należeli raczej do tej kategorii.
Młodzieńcza twarz, gęste, siwe, krótko ostrzyżone włosy. Poprosił Dillera,
żeby usiadł, i na jego twarzy pojawił się ten woskowy uśmiech, który równie
dobrze mógł być rezultatem jakiegoś porażenia nerwów.
- Nie mieliśmy jeszcze okazji ze sobą porozmawiać. Pan jest od lat w tym
mieście, ja jestem tu całkiem nowy. Pewnych rzeczy na pewno jeszcze dobrze
nie rozumiem. Mam nadzieję, że pan i pańscy ludzie pomogą mi zrobić postępy.
Diller nie miał najmniejszego pojęcia, co ma oznaczać ten wstęp. Z
wysiłkiem zdobył się na uśmiech i skinął uprzejmie głową.
Komendant zmienił gwałtownie ton.
- Co to było wczoraj, panie Diller?
Diller nie był wcale zdziwiony. Tak zatem będziemy rozmawiać.
- Nie wiem, o czym pan mówi, panie komendancie.
- Zostawmy tego komendanta. Wystarczy März. I proszę nie udawać. Amir
Asian, lat dwadzieścia dwa, ciężkie uszkodzenia czaszki, złamania, obrażenia
wewnętrzne. Leży w śpiączce. Musiał pan być w pobliżu, kiedy to się stało.
Chociaż z tej rozmowy ulotniła się wszelka uprzejmość, komendant nadal
miał na twarzy ten osobliwy uśmiech.
- Może mógłbym powiedzieć coś na ten temat, gdyby wyjaśnił mi pan, gdzie
to... zdarzenie miało miejsce.
- Na Heimeranstrasse. Pan stał, jeśli dobrze zrozumiałem, na Geroltstrasse.
Nie więcej jak sto metrów w linii prostej. Patrol, który podjął interwencję,
przesłuchał wszystkich, którzy byli w pobliżu. Dziwnym zbiegiem okoliczności
nikt niczego nie widział. Proszę sobie wyobrazić, o jedenastej w nocy jakiś
szaleniec potrąca człowieka i nie ma nikogo, ani żywej duszy, która słyszałaby
pisk opon, wycie silnika albo krzyk. Dziwne, prawda?
Diller kiwnął głową, udając zamyślonego. Nie wolno mu było uwierzyć w
ani jedno słowo z tego, co słyszał. Po krótkiej przerwie, podczas której uważnie
obserwował Dillera, komendant kontynuował:
23
- Patrolowi sytuacja wymknęła się spod kontroli. Miało miejsce niemalże
powstanie ludowe. I dlaczego? Bo nie jesteśmy w stanie wskazać winnego. To
też jest dziwne, prawda? Nikt nic nie widział...
Znowu zrobił przerwę.
- I to wszystko umknęło pana uwadze?
- Tak, tak. - Diller udał, że został nagle wyrwany z zamyślenia. Zachowywaliśmy ciszę radiową, zgodnie z rozkazem. Żadnego radia, komórek,
telefonów, nic.
- Nie zauważył pan, że na sąsiednim skrzyżowaniu wybuchają koktajle
Mołotowa?
Nie mógł dłużej iść w zaparte, musiał zaryzykować. Jeśli chciał utrzymywać,
że trwał na stanowisku, musiał przyznać, że coś z tych rozruchów jednak do
niego dotarło.
- Oczywiście, ale to nie był nasz temat, panie komendancie. My zajmujemy
się dochodzeniem antyterrorystycznym. Nie możemy palić kryjówki z powodu
czegoś takiego.
Komendant kiwał głową.
- Więc pewnie pan też nie zauważył, co stało się ze Strauchem.
- Nie.
- Musi być pan naprawdę wzorem dyscypliny.
Teraz Diller skinął głową, zdecydował się na wersję, której musiał się już
trzymać.
- Cokolwiek robił pan ostatniej nocy, robił pan to porządnie. Pan i pański
kolega, jak on się nazywa?
- Kessel, Erich Kessel.
- Jesteście jedynymi z oddziału dochodzeniowego Straucha, którzy nie
wpadli. Arabowie rozpoznają gliniarza z zamkniętymi oczami z odległości stu
metrów. Strauch i cały jego oddział zostali zdemaskowani i zmuszeni do
ucieczki pod gradem kamieni. Z wyjątkiem was dwóch.
Diller chętnie by się dowiedział, co tak naprawdę znaczy „zdemaskowani”,
ale powstrzymał się przed zadaniem tego pytania. Im mniej szczegółów
pojawiało się w tej rozmowie, tym lepiej.
- W trybie natychmiastowym odsunąłem Straucha od śledztwa. Czy jest pan
gotów poprowadzić je dalej?
Mówi pan poważnie? - miał wielką ochotę zapytać Diller. Zamiast tego
24
przytaknął, najpierw z ociąganiem, potem bardziej zdecydowanie.
- Proszę dowiedzieć się, co z tym mieszkaniem, które wczoraj
obserwowaliście, i zadbać o to, żeby problemy z Arabami nie narosły jeszcze
bardziej. Szczegóły poda panu Strauch.
Komendant zajął się rzeczami na swoim biurku, sygnalizując, że rozmowa
jest zakończona.
Diller miał jeszcze jedno pytanie.
- W jakim on jest stanie?
Komendant spojrzał wzrokiem człowieka, któremu ktoś przeszkadza w
pracy.
- Jak powiedziałem, leży w śpiączce. Gdy się obudzi, opowie nam to i owo. I
chciałbym, żebyśmy mogli mu wtedy pokazać twarz człowieka, który o mało go
nie zabił. I żeby na Westendzie zapanował spokój. To nie jest chyba tak trudne
do zrozumienia.
Nie, pomyślał Diller, wcale nie takie trudne. Co za doskonała szansa dla
komendanta, żeby się wypromować. Wyjaśnienie wypadku drogowego, który
doprowadził do rozruchów ulicznych, zwycięstwo w walce przeciwko terrorowi
i cenny wkład w integrację naszych współobywateli obcego pochodzenia.
Widział go już przyjmującego gratulacje i ściskającego dłonie przed kamerami.
Zawsze z tym samym uśmiechem.
- Oczekuję pańskiego raportu jutro rano o tej porze.
***
Diller opuścił gabinet komendanta i powtarzał sobie w myślach to, co przed
chwilą usłyszał. Strauch został zdjęty z funkcji dowodzącego śledztwem, a on
zajął jego miejsce. Nikt niczego nie zarzucał ani jemu, ani Kesselowi. Żadnej
dyscyplinarki, żadnego zawieszenia, żadnego postępowania karnego. To nie był
tylko korzystny zbieg okoliczności. Za tym kryło się coś więcej. Dowie się co.
Teraz jednak musiał zająć się swoją nową robotą.
W drodze do biura Straucha spotkał Wally ego.
- Serdeczne gratulacje z okazji awansu!
A ten skąd już to wiedział?
- Powiedz, wiesz może, gdzie podziewa się Kessel?
Diller pomyślał, że Kessel musi nabrać trochę pokory.
Możliwe, że wiadomość o awansie Wally miał od Straucha, ale ten raczej nie
25
rozpowiadałby tego, nie mając po temu szczególnego powodu. A nawet jeśli, co
to mogło obchodzić Dillera?
- Dzięki, Wally. Fajnie, że już wiesz. Strauch siedzi w swoim pokoju?
- Chyba tak. Więc co z Kesselem?
- A nie ma go? - Diller udawał, że nie ma o niczym pojęcia.
- Jeszcze go nie widziałem.
- Pewnie wziął wolne. To była długa noc. Jakiś czas nie brał udziału w takich
akcjach i musi się przyzwyczaić.
- Ale nie złożył podania o urlop.
Udawana troska Wally ego strasznie grała Dillerowi na nerwach, ale się
opanował.
- Kessel jest chory, okej? Niniejszym zgłaszam, że jest chory. Wpisz to,
proszę, gdzie trzeba, i nie rób wielkiej afery.
Wally kiwnął głową, jak gdyby Diller potwierdził właśnie jego podejrzenia.
- Zrobi się, szefie. No, miejmy nadzieję, że nie przeliczył się z siłami.
Diller powinien pilnie zadbać o Kessela. Ale wcześniej musiał porozmawiać
ze Strauchem.
Strauch zaprosił go do pokoju i zaproponował, by usiadł. Od pierwszej
chwili bardzo starał się udawać, że umie godnie znieść porażkę.
Usiedli. Strauch położył łokcie na oparciach obrotowego krzesła i splótł
dłonie na wysokości ust. Milczał.
Chwila ciągnęła się w nieskończoność.
- Zatem jak mogę ci pomóc? - zaczął wreszcie.
- Widzisz, znaczy... ja wcale o to nie prosiłem...
Diller odgrywał tę małą scenkę w nadziei, że pozwoli mu ona możliwie
łatwo wybrnąć z tej sytuacji - wszedł w rolę skruszonego kolegi, który nie wie,
czemu zawdzięcza ten honor, że został wyniesiony ponad innych.
Strauch przyłączył się do przedstawienia.
- Daj spokój, nie ma najmniejszego problemu. To decyzja komendanta. Jak
to on powiedział? „Nie wiem, co zrobił Diller, ale zrobił to, co trzeba”. Coś w
tym rodzaju. Trzeba mu przyznać rację. Ja też nie wiem, co robiłeś ubiegłej
nocy...
Strauch był wściekły, to było widać jak na dłoni. On też chętnie by się
dowiedział, dlaczego Diller i Kessel jako jedyni z jego oddziału wczoraj nie
26
wpadli. Gdyby nadal był przełożonym Dillera, miałby prawo zażądać
odpowiedzi i umiałby go przycisnąć. Teraz jednak Diller nic mu już nie musiał
mówić. To było jasne. Jasne było też, że Strauch nie przestanie tak szybko się
tym interesować.
***
- Bernhard, dlaczego miałbym coś przed tobą ukrywać, co by mi to dało?
- Awans?
- Uważasz, że to zaplanowałem? Myślisz, że jestem do czegoś takiego
zdolny?
- Widocznie tak. I nie tylko do tego. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego
sprawy i to był błąd. Możesz powiedzieć, że nie umiem przegrywać, ale nie
wierzę, że ty i Kessel byliście na swoim stanowisku. Wywlekliby was z wozu,
wierz mi. Tylko że wy najprawdopodobniej byliście już wtedy gdzie indziej.
Jeśli okaże się, że tak było, możesz mi wierzyć, Markus, zrobię wszystko, żeby
cię z tego rozliczyć. Dzisiaj rano napisałem raport, który uwzględnia też stan
pojazdów służbowych. Dyżurny parku samochodowego zameldował mi, że twój
samochód jest w warsztacie.
Strauch z determinacją patrzył Dillerowi prosto w oczy, a on wytrzymał to
spojrzenie. Żaden nie dawał za wygraną, aż Strauch zapytał:
- Co się stało?
- Nic się nie stało. Byłem przemęczony, wpadłem w poślizg i wjechałem w
drzewo. Lekkie wgniecenia. Nic poważnego.
Strauch parsknął pogardliwie.
Czas na kontrofensywę, pomyślał Diller.
- Myślę, że najwyższy czas, żebym zajął się moją nową robotą. Czy mogę
oczekiwać od mojego poprzednika, że poinformuje mnie o stanie śledztwa?
- Oczywiście. Stan śledztwa można wyczytać z akt. Są do twojej dyspozycji.
Strauch wskazał na stojący przy biurku wielki kosz na bieliznę cały
wypełniony segregatorami.
- Masz zamiar utrudniać śledztwo?
- Ależ skąd. Powinieneś wyrobić sobie własne zdanie. Wnioski, do których
doszedłem, nie muszą być trafne.
Komendant chce usłyszeć twoje zdanie, a nie po raz drugi moje.
Strauch był głęboko urażony, nie można było tego nie zauważyć.
27
Diller czuł, że kontynuowanie tej rozmowy może tylko pogłębić przepaść
między nimi. Wstał, sięgnął po kosz i pożegnał się chłodno.
- Do zobaczenia, Markus.
***
Kessel doszedł do siebie na lodowatych szarych kafelkach podłogi łazienki i
było mu nieprawdopodobnie zimno. Skóra na jego pokrytych tatuażami
ramionach zdawała się odrywać od kości. Jakiś potwór połknął go w jednym
kawałku, na wpół strawił i z powrotem wyrzygał ze śluzowatej gardzieli na te
kafelki, do których był teraz przyklejony jak język do kawałka lodu. Ciągle miał
na sobie szare spodnie i biały podkoszulek z wczorajszego wieczoru. To, co
wczoraj sobie wstrzyknął, to najmocniejszy towar, z jakim kiedykolwiek miał do
czynienia. W końcu udało mu się jakoś podnieść. Z trudem stanął na nogi i
opierając się o ramę drzwi i o ściany, dotarł wreszcie w pobliże łóżka, na które
opadł bezwładnie. Przykrył się kołdrą i próbował się ogrzać. Jak strasznie było
mu zimno!... Co on narobił? Pamiętał każdy najmniejszy szczegół. Także twarz
młodego arabusa, jej najpierw agresywny, potem zaskoczony wyraz, i zderzenie.
Z czasem Kesselowi zrobiło się cieplej. Leżąc skulony pod kołdrą, wsunął
rękę w spodnie i wziął w zimną dłoń swój członek. Po chwili zaczął go
masować. Międlił go cierpliwie, ale ten nie sztywniał. Próbował wyobrażać
sobie kobiety, z którymi spał, ale to nic nie dawało, ponieważ ciągle myślał o
tym, co wydarzyło się wczorajszej nocy, i że musi jak najszybciej wytrzeźwieć, i
o tym, skąd mógłby skombinować więcej tego towaru. W końcu zostawił
członek w spokoju i próbował zasnąć. Był jednak całkiem rozbudzony.
Rozbudzony i zupełnie rozbity. Na myśl, co teraz się z nim stanie, ogarnął go
strach. Co z nim zrobią? Postawią go przed sądem za morderstwo, będą badać i
prześwietlać każdy ciemny zakamarek jego przegranego życia i wykorzystają to
jako dowód przeciwko niemu. Dziwił się, że jeszcze tu jest, że nikt jeszcze po
niego nie przyszedł, żeby go zabrać. Bez szczególnych emocji myślał o
więzieniu. To może dziwne w przypadku policjanta, ale zawsze miał niejasne
przeczucie, że kiedyś tam skończy. Pośród mglistych wizji więziennego życia w
końcu znów odpłynął w sen.
***
Trzykrotne ciężkie pukanie do drzwi. Przyszli. To koniec. Nie mogli znaleźć
go w takim stanie, leżącego w biały dzień w łóżku, jak ćpun. Chciał przyjąć ich
w drzwiach, dać się odprowadzić jak mężczyzna. Wyskoczył z łóżka i zatoczył
28
się w kierunku drzwi. Był osłabiony i czuł się fatalnie, przytrzymał się klamki.
Zebrał się w sobie, aż dało się znowu słyszeć pukanie, znowu trzykrotne i
ciężkie jak przeznaczenie.
Kessel nacisnął klamkę i pociągnął drzwi, gotowy na to, co miało nastąpić.
Ku jego zaskoczeniu stał przed nim Diller.
- Odsłuchałeś moją wiadomość?
Kessel patrzył w ziemię, jakby próbując sobie przypomnieć.
- Jaką wiadomość?
- Powinieneś iść na terapię - powiedział Diller.
- Powinieneś pocałować mnie w dupę - powiedział Kessel.
- Musisz iść ze mną na posterunek. Sprawy wzięły trochę inny obrót, niż się
obawialiśmy. Lepszy. Po naszym wypadku na Westendzie miało miejsce coś w
rodzaju powstania. Strauch i jego drużyna wpadli. Tylko my dwaj nie.
Komendant odsunął Straucha od śledztwa i przekazał je mnie. Szykuj się,
człowieku. Doprowadziliśmy nasze czynności wczoraj w nocy starannie do
końca i nie zostaliśmy zdemaskowani. Jesteśmy prymusami.
Gdy Kessel był pod prysznicem, Diller rozejrzał się po mieszkaniu.
Przetrząsnął jedyny pokój, z którego się ono składało, szukając narkotyków.
Kiedy szukał ich u Luisa, czuł się trochę jak paranoik, ale tutaj był pewny, że
coś znajdzie. Kessel wyszedł z łazienki i zobaczył Dillera szperającego w jego
starej kolekcji płyt.
- Sprytny ćpun nie przechowuje towaru w mieszkaniu - powiedział.
Diller nie widział, że się zbliża, wzdrygnął się i wyciągnął płytę, która była
najbliżej. Dopiero teraz odwrócił się i uniósł ją w górę, jakby znalazł to, czego
szukał.
- Jawbox. Super, że jeszcze to masz.
- Pamiętasz Jawbox?
Kessel nie mógł w to uwierzyć. Jego zbiór pochodził niemal wyłącznie z
początku lat dziewięćdziesiątych.
Jawbox to był zespół z Marylandu, który nigdy nie osiągnął nawet części tej
popularności, na jaką zasługiwał. Przez jakiś czas Kessel zbierał płyty z niemal
naukowym zacięciem, a niekiedy nawet puszczał je w knajpie, w której poznali
się z Dillerem dawno, dawno temu. Diller stał z piwem w ręku i kiwał głową w
rytm muzyki. Jego zainteresowania muzyczne nigdy nie poszły dalej. Kessel
podszedł do szafy i ubierając się, bardzo uważał, żeby Diller nie zobaczył jego
29
podudzia.
Chwilę później siedzieli w samochodzie służbowym. Przez głowę Kessela
przewijała się masa pytań. Starał się nie patrzeć przez okno. Za dużo ruchu,
światła, hałasów.
- Co zrobiłeś z tamtym samochodem? - zapytał.
- A co miałem zrobić? Stoi w warsztacie.
- I nie pytali, skąd wgniecenie?
- Pytali, ale wierz mi: im mniej wiesz na ten temat, tym lepiej.
Diller był przekonany, że może i musi mieć pod kontrolą wszystko, co tylko
się da. Kessel widział to inaczej. Prędzej czy później zostaną pociągnięci do
odpowiedzialności. Tymczasem jednak nic nie przemawiało przeciwko temu, by
robić to, co zaproponuje Diller.
I nagle w środku tego narkotykowego kaca naszło go wspomnienie
uniesienia wczorajszej nocy. Minęło już dużo czasu, od kiedy dał sobie w żyłę,
ale wiedział oczywiście, że takie rzeczy się zdarzają, coś jakby mały haj
pomiędzy. W tym momencie chętnie posłuchałby muzyki. Pomyślał o Jawboxie.
Przytłumiony nieco czad w jego ulubionym kawałku Green Glass to było to, co
by mu się teraz spodobało. „Mały haj pomiędzy” nie znaczył, że czuł się dobrze.
Po krótkiej chwili złudnej równowagi nagle jego serce zaczęło bić jak szalone.
Próbował zapanować jakoś nad trzęsącymi się dłońmi, wciskając je pod pachy.
„Odpowiedzialność” - to brzmiało tak rzeczowo. Ale oznaczało, że tkwi po uszy
w gównie. Uzależniony od narkotyków glina w nawrocie, który bez powodu
wykończył młodego arabusa. Teraz oni go wykończą. Oni, Arabowie, policja,
przełożeni, może Diller też. Tak czy inaczej w końcu będzie musiał sobie z tego
zdać sprawę, nagle stanęło mu to jasno przed oczami. I na pewno nie była to
przyjemna świadomość.
- Słyszałeś, co z tym arabusem? - zapytał.
- Myślałem, że nigdy nie zapytasz. Tak, żyje.
Kessel poczuł ulgę, chociaż wiedział, że to prawdopodobnie znacznie skróci
dla niego okres odroczenia wyroku.
- Kto go przesłuchuje?
- Chwilowo nikt. Leży w śpiączce. To znaczy: dzisiaj leżał w śpiączce.
Kiedy się obudzi i zacznie sobie wszystko przypominać, jesteśmy załatwieni.
***
30
Starszy otyły policjant pchnął uchylone drzwi pokoju Dillera wózkiem, na
którym transportował wypełniony segregatorami kosz na bieliznę, i zapytał:
- Dokąd z tym?
Ruchem głowy Diller wskazał kąt pokoju, w którym stały już dwa inne
kosze. Była to mała demonstracja ze strony Straucha, której znaczenie nie było
dla niego do końca jasne i która specjalnie go nie interesowała.
Najważniejsze źródła informacji na temat mieszkania na Geroltstrasse
wyszukał w komputerze i tworzył teraz możliwie oryginalne teorie.
Kessel siedział na dwuosobowej sofie naprzeciwko i grzał ręce kubkiem
kawy, który przyniósł mu Wally. Nazwał go przy tym „bohaterem obserwacji”.
Na monitorze przed sobą Diller miał kolorowy skan formularza otwarcia konta.
- Przyjrzyj się temu - powiedział do Kessela.
Naprawdę muszę wstawać? - zapytał w myślach Kessel, podniósł się z
wysiłkiem i podszedł do Dillera.
- Świstek z banku. No i co?
- Ktoś zamierzał otworzyć konto w Stadtsparkasse Monachium.
- Ale nie wpisał nazwiska.
- W ogóle nic poza adresem: Geroltstrasse 28, 80339 Monachium. To tam
byliśmy wczoraj, jeśli sobie przypominasz.
Sarkazm był skuteczną metodą, żeby ożywić Kessela. Diller to dobrze
wiedział.
Kessel wyprostował się i spojrzał w twarz Dillera.
- Naprawdę myślisz, że ujdzie nam to na sucho?
A więc Kessel chciał porozmawiać. O to mu chodziło.
- Nic nie myślę - powiedział Diller - ale muszę zadbać o to, by nie stracić
pracy, żebym mógł wyżywić moją rodzinę. To może być dla ciebie
drobnomieszczańskie, ale takie jest moje zadanie i biorę je poważnie. Dwa lata
pracowałem nad tym, żebyś wrócił zza biurka na ulicę, a ty wykręcasz taki
numer! Więc bądź tak miły i nie mów mi, co mam myśleć, a czego nie.
Nie wyglądało na to, żeby Kessela satysfakcjonowała taka odpowiedź.
- A co powiesz na to, jeśli sam się przyznam. Powiem coś takiego:
„Słuchajcie, to ja spieprzyłem sprawę. Diller nie ma z tym nic wspólnego”.
- Naprawdę myślisz, że ci uwierzą? Zawieszą nas obu. Ciebie...
przynajmniej, bo bez żadnego powodu przejechałeś człowieka, i mnie, bo temu
nie zapobiegłem. Wierz mi, nie ma lepszego rozwiązania jak wykorzystać nasz
31
awans, żeby możliwie skutecznie ukręcić sprawie łeb.
Diller miał ochotę poruszyć temat narkotykowego problemu Kessela, ale
ugryzł się w język, bo znowu usłyszałby tylko kłamstwa, a przecież dopiero co
udało im się wymienić kilka szczerych słów. Jeśli nie chciał stracić pracy,
musiał przypilnować, żeby Kessel wrócił do jakiej takiej równowagi i w końcu
zaczął robić coś pożytecznego, na przykład pomógł mu w dochodzeniu.
Nawiasem mówiąc, to można było świetnie sprzedać: policjant, który zszedł na
złą drogę, teraz jednak nauczony przykrymi doświadczeniami znowu robi
świetną robotę.
Cała ta sytuacja doprowadzała Dillera do mdłości. Ale czy to cokolwiek
zmieni, jeśli podniosą ręce do góry i zawołają: „Halo, to byliśmy my!”?
Postanowił, że zainteresuje się losem chłopaka, którego potrącili. Może
nawet porozmawia z jego rodzicami. Na pewno da się to jakoś uzasadnić
śledztwem. Ale teraz trzeba było skoncentrować się na tym formularzu.
- Posłuchaj, Kessel, chcę, żebyś ze mną współpracował. Wtedy uda nam się
znaleźć jakieś wyjście. Ale do tego konieczne jest, żebyś wziął się do roboty i mi
pomógł. Nie mamy dużo czasu na utwierdzenie komendanta w przekonaniu, że
postawienie mnie na miejscu Straucha było dobrą decyzją. Musi nam się to udać.
I...
- I...
- Zacznij kontrolować swój problem, cokolwiek to jest.
Kessel kiwnął głową.
- Co jest takiego niesamowitego w tym formularzu? - zapytał, wskazując na
monitor.
Diller uznał to za deklarację gotowości do współdziałania.
- Strauch nas bojkotuje. Nie może zablokować nam dostępu do danych i akt,
ale nie powie nam, do czego doszedł. Nie chce nam niczego sugerować, mówi.
- Zawsze był szczurem.
- On myśli, że to my jesteśmy szczurami.
- Niby dlaczego?
- Wszyscy członkowie jego jednostki zostali zdemaskowani przez motłoch wszyscy poza nami. On myśli, że gdybyśmy byli na swoim stanowisku, to też
byśmy wpadli.
- Niby dlaczego?
Kessel nie nawykł widzieć w sobie części problemu. Dla Dillera był to
32
dowód na to, że gotowość do oszukiwania samego siebie była u Kessela nie
mniejsza niż u reszty ludzkości, z Dillerem włącznie. W tym właśnie problem,
że człowiek nigdy nie dostrzega, że sam siebie oszukuje.
- To, co do tej pory mamy: straż graniczna aresztowała wczoraj na lotnisku
w Monachium człowieka. Wiek trzydzieści kilka lat, szczupły, wysoki, typ
arabski, ubrany po europejsku. Przy kontroli dokumentów przedstawił bilet
Lufthansy do Mombasy i niemiecki paszport, oba dokumenty wystawione na
nazwisko Salem Yusuf. Komputer zidentyfikował go na podstawie danych
biometrycznych jako kogoś innego: Idrisa Mahera. Wiesz, kto to?
- Pewnie jakiś piekielnie niebezpieczny superterrorysta, którego
poszukujemy.
Kiedyś, dawno temu, Diller uważał, że sarkazm Kessela jest błyskotliwy.
Teraz wart był jedynie wzruszenia ramion.
- Pewnie tak. Ale na razie Idris Maher to tylko nazwisko i zdjęcie do
paszportu, którego dane biometryczne zgadzają się z danymi Salema Yusufa.
Popatrz.
Kilkoma kliknięciami myszy Diller przywołał na ekran dwa zdjęcia
paszportowe, które nie mogły bardziej się od siebie różnić. Po lewej Idris Maher,
mężczyzna o ciemnobrązowym kolorze skóry, z czarną brodą i w białej czapce
kufi. Po prawej Salem Yusuf, gładko ogolony, z fryzurą z przedziałkiem, bez
nakrycia głowy.
Kessel wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Salem Yusuf, Idris Maher, jaka różnica?
- Różnica polega na tym, że Salem Yusuf nie figurował do tej pory w
kartotece straży granicznej. Idris Maher natomiast jak najbardziej.
- Ktoś, kto umie tak perfekcyjnie sfałszować paszport, będzie umiał zmienić
też dane biometryczne - powiedział Kessel.
- Możliwe. Jeśli chce. Możliwe jednak, że Maher wpadł w pułapkę.
- W pułapkę?
- Dlaczego nie?
Kessel wzruszył ramionami.
- Skąd Idris Maher wziął się na liście poszukiwanych?
- Informacja od pakistańskiej policji.
- Chyba nie mówisz poważnie.
Diller odpowiedział, że przed kilkoma tygodniami Centrum Ochrony przed
33
Terroryzmem w Berlinie-Treptow rozesłało do wszystkich jednostek
wiadomość, iż według informacji pakistańskiej policji człowiek o nazwisku Idris
Maher jest w drodze do Niemiec. Miał być on przetrzymywany „przez USA” w
Afganistanie, ale w niewyjaśnionych okolicznościach zbiegł do Pakistanu.
Według bliżej nieokreślonych źródeł ma on za zadanie dokonać zamachu.
Wysocy urzędnicy amerykańscy uznali to zagrożenie za „wiarygodne”.
- Phi! Takich ostrzeżeń dostajemy codziennie ze dwa tuziny. Jak to zawsze
mówią w oficjalnych oświadczeniach? „Wszystkie informacje traktujemy
bardzo, bardzo poważnie”.
- Jasne. Ciekawe jest tu tylko, że nazwisko Idris Maher pojawia się dwa razy
w dość krótkim czasie. Pierwszy raz w tym ostrzeżeniu, drugi raz wczoraj
wieczorem na lotnisku.
- To nie wyjaśnia jeszcze, jak jego dane biometryczne trafiły do komputera.
- Trzy lata temu pewna kobieta złożyła przeciwko swojemu mężowi
doniesienie na policji w Berlinie-Dahlem z powodu uszkodzenia ciała i złożyła
wniosek o objęcie jej ochroną. Ta kobieta nazywała się Gertrud Maher. A jej
mąż Idris Maher.
- Berlin-Dahlem? Elegancka okolica.
- Kobieta miała pieniądze. Poznała Maher a kilka lat wcześniej podczas
urlopu na Dżerbie. Był animatorem w jednym z hoteli. Zabrała go ze sobą do
Berlina i wyszła za niego za mąż. Ale nie udało mu się zadomowić tu na dobre.
Odkrył inną stronę swojej osobowości i stał się religijny Tego samego zaczął
wymagać od żony. Ta nie chciała, więc ją bił. Złożyła wniosek o ochronę
osobistą. On opuścił kraj, kierując się do Afganistanu, żeby przyłączyć się do
walki z niewiernymi.
- Ściągnijmy tu żonę. Przecież rozpozna swojego męża.
- Niestety, raczej nie.
- Dlaczego nie?
- Zanim Idris Maher opuścił kraj, mieszkanie jego żony w Berlinie-Dahlem
strawił pożar. Udusiła się dymem. Zamknięta od zewnątrz w swojej łazience.
- Przez niego?
- Na to wygląda. Najpierw ją zamknął. Potem zebrał wszystkie przedmioty,
które mogły dostarczyć jakichkolwiek informacji na jego temat: albumy ze
zdjęciami, aparaty fotograficzne, książki, ubrania, listy, pocztówki. Oblał je
denaturatem i podpalił.
- Nikt nie słyszał, jak kobieta krzyczy?
34
- Nie z ręcznikiem w ustach.
- I co dalej?
- Gdy zauważono pożar, Idris Maher siedział już w maszynie Egypt Air do
Kairu. Pod swoim prawdziwym nazwiskiem zresztą. Bilet jest ostatnim śladem
po nim, jaki mamy. Z Kairu musiał dalej podróżować drogą lądową. Żadnych
dalszych rezerwacji. Wydano za nim międzynarodowy list gończy i tyle. Nie ma
nikogo, kto mógłby poświadczyć, że Idris Maher i Salem Yusuf to ta sama
osoba. Próbowano znaleźć w Tunezji krewnych Idrisa Mahera. Możesz sobie
wyobrazić, z jakim rezultatem. Oprócz zdjęcia do paszportu nie ma żadnych
jego zdjęć. To jest dosłownie wszystko, co na niego mamy.
***
Kessel musiał się wysilić, żeby skupić się na rozmowie. Patrzył teraz, jak
Diller znowu zabiera się do roboty. Było godne podziwu, z jak ogromną energią
wgrzebwał się przez całe przedpołudnie coraz głębiej w akta, rekonstruując
kolejne zależności i powiązania. Zajęcie to pochłaniało go bez reszty. Od czasu
do czasu wydawał z siebie odgłos zdumienia czy satysfakcji i prezentował
Kesselowi jakieś nowe odkrycie, kolejny detal.
- W umowie najmu figuruje nazwisko Ahmed Mohammed. Kaucja została
opłacona gotówką, istnieje jedynie kopia pokwitowania z podpisem po arabsku.
Grafolodzy z Federalnego Urzędu Policji Kryminalnej odcyfrowali go jako
„Abdullah Habib”. Zarówno Ahmed Mohammed, jak i Abdullah Habib to
bardzo popularne arabskie nazwiska. „Podobnie jak Hans Müller albo Peter
Meier” - napisali w ekspertyzie. „Nie ma żadnych wskazówek, które
pozwalałyby powiedzieć, jakie rzeczywiste osoby kryją się za tymi
nazwiskami”.
Natomiast Kessel przypominał sobie nudę i beznadzieję, jaką tak często
odczuwał w szkole, podczas gdy inni pilnie pochylali się nad zeszytami, z
zarumienionymi z zapału policzkami, a on po prostu nie rozumiał, czego od
niego chcą. Towarzyszenie Dillerowi przy pracy która powinna być właściwie
także jego pracą, przychodziło mu z coraz większym trudem. Jego myśli biegły
w innym kierunku. Dlaczego, do cholery, znajdował się w tej chwili akurat w
tym miejscu? Jaka była jego funkcja? Planeta Ziemia, Europa, Niemcy,
Monachium, komenda policji. Jakaś wyższa siła uczyniła ze mnie, istoty
pozaziemskiej, funkcjonariusza policji... Głos w jego wnętrzu był głosem
szaleńca. Brzmiał jak jego własny głos, ale Kessel nie miał nad nim żadnej
kontroli. Szperał bez celu w jakichś papierach.
35
Diller zauważył oczywiście, że Kessel w niczym nie pomaga. Wystarczało
mu, że ma go przy sobie, że nie robi jakichś głupstw gdzie indziej. Ale właśnie
to, że jest pod czyjąś opieką, że jest kontrolowany, wyprowadzało Kessela
najbardziej z równowagi. Nie dawało mu spokoju.
Okej, znowu zaczął brać, już jakiś czas temu. Ponieważ miał wiele do
stracenia, pilnował, żeby nikt się nie zorientował. Doceniał zaangażowanie, z
jakim Diller starał się mu pomóc, i przecież zamierzał znowu przestać brać. To
jest możliwe, jeśli sytuacja była odpowiednia. Ale teraz nie był jeszcze gotowy.
Poza tym kto może wiedzieć, czy zeszłej nocy rzeczy potoczyłyby się lepiej,
gdyby nie był na głodzie. Możliwe, że nie zaczynałby z tymi typami pod
koszem, próbując odebrać im towar - ale nie wiadomo, czy nie zdarzyłoby się
nieszczęście, gdyby zostali zdemaskowani i stanęli nagle oko w oko z
motłochem.
Naturalnie wiedział, że wszystko to można było widzieć zupełnie inaczej.
Nie to jednak zdecydowało. Ostatnie tygodnie były trudne. Jeśli chodzi o
finanse, znalazł się w bardzo napiętej sytuacji. To była błyskawiczna decyzja.
Pomyślał, że mógłby odebrać chłopakom tych parę gramów, które mieli przy
sobie, i ten plan przecież mniej więcej wypalił.
Właściwa katastrofa - uświadomił sobie nagle - wydarzyła się dzisiaj rano,
gdy stał pod prysznicem, a Diller czekał na niego w pokoju. W napadzie
całkowicie nieuzasadnionej paniki spłukał w umywalce wszystko, co jeszcze
zostało z tego towaru. Spodziewał się, że Diller będzie szukał z większym
uporem. I teraz ten najlepszy towar, jaki kiedykolwiek posiadał, zniknął w
rurach kanalizacyjnych.
Jedynym wyjściem, jakie mu pozostało, była stacja wydawania metadonu.
Tam też nie byłoby łatwo coś dostać, ale miał jeszcze receptę, którą
zorganizował sobie kiedyś podczas akcji w pewnym gabinecie lekarskim.
Kessel czuł to rwanie w ramionach, które zapowiadało znacznie bardziej
nieprzyjemne objawy. Był jeszcze czas, żeby im zaradzić. Zaczął pocierać
przedramiona w tak rzucający się w oczy sposób, że Diller spojrzał wreszcie w
jego kierunku.
- Idę - powiedział Kessel. - Muszę iść do lekarza.
Diller nie spuszczał z niego oczu.
- Ale zrób to - powiedział.
- Widzimy się jutro - powiedział Kessel, wstał i wyszedł.
Okazało się, że było to dużo łatwiejsze, niż sobie wyobrażał. Diller nie
36
próbował go zatrzymywać i już przemierzał korytarze komendy jak wolny
człowiek. Policjanci chodzili zaaferowani z jednego miejsca w drugie,
rozmawiali, byli czymś zajęci. Wrzała praca. Przez kilka chwil Kessel smakował
to, że jest jednym z nich, odwzajemniał spojrzenia, pozdrawiał podniesieniem
brwi albo skinieniem głowy, przyśpieszał kroku, jakby zmierzał w jakimś
konkretnym celu. Ale już w następnym momencie cały ten teatr zaczął go
nudzić. Chciał już tylko stąd wyjść. Ważne, żeby znowu złapać równowagę pomyślał - a podana przez lekarza dawka metadonu była dokładnie tym, co
mogło mu teraz pomóc. Wyjął portfel, w którym przechowywał receptę.
Przyjrzał się jej uważnie, wychodząc na dziedziniec komendy, i stwierdził, że
była dość sfatygowana. Co tam, jakoś to będzie.
Kessel był za lekko ubrany, było około zera, a on miał na sobie tylko
koszulkę polo i marynarkę. Poszedł do parku samochodowego i wziął cywilny
samochód, hondę civic. Dyżurny protestował, mówiąc, że nie ma przydziału.
Kessel zaproponował, żeby zadzwonił przy nim do Dillera i zapytał, co sądzi o
utrudnianiu śledztwa w ten sposób. Dostał samochód i ruszył, nie wiedząc
dokładnie dokąd. Dopiero gdy uświadomił sobie trasę, dotarło do niego, że
gabinet wydający metadon, o którym myślał, znajdował się na Westendzie,
kilkaset metrów od miejsca, gdzie wczoraj siedzieli w samochodzie. Mógł być
pewny, że pojawienie się tam dzisiaj było dla niego niebezpieczne. Ale w głębi
duszy miał nadzieję, że natknie się na tego wysokiego z poprzedniej nocy i
dostanie od niego nowy towar. Wiedział, że jeśli rzeczywiście spotkałby tego
typa, ten pobiłby go na śmierć. A mimo to oczami wyobraźni widział, jak
wysoki daje mu dwie z tych fiolek z czerwonymi zatyczkami. Tym razem będzie
bardziej o nie dbał.
Gabinet znajdował się w kamienicy, która wyglądała jeszcze gorzej od tej, w
której mieszkał Kessel. Windy nie było, ściany klatki schodowej były całe
pokryte bazgrołami i graffiti. Pachniało tłokiem, niedomytymi ciałami i
lekarstwami. Wchodząc do zapchanej poczekalni, Kessel starał się możliwie nie
rzucać w oczy. Nie było to takie łatwe, bo był dużo starszy od wszystkich innych
w pomieszczeniu i nie wyglądał jak typowy junkie.
Żadne drzwi nie prowadziły z poczekalni do gabinetu lekarskiego. Tylko
okienko z pancernego szkła, jak w banku, tyle że tutaj szyba była cała zaklejona
z wyjątkiem wąskiej szpary. Większość i tak przychodziła tu wyłącznie po
metadon. Trwało dość długo, zanim następna osoba została wywołana przez
mały głośnik i mogła odebrać swój flakonik. Kessel czuł, że im dłużej tu siedzi,
tym większą skupia na sobie uwagę. Ale nikt nic nie mówił.
Minęło ponad dwadzieścia minut, podczas których przesunął się o całe
37
cztery miejsca w kolejce, gdy urodziwy chłopiec z długimi blond lokami, który
nie spuszczał go z oka, przerwał milczenie.
- To glina jest - powiedział spokojnie, niemal uroczyście, jakby był już teraz
całkowicie pewny tego, co mówi. Wszyscy wiedzieli od razu, o kim mowa, i
Kesselowi krew uderzyła do głowy. Blondyn to dostrzegł i nie krył radości, że
udało mu się trafić w dziesiątkę.
- Też jesteś na głodzie? - zapytał.
Kessel nie uznał za stosowne odpowiedzieć.
- Hej, przepraszam? Nie odpowiesz? - Blondyn był uparty. Nudziło mu się, a
głód narkotyczny czynił go agresywnym.
- Zostaw go w spokoju, co on nas obchodzi - wtrącił się facet siedzący obok
blondyna, najwyraźniej jego kumpel.
Kessel milczał. Myślał o ostatniej nocy. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby
znowu popaść w kłopoty. Gdyby jego koledzy dowiedzieli się, że tu był podczas
służby, to co wtedy powie? Jakie to śledztwo, o którym nikt nie słyszał,
zaprowadziło go tutaj? Może to wyglądać dziwnie, jednak prawdopodobnie
najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego po prostu wstać i wyjść. Pewnie
trochę się z niego pośmieją, ale chwilę później o nim zapomną.
Powoli wstał i ruszył w kierunku wyjścia.
- Do widzenia, panie dzielnicowy!
Kessel nie zareagował. Już raz dzisiaj tak po prostu wyszedł. I znowu
przyszło mu to łatwiej, niż myślał.
Był niedaleko Geroltstrasse, niedaleko boiska do koszykówki. Zastanawiał
się, czy nie powinien tam po prostu pójść, rozejrzeć się za tym typem z wczoraj.
Może znowu zdobyć towar, celując do kogoś z broni, jak będzie trzeba. To był
jednak plan szaleńca. Był w stanie dokładnie wyobrazić sobie taki scenariusz,
ale nie był jeszcze gotowy na to, by zapłacić taką cenę. Choć wcale nie mniej bał
się alternatywnego biegu zdarzeń.
Kilka godzin później, z powrotem u siebie w mieszkaniu, kulił się w
drgawkach, pocąc się w rozkopanym łóżku. Wiedział, że jest to jedynie
przygrywka do objawów zimnej odstawki, jakie czekały go w nocy. Zaklął, bo
wydało mu się, że ktoś dzwoni z absurdalnym uporem do drzwi, klął i klął, aż
uświadomił sobie, że to dzwonienie było rzeczywiste. To musiał być Diller i
rosła w nim wściekłość na tego samozwańczego stróża, aż przyszło mu do
głowy, że Diller byłby pewnie wcześniej zadzwonił. Dozorca, o ile tu w ogóle
był jakiś dozorca, nigdy dotąd się u niego nie pojawiał. Kurier, który chce coś
38
zostawić dla sąsiada. Jakiś przybłęda w każdym razie. Ktoś, kto tak dzwoni, jest
niebezpieczny - pomyślał - choćby przez tę natarczywość.
Kessel z wielkim trudem wyprostował się, znalazł po omacku broń i
podszedł na palcach do drzwi, w których niestety nie było judasza. Stanął przy
ramie drzwi, żeby nie mogły go trafić pociski wystrzelone z drugiej strony,
potem krzyknął:
- Kto tam?
Żadnej odpowiedzi. Dzwonek.
Powtórzyło się to parę razy, aż Kessel uznał, że to głupie. Założył łańcuch i
uchylił odrobinę drzwi. Gdy zobaczył, kto go odwiedził, natychmiast wymierzył
broń w jego głowę.
- Spieprzaj albo cię rozwalę! - syknął i próbował z powrotem zatrzasnąć
drzwi, ale gość zablokował je stopą. W tym momencie Kessel pomyślał, że
może się zdarzyć, iż rzeczywiście będzie musiał strzelić. O dziwo, tamten
zdawał się być nastawiony życzliwie, nie był ponury ani agresywny. Kessel
zadawał sobie parę razy w myślach pytanie, czy mu się wydaje, ale to był
rzeczywiście ten typ, który dał mu wczoraj narkotyki. Wysoki spod kosza do
koszykówki. Znalazł go. Jaki mógłby być cel tej wizyty, jeśli nie zemsta za
pitbulla? Kessel mógł liczyć tylko na siebie. Nie mógł wezwać patrolu.
Wystarczyło, że wysoki zezna, co widział on i jego kumple - jak Kessel
przejechał jego przyjaciela - i był załatwiony. Obrona konieczna, pomyślał,
powiem, że zastrzeliłem go w obronie koniecznej.
- Jestem tu sam. Chcę tylko porozmawiać.
- Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać.
- O tym?
Wysoki pokazał przez szparę w drzwiach małą przezroczystą plastikową
torebkę, w której grzechotało około dwudziestu fiolek z czerwonymi
zatyczkami, takich jak te, z którymi zawarł znajomość wczoraj. Kessel patrzył z
wahaniem na torebkę. Ma je po prostu zabrać temu typowi? Jeśli go zastrzeli,
usunie jednocześnie niebezpiecznego świadka. Ale co zrobi ze zwłokami?
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Gani Kartal - padła odpowiedź, tak naturalna, że Kessel w nią uwierzył.
Mimo to powiedział:
- Pokaż mi swój dowód.
Gani uśmiechnął się, wziął to za żart.
39
- Daj mi swój dowód. Ale najpierw wywróć kieszenie i pokaż pasek spodni.
Odwróć się.
Gani cały czas się uśmiechał, zrobił jednak, co Kessel mu kazał. Był
nieuzbrojony.
- Teraz dowód.
Gani podał go przez szparę w drzwiach. Jeśli był prawdziwy, jego właściciel
nazywał się Gani Kartal. Kessel oddał mu dowód.
Jak długo miał Ganiego przed sobą, kontrolował sytuację. Znowu wycelował
pistolet w jego twarz.
- Zrobisz teraz krok do tyłu i założysz ręce za głowę. Gdy to zrobisz, zdejmę
łańcuch i możesz wejść. Jeśli jesteś sam i będziesz robić, co ci każę, nic się nie
stanie.
Gani wydawał się absolutnie spokojny i zrobił, co Kessel mu kazał. Ten miał
wrażenie, że już kiedyś widział to wszystko w jednym ze swoich koszmarnych
snów. Lufą pistoletu wskazał na obrotowe krzesło z obiciem z pianki w kolorze
musztardy. Jeden z dwóch mebli w jego mieszkaniu, na którym można było
usiąść.
- Zamknij drzwi i siadaj.
Gani rzucił torebkę na stolik przy sofie, po czym usiadł. Jego ręce
spoczywały na kolanach.
Nie spuszczając go z oka, Kessel zajął miejsce kilka metrów od niego. Gani
czekał na znak. Kessel nasłuchiwał jakiś czas, czy nic się nie dzieje za drzwiami.
Jeśli zaczną strzelać przez drzwi, trafią Ganiego, nie jego. Nic nie było słychać.
- Skąd się dowiedziałeś, gdzie mieszkam?
- Moi ludzie widzieli cię dzisiaj u nas w dzielnicy. Śledziliśmy cię.
- Zatem czego chcesz?
- Chłopak, którego przejechałeś, nazywa się Amir, Amir Asian. Byłem
wczoraj u jego rodziców. Alican i Aygiin Asian. Mają salon fryzjerski, niecałe
sto metrów od miejsca wypadku. Amir jest ich jedynym synem. Leży w
śpiączce. Mają wielką nadzieję, że wkrótce się przebudzi, żeby im opowiedzieć,
co się stało.
Gani zrobił pauzę. Kessel ma zrozumieć, że jest go czym szantażować.
Pięknie, ale Gani musi zrozumieć, że to nie będzie takie proste, jak sobie
wyobraża.
- Nie mogę nikomu zabronić opowiadać, cokolwiek tam sobie chce
40
opowiadać.
To był tani blef i Gani to wiedział.
- Może jest ci wszystko jedno, co stanie się z tobą. Ale nie jest ci wszystko
jedno, co stanie się z twoim kolegą i jego rodziną.
Co Gani mógł wiedzieć o Dillerze i jego rodzinie? Prawdopodobnie nic. Ale
Kessela odnalazł bez szczególnego wysiłku. Możliwe, że dowiedział się już
również tego i owego o Dillerze.
- Więc dobrze. Co mógłbym zrobić, żeby zapobiec temu, by Amir coś
opowiedział?
- Mógłbyś zadbać o to, żeby on i jego rodzina mieli dość pieniędzy na
leczenie i wszystko. Jego ojciec musi kogoś zatrudnić do pomocy w zakładzie,
co dotychczas robił Amir. Amir był pracowitym chłopakiem.
- A co, jeśli nie mam pieniędzy? Naprawdę, bez żartów, jestem totalnie
spłukany. Nie mam nic. Mogę ci pokazać wyciągi z mojego konta.
Gani skrzywił się pogardliwie.
- Wiem, że nie masz pieniędzy. To widać.
Zrobił pauzę dla większego efektu i pokiwał głową na potwierdzenie
własnych słów.
- To jest też powód, dla którego ci coś przyniosłem.
Wskazał głową na plastikową torebkę.
- Sprzedaj to. Ta torebka warta jest dwadzieścia tysięcy. Zatrzymaj połowę,
drugą dasz mnie. Jeśli się spiszesz, dostaniesz więcej.
Kessel był wściekły. Gnojek przychodzi tu i myśli, że może z niego zrobić
swojego pachołka.
- Wszystko jasne - powiedział. - Super to sobie wymyśliłeś, co? Ale tak
ładnie nie będzie. Spadaj i odwal się! Zabieraj ten swój kram i spadaj!
Brzmiało to dziwnie niepewnie.
Gani uśmiechnął się drwiąco, wstał powoli i ruszył w kierunku drzwi.
Torebkę zostawił tam, gdzie leżała.
- Hej, stój! Zabierz to ze sobą - krzyknął Kessel.
Gani nie zareagował, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Kessel zerwał się z fotela i kopnął w zamknięte za nim drzwi, potem zaczął
chodzić z bronią w ręku w tę i z powrotem po mieszkaniu. Co ma robić w tej
sytuacji? Gdzie szukać pomocy?
41
Kilka godzin później leżał na łóżku z igłą w przedramieniu.
***
Mniej więcej w tym samym czasie Diller studiował protokoły dwóch
przesłuchań mężczyzny, który został zatrzymany przed dwoma dniami na
lotnisku i twierdził, że nazywa się Salem Yusuf. Pierwszy protokół sporządzili
funkcjonariusze straży granicznej, drugi spisał Strauch. W obu przypadkach
mężczyzna wprawdzie odpowiadał na pytania, ale odmówił podpisania zeznań.
Nie chodziło tu o dokładne protokoły słowo w słowo, lecz o streszczenia
dokonane przez przesłuchujących go funkcjonariuszy. Diller miał już dosyć akt.
Chciał sam stworzyć sobie jakiś obraz sytuacji, a teraz był na to dobry moment.
Nie będzie mu przeszkadzał żaden adwokat, żadni prokuratorzy, żadni inni
śledczy. W rozmowie w cztery oczy dowie się na temat tożsamości tego
człowieka więcej niż z koszy na bieliznę wypełnionych aktami.
Radiowóz wysadził Dillera przed rozświetloną reflektorami bramą zakładu
karnego Stadelheim. O tej porze nie było już odwiedzin, spokojna zmiana dla
personelu, więzienie sprawiało wrażenie opustoszałego. Chociaż był umówiony,
musiał najpierw zadzwonić, zanim mu otworzono.
Nawet bez przygnębionych lub zrozpaczonych członków rodzin, którzy w
dzień czekali przy wejściu w długich kolejkach, Dillera natychmiast dopadła
deprymująca atmosfera tego miejsca. Jeden ze strażników zaprowadził go do
pokoju przesłuchań. Nie musiał długo czekać na wprowadzenie Salema Yusufa.
Wysoki, szczupły, dobrze wyglądający mężczyzna z zadbanymi, krótko
obciętymi czarnymi włosami. Miał na sobie uniform więzienny z grubej
niebieskiej bawełny. Zatrzymano go w eleganckim szarym garniturze
biznesmena. Ponieważ zakwalifikowany został jako więzień szczególnie
niebezpieczny, wartownicy przykuli jego ręce do szyn na blacie stołu, tak że
siedział naprzeciwko Dillera z otwartymi ramionami. Nie trzeba było być
jasnowidzem, żeby dostrzec, iż jego nastawienie było zupełnie inne, niż mogła
sugerować ta pozycja.
Być może Diller miał przez chwilę na twarzy wyraz irytacji, w każdym razie
mężczyzna od razu to podchwycił.
- To poniżające musieć tak siedzieć przed panem, pan też tak sądzi, prawda?
Nazywam się Salem Yusuf, a pan kim jest?
Mówił po niemiecku swobodnie i bez najmniejszego akcentu. W jego głosie
słychać było opanowanie i determinację.
- Markus Diller, nadkomisarz policji kryminalnej. Powierzono mi
42
prowadzenie śledztwa w pana sprawie.
- O, pański kolega został odsunięty? Jakże się on nazywał? Strauch, tak,
Strauch. Nie zachowywał się szczególnie zręcznie.
Diller był zaskoczony. Widział wielu ludzi w ich pierwszych dniach w
areszcie. Niszczyły one morale nawet bezwzględnych kryminalistów. Jeśli było
tak również w przypadku tego człowieka, to umiał on to dobrze ukrywać. Diller
nie musiał mu zdawać sprawy z roli Straucha i nie chciał, by jego odpowiedź
pozwoliła Yusufowi zrekonstruować tło wydarzeń.
- Nie znam żadnego Straucha. Musiało się panu coś pomylić.
Uśmiech mężczyzny wyrażał złość.
- Pan i pańscy koledzy kłamiecie, ilekroć otworzycie usta.
- Próbował pan wyjechać z kraju, posługując się fałszywym paszportem na
nazwisko Salem Yusuf. To też nie jest szczególnie uczciwe.
Musiał nawiązać do tego, co powiedział mężczyzna, przynajmniej dla
pozoru, żeby wciągnąć go w rozmowę.
- Skąd panu przyszło do głowy, że mój paszport jest sfałszowany? Jestem
Salem Yusuf. Posiadam ważny paszport, wystawiony zgodnie z przepisami
przez niemiecki urząd.
Mężczyzna krzyczał. Natychmiast dał się słyszeć szczęk kluczy i w drzwiach
pojawili się dwaj strażnicy. Diller podziękował im, zapewniając, że wszystko
jest w porządku. Gdy znowu zamknęły się za nimi drzwi, mówił chłodno dalej.
- Dane biometryczne zapisane w pańskim paszporcie jednoznacznie
pokrywają się z danymi człowieka, który jest przez nas poszukiwany.
Mężczyzna zamknął oczy i uśmiechnął się gorzko.
- Wiem, pański kolega tłumaczył mi to już wczoraj. Proszę przez chwilę
postawić się w mojej sytuacji. Proszę sobie wyobrazić, że leci pan za granicę.
Przygotowuje pan wszystko, zjawia się we właściwym czasie na lotnisku,
zgłasza się pan do odprawy, przechodzi kontrolę bezpieczeństwa, wszystko idzie
jak zawsze. I nagle, przy kontroli paszportowej, słyszy pan „proszę chwilę
poczekać” i wyraz na twarzach celników zmienia się, i dwadzieścia sekund
później jest pan odprowadzany w kajdankach na oczach ludzi, z którymi miał
pan lecieć do Mombasy. A wyjaśnieniem tego wszystkiego jest to, że coś jest nie
tak z danymi biometrycznymi.
Parsknął pogardliwie i spojrzał z wściekłością na Dillera.
- Obawiam się, że mam tylko blade pojęcie, o co w ogóle chodzi. Czy to
przestępstwo, że moje „dane”, czy jak to się nazywa, są takie same jak u
43
jakiegoś innego człowieka? Co mnie to obchodzi?
Diller nie wierzył, że mężczyzna był tak niewinny, jakiego zgrywał. Ale
robił to bardzo zręcznie, nie ulegało wątpliwości. W każdym razie dzisiaj z
ustaleniem jego tożsamości nie posuną się ani o krok dalej, czuł to. Musiał
szukać innej drogi.
- Dobra, zatem panie Salem Yusuf. Co pan miał zamiar robić w Mombasie?
Mężczyzna rzucił w kierunku Dillera pogardliwe spojrzenie.
- Sądzę, że to nie pańska sprawa.
- Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie celu tej podróży, czy się mylę?
- Od kiedy potrzeba jakichkolwiek wyjaśnień, żeby gdzieś pojechać? Jestem
przedsiębiorcą. Miałem w Mom- basie zobowiązania biznesowe. Nie muszę się
panu z niczego tłumaczyć.
- Jeśli to rzeczywiście tylko jedno wielkie nieporozumienie, proszę mi w
takim razie pomóc w następującej sprawie: kim jest osoba mieszkająca na
Geroltstrasse 28, tutaj w Monachium, dla której chciał pan otworzyć konto?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Niech pan da spokój, formularz otwarcia konta ze Stadtsparkasse
Monachium był w pańskiej torbie podróżnej.
Informację, że formularz znaleziono wśród rzeczy Yusufa, czerpał wyłącznie
z akt. Miał nadzieję, że jest ktoś, kto będzie mógł to poświadczyć.
- Nic o tym nie wiem.
- Dobrze, to tyle z mojej strony - powiedział.
Nie posunął się daleko, ale wiedział teraz przynajmniej, z jakim kalibrem ma
do czynienia. Gdy wstawał, Yusuf syknął w jego stronę:
- Nie jestem człowiekiem pozbawionym powiązań, panie nadkomisarzu. Moi
adwokaci przygotowują skargę na bezpodstawne aresztowanie. Nie chciałbym
być w pańskiej skórze.
Słowa te nie zrobiły na Dillerze szczególnego wrażenia, ale nie dawały mu
spokoju, gdy opuszczał więzienie i ruszał w drogę do domu. Salem Yusuf
sprawiał wrażenie względnie pewnego siebie, zwłaszcza biorąc pod uwagę
sytuację, w jakiej się znalazł. Idris Maher natomiast był w świetle akt typem
człowieka nieśmiałego i porywczego. Czy możliwe jest, że w istocie doszło do
pomyłki? W każdym razie mężczyźnie udało się zasiać w nim wątpliwości i
choć Diller bardzo się przed nimi bronił, nie mógł już się od nich uwolnić.
44
Piątek, 18 stycznia
KESSEL OBUDZIŁ SIĘ około wpół do ósmej. O ósmej zaczynał służbę,
mógł zatem być w komendzie około wpół do dziewiątej, jak na niego prawie
punktualnie. Lepszą wiadomością było jednak to, że jego ciało trochę się
zregenerowało. Wyciągając wnioski z wcześniejszego doświadczenia,
wstrzyknął sobie wczorajszego wieczoru dużo mniejszą dawkę i, jak widać,
doskonale ją zniósł. Pod prysznicem, gdy akurat zaczęła ogarniać go euforia,
dopadły go nagłe mdłości. Odruch wymiotny wyładował się w dwóch skurczach
kaszlu i to wszystko. Darował sobie kawę, ponieważ w szafce kuchennej znalazł
jeszcze jedną torebkę czarnej herbaty, która na pewno lepiej zrobi żołądkowi, do
tego dwie kromki białego chleba.
Siedział w kuchni przy małym stole z laminowanej płyty i żeby było jeszcze
przyjemniej, włączył sobie radio. W wiadomościach o ósmej mówili, że
poprzedniego wieczoru na Westendzie znowu były zamieszki. W miejscu
wypadku gromadzili się młodzi ludzie, by oddać hołd ofierze, młodemu
mężczyźnie, który jest nadal w śpiączce. Kessel starał się nie dopuścić do siebie
tego wspomnienia, ale mu się to nie udało. Znowu, jak już tyle razy, od kiedy to
się wydarzyło, widział przed sobą twarz chłopaka, z zastygłym wyrazem
przerażenia, na krótko przed zderzeniem.
Dalej w wiadomościach zacytowali wypowiedź ministra spraw
wewnętrznych o tym, że służby liczą się w najbliższej przyszłości z różnymi
scenariuszami zamachu. „Zasadniczo przygotowujemy się na to, że terroryści
przybędą z zagranicy, by bez ostrzeżenia dokonać zamachu wewnątrz budynku
lub w jakimś widocznym miejscu, ze świadomością, że sami mogą go nie
przeżyć” - mówił minister.
Kessel wyłączył radio, skończył śniadanie i postanowił zostać w domu.
Zadzwonił do Wally ego, który rozpoznał jego numer na wyświetlaczu
komórki.
- Kessel, człowieku. Tylko mi nie mów, że znowu jesteś chory!
- Tak, Wally, zły timing, wiem, ale chcę być pewny, że już na dobre się
wykurowałem, zanim wrócę.
- No dobra, stary, powiem Dillerowi, chyba że chcesz sam...
- Nie, nie, będę wdzięczny, jeśli ty to zrobisz. Muszę kończyć, ciao.
45
Kessel rozłączył się i wyłączył komórkę. Chciał być pewny, że nikt nie
zlokalizuje go w miejscu, w które się teraz udawał.
***
W komisariacie K45 - „Politycznie motywowana przestępczość
obcokrajowców” - trwała poranna odprawa. Obecni byli Strauch, Diller, Wally i
wszyscy inni poza Kesselern. Diller czuł się za to w jakiś niejasny sposób
odpowiedzialny. To go denerwowało i Strauch to zauważył.
- Wspólne Centrum Ochrony Antyterrorystycznej podało, że w drodze do
Monachium jest pięciu albo sześciu zamachowców ze środowisk
islamistycznych. Najbardziej prawdopodobnym celem zamachu jest Konferencja
Bezpieczeństwa w drugi weekend lutego. Myślę, że tym właśnie będziemy się
zajmować przez najbliższe tygodnie - informował Strauch.
- Skąd pochodzi ta informacja? - zapytał Diller z pewnym zdziwieniem.
- Ze Wspólnego Centrum Ochrony Antyterrorystycznej Berlin-Treptow powiedział Strauch, jak gdyby wszystkie informacje stamtąd lądowały najpierw
u niego.
- Czy poinformowałeś ich, że nie prowadzisz już tego postępowania?
- Nie, nie poinformowałem.
Powiedział to z wystarczającą pewnością siebie, by sprowokować Dillera.
- A może powinieneś to zrobić? - zapytał, opanowując się z trudem.
- Nie sądzę. Tobie przekazano postępowanie w sprawie Idrisa Mahera. A nie
cały wydział. Poza tym te informacje dotyczą wszystkich.
- Słuchałem wiadomości - wtrącił się Wally, przerywając wrogie milczenie
między Strauchem a Dillerem. - Minister federalny ostrzega przed zamachami.
A Bundestag obraduje akurat nad budżetem policji federalnej. Trochę strachu
przed terrorystami nie zaszkodzi, wydaje mi się.
- Co kilka tygodni pojawiają się informacje o zamachowcach, które są
powodem do większych lub mniej szych działań ze strony policji. Są jakieś
konkrety? - zapytał Zimmer, młody funkcjonariusz, który nie ukrywał, że lepiej
mu się pracowało z Dillerem niż ze Strauchem.
- Coś bardzo konkretnego - odpowiedział Strauch. - Pozwólcie, że posłużę
się słowami komendanta Märza, które wypowiedział dzisiaj rano, gdy
rozmawialiśmy w cztery oczy: „Za trzy tygodnie odbędzie się w Monachium
Konferencja Bezpieczeństwa. Chcę, żebyśmy wykluczyli jakiekolwiek, nawet
najmniejsze prawdopodobieństwo, że mogłaby ona stać się celem zamachu
46
terrorystycznego”.
A więc tak, poranna rozmowa w cztery oczy. Przywrócenie dawnej
hierarchii nie zajęło Strauchowi zbyt wiele czasu. Dillerowi było to obojętne,
dopóki nie zwiększało prawdopodobieństwa, że obaj z Kesselem wpadną.
***
Gdy wychodzili po zakończeniu spotkania, Strauch przecisnął się do Dillera,
udając, że szuka pojednania.
- No, jak tam idzie?
- Jestem zadowolony - mruknął Diller.
- Wyobrażam sobie. W jego głosie pobrzmiewała delikatna, ale słyszalna
drwina.
Diller zatrzymał się i stanął przed Strauchem.
- Powiedz po prostu, czego ode mnie chcesz, okej?
Strauch skinął głową, jak gdyby uznał, że taka propozycja jest jak
najbardziej godna rozważenia.
- Jasne. Mówi ci coś nazwisko Didem Osmanoglu?
- Nie. A powinno?
- Myślę, że tak. Tak nazywa się pani prokurator, z którą rozmawiałem przed
briefingiem przez telefon.
- I czego chciała?
- Dowiedzieć się, co się stało w środę wieczorem. Odpowiedziałem na jej
pytania najlepiej, jak umiałem. W pewnym momencie padło naturalnie także
twoje nazwisko.
- A to znaczy?
- Powiedziała, że się do ciebie w najbliższym czasie odezwie. Wydaje mi się,
że raczej wcześniej niż później. Uważaj.
Diller chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale Strauch po prostu odszedł. Diller
rozejrzał się, szukając wzrokiem innych kolegów, ale ci unikali jego spojrzenia.
***
Kessel wysiadł z metra na przystanku Centrum Olimpijskie. Ruszył w
kierunku pobliskich wieżowców, które, gdy budowano je kilka dziesięcioleci
temu, uchodziły za dumę zapatrzonej w przyszłość urbanistyki. Dzisiaj
47
przebywanie w tej okolicy bez wyraźnego powodu nie było szczególnie godne
polecenia. Poranek był chłodny, ponury i mokry, nikt nie wychodził na ulicę,
jeśli nie musiał. Żyli tu ludzie, których przeznaczeniem było to, że nikim
szczególnym nie byli i niczego szczególnego nie robili. Większość z nich leżała
jeszcze w pustych mieszkaniach w śpiączce swoich nałogów. Kessel chciał być
już daleko stąd, gdy się obudzą.
Adres Joeya wyciągnął z policyjnego komputera. Postarał się o niego już
jakiś czas temu, nie wiedząc dokładnie po co. Dzisiaj miał wrażenie, że była to
jedna z tych wielu małych czynności przygotowawczych, które jego pamięć
narkomana nakazywała mu podejmować na potrzeby przyszłego nawrotu, tak
mimochodem, żeby nadal mógł się oszukiwać, iż nie groziło mu żadne
niebezpieczeństwo.
Nazwisko Joeya było nabazgrane ołówkiem na metalu obok dzwonka.
Po tym, jak trzykrotnie zadzwonił i kilkakrotnie mocno zapukał, usłyszał zza
drzwi głos Joeya:
- Kto tam?
- Erich. Erich Kessel.
Ściszony damski głos, odpowiedź Joeya, potem wymiana słów, która szybko
stawała się coraz głośniejsza i wtem krzyk kobiety. Joey wrzasnął:
- Zrobię, co mi się podoba, głupia pizdo!
Uchylił odrobinę drzwi. Były zabezpieczone łańcuchem. Joey od razu
rozpoznał Kessela. Wiedział, że jest gliną, dlatego radość ze spotkania była
raczej umiarkowana.
- Hi, Erich. Czego tu chcesz? Nic nie zmalowałem.
- Muszę z tobą porozmawiać. Mogę wejść?
Joey nie był szczególnie uszczęśliwiony tą prośbą, rozejrzał się z wahaniem,
lecz w końcu zdjął łańcuch.
- No dobra.
Kessel zobaczył, że Joey chowa coś w pośpiechu w szufladzie komody.
Prawdopodobnie spluwę. Najwyraźniej ciągle jeszcze działał w branży. Przeszli
do kuchni. Kessel nigdy go o to nie pytał, ale Joey musiał pilnie uczęszczać do
siłowni, świadczyły o tym mięśnie jego ramion i karku. Miał na sobie tylko
podkoszulek, Kessel odkrywał masę nowych tatuaży. To zawsze było
największe hobby Joeya i jego cała duma. Sam wymyślał wzory. Niemal czarne
kręgi wokół oczu wskazywały na to, że aktualnie brał udział w programie
odwykowym.
48
Usiedli przy kuchennym stole.
- Dobrze cię widzieć - powiedział Kessel.
- Ech... - żachnął się Joey. - Jeśli twoja wizyta nie wróży kłopotów, to co?
Chcesz mnie przed czymś ostrzec? Nie jestem wplątany w nic, co mogłoby cię
interesować. Od kiedy w ogóle jesteś znowu w kwasach?
Kwas, Kessel dawno nie słyszał tego wyrażenia. Gdy był młody, używano
go na określenie ludzi biorących narkotyki, dopiero później na policjantów
ścigających przestępstwa narkotykowe.
- Skąd to negatywne myślenie? Chcę ci tylko coś pokazać.
Kessel sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął z niej fiolki, które dał mu Gani, i
podsunął Joeyowi pod nos. Joey patrzył na nie chciwie i sceptycznie zarazem.
Był wystarczająco długo w branży, żeby wiedzieć, że nikt nie przychodzi do
niego do domu tak po prostu, żeby dostarczyć mu towar.
Kessel nie mógł się powstrzymać, musiał się uśmiechnąć, widząc, jak Joey
myśli. Ale wyglądało na to, że Joey nie może dojść do żadnych zadowalających
wniosków.
- Skąd to masz? - zapytał.
- Nie chcesz sobie tego obejrzeć?
Joey zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Pracujesz teraz z dealerami, czy co?
Wziął jedną z fiolek między kciuk i palec wskazujący, jak gdyby był
chemikiem.
- Ale jesteś jeszcze u glin, prawda?
- Oczywiście, tu się nic nie zmieniło.
Kessela niemal bawiło trzymanie go w niepewności. Może to też poprawi
jego pozycję przetargową.
Joey położył nagle fiolkę na kuchennym stole.
- Powiedz wreszcie, skąd to masz. I czego ode mnie chcesz? - zapytał.
Joey był słabym aktorem. Kessel widział po nim, że pragnie tego towaru jak
niczego innego na świecie. W tym momencie do kuchni weszła współlokatorka
Joeya, której głos słyszał wcześniej przez drzwi. Wysoka ciemna blondynka,
przed trzydziestką. Prawdopodobnie kiedyś była całkiem ładna, lecz teraz widać
było po niej nieskończone zmęczenie. Miała takie same cienie pod oczami jak
Joey. To one robią z nich parę, pomyślał Kessel. Wchodząc, w ogóle nie
zwróciła uwagi na Kessela.
49
- Zasnęła - powiedziała do Joeya.
Ten skinął głową i wskazał na Kessela.
- To jest Erich Kessel, mój kumpel, glina od narkotyków.
To nie była do końca prawda, ale Kessel nie chciał zawracać sobie teraz
głowy długimi wyjaśnieniami, dlatego pozwolił Joeyowi mówić.
- Przychodzi tutaj, kładzie mi fiolkę na stół i mówi, że chce mi ją po prostu
pokazać.
Joey i kobieta spojrzeli na siebie. Był to moment bezdennego smutku, jakby
stanęli oboje przed czymś nieuniknionym.
- Zatem jeszcze raz: Vanessa, Erich, Erich, Vanessa.
Kessel skinął głową, uśmiechając się lekko. Nie odwzajemniła
pozdrowienia.
- Joey jest na zwolnieniu warunkowym. Ale pan to przecież na pewno wie.
Jako jego przyjaciel i policjant od narkotyków.
- Co to ma być? Żałosna próba wrobienia dawnego kumpla?
Gdyby rzeczywiście chcieli się go pozbyć, pomyślał Kessel, toby go
wyrzucili bez zadawania żadnych pytań. Ale oni nie tego chcieli. Chcieli tego
towaru i chcieli dowiedzieć się, jak dużo ryzykują, biorąc go.
Czas rozwiać ich obawy.
- Tu nie chodzi o Joeya i jego kartotekę. Proponuję wam interes. Ja dostarczę
wam towar, taki jak ten tutaj. Sprawdźcie go spokojnie, nie ma pośpiechu. Z
tego, co słyszałem, jest pierwszorzędny. Mogę załatwić go więcej, jeśli zechcę.
Sprzedajecie go, dzielimy się wpływami. Za samo tylko złożenie wam tej
propozycji mogę wylądować w kiciu. Zaufanie za zaufanie, okej?
Joey spojrzał na Vanessę, jakby upewniał się w swoim zdaniu, że Kessel to
równy gość.
- Załóżmy, że będzie, jak mówisz, Erich. Dlaczego chcesz sprzedać ten
towar i dlaczego nie zrobisz tego sam?
- Jestem to komuś winny. Niczego więcej nie chcesz na ten temat wiedzieć,
wierz mi. Jestem gliną, nie mogę tego po prostu upchnąć na następnym rogu. Ty
jesteś w branży, znasz ludzi, znasz lokale, gdzie jest zapotrzebowanie.
Joey ciągle jeszcze miał ponury wyraz twarzy, ale Kessel czuł, że to mu
schlebiało.
- No dobra, załóżmy, że to zrobimy. Skąd mam wiedzieć, że towar jest okej?
Kessel zwlekał chwilę z odpowiedzią, bo przychodziła mu ona z trudem.
50
- Ode mnie.
- Jak to od ciebie?
- No, ode mnie.
Spojrzeli na siebie i sceptyczna mina Joeya zmieniła się powoli w uśmiech,
twarz Vanessy też się rozluźniła.
- Hej! Myślałem, że się już całkiem stoczyłeś. No, tym lepiej, jeśli nie powiedział i poklepał Kessela kilka razy po ramieniu.
Kessel kiwał głową trochę zakłopotany.
Vanessa odrzuciła włosy do tyłu, usiadła przy stole i sięgnęła po fiolkę
swoimi niebiesko-czerwonymi, wyglądającymi na bardzo zmarznięte, rękami.
***
Mieszkanie na Geroltstrasse było obserwowane od środy dzień i noc, bez
jakiegokolwiek rezultatu. Nikt nie wchodził do mieszkania, nikt z niego nie
wychodził. Diller miał nadzieję, że cokolwiek tam się dzieje czy znajduje, może
dać mu jakąś wskazówkę co do tożsamości zatrzymanego mężczyzny, ale
interwencję i przeszukanie chciał odwlec, jak tylko to możliwe. Salema Yusufa
objęto całkowitą blokadą informacyjną, nie mógł nikogo ostrzec, chyba że przez
swojego obrońcę. Ten jednak dobrze się zastanowi, czy chce zostać
poplecznikiem podejrzanego o terroryzm. Były więc duże szanse, że prędzej czy
później pojawi się w mieszkaniu jakiś niczego nieświadomy pomocnik, który
mógłby naprowadzić ich na dalszy ślad. Poza tym Diller walczył z
wątpliwościami, które go naszły. Czy pewny siebie Salem Yusuf i gwałtowny,
impulsywny Idris Maher to rzeczywiście jedna i ta sama osoba? Diller
potrzebował naocznych świadków, ludzi, którzy znali Idrisa Mahera, i musiał
ich przekonać, że zeznawanie przeciwko niemu jest słuszne.
Centrala przełączyła do niego rozmowę, bez informacji, kto dzwoni. Wziął
słuchawkę i powiedział krótko:
-Tak?
- Tu Didem Osmanoglu, Prokuratura Monachium I. Czy rozmawiam z
nadkomisarzem Dillerem?
Był to młody, miły głos, ale u Dillera wywoływał on skrajnie nieprzyjemne
uczucia, jak gdyby mimo złośliwego ostrzeżenia Straucha miał nadzieję, że ta
rozmowa nigdy nie nastąpi.
- Tak, tu Diller - odpowiedział niemal wrogim tonem.
51
- Zakładam, że jest pan bardzo zajęty tym aresztowaniem z zeszłego
tygodnia. Powiedziano mi, że to panu zostało przekazane śledztwo w tej
sprawie, zgadza się?
Powiedziano mi, powtórzył w myślach Diller. Mógł sobie wyobrazić, kto jej
to powiedział.
- Tak, zgadza się - odpowiedział tak neutralnie, jak potrafił.
- Ale w środę wieczorem nie miał pan jeszcze z tym śledztwem nic
wspólnego?
Sposób, w jaki zadawała pytania, zaniepokoił Dillera. Musiała wiedzieć, że
razem z Kesselem byli tam pod dowództwem Straucha. Rozmawiała ze
Strauchem. Chciała go rozłożyć na łopatki, jeszcze zanim w ogóle zrozumiał, o
co chodzi?
- Naturalnie. Brałem udział w tej akcji. Ja i Erich Kessel. Czy pan Strauch
nie poinformował pani o tym?
To pytanie zirytowało ją, wyczuł to. Ale nie odniosła się do niego.
- To jednak dziwne. Ma miejsce taki oto wypadek: przejechany zostaje
młody mężczyzna, w nocy, ale na ruchliwej ulicy, a na miejscu jest tuzin
funkcjonariuszy biorących udział w operacji pod przykryciem. I mimo to nikt
nie zauważył wypadku, nikt niczego nie widział, żadnych świadków, policja nie
ma żadnych punktów zaczepienia.
Diller poczuł w okolicach żołądka ten dziwny stan, który jest zwiastunem
strachu. A przecież było absolutnie jasne, że ona nie ma prawa nic wiedzieć.
- Co pani chce przez to powiedzieć?
- Chcę przez to powiedzieć, że będę wdzięczna za każdą, nawet najmniejszą
wskazówkę. Pan i pański kolega Kessel jesteście jedynymi funkcjonariuszami,
którzy nie zostali zdemaskowani później tego wieczoru podczas zamieszek.
Interesuje mnie, jak panom się to udało.
Diller chętnie sprowokowałby ją do tego, żeby jasno wypowiedziała swoje
podejrzenia, jeśli jakieś ma. Ale wydało mu się zbyt ryzykowne po prostu o to
zapytać.
- Byliśmy w naszym wozie służbowym.
- Tak, wiem, czytałam pana raport.
Więc zdążył już trafić na jej biurko. Gorliwość Straucha była imponująca.
- Bardzo bym się cieszyła, gdyby mógł mi pan pomóc. Żeby moja praca
mogła być czymś więcej niż tylko alibi.
52
Diller kiwnął głową, jakby miał rozmówczynię przed sobą.
- Tak, oczywiście. Pomogę pani, na ile tylko mogę.
Natychmiast po zakończeniu rozmowy zadzwonił do warsztatu
samochodowego i zapytał, czy samochód jest już gotowy.
Przy telefonie był Eicher, szef warsztatu.
- Kto powiedział, że to takie pilne?
- Nikt, dzwonię tylko z ciekawości.
- Z ciekawości, tak? To w ogóle, jak się zdaje, ciekawy samochód. Dzisiaj
rano było tu dwóch fachowców od zabezpieczania śladów, z nimi też chciałbyś
porozmawiać?
Dillera ogarnęło przerażenie.
- Nie, ale na jakim etapie jest robota?
- Gotowe. Maska wyklepana, osłona chłodnicy nowa, zderzak nowy. Stare
zabrali twoi koledzy.
- Okej, dzięki.
- Ktoś od was odbierze samochód?
- Tak, pewnie, oczywiście.
Diller odłożył słuchawkę. A to małpa, pomyślał. Wysłała gości od
zabezpieczenia śladów jeszcze przed ich rozmową. Wszystko, czego się uczył i
co słyszał o analizie śladów powypadkowych, przemknęło mu w ułamku
sekundy przez głowę. Ludzie, którzy się tym zajmowali, potrafili odkryć
nieprawdopodobne rzeczy. Byli na pewno w stanie wyczytać z zadrapań i
odkształceń na zderzaku, jak też z potłuczeń i siniaków na udzie Araba historię
na tyle przekonującą, że wystarczyłaby ona pani prokurator do wniesienia
oskarżenia. Ale wiedział też, że musi trzymać teraz nerwy na wodzy. Strach
przed wpadką zaprowadził do więzienia więcej ludzi niż wyrafinowane metody
śledcze. Diller zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Kessela, żeby go ostrzec.
Było jednak możliwe, że pani Osmanoglu interesowała się jego telefonami w
równym stopniu jak zderzakiem. Słyszał już, jak pani prokurator ubrana w
czarną togę odczytuje rzeczowym, jasnym głosem akt oskarżenia:
„Bezpośrednio po rozmowie z prokuratorem i telefonie do warsztatu
samochodowego, gdzie poinformowano go, że części samochodu zostały
zabezpieczone do analizy kryminologicznej, zadzwonił do współoskarżonego
Ericha Kessela, żeby go ostrzec. Rozmowę prowadził z prywatnego telefonu
komórkowego, którego billing! udało się zabezpieczyć”.
53
***
Po południu Diller zwołał odprawę z różnymi jednostkami technicznymi. Ich
członkowie dostali polecenie, żeby w przebraniu pracowników firm
telekomunikacyjnych i służb komunalnych zainstalowali na drzewach i
latarniach Geroltstrasse kamery na podczerwień i mikrofony kierunkowe, a w
mieszkaniach sąsiadujących z obserwowanym lokum aparaturę podsłuchową i
żeby przez cały weekend obserwowali każdy ruch mieszkańców kamienicy od
piwnicy aż po dach. Diller ustalił termin: jeśli do poniedziałku do godziny piątej
rano nadal nikt nie wejdzie do mieszkania ani go nie opuści, do lokalu wkracza
oddział specjalny pod jego dowództwem.
***
Siedząc przy kolacji z Maren i Luisem, Diller próbował robić wrażenie
człowieka w dobrym humorze. W sobotę w południe przylatuje Mona i
wieczorem pójdą razem na szkolne przedstawienie Mockinpott. Wieczór Maren
spędziła w swoim gabinecie, czytając, a Luis przy komputerze, podczas gdy
Diller upijał się przed telewizorem. Około jedenastej Maren próbowała
zaciągnąć go do łóżka, ale Diller nie chciał. Ciągle na nowo przywoływał w
myślach wydarzenia ostatnich trzech dni, bojąc się, że Maren w końcu zażąda
wyjaśnień. Była za mądra na to, by mógł coś długo przed nią udawać. Jego
zachowanie od środy, jego nieobecność, jego zdenerwowanie mogły oznaczać
jedynie to, że coś poszło nie tak. Jeszcze tylko nie wiedziała co.
Około wpół do dwunastej, gdy Maren i Luis już spali, Diller otworzył
kolejną butelkę wina i włączył konsolę Xbox Luisa, żeby pograć w Call of Duty.
Do wczesnego ranka mordował nazistów zombi w katakumbach Białego Domu.
54
Sobota, 19 stycznia
NASTĘPNEGO WIECZORU DILLER stał z Maren, Luisem i Moną w auli
Gimnazjum im. Romano Guardinie- go. Sprawiało mu pewną satysfakcję, że nie
wyróżniali się wśród innych rodzin wokół. Od dwóch lat oboje z Maren byli
mianowanymi urzędnikami, wprowadzili się do szeregowego domu na
przedmieściach i myśleli o wykupieniu go na własność. Ich sytuacja finansowa
nagle zaczęła na to pozwalać po tym, jak Maren w dość późnym momencie
swojego życia, właściwie w ostatnim możliwym momencie, dostała nominację
profesorską i - dotychczas de facto bezrobotna germanistka z bezużyteczną
habilitacją, która poza prowadzeniem domu pisała śmiesznie nisko opłacane
artykuły naukowe - z dnia na dzień objęła bardzo prestiżową funkcję.
Pasowali do swojego środowiska, byli jego częścią, nie było co do tego
wątpliwości. A jednak Diller czuł się w swoim nowym otoczeniu jak aktor,
pomimo że przez cały dzień robił wyłącznie rzeczy, które robią mieszkańcy
przedmieść. Przed południem był na zakupach w „Le Paradis”, eleganckim
supermarkecie, który znajdował się w pobliżu, i po raz kolejny próbował
przyzwyczaić się do niemal irytującej uprzejmości obsługi w czerwono-białych
marynarskich czapeczkach i fartuchach, która żwawo i z entuzjazmem zanosiła
zakupy aż do samochodu i pakowała je do bagażnika. Wcześniej, gdy jeszcze
robił zakupy w dyskoncie, kobiety z Europy Wschodniej bez słowa przesuwały
towary nad czytnikiem kodów kreskowych i nikt się nie uśmiechał.
Po południu odebrał Monę z lotniska. Studiowała w Hamburgu i większą
część ferii semestralnych chciała spędzić u matki. To, że Diller nie pozwolił jej
jechać kolejką miejską, miało być pojednawczym gestem i tak też zostało przez
nią odebrane. Witając go, była niemal serdeczna. Ale już podczas jazdy do domu
wywiązała się między nimi jak zwykle dyskusja, tym razem na temat tego, co
Mona uparcie nazywała „powstaniem”. Wkurzało go, że dawała więcej wiary
temu, czego dowiedziała się z mediów, niż jego ocenie.
- Myślisz, że to przypadek, że po takiej akcji policji wybucha gniew ludu? zapytała bojowym tonem.
- To nie jest żaden „gniew ludu”. Skąd w ogóle wzięłaś to słowo? To
motłoch. On nie potrzebuje powodu, by wszystko rozwalić w drobny mak. A w
tym przypadku zagraża to jeszcze dodatkowo bezpieczeństwu narodowemu.
Jej drwiący śmiech w reakcji na jego słowa doprowadził go do takiej
55
wściekłości, że najchętniej zatrzymałby się i wyrzucił ją z samochodu.
Opanował się jednak. Miał dosyć problemów. Gdy dotarli do domu, zostawił
Monę Maren i Luisowi, którzy bardzo cieszyli się z jej przyjazdu.
Zaszył się w swoim gabinecie i robił wszystko, żeby schodzić z drogi żonie.
Ale ona nie dała się zwieść.
- Sprawiasz wrażenie strasznie spiętego. Co się dzieje? Diller wiedział, że
udawanie czegoś przed Maren nie ma większego sensu. Była świetną
obserwatorką. Milczał.
- Jak poszło z Erichem? - dopytywała się uparcie. Dobrze znała Kessela,
nawet bardzo dobrze. Dłużej niż Dillera.
- Jakoś nie było kiedy pogadać, prawda? - powiedział.
- Prawda. Co się stało?
Miała rację, to byłaby tylko strata czasu, gdyby próbował coś przed nią
ukryć. A mimo to wydało mu się niemożliwe opowiedzenie jej, co się
rzeczywiście wydarzyło.
- Erich nie jest do końca w takiej formie, jak myślałem.
- W formie? Chcesz powiedzieć: nie do końca tak trzeźwy, jak myślałeś.
Wymienili spojrzenia.
- Nie wiem - powiedział wymijająco.
Pokiwała wolno głową.
- Myślę, że do niego zadzwonię i zapytam, jak się czuje - powiedziała.
- Dobra, pewnie, zadzwoń do niego, ucieszy się. Jestem pewny, że będzie
znowu taki jak dawniej.
Brzmiało to sztucznie i nieszczerze. Ale co miał powiedzieć? Najważniejsze,
że Kessel będzie musiał przy tej rozmowie wziąć się mocno w garść.
Przez cały dzień zmuszał się, żeby nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby
pitbull wybudził się już ze śpiączki i złożył zeznania obciążające Kessela i jego.
Stłumił też impuls, żeby włączyć swój laptop i zająć się problemem zderzaka
bmw 316i, czyli poszukać informacji, jakie ślady mogłaby zostawić na nim
kolizja z pitbullem.
Późnym popołudniem szykowali się do wyjścia na szkolny wieczór teatralny.
Obserwował Luisa z mieszaniną wzruszenia i satysfakcji. Wystroił się
elegancko na ten wieczór, podczas którego miał wystąpić Marc, jego wielki
przyjaciel. Miał na sobie białą koszulę i marynarkę z postawionym kołnierzem,
jego ruchy były typowe dla kogoś, kto wbity jest w ubranie, do którego nie jest
56
przyzwyczajony. Diller wiedział, jakie to uczucie.
Pierwsze lata w szkole nie były dla Luisa łatwe. Po tym, jak Maren objęła
katedrę, Luis był przez większość czasu pozostawiony sam sobie. Potrzebował
jakiejś rozsądnej opieki popołudniami i kogoś, kto pomagałby mu w odrabianiu
prac domowych. Nie wystarczało, że do siedemnastej ktoś na niego uważał,
oboje z Maren byli tego samego zdania. W końcu znalazło się tysiąc powodów,
żeby zapisać chłopaka do prywatnej szkoły katolickiej.
Gdy w dzień zapisów Diller wysiadł na szkolnym parkingu ze swojego
starego golfa kombi i się rozejrzał, zrozumiał, że żaden uczeń nie przyjechałby
tutaj takim samochodem. Mogli sobie pozwolić z Maren na comiesięczne
czesne, przy rozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi. W porównaniu z innymi
ludźmi, którzy wysyłali tu swoje dzieci, byli jednak biedakami. Nie chcieli
oczywiście, żeby Luis to odczuł. Dyrekcja i kapelan szkolny nie ustawali też w
zapewnieniach, że liczą się tylko prawdziwe wartości, nie pieniądze. Diller i
Maren nie do końca w te zapewnienia wierzyli, nie umiejąc nazwać uczucia
stojącego za tą nieufnością. Gdy na zakończenie formalności przyjęcia do szkoły
kapelan poprosił Luisa do swojego gabinetu, by porozmawiać z nim w cztery
oczy, Diller zastanawiał się nawet, czy nie powinien zainterweniować.
***
W końcu szkoła rzeczywiście promowała piękno, prawdę i dobro. Diller,
Maren, a także Mona nie mieli jeszcze okazji poznać Marca, który grał w
Mockinpott. Przedstawienie miało miejsce w sali teatralnej, która teraz powoli
się wypełniała.
Maren udzieliła im wcześniej korepetycji. Sarkastycznym tonem, Diller
słyszał go bardzo wyraźnie, czytała w samochodzie program przedstawienia,
zwracając się w jego kierunku.
- „Pan Mockinpott, niecierpliwiąc się, siedzi w więzieniu, jego żona śpi z
innym, jego pracodawca go przepędza, operacja serca nie przynosi mu ulgi. W
końcu mówi Bogu, co myśli, a to sprawia, że czuje się lepiej. Peter Weiss snuje
dowcipną i bogatą w podteksty opowieść o przygodach «głupiego Jasia»,
człowieka udręczonego przez los, który nie przestaje stawiać naiwnych pytań na
temat samego siebie i świata”.
Znaleźli całkiem dobre miejsca w środku sali. Powietrze wibrowało
emocjami i tremą. Kiedy to było, gdy ostatni raz byli na przedstawieniu
szkolnym?
Nauczycielka wygłosiła krótkie słowo wstępne i zeszła ze sceny. Kurtyna
57
podniosła się. Oślepiające światło. Marc, jako Mockinpott, w białym
kombinezonie. Ładny chłopiec, różowa skóra z domalowanym wąsem. Leży na
pryczy w więziennej celi. Strażnik przepędza go z tej pryczy.
- Jaki dzień dziś mamy?
- Piątek, przez dzień cały.
- Piątek, czy będę wreszcie wolny?
- Ależ ten człowiek jest namolny!
Marc alias Mockinpott składa koc i kładzie go na pryczy.
- Czy nie ma już sprawiedliwości? Gdzie są moje nieprawości? Nie chcę z
nikim kotów drzeć, pokój zawsze chciałem mieć, cichy skromny jak ten zając,
zwady wszelkiej unikając, a tu po prostu cię zabierają i do więzienia za nic
wsadzają.
Marc panował nad rolą i ze sceny na scenę był coraz lepszy. Diller spoglądał
od czasu do czasu na Luisa. Ku jego zdziwieniu zdawał się znać cały tekst na
pamięć. Niektóre fragmenty recytował nawet, poruszając niemo ustami.
Diller naprawdę bardzo chciał podzielać entuzjazm syna, walcząc
jednocześnie z sennością. Obudził się wcześnie, co dziwne bez śladu kaca, ale z
poczuciem, że nie przespał nawet sekundy.
Wzdrygnął się przestraszony, gdy publiczność wstała z miejsc podczas
końcowych oklasków. Mona i Maren rzuciły w jego kierunku wściekłe
spojrzenia. Luis był skupiony wyłącznie na scenie, na swoim przyjacielu, pełen
podziwu.
W drodze powrotnej w samochodzie wszyscy troje rozmawiali o sztuce w
prawdziwie entuzjastycznym tonie. Diller chętnie by się wtrącił w paru
miejscach i coś powiedział, ale czuł, że brakuje mu tego zachwytu, który
podzielali wszyscy poza nim. Gdy skręcali w Makartstras- se, zobaczył
samochód firmy ochroniarskiej zaparkowany na drugim końcu ulicy. Za
kierownicą siedział Schneider. Uśmiechnął się do nich, gdy wysiadali. Diller
miał ochotę podrzucić wspólnocie pomysł, żeby zmienić firmę ochroniarską, ale
musiałby tłumaczyć, co nie podoba mu się w obecnej. Uśmiech Schneidera
chyba raczej nie wystarczyłby jako uzasadnienie.
58
Poniedziałek, 21 stycznia
MARKUSOWI DILLEROWI ŚNIŁ SIĘ UL. Zamieszkujący go rój był w
stanie wzburzenia. Obserwował ul z niebezpiecznie bliskiego dystansu, jak
badacz, który ryzykuje, żeby być jak najbliżej obiektu swojej pracy. Nieustający
hałas wydobywał się na zewnątrz i wypełniał powietrze, ale nie było to
brzęczenie pszczół. Brzmiało to bardziej technicznie, jak jakiś przewód albo
pojemnik pod wysokim ciśnieniem krótko przed pęknięciem. Dochodził z
kotłowni. Zaspany wstał, włożył kapcie i wyszedł po cichu z sypialni. Nie
zapalił światła, chociaż było zupełnie ciemno. Po omacku zszedł po schodach.
Zatrzymał się, nasłuchując. Jeszcze do końca się nie obudził. Przez chwilę
poczuł cień strachu. W miarę zbliżania się do piwnicy odgłos się wzmagał i
brzmiał teraz jak parskanie czegoś gorącego. Szedł dalej po omacku w kierunku
klamki stalowych drzwi przeciwpożarowych. Gdy już przy nich był, zapaliło się
światło. Diller zatrzasnął drzwi i odwrócił się.
Maren z rozczochranymi włosami i zmrużonymi oczami stała w piżamie na
schodach.
- Co ty robisz tutaj na dole?
- Wydawało mi się, że coś słyszałem. Nieszczelny wentyl czy coś takiego.
Oboje nasłuchiwali przez chwilę. Nic nie było słychać.
***
Niecałe dziesięć minut później Diller opuścił dom. Zadzwonił jego telefon
komórkowy.
- Jesteśmy gotowi.
- Zaraz będę.
Jechał swoim golfem kombi w kierunku Westendu. Było zimno i ciemno,
żadnego śniegu, niewiele samochodów na ulicach. Zaczął wspominać, że w
takich momentach kochał swoją robotę. To była inna epoka, kiedy miał jeszcze
poczucie przynależności. Ta epoka skończyła się w zeszłą środę. Od tamtego
momentu zaczęła się nowa rachuba czasu, w której chodziło tylko o to, żeby nie
wpaść. Szanse, że to się uda, były z każdym dniem mniejsze. Każdego poranka,
gdy przypominał mu się pitbull, coraz mniej wierzył, że to może tak dalej trwać.
Chociaż nie czuł szczególnej sympatii do ludzi takich jak on, dealujących
59
bandytów, było mu go żal. Czytał w gazecie wywiad z jego rodzicami. To był
ich jedyny syn i przysięgali, że to dobry chłopak, który miał wkrótce przejąć
salon fryzjerski.
- Ooooo! - to było wszystko, co usłyszał na ten temat od Kessela, gdy mu o
tym opowiedział. Kessel nie miał najwyraźniej ochoty czuć się winny. Nic by to
nie zmieniło, twierdził. Diller tego nie rozumiał. Zgodni byli tylko co do tego, że
nie wolno im przegrać.
Diller zaparkował swój samochód na Kazmairstrasse, niedaleko
Geroltstrasse. Za wysokim żywopłotem, na asfaltowym boisku przed budynkiem
szkolnym, natknął się na oficera policji nazwiskiem Karcher. To był człowiek,
który dzwonił do niego na komórkę. Miał ze sobą świtę złożoną z dwunastu
ludzi w pełnym wyposażeniu.
Diller nie znał Karchera, ale po kilku zdaniach złapali profesjonalne
porozumienie. Diller wsiadł do transportera i poinstruował krótko ludzi
Karchera, którzy przyjmowali rozkazy ubrani w czarne, kuloodporne bojowe
uniformy.
- Wkraczamy do mieszkania, w którym mogą się znajdować osoby
podejrzane o terroryzm. Nie wiem, co nas czeka, gdy tam wejdziemy. Nazwisko
najemcy to Ahmed Mohammed. Nie mam żadnych wskazówek co do
tożsamości tego człowieka ani nie wiem, czy w ogóle istnieje. Bez względu na
to, co albo kogo zastaniemy w tym mieszkaniu, akcja musi przebiec możliwe
cicho i bez przemocy. Jeśli łowy będą pomyślne, opuszczamy teren najszybszą
drogą, gdy tylko będzie po wszystkim. Mamy wyłącznie tę jedną próbę. Gdy
zajmiemy mieszkanie, nasz przeciwnik się o tym dowie. Nie możemy zatem
popełnić żadnego błędu. Powodzenia.
Diller oddał głos Karcherowi, który rozkazał swoim ludziom włożyć hełmy i
pobrać broń oraz sprzęt. Dwunastu uzbrojonych antyterrorystów przemknęło w
ciemności z boiska szkolnego na drugą stronę ulicy i dalej wzdłuż ścian budynku
do wejścia do kamienicy na Geroltstrasse. Diller ruszył za nimi w pewnej
odległości. Karcher kierował akcją z transportera. Z każdym ze swoich ludzi
miał kontakt przez radio i kamerę umieszczoną na hełmie. Zgromadzili się przy
głównym wejściu do budynku Geroltstrasse 28. Bezgłośnie otworzyli zamek i w
absolutnej ciszy wbiegli po schodach. Diller zatrzymał się piętro niżej i
obserwował przez barierki schodów, jak kilkoma wyćwiczonymi ruchami
przyłożyli do drzwi kołkownicę i błyskawicznie wybili zamek. Towarzyszył
temu odgłos jak przy otwieraniu butelki szampana. Wkroczyli do mieszkania po
kolei według ściśle ustalonego planu. Każdy krok w każdym z pokojów, każde
spojrzenie do każdej wnęki zostało wcześniej dokładnie omówione. Diller
60
nasłuchiwał w napięciu, ale nie było słychać absolutnie nic. Wreszcie jeden z
mężczyzn wyszedł na klatkę schodową i przywołał go ruchem ręki. Mieszkanie
było całkowicie pozbawione mebli, nie było w nim zupełnie nic. Ściany były
świeżo pomalowane, parkiet na podłodze wypolerowany, łazienka wypucowana
na błysk.
- Zupełnie pusto, panie nadkomisarzu - powiedział jeden z mężczyzn
stłumionym przez maskę głosem.
- Dzięki za informację - powiedział Diller.
***
Około ósmej Diller przyszedł na posterunek. Nikt poza nim i komendantem
nie wiedział jak dotąd o akcji, a on nie czuł szczególnej potrzeby
wtajemniczania kogokolwiek więcej. Tym bardziej zdumiewające było, że
kwadrans po ósmej pojawił się u niego Wally.
- Wielka akcja antyterrorystów na Geroltstrasse, co? Tylko że niestety celem
polowania był duch, jak się okazuje.
Dlaczego akurat ten człowiek dowiadywał się jako pierwszy o rzeczach,
które nic nie powinny go obchodzić? Diller zamknął oczy i chwycił się za czoło,
jakby miał ostre bóle głowy.
- Wally, o czym ty mówisz?
- To samo pytanie postawiłem facetowi z „Abendzeitung”, którego przed
chwilą miałem na linii. Ale nie łyknął tego.
- Okej, jak się nazywa ten człowiek?
- Wölk. Lokalny reporter, pisze artykuł o zamieszkach na Westendzie.
Mówi, że musi swoją relację zatytułować Antyterrorystyczna paranoja na
Westendzie.
- Tak powiedział?
- Tak powiedział.
- Załatw mi jego numer, zadzwonię do niego.
- Nie da się zastraszyć, już mi to powiedział.
- Pieprzę to! Załatw mi jego numer!
Diller wrzeszczał, ale Wally był nieporuszony. Wykrzywił twarz w
uśmiechu zadowolenia, skinął głową i poszedł.
***
61
Zadzwonił telefon, ale nie był to Wally, tylko sekretarka komendanta.
- Pan komendant oczekuje pana - powiedziała, jakby chciała przypomnieć
Dillerowi o poważnym zaniedbaniu.
Wchodząc do biura, zdziwił się. Przy biurku naprzeciwko komendanta
siedziała młoda kobieta w ciemnogranatowym kostiumie. Na głowie miała
jedwabną chustkę w takim samym kolorze. Chociaż jej nigdy wcześniej nie
widział, wiedział od razu, kto to jest.
Komendant wstał, żeby podać mu rękę. Gdy byli tylko we dwóch, nie
zawracali sobie głowy takimi grzecznościami. Teraz jednak był aż przesadnie
uprzejmy.
- Oto nasz nadkomisarz Diller! Panie Diller, zechce pan usiąść, mamy
gościa. To jest pani prokurator Osmin...
- Osmanoglu.
- Proszę wybaczyć - odchrząknął. - Pani Osmanoglu mówiła mi, że
rozmawiali państwo ze sobą przez telefon.
- Tak, zgadza się - powiedział Diller. Podał jej rękę, uścisnęła ją zdawkowo
koniuszkami palców, nie wstając. Usiadł obok niej, próbując zrozumieć
sytuację.
Komendant kontynuował, uparcie trzymając się przesadnie grzecznego tonu:
- Pan Diller kieruje śledztwem przeciwko Salemowi Yusufowi. Jeśli ma pani
jakieś pytanie...
- Tym się w ogóle nie zajmuję. Już panu powiedziałam, że jestem tutaj, żeby
rozmawiać z panem o śledztwie w sprawie Amira Aslana.
- Chodzi o tę ucieczkę z miejsca wypadku? - zapytał Diller.
Prokurator spojrzała na niego przenikliwie.
- Panie Diller, żeby pan też miał pełen obraz sytuacji. Nie chodzi tu o
ucieczkę z miejsca wypadku, tylko o morderstwo.
- O morderstwo? - powtórzył Diller z niedowierzaniem. - O ile wiem,
chłopak żyje.
- Leży na intensywnej terapii i jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Wcale
nie ma pewności, że przeżyje. A nawet jeśli, pozostaje faktem, że ktoś próbował
go zabić.
Diller podniósł ręce.
- Wspaniale, nie jestem prawnikiem. Ktoś wziął go na rogi. Jestem nieco
zaskoczony, że nagle robi się z tego morderstwo, pani wybaczy W czym mogę
62
pani teraz pomóc?
Dla pani prokurator w tonie Dillera było za dużo ironii i pewności siebie. On
sam sądził, że będzie najlepiej dla niego i dla Kessela, jeśli będzie udawał
całkowitą obojętność.
- Panie komendancie, czy w takim duchu kieruje pan swoją jednostką?
Uprzejmy wyraz zniknął z twarzy Mär za w mgnieniu oka.
- Nie umiem sobie wytłumaczyć pani agresywnego tonu, pani Os..., pani
prokurator.
Jej twarz zachmurzyła się. Najwyraźniej doszła do wniosku, że März
rozmyślnie gra jej nazwiskiem. No bo co innego mogło to oznaczać?
- Czytałam akta śledztwa - powiedziała. - Wszystkie poszlaki wskazują na
to, że ten młody człowiek - albo nie, wymieńmy go z nazwiska. Może pan
chociaż spróbować je zapamiętać: Amir Asian. Wszystkie poszlaki wskazują, że
Amir Asian został, jak to pan ujął, „wzięty na rogi” rozmyślnie, panie Diller.
Komendant spojrzał na Dillera.
- Jakie to były poszlaki? - zapytał Diller. Nie chciał zadawać tego pytania,
ale wiedział, że komendant oczekuje tego od niego.
- Obrażenia na nogach Amira Aslana pozwalają wysnuć wniosek, że
kierowca wjechał na niego z rozmysłem.
Słowa prokurator wcale go nie zdziwiły, choć miał nadzieję, że nikt nie
pójdzie tym tropem. Istniały analizy powypadkowe, które na podstawie
wysokości zetknięcia się zderzaka i goleni potrafiły wykazać, czy kierowca
hamował, czy nie. W hamującym samochodzie zderzak jest niżej, w
przyśpieszającym wyżej.
- Co pani zamierza? - zapytał komendant. - Chce pani przebadać wszystkie
samochody w mieście?
- Dlaczego nie? - zapytała pani prokurator. W jej głosie słychać było
przekorę. I determinację.
- Jest pani młoda. Musi się pani jeszcze nauczyć powściągać swoje ambicje.
Diller nie był do końca przekonany, czy ta uwaga była mądra. W każdym
razie wyglądało na to, że sprowokowała Osmanoglu.
- Dlaczego pan to mówi? To dziwne. Ma miejsce wypadek i nikt go nie
widzi, nikt niczego nie zauważył i nawet komendant policji nie pali się
szczególnie, by tę sytuację wyjaśnić. Chce pan mnie powstrzymać przed tym,
żebym wykonywała swoje obowiązki?
63
To zdanie podniosło jeszcze bardziej temperaturę rozmowy.
- Absolutnie nie. Chcę, żeby pani robiła to, co trzeba. Zatrzymaliśmy
mężczyznę, który według naszych podejrzeń jest poszukiwanym w wielu krajach
terrorystą. Za kilka tygodni w tym mieście odbędzie się Międzynarodowa
Konferencja Bezpieczeństwa. Będą tu członkowie rządów wszystkich krajów
G8. Mówiąc bardziej bezpośrednio: mamy tu do czynienia z międzynarodowym
terroryzmem. To coś zupełnie innego, niż kiedy jakiś Arab wpadnie pod
samochód podczas ulicznej rozróby.
W odczuciu Dillera lepiej by było, gdyby März nie wypowiedział tego
zdania. Ale chciał jasno powiedzieć, o jaką stawkę toczy się gra.
- Tak pan to widzi? - powiedziała prokurator.
- Nie powiedziałem, że tak to widzę. Powiedziałem, że tak jest. Zadała już
sobie pani pytanie, dlaczego powierzono tę sprawę akurat młodej Turczynce?
- Jestem Niemką. Ale proszę, niech mi pan to wyjaśni.
- Chodzi o to, żeby uspokoić ludzi. Zła policja tak wkurzyła Arabów, że nie
mają innego wyjścia, jak tylko rzucać wkoło koktajlami Mołotowa. I tu pojawia
się dobra, młoda, błyskotliwa pani prokurator z chustą na głowie i bierze
śledztwo w swoje ręce. Biedni Arabowie uspokajają się. Śledztwo utyka w
martwym punkcie. Znowu panuje spokój. Koniec historii.
- Czyli nie jest to sprawa, którą można by uznać za najważniejszą w karierze
- powiedziała Didem Osmanoglu, patrząc Marżowi wyzywająco prosto w oczy.
- Będziemy pani pomagali w prowadzeniu śledztwa, jak tylko możemy. Ale
proszę nie przesadzać. Jak pani widzi, to nie jest nasza jedyna sprawa.
- Przebadamy wszystkie wozy służbowe, które były w środę na Westendzie powiedziała Osmanoglu zaczepnie.
- To znaczy, że już teraz pani zakłada, iż policja jest zamieszana w ten
wypadek - odpowiedział komendant sucho, jakby przyjmował wypowiedzenie
wojny.
- W żadnym razie. Chodzi o rutynowe badania. Jeśli będzie trzeba, każę
zbadać każdy samochód w tym mieście. Tak jak pan powiedział. I zacznę od
wozów służbowych z ostatniej środy. Ma pan do tego jakieś zastrzeżenia?
- Niech pani robi, co pani chce - powiedział komendant. Spojrzał na Dillera.
- Panie Diller?
Ten wzruszył ramionami.
- Nie ma problemu. Proszę bardzo.
64
Didem Osmanoglu wstała gwałtownie i przez biurko wyciągnęła rękę do
komendanta. Trochę zaskoczony podniósł się z krzesła. Pani prokurator
pożegnała się z nim i z Dillerem mocnym uściskiem dłoni i wyszła z pokoju.
März i Diller, stojąc, odprowadzili ją wzrokiem.
- Będzie nam zawracać głowę. Mam nadzieję, że nie da jej pan do tego
podstaw. Czy może już pan dał?
- Oczywiście, że nie.
- Najpóźniej dzisiaj po południu oczekuję od pana raportu na temat Salema
Yusufa. Będzie mi pan towarzyszył na konferencji prasowej. Chciałbym móc
poinformować na niej, że w nasze ręce wpadł poszukiwany na całym świecie
terrorysta, a nie, że bardzo nam przykro, ale zaszła pomyłka.
***
Diller wychodził z biura Märza w lekkim szoku. O konferencji prasowej
słyszał po raz pierwszy. Miał zatem „towarzyszyć” komendantowi na
konferencji prasowej, co mogło oznaczać tylko to, że po krótkim ogólnikowym
wprowadzeniu to na niego spadnie obowiązek zdania relacji z postępów
śledztwa. Dość trudne, zwłaszcza że nie mógł się pochwalić żadnymi postępami.
Ta wiadomość sprawiła, że spotkanie z panią prokurator wydało się nagle
sprawą drugorzędną. Nie miała przeciwko niemu niczego w ręku. Komendant
wydawał się trzymać jego stronę, ale natychmiast zmieni front, jeśli Diller
zacznie stanowić dla niego najmniejsze choćby zagrożenie. Po spotkaniu z
prokurator März musi sobie teraz zadawać to właśnie pytanie, a to wystarczyło,
żeby zepsuć Dillerowi humor.
Jedyną osobą, która mogła się czuć dobrze po tym spotkaniu, była Didem
Osmanoglu. Jej wzrok, gdy się żegnała, zaniepokoił go. Coś wywęszyła. Czy
wiedziała coś konkretnego, czy były to tylko dzikie popisy początkującej młodej
karierowiczki, które niepotrzebnie napędzały mu tyle strachu? Trudno
powiedzieć, czy wyczuła, że z pomysłem przebadania parku samochodowego
trafiła w dziesiątkę. Ale możliwe, że wszystko to były za daleko idące
spekulacje.
Warto by było porozmawiać o tych sprawach z Kesselern. Ale samo
znalezienie go było już wystarczająco trudne. Jak zwykle nie odbierał telefonów,
ani domowego, ani tego w biurze, ani komórki. Gdy włączyła się automatyczna
sekretarka, Diller zaklął. Ale może to dobrze, że nie było z nim kontaktu. Im
mniej ze sobą rozmawiali, tym lepiej. Każda rozmowa, każda uwaga, każde
spotkanie mogło być tropem dla Osmanoglu. Ale w tym samym stopniu, co pani
65
prokurator i jej gorliwość, męczyła go obojętność Kessela, który jak gdyby już
dawno pogodził się ze swoim losem. Jakikolwiek miałby być.
Teraz musiał skupić się na konferencji prasowej. Musiał być przygotowany
tak dobrze, jak to tylko możliwe. Dopóki miał przed sobą jakieś zadanie, miał
przynajmniej poczucie, że powstrzymuje nieuniknione.
***
- Mówi, że nazywa się Joey. Twierdzi, że pana zna.
Policjant z patrolu mówił to tak, jakby po kimś takim jak Joey w ogóle nie
można było spodziewać się słowa prawdy. Mimo to jednak przyszedł po Kessela
do jego biura. Ten od razu rzucił wszystko i wyszedł z nim. Byli jeszcze w
drodze do aresztu, który znajdował się w podziemiach budynku, gdy zadzwoniła
komórka Kessela. Zobaczył, że to Diller. Odrzucił połączenie. Ustalili, że będą
ze sobą rozmawiać tylko w razie konieczności. Zatem albo Diller chciał postąpić
wbrew umowie, albo rzeczywiście stało się coś poważnego. Tak czy tak Kessel
nie miał czasu na pogawędki, jeśli coś poważnego zaszło, to właśnie tutaj u
niego. Złapali Joeya, tego durnia, który najwyraźniej był już tak naćpany, że
przy pierwszej okazji dał się nakryć. Kessel najbardziej obawiał się tego, że jego
dealujący przyjaciel może od razu wsypać także jego, w głupiej nadziei, że coś
na tym ugra. Musiał go przed tym powstrzymać, zanim wezmą się za niego
koledzy.
- Jak długo jest już u nas? - zapytał Kessel policjanta.
- Dopiero co go przywieźliśmy. W samochodzie przez cały czas mówił o
panu. Był pan wcześniej w narkotykach?
- Tak, stąd go znam.
- Tak nam mówił. Musiał pan zrobić na nim duże wrażenie. Od razu
przypomniał sobie pana nazwisko i jest święcie przekonany, że mu pan
„pomoże”.
- Ależ oczywiście, że tak. Może być tego pewny. Zawiadomiliście kogoś
jeszcze?
- Narkotyki. Powiedzieli, że kogoś przyślą.
Mam nadzieję, że jeszcze nie przysłali, miał Kessel na końcu języka.
- Kto teraz u niego jest?
- Siedzi w jednej z cel przesłuchań. Kolega jest z nim.
W milczeniu zmierzali do celu. Kessel miał wielką nadzieję, że zdążą przed
66
kolegami z kompetentnego w tej sprawie wydziału, co dałoby mu tych parę
minut czasu, których potrzebował. Szybki marsz, a w pewnym stopniu także
zaskoczenie dobrze Kesselowi zrobiły, nagle poczuł, że jest w lepszej formie.
Wchodząc do celi, przeraził się. Joey wyglądał strasznie. Cała lewa część
twarzy była silnie opuchnięta, oko całkiem zniknęło za granatowoczarnym
obrzękiem.
Kessel spojrzał na stojącego obok policjanta tak przerażonym wzrokiem, że
ten natychmiast zaczął się tłumaczyć:
- Facet już tak wyglądał w momencie zatrzymania.
- Co zrobił?
- Zatrzymaliśmy go w jego domu i znaleźliśmy przy tym to.
Policjant pokazał Kesselowi plastikową torebkę z fiolkami, którą dał
Joeyowi przed trzema dniami.
- Skąd to ma? - zapytał Kessel. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.
Nie chce powiedzieć.
A kto go tak urządził?
- Też nie chce powiedzieć.
- Dobra, to ja pociągnę go trochę za język.
Kessel zrobił dwa kroki w kierunku Joeya, który instynktownie odchylił się
do tyłu.
- No już, wstawaj. Pójdziemy gdzieś indziej, żeby sobie trochę spokojnie
porozmawiać.
Kessel pociągnął Joeya za ramię. W oczach policjanta z patrolu zobaczył
pytanie, czy nie powinni raczej poczekać, aż dotrą koledzy z wydziału
antynarkotykowego, odpowiedzialni za tego typu sprawy. Zanim zdążył je
zadać, Kessel rzucił mu rozkazującym tonem:
- Otwórz drzwi. Idziemy do konfesjonału.
Powlókł Joeya na koniec korytarza i wepchnął go do celi przesłuchań, która
wyglądała identycznie jak ta, z której dopiero wyszli, z tym wyjątkiem, że w
przeciwieństwie do wszystkich innych nie była wyposażona w kamery i
mikrofony. Zatrzymany i policjant byli w tym pomieszczeniu zupełnie sami, jak
w konfesjonale.
Kessel zatrzasnął drzwi i pchnął Joeya na krzesło.
- Tu nie ma kamer ani mikrofonów - powiedział.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Joey ze strachem.
67
Kessel usiadł naprzeciw niego i pochylił się.
- Nie to, na co mam teraz wielką ochotę.
Zacisnął prawą pięść i zbliżył ją powoli do spuchniętego oka Joeya, jakby
wymierzał cios w zwolnionym tempie. Potem powiedział:
- Chcę teraz dokładnie wiedzieć, co zrobiłeś i co się stało. A potem powiem
ci, co masz robić. Mogę załatwić, żebyś wyszedł stąd bez szwanku, ale tylko
wtedy, jeśli będę dokładnie wiedział, co jest grane.
Joey jeszcze bardziej zapadł się w sobie. Kesselowi nie mieściło się teraz w
głowie, jak mógł uznać za dobry pomysł, żeby zrobić swoim wspólnikiem tego
nieudacznika, od którego zależał teraz jego los. Jego własny i niestety także jego
kumpla Dillera. Ale spróbuj znaleźć ćpuna, na którym można polegać - pomyślał
i zaśmiał się gorzko, potrząsając głową.
- Czemu się śmiejesz? - zapytał Joey.
- Nie śmieję się! Opowiadaj w końcu, co się stało.
- Po tym, jak u mnie byłeś, do razu tego samego wieczoru poszedłem w
miasto. Chciałem opchnąć towar nad rzeką, przy moście.
Kessel znał to miejsce. Znał je każdy policjant w mieście. Noc w noc, lato
czy zima, pełno tam było uczniów, punków, narkomanów, arabskich gangów,
zboczeńców, imprezowiczów, wszelkiego typu dziwolągów. Palili ogniska, pili
piwo, słuchali muzyki.
- Dlaczego akurat tam? Tam aż się roi od glin w cywilu.
- Znam się na tym. Nad brzegiem było od cholery ognisk. Idealna noc na
robienie interesów. Cała masa klientów.
- No dobra, dalej. Kto cię tak urządził?
- Jakaś banda Arabów albo Turków, nie wiem dokładnie. Musieli mnie
obserwować. Wyskoczyli na mnie z mordą: „Spieprzaj stąd! Uważaj, żebyśmy
cię nie złapali na tym, jak sprzedajesz to gówno naszym braciom”. Starałem się
schodzić im z drogi. Ale ciągle wpadałem na jednego z nich, jakby się na mnie
uwzięli. W pewnym momencie nie dało się w ogóle nic zrobić, znowu zaczęli
wrzeszczeć „sprzedał coś naszemu bratu!” i wtedy rzucili się na mnie, „skąd
masz ten towar”, krzyczeli, „skąd masz ten towar”.
- Ale nie powiedziałeś im, skąd go masz?
Joey spojrzał na niego, drżały mu wargi. Spuchnięte oko nadawało jego
twarzy groteskowy wyraz.
- Musiałem im powiedzieć, chcieli mnie zabić.
68
- Co im o mnie powiedziałeś?
Joey nie mógł tego z siebie wydobyć.
Kessel zaczął na niego krzyczeć:
- Mam w dupie twoje pieprzone wyrzuty sumienia! Mów, co im o mnie
powiedziałeś!
- Jak się nazywasz.
- I? Coś jeszcze?
- Gdzie mieszkasz.
- W głowie się nie mieści. Dlaczego nie zmyśliłeś jakiegoś nazwiska i
adresu?
- Widzieli mój dowód. Powiedzieli, że jak ich okłamię, to mnie zabiją.
To był najgorszy możliwy scenariusz.
- Powiedziałeś im, kim jestem?
- Gliną, znaczy?
Kessel kiwnął głową.
- Nie, nie - powiedział Joey, kręcąc głową.
Mógł kłamać, ale Kesselowi na razie to wystarczyło. Z jakiego niby powodu
Arabowie mieliby sądzić, że dostawca Joeya to glina. Mimo to miał tych typów
teraz na karku, znali jego nazwisko i adres. Prędzej czy później złożą mu wizytę
w przekonaniu, że jest dealerem.
- Spuścili mi łomot i zabrali towar. Potem zostawili mnie i poszli.
Kessel spojrzał badawczo na Joeya, jakby w oczekiwaniu, że ten sam dojdzie
do wniosku, iż to nie może być prawda.
- Naprawdę. Tak właśnie było - powiedział Joey.
- To jak tu trafiłeś? Dlaczego policja nagle pojawiła się u ciebie w
mieszkaniu?
- Nie mam pojęcia, słowo honoru.
- Nie próbuj mnie okłamywać, Joey. Jeśli ci goście zabrali ci towar, to jakim
cudem gliny znalazły to u ciebie w domu?
Kessel zwrócił mimochodem uwagę, jak łatwo przeszło mu przez usta słowo
„gliny”, jakby zupełnie zapomniał, że sam jest jednym z nich.
Joey patrzył w ziemię, nie odpowiadał.
- No mów! Chcę to usłyszeć!
69
Z oporami Joey w końcu się przyznał.
- Trochę domieszałem.
- Czego?
- Proszku do pieczenia.
- Ty skończony idioto! Jeśli się zorientują, że towar jeszcze na dodatek nie
jest czysty, to rzeczywiście cię zabiją.
W rzeczywistości oczywiście nie wiedział, czy goście, którzy zabrali
Joeyowi towar, mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda czysty, a jak
oszukany towar, nie mówiąc już o tym, co by zrobili, gdyby się zorientowali.
Ale Joey nie był w ogóle zdolny do jasnego myślenia. Wystarczyło to zatem,
żeby go jeszcze bardziej przestraszyć.
- A tutaj? Też już zdążyłeś mnie wsypać?
Joey potrząsnął głową. Był zupełnie załamany.
- Uważaj, Joey, jestem jedynym człowiekiem, który może cię stąd
wyciągnąć. Jeśli mnie wsypiesz, siedzimy obaj i nie mamy już szans. Nikomu
ani słowa, skąd pochodzi towar.
Joey kiwnął głową.
- Ale co mam mówić? - zapytał bezradnie.
- Gdzie gliny znalazły u ciebie ten towar?
- W kieszeni kurtki.
- Dobrze. Powiesz, że nie wiesz. Może podrzucili ci go tamci goście znad
rzeki, żeby cię wrobić.
- Dlaczego mieliby to robić?
- Zostałeś nad rzeką napadnięty i obrabowany. Wtedy musieli podrzucić ci te
ampułki.
- Przecież to nie ma sensu.
- Wszystko jedno, czy to ma sens. To jest historyjka, której się będziesz
trzymał, którą będziesz opowiadał na okrągło. To lepsze niż odmowa zeznań. I
jeszcze jedno: nie bierzesz adwokata, rozumiesz? Pod żadnym pozorem.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka weszło trzech policjantów w
cywilu. Kessel ich nie znał, byli o dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat
młodsi niż on i Joey. Wyglądali mniej więcej tak jak Joey, gdy był młody
- pomyślał Kessel. Równie dobrze mogli być dealerami albo ćpunami, albo
jakimiś typami kręcącymi się po klubach. Byli jednak funkcjonariuszami
wydziału do spraw przestępstw narkotykowych.
70
Kesselowi zależało na tym, żeby maksymalnie skrócić tę rozmowę, dlatego
od razu przejął inicjatywę.
- No jesteście wreszcie. My tu zrobiliśmy raczej marne postępy.
Jeden z tej trójki, umięśniony Arab z białą chustą du- -rag na głowie,
wskazał pytająco na obrażania na twarzy Joeya.
- To nie ja, żaden z nas. Niech sam wam opowie. Nic tu po mnie.
Nie czekając na dalsze pytania, Kessel wyszedł z konfesjonału. Słysząc huk
zatrzaskujących się za nim drzwi, poczuł ulgę.
Chwilę potem zadawał sobie pytanie, jak to, co właśnie usłyszał, wyjaśni
Ganiemu. Jeśli ten już dawno o wszystkim nie wiedział.
***
Nazajutrz po rozruchach na Westendzie dowództwo komendy policji wydało
oświadczenie, które cytowane było przez wszystkie media. Komendant März
deklarował w nim, że sytuacja jest pod kontrolą, ale napięcie nadal się
utrzymuje, i nawoływał do spokoju, powołując się na rodziców Amira Aslana,
walczącej o życie ofiary wypadku.
Wprawdzie był na swoim stanowisku dopiero od niedawna i na pewno
konfrontacja z tą zupełnie nową sytuacją nie była dla niego łatwa, po kilku
dniach można było jednak oczekiwać od niego czegoś więcej niż kolejne
oświadczenie nawołujące do spokoju - pomyślał Diller.
Kilka minut przed rozpoczęciem konferencji, około piątej, gdy właśnie miał
udać się na miejsce, zadzwonił telefon na jego biurku. To była sekretarka Märza.
Nie przedstawiła się z nazwiska, lecz jako „biuro komendanta”, i
poinformowała, że z powodu dużego zainteresowania prasy spotkanie zostaje
przeniesione do większej sali. Wielu dziennikarzy dopytuje się, czy i w jakim
zakresie poruszona zostanie sprawa wyjaśnienia wypadku Amira Aslana, który
doprowadził do rozruchów.
Diller podziękował za informację. Po raz pierwszy w jej głosie nie
pobrzmiewała arogancja, lecz niemal zatroskanie.
Gdy chwilę później wchodził do sali konferencyjnej, zrozumiał dlaczego.
Światło reflektorów ekip telewizyjnych, zaduch, szmer głosów podnieconych
dziennikarzy, dla których nawet w tej największej sali w budynku nie starczyło
krzeseł, wszystko to wskazywało na to, że za chwilę będzie tu miało miejsce
wydarzenie dużej rangi.
Podchodząc do podium, Diller poczuł skurcz w żołądku. Sekretarka
71
zapowiedziała, że komendant pojawi się dopiero bezpośrednio przed
rozpoczęciem konferencji. Nie życzył sobie najwyraźniej, żeby wcześniej ustalili
wspólnie jakąś strategię. Zapewne Diller nie był dla niego kimś, z kim mógłby
się naradzać. Był tylko organem wykonującym zadania, który miał
poinformować o wykonanych czynnościach, niczym więcej. W pełni akceptował
tę rolę. Zainteresowanie ze strony Märza było raczej czymś, czego się obawiał,
niż czymś, czego by sobie życzył. Czekał przy wejściu na podium, na którym
stał stół z ustawionymi już mikrofonami. Komendant w końcu się pojawił. Jego
świta składała się z kilku mężczyzn w garniturach i mundurach. Niektórych
Diller znał, byli wśród nich ludzie z policji krajowej, rzecznik prokuratury,
dwóch nigdy dotąd nie widział. Po ich zachowaniu wnioskował, że byli ze służb
specjalnych, z kontrwywiadu wojskowego, Federalnego Urzędu Ochrony
Konstytucji albo z wywiadu. Wszyscy zajęli miejsca na podium, Diller w
odległości kilku krzeseł od komendanta. Po teście mikrofonów komendant od
razu nawiązał kontakt z publicznością, rzucił kilka żartów, zaprezentował się
jako człowiek przystępny, pewny siebie, otwarty.
- Pozwolę sobie przedstawić najpierw w kilku słowach sytuację. Potem ja i
moi koledzy jesteśmy do państwa dyspozycji, odpowiemy na wszelkie pytania.
Gdy komendant mówił, Diller szukał wzrokiem znajomych twarzy na sali.
Didem Osmanoglu siedziała wśród dziennikarzy i zdawała się tylko czekać na
to, aż ich spojrzenia się spotkają. Wyglądała na bardzo pewną siebie.
Zapanowała cisza. Komendant zaczął:
- Panie i panowie, wraz z końcem drugiej wojny światowej miasto
Monachium było w dziewięćdziesięciu procentach zniszczone. Ten fakt
zadziwia wielu turystów, ponieważ w przeciwieństwie do większości innych
niemieckich miast zdecydowano się na odbudowanie wielu budowli w
pierwotnej historycznej postaci. Dlatego nie tylko dla niezbyt dobrze
zorientowanego obserwatora śródmieście jawi się jako idylla, która w pokoju
przetrwała stulecia. Mniej więcej w czasie igrzysk olimpijskich w roku 1972
miastu udaje się przełamać ekonomiczną marginalizację. Dzisiaj większości
ludzi Monachium kojarzy się z dostatkiem i zamożnością, i kto jest na
Marienplatz, Maximilianstrasse, Theatinerstrasse, Residenzstrasse czy na
Odeonplatz, nie może odnieść innego wrażenia. Mniej znany jest fakt, że w
stosunku do liczby mieszkańców w Monachium mieszka więcej cudzoziemców
niż w jakimkolwiek innym niemieckim mieście. Przeszło trzydzieści sześć
procent monachijczyków ma migracyjne korzenie. Na Westendzie, w dzielnicy
graniczącej z Theresienwiese, ten odsetek wynosi niemal pięćdziesiąt procent.
Największą część z nich stanowią Turcy, Grecy i osoby pochodzenia arabskiego.
72
Jak w każdym wielkim mieście, także tutaj mają miejsce społeczne i etniczne
konflikty, które nie zawsze są dostrzegalne na powierzchni. Staramy się te
konflikty rozładowywać. Mimo to narasta poczucie niepewności. W mieście są
dzielnice, w których zamieszkiwanie staje się coraz mniej atrakcyjne. W innych
z kolei coraz powszechniejsza jest aktywność prywatnych firm ochroniarskich.
Chociaż, jak państwo wszyscy wiedzą, prawo dotyczące posiadania broni
zostało w ostatnich latach zdecydowanie zaostrzone, to jednak musimy
jednocześnie stwierdzić, że w tym samym okresie rozwinął się bardzo trudny do
kontrolowania czarny rynek ręcznej broni palnej. Zniesienie przepisów
ograniczających godziny otwarcia sklepów też może mieć z tym związek. Nadal
jednak, wbrew pogłoskom, każdemu obywatelowi tego miasta możemy
zagwarantować osobiste bezpieczeństwo. Niezależnie od tego każdego roku ma
miejsce kilka akcji policji w związku z demonstracjami i imprezami masowymi.
Jednak minęło już przeszło pięćdziesiąt lat, od kiedy w Monachium doszło do
spontanicznych protestów ludności skierowanych przeciwko policji. Myślę o
rozruchach w Schwabing, w których przypadku do eskalacji przyczyniły się też
niezbyt szczęśliwe działania policji, która nie była szkolona na wypadek takich
wydarzeń. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej. Nasi funkcjonariusze są
doskonale wyszkoleni i wyposażeni na wypadek takich sytuacji. Dlatego jest
przede wszystkim zadaniem polityków, a także społeczeństwa, odpowiedzieć na
pytanie, gdzie mogą leżeć przyczyny tych nieoczekiwanych wydarzeń. Na tym
tle szczególnego znaczenia nabierają też działania prowadzone w związku z
zagrożeniem atakiem terrorystycznym. Za kilka tygodni Monachium będzie
gościć odbywającą się corocznie Międzynarodową Konferencję Bezpieczeństwa.
Jesteśmy świadomi odpowiedzialności z tym związanej i jesteśmy w stanie jej
sprostać. A teraz proszę o zadawanie pytań.
W czasie gdy sekretarka Märza zbierała zgłoszenia i ustalała kolejność
zadawania pytań, włączono rzutnik, który wyświetlał na ekranie znajdującym się
za podium biometryczne zdjęcia paszportowe Idrisa Mahera i Sale- ma Yusufa,
co miało zasugerować temat spotkania. Zdjęcie z lewej strony pokazywało
brodatego mężczyznę o ciemnobrązowej skórze, w białym kufi. To po prawej
przedstawiało mężczyznę gładko ogolonego, z krótko ostrzyżonymi włosami, o
zachodnim, sympatycznym, nieszkodliwym wyglądzie. Zdjęcia nie były dotąd
publikowane. Były swego rodzaju prezentem komendanta dla jego gości.
Ozdoba każdej pierwszej strony, atrakcja wiadomości telewizyjnych wszystkich
stacji. Dziennikarze się na nie rzucili. Oni oraz ich czytelnicy i słuchacze zostali
zaproszeni do wzięcia udziału w rozwikłaniu tej zagadki. Czy te dwie twarze
należą do jednego człowieka?
73
- Panie komendancie, dotychczas byliśmy przekonani, że identyczność
danych biometrycznych jest jednoznacznym dowodem, że chodzi o jedną i tę
samą osobę.
Czy okazuje się teraz, że tak nie jest? - zapytał dziennikarz, na którego
przyszła kolej.
- Tak powiedział minister, zasiadający w radach nadzorczych firm, które te
cuda produkują! - krzyknął ktoś z sali.
Jedni wybuchnęli śmiechem, inni zaczęli ich uciszać. März dał wyrazem
twarzy do zrozumienia, że nie ma zamiaru odnosić się do tego zwischenrufu.
Chłodno powiedział:
- Nasza praca nie kończy się naturalnie wraz z ustaleniem tożsamości
mężczyzny podającego się za Salema Yusufa. Musimy się dowiedzieć, co
planował.
- I jakie wyniki mają państwo w tej sprawie?
To nazbyt bezpośrednie pytanie zostało zadane ze złamaniem porządku, ale
ponieważ dotykało sedna sprawy, byłoby rzeczą niemądrą unikać odpowiedzi,
do tego jeszcze pod tak formalnym pretekstem.
Komendant wybrał inną drogę.
- Pan pozwoli, że pytanie to, jak zresztą wszystkie inne pytania dotyczące
konkretnych wydarzeń, skieruję do pana nadkomisarza Dillera, który kieruje
dochodzeniem.
Diller nie miał większych złudzeń, że go to ominie. To był też powód, dla
którego Marżowi nie zależało na omówieniu jakiejś „strategii” na potrzeby tej
konferencji. Jego strategia polegała na chowaniu się za plecami Dillera.
Zanim zaczął mówić, odchrząknął do mikrofonu, taksując przy tym
wzrokiem dziennikarza, który zadał pytanie, młodego mężczyznę przed
trzydziestką w okularach nerda.
- Badamy kilka tropów, nie wykluczamy żadnej hipotezy, śledztwo znajduje
się w początkowej fazie.
- Innymi słowy, nic nie macie.
Diller uśmiechnął się, jak gdyby chciał utwierdzić pytającego w tym
przekonaniu. To był czysty blef.
- Przypomina mi się mój stary kolega, który miał zwyczaj mawiać: „Nie ma
gorszego sposobu identyfikacji człowieka niż twarz”. Proszę o zrozumienie, nie
możemy powiedzieć zbyt wiele o toczącym się śledztwie, jeśli nie chcemy
zaszkodzić jego wynikom.
74
Ten bon mot wywołał uśmiech na kilku twarzach, ale widział, że wokół
młodego mężczyzny zgromadziła się mała grupka dziennikarzy, którzy nie
wyglądali na usatysfakcjonowanych.
Wśród nich był młody krępy facet ostrzyżony po wojskowemu, jeden z
niewielu pod krawatem, który zabrał teraz głos:
- Martin Gerland, „Deutsche Nachrichten”. Rozumiem, że nie może pan w
tej chwili powiedzieć zbyt dużo o śledztwie w sprawie Salema Yusufa.
Przejdźmy zatem do Amira Aslana. Czy może pan wykluczyć, że w wypadek
była zamieszana policja?
- Unikałbym słowa wypadek, jak długo nie wiadomo, w jakich
okolicznościach Amir Asian doznał obrażeń.
- Możliwe jest, że mieszkańcy Westendu są oszczędni w relacjonowaniu
zdarzeń, gdy przesłuchuje ich policja. Nasze pismo dysponuje wypowiedziami
świadków, według których pojazd, który potrącił Amira Aslana, to samochód
policyjny. Relacje są dość precyzyjne.
A może jakimś wyjściem byłoby teraz paść i umrzeć na miejscu, pomyślał
Diller. Przez moment poważnie liczył się z tym, że zostanie zdemaskowany na
oczach wszystkich, ale ten człowiek tam na dole nic nie wiedział. Mimo to
Diller czuł się jak północnokoreański komisarz polityczny, mówiąc:
- Znamy te pogłoski. Od samego początku słychać było, że to policja jest
odpowiedzialna za zamieszki i obrażenia Amira Aslana, a nawet że to policjanci
są sprawcami. Jest zrozumiałe, że przy tak rozgrzanej atmosferze pojawiają się
tego typu plotki.
- Aha. Zatem nie idą państwo tym tropem.
- Badamy wszystkie hipotezy. Bardzo nam pan pomoże, kontaktując nas z
osobami, które są źródłem pańskich informacji.
- Zobowiązaliśmy się, że tego nie zrobimy.
- Wcale mnie to nie dziwi. Możemy jednak brać pod uwagę tylko tych
świadków, którzy są gotowi potwierdzić swoje zeznania.
Diller czuł się jak zapaśnik, któremu zręcznym unikiem udało się wyzwolić z
klamry. Ale to uczucie nie trwało długo. Gdy opuszczał salę po konferencji,
zobaczył, jak Didem Osmanoglu podchodzi do Martina Gerlanda.
***
Zapadał zmrok, gdy Erich Kessel popijał herbatę przy tureckiej budzie na
Goethestrasse, obserwując wejście do kamienicy naprzeciwko. Stał tu już
75
przeszło godzinę i zdążył przeczytać „Deutsche Nachrichten” przynajmniej trzy
razy. Obserwowane drzwi prowadziły do jego własnego mieszkania. Jego adres
znał już nie tylko Gani i jego ludzie, ale też te świry, które spuściły lanie
Joeyowi. Jeśli rzeczywiście były to dwa różne gangi. W każdym razie
wystarczająco dużo ludzi mogących złożyć mu wizytę. Kessel chciał
zminimalizować ryzyko takiego spotkania, dlatego czekał tu, obserwując drzwi.
Od kiedy tu stał, nikt nie wchodził ani nie wychodził, co wydało mu się
podejrzane. Czyżby rzeczywiście tak długo zwlekali z wizytą? A może komitet
powitalny siedział już w mieszkaniu i jak będzie trzeba, posiedzi jeszcze całą
noc?
Coraz częściej Kessel wracał myślami do dziury w ścianie łazienki, gdzie
ukrył swoje żelazne zapasy. W ostatnich dniach nabrał dużego doświadczenia w
dozowaniu tego towaru i odnalazł piękny złoty środek, który pomagał mu lepiej
funkcjonować. Jeśli dorwie go głód, istniało duże ryzyko, że następnym razem
strzeli sobie za dużą dawkę. Powrót do mieszkania zaczynał być zatem dość
pilną kwestią. W żadnym razie nie mógł tu czekać przez całą noc, a dokładnie
rzecz biorąc, ani minuty dłużej. Czy to coś pomoże, że będzie tu czekał? Nic a
nic!
Zapłacił za herbatę i wyszedł z baru.
Wcisnął pięści w kieszenie marynarki, chociaż nie było szczególnie zimno.
W prawej trzymał swój HK. Był przygotowany na użycie broni. Przy wejściu i
na klatce nie napotkał nikogo. Wchodził na górę tak cicho, jak to było możliwe,
piętro po piętrze, ale drewniane stopnie skrzypiały pod jego stopami, mimo że
starał się stawiać je bardzo ostrożnie.
Przed drzwiami mieszkania nie było żadnych oznak wskazujących na
obecność intruzów. Mimo to wyciągnął pistolet. Na moment do jego
świadomości dotarła absurdalność całej tej sytuacji. Starał się nie myśleć, tylko
stanął bokiem przy ścianie obok drzwi i ostrożnie je otworzył. Na zamku nie
było widać żadnych uszkodzeń, ale to nie musiało nic znaczyć. Było całkiem
cicho, żadnych odgłosów zaskoczenia, żadnych szmerów poruszających się
ludzi. Jeśli byli w jego mieszkaniu, byli już w pogotowiu. Musieli słyszeć, jak
wchodzi, zdążyli się ukryć za drzwiami, w łazience, może nawet za stojącym
przy ścianie materacem. Przez chwilę wahał się, czy warto ryzykować i
rzeczywiście wejść. Ale nie było już możliwości, żeby się teraz wycofać. Rzucił
się na podłogę korytarza, oburącz trzymając pistolet. Uderzenie nie wyzwoliło
strzału w jego broni, nikt też nie strzelał do niego. Leżał bez ruchu tak długo, aż
nabrał pewności, że w mieszkaniu nie ma nikogo.
Podnosząc się, czuł ból w klatce piersiowej. Rozejrzał się, szukając śladów
76
wskazujących na to, że ktoś szperał w jego rzeczach. W mieszkaniu nie panował
bynajmniej porządek, ale Kessel znał dość dokładnie swój bałagan i zauważyłby
każdą zmianę. Zrobił krok w kierunku łazienki, lecz zaraz zmienił zdanie,
wyciągnął z szafy dużą sportową torbę i napchał do niej tyle ubrań, ile się
zmieściło. Podszedł do regału z książkami i odnalazł gotówkę, którą ukrył w
kopercie w zapisanym do ostatniej strony dzienniku. Nic nie brakowało, kilkaset
euro, żelazna rezerwa. Nie szukali jej i nie znaleźli. Te pieniądze pozwalały
przeżyć parę dni. Ale jeszcze ważniejsze było uratowanie towaru. Kafelek w
łazience za spłuczką wyglądał tak jak zawsze. Przepełniała go teraz niecierpliwa
radość oczekiwania, poluzował go i ostrożnie wyjął. Ale w środku nie było
niczego. Ponieważ niczego nie mógł dostrzec, pomacał z niedowierzaniem
dziurę w tynku. Rzeczywiście nie było tam nic. Czy do tego stopnia już mu
odbiło, że wszystko zużył, ale o tym zapomniał? Nie, był pewny, że schował
wszystko tu, za tym kafelkiem. Zupełnie pewny, prawda? Tak, zupełnie pewny.
Więc oni tu byli. Włamali się i spokojnie splądrowali jego schowek. Mieli klucz
do jego mieszkania, wiedzieli, gdzie schował narkotyki, i mogli w każdej chwili
tu wrócić. Nie musieli wcale wydawać go policji. Mieli czas.
Opuścił kafelek, który rozbił się na podłodze. Ruszył biegiem, chwycił torbę,
zatrzasnął za sobą drzwi, zbiegł po schodach i wybiegł na ulicę. I biegł po prostu
dalej, nie oglądając się za siebie.
Czuł się tak, jakby już nigdy nie miał wrócić do swojego mieszkania.
***
Po konferencji prasowej Diller jechał metrem do domu. Były godziny
szczytu, otaczali go mężczyźni i kobiety, którzy jechali z biur i firm w centrum
do swoich dzielnic i na parkingi Park and Ride na peryferiach. W śródmieściu
panował tłok, biznesmeni, pracownicy różnych szczebli, przesadnie
wystylizowani młodzi ludzie, całe kolumny azjatyckich, arabskich i
północnoamerykańskich turystów, mniejsze grupy Włochów, Hiszpanów i
Skandynawów. Potem metro dotarło do dzielnicy graniczącej bezpośrednio z
centrum. Tutaj mieszkały młode rodziny raczej z małymi pieniędzmi, gustujące
w wynajmowaniu bezsensownie drogich mieszkań w starym budownictwie.
Teraz wysiadali ludzie po trzydziestce, spośród których wielu, sądząc po ich
ubraniach, wykonywało tak zwane kreatywne zawody. Później z każdą stacją
robiło się coraz bardziej ponuro. Nad nimi wznosiły się silosy mieszkalne z lat
sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, w
których mieszkali „normalni”. Diller był przez prawie dwadzieścia lat jednym z
nich. Teraz mógł jechać dalej z lepiej sytuowanymi, którzy mieszkali w
77
opasującym miasto tak zwanym tłustym kręgu albo jeszcze dalej. Zanim jednak
dotarli do tej strefy, minęli jeszcze jeden przystanek, na którym wysiedli prawie
wszyscy młodzi ludzie. Ich celem był brzeg Izary przy moście Thalkirchner,
gdzie dziesiątkami płonęły ogniska i przy ochrypłych dźwiękach przenośnych
magnetofonów trwała niekończąca się impreza, w której zawsze szło o to samo:
czy jesteś już na tyle dorosły, żeby w niej uczestniczyć? Czy jesteś już na tyle
dorosły, że wolno ci pić alkohol? Czy byłeś wystarczająco cool, żeby zdobyć
narkotyki? Czy było się zbyt pijanym, żeby trafić z powrotem do domu? Czy
zgarnęli cię gliniarze, czy nie? Gdy Diller zaczynał z Kesselem pracę w
wydziale antynarkotykowym, był na tyle młody, że mógł wmieszać się w ten
tłum, nie rzucając się w oczy.
Wysiadł wreszcie na Aidenbachstrasse, razem z ludźmi, którzy zostawili
samochody na parkingu P+R, i tymi, którzy jechali dalej autobusami na
południe, do swoich domków na przedmieściu. Niektórych znał z widzenia.
Mieli pewnie jakąś lepszą pracę biurową, jako inżynierowie, redaktorzy,
specjaliści od tego czy tamtego. On też był specjalistą - pomyślał - od tego, żeby
swoim sąsiadom z osiedli na przedmieściu zapewnić spokojny sen.
W drodze ze stacji metra na Makartstrasse mijał narożny dom, który właśnie
był remontowany. Zgromadziła się przed nim grupka demonstrantów. Sądząc po
wyglądzie, porządni starsi członkowie klasy średniej. Nieśli plakaty z
namalowaną kanapką i hasłami: „Precz z hamburgerami!”, „Stop frytkownicy na
naszej ulicy!”, „Obywatele przeciwko fast foodom” i tym podobne. Dillera
zdumiewało i samo to szczególne widowisko, i fakt, że tak łatwo zorganizować
publiczny protest. Wystarczyło otworzyć restaurację z hamburgerami w
niewłaściwej okolicy.
Dwie przecznice dalej skręcił w Makartstrasse, otworzył drzwiczki do
ogrodu, przecisnął się między rowerami i zanurzył się skwapliwie w
alternatywny świat swojego mieszczańskiego domostwa, które sobie stworzył,
sam nie rozumiejąc jak.
Było około siódmej, Maren pracowała tego dnia w domu i teraz, jak można
było bardziej domyślić się, niż zobaczyć przez przeszklone drzwi do salonu,
siedziała właśnie z Moną przed telewizorem.
Darował sobie wymuszone „cześć” na powitanie, zatrzymał się w korytarzu i
chwilę nasłuchiwał. Z pierwszego piętra dochodziły ściszone rytmy hip-hopu.
Luis był w domu. Potem zapukał w uchylone drzwi do salonu i pchnął je.
Maren, Mona i Louis siedzieli przed telewizorem. Lokalna stacja nadawała
transmisję jego konferencji prasowej.
78
- Cześć - powiedział.
- Cześć - powiedziała Maren.
Mona udała, że się uśmiecha, nawet na niego nie patrząc. Luis pomachał mu
niedbale.
- Zobacz, jesteś w telewizji - powiedziała Maren po jakimś czasie. Jak się
zdawało, nie miała jeszcze zdania na temat tego, co zobaczyła. Diller najchętniej
podszedłby i wyłączył telewizor.
- Cholera - powiedział tylko zamiast tego, wszedł na piętro i ściszył muzykę,
która leciała z komputera Luisa. Ponieważ nadarzyła się teraz okazja, otworzył
historię jego przeglądarki, żeby zobaczyć, jakie strony odwiedzał. Ale chłopak
tak ją ustawił, że odwiedzanych adresów nie było widać. Spryciarz, pomyślał
Diller. Poszedł do swojego pokoju i przebrał się w domowe ubranie.
Schodząc na dół, miał nadzieję, że zmienił się już program, ale nadal leciała
konferencja prasowa. Myślał o Didem Osmanoglu i tym dziennikarzu. Dogadali
się już pewnie w sprawie „świadków wypadku”. Jeśli byli to autentyczni
świadkowie, opowiedzą, że to wcale nie był wypadek, tylko atak w amoku. Na
pewno będą w stanie opisać bmw, może nawet będą pamiętać numery. Zobaczył
siebie samego siedzącego na podium obok Märza. März dobrze się prezentował,
ostro zarysowana twarz, mimo siwych włosów. On natomiast był wymięty i
niewyraźny. Diller poczuł się mocno zażenowany tym, że każdy mógł teraz
zobaczyć, jak źle czuł się w swojej roli. Miał na końcu języka pytanie, czy to
tylko jemu tak się wydaje, ale lepiej było go nie zadawać. „Innymi słowy, nic
nie macie” - usłyszał słowa tego nieprzyjemnego dziennikarza w okularach
nerda. Na żywo umknęło jego uwadze, jak wiele śmiechu wzbudziła ta uwaga.
Uśmiech Dillera był wymuszony, jakby nie chciał dać po sobie poznać, że cios
był celny.
„Przypomina mi się mój stary kolega, który miał zwyczaj mawiać «nie ma
gorszego sposobu identyfikacji człowieka niż twarz». Proszę o zrozumienie, nie
możemy powiedzieć zbyt wiele o toczącym się śledztwie, jeśli nie chcemy
zaszkodzić jego wynikom”.
Mona przewróciła oczami i głośno westchnęła, co miało być, rzecz jasna,
komentarzem do oświadczenia Dillera. Spojrzał na Maren, która siedziała obok
niego. Odwzajemniła na krótko jego spojrzenie, odwróciła się znowu w kierunku
telewizora i wzięła go za rękę. Był jej za to bezgranicznie wdzięczny i ścisnął jej
dłoń.
„Martin Gerland, «Deutsche Nachrichten». Rozumiem, że nie może pan w
tej chwili powiedzieć zbyt dużo o śledztwie w sprawie Salema Yusufa.
79
Przejdźmy zatem do Amira Aslana. Czy może pan wykluczyć, że w wypadek
była zamieszana policja?”
„Unikałbym słowa wypadek, jak długo nie wiadomo, w jakich
okolicznościach Amir Asian doznał obrażeń”.
Dillerowi zrobiło się dosłownie niedobrze, gdy usłyszał swoje słowa. Puścił
rękę Maren i zaczął pocierać dłońmi o uda.
„Możliwe jest, że mieszkańcy Westendu są oszczędni w relacjonowaniu
zdarzeń, gdy przesłuchuje ich policja. Nasze pismo dysponuje wypowiedziami
świadków, według których pojazd, który potrącił Amira Aslana, to samochód
policyjny. Relacje są dość precyzyjne”.
Diller widział na twarzy Mony nieskrywany wyraz triumfu. To był wyraz
twarzy kogoś, kto usłyszał to, co chciał usłyszeć. Nie wiedziała, jak bardzo
rzeczywistość przerastała jej najbardziej śmiałe domysły.
„Znamy te pogłoski. Od samego początku słychać było, że to policja jest
odpowiedzialna za zamieszki i obrażenia Amira Aslana, a nawet że to policjanci
są sprawcami...”.
Diller słuchał siebie, jak gada i gada, i obserwował przy tym swoją rodzinę.
Najchętniej krzyknąłby głośno, czy naprawdę muszą oglądać to pełne
zakłamania gówno, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.
Gdy program się skończył i na ekranie pojawił się przystojny prezenter, Luis
wstał i wyszedł bez słowa z pokoju. Mona podeszła do telewizora i zapytała:
- Chce ktoś coś oglądać?
Jeszcze w trakcie zadawania tego pytania wyłączyła telewizor i wróciła do
Dillera i Maren. Mona nie była zbyt wysoka, sport nigdy jej szczególnie nie
interesował. Mimo to miała wysportowaną sylwetkę. Mogła być wzięta za
pływaczkę. Diller rozpoznawał w niej sylwetkę jej ojca, po nim zapewne
odziedziczyła też upodobanie do konfrontacji i prowokowania. Przeczuwał, do
czego teraz zmierza.
Wskazała na niewielki stos książek i zeszyt z odręcznymi notatkami.
- Mamy temat do wyboru na zaliczenie podstaw filozofii prawa.
Pomyślałam, że napiszę coś o powstaniu. Mama może mi trochę pomóc, a ty
jesteś, że tak powiem, obiektem moich studiów.
Diller podniósł się niechętnie i sięgnął po książki, same cienkie tomiki: Der
Waldgang Ernsta Jüngera, Nadchodzące powstanie Niewidzialnego Komitetu,
Cybernetyka i rewolta kolektywu Tiqqun, Teoria partyzanta Carla Schmitta.
Rzucił je z powrotem na stół. To z tej strony wieje wiatr.
80
- Rewolucja, co? Powstanie przeciwko panującym stosunkom przyprawione
odrobiną prawicowego obskurantyzmu. Nieźle jak na pierwszy semestr.
Diller studiował przez cztery semestry filozofię, zanim poszedł do policji.
Wiedział doskonale, jak z kilku odpowiednich składników wysmażyć elegancką
teorię, która była wystarczająco mocna na potrzeby liczącej osiem do dziesięciu
stron pracy seminaryjnej. Za złośliwość dostało mu się od Maren, która skarciła
go wzrokiem. Nie wiedziała, że Diller zdążył się już pokłócić z Moną na ten
temat, kilka minut po jej przyjeździe, podczas wspólnej jazdy samochodem z
lotniska. A właściwie czemu nie miałby raz otwarcie poruszyć tego problemu?
- No dobrze - powiedział i dał do zrozumienia, że jest zainteresowany
poważną rozmową. - Jakie jest twoje zdanie na ten temat? - zapytał, wskazując
ruchem głowy telewizor.
Mona wahała się przez moment, zanim powiedziała:
- Surprise, surprise, the government lies...
Starała się mówić chłodno i z opanowaniem, ale Diller słyszał w jej głosie,
że jest obrażona i wściekła.
- I co to ma znaczyć?
To było szczere pytanie, chciał usłyszeć jej zdanie.
- Na pewno sobie dokładnie zaplanowaliście, co i ile dzisiaj zaserwujecie.
Piękną fotkę terrorysty na przykład. Przesłanie: terrorysta nie musi koniecznie
mieć turbanu na głowie. Może wyglądać jak jeden z nas.
Diller kiwnął głową.
- Mogę zrozumieć, że tak to odbierasz. Ale wcale tak nie jest, że w takich
sytuacjach zawsze wszystko jest wcześniej zaplanowane. Nie uwierzysz mi, ale
nie miałem pojęcia, że te zdjęcia zostaną dzisiaj upublicznione.
- Ty, jako kierujący śledztwem?
- Tak.
Rozkoszował się tym, że może wreszcie powiedzieć prawdę. Lecz Mona
zmieniła temat.
- Nie wiem. Uważam, że to dobrze, iż prasa nie zadowala się zapewnieniami,
jakoby nie było wiadomo, kto potrącił Amira Aslana.
Diller musiał się bardzo zmuszać, żeby zachować spokój.
- Ci sami ludzie, którzy teraz opłakują Amira Aslana, wcześniej urządzili
polowanie na naszych funkcjonariuszy pracujących pod przykryciem. To nie są
przykładni obywatele o nieposzlakowanej opinii. Zaatakowali policjantów w
81
przekonaniu, że to oni są przez nich obserwowani.
- Ale o tym nic nie powiedziałeś na konferencji.
- Bo to by tylko zaostrzyło sytuację.
- Nie możesz zrozumieć, że ci ludzie czują się źle traktowani, gdy się
dowiadują, jakie mamy o nich zdanie? Że ich nazywamy obraźliwie
„arabusami”?
Jak często toczył już tego typu dyskusje? W ostatnich latach szkolnych
Mona zaczęła interesować się polityką i wkrótce stała się w rodzinie kimś w
rodzaju najwyższej strażniczki we wszystkich kwestiach politycznej
poprawności. Była mądra, bardzo pojętna, miała świetną pamięć, a teraz na
dodatek studiowała prawo. Naturalnie czuła się w obowiązku oceniać wszystko,
także Dillera i jego pracę, z wyżyn moralnego autorytetu. W tej postawie
utwierdzała ją jeszcze matka naukowiec, która z entuzjazmem wciskała jej do
głowy, jakie zalety ma sytuacja, gdy kobieta nie tylko jest mądra, ale też uchodzi
za mądrą. Diller nie miał oczywiście nic przeciwko temu wszystkiemu. Tylko że
teraz, gdy cała jego egzystencja waliła się na jego oczach w gruzy, przekraczało
to powoli granice jego wytrzymałości.
- I co zamierzasz?
- Napiszę na ten temat pracę i będę brała na Westendzie udział w
demonstracjach przeciwko policji.
Chciała przez to powiedzieć: w demonstracjach przeciwko niemu. Chętnie
by jej tego po prostu zabronił, ale nie chciał fundować jej tego triumfu, jaki z
pewnością by poczuła, podejmując tę z góry skazaną na porażkę próbę.
- Ciągle jesteś zdania, że mamy tu do czynienia z „powstaniem ludowym”? zapytał i zwracając się do Maren, powiedział: - Mieliśmy mianowicie już
przyjemność dyskutować na ten temat i musiałem stwierdzić, że moje skąpe
doświadczenia, jakie miałem okazję osobiście zgromadzić na miejscu zdarzeń,
niestety nie mogą mierzyć się z tym, co myśli na ten temat twoja córka.
Maren podniosła ręce, nie chciała się w to mieszać. Diller zmienił temat.
- Jeśli chcesz protestować, czemu nie protestujesz przeciwko fast foodowi na
rogu?
- To jest coś zupełnie innego.
- Dlaczego to jest coś innego? - Diller to oczywiście wiedział, po prostu nie
chciał jej zrozumieć.
- Demonstracja demonstracji nierówna. Nie uważam wcale, że demonstracja
sama w sobie to coś dobrego. Zadajmy sobie pytanie: czego chcą ci ludzie?
82
Z goryczą przyjął do wiadomości to dydaktyczne „my”.
- Zakładam, że mi to zaraz wyjaśnisz - powiedział.
- Chętnie. Przyjrzałeś się bliżej tym demonstrantom?
- No pewnie. Przyzwoici, zatroskani obywatele, mieszkańcy naszej
dzielnicy.
- Dokładnie. Oni nie demonstrują przeciwko hamburgerom i smrodowi
frytek. Nie są głupi. Oni demonstrują przeciwko hołocie z klas niższych, którą
ten lokal będzie przyciągał. W takiej eleganckiej okolicy jak nasza nie ma
miejsca na coś takiego. To zepsuje lokalny rynek nieruchomości, charakter
ulicy, o to tutaj chodzi.
Diller miał ochotę powiedzieć, że jego zdaniem nie ma w tym nic złego,
wiedział jednak, że po czymś takim już na pewno ściągnie na siebie także gniew
Maren.
Ta dyskusja nie miała zupełnie, ale to zupełnie sensu. Mona nigdy nie była,
tak przynajmniej czuł, jego wielką fanką. Wcześnie zrozumiała, że nie jest jej
biologicznym ojcem, i chociaż nigdy nie robił z tego wielkiego problemu, to i
tak zrobił się z tego wielki problem. Wszystkie te kwestie związane z
odgradzaniem się i autonomią, które są udziałem rodziców i ich dzieci przez
pierwsze dwadzieścia lat ich wspólnego życia, nabierały między Dillerem i
Moną szczególnej ostrości i godność ojca była mu na zmianę nadawana i zaraz
potem odbierana na powrót. Dzisiaj wieczór miał już tego dosyć i zapytał, gdzie
jest Luis.
- W swoim łóżku, jak myślę - powiedziała Maren.
- Tak wcześnie?
- Tak. Były jakieś problemy w szkole - powiedziała Maren.
- Jakie problemy?
- Nie chce powiedzieć, ale wygląda na to, że strasznie go to męczy.
Diller poczuł, że wzrasta mu gwałtownie poziom adrenaliny. Znowu złe
oceny, bo co innego. Jego zdolna jak czort, błyskotliwa pasierbica
demonstrowała przeciwko niemu na ulicach, podczas gdy jego biologiczny syn
nie dawał sobie rady w szkole. To zdenerwowanie było strasznie
niesprawiedliwe, wiedział to już teraz, kiedy w nim narastało. Także Luis musiał
dźwigać brzemię, którego Diller nie powinien był na niego nakładać. Od Luisa
oczekiwano, że poradzi sobie w prywatnym katolickim gimnazjum, gdzie
wymagania były bardziej surowe niż w zwykłych szkołach. W momencie gdy
właśnie sypało się jego własne życie, stawało się to dla niego jeszcze
83
ważniejsze. Przez ułamek sekundy czuł, jak wielką ulgą mogłoby być dla niego,
gdyby przynajmniej Maren mógł opowiedzieć, co rzeczywiście zaszło. Ale
potem spojrzał na ekran, na którym dopiero co bezczelnie kłamał, i nie był już
do tego zdolny.
- Pójdę na górę i porozmawiam z nim - powiedział, wstając.
Obie, Mona i Maren, podniosły się, żeby go zatrzymać, i w tym momencie
ich twarze były do siebie jeszcze bardziej podobne niż zwykle. Rysowały się na
nich strach i troska, bo musiały powstrzymać niebezpiecznego człowieka przed
kolejnym występkiem.
84
Środa, 23 stycznia
GLINA W CHUŚCIE DU-RAG, niski i umięśniony, o ciemnobrązowej
skórze, wytatuowany po szyję, zapukał do na wpółotwartych drzwi Kessela i
wszedł do środka w momencie, gdy Kessel starał się donieść do stołu filiżankę z
kawą, z trudem łapiąc przy tym równowagę. Joey mnie wsypał? - mimowolnie
zadał sobie w myślach pytanie, w którym jednak więcej było fatalizmu niż
niepokoju. Odstawił na stół filiżankę, spojrzał koledze w twarz i już wiedział:
Joey nic nie powiedział.
- Mogę na chwilę przeszkodzić?
- Wcale nie przeszkadzasz. Wejdź, usiądź. Powiedz, jak ty się właściwie
nazywasz?
- A tak, przepraszam. Ahmed Gül, komisarz kryminalny, wydział
antynarkotykowy. Wie pan już, że zajmuję się pańskim przyjacielem.
- Jestem Erich. I proszę, nie mów do mnie per pan, i tak czuję się
wystarczająco stary.
- Chętnie. Wyglądasz na zmęczonego. Międzynarodowy terroryzm nie śpi,
co?
Giil wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kessel nie miał najmniejszej ochoty na
żarty i odpowiedział znudzonym wyrazem twarzy.
Gül wzruszył ramionami.
- Domyślasz się, czemu tu jestem.
- Domyślam się. A czemu tu jesteś?
- Z powodu Joeya, twojego przyjaciela.
- Nie jest moim przyjacielem.
- On mówi coś innego.
- Mówi, bo mówi.
- Dokładnie. Mówi, bo mówi. Towar, który znaleziono przy nim, jest w
laboratorium. Może tam powiedzą nam coś o jego pochodzeniu.
Dobry pomysł, pomyślał Kessel. Na fiolkach były odciski palców. To nie
jest problem, brał je do ręki w konfesjonale. Pomyślał ze strachem, że analiza
jego krwi mogłaby wykazać, że brał ten towar. Ale na razie jego krew nikogo
nie interesowała. Na razie. Kessel zwrócił się z pytającym gestem do Güla.
85
- Co mogę dla ciebie zrobić?
- Nie wiem, mam tylko takie przeczucie. Nie zrozum mnie źle, ale ten Joey
dużo o tobie mówi. Na tyle dużo, że zacząłem się już zastanawiać, czy jesteś
może dla niego kimś więcej niż tylko gliniarzem, którego zna.
Gdyby Gül wiedział, jak bardzo bliskie prawdy jest to przypuszczenie, nie
zadawałby tego pytania z taką ostrożnością. Kessel wiedział, że kategoryczne
zaprzeczenie nie będzie rozsądne.
- Nie musisz przepraszać, twoje przeczucia cię nie mylą. Sam wiesz, że w
sprawach narkotykowych wchodzi się czasami bardzo głęboko w środowisko,
które się rozpracowuje.
Po sposobie, w jaki Gül na niego patrzył, Kessel zorientował się, że to
tłumaczenie nie jest pozbawione niezamierzonego komizmu. Wyglądał na
mocno sfatygowanego, a Gül słyszał już zapewne o jego skłonnościach do
substancji toksycznych. Kessel odchrząknął.
- Chcę powiedzieć, że zawiera się przy tym znajomości, a nawet przyjaźnie.
Nie mogę powiedzieć, że Joey nigdy nie był moim przyjacielem. Był taki czas,
prawie dwadzieścia lat temu, kiedy ty prawdopodobnie dosłownie robiłeś
jeszcze w pieluchy, gdy ja, Joey i jeszcze paru ludzi trzymaliśmy się razem,
kręciliśmy się w tych samych klubach i wtedy wcale jeszcze nie było takie jasne,
że ja wyląduję za tym biurkiem, a on w celi.
Kessel zrobił pauzę. Nie bardzo wiedział, co ma mówić dalej.
- Byliście zatem czymś w rodzaju dobrych znajomych.
Kessel wzruszył ramionami.
- Dawno temu. Można to tak chyba nazwać, tak.
Doszedł do wniosku, że ciągnięcie tematu nie byłoby zbyt mądre, bo
musiałyby wtedy paść inne nazwiska, na przykład Dillera, a tego chciał za
wszelką cenę uniknąć.
- Widzisz, twoje przeczucie było trafne. Dobra robota, Ahmed.
- Okej, dobra, dziękuję.
Gül wstał, żeby wyjść. Wyglądał na zmieszanego, ale Kessel wiedział
doskonale, że nie przestanie interesować się tym, co go łączy z Joeyem. Kolejny,
który depcze mu po piętach. Dlaczego to jemu wszyscy zadają pytania?
Dlaczego on nie może o coś zapytać? O coś, co go naprawdę interesowało.
- Poczekaj.
Gül zatrzymał się i odwrócił.
86
- Wiesz co, długo nie miałem do czynienia ze sprawami narkotykowymi i nie
jestem na bieżąco, a tobie mogę zadać to pytanie, nie narażając się na
kompromitację. Czy są jakieś gangi, które pilnują tego, żeby ich bracia nie brali
narkotyków? Jakieś religijne klimaty, czy coś?
Gül zrobił zdziwioną minę.
- Nie, o niczym takim nie słyszałem, a co?
Kessel ugryzł się w język. Dlaczego o to zapytał? Jego zawahanie się
musiało sprawić, że Gül zacznie coś podejrzewać. Kessel słyszał tę historię od
Joeya i Gül, próbując wszystkich sposobów, zaniesie ją z powrotem do Joeya, co
sprawi, że będzie mu jeszcze trudniej zachować milczenie.
- Ale skąd to masz?
- Zapomnij, Ahmed, zapomnij o tym.
- Nie, poczekaj, skąd to masz?
- Coś takiego słyszałem, już nie wiem gdzie.
- Aha, no dobra, nie ma problemu. Jeśli coś usłyszę na ten temat, to dam ci
znać.
- Super, Ahmed, dzięki!
- Nie ma za co... Erich.
Sposób, w jaki ten facet wymówił jego imię, nie pozostawiał wątpliwości.
Od tego momentu był u Güla na osobistej liście podejrzanych.
***
Przy śniadaniu Diller i Luis zaczęli rozmawiać na temat gry komputerowej,
którą obaj lubili, i w ten zaskakująco bezbolesny sposób panujące między nimi
pełne wzajemnych pretensji milczenie zostało rozładowane, czym Diller
zapunktował zarówno u Maren, jak i u Mony. Umówili się z Luisem na wieczór
na rundę tenisa stołowego w piwnicy.
W komendzie czekała na niego wiadomość. Krótko po ósmej dzwoniła
prokurator Osmanoglu i prosiła o kontakt. Odczuwał niepowstrzymaną chęć
zakomunikowania jej, że może go pocałować w dupę. Zamiast tego podniósł
słuchawkę i wykręcił jej numer. Odebrała natychmiast.
- Panie Diller, proszę wybaczyć, że znowu zawracam panu głowę. Ale
pojawiło się kilka nowych kwestii, które chętnie bym z panem omówiła. Czy nie
byłoby dla pana problemem przyjść do mnie do biura w Centrum Sądownictwa
Karnego?
87
Cała ta uprzejmość miała na celu wyłącznie zirytowanie go.
Prawdopodobnie liczyła na to, że zrobi jakiś błąd. Diller starał się wziąć się w
garść.
- Jeśli chodzi o to, co opowiedział pani ten dziennikarz, to nie mam nic
przeciwko temu, żeby przesłuchała pani wskazanych przez niego świadków. Nie
wiem, na czym miałaby polegać moja rola.
Odczekała chwilę, zanim odpowiedziała.
- Wiem, jak mam prowadzić moje śledztwo, dziękuję. Potrzebuję pana tutaj,
bo chcę pana skonfrontować z zawartością pewnego dokumentu, który uważam
za bardzo istotny. To jak? Mam pana oficjalnie wezwać czy przyjdzie pan, bo
pana o to proszę?
Ton, który teraz przybrała, pasował do jego najgorszych przeczuć. Zadzierać
z nią było zupełnie bezcelowe. Musiał pchnąć do przodu śledztwo w sprawie
Salema Yusufa i koniecznie spotkać się z Kesselem, z którym już niepokojąco
długo nie rozmawiał.
- A najlepiej, jeśli pan przyjdzie natychmiast.
Diller pojechał metrem. Godzinę później stał w pokoju służbowym
Osmanoglu. Maleńkie pomieszczenie, w którym na podłodze, na krzesłach, na
regałach piętrzyły się góry akt. Tylko biurko było całkiem puste z wyjątkiem
dwóch czerwonych teczek na akta. Jedna z nich była grubo wypchana i już nieco
wyblakła. Druga wyglądała na nową i była stosunkowo cienka.
Tym razem Didem Osmanoglu miała na sobie szary kostium i dobraną do
niego chustę. Do tego perfekcyjny makijaż. Wyglądała na absolutnie
nieprzystępną, i zapewne o to chodziło. Wskazała mu krzesło stojące z jej strony
biurka, tak że siedząc przed nią, nie miał żadnej ochrony.
- Przepraszam, że musiał się pan fatygować, ale za chwilę pan zrozumie,
dlaczego uznałam, że będzie lepiej, jeśli pokażę to panu tutaj osobiście.
Wskazała na grubszą wyblakłą teczkę.
- Chce pan to obejrzeć?
Dillerowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientować się, o co chodzi.
- Przeczytała to pani w całości?
- Tak, przeczytałam. Szczególnie ciekawe są policyjne protokoły
przesłuchań. Ale zakładam, że pan to doskonale wie.
- Nie znam tych akt, ale oczywiście wiem, o co chodzi.
- Naturalnie. Czy był pan świadkiem usiłowania zabójstwa Ericha Kessela?
88
To znaczy, czy był pan przy tym bezpośrednio?
- Byłem w tym samym lokalu, gdy to się stało.
- W Gore, prawda? - Wymawiała tę nazwę, jakby podnosiła ją w górę za
pomocą pęsety.
- Tak, tak nazywał się klub, w którym... bywaliśmy.
- Jeśli dobrze zrozumiałam, nie był pan wtedy jeszcze w policji.
- Zgadza się.
- Ale był już pan zaprzyjaźniony z Erichem Kesselem? A także z Richardem
Teubnerem?
- Tak.
- Erich Kessel był już wtedy w policji. Pracował w wydziale
antynarkotykowym. Czy Richard Teubner to wiedział?
- Niech pani posłucha! Czemu mnie pani o to pyta? Wszystko jest w aktach,
o które się pani postarała. Chce pani wznowić tę sprawę? Richard Teubner nie
żyje od przeszło dwudziestu lat!
Osmanoglu kiwała głową w zamyśleniu. Potem znowu zaatakowała.
- Wie pan, co myślę? Ericha Kessela, pana i Richarda Teubnera łączyła nie
tylko przyjaźń, lecz przede wszystkim skłonność do narkotyków, a na drugim
miejscu miłość do jednej i tej samej kobiety.
Diller uśmiechnął się mimowolnie, choć w środku czuł tylko czystą
wściekłość. Co tej kobiecie przyszło do głowy, żeby ferować wyroki w sprawie,
którą znała tylko z dwudziestoletnich akt?
- Myśli pan, że to bezczelność z mojej strony, mogę to zrozumieć, ale
powiem panu jeszcze, co udało mi się ponadto wyczytać z tych dokumentów.
Jeśli to pana interesuje.
- Bardzo proszę.
- Tego wieczoru, 2 sierpnia 1991 roku, pan, Richard Teubner i Erich Kessel
byliście w Gore. Widziałam zdjęcia załączone do akt. W tym lokalu piwo
serwowane było w hełmach Wehrmachtu, występowały w nim death-me- talowe
zespoły, a w toaletach dealowano twardymi narkotykami. To był powód, dla
którego Kessel prowadził tam dochodzenie. Wychodzę z założenia, że ani pan,
ani Richard Teubner wtedy o tym nie wiedzieli.
Diller chciał coś powiedzieć, ale Osmanoglu powstrzymała go ruchem ręki.
- Tego wieczoru - kontynuowała - w Gore była też niejaka Maren. Maren
Schlüter, dzisiaj pani Diller, o ile jestem dobrze poinformowana.
89
Była „dobrze poinformowana”. Diller nie okazywał żadnej reakcji.
- Pozwoliłam sobie spojrzeć na daty urodzin w pańskiej rodzinie. Mona
Schlüter, pańska pasierbica, urodziła się 12 marca 1992. Przypuszczam, że oboje
zakładamy, iż ojcem jest Richard Teubner.
Diller kiwnął ledwie zauważalnie głową. Ciągle nie był pewny, do czego ona
zmierza.
- Zeznania świadków zdarzenia w Gore 2 sierpnia 1991 są liczne, precyzyjne
i zgodne. Lokal był pełny i każdy, kto stał obok, widział, jak Richard Teubner
uderzył Ericha Kessela szklanym kuflem w twarz. Jak go przy tym potłukł i
uderzył już potłuczonym kuflem po raz drugi, a nawet po raz trzeci i jak potem
kopnął leżącego na ziemi Kessela dwa razy w głowę podkutymi żelazem butami
rockersa, zanim stojący obok zdołali go powstrzymać. Pan zorientował się w
sytuacji dopiero, gdy było po wszystkim. Stał pan przy stole z piłkarzykami w
głębiej położonej części lokalu. Tak jak szczegółowo opisany jest przebieg
zdarzenia, tak niewiele można znaleźć w aktach na temat tego, co miało miejsce
bezpośrednio przed nim.
- Tak, i przeciwko Richardowi Teubnerowi wszczęte zostało śledztwo w
sprawie usiłowania zabójstwa, jednak kilka miesięcy później zmarł on wskutek
przedawkowania heroiny i śledztwo zostało umorzone. Koniec historii.
- Nie, ja bym raczej powiedziała, że na tym kończą się akta. Nie musi pan
odpowiadać, może pan rzecz jasna zaprzeczyć i nie mam też oczywiście żadnych
dowodów na potwierdzenie tego, co teraz powiem, ale widzę rzecz następująco:
Erich Kessel i Richard Teubner byli obaj zakochani w Maren Schlüter. Erich
Kessel był zazdrosny z powodu swojego przyjaciela, ale miał nadzieję, że Maren
może jednak zdecyduje się na niego. Wieczorem 2 sierpnia 1991 roku Teubner
pochwalił się mu, że Maren jest z nim w ciąży, co Kessela straszliwie dotknęło.
Zagroził Teubnerowi, że wrobi go, wykorzystując historię z narkotykami. I
Teubner zaatakował. Ponieważ Kessel, Teubner, a może także pan mieliście z
narkotykami więcej wspólnego, niżbyście chcieli, milczeliście wszyscy trzej,
przynajmniej w tej sprawie, podczas śledztwa.
Ta zbieranina półprawd i domysłów totalnie wytrącała Dillera z równowagi.
Ale prawdziwym szokiem było dla niego to, jak blisko Didem Osmanoglu była
prawdy.
- Z tą historyjką nie ma pani szans w żadnym sądzie świata - powiedział.
- Nie mam zamiaru opowiadać tej historyjki przed jakimkolwiek sądem.
Chciałam tylko panu powiedzieć, że myślę, iż ma pan wszelkie powody, żeby
chronić swojego kumpla Ericha Kessela ponad wszelkie rozsądne granice.
90
Diller wzruszył ramionami.
- A nawet jeśli?
Didem Osmanoglu zamknęła teczkę z dokumentami, odsunęła ją na bok i
przysunęła do siebie tę cieńszą.
- Jak pan wie, zajmuje mnie kwestia, kto mógł potrącić Amira Aslana.
Ekspertyza okoliczności wypadku nie jest jeszcze gotowa, ale wiadomo już, że
pojazd, który go potrącił, nie hamował. Wie pan, co to oznacza?
- Tak, już o tym rozmawialiśmy. Mnie interesowałoby, w czym mogę pani
tutaj pomóc.
- Zakładam, że pan wie, iż kazałam zabezpieczyć wszystkie uszkodzone
części, których chciał się pan pozbyć po pańskim małym wypadku. Zobaczymy,
co przyniosą badania laboratoryjne. Dzisiaj mam do pana właściwie tylko jedno
pytanie.
Diller uniósł brwi. I starał się zachować spokój.
- Kto siedział za kierownicą?
- Nie rozumiem.
Osmanoglu trzasnęła bez ostrzeżenia otwartą dłonią w leżącą na stole teczkę.
- Podczas operacji w nocy ze środy 16 stycznia na czwartek 17 stycznia,
podczas której pan razem z Erichem Kesselem mieliście obserwować lokal na
Geroltstrasse 28! Kto siedział za kierownicą?
Cała wcześniejsza gadanina miała jedynie przygotować pole dla tego
prostego i oczywistego w tym kontekście pytania. Jeśli Diller wymieni teraz
nazwisko, swoje albo Kessela, dostarczy pani prokurator ważny element
oskarżenia. Nie wymieni żadnego, miała wszelkie podstawy, żeby wszcząć
oficjalne śledztwo przeciwko niemu i Kesselowi. Swoje czy Kessela?
Osmanoglu przerwała jego rozmyślania.
- Wie pan, że będę pana traktowała jako podejrzanego, jeśli nie odpowie pan
na to pytanie. Zadbam o to, żeby pan natychmiast został zawieszony na czas
trwania śledztwa w pana sprawie.
Diller podjął decyzję.
- Ja siedziałem za kierownicą - powiedział.
- Od początku?
- Od początku, tak.
- Tak że wszystko, co działo się w związku z tym pojazdem w nocy z 16 na
17 stycznia, idzie na pana konto, zgadza się?
91
- Zgadza się.
Ta deklaracja sprawiała, że Diller stawał się teraz głównym celem
Osmanoglu. Musiał polegać na tym, że Kessel, gdy to będzie konieczne, w
odpowiednim momencie zezna, że to on siedział za kierownicą. Może uda im się
przez te wykluczające się zeznania zrzucić ciężar dowodu na prokuraturę. Słaba
nadzieja.
- I co teraz? - zapytał.
- I teraz czekamy, co przyniesie ekspertyza. Jeśli wypadnie tak, jak
przypuszczam, niedługo znowu się zobaczymy.
Przez chwilę zdawało się, że Diller się waha.
- Może pan już iść, dziękuję.
- Nie ma za co - powiedział i gwałtownie się podniósł.
***
Diller wysiadł z metra na Dworcu Głównym i kupił w wietnamskim sklepie
tanią komórkę. Mógł się założyć, że Osmanoglu już dawno temu zleciła
podsłuch jego telefonu. Następnie zadzwonił na numer komórkowy Maren.
Istniała możliwość, że jej telefon też był na podsłuchu, ale nie miał innego
wyjścia. Było to w każdym razie bezpieczniejsze niż dzwonienie do domu na
stacjonarny.
Miał szczęście, Maren odebrała.
- Maren, króciutko: byłem przed chwilą w prokuraturze. Wraca stara
historia.
Przez chwilę milczała.
- Ale dlaczego?
- Ktoś chce nam w ten sposób zaszkodzić. Nie możemy rozmawiać o tym
przez telefon. Jeśli będziemy się odpowiednio zachowywać, nic się nie stanie,
zaufaj mi. Tylko że - nie odpowiadaj, jeśli ktoś spróbuje z tobą na ten temat
rozmawiać. Proszę, nie rozmawiaj z nikim, kto próbowałby dowiedzieć się
czegokolwiek o mnie, mojej pracy albo naszej przeszłości, okej?
- Dobra, okej. Markus? Wszystko u ciebie dobrze? Wszystko w porządku?
- Jasne, wszystko w porządku. Muszę kończyć. Porozmawiamy wieczorem.
***
Po powrocie do komendy poszedł najpierw do biura Kessela, które, tak jak
92
się spodziewał, było puste. Potem złożył wizytę Wallyemu i spytał go, gdzie jest
Kessel.
- Wszyscy mnie o to pytają. Czy ja jestem jego babysitter?
- Nie odmeldowywał się?
- Odmeldowywał? Kessel? Jeśli mnie pytasz, to moim zdaniem znowu ma
coś za uszami. Na pewno ma jakieś poważne problemy i nie chce o tym mówić.
Diller nie zamierzał pytać Wally ego, co skłoniło go do takich przypuszczeń.
- Masz może jakieś pojęcie, gdzie mogę go znaleźć?
- Nie. Co się nagle stało? Spotkanie u pani prokurator było aż tak
podniecające? Ona was kręci? Czy chodzi o poniedziałkowy termin w sądzie w
sprawie zaskarżenia decyzji o aresztowaniu?
Jakim cudem zawsze mu się to udaje? Diller zgłupiał na chwilę. Potem
zebrał się w sobie.
- Nie, wszystko idzie tak, jak należy.
- Aha, okej. Bo wchodząc tu, nie wyglądałeś na szczególnie wyluzowanego.
Diller uniósł rękę w geście pożegnania i opuścił pokój Wally ego bez
żadnego komentarza. Wrócił do swojego biurka, gdzie czekała na niego
przesyłka: w najbliższy poniedziałek sąd zbada zasadność aresztowania Salema
Yusufa.
- Ks, ks!
Kessel schodził wszystkim z oczu przez całe popołudnie. Ponieważ w jego
pokoju ryzyko jakiegoś nieprzyjemnego spotkania albo niemiłej niespodzianki
było największe, uznał, że lepiej będzie snuć się po korytarzach, a w końcu
schował się w magazynie dowodów rzeczowych na poddaszu. Jeden ze
starszych kolegów urządził tu coś w rodzaju osobliwego muzeum horroru.
Można tam było znaleźć broń i inne narzędzia zbrodni, listy pożegnalne,
spreparowane kości i zbiór najbardziej przerażających zdjęć z miejsc
przestępstw. Dał Kesselowi klucz, nie zadając żadnych pytań.
- Ale wszystko ma zostać na swoim miejscu, okej? - powiedział.
Kessel skinął głową z powagą. W jednym z pomieszczeń w głębi znajdowała
się obciągnięta czarną skórą leżanka, która pełniła kiedyś funkcję madejowego
łoża przy sadomasochistycznym mordzie rytualnym. Chociaż została oczywiście
skrupulatnie wyczyszczona, robiła w tym nagim pomieszczeniu tak deprymujące
wrażenie, że nikt nie wchodził tu z własnej woli. Za leżanką Kessel zdeponował
butelkę wódki i popijał z niej przez całe popołudnie. Jego żelazna rezerwa
heroiny była na wyczerpaniu. W ostatnich dniach obchodził się z nią bardzo
93
oszczędnie, wiedział bowiem, że nie może pozwolić sobie na żaden błąd, ale
tęsknota za tym, żeby znowu sobie porządnie strzelić i zupełnie odlecieć,
narastała w niepokojącym tempie. Nie wiedział tylko, jak skombinować nowy
towar. Raz po raz wracał do pomysłu, żeby postawić wszystko na jedną kartę,
pójść do Ganiego i wyznać mu, że został okradziony. Może da mu jeszcze jedną,
ostatnią szansę. Ale ciągle brał jeszcze górę rozsądek. Wiedział, że ta wizyta
byłaby samobójstwem.
***
- Ks, ks!
Gdy później próbował przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał
ten dźwięk, był pewny, że było to krótko po opuszczeniu komendy policji, około
wpół do szóstej. Kessel porzucił swoje mieszkanie i wynajął pokój w
pensjonacie Zuhaus na Schwanthalerstrasse. Szedł tam z komendy na piechotę,
co zajmowało niecałe dwadzieścia minut. Tak mógł łatwiej stwierdzić, czy był
śledzony.
- Ks, ks!
Znowu ten odgłos. Mijał setki ludzi, przechodząc obok kin, lokali z
jedzeniem na wynos, sex-shopów, klubów, barów, całodobowych sklepów z
elektroniką, ubraniami i tanią biżuterią. To „ks, ks” mogło dochodzić zewsząd.
Pensjonat Zuhaus wypełniał niszę rynkową jako nieoficjalny hotel na godziny i
awaryjne lokum dla turystów i ludzi takich jak on, którzy nie dostali pokoju w
porządnym hotelu albo przez jakiś czas nie chcieli mieć adresu. Recepcja
składała się z pojedynczego okienka z kuloodpornego szkła, przez które męska
dłoń podawała klucze, po tym jak uiściło się gotówką należność za noc.
Kessel wynajął pokój na tydzień, nie można było dostać niczego na dłużej.
Gdy chciał otworzyć drzwi, znowu to „ks, ks”. Kessel odwrócił się i w tym
samym momencie stanął przed nim jakiś mężczyzna. Nosił okulary
przeciwsłoneczne, miał krótko ostrzyżone włosy, błyszczący czerwony dres i
wlepiał w Kessela wzrok, jakby zamierzał go zaraz pobić. Kessel wiedział, że
nie miałby z tym typem szans, ale rzucił klucz i przybrał postawę obronną. To
arabus, więc albo jeden z ludzi Ganiego, albo jeden z tych, którzy pobili Joeya.
Najwyraźniej znalezienie go nie było wcale trudne.
Ale typ po prostu wyciągnął do niego rękę i powiedział:
- Jestem Hassan. Mój wujek chce z panem mówić.
Kessel nie podał mu ręki.
94
- Kim pan jest?
- Hassan. Mój wujek chce z panem mówić.
- Kim jest twój wujek?
- Chce z panem porozmawiać. Proszę ze mną pójść.
Wyciągnął rękę prawie pod nos Kessela. Nie pozostawało mu nic innego, jak
przyjąć propozycję Hassana. Pistolet miał w kaburze pod pachą, nie był więc
bezbronny. Ale musiał niedługo, bardzo niedługo strzelić sobie działkę, czuł już
to mrowienie w całym ciele, od którego niedaleko było do poważniejszych
objawów odstawienia.
Kessel podniósł ręce, jakby się poddawał, i powiedział:
- No dobra, pójdę z panem.
Darował sobie uścisk dłoni.
- Pan przodem - powiedział.
Hassan skinął głową i ruszył. Był odwrócony plecami do Kessela, musiał
być bardzo pewny swego. W sumie Kessel nie miał powodu, żeby go atakować,
nawet jeśli chętnie by się go pozbył.
Hassan zaprowadził go parę ulic dalej do małego sklepiku wypchanego po
brzegi artykułami spożywczymi i kuchennymi, nad którym wisiał szyld z
napisem „Süleyman Süpermarketler”.
Drzwi do sklepu były otwarte, weszli do środka, zatrzymali się przy wejściu
i Hassan zawołał coś po arabsku, nie otrzymując odpowiedzi. Czekali. Kessel
spojrzał pytająco na Hassana. Ten zamknął oczy, wysuwając przy tym dolną
wargę. Nie wyglądał na kogoś, kto jest zaskoczony biegiem wypadków. Stali tak
jeszcze parę minut, aż zza regałów wyszedł niski, otyły mężczyzna. Pozdrowił
Kessela z orientalną uprzejmością, wręcz wylewnie, jakby jego wizyta była dla
pana domu szczególnym zaszczytem. Warknął coś po arabsku do Hassana.
Potem poprosił Kessela, by poszedł za nim.
- To miło, że zechciał pan przyjąć moje zaproszenie. Napijmy się herbaty.
Pije pan herbatę? Czy może woli pan filiżankę kawy? Niemcy zawsze chętnie
piją kawę. To dobrze, że pan przyszedł. Mówiłem Hassanowi, że musi pana
potraktować z szacunkiem. Jest pan człowiekiem godnym szacunku.
Niemieckim policjantem. Kimś, kto przywykł wydawać rozkazy, a nie ich
słuchać.
Mówiąc to, wskazał Kesselowi maleńkie krzesło przy podobnie maleńkim
stole i nalał z samowaru herbaty do dwóch szklanek.
- Słodzi pan? Tak?
95
Zanim Kessel zdążył zaprzeczyć, miał już w szklance jedną z kostek cukru,
którą gospodarz wziął szczypcami ze spodka na środku stołu. Przysunął
szklankę w stronę Kessela i kiwnął głową z uśmiechem, chciał być uprzejmy.
Kessel siedział zwrócony plecami w stronę sklepu.
Najchętniej wstałby i wyszedł, ale Hassan na pewno by na to nie pozwolił.
- Proszę wybaczyć mi moje złe maniery, nie przedstawiłem się panu.
Nazywam się Abdullah Habib, ale cały świat mówi do mnie Bobby. Nie
wybrałem sobie tego imienia, mam na myśli Bobbyego, ale żyłem przez wiele
lat w USA, a Amerykanie mają zwyczaj upraszczać wszystko, czego nie
rozumieją. Ale co ja tu panu opowiadam.
Kessel przypomniał sobie od razu, jak Diller czytał mu z dokumentów, że
ktoś o tym nazwisku podpisał pokwitowanie wpłaty kaucji za mieszkanie na
Geroltstrasse.
Bobby Habib wychylił się za ramię Kessela i zawołał Hassana. Gdy ten
odpowiedział, Habib powiedział po arabsku coś, co brzmiało jak prośba. Potem
znowu zwrócił się do Kessela.
- Momencik - powiedział.
Kessel zastanawiał się, ile potrwa ten momencik, aż za jego plecami pojawił
się nagle Hassan i dwoma zręcznymi ruchami wyciągnął mu z kabury pistolet.
- Hassan! Nie bądź nieuprzejmy dla naszego gościa - ofuknął go Bobby
Habib. - Musi pan wybaczyć, panie Kessel, Hassan to bardzo uczynny i uczciwy
człowiek, ale jego maniery to katastrofa. To mój siostrzeniec, jego rodzice
zginęli, przyjąłem go do siebie, proszę wybaczyć.
- Już dobrze. Mogę dostać moją broń z powrotem? Czas na mnie.
Jakiekolwiek powody mieli ci ludzie, żeby go tu ściągnąć, nie miał
najmniejszej ochoty pakować się w kolejne tarapaty.
- Ależ oczywiście, panie Kessel, wiemy, jak cenny jest czas oficera policji,
takiego jak pan. Ale przyczyną zaproszenia pana tutaj nie jest wyłącznie czysta
gościnność. Muszę wyznać, że miałem po temu też inny, nie do końca
bezinteresowny powód.
- No dobrze, proszę przejść do rzeczy - powiedział Kessel.
Bobby Habib zaśmiał się, jakby była to trafna uwaga, z którą musiał się
zgodzić.
- Do rzeczy, tak, do rzeczy. Recz polega na tym, że ma pan poważne
kłopoty, panie Kessel. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie mam najmniejszego
zamiaru czynić pana życia jeszcze trudniejszym, niż jest teraz, roi się w nim od
96
tych wszystkich przestępców, tych... arabusów.
Kessel nie wiedział, czy Bobby Habib z niego drwi.
- Każdy ma swoje słabości. Moją na przykład jest herbata. Piję jej dużo za
dużo. I do tego jeszcze z tym cukrem. To szczególny cukier. Można powiedzieć,
z moich okolic. Już prawie się rozpuścił. Musi pan zamieszać. Proszę krótko
zamieszać i potem wypić!
Kessel wziął niechętnie szklankę między kciuk i palec wskazujący i siorbnął
łyk. Smakowała całkiem normalnie. Czarna herbata z cukrem, nic więcej.
- Proszę pić, proszę pić - nalegał Bobby Habib.
Kessel wypił, było to i tak tylko kilka łyków, i odstawił szklankę.
- Jeszcze jedną?
- Nie, dziękuję, naprawdę nie.
Na twarzy Bobby ego pojawił się szelmowski uśmiech.
- Nawet jeśli panu powiem, że cukier jest skropiony heroiną? Lubi pan
heroinę, prawda?
Bobby Habib zaczął zachowywać się tak, jakby Kessel zaprzeczył.
- Tak mnie poinformowano! - powiedział z udawanym oburzeniem. - Tak mi
powiedziano. Że nasz szanowany oficer policji ma „problem narkotykowy”. Że
ma kłopoty, zamieszany jest w niejasne interesy. Próbował przez przyjaciela
sprzedać heroinę, ale ten przyjaciel okazał się nieudolny i jeszcze pogorszył
sprawę. A teraz, jak mi powiedziano, oficer policji Kessel nie może już zostać
we własnym mieszkaniu. Za dużo ludzi depcze mu po piętach. Ludzie, którzy
pobili jego starego przyjaciela, będą prawdopodobnie chcieli go szantażować. A
jest jeszcze Gani. Utalentowany chłopak, który wie, jak się robi interesy. Nie to,
żebym go znał, ale słyszałem o nim. Gani na pewno nie jest typem człowieka,
którego można wodzić za nos. O nie, na pewno nie.
Bobby Habib zamilkł. Wpatrywał się w stojącą przed nim szklankę, potem
spojrzał na Kessela, żeby zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim jego słowa.
Kessel zastanawiał się, czy w cukrze rzeczywiście była heroina. Nic w
każdym razie nie czuł, ale perspektywa zdobycia u Bobbyego Habiba towaru
zmąciła jego instynkt samozachowawczy.
- Nie wiem, skąd wziął pan te niestworzone historie, ale mogę pana
zapewnić, że daję sobie radę.
Bobby Habib podniósł ręce.
- O! Nie mam co do tego wątpliwości. Słyszałem tylko, że Gani jest
97
wściekły i czeka na swoje pieniądze. Pokładał w panu duże nadzieje! Każdy
dzień bez wiadomości od pana musi potęgować jego wściekłość. Nie zostawi
tego tak, proszę mi wierzyć.
- Pracuje pan dla Ganiego, tak? Ma pan mnie postraszyć.
- Ja? Ależ bardzo pana proszę! Gani to młody człowiek. Nie pracuję dla
niego. Prowadzę swoje własne interesy.
Znowu zwrócił się w stronę Hassana, tym razem jego słowa brzmiały jak
rozkaz. Hassan poszedł do pokoju znajdującego się za kuchnią i zdawał się
czegoś szukać. W końcu wrócił z plastikową torbą z arabskimi napisami i
położył ją przed Bobbym na stole.
- W tej torbie jest pięć tysięcy euro i mały upominek dla pana.
- I po prostu mi pan to daje, żebym mógł rozwiązać problemy, o których pan
słyszał.
- Dokładnie taki mam zamiar, tak.
- A co, jeśli powiem nie?
- Jest pan uzależniony i potrzebuje pan pilnie pieniędzy, bo w przeciwnym
razie pana załatwią. Nie powie pan nie.
- To połowa tego, czego potrzebuję, żeby zaspokoić Ganiego.
- Proszę powiedzieć Ganiemu, że dostanie tyle pieniędzy, ile chce. Proszę
mu powiedzieć, że znalazł pan nowe kanały zbytu. Że powinien panu dać
jeszcze jedną szansę. I tyle heroiny, ile chce sprzedać za pana pośrednictwem.
Za cenę wskazaną przez niego wezmę od niego wszystko, co jest w stanie
dostarczyć.
Kessel kiwał głową w zamyśleniu, jak gdyby zastanawiał się nad tą ofertą.
- A co, jeśli w odpowiedzi wpakuje mi kulę w łeb? - zapytał w końcu.
- Wtedy będzie miał pan pecha.
Bobby Habib pchnął torbę na środek stołu i oparł się plecami o krzesło.
- To wszystko, co mogę panu zaproponować. Jeśli pan tego nie chce, bardzo
proszę. Może pan iść. Hassan odprowadzi pana do drzwi.
Kessel wpatrywał się w torbę. Czuł, że nie musi podejmować żadnej decyzji.
Ukrywanie się w pensjonacie Zuhaus i czekanie, aż zwinie go stamtąd Gani i
jego ludzie, nie było żadną opcją. Nie pozostawało nic innego, jak robić to,
czego zażąda od niego Bobby Habib, jego nowy szef, którego pół godziny temu
jeszcze nie znał.
- Chcę wrócić do mieszkania. Byłoby to możliwe?
98
Bobby Habib skinął głową.
- Hassan zleci komuś ochronę pana. Proszę się wyspać, proszę się spokojnie
przygotować i pójść do Ga- niego, żeby zaproponować mu zrobienie ze mną
tego interesu.
- Nie chcę już wracać do pensjonatu. Czy Hassan może stamtąd zabrać moje
rzeczy i zanieść je do mieszkania?
- Nie ma problemu.
Kessel sięgnął po torbę. Twarz Bobby ego Habiba rozpromieniła się. Podał
Kesselowi rękę i powiedział:
- Dwaj ludzie honoru!
Kessel dał Hassanowi klucze od pokoju w pensjonacie. Hassan odprowadził
go do drzwi i pożegnał jak jakiegoś wyjątkowo dobrego klienta Siipermarketler.
Kessel udał się pieszo do swojego mieszkania. Na klatce schodowej,
przechodząc obok boksu na gazety, zobaczył zdjęcia Salema Yusufa i Idrisa
Mahera. „Czy to ten sam człowiek?” - widniał napis pod nimi. Kessel wiedział,
że musi powiedzieć Dillerowi, iż rozmawiał z człowiekiem nazwiskiem
Abdullah Habib. Ale jak miał to zrobić, nie zdradzając jednocześnie, w co
zabrnął? Postanowił, że znajdzie jakieś wyjście z sytuacji. W tym momencie
jednak za bardzo podniecała go perspektywa idealnego strzału, który zaraz sobie
zaaplikuje. Diller sam mu czytał, jak popularne jest to nazwisko. On też nie
dzwonił do niego za każdym razem, kiedy spotkał Hansa Müllera albo Petera
Meiera.
Gdy Kessel dotarł do domu, Hassan już na niego czekał i przekazał mu torbę
z jego rzeczami. Kiedy w końcu został sam, zamknął drzwi na klucz, wyrzucił
zawartość plastikowej torby na stolik przy sofie i stwierdził z radością, że Bobby
Habib pamiętał o fiolce pełnej heroiny. Wiedział, że to głupie, ale naprawdę
wypowiedział w myślach zdanie: „Takie interesy to czysta przyjemność”.
Zagotował sobie działkę i to było tyle na dzisiaj.
***
Wracając z pracy do domu, Diller powziął stanowcze postanowienie
naprawić wszystkie błędy popełnione wczorajszego wieczoru. Wyglądało na to,
że Maren i Luis chcą dać mu do tego okazję. Luis czekał w drzwiach z rakietką
do tenisa stołowego w ręce, a Maren sygnalizowała uśmiechem, że ich rozmowa
może poczekać do późnego wieczoru, gdy Luis będzie już w łóżku.
Rozłożyli stół do tenisa i Luis puścił z boomboksa hip- hopowe kawałki z lat
99
dziewięćdziesiątych. Diller dużo zyskiwał w oczach syna tym, że trochę się na
tym znał. Nie grali na punkty. Bo chodziło o to, żeby odnaleźć na nowo
wzajemne zaufanie, tak potrzebne w czekającej ich rozmowie. Najpierw
pogadali chwilę o tym, jaka to cholerna szkoda, że nawet najlepsi raperzy
produkują dzisiaj banalne popowe kawałki, żeby tylko trafić na listy przebojów,
przy czym Diller zwrócił uwagę, że raperzy też mają rachunki do zapłacenia.
Dopiero potem zeszli na temat szkoły.
Od początku roku szkolnego oceny Luisa były marne, a było coraz gorzej.
Maren i Diller groźbą i prośbą próbowali skłonić syna, żeby w końcu się trochę
wysilił, bo byli bardzo dumni z tego, że chodzi do tej szkoły. Gwarantowała ona
bezpieczną pozycję społeczną, dlatego chcieli, żeby Luis zrobił wszystko, aby
tego bezpieczeństwa nie stracić. Ale jego interesowały zupełnie inne rzeczy.
Jego nowy przyjaciel, Marc, przyszedł do klasy Luisa, żeby powtarzać rok.
Miał piętnaście lat, był zatem dwa i pół roku starszy od Luisa. Broń palna i gry
komputerowe dozwolone od osiemnastu lat były, obok teatru, jedynymi
rzeczami, które go interesowały. Z tego, co opowiadał Luis, Marc był upartym,
niezdyscyplinowanym chłopakiem buntującym się przeciwko nauczycielom,
którzy zaciekle bronili swojego autorytetu tylko w imię autorytetu. To budziło
nawet sympatię Dillera, w przeciwieństwie do Maren nie miał problemu ani z
fascynacją bronią, ani z grami komputerowymi. Mimo to jednak martwił się o
Luisa, jego zauroczenie przyjacielem zdawało się być zupełnie bezkrytyczne,
wręcz nieopanowane. Luis opowiadał coraz to nowe historie o Marcu. Jak bronił
się przed niesprawiedliwością nauczycieli. Z jakim opanowaniem i uprzejmie
wykładał przy tym swoje argumenty. I jakie wybuchy szału powodowało to u
niektórych nauczycieli. Jakie przerażenie wywoływała u nich jego ekspercka
wiedza na temat broni automatycznej i półautomatycznej.
Obok tego był jeszcze Marc, który grał w teatrze, chłopak, który bez
żadnego wsparcia ze strony oficjalnej grupy teatralnej wystawił z garstką
towarzyszy sztukę Petera Weissa, grał w niej główną rolę i zyskał wielki aplauz
wśród uczniów.
Diller chciał wiedzieć, czy od czasu tego sukcesu zmieniła się jakoś jego rola
w klasie. Nauczyciele musieli patrzeć na to osiągnięcie z uznaniem.
Luis wyraźnie się ucieszył, że Diller o to pyta.
- Uznanie? Pani Grünberger nazwała go nawet dzisiaj przy wszystkich
durniem.
Brzmiało to zbyt drastycznie, by mógł w to uwierzyć.
- Kim jest pani Grünberger?
100
- Nasza nauczycielka angielskiego.
Pani Grünberger była nie tylko nauczycielką angielskiego, lecz także
opiekunką oficjalnej grupy teatralnej działającej w szkole.
- Pamiętasz tę kobietę, która przed przedstawieniem wygłaszała takie nudne
słowo wstępne? To ta.
Diller zmarszczył czoło.
- Jej zdaniem było w klasie za głośno - powiedział Luis.
- Wszyscy hałasowali?
- Tak.
- Ty też?
- Tak, ja też. I Marc. Ale nie bardziej niż inni. Mimo to przyczepiła się do
niego. Zaczęła na niego wrzeszczeć: „Za dużo sobie pozwalasz jak na te oceny,
które masz”. A Marc wcale nie jest gorszy z angielskiego niż inni.
- I co on wtedy zrobił?
- Nic. Od razu zrobiło się cicho w klasie. Wszyscy bali się odezwać, bo
Grünberger to tykająca bomba zegarowa. Trzeba dać się jej wykrzyczeć i
doczekać do końca lekcji.
Diller uznał tę strategię za całkiem mądrą. W każdym razie mądrzejszą niż
stawianie się nauczycielce, już i tak nieźle wyprowadzonej z równowagi.
Grali na luzie, długa i spokojna wymiana piłek nie absorbowała uwagi do
tego stopnia, żeby nie można było rozmawiać. Mimo to Diller musiał za każdym
razem wyraźnie prosić o dokończenie opowieści.
- I co się później stało?
- Kontynuowała lekcję i zapytała Marca, co znaczy wardrobe.
- Znał odpowiedź, prawda?
- Powiedział „garderoba”, a ona zapytała: „Jaka garderoba?”, a on:
„Garderoba, w której aktorzy przygotowują się do przedstawienia”, a ona:
„Źle!”, a on: „Nie, tak jest w kluczu odpowiedzi”, a ona znowu: „To mnie nie
interesuje, no, jakie garderoby jeszcze mamy?” Chodziło jej o szatnię dla
publiczności, ale Marc nie chciał tego powiedzieć, bo już podał prawidłową
odpowiedź, i jak zobaczyła, że nie chce odpowiedzieć, to nazwała go durniem.
- Durniem?
Diller był zaskoczony, że tak się dała ponieść emocjom z powodu takiej
drobnostki.
- Tak, i znowu zrobiło się zupełnie cicho i wszyscy ją za to nienawidzili.
101
Zauważyła to i zaraz po lekcji chciała jak najszybciej wyjść z sali, ale Marc
zagrodził jej wyjście i zażądał przeprosin. Był zupełnie spokojny i powiedział:
„Chcę, żeby mnie pani przeprosiła za to, że nazwała mnie pani durniem”. No i
nie pozostało jej nic innego jak go przeprosić.
Na twarzy Luisa widać było wyraz dzikiego triumfu, wyczekiwał, jak to
skomentuje ojciec, czyją weźmie stronę. Diller zakładał, że relacja pani
Grünberger byłaby pewnie nieco inna. Ale przecież nie mógł nie przyznać teraz
racji Luisowi. Zgodził się, że nie można pozwalać się tak traktować. Jakikolwiek
był przebieg wypadków, pani Grünberger była nie w porządku, obrażając
ucznia.
- Ale dlaczego w ogóle była taka wkurzona? Musieliście ją jakoś
sprowokować, że straciła panowanie nad sobą.
Luis zostawił wyjaśnienie tej kwestii na koniec. Problemem pani Grünberger
było to, że skecze, których wyuczyła oficjalną grupę teatralną, nie za bardzo
podobały się publiczności.
- Jej własna sztuka to była porażka, a Marc odniósł sukces. To, że go
nazwała durniem, to była tylko zemsta.
Choć Diller wolałby, żeby jego syn nie brał żadnej ze stron w tym sporze i
koncentrował się jedynie na tym, żeby zdać do następnej klasy, to jednak
poradził mu, żeby wspierał lojalnie przyjaciela. I to mimo że w ogóle tego
przyjaciela nie znał i zapalały się u niego wszystkie czerwone lampki, gdy
słyszał o jego fascynacji bronią, myślistwem i brutalnymi grami
komputerowymi.
***
Gdy Luis dawno już spał, Diller i Maren siedzieli naprzeciwko siebie w Tshirtach i szortach na małżeńskim łóżku. Opowiadał o swojej wizycie u
Osmanoglu. Inaczej niż podczas ostatniej rozmowy telefonicznej starał się teraz
sprawiać wrażenie kogoś, kto jest opanowany, ale nie lekceważy zagrożenia.
Maren, której przez ostatnie dni nie wtajemniczał w to, co robił, była w
świetnym nastroju i brała jego luz za dobrą monetę. Chciała wiedzieć, czy pani
prokurator jest atrakcyjna. Diller przytaknął.
- I jest ode mnie młodsza?
- Dużo młodsza - powiedział Diller, uśmiechając się.
- I ma na ciebie ochotę, prawda? - Nie mówiła tego jakoś bardzo poważnie,
ale na tyle poważnie, że Diller musiał na to pytanie odpowiedzieć.
102
- Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się jeszcze nad tym. Rzekłbym, że
jest to raczej poza wszelkim prawdopodobieństwem.
- Dlaczego? Zachowywałeś się aż tak źle?
- Wcale nie. Odpowiadam na wszystkie pytania, jakie mi zadaje. A teraz
zaczęła grzebać w przeszłości Ericha. W mojej przeszłości. W naszej
przeszłości. Postarała się o akta śledztwa przeciwko Richardowi i zna tę całą
historię.
Maren wzruszyła ramionami.
- No i co w tym strasznego? Sprawa jest zamknięta.
- No tak. Ale próbuje z tego ukręcić pętlę na szyję Ericha. Próbuje zrobić z
niego starego narkomana, któremu w ogóle nie można zaufać.
Maren kiwała w zamyśleniu głową.
- I nie jest chyba całkiem w błędzie, prawda?
- Nie, nie jest. - Diller zamilkł.
Maren spoważniała i spojrzała na niego.
- Czego od ciebie chcą?
Chwycił jej dłonie.
- Ona chce znaleźć kozła ofiarnego odpowiedzialnego za zamieszki na
Westendzie. Jest przekonana, że przydzielili ją do tej sprawy w przekonaniu, że
będzie tylko figurantką, a jej tureckie nazwisko wystarczy, żeby zrobić z ludzi
głupków. Dlatego koniecznie chce mieć realne wyniki. Erich i ja byliśmy
jedynymi aktywnymi uczestnikami akcji, którzy nie zostali spaleni tego
wieczoru, dlatego chce nas wrobić.
- I ma rację?
Potrząsnął głową.
- Nie, nie ma.
Nie był w stanie jej tego powiedzieć. Było wiele powodów, żeby to zrobić,
ale jeszcze więcej, żeby tego nie robić. Przez wszystkie lata, od kiedy byli
razem, po raz pierwszy zdarzyło się, żeby w ważnej sprawie, która dotyczyła
także jej, nie powiedział prawdy, a przynajmniej przemilczał istotną jej część.
Nie wiedziała, o co chodzi, czuła jednak, że coś jest nie w porządku, i odsunęła
się od niego. Miał wrażenie, że z własnej winy traci ostatniego człowieka, który
mu bezwarunkowo ufał. Ale gdyby jej powiedział, co naprawdę się wydarzyło,
na pewno zażądałaby od niego, żeby się do wszystkiego przyznał, a tego nie
mógł zrobić. Przynajmniej dopóki jeszcze wierzył, że jest inne wyjście. A
103
wierzył w to. Wiedział, że Maren nie podzielałaby tej wiary.
104
Sobota, 26 stycznia
KESSEL ZWLEKAŁ TRZY DNI, aż skończył mu się zapas narkotyków.
Teraz czekał na zachód słońca, żeby pojechać metrem na Westend. Pozornie bez
celu kręcił się po ulicach, aż dotarł do asfaltowego boiska, na którym po raz
pierwszy spotkał Ganiego. Miał nadzieję, że go tam zastanie, ale oczywiście nie
było go tam. Zrobił jeszcze jedną rundę, przechodząc także obok mieszkania,
które obserwowali. Mógł spróbować dowiedzieć się w komendzie, gdzie
mieszka Gani. Na pewno był zameldowany pod jakimś adresem i
najprawdopodobniej miał też bogatą kartotekę. Jednak gdyby zaczął go szukać
w bazie danych zalogowany pod swoim hasłem, zostawiłby ślady łączące go z
Ganim, a tego chciał za wszelką cenę uniknąć.
Gdy zatrzymał się przy budce z alkoholem, zastanawiając się, czy nie napić
się wódki na rozgrzanie, usłyszał za sobą „ks, ks”. Odwrócił się i kilka metrów
dalej zobaczył młodego mężczyznę z czymś w rodzaju irokeza na głowie.
- Ks!
- Czego chcesz? - zapytał Kessel.
- Potrzebujesz? - zapytał chłopak.
Kessel kiwnął głową. Zobaczymy, co się stanie.
Chłopak dał znać ruchem głowy, żeby za nim poszedł. Kessel rozejrzał się i
poszedł za nim w odległości kilku kroków. Przy wjeździe na wyjątkowo
zapuszczone podwórko chłopak zatrzymał się, odwrócił i znowu kiwnął głową
do Kessela. Kessel szedł teraz wolniej. Bał się, że w każdej chwili może dostać
cios w głowę. Gdy skręcał na rogu ulicy, ktoś wykręcił mu ręce na plecy,
zręcznie i z rutyną, bez używania szczególnej siły. Jednocześnie ktoś inny go
przeszukał. Kessel pozwolił na to bez oporu, swój służbowy pistolet zostawił w
domu. Ręce znalazły kopertę w wewnętrznej kieszeni marynarki, pięć tysięcy
euro Bobby ego Habiba, wyciągnęły ją i nie włożyły z powrotem. Kessel miał
wielką nadzieję, że był tu pod właściwym adresem. Wszystko to odbywało się w
milczeniu, bez jednego słowa. Poprowadzono go w głąb podwórka, piwnicznymi
schodami w dół do skąpo oświetlonego pomieszczenia, które, nie licząc jakichś
starych gratów, było zupełnie puste. Było tam chłodniej niż na zewnątrz.
Pachniało mydłem i proszkiem do prania.
Gani siedział na pordzewiałym krześle ogrodowym w pobliżu zwisającej z
105
sufitu żarówki. Kessel, widząc go, poczuł wręcz coś w rodzaju ulgi. Był
zdenerwowany, ale starał się tego nie okazywać. Gani kiwnął głową. Był to
raczej gest nakazujący mu, żeby mówił, niż pozdrowienie.
- Domyślam się, że jesteś na mnie wściekły.
- Ja? Wściekły? Na ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy? - Rzucił
Kesselowi ostre jak stal spojrzenie.
- Próbowałem te rzeczy sprzedać.
- Słyszałem coś o tym, tak. Na dole, nad rzeką. To musi być wyjątkowy
idiota, ten gość, którego tam wysłałeś.
- Gdybym wiedział, tobym to załatwił inaczej. Nie mogę przecież tego sam
sprzedawać.
Gani w zamyśleniu kiwał głową, jak gdyby był to aspekt sprawy, któremu
wcześniej nie poświęcał należnej uwagi.
- Ale nie jest tak, że nie mam w ogóle wyników.
Gani zrobił pytający gest głową skierowany do typów stojących za
Kesselem, którzy go tu przyprowadzili. Jeden z nich podszedł i podał mu
kopertę. Gani otworzył ją, wyjął plik banknotów i przeliczył. Pięćdziesiąt
banknotów po sto euro.
- Połowy brakuje - powiedział Gani, jakby był tym zaskoczony.
- Ktoś zabrał mojemu kumplowi większą część towaru, gdy próbował go
opchnąć nad Izarą.
Gani uśmiechnął się.
Kessel miał złe przeczucia, powoli uginały się pod nim kolana.
- Dostaniesz swoje pieniądze. Także brakującą część. Znalazłem nowy kanał
zbytu. Spłacę wszystko co do centa. Zrezygnuję do tego czasu z mojego udziału,
będę...
Gani przerwał mu, wybuchając najbardziej złowrogim śmiechem, jaki Kessel
kiedykolwiek słyszał. Potem wrzasnął:
- Zrezygnujesz do tego czasu ze swojego udziału, tak? Daję ci towar za
dwadzieścia tysięcy, a ty pozwalasz go sobie tak po prostu odebrać i potem
przychodzisz do mnie i ja mam ci dać jeszcze więcej towaru? Mógłbym kazać
moim chłopakom sprawić ci łomot, którego nie zapomnisz, i zrobiłbym to z
wielką przyjemnością! Amir ciągle leży w szpitalu. Jego rodzice są zrozpaczeni.
A ja tu stoję i gadam z tobą, zamiast cię załatwić.
Kessel przypomniał sobie rozmowę z Bobbym Habibem. A co, jeśli w
106
odpowiedzi wpakuje mi kulę w łeb? Wtedy będzie miał pan pecha.
Gani schował banknoty z powrotem do koperty i rzucił ją jednemu z ludzi
stojących obok Kessela. Podniósł się, podszedł do Kessela i chwycił go obiema
rękami za kołnierz. Mówił zduszonym głosem:
- Za tydzień przyniesiesz mi piętnaście tysięcy, kapujesz, człowieku?
Jeśli Bobby Habib nie kupi od niego tego towaru, było całkowicie
wykluczone, przynajmniej dla niego, znalezienie w ciągu tygodnia kogoś, kto
zapłaci za to tyle pieniędzy. Ale to nie był najlepszy moment, żeby rozpoczynać
dyskusję na ten temat.
- Okej, gdzie cię znajdę? Tutaj?
- Już ty mnie znajdziesz, bo inaczej to ja ciebie znajdę.
Ludzie, którzy go tu przywlekli, wyprowadzili go z powrotem na zewnątrz,
wciskając mu do kieszeni brązową papierową torbę. Było w niej, jak miał okazję
później stwierdzić, kilka fiolek z heroiną.
Jego życie było teraz w rękach Araba, który w kuchni na zapleczu Süleyman
Siipermarketler wcisnął mu pięć tysięcy euro.
107
Poniedziałek, 28 stycznia
JUŻ NA KILKA GODZIN przed rozpoczęciem rozprawy na placu przed
głównym wejściem do Centrum Sądownictwa Karnego zgromadziła się pokaźna
grupa dziennikarzy. Na poboczach stało kilka wozów transmisyjnych, ekipy
telewizyjne szukały dogodnych strategicznie miejsc na ustawienie kamer,
młodzi mężczyźni z papierosami w kącikach ust rozstawiali reflektory,
plastikowe stoliki, tła z logo swoich stacji, podczas gdy ich koledzy z gazet
przepytywali już przedstawicieli aparatu sprawiedliwości i policji w związku z
zażaleniem na aresztowanie Salema Yusufa, które miał za chwilę rozpatrzyć sąd.
Od momentu jego zatrzymania pojawiło się niewiele nowych faktów, które
można by było podać do publicznej wiadomości. Oficjalne komunikaty składały
się więc zasadniczo z formułowanej na najróżniejsze sposoby prośby o
zrozumienie, że ze względu na dobro śledztwa nie można powiedzieć więcej.
Stale przypominano drastyczne szczegóły biografii Idrisa Mahera i powracano
do pytania, czy rzeczywiście zmienił tożsamość. I choć nikogo nie przybliżało to
ani o krok do odpowiedzi, snucie niekończących się spekulacji dawało pretekst
do przywoływania wciąż na nowo wszystkich emocjonujących aspektów tej
sprawy.
Niekwestionowanym punktem kulminacyjnym tego przedpołudnia był
transport więźnia Salema Yusufa. Z odległego o blisko dwa kilometry zakładu
karnego Stadelheim Salem Yusuf nie był transportowany do sądu pancernym
samochodem z eskortą, lecz oliwkowozielonym helikopterem Federalnej Straży
Granicznej, którego lądowanie na dachu budynku było dla mediów bez
wątpienia bardziej atrakcyjnym obrazkiem.
Więzień wysiadł z helikoptera, nadgarstki miał związane plastikową opaską,
ubrany był w jednoczęściowy uniform, którego kolor określany był przez
reporterów z przejęciem jako „Guantanamo-orange”. Dwóch ubranych na czarno
funkcjonariuszy, w hełmach na głowach, w strojach ochronnych z włókien
węglowych poprowadziło Salema Yusufa - któremu kajdany na nogach
pozwalały tylko na drobne kroczki - do sali sądowej.
W tym samym momencie Markus Diller wysiadał w garażu podziemnym ze
zwykłego radiowozu. Prokuratura prosiła go o obecność na rozprawie, na
wypadek gdyby konieczne było udzielenie informacji o stanie śledztwa. Samo
posiedzenie musiało zostać utajnione, dziennikarze mogli jednak rzucić okiem
108
na salę przed rozpoczęciem rozprawy. Potem kilku funkcjonariuszy straży
sądowej opróżniło salę i zapanowała niemal przyjemna cisza. Sędzia,
przedstawicielka prokuratury, obrońca i oskarżony potrzebowali chwilę, żeby się
do niej przyzwyczaić.
Strażnicy pilnujący Yusufa zdjęli hełmy i usiedli na ławach za jego plecami.
Markus Diller usiadł w pierwszym rzędzie ław dla publiczności, które poza nim
były zupełnie puste. Był zaskoczony, że prokuratura oddelegowała do tej sprawy
akurat Didem Osmanoglu. Najwyraźniej pani prokurator bardzo chciała
wszędzie wetknąć swój nos. Sędzia był okrągłym, brodatym mężczyzną
spoglądającym bacznie spoza okularów bez oprawek. Diller go nie znał, był
jednym z tych przedstawicieli sprawiedliwości, którzy starali się procedować w
tonie dość swobodnym, mogącym laikowi wydawać się wręcz nieformalnym.
Poprosił panią prokurator, żeby krótko przedstawiła obecnym stan śledztwa,
i zapytał, czy obrona zgadza się na taki porządek. Adwokat Yusufa Salema,
Lucius von Kern, prominentny obrońca w sprawach karnych, miał niezwykły
talent - Diller wiedział to z wielu relacji - do wzbudzania powszechnego
oburzenia. Opalony, kościsty mężczyzna około sześćdziesiątki z krótko
ostrzyżonymi siwymi włosami. Jego reakcja ograniczyła się do krótkiego,
niemal żołnierskiego kiwnięcia głową.
Didem Osmanoglu od razu przeszła do rzeczy.
- Da się to ująć w jednym zdaniu. 16 stycznia straż graniczna zatrzymała
tego człowieka na lotnisku w Monachium. Chciał podróżować do Mombasy,
posługując się bardzo profesjonalnie sfałszowanym paszportem. Uwagę
zwróciło jednak to, że jego dane biometryczne zgadzają się w stu procentach z
danymi poszukiwanego w wielu krajach niebezpiecznego terrorysty o nazwisku
Idris Maher. Zakładamy, że kryminalna i terrorystyczna przeszłość Idrisa
Mahera jest obecnym znana. Można ją znaleźć w aktach sprawy.
- Czy obrona zgadza się z powyższym? - zapytał sędzia Luciusa von Kerna,
oddając mu tym samym głos.
Ten przytaknął.
- Ponieważ mój klient to nie Idris Maher, nie widzę powodu, żebyśmy
zajmowali się aktami Idrisa Mahera. Pani prokurator, możemy darować sobie w
tym postępowaniu teatralne efekty. Sama pani powiedziała „bardzo
profesjonalnie sfałszowany paszport”. Jeśli ktoś potrafi z takim
profesjonalizmem fałszować dokumenty, dlaczego zawiódł całkowicie w
najistotniejszym punkcie? Może jest prostsze wyjaśnienie: paszport jest
prawdziwy, a zbieżność danych biometrycznych to przypadek.
109
Wzrok sędziego powędrował w stronę prokurator.
- Panie mecenasie, nie zażądał pan chyba tej rozprawy, żeby nas
poinformować o możliwości przypadkowego zbiegu okoliczności. Kwestią
przypadku może być również to, że zaledwie kilka tygodni temu służby
antyterrorystyczne i pakistańska policja ostrzegały, iż Idris Maher jest w drodze
do Niemiec, a może nawet już tu jest. Przez lata nie dawał znaku życia. Potem,
na przestrzeni kilku tygodni, pojawia się najpierw to ostrzeżenie, a później
człowiek, którego dane biometryczne pokrywają się w stu procentach z danymi
poszukiwanego. Przypadek? Może jest prostsze wyjaśnienie: ten człowiek to
nasz poszukiwany.
- Ładnie powiedziane - przyznał Kern - a jednak to czysta spekulacja.
- Do tego dochodzi jeszcze jeden aspekt sprawy, o którym dotychczas nie
rozmawialiśmy i o którym nas pan nie poinformował, panie mecenasie: wygląda
na to, że życie Salema Yusufa toczyło się dotychczas w błogiej nirwanie...
Lucius von Kern był zirytowany.
- Od kiedy to trzeba mieć kartotekę w prokuraturze, żeby uchodzić za
człowieka o nieposzlakowanej opinii?
Sędzia interweniował:
- To do niczego nas nie doprowadzi. Może są jakieś inne poszlaki, które
mogą nam coś powiedzieć na temat tożsamości oskarżonego. Panie Diller, czy
zechciałby pan poinformować nas o stanie śledztwa ze swojego punktu
widzenia?
Markus Diller oczekiwał konkretnych pytań i dlatego był trochę zaskoczony.
Bardzo chciałby powiedzieć coś, co obciążałoby oskarżonego. Im więcej uwagi
Didem Osmanoglu musiała poświęcić międzynarodowemu terroryzmowi, tym
mniej miała czasu węszyć za nim i Kesselern. Musiał jednak przyznać, że w jego
wyobrażeniu Idris Maher był innym człowiekiem niż Salem Yusuf. Diller opisał
pokrótce wrażenia, jakie miał po wizycie w areszcie śledczym.
Nagle Lucius von Kern przerwał mu w pół zdania.
- To wszystko jest bardzo interesujące, co pan tu opowiada, panie
nadkomisarzu, ale do rzeczy. Czy na podstawie informacji, które pan zdobył,
może pan wykluczyć ewentualność, że Salem Yusuf i Idris Maher to nie jest
jedna i ta sama osoba?
Diller zwlekał chwilę.
- Nie może pan zadawać takiego pytania – odpowiedział.
- Myli się pan, panie Diller! - poprawił go szorstko Kern. - Ja wręcz muszę je
110
postawić. Domniemanie niewinności dotyczy także mojego klienta.
Zwrócił się w stronę sędziego.
- Nie ma sensu opierać się tu dłużej jedynie na przypuszczeniach. Mam tu ze
sobą ekspertyzę sporządzoną przez uznanych specjalistów w dziedzinie
technologii bezpieczeństwa na wypadek, gdybyśmy zostali bez innych punktów
zaczepienia, a na to najwyraźniej się zanosi. Z tej ekspertyzy wynika, że
zbieżność danych biometrycznych, taka, z jaką mamy w tym przypadku do
czynienia, nie we wszystkich okolicznościach może być uznana za dowód na
tożsamość osoby. Jest jak najbardziej możliwe, że dane biometryczne dwóch
różnych osób są zbieżne. Nie można więc wychodzić tu z założenia, że
tożsamość osoby została ustalona ponad wszelką wątpliwość w granicach
zdrowego rozsądku. Żądam natychmiastowego uwolnienia mojego klienta! Nie
są państwo w stanie udowodnić, że jest on osobą, za którą go państwo uważają.
Sędzia był wyraźnie pod wrażeniem.
- Na tym etapie to od pani prokurator zależy, jak potoczy się dalsze
postępowanie. Pani prokurator?
Didem Osmanoglu powiedziała chłodno:
- Chciałabym porozmawiać z nadkomisarzem Dillerem w cztery oczy.
- Dobrze. Krótka przerwa - powiedział sędzia.
Na korytarzu prokurator i Diller znaleźli jakiś kąt, gdzie mogli spokojnie
porozmawiać. Dla Dillera była to trochę dziwna sytuacja, że Didem Osmanoglu
nagle stała się jego sojuszniczką.
- Nie wygląda to dobrze, co? - zapytała go. Nie wydawała się poważnie
zaniepokojona. Diller miał wręcz wrażenie, że w jej głosie pobrzmiewa drwina.
- Takie są reguły. Nie jesteśmy w stanie udowodnić, kim on jest.
- Gdzie pańska ambicja, pani Diller? Za półtora tygodnia zaczyna się w tym
mieście Międzynarodowa Konferencja Bezpieczeństwa. Czy wie pan, jakie
zdjęcia zrobiono dzisiaj przed rozprawą? Salem Yusuf w kajdanach
transportowany helikopterem do sądu. Może być pan pewien, że te zdjęcia będą
drukowały także wszystkie zagraniczne gazety, w krótkim czasie obiegną cały
glob. W świat pójdzie przesłanie: Niemcy są przygotowane na walkę z
międzynarodowym terroryzmem. Wkrótce w mieście będą premierzy,
prezydenci, eksperci od spraw bezpieczeństwa, dyplomaci ze wszystkich krajów
świata. Jak to będzie wyglądało, jeśli prokurator o tureckim nazwisku wypuści z
powrotem na wolność potwora, którego dopiero co udało się złapać?
Podczas gdy mówiła, Diller kiwał głową.
111
- Chce mnie pani sprowokować. Wiem, że można się po pani spodziewać, że
wypuści pani tego człowieka, kiedy tylko uzna to pani za właściwe.
Osmanoglu spojrzała na niego badawczo.
- Cieszę się, że w tym punkcie jesteśmy zupełnie zgodni - powiedziała. Widział pan, co się działo przed chwilą. Proszę mi podać jeden argument za tym,
że powinnam i mogę przetrzymywać dłużej Salema Yusufa w areszcie. Nie
jestem w stanie udowodnić nawet, że jest osobą, której szukamy.
- Może ten, że mogłaby to być błędna decyzja? - spróbował Diller.
Osmanoglu potrząsnęła lekceważąco głową.
- Pan zawsze myśli naokoło. No dobrze. Pomyślmy razem naokoło.
- To nie o to chodzi. Istnieje możliwość, że ten człowiek jest częścią spisku,
że planował zamach na Konferencję Bezpieczeństwa.
- Ta możliwość, jak to pan nazywa, nie wystarcza, żeby wsadzić go do
więzienia.
- Nie potrafię tego udowodnić. Jeszcze nie.
Oboje odgrywali tę małą komedię, żeby w końcu zawrzeć jednak jakiś układ,
oboje parli w tym kierunku i oboje to czuli.
- No dobrze - powiedziała Osmanoglu. - Nie podejmę błędnej decyzji, lecz
pozwolę, by na moje postanowienia miał wpływ szczególny interes porządku
oraz bezpieczeństwa publicznego i każę sporządzić ekspertyzę dotyczącą
tożsamości oskarżonego. To da panu trochę czasu na prowadzenie dochodzenia.
Jednakże oczekuję czegoś w zamian. Ja dam panu Salema Yusufa, a pan da mi
nazwisko kierowcy.
Diller wiedział, że rzecz do tego zmierza. Salem Yusuf był jej obojętny.
Chciała dostać tego, kto przejechał Amira Aslana. I była przekonana, że wie,
gdzie go szukać.
- Nazwisko kierowcy już pani podałem.
Didem Osmanoglu spojrzała na niego badawczo.
- Potrzebuję przyznania się do winy.
Wytrzymał jej wzrok.
- Zgoda. Ale najpierw proszę dać mi czas na ustalenie, co Salem Yusuf miał
zamiar zrobić.
Prokurator skinęła głową.
Kilka minut później Lucius von Kern oświadczał w świetle reflektorów, że w
tym kraju nikt już nie może być pewny, iż niewinność chroni go przed
112
dostaniem się w tryby wszechmocnego aparatu inwigilacji.
113
Środa, 30 stycznia
WALLY BYŁ PRZY APARACIE.
- Dzwonili właśnie z kliniki Grosshadern. Mają dla ciebie wiadomość.
Ta wiadomość mogła dotyczyć tylko Amira Aslana. Albo nie żył, albo się
obudził. Diller życzył sobie jednego i drugiego.
- Dlaczego mnie nie połączyłeś?
- Nie chciałem przeszkadzać. Zapytałem, czy mogę coś przekazać, ale chcieli
koniecznie rozmawiać z tobą.
Wally, ten szczur. Znowu chciał zdobyć informację, która nie powinna go
interesować. Może już ją nawet zdobył, tylko udawał, że nic mu nie
powiedziano.
- Daj mi numer.
- Jaki numer?
- No do kliniki, do lekarza, do którego mam od- dzwonić.
- Nie mam żadnego numeru, panie nadkomisarzu. Wally przeginał.
- Okej, zapomnij. Albo zachowaj to dla siebie.
Diller rzucił słuchawkę na widełki. Cokolwiek to było, na pewno opowie to
zaraz wszystkim wokół. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się, co zaszło. Zajęło
mu to cali- dwadzieścia minut, aż wreszcie udało mu się połączył z kimś z
oddziału intensywnej terapii. Osoba ta była gotowa udzielić mu informacji
dopiero po oddzwonieniu na jego telefon w komendzie policji.
- Amir Asian przebudził się.
- Dobrze. To dobra wiadomość.
- Bardzo dobra.
- Jeszcze coś? Czy jest z nim kontakt?
- Trudno powiedzieć. - Najwyraźniej jego rozmówca nie mógł albo nie
chciał zdradzić mu więcej szczegółów. Diller nie mógł jednak odwiedzić Aslana
bez narażania się na ryzyko, że zostanie rozpoznany. Mimo to musiał zadbać o
to, żeby z nikim nie rozmawiał i nie tworzył przez to nowych świadków.
Świadków, którzy potwierdziliby, że Amir Asian pamiętał, iż potrąciło go
niebieskie bmw. Że pamiętał dwóch gliniarzy w cywilu, z których jeden z bronią
114
w ręku zrabował im narkotyki. Że stał z nim twarzą w twarz wystarczająco
długo, by móc go w każdej chwili szczegółowo opisać. Diller nie mógł pod
żadnym pozorem wywołać wrażenia, że chce uniemożliwić Amirowi Asla- nowi
złożenie zeznań. Musiało to wyglądać tak, jakby się o niego troszczył. Amir
Asian musiał dostać ochronę! Powinni ochraniać go funkcjonariusze, którzy nie
znają Dillera, bo to wykluczało ewentualność, że zaczną z jakiegoś powodu
rozmawiać na jego temat. Trzeba było ich poinstruować, żeby nie rozmawiali z
Aslanem. W momencie gdy chciał sięgnąć po słuchawkę, zadzwonił telefon.
To była Didem Osmanoglu.
- Już pan słyszał, panie Diller?
- Domyślam się, że ma pani na myśli Amira Aslana.
- Tak, to jego mam na myśli. Właśnie rozmawiałam z lekarzem, który się
nim zajmuje. Mówi, że aktywność elektryczna mózgu pozwala stwierdzić, że nie
doznał on trwałych uszkodzeń. Lekarz nie chciał wypowiadać się wiążąco co do
tego, czy Asian będzie mógł coś sobie przypomnieć, ale, i to jest najważniejsze,
możemy go przesłuchać jutro rano.
Więc to koniec, Diller nie miał już teraz złudzeń.
- Panie Diller, to oznacza, że jutro rano zdjęte zostanie z pana i z pańskiego
kolegi wszelkie podejrzenie, że moglibyście mieć cokolwiek wspólnego z
wypadkiem Aslana.
Diller zastanawiał się, co odpowiedzieć. Ponieważ trwało to dość długo,
Didem Osmanoglu mówiła dalej:
- Nie chcę widzieć w tym oficjalnej konfrontacji. Przeciwko panu nie toczy
się żadne oficjalne postępowanie. Oczekuję jednak, że zarówno pan, jak i pan
Kessel pojawicie się jutro punktualnie o ósmej na oddziale intensywnej terapii w
klinice Grosshadern. Muszę dzwonić do pana Kessela czy pan to załatwi?
- Ja to załatwię.
- Dobrze. Zatem do zobaczenia jutro.
***
W kieszeni na piersi Kessel niósł towar, który dostał od Ganiego. Fizycznie
nie czuł się najlepiej, był jednak w doskonałym humorze. Mógł skubnąć
wystarczającą ilość tej heroiny, żeby się zaopatrzyć na długie tygodnie, a
większą część sprzeda Bobbyemu Habibowi, co rozwiąże problem długu u
Ganiego. Ale czy naprawdę wolno mu było uwierzyć w to, że wygrzebie się z tej
historii, bo objawiła mu się dobra wróżka w osobie Bobbyego Habiba? Nic się
115
nie może stać, dopóki będziesz ściśle trzymał się planu - uspokajał sam siebie.
Miał narkotyki i na cały tydzień Ganiego z głowy. Teraz tylko musiał się udać
deal z Bobbym - a dlaczego do cholery miałby się nie udać? Podchodząc do
Süleyman Süpermarketler, zaczął szukać wzrokiem swojego nowego
przyjaciela, ale Habiba nigdzie nie było widać. Na pewno siedział w kuchni i
popijał swoją herbatę - z cukrem czy bez cukru.
W Süleyman Süpermarketler nie było żywej duszy. Przy kasie zaraz przy
wejściu stał mężczyzna, którego Kessel nie widział podczas swojej ostatniej
wizyty. Kessel pozdrowił go ruchem głowy i zaczął się przeciskać między
regałami pełnymi tureckiego jedzenia i produktów gospodarstwa domowego.
- Przepraszam pana? Czy mogę jakoś pomóc? - zapytał mężczyzna.
- Nie, dziękuję, tylko się rozglądam. Dziękuję.
- Szuka pan czegoś konkretnego?
- Nie, nie, dam sobie radę, dziękuję.
- Tam z tyłu to prywatne zaplecze.
- Tak, wiem, przepraszam.
- Proszę. Chce pan coś kupić?
Dlaczego ten facet nie zostawi go po prostu w spokoju? Tak nic nie
wskóram, uświadomił sobie Kessel. Podszedł do kasy i zapytał uprzejmie:
- Nie wie pan przypadkiem, gdzie jest Hassan?
- Hassan? Nie znam żadnego Hassana.
Kessel uśmiechnął się.
- Oczywiście, nie zna pan żadnego Hassana.
- Czego pan ode mnie chce?
- Od pana niczego nie chcę. Parę dni temu byłem w tym sklepie i wtedy był
tu niejaki Hassan. Hassan Habib.
Gdy padło to nazwisko, twarz mężczyzny zmieniła wyraz, teraz widać było
na niej wściekłość i przerażenie.
- Zaprowadził mnie do swojego wuja - ciągnął Kessel niezrażony.
- Proszę wyjść!
- Jego wuj nazywa się Bobby Habib. Abdullah „Bobby” Habib.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Tu nie ma nikogo poza mną!
Mężczyzna tracił panowanie nad sobą.
- Może mi pan przynajmniej powiedzieć, gdzie on jest?
116
Mężczyzna zaczął krzyczeć po turecku w kierunku kuchni. Do sklepu weszła
starsza kobieta i dwóch młodych mężczyzn z irokezami na głowach. Na ich
twarzach także malowało się oburzenie i wściekłość. Obrzucili Kessela
mieszanką tureckich i niemieckich przekleństw, zrozumiał słowa „przestępca” i
„policja”.
Kessel wyciągnął odznakę i krzyknął:
- Proszę popatrzeć, to ja jestem z policji!
Ale to jeszcze bardziej rozwścieczyło tych ludzi. Starsza kobieta okładała go
pięściami, pozostali zaczęli mu wygrażać i w końcu wypchnęli go ze sklepu pod
gradem ciosów i przekleństw.
Gdy Kessel dotarł około dziesiątej do hotelu Wittelsbacher Hof, gdzie miał
odbyć się briefing przed Konferencją Bezpieczeństwa, jego poranna euforia
zamieniła się w najgłębsze przygnębienie. Na rozkaz komendanta Märza Diller,
Kessel i kilku innych komisarzy zostało oddelegowanych do jednostek
prewencji, które miały przejąć ochronę budynku. Wittelsbacher Hof był
luksusowym hotelem jak wiele innych. Podczas trzech dni trwania Konferencji
Bezpieczeństwa specjalny oddział policji czynił z niego najbezpieczniejsze
miejsce na ziemi i dokładano starań, żeby rzucało się to w oczy. Pięć tysięcy
policjantów - w tym snajperzy, specjaliści od podsłuchów i ochrony osobistej,
batalion Bundeswehry, oddział specjalny straży granicznej, członkowie
niemieckich i zagranicznych służb specjalnych - oddzieliło szczelnym kordonem
całe śródmieście i pilnowało każdego centymetra kwadratowego hotelu, w
którym od czwartku wieczorem do niedzieli po południu obradować mieli
uczestnicy konferencji. Diller i jego ludzie mieli za zadanie, „uwzględniając w
sposób szczególny wyniki swojego śledztwa”, jak ujął to März, obserwować i
kontrolować wszystko, co mogłoby mieć związek z Salemem Yusufem alias
Idrisem Maherem albo z osobami z nimi związanymi. Obejmowało to także
uczestnictwo w odprawach organizowanych przez jednostki operacyjne i
dokładne zapoznanie się z całą lokalną i personalną specyfiką. Nosili
identyfikatory access-all-areas, mieli wgląd w plany budynku i scenariusze akcji.
Podczas tych trzech dni Kessel zamierzał przede wszystkim korzystać z
hotelowych wygód. Jego jedynym zadaniem było „zachować czujność”.
W sali konferencyjnej Diller rzucił mu mroczne spojrzenie. Stali w ostatnim
rzędzie sali, w której przemawiał właśnie jakiś specjalista od spraw
bezpieczeństwa z Bundeswehry.
- Jesteś na czymś, prawda? - wyszeptał Diller.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
117
- Erich! „Nie rozumiem, o czym mówisz”. A o czym ja mogę mówić?
Kessel zrobił nieokreślony gest.
Diller potrząsnął głową, wkurzało go to, że Kesselowi się wydawało, iż
może zrobić z niego idiotę.
- Amir Asian odzyskał przytomność dzisiaj rano. Mamy się stawić jutro o
ósmej rano w Grosshadern. Tak zażyczyła sobie prokurator Osmanoglu. Będzie
przesłuchiwać Aslana. Nasza ostatnia nadzieja w tym, że tak mu
przemeblowałeś pod sufitem, że nie będzie wiele pamiętał. Postaraj się do tego
czasu wytrzeźwieć. Niedługo wezmą nas w obroty i musimy być absolutnie
przytomni, żeby móc się bronić.
Kesselowi odbiło się.
- Już dobrze - wymamrotał.
Diller uznał rozmowę za skończoną i Kessel wymknął się z sali
konferencyjnej na świeże powietrze. Nie było jeszcze blokad ani barierek. Na
chodniku przy głównym wejściu do hotelu grupka antyamerykańskich
demonstrantów trzymała transparent.
Gdy Kessel przeciskał się obok nich, jeden z demonstrantów wcisnął mu do
ręki ulotkę. „Jeremy Kindall - zbrodniarz wojenny” - można było na niej
przeczytać.
Nazwisko nic Kesselowi nie mówiło. Na zdjęciu poniżej widać było
wysportowanego mężczyznę po czterdziestce.
Czytał dalej: „W młodości Kindall zaciągnął się jako Navy Seal i walczył w
Bośni podczas wojny na Bałkanach. Powodowały nim patriotyzm i żądza
przygód. Nie wchodziły w grę żadne inne motywy, ponieważ majątek jego
rodziny, wywodzącej się z południa Stanów Zjednoczonych, szacowany jest na
wiele miliardów dolarów. Po śmierci ojca wraca do USA i zakłada
T.R.O.J.A.N., firmę ochroniarską, szkolącą wysoko wyspecjalizowanych
najemników walczących we wszystkich konfliktach zbrojnych na całym świecie.
Będąc przedstawicielem amerykańskiej chrześcijańskiej prawicy, Kindall
przechodzi na katolicyzm i od lat wspiera walkę z małżeństwami
homoseksualnymi i aborcją. Jego najemnicy podejmują się na Środkowym
Wschodzie i w Afryce zadań, które są zbyt brudne nie tylko dla armii
amerykańskiej, ale nawet dla formacji zbrojnych lokalnych marionetkowych
reżimów. Niedawno wydał nową książkę pod tytułem My War on Terrorism, w
której chwali się sukcesami T.R.O.J.A.N.”.
Człowiek ten jawił się jako koszmar wszystkim, którzy uważali się za
118
cywilizowanych Europejczyków. Nic dziwnego, że ich dzieci rozdawały teraz
ulotki pod hotelem.
„W sobotę o godzinie szesnastej Jeremy Kindall wygłosi wykład w hotelu
Wittelsbacher Hof. W tym samym czasie na Odeonsplatz na skraju strefy
zamkniętej odbędzie się milcząca manifestacja upamiętniająca ofiary Jeremy ego
Kindalla na całym świecie”.
Kessel miał inne zmartwienia. Zgniótł kartkę i w drodze do metra wyrzucił
ją do kosza.
Wieści, które usłyszał od Dillera, wywołały u niego coś w rodzaju cichej
rezygnacji. Wszystkie jego nadzieje koncentrowały się teraz na tym, że Amir
Aslan go nie rozpozna. I sprawa sama się rozwiąże, bez żadnych konsekwencji.
Ale nawet Kessel nie mógł poważnie w to wierzyć.
W telewizji leciał film przyrodniczy, chyba o zachowaniach lwów podczas
polowania. Kessel kochał filmy przyrodnicze, uspokajały go. Chciał pójść
wcześniej spać, żeby zdążyć następnego ranka do szpitala. Tego wieczoru
pozwolił sobie jedynie na drobną część dawki, którą aplikował sobie normalnie.
„Lwy polują w grupie. Ich oparte na kooperacji zachowanie jest wyjątkowe
wśród kotowatych” - słychać było z telewizora. Narkotyk zaczynał działać.
Kessel poczuł się cudownie spokojny i zasnął.
Obudził się dopiero wtedy, gdy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia.
Najpierw jedynie go szturchnął, potem pchnął mocniej, wreszcie zaczął nim
potrząsać. Był to Bobby Habib.
Kessel zerwał się z miejsca.
- Jak pan tu wszedł?
- Ps! ps! Proszę siedzieć. Bez obaw, wszystko w porządku.
Kessel przecierał twarz dłońmi. Nie może być wątpliwości. Nie spał, przed
nim siedział Bobby Habib. Spojrzał w kierunku drzwi.
- Hassan stoi na zewnątrz i uważa na nas. Nic się panu nie stanie.
Kessela zdziwiło to zdanie.
- A co miałoby mi się stać?
- Ach, wie pan, panie oficerze policji, ile to rzeczy może się stać.
- No jasne. Próbowałem dzisiaj szukać pana w pańskim sklepie. Ale gdy
wymieniłem pańskie nazwisko, ludzie, którzy tam byli, nie wyglądali na
zachwyconych moją wizytą.
- Tak, ludzie chętnie przyjmują ode mnie prezenty. Ale gdy trzeba się
119
odwzajemnić, wtedy narzekają.
- To dobrze, że dzisiaj moja kolej, żeby panu coś dać - powiedział Kessel.
- Ach tak? Jestem bardzo ciekaw, co to może być! - powiedział Habib, jak
gdyby był gościem na dziecięcych urodzinach.
- Gani dał mi nową partię towaru i odroczył ostatni raz termin płatności. Jeśli
nie zapłacę do piątku, to...
- Cóż za radość! Doskonały interes! Proszę nie martwić się o pieniądze.
Zapłacę punktualnie. Pięć tysięcy dostanie pan ode mnie teraz, a w piątek
zapłacę resztę.
Kessel zupełnie nie brał pod uwagę, że Habib już dzisiaj zaoferuje mu
pieniądze. I wcale tego nie chciał, bo pożytek będzie miał z nich dopiero wtedy,
gdy zbierze całą sumę, którą był winny Ganiemu.
- Wie pan co? Ufam panu, Bobby Habib - powiedział. - „Dwaj ludzie
honoru”, jak to pan powiedział. Proszę mi dać wszystko wtedy, kiedy pan już to
sprzeda.
Dał Habibowi torbę z prawie całą heroiną, którą dostał od Ganiego. Bobby
wziął ją z uprzejmym gestem.
- Nie zawiodę pana - powiedział.
- Ma pan mnie w garści - powiedział Kessel. Nie mieściło mu się w głowie,
że choć nie znał nawet prawdziwego nazwiska tego typa, który siedział teraz
naprzeciwko niego, był on jego jedynym atutem.
- Bardzo pana proszę. Dałem panu, tak po prostu, pięć tysięcy do ręki!
- Pięć tysięcy to byłaby supercena za to tutaj.
- Zaufanie za zaufanie, panie oficerze policji. Dwaj ludzie honoru.
- No dobrze, już dobrze.
- Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić, mój przyjacielu?
Zaliczał się więc już do kręgu przyjaciół Habiba.
- Nic mi nie przychodzi do głowy. Dziękuję. Czy mam odprowadzić pana do
drzwi? Czy trafi pan na zewnątrz, tak jak udało się panu wejść do środka?
- Trafię, dziękuję bardzo. Jeszcze tylko jedna rzecz mnie ciekawi.
- Mianowicie?
- Jak zamierza pan rozwiązać swój problem?
Kessel nie rozumiał, o co mu chodzi.
- Wydaje mi się, że rozwiązałem już mój problem. Rozprowadza pan towar,
120
daje mi moją działkę, spłacam Ganiego, Gani daje mi nowy towar, pan go
rozprowadza, daje mi moją działkę...
Bobby Habib roześmiał się.
- To dobrze, że nawet w tak trudnych okolicznościach nie traci pan humoru.
W każdym razie życzę, żeby się panu udało jutro rano.
Kessel nie mógł w to uwierzyć. Czy Bobby Habib mówił o Amirze Aslanie?
Jeśli tak było w istocie, musiał wiedzieć dużo więcej, niż dawał dotychczas do
zrozumienia.
Kessel uznał, że najmądrzej będzie w ogóle o tym nie myśleć.
- Tak, oczywiście. Bardzo dziękuję - powiedział, by nie musieć dłużej
rozmawiać na ten temat.
Bobby Habib wzruszył ramionami i pożegnał się.
121
Poniedziałek, 4 lutego
KRÓTKO PRZED ÓSMĄ Diller zabrał Kessela swoim golfem kombi spod
stacji metra Grosshadern. Przed nimi sterczał srebrny prostopadłościan szpitala
niczym wroga twierdza.
- Wiesz co? Zawsze jak tu przejeżdżam, myślę sobie: jeśli tu któregoś dnia
wylądujesz, koniec z tobą. Ale nie wyobrażałem sobie tego w ten sposób powiedział Kessel.
Diller pokiwał głową. Daruj sobie swoje teksty, powiedziałby najchętniej.
Ale nie odezwał się.
Parking miał rozmiary pasa startowego i był już w dużym stopniu
zapełniony. Nie bez trudu odnaleźli oddział Amira Aslana. Diller czuł się tak,
jakby musiał pytać o drogę na własną egzekucję i uważać jeszcze przy tym na
Kessela, który sprawiał wrażenie dziwnie rozbitego i rozkojarzonego.
Przed drzwiami pokoju Amira Aslana czekała już na nich Didem
Osmanoglu, dzisiaj w karminowoczerwonym kostiumie i takiej samej chuście.
W powitaniu dała się odczuć jakaś szczególna wzajemna więź i nie była to
jedynie wrogość, chociaż Diller wiedział, że zeznania Amira Aslana będą dla
pani prokurator momentem słodkiego triumfu nad nimi dwoma. Wszyscy troje
przywitali się z obydwoma mundurowymi, którzy stali tu całą noc na straży.
- Działo się coś szczególnego? - zapytała prokurator.
Funkcjonariusze zaprzeczyli.
- Rozmawiałam już z lekarzem. Amir Asian jest teraz przygotowywany do
naszej rozmowy - powiedziała do Dillera.
- Jak on się czuje? - zapytał chłodno Diller, jakby jedynie z grzeczności.
- Wystarczająco dobrze, jak słyszałam - odpowiedziała pani prokurator nie
mniej chłodno. W odczuciu Didem Osmanoglu powinni już zostać poproszeni
do chorego, ale coś się przedłużało. Nie dało się znieść tego czekania całkiem
bez słowa, ale trudno było też o jakiś niezobowiązujący temat rozmowy.
- Czy będzie pani przeszkadzać, jeśli usiądę? - zapytał Kessel.
Prokurator spojrzała na niego bez zrozumienia i potrząsnęła głową. Obok
nich przeszła pielęgniarka, zmuszając swoją zestresowaną twarz do uśmiechu, i
zniknęła za drzwiami, gdzie nadal przygotowywano Amira Aslana do rozmowy.
122
Diller miał na końcu języka pytanie, czy może wystąpiły jakieś komplikacje,
ale nie odważył się go wypowiedzieć. Pani prokurator na pewno
zinterpretowałaby to jako myślenie życzeniowe. Milczeli więc dalej. Kessel
siedział z pięściami w kieszeniach płaszcza i wpatrywał się w czubki swoich
butów.
- Czy jest panu niedobrze? - zapytała go nagle prokurator.
Kessel odwrócił twarz w jej stronę, nie zmieniając pozycji ciała.
- Nie - powiedział. - Jestem trochę zmęczony, to wszystko.
Didem Osmanoglu pokręciła głową. W następnej chwili podbiegli w ich
kierunku trzej mężczyźni, jeden z przodu, dwaj za nim, lekarz i pielęgniarze,
domyślił się Diller, na ich twarzach rysowało się napięcie. Zupełnie zignorowali
czekających i zniknęli za drzwiami pokoju Amira Aslana.
Pół godziny później zza drzwi wyszła lekarka.
- Kto z państwa kieruje dochodzeniem?
- Ja - powiedziała Didem Osmanoglu.
Lekarka poprosiła ją do środka. Po kilku minutach pani prokurator wyszła z
powrotem. Diller i Kessel wstali i wpatrywali się w nią pytająco.
- Amir Asian nie żyje – powiedziała.
***
Diller poczuł absurdalną mieszaninę grozy i ulgi. W jednym momencie
przemienili się z podejrzanych, którzy byli o krok od wpadki, z powrotem w
komisarzy policji. Diller powiedział, że należy zabezpieczyć miejsce zbrodni, i
zapytał prokurator, czy się zgadza, żeby to on się tym zajął. Była zbyt
zszokowana, żeby się przeciwstawić. Diller i Kessel weszli do pokoju chorego.
Cała masa przewodów i igieł od kroplówki, ale, o ile mogli się zorientować,
żadnych śladów przemocy.
- Czy wiadomo, co było przyczyną śmierci? - zapytał Diller.
- Nie odzyskał dzisiaj rano przytomności i w końcu nastąpiło zatrzymanie
akcji serca. To może mieć wiele przyczyn. Nie chcemy spekulować. Trzeba
przeprowadzić badania.
- Na pewno zostaną przeprowadzone - powiedziała Didem Osmanoglu, która
nagle stanęła za ich plecami. - Ale nie tutaj, lecz w Zakładzie Medycyny
Sądowej. Wychodzę z założenia, że Amir Asian został zamordowany. Amir
Asian był przez całą noc pod nadzorem policji.
123
Była wściekła, kolor jej kostiumu nabrał jeszcze jaskrawości, zaczęła ostro
przepytywać dwóch mundurowych, lecz ci przysięgali, że nikt spoza personelu
nie wchodził ani nie wychodził z pokoju.
- Gdzie w tym budynku pierze się ubrania? - zapytała Didem Osmanoglu
lekarkę z oddziału. - Fartuchy, spodnie, ubrania noszone przez lekarzy i ubrania
personelu, gdzie to wszystko jest prane?
- W piwnicy, tam znajduje się pralnia.
- Widzę, że każdy z państwa nosi identyfikator. Czy to jest obowiązkowe?
- Tak - odpowiedziała lekarka.
- Dobrze, zatem przed praniem wszystkie identyfikatory muszą zostać zdjęte,
prawda?
- Zgadza się.
- Chcę, żeby pranie natychmiast zostało wstrzymane i każdy fartuch został
przebadany na obecność śladów.
Diller zaoferował Didem Osmanoglu pomoc przy dochodzeniu, lecz ta
szorstko odmówiła.
- Mogą panowie odejść, pan i pan Kessel. Bardzo dziękuję.
Wydawała się wręcz gotować z nienawiści. Zakładała rzecz jasna, że Kessel
może mieć coś wspólnego ze śmiercią Amira Aslana, ale nie mając najmniejszej
nawet poszlaki, która mogła na to wskazywać, nie odważyła się postawić tego
straszliwego zarzutu. W każdym razie jeszcze nie teraz. Ale wyraźnie było po
niej widać wściekłość z powodu takiego obrotu sprawy.
Diller i Kessel milczeli, aż znaleźli się w samochodzie. W pewnym
momencie Diller nie wytrzymał.
- Wiesz, czego bym bardzo chciał? - powiedział.
- Hm?
- Bardzo bym chciał, żebyś nie miał z tym całym gównem nic wspólnego.
Bardzo bym tego chciał.
***
Wieść o śmierci Amira Aslana rozeszła się w błyskawicznym tempie.
Wszędzie słychać było: Amir Asian nie żyje. Najpierw policja zrobiła z niego
kalekę, teraz umarł w szpitalnym łóżku. Było bardziej niż prawdopodobne, że
ktoś bardzo chciał tej śmierci, może nawet do niej doprowadził. Kto miał w tym
interes? Było jasne jak dwa razy dwa, kto zamordował Amira Aslana. Nie trwało
124
długo i pojawiły się dwie konkurencyjne teorie. Jedna z nich była tak
nieprzekonująca, że znalazła tylko niewielu zwolenników. Według niej Amir
Asian został zamordowany przez ludzi z branży narkotykowej, którzy bali się, że
zdradzi ich tajemnice. Druga została natychmiast uznana za pewną: zamordowali
go policjanci, żeby zapobiec złożeniu przez niego zeznań i by ochronić
policjantów, którzy mieli go na sumieniu.
Już w południe zaczęły się na Westendzie pierwsze manifestacje. Ich celem
był posterunek policji na Kazmairstrasse, pod którym szybko zgromadziło się
jakichś dwustu, trzystu ludzi. Wyglądali na zdecydowanych protestować tak
długo, aż coś się wydarzy.
Obrzucili policjantów cegłami i zranili ośmiu z nich, jeden doznał
poważnego urazu głowy. Wygłaszane przez megafon apele o nieprowokowanie
kolejnych nieszczęść jeszcze bardziej podburzyły tłum. Wczesnym popołudniem
poleciał pierwszy koktajl Mołotowa. Podpalono kilka radiowozów. Przyjechały
oddziały specjalne w ciężkich transporterach i sytuacja gwałtownie się
zaostrzyła. Protestujący podpalili autobus komunikacji miejskiej i zaczęli
wznosić barykady. Rozbijali okna wystawowe i plądrowali sklepy. Zamieszki
rozprzestrzeniły się na inne dzielnice. Wczesnym wieczorem w wielu częściach
miasta słychać było policyjne syreny. Zamaskowani młodociani dokonywali
podpaleń i kradzieży. W dzielnicy Milbertshofen płonęła cała ulica, po tym jak
pożar objął skład drewna.
W oczy rzucało się to, że wśród uczestników zamieszek już dawno przestali
dominować młodzi ludzie ze środowisk migracyjnych. Na forach internetowych
pojawiła się propozycja, żeby ruszyć na śródmieście. Policja użyła armatek
wodnych i gumowych kul. Świadkowie mówili o zdarzeniach
„przypominających działania wojenne”. Grupki plądrujące sklepy dotarły do
Maximilianstrasse i wdały się w zaciekłe walki z policją i słabo uzbrojonymi
oddziałami straży granicznej. Zamaskowani napastnicy wdarli się do sklepu
jubilera, zapakowali, co byli w stanie, w plastikowe torby i uciekli. Inni
podpalali ubrania na wieszakach wystawionych przed sklepami. Musiano
ewakuować znajdujący się w pobliżu luksusowy hotel z przeszło czterystu
gośćmi. Wieczorem policja wysłała do zagrożonych dzielnic kolejnych tysiąc
ośmiuset policjantów.
Diller spędził cały dzień w komendzie. Zamieniała się ona stopniowo w
swego rodzaju wojenną centralę dowodzenia, z której kierowano operacją
przeciwko demonstrantom.
Komendant März oświadczył podczas odprawy, że ma bezpośrednie
polecenia z ministerstwa. W ogóle nie stawiał pytania, czy zagrożona jest
125
Konferencja Bezpieczeństwa.
- Może wygląda to groźnie, ale w rzeczywistości to tylko kilku
kryminalistów działających z pełnym wyrachowaniem i pociągniemy ich z całą
surowością do odpowiedzialności.
Diller dzwonił tak często, jak to możliwe, do Maren, która przed południem
była na uniwersytecie, i jak tylko dowiedziała się, co się dzieje w mieście,
zdecydowała się pojechać metrem do domu, dopóki było to jeszcze możliwe.
Poczuł wielką ulgę, słysząc, że zastała tam Luisa i Monę i że w ich dzielnicy
zdawał się panować spokój.
Skręcając późną nocą w Makartstrasse, ciągle jeszcze był bardzo spięty. Po
drodze nie napotkał żadnych trudności, w okolicy, jak się wydawało, nadal było
spokojnie. Zaparkował przed domem. Schneider widział, jak się zbliża, i czekał
już na chodniku. Diller wiedział, że nie ma najmniejszych szans, by minąć go,
nie zamieniwszy choćby kilku słów na temat sytuacji w mieście. Schneider
zapewnił go, że kontroluje sytuację na Makartstrasse, i życzyli sobie wzajemnie
spokojnej nocy. Diller był szczęśliwy, że znowu był w domu. W salonie paliło
się jeszcze światło, ale Maren i Luis byli już w swoich łóżkach. Tylko Mona
ubrana w strój do joggingu siedziała na sofie z kubkiem herbaty, stosem książek
i notatnikiem, i oglądała telewizję. Diller przywitał ją i spoglądając na telewizor,
powiedział:
- Lekcja poglądowa, przyda ci się do twojej pracy.
Opadł na fotel.
- Poczekaj, chcę to usłyszeć - powiedziała. Wyglądający na mocno
zmęczonego dziennikarz wygłaszał na ekranie swój komentarz.
- W innych miejscach świata młodzież wychodzi na ulice, walcząc o prawa
człowieka. W Monachium robi to po to, żeby demolować i kraść. Dla ludności
najbardziej przerażające nie jest przy tym to, że wichrzyciele przeciwko czemuś
tam protestują, lecz to, że protestują albo przeciwko niczemu, albo przeciwko
wszystkiemu. Obierając za swój cel przede wszystkim sklepy i okradając kioski
z papierosów i alkoholu, zademonstrowali w równej mierze pusty materializm,
jak i głęboki brak fantazji - mówił mężczyzna. Na jego twarzy rysowało się
najgłębsze zatroskanie.
- Facet ma rację - powiedział Diller. - Jesteś teraz zadowolona?
- Dlaczego miałabym być zadowolona? Ten komentarz to stek bzdur!
- Czyżby?
- Otóż tak. Zupełnie pominął pewien niezupełnie nieistotny fakt, a
126
mianowicie ten, że dzisiaj zmarł młody mężczyzna i najprawdopodobniej to
policja ma go na sumieniu.
- Skąd ta pewność, że policja ma z tym nieszczęściem coś wspólnego? Nie
ma na to żadnych dowodów - usłyszał nagle siebie wypowiadającego te słowa.
- No jasne, wy się już jakoś z tego wykpicie. Ale ludzie nie są głupi! Oni
wam nie wierzą. Czy są dowody, czy ich nie ma. Ten komentarz to stek bzdur.
Nie ma żadnej ludności i żadnych wichrzycieli. Wichrzyciele to część ludności.
Część, która może tylko marzyć o tym, co druga część posiada. Mamy tu do
czynienia z protestem politycznym!
- Podpalanie samochodów, plądrowanie sklepów, co w tym jest
politycznego?
- To młodzi ludzie, ci, którzy idą plądrować sklepy, a nie uczestnicy
kongresu politologów! Czy dziwi cię, że taka forma politycznej akcji jest
kryminalizowana?
- Nie wiem, gdzie ty tu widzisz akcję polityczną.
- Ci młodzi ludzie biorą sobie to, czego normalnie nie mogą zdobyć. Wiedzą,
że są na zawsze wykluczeni, bo nie mają wykształcenia i pracy.
- Mogliby mieć jedno i drugie, muszą sobie tylko postawić inne cele.
Mona zaśmiała się pogardliwie. Diller z trudem opanowywał złość
wywołaną jej arogancją i milczał ponuro. Po chwili powiedział:
- Idę do łóżka. Nie zapomnij zgasić światła. Dobranoc.
- Każde złamanie reguł jest aktem politycznym. Co skłania cię do trzymania
się reguł? Strach przed karą, nic więcej! - wołała za nim.
Diller pomachał jej podniesioną ręką, nie odwracając się.
127
Wtorek, 5 lutego
NASTĘPNEGO RANKA DILLER dowiedział się od Maren, że Luis dostał
w szkole „ostrą naganę”. W normalnych okolicznościach ta wiadomość
szczególnie by go nie obeszła, ale teraz nadeszła w złym momencie. Gdy
próbował właśnie zadeptać jeden pożar, gdzieś indziej wybuchały dwa nowe.
Chciał zapewnić swojej rodzinie spokojny dom. Ale jak miał to zrobić, skoro
zostanie zawieszony w czynnościach służbowych i przeciwko niemu zostanie
wszczęte postępowanie dyscyplinarne? Czy Luis czuł, że coś jest nie w
porządku, i dlatego świrował?
Był utalentowanym i pełnym fantazji chłopakiem, ale szybko się nudził i
nigdy nie miał ochoty siedzieć nad zadaniami dłużej, niż to było absolutnie
konieczne. Potrzebował więcej pomocy i opieki niż Mona, która chłonęła
chciwie wszystko, czegokolwiek trzeba było się nauczyć.
Dlatego zdecydowali się z Maren na tę prywatną szkołę, która mieściła się w
pełnym zakamarków romantycznym kamiennym gmachu. Nie tylko wielka sala
jadalna każdemu dziecku, które po raz pierwszy tu wchodziło, kojarzyła się z
Hogwartem. Zalety szkoły były oczywiste: małe klasy, w każdej nie więcej niż
dwudziestu uczniów, indywidualne zajęcia popołudniowe, kursy dokształcające,
bogata oferta zajęć pozalekcyjnych, takich jak łucznictwo, teatr, chór,
modelarstwo, sport. Za te zalety i atrakcje rodzice byli gotowi przelewać co
miesiąc pokaźną sumę na konto szkoły. I ich dzieci mogły przyjeżdżać każdego
dnia klimatyzowanymi busami ze swoich chronionych osiedli do równie
bezpiecznego, pełnego wrażeń świata, w którym zawsze zwycięża dobro.
Tak czy inaczej, dlaczego nie mieliby zrobić wszystkiego, żeby wspierać
rozwój Luisa najlepiej, jak się dało, nawet jeśli on i Maren musieli w tym celu
jeszcze więcej pracować? Tyle teoria, która w pierwszych trzech klasach
gimnazjum lepiej lub gorzej, ale funkcjonowała. Jednak od początku tego roku
szkolnego, w ósmej klasie, nic nie szło tak, jak powinno.
Początkowo były to tylko niepokojące sygnały. „Ostra nagana” oznaczała
otwartą konfrontację. Maren, Luis i Diller siedzieli przy śniadaniu, gdy Maren
pokazała mu list ze szkoły. Był już otwarty. Diller przeczytał uzasadnienie. W
mglistym żargonie urzędowym wyjaśniano w nim, że Luis zignorował zakaz
poruszania się na terenie szkoły bez nadzoru i przebywania w innych niż jego
własna salach lekcyjnych. Po słowie „przebywania” stały w nawiasie dwa słowa
128
opatrzone znakiem zapytania: (kradzież? zniszczenie mienia?). Pod pismem był
zamaszysty, ozdobiony zawijasami podpis dyrektora szkoły. Diller chciał
usłyszeć od Luisa, co się wydarzyło.
- Zatem jak to było?
- Poruszaliśmy się po terenie szkoły.
- Za to nie dostalibyście ostrej nagany
- Nie.
- A więc co się tam działo? Czy wszystko muszę z ciebie wyciągać na siłę?
Rozmawiaj ze mną!
- A będzie to potraktowane jako okoliczność łagodząca? Nie wiesz nawet, co
tam się wyprawia.
Diller przewrócił oczami, musiał być punktualnie w komendzie.
- Możliwe. Wytłumacz mi to - powiedział krótko.
Luis zrozumiał, że musi wreszcie przejść do rzeczy.
- Marc i ja chodziliśmy na przerwie po terenie szkoły. Przechodziliśmy koło
budynku podstawówki. Nudziło nam się i weszliśmy do środka. Było zupełnie
pusto, bo oni też mieli przerwę. Weszliśmy do jakiejś klasy i Marc napisał coś
na tablicy.
- Co on tam napisał? Jakieś świństwa? Coś obraźliwego?
-mxgxh = kj
- Co to niby znaczy?
- Wzór fizyczny na energię potencjalną grawitacji.
Diller zaczynał tracić cierpliwość.
- Przecież to nie może być powód, mów dalej!
- Jakaś nauczycielka z podstawówki nas nakryła.
- Jak to „nakryła”? Na czym was nakryła?
- Zaczęła krzyczeć jakieś dziwne rzeczy: „Co wam przyszło do głowy, żeby
tu przychodzić? Jak mam teraz prowadzić moje zajęcia? Kto to teraz zetrze?”
Powiedziała, że zaprowadzi nas do dyrektora gimnazjum, no i rzeczywiście to
zrobiła, musieliśmy z nią pójść.
Dla Dillera ta historia nadal nie miała żadnego sensu.
- No i?
- Czekaliśmy z piętnaście minut przed gabinetem dyrektora, aż nas wezwał,
nas i tę nauczycielkę z podstawówki, i ona zaczęła na nas gadać, aż dyrektor ją
129
poprosił, żeby zostawiła nas samych. „Proszę zadbać o to, żeby tego typu
uczniowie zostali usunięci z naszej szkoły” - wrzeszczała jeszcze, wychodząc.
- A jakie było zdanie dyrektora?
- To bardzo poważne wykroczenie, wejść do obcej sali lekcyjnej. Na pewno
coś ukradliście albo zniszczyliście. Teraz idźcie do swojej klasy. Zajmę się
wami później.
- I zajął się wami?
- Tak, udzielając nam tej nagany.
W innej sytuacji Diller śmiałby się z sarkazmu Luisa.
- I o co właściwie w tym wszystkim chodzi?
Diller z trudem panował nad sobą. Czy Luis rzeczywiście chciał wcisnąć mu
te żałosne kłamstwa?
- Posłuchaj mnie uważnie! To nie jest dla mnie problem, jeśli coś
przeskrobałeś. Problemem jest to, że próbujesz robić ze mnie idiotę! Nikt nie
dostaje ostrej nagany za napisanie wzoru fizycznego na tablicy.
Diller krzyczał i żałował, że krzyczy, ale nie mógł przestać.
- A właśnie że dostaje, ja dostałem! - krzyknął w odpowiedzi Luis.
- Czy to tak trudno przestrzegać reguł, jeśli są one jasne. Dlaczego nikt nie
trzyma się po prostu tych cholernych reguł?
Diller zaczął wygłaszać moralizujące kazanie o wypełnianiu powinności i
przestrzeganiu reguł, ale nawet jemu samemu wydało się ono tak nudne,
fałszywe i zakłamane, że stał się przez to jeszcze bardziej wściekły niż
przedtem. Luis patrzył w przestrzeń, był tak samo wściekły jak Diller, na jego
twarzy rysował się smutek i samotność. Dillera bolało serce, gdy na niego
patrzył. Właściwie sam nie rozumiał, o co poszło. Gdy on chodził do szkoły,
takie „wykroczenie” nie miałoby w ogóle żadnych konsekwencji. Ale może to
były inne czasy. Było mniej reguł, więcej swobody. Możliwe, że dzisiaj
obowiązywały inne, nowe reguły. Luis wiedział to zapewne lepiej od niego.
Diller urwał w pół zdania i wstał.
- Mam masę rzeczy do załatwienia. Zrób z tym porządek, Luis.
- Tak, tato - powiedział Luis. Wypowiedział te słowa z wielką powagą i
pokorą. Dillerowi ścisnęło się coś w środku.
Przy drzwiach zatrzymała go Maren.
- Co się właściwie z tobą dzieje? Myślisz, że takie zachowanie komukolwiek
pomaga? Musimy się dowiedzieć, co się stało. A to na pewno nam się nie uda,
130
jeśli stracimy zaufanie Luisa.
***
Krążące po centrum miasta ciężko uzbrojone patrole policji nadal donosiły o
bójkach, napadach i rabunkach. Grupy młodych ludzi wyjeżdżały ze sklepów
wózkami pełnymi kradzionych towarów. Dopiero około południa jednostki
znajdujące się na miejscu zameldowały, że sytuacja jest w dużej mierze
opanowana.
Kessel spędził cały dzień w półśnie na madejowym łożu w muzeum
dowodów rzeczowych. Ciągle jeszcze był zły i obrażony, że Markus Diller brał
pod uwagę jego współudział w zamordowaniu Amira Aslana. Przez wszystkie te
lata ani przez chwilę nie pomyślał o zerwaniu tej przyjaźni. A teraz Diller, jego
najlepszy kumpel, podejrzewał go o morderstwo. „Bardzo bym chciał, żebyś nie
miał z tym całym gównem nic wspólnego. Bardzo bym tego chciał”. Kesselowi
w kółko chodziły po głowie te słowa wypowiedziane z takim wstrętem. To
prawda, narobił dużo głupstw i postawił Dillera w bardzo trudnej sytuacji, ale to
było cyniczne i nie fair, w pewnym sensie wręcz druzgocące, powiedzieć mu coś
takiego. „Bardzo bym chciał, żebyś nie miał z tym całym gównem nic
wspólnego. Bardzo bym tego chciał”.
Magazyn dowodów rzeczowych opuścił dopiero po zapadnięciu zmroku i
pieszo udał się w drogę do domu na Goethestrasse. Na ulicy tu i ówdzie jeszcze
coś płonęło. Chaos wisiał w powietrzu i mógł w każdej chwili wybuchnąć na
nowo, jak niedogaszony do końca pożar. W drodze po schodach do mieszkania
zobaczył Hassana. Hassan Habib stał pod jego drzwiami jak strażnik i widząc
Kessela, nawet nie mrugnął okiem. Pewnie pojawiły się problemy ze sprzedażą
narkotyków, pomyślał Kessel, albo z samymi narkotykami, które dał Bobby
emu, jest coś nie tak. Albo to wszystko od początku to był jeden wielki szwindel
i zaraz mu to uświadomią. Kessel snuł swoje domysły z niemą rezygnacją.
- ...brywieczór, Hassan. To miło, że uważasz na moje mieszkanie.
Hassan odsunął się od drzwi, wyglądało na to, że nie będzie mu bronił
wstępu do mieszkania. Kessel wygrzebał klucze z kieszeni kurtki.
- Abdullah Habib czeka na pana.
- Tam w środku?
Hassan skinął głową. Bobby Habib siedział na jednym z foteli. Na widok
wchodzącego do mieszkania Kessela wstał i wyciągnął w jego stronę rękę z
nieco przesadnie serdecznym uśmiechem.
131
- Pan oficer policji, jak miło, że pan przyszedł. Wpadłem tak bez zapowiedzi
i nie byłem pewny, czy nie spędza pan wieczoru gdzie indziej. Wtedy byśmy się
nie spotkali, a nie wiem, czy to byłoby dla pana dobre. Pozwoliłem sobie wejść
do środka, by uprzyjemnić sobie trochę oczekiwanie.
- Dobrze, dobrze. W czym problem?
Habib zamilkł na moment i rozpromienił się chwilę później, jakby Kesselowi
udał się właśnie jakiś bon mot.
- Ma pan rację, panie oficerze, ma pan rację. Tak to z nami jest. Męczy nas
jakiś problem, sądzimy, że jest bardzo istotny i poważny. Angażuje całą naszą
uwagę. Boimy się go i im bardziej się do niego zbliżamy, tym wydaje się
większy. Ale gdy tylko go rozwiążemy, śmiejemy się z niego i mówimy: „Jak
mogliśmy tak dać się wystraszyć. Ten stary problem przecież wcale nie był
ważny. Ten nowy, który jest przed nami, ten jest ważny!”.
Kessel nadal stał tak, jak wszedł.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
Bobby Habib powściągnął nieco swój dobry nastrój i spojrzał na Kessela, jak
gdyby dopiero teraz miała się zacząć poważna część tej rozmowy.
- Proszę, niech pan usiądzie, panie Kessel. Musimy omówić pewną rzecz.
Kessel usiadł w drugim fotelu naprzeciwko Bobby ego. Bobby Habib splótł
palce, opierając łokcie na kolanach, i pochylił się w jego stronę.
- Jeszcze wczoraj myślał pan, że pańskim największym problemem jest Amir
Asian. Dzisiaj Amir Asian nie żyje i już pan tak nie myśli. Dzisiaj pana
największym problemem jest to, że mogą pana uważać za mordercę, ale pan nie
chce być tym mordercą.
- Bo nim nie jestem.
- Wiem.
Bobby Habib zrobił pauzę. Zdumienie Kessela wydawało się sprawiać mu
przyjemność.
- No dobrze - powiedział Kessel, żeby przerwać milczenie. Łamanie sobie
głowy nad tym, skąd Bobby Habib czerpał swoją wiedzę, do niczego nie
zaprowadzi. Chciał przede wszystkim wiedzieć, do czego on zmierzał.
- Nie mówię panu tego, żeby pana uspokoić albo zrobić panu przyjemność.
Ja naprawdę to wiem - ciągnął Bobby Habib.
- Super, naprawdę pan to wie.
- Tak, naprawdę to wiem, bo to ja sam byłem tym, kto zajął się wczoraj pana
132
największym problemem.
Bobby Habib znowu zrobił pauzę. Kessel wiedział, że to mogło oznaczać
tylko jedno, ale nie chciał robić mu tej przyjemności i zadać wprost
decydującego pytania.
- To ja zabiłem Amira Aslana - powiedział w końcu Bobby Habib.
- Pan go zamordował - poprawił go Kessel.
- Ten młody człowiek cierpiał z powodu bardzo poważnych obrażeń.
Obrażeń, które - niech będzie wolno mi przypomnieć - to pan mu zadał. Nawet
jeśli kiedykolwiek stanąłby na nogi, czekałaby go pożałowania godna
egzystencja kaleki. Na oczach rodziców, którzy całe życie ciężko pracowali,
żeby zapewnić mu przyszłość. Sądząc po obrażeniach, nie próbował pan
hamować. Uwolniłem tego chłopaka od cierpień.
- Jeśli tak się sprawy mają, dlaczego miałbym być panu za cokolwiek
wdzięczny?
- Och, wcale nie oczekuję z pana strony wdzięczności. Liczę na pana
wyobraźnię. Proszę sobie wyobrazić, że Amir Asian pozostałby przy życiu,
zostałby przesłuchany i rozpoznałby pana. Mógłby być pan pewny, że trafi pan
do więzienia za usiłowanie morderstwa.
- Możliwe, ale nie zabiłem go.
- Wszystko, co chcę powiedzieć, to to, że miał pan doskonały motyw, żeby
to zrobić.
Kessel nawet nie drgnął.
Bobby Habib ciągnął dalej:
- Amir Asian zmarł wskutek przedawkowania narkotyku o dokładnie takim
samym składzie jak ten, którego obecność da się stwierdzić w pańskiej krwi.
Hassan wstrzyknął mu go do kroplówki. Poprosiłem, by użył strzykawki, na
której znajdują się pańskie odciski palców. Proszę się nie martwić, potem zabrał
ją ze sobą i starannie przechowuje. Widzi pan, do czego zmierzam. Proszę sobie
wyobrazić, że sprawa wyszłaby na jaw. Czy naprawdę pan myśli, że ktokolwiek
miałby wątpliwości, że to pan jest mordercą Amira Aslana?
- Nigdy bym tego nie zrobił.
- Nikt panu nie uwierzy. Wszyscy jesteśmy w stanie zabić, jeśli korzyść, jaka
jest z tym związana, wydaje nam się wystarczająco duża.
- Jaka korzyść?
- Korzyść niezostania złapanym.
133
Prawa ręka Kessela zaczęła zmierzać w kierunku lewej pachy, gdzie pod
marynarką miał służbowy pistolet.
- Tak tylko na marginesie, panie Kessel: jeśli mi się coś stanie, inni zadbają o
to, co konieczne. Poza tym powinien być pan mi wdzięczny, zamiast mnie
przeklinać. Zająłem się wczoraj pana największym problemem. A dzisiaj znowu
zajmę się pana największym problemem. Właściwie wszystkimi pana
problemami, a nie jest ich mało. Jeden to Gani, dalej pani prokurator, która
depcze panu po piętach, no i pański przyjaciel Diller, który przestaje panu
wierzyć. Nie twierdzę, że robię to bezinteresownie. Też jestem jedynie
człowiekiem, który próbuje sobie jakoś radzić. Najwyższa pora opowiedzieć
panu coś więcej o sobie, wtedy na pewno znajdziemy jakąś drogę, żeby
pogodzić nasze interesy.
Po słowach Habiba Kessel opuścił z powrotem rękę, chociaż chętnie by
zrobił z niego miazgę. Ale musiał przyznać, że był całkowicie zdany na jego
łaskę. Jeśli rzeczywiście była jeszcze jakakolwiek szansa, żeby nie zostać
złapanym, to tylko na warunkach, jakie postawi Bobby Habib.
- Mówi coś panu nazwisko Jeremy Kindall?
Kessel kiwnął głową, jakby było oczywiste, że wszyscy go znają. Wiedział
przy tym tylko tyle, ile wyczytał parę dni temu z ulotki.
- Moja rodzina jest u siebie w wielu krajach - ciągnął Bobby Habib. Mówiłem już panu, że wiele lat spędziłem w USA. Jeden z moich braci żył na
Lamu, wyspie na Oceanie Indyjskim u wybrzeży Kenii, dzień drogi od
Mombasy. To mała wyspa, jej ludność wyznaje islam, kontrolę nad nią ma rząd
Kenii. Wyspa jest bardzo piękna, kilku bogatych Europejczyków ma tam swoje
luksusowe posiadłości, ale reszta ludności też nie żyje w takim ubóstwie jak na
kontynencie. Mój brat prowadził tam z rodziną hotel. Na wyspie była też baza
amerykańska, obsługująca okręty operujące na Bliskim i Środkowym
Wschodzie, ale podobno planowano i kierowano z tego miejsca akcjami tajnych
paramilitarnych jednostek specjalnych. Mój brat, który nazywa się Salih, miał
szesnastoletniego syna, Abbasa. Miły, uczynny chłopak, który chodził do szkoły,
pomagał w hotelu i oczywiście interesował się też tajemniczą bazą wojskową na
skraju wyspy. Czasem ktoś stamtąd przychodził do hotelu, żeby zrobić małe
zakupy przed przeprawą promem. Byli to Amerykanie, ale nie amerykańscy
żołnierze. Wyglądali dużo poważniej i byli jeszcze nowocześniej wyposażeni.
Abbas i jego przyjaciele darzyli ich bezgranicznym podziwem, dla nich byli to
bogowie wojny. Niewiele wiemy na temat tego, jak do tego doszło, ale Abbas i
jego trzej przyjaciele postanowili zakraść się pewnej nocy do „czarnej
twierdzy”, jak ludzie nazywali bazę. Nikt nie wie, jakie mieli zamiary.
134
Najemnicy Kindalla uznali ich pewnie za szpiegów, terrorystów, zamachowców
samobójców, jednym słowem za arabusów. Przetrzymywali ich przez parę dni,
poddając chłopców długotrwałym torturom. Ale nawet strach przed śmiercią nie
mógł ich zmusić do wyjawienia swoich planów, z tego prostego powodu, że
żadnych planów nie było. Oprawcy uznali ich zatem za wyjątkowo
zdeterminowanych fanatyków i sięgnęli po jeszcze bardziej perfidne metody. W
końcu pewnie uświadomili sobie, że mają po prostu do czynienia ze zwykłymi
chłopakami, którzy nie mogli nic wyjawić, bo nie mieli nic do wyjawienia. I
postanowili się ich pozbyć. Znaleziono ich o świcie na plaży. Nikt nie wiedział,
kto ich tak urządził, choć niedługo pojawiły się pogłoski. Krewni i przyjaciele
zabrali chłopców do domu. Wśród gości hotelowych był lekarz, który się nimi
zaopiekował. „Kto ci to zrobił?” - wielokrotnie pytał ojciec Abbasa, ale był on
zbyt słaby, żeby odpowiedzieć. Abbas zmarł kilka dni później na skutek
obrażeń, które odniósł podczas tortur. W dniu śmierci ojciec zapytał go po raz
kolejny, i na krótko przed tym, zanim umarł, wydobył z siebie ostatnie słowo:
„Kindall”.
Bobby Habib zrobił pauzę, żeby zwiększyć wrażenie, jakie jego słowa miały
wywrzeć na Kesselu. Potem mówił dalej.
- Mój brat, do tej pory spokojny przedsiębiorca i przyjaciel Amerykanów,
bardzo przeżywał stratę jedynego syna. Nazwisko Kindall nic mu nie mówiło.
Zasięgnął informacji, zaczął pisać listy do władz amerykańskich z żądaniem
postawienia przed sądem mordercy jego syna. Ale potraktowano go jak szaleńca,
mówiąc, że nie ma żadnych dowodów. Wtedy mój brat zaprzysiągł zemstę, bez
względu na to, ile miałaby go kosztować. Przyjaciele pomogli mu znaleźć
odpowiedniego człowieka, który miał zabić Jeremy ego Kindalla. Tym
człowiekiem był Salem Yusuf i wie pan na pewno, gdzie on teraz jest.
Kessel kiwnął twierdząco głową.
- Co zamierzał Salem Yusuf? - zapytał.
- Jeremy Kindall w sobotę po południu o godzinie szesnastej wygłosi na
Konferencji Bezpieczeństwa wykład w sali plenarnej. Zadaniem Salema Yusufa
było zabicie go, gdy będzie stał na podium.
- Wysadzając się w powietrze opasany materiałami wybuchowymi?
- Mieliśmy lepszy pomysł. Salem Yusuf miał uciec nierozpoznany.
- Żadnych szans. Hotel Wittelsbacher Hof będzie w sobotę
najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Każdy centymetr kwadratowy jest
pilnowany przez ochroniarzy, policję i służby specjalne z wszystkich krajów
świata. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię, jestem jednym z nich.
135
W tym momencie Bobby Habib uśmiechnął się.
- Wiem, że jest pan jednym z nich. To jedna z okoliczności, które ułatwią
panu zadanie. Zajmie pan miejsce Salema Yusufa, panie oficerze policji, zabije
pan Jeremy'ego Kindalla i ucieknie pan nierozpoznany.
- Nawet gdyby było to możliwe, co na litość boską każe panu zakładać, że to
zrobię?
- Ma pan rację, panie oficerze policji, też zadawałem sobie to pytanie,
zastanawiając się nad tym, czy powinienem odważyć się złożyć panu tę
propozycję. Początkowo myślałem, że to zagadnienie moralne. Czy chce pan
zostać zdemaskowany jako obrzydliwy morderca Bogu ducha winnego Amira
Aslana? Czy chce pan może zrobić coś sensownego i pomścić śmierć chłopca,
który padł ofiarą pozbawionego skrupułów mordercy? Trudne pytanie, pewnie
nie do rozstrzygnięcia. Ale potem przypomniałem sobie swojego starego
przyjaciela, jeszcze z mojej ojczyzny. On też jest oficerem policji. Miał on
zwyczaj zadawać mi pytanie: „Co powstrzymuje nas przed tym, żeby
wyłamywać się z szeregu?”.
Kessel myślał początkowo, że pytanie jest retoryczne. Ale Bobby Habib w
istocie oczekiwał odpowiedzi.
- Co powstrzymuje nas przed tym, żeby wyłamywać się z szeregu? - Bobby
Habib powtórzył swoje pytanie.
Kessel wzruszył ramionami.
- Powie mi pan?
- „Strach przed karą. Nic innego, tylko strach przed karą”, mówił mój
przyjaciel. Oburzało mnie to strasznie za każdym razem, kiedy to mówił.
Odpowiadałem na to, że dobro w człowieku, że prawo moralne, religia, wiara,
empatia... Uparcie trwał przy swoim stanowisku. „To tylko strach przed karą”.
Dzisiaj myślę, że ma rację. Stoi pan przed wyborem. Albo pójdzie pan do
więzienia za morderstwo na niewinnym chłopaku, którego załatwił pan
zastrzykiem heroiny, po tym jak nie powiodła się pierwsza próba z użyciem
służbowego samochodu. Albo wykorzysta pan szansę, żeby uniknąć
jakichkolwiek konsekwencji. Jeśli zrobi pan wszystko jak trzeba, w sobotę
wieczorem będzie pan wolnym człowiekiem.
Ostatnie minuty sprawiły, że siedzący w fotelu Kessel coraz bardziej zapadał
się w sobie.
- Jest jeszcze trzecia możliwość – powiedział.
- Jasne, może pan się zabić. Zadbam o to, żeby był pan niesiony do grobu
136
jako morderca Amira Aslana. Tak jak mówiłem, zastrzyk, strzykawka, krew...
Pański przyjaciel Diller będzie do końca życia przekonany, że go pan zdradził,
także jego żona, miłość pańskiego życia, nigdy panu tego nie wybaczy.
Kessel patrzył tępo przed siebie.
- Jaką mam pewność, że mówi pan prawdę?
- Ma pan moje słowo. To musi panu wystarczyć! Bobby Habib zaśmiał się,
potem obaj przez dłuższą chwilę milczeli.
- Zanim się zdecyduję, chcę dokładnie wiedzieć, jak wygląda pański plan.
137
Czwartek, 7 lutego
E MAIL OD PROKURATOR Osmanoglu przyszedł bez tematu i formuły
powitalnej. Jego tekst brzmiał po prostu tak:
Do wiadomości: dzisiaj rano telefon z medycyny sądowej. Przyczyna
śmierci: śmiertelna dawka heroiny. Kto mu ją podał: nie ma pewności.
Wprowadzona przez przewód kroplówki.
PS. W załączniku wysyłam panu wstępny raport z wyników śledztwa w
sprawie Amira Aslana. Konfrontacja zeznań świadków daje mimo wszystko
dość jasny obraz.
Nawet się nie podpisała. Diller nie był pewien, czy nie jest to tylko jego
złudzenie, ale było w tej wiadomości coś ze zjadliwego triumfu. „Kto mu ją
podał: nie ma pewności”. Diller czytał to tak: I ja, i pan dokładnie wiemy, kto to
zrobił. Jeszcze jest za wcześnie, by wymienić to nazwisko, ale może być pan
pewny, że dowody się znajdą.
Diller miał ochotę od razu do niej zadzwonić i zasypać ją wątpliwościami:
„Czy Amir Asian miał problem narkotykowy?” „Czy jest możliwe, że sam
zaaplikował sobie śmiertelną dawkę?”. Ale to były pytania, które mogli
formułować adwokaci Kessela. Dokładnie takimi pytaniami pogrążyłby swojego
przyjaciela jeszcze bardziej.
Lektura raportu zrobiła na nim piorunujące wrażenie, choć w kwestii
ustalenia sprawcy niewiele nowego wnosił. Potem zadzwonił do Kessela, który,
o dziwo, siedział za swoim biurkiem. Umówił się z nim na kawę w stołówce,
żeby opowiedzieć mu o e-mailu i ustalić plan działania. Czy mógł sobie
wyobrazić, że Kessel był w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć Amira
Aslana? Myśl ta wydała mu się absurdalna. Ale jeśli w tym zawodzie się czegoś
nauczył, to tego jednego: nigdy nie wykluczać z góry czegoś, co wydaje się
absurdalne, nigdy nie wykluczać niczego, aż będą dowody na to, że to
nieprawda. Ale wyobraźnia Dillera też miała swoje granice.
Gdy w stołówce zobaczył Kessela, jego wygląd przeraził go. Kessel był
dziwnie napuchnięty, blady, straszliwie zmęczony.
- Wyglądasz tragicznie - powiedział do niego.
138
- Też byś na moim miejscu wyglądał tragicznie - odpowiedział natychmiast
Kessel. I nie była to żartobliwa odpowiedź. Brzmiało to raczej jak: „Nie masz
pojęcia, w jakich jestem tarapatach”. Diller zamierzał zmusić go, żeby przysiągł,
że nie zabił Amira Aslana. Ale teraz, gdy siedzieli nad kawą w brązowych
plastikowych kubeczkach, brakowało mu odwagi. Bał się odpowiedzi. Kessel
gotów był naturalnie powiedzieć pod przysięgą wszystko, czego Diller by od
niego zażądał. Ale po sposobie, w jaki by to zrobił, Diller byłby w stanie poznać,
czy kłamie, czy nie.
- Amir Aslan nie umarł wskutek obrażeń odniesionych w wypadku, lecz od
przedawkowania heroiny - powiedział Diller tak neutralnie, jak potrafił, i czekał
na reakcję Kessela.
- O, jakie to przykre. To okropne. - Kessel sprawiał wrażenie nieobecnego,
gdy to mówił.
- Co o tym myślisz? - zapytał go Diller. - Erich?
- Nie wiem. Czy Amir Asian miał problemy z narkotykami? Czy jest
możliwe, żeby sam zaaplikował sobie śmiertelną dawkę?
Diller nie wiedział, jak zareagować. Kessel mówił to tonem niemal
znudzonym, jakby praca była mu zupełnie obojętna.
- Wszystko z tobą w porządku, Erich?
- Daję radę. Wszystko okej. Osmanoglu nic na mnie nie ma. Wkrótce będzie
po wszystkim, tego jestem pewien.
- To również wypowiedziane zostało znudzonym tonem.
Diller pożałował tego spotkania. Jak miał wierzyć w jego niewinność, kiedy
on nie chciał nawet rozmawiać? Zrobił błąd, kryjąc go w sprawie wypadku, ale
nie będzie pomagał mordercy uniknąć sprawiedliwej kary. Nawet jeśli morderca
był policjantem i ciągle jeszcze jego najlepszym przyjacielem. Nie miał
dowodów i nie zamierzał się szczególnie wysilać, żeby je zdobyć. Pozwoli
prokurator Osmanoglu robić swoje, ale Kesselowi nie mógł już w niczym
pomóc.
Zapewnili się wzajemnie, że pozostaną na stanowisku i przetrzymają jakoś
ten tydzień. Konferencja Bezpieczeństwa będzie obroną oblężonej twierdzy,
jakiej w tym mieście jeszcze nie było. Zapadła decyzja polityczna, że nie wolno
cofnąć się ani o krok. Nikt nie wiedział jeszcze, jakie będą tego koszty.
Zaraz po spotkaniu z Kesselem Diller opuścił komendę i poszedł piechotą do
metra. Był uzbrojony i to dawało mu pewne poczucie bezpieczeństwa. Twarze
ludzi były zatroskane, niektóre przestraszone. Nikt nie pozostawał na ulicy
139
dłużej, niż musiał. Z zadziwiającą szybkością usuwano z ulic ślady zamieszek.
Wymieniano wybite szyby w oknach wystawowych, wszędzie sprzątano,
zamiatano, malowano, remontowano. Służby i firmy sprzątające, lecz przede
wszystkim całkiem normalni ludzie pracowali jak opętani. Nie chodziło tylko o
usunięcie materialnych zniszczeń. Chodziło o to, by pokazać tym wandalom, że
nie stanowili większości. Mógł im się udać atak z zaskoczenia, ale nic więcej.
Teraz do kontrataku ruszą ci, którzy mają coś do stracenia, i zrobią to środkami
państwa prawa, które było w stanie obronić się przed dzikusami. Na każdym
rogu stali ubrani na czarno policjanci w kamizelkach kuloodpornych,
wyposażeni w hełmy i pistolety maszynowe. Na ulicach szczegółowo
kontrolowano przechodniów. Kto nie mógł się wylegitymować albo wydawał się
podejrzany z jakiegoś innego powodu, był natychmiast zatrzymywany. The
Empire strikes back, jak Mona nazwała to przy śniadaniu. Ale to nie było żadne
mroczne imperium, które kontratakowało. To byli obywatele tego miasta, którzy
chcieli żyć w harmonii, zgodnie z prawem i przepisami. Diller wpatrywał się w
swoje odbicie w nieuszkodzonym oknie wystawowym. Wyglądał tak, jakby był
jednym z nich.
Sieć metra znowu w pełni funkcjonowała, wszystkie linie kursowały zgodnie
z rozkładem. Diller wsiadł do pociągu w kierunku Westendu i wysiadł na
przystanku Schwanthalerhöhe. Gdy wchodził na ruchome schody, narastało w
nim zdenerwowanie. Nie powinien tu być i jeśli coś pójdzie źle przy tym, co
teraz planował, właśnie to będą mu zarzucali.
W drodze na Geroltstrasse nie napotkał żadnych problemów. Nikt nie
zwracał na niego uwagi. Również tutaj wszyscy mieszkańcy zajęci byli
sprzątaniem i także tutaj szło im to zadziwiająco sprawnie. Policja patrolowała
ulicę w opancerzonych samochodach. Diller zaczął rozglądać się za salonem
fryzjerskim. Przeczytał wszystko o Amirze Aslanie, co było do przeczytania w
aktach. Jego rodzice prowadzili mały salon fryzjerski na Geroltstrasse. Stał teraz
przy wejściu do niego. Zwlekał chwilę, zanim wszedł do środka. Ale przecież
właśnie dlatego tu przyszedł. Chciał spotkać się z rodzicami Amira Aslana.
Nawet dzisiaj, w dzień po śmierci ich syna, salon był otwarty. Na podstawie
tego, co na ich temat wyczytał z raportu Didem Osmanoglu, tego właśnie
oczekiwał. Nie mógł pozwolić, żeby go rozpoznali, a już na pewno nie mógł
ujawnić, kim jest. Ale mógł dać im się ostrzyc i spróbować dowiedzieć się
czegoś o życiu Amira Aslana.
Przywitał się, wchodząc. Wczoraj tym ludziom umarł syn, pomyślał Diller,
mimo to nie zamknęli dzisiaj interesu. Nie zrobili tego dlatego, żeby byli
nieczuli, lecz w przekonaniu, że nic się przez to nie zmieni na lepsze, jeśli
140
zamkną dziś salon.
- Mąż ma jeszcze jednego klienta. Proszę usiąść, przyniosę panu herbatę.
Diller usiadł, podziękował za herbatę i obserwował pana Aslana, który
strzygł włosy klientowi w jego wieku. Od czasu do czasu obaj panowie
zamieniali kilka słów po turecku. Pani Asian zniknęła za kotarą. Nad wielkim
lustrem naprzeciwko widział oprawiony w ramki portret Amira w formacie A4 z
żałobną wstążką w rogu. Była to jedyna widoczna oznaka żałoby, jeśli pominąć
zamarłą twarz ojca.
Diller odniósł wrażenie, że dla swoich rodziców Amir Asian już od dawna
był martwy. Może już od wypadku, a możliwe, że jeszcze dłużej.
Alican Asian i jego żona Aygiin otworzyli ten salon przed przeszło
trzydziestu laty i od tej pory ich życie toczyło się rytmem regulowanym
godzinami otwarcia, który przerywali tylko raz na dwa lata w lecie, żeby
odwiedzić rodzinę w Turcji. Amir Asian był ich najmłodszym synem, jedynym z
pięciorga rodzeństwa, który jeszcze z nimi mieszkał. Starsze dzieci dawno
opuściły dom. Niektóre miały już własne rodziny. Amir był późnym dzieckiem,
które było dla nich niespodzianką. Pani Asian była już po czterdziestce, gdy go
rodziła, a jej mąż był jeszcze kilka lat starszy. Chociaż czasami im się zdawało,
że to przerasta ich siły wychować jeszcze piąte dziecko, to poświęcili mu więcej
uwagi niż jakiemukolwiek dziecku wcześniej. Zdania były podzielone, czy to
właśnie z tego powodu, czy może mimo to Amir sprawiał im najwięcej
problemów. Od szesnastego roku życia chodził kilka razy w tygodniu na
siłownię. Nie był szczególnie wysoki, ale miał siłę i mięśnie psa bojowego i
cieszył się dużym respektem wśród swoich przyjaciół. To, czego oczekiwano od
niego w szkole, pozostawało mu raczej obce. Mimo to odsiedział w niej
przepisowych dziewięć lat, powtarzając ostatnią klasę. Próby uzyskania
dyplomu podejmowane za namową nauczycieli, z ograniczonym jednak
entuzjazmem z jego strony, nie powiodły się. Nikt nie robił z tego dramatu.
Amir zaczął przyuczać się do zawodu fryzjera w salonie ojca. Dobrze sobie przy
tym radził, wymagająca dużej dokładności praca, której uczył go ojciec,
przychodziła mu z łatwością. Sprawiała mu nawet przyjemność. Jego rodzice
mieli więc nadzieję, że wkrótce przejmie interes i wszystko się jakoś ułoży.
Gdyby nie koledzy Amira.
Od podstawówki Amir był pod tym „złym wpływem”. To wyrażenie
powtarzało się w wypowiedziach świadków i Didem Osmanoglu cytowała je w
swoim raporcie. Od kogo albo czego ten „zły wpływ” pochodził, na czym on
polegał, jak się manifestował, tego nie mówił nikt. Tylko tyle, że był on coraz
silniejszy. Gdy Amir skończył dwadzieścia lat, nikt nie miał wątpliwości, że
141
uległ już całkowicie „złemu wpływowi”, ale nikt nie chciał znać szczegółów, nie
chcieli ich znać również państwo Aslanowie. „Zły wpływ” odwiedzał regularnie
ich salon i ojciec Amira strzygł mu włosy. Za każdym razem „zły wpływ”
przynosił prezenty, drogą biżuterię, zegarek dla ojca, a przy kolejnej wizycie
zwracał uwagę, czy obdarowani rzeczywiście nosili te prezenty. „Zły wpływ”
wziął im w zamian syna, który nie miał już czasu na prowadzenie interesu
rodziców. Gdy Amir leżał w śpiączce, to „zły wpływ” decydował, kto jak ma
rozmawiać z policją. Diller przypomniał sobie, że on i Kessel mieli już okazję
osobiście stać ze „złym wpływem” twarzą w twarz.
Gdy przyszła na niego kolej, poprosił o skrócenie i tak krótkich już włosów.
- Proszę tylko przyciąć - powiedział.
Alican Asian kiwnął głową, a po kilku minutach było po wszystkim. Diller
chętnie by z nim porozmawiał, powiedział, jak bardzo czuje się winny śmierci
jego syna, ale to było oczywiście zupełnie niemożliwe, zresztą Alican Asian i
tak miałby dla tego gestu, jak przypuszczał, wyłącznie niemą pogardę. Ledwie
zdążył usiąść w fotelu, Alican Asian już skończył. Diller podziękował, wstał i
chwycił za portfel.
- Proszę zostawić, proszę zostawić. Nie jest mi pan nic winny. Niech pan
idzie. Proszę zostawić - powiedział Alican Asian, robiąc przy tym ruch ręką,
jakby odpędzał muchę.
***
Kessel siedział w jasno oświetlonym biurze. Było duże, wysokie i
przestronne, a mimo to miał poczucie ciasnoty. Trzymał przed sobą komórkę i
przewijał listę nieodebranych rozmów. Było ich kilka, ale szukał konkretnego
numeru. Gdy go w końcu znalazł, przez chwilę się wahał, potem wybrał go.
- Zobaczyłem w komórce, że próbowałaś się parę razy do mnie dodzwonić w
ostatnich dniach.
- Kilka razy, dobre, Erich. Myślałam już, że nie żyjesz! Albo że nie chcesz
ze mną rozmawiać. - W głosie Maren rzeczywiście słychać było ulgę.
- Miałem nadzieję, że się do mnie odezwiesz. Fajnie, że zadzwoniłaś powiedział Kessel.
- Byłoby jeszcze fajniej, gdybyś odebrał.
Kessel lubił rozmawiać z Maren przez telefon, nawet teraz, kiedy nie miał jej
do powiedzenia nic przyjemnego. Uwielbiał słuchać jej głosu, chociaż nigdy by
się do tego nie przyznał, a już na pewno nie przed nią. Prawdopodobnie i tak to
142
wiedziała. Zawsze do siebie dzwonili. Dzwonili do siebie, gdy Maren była z
Richardem Teubnerem. To do niego pierwszego zadzwoniła, gdy Richard leżał
martwy w jej mieszkaniu. Zadzwoniła też, by mu powiedzieć, że wychodzi za
Markusa, ale to nie może nic zmienić w ich głębokiej przyjaźni. Dzwoniła do
niego, gdy pokłóciła się z Markusem albo z dziećmi. Słuchanie nie było przy
tym wcale jego mocną stroną. Jego mocną stroną było to, że nie miał żadnych
więzi. Z rodziną, z partnerem. Jeśli w ogóle, to był mrocznym satelitą rodziny
Dillerów. Markus pomagał mu w pracy w trudnych czasach uzależnienia. Maren
robiła to wieczorami przy telefonie. Markus wiedział o tych rozmowach, a mimo
to było w nich coś ze zdrady. Także tym razem.
- Nie mogłem z tobą rozmawiać.
- Niby dlaczego?
- Musiałbym cię okłamywać.
- Nie byłby to pierwszy raz.
- Wiem.
Kessel zamknął oczy, mówiąc to.
- Jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogę powiedzieć to, co tobie teraz.
Proszę, obiecaj mi, że zachowasz to dla siebie. Bez względu na okoliczności.
Dotyczy to także Markusa.
- Okej.
Głos Maren brzmiał dziwnie, jakby zgadzała się na nieczyste reguły gry.
- Amir Aslan, ten chłopak, który umarł w szpitalu. To ja go potrąciłem na
Westendzie. Markus i ja siedzieliśmy razem w samochodzie, on na siedzeniu
pasażera, ja za kierownicą. Nie ma jeszcze w tej sprawie żadnego oficjalnego
postępowania, ale depcze mi po piętach jedna prokurator. Nie wiem, czy w
końcu wyjdzie to na jaw, czy nie. Przejechałem go, to prawda. Myślę nawet, że
chciałem go w tamtym momencie zabić. Ale go nie zabiłem. Nie ubiegłej nocy,
nie w szpitalu, rozumiesz?
Maren milczała.
- Maren?
Kessel nie wiedział przez chwilę, co się dzieje, ale potem zrozumiał. Markus
nie powiedział jej, że to Kessel prowadził samochód. Ta możliwość w ogóle nie
przyszła mu do głowy.
- Oczywiście, że to rozumiem - powiedziała Maren, opanowawszy się.
- I wierzysz mi?
143
- Dlaczego miałabym nie wierzyć, Erich?
- Byłabyś jedyną osobą. Prokurator jest przekonana, że to ja zaaplikowałem
Amirowi Asian owi śmiertelną dawkę heroiny, i Markus też.
- Tak ci powiedział?
- Nie wprost. Ale prawie to powiedział. Czuję, że jest o tym przekonany.
Wiele razy go okłamywałem. Skąd ma wiedzieć, że tym razem go nie okłamuję?
- Markus zawsze był wobec ciebie lojalny, Erich.
- To prawda, zawsze. Ty także.
- Erich, dlaczego tego po prostu nie powiesz? Dlaczego się po prostu nie
przyznasz? Odsiedzisz swoje, przestaniesz brać i zaczniesz wszystko od nowa.
Kessel musiał zmobilizować wszystkie siły, żeby się nie poddać. Tu i teraz.
Czuł, jak opuszcza go siła, dzięki której dawał dotychczas radę. Pewnie by
posłuchał jej rady, gdyby nie Bobby Habib. Chciał być z nią szczery, ale o
Bobbym Habibie nie mógł jej opowiedzieć, nie wciągając jej w to całe gówno i
nie pogarszając jeszcze sytuacji.
- Zobaczymy, może to zrobię - powiedział. - Cokolwiek się stanie, musisz mi
wierzyć, że to nie ja zabiłem Amira Aslana, nawet jeśli będą twierdzić kiedyś
coś przeciwnego.
- Kim są ci „oni”, Erich?
- Nie zabiłem go. Wierzysz mi? Jesteś jedynym człowiekiem na świecie,
któremu mogę powiedzieć prawdę. Powiedziałbym ci, gdybym go zabił. Ale go
nie zabiłem.
Był przekonany, że brzmi jak kłamca.
- Oczywiście, że ci wierzę - powiedziała Maren. W jej głosie słychać było
smutek.
- Proszę cię, nie mów nic o tym Markusowi. Musiałem ci to powiedzieć,
żeby był na świecie choć jeden człowiek, który to wie.
- Erich, jestem pewna, że kiedy o tym spokojnie porozmawiamy, Markus, ty
i ja, to znajdziemy jakieś wyjście. Nawrót to nie katastrofa. Katastrofą jest to, że
Amir Asian nie żyje. Ale jeśli mówisz, że go nie zabiłeś, to nie możesz być za to
pociągnięty do odpowiedzialności. Znajdzie się wyjście, Erich. Zawsze jest
jakieś wyjście.
Dla ludzi takich jak Maren może była to prawda. Mógł sobie wyobrazić, jak
Maren zachowywałaby się w jego sytuacji. Jak zaprezentowałaby otwarcie
całemu światu wszystko, co przemawia przeciwko niej, żeby następnie wziąć za
144
to odpowiedzialność. Ale naturalnie, dlatego że taka właśnie była, nie
znajdowała się teraz w jego sytuacji.
- Tak, zawsze jest jakieś wyjście, masz rację, Maren. Proszę, obiecaj mi...
- Obiecuję, Erich, obiecuję!
- Dzięki. Dziękuję ci, Maren, Ciao.
Rozłączył się. Kilka sekund później komórka zadzwoniła i na wyświetlaczu
zobaczył numer Maren. Może była to ich ostatnia rozmowa.
***
Diller leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, i czuł, że Maren też nie spała.
Spojrzał w jej kierunku, miała otwarte oczy.
- Maren? - wyszeptał.
-Tak?
Oparł się na łokciu i spojrzał na nią.
- Martwię się o Ericha - powiedział.
- Nie powiedziałeś mi, że to on prowadził.
- Żeby cię chronić.
- Jak ty niby mnie w ten sposób chronisz?
- Jeśli przyjdą i zaczną cię pytać, czy coś ci opowiadałem, nie będziesz
musiała kłamać.
- Oni? Kim są ci „oni”, Markus? Mówisz jak Erich.
- Rozmawiałaś z nim?
- Tak, dzisiaj przez telefon.
Diller poczuł ukłucie zazdrości, mimo wszystkich tych lat. Stłumił to uczucie
i opisał Maren swoje wątpliwości co do Kessela, swój niepokój o to, że to on
może mieć na sumieniu Amira Aslana. Sformułował to bardziej ostrożnie, ale to
właśnie miał na myśli i Maren go zrozumiała. Opowiedziała mu o
zapewnieniach Kessela, jakie usłyszała podczas rozmowy telefonicznej.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu, co się stało, Markus?
- Bo nie mogłem sobie wybaczyć, że przeze mnie wszyscy znaleźliśmy się w
niebezpieczeństwie.
- Proszę, nie mów Erichowi, że o tym rozmawialiśmy. Musiałam mu
obiecać. Nie rozumiem, dlaczego tak się zaklina, że nie jest mordercą.
Powiedziałam, że mu wierzę. I tak jest rzeczywiście.
145
Diller kiwnął głową. Przyciągnął Maren do siebie i pocałował ją. Czuł, że
musi ratować Kessela, bo jest jej to winien, choć nie rozumiał, dlaczego ona tego
od niego chce. Bardziej niepokoiło go to, że myśl o tym, by postawić na nim
krzyżyk, zdawała mu się stokroć bardziej wyzwalająca.
146
Piątek, 8 lutego
TO BYŁ PIERWSZY DZIEŃ Konferencji Bezpieczeństwa. Policja, straż
graniczna i wojsko utworzyły ciągnący się od lotniska aż do centrum miasta
korytarz, którym od wczesnych godzin porannych byli przewożeni goście do
hotelu Wittelsbacher Hof. Tysiące uzbrojonych po zęby mundurowych zrobiło z
tego miasta to, czym musiało ono być przez najbliższe trzy dni, żeby zasłużyć na
swoją sławę najbezpieczniejszego miejsca na świecie.
O trzeciej po południu minister obrony Niemiec i sekretarz generalny NATO
mieli wygłosić mowy powitalne. Jednostka dochodzeniowa kończyła w hotelu
ostatnie przygotowania, koordynując je ze sztabem, do którego należał także
Diller.
Siedział przy śniadaniu z rodziną, gdy zadzwonił telefon. Luis, który właśnie
zbierał się do szkoły, rzucił się dosłownie do aparatu. Diller obserwował, jak w
ciągu sekund twarz Luisa zbladła jak ściana.
- Tak - powiedział do słuchawki pozbawionym wyrazu głosem i podał ją
ojcu.
Diller domyślił się, że był to telefon ze szkoły.
- Diller.
- Dzień dobry, panie Diller. Mówi Ross z sekretariatu dyrekcji gimnazjum
Romano Guardiniego. Czy mówię z ojcem Luisa?
- Tak, to ja.
- Panie Diller, z przykrością muszę panu przekazać ważną informację w
imieniu pana dyrektora Oberman- na. Jesteśmy zmuszeni skreślić pana syna z
listy uczniów. Oficjalne wypowiedzenie otrzyma pan na piśmie. Proszę zadbać o
to, by pański syn nie wkraczał więcej na teren szkoły. W przeciwnym razie
będziemy musieli zawiadomić policję.
- Słucham? - Diller prawie krzyknął. Bardziej z zaskoczenia niż ze złości.
- Tak, takie jest zarządzenie pana dyrektora Ober- manna. Przykro nam.
- Jakie jest uzasadnienie?
- Pan dyrektor Obermann twierdzi, że okoliczności są panu znane.
- Jakie to okoliczności? Nie może mi pani podać konkretnego powodu?
- Takie jest zarządzenie pana dyrektora Obermanna. Otrzyma pan oficjalny
147
dokument na piśmie. Przykro nam.
- I nie może mi tego powiedzieć sam?
- Pan dyrektor Obermann bierze właśnie udział w ważnej konferencji.
- O wpół do ósmej rano?
- O wpół do ósmej rano.
- Okej, pani Jakjejtam. Przyjąłem do wiadomości.
Diller rzucił słuchawkę na widełki. Luis, gotowy na kolejną reprymendę,
wpatrywał się w niego z drżącymi wargami.
Diller, odpychając go na bok, powiedział:
- Zostajesz tutaj, pogadamy później!
- Co się stało? - włączyła się Maren.
- Wyrzucili go.
- Słucham?
- „Okoliczności są nam znane”, tak mówią. Mnie nic nie jest znane!
Diller wybiegł z domu i wskoczył do samochodu. Zaparkował swojego
starego golfa przy murze otaczającym szkołę, między dwoma luksusowymi
samochodami sportowymi, które zapewne należały do uczniów ze starszych
klas, bo podobnie jak jego, żadnego z nauczycieli na taki samochód nie było
stać. Lekcje jeszcze się nie rozpoczęły. Dzieci i nastoletni uczniowie ze
wszystkich roczników byli w drodze do swoich klas, wszędzie panował tłok. Nie
wyglądali inaczej niż Luis. Dlaczego już nie wolno mu było być jednym z nich?
Nieprzyjemnie szybki krok Dillera wyraźnie rzucał się w oczy. Jeden z
nauczycieli zapytał go uprzejmie, dokąd chce się dostać.
- Do dyrekcji! - powiedział z agresją w głosie. Nauczyciel wskazał mu
drogę. „Przed wizytą w dyrekcji proszę ZAPOWIEDZIEĆ SIĘ w sekretariacie” widniało na kartce A4 na drzwiach sekretariatu. Diller minął je, zmierzając
prosto do drzwi gabinetu dyrektora, i wtargnął bez pukania do środka. Dyrektor
Obermann, mężczyzna w garniturze, z włosami zaczesanymi „na pożyczkę”,
poderwał się z krzesła i oparł dłonie o blat biurka.
- Nazywam się Diller. Chciałbym dowiedzieć się, jakie to ważne powody
kazały panu usunąć mojego syna ze szkoły!
Dyrektor uniósł ręce w obronnym geście.
- To jest najście! Wzywam policję!
- Ja jestem z policji! - Diller podsunął mu pod nos odznakę. - Nie uniknie
pan, panie dyrektorze, wyjaśnienia przyczyn swojego zachowania! Nie uniknie
148
pan rozmowy ze mną! To nie są wygórowane żądania!
- Proszę spocząć. Ale nie mam zbyt wiele czasu.
Wskazał Dillerowi krzesło naprzeciwko siebie. Opanował się i gdy obaj
usiedli, zaczął:
- Zacznijmy od nagany dyrektora...
- ...którą dwaj uczniowie dostali dlatego, że napisali na tablicy jakiś fizyczny
wzór?
- O nie, panie Diller, ta sprawa nie jest taka prosta. Ona nie jest wcale taka
prosta. Nie może pan sobie ot tak tutaj przychodzić i robić sobie żartów z naszej
placówki. Marc Bruckner i pański syn Luis wielokrotnie zwracali na siebie
uwagę brakiem karności, niesubordynacją, krnąbrnością i upartym
lekceważeniem poleceń nauczycieli. Uczniom naszego gimnazjum surowo
wzbroniony jest wstęp do pomieszczeń szkoły podstawowej, która znajduje się
w sąsiednim budynku. Mimo to Luis i Marc dopuścili się tego. Nie po raz
pierwszy. Mój kolega, dyrektor szkoły podstawowej, zażądał ode mnie
wyciągnięcia konsekwencji. Chciałem poczekać, aż sprawa przycichnie, mój
kolega poinformował jednak radę rodziców gimnazjum i cała historia nabrała
rozpędu. Wie pan, że jesteśmy zależni od rodziców. Sam pan wie, że płacą
wysokie czesne i w związku z tym zyskują prawo do sugerowania nam kierunku
działań, że tak to ujmę. Rodzice zaczęli wypytywać, którzy to uczniowie
wtargnęli bez pozwolenia do szkoły podstawowej. Pytali i nauczycieli, i innych
rodziców. Wyszły na jaw niepokojące szczegóły na temat Luisa i Marca. Na
przykład, że interesują się grą komputerową Bad Company i że pewnie też ją
posiadają.
Dyrektor Obermann musiał dostrzec na twarzy Dillera wyraz drwiny,
ponieważ nagle dodał ze złością:
- Ta gra dozwolona jest od lat osiemnastu, panie Diller. Chodzi w niej przede
wszystkim o to, by w jak najbardziej realistyczny sposób zamordować możliwie
jak najwięcej osób! Nie ma się z czego śmiać! Poza tym jeszcze bardziej
niepokojące jest zainteresowanie Marca i Luisa dla broni palnej. Marc jest
członkiem związku strzeleckiego! Panie Diller, wszyscy ci szaleńcy, którzy w
ostatnich latach dokonywali w amoku masakr w szkołach i na uniwersytetach,
byli członkami towarzystw strzeleckich. Krótko mówiąc, rada rodziców zwróciła
się do mnie z pilną skargą w tej sprawie. I z żądaniem, aby natychmiast
wykluczyć tych uczniów z zajęć, ponieważ stanowią oni zagrożenie dla ogółu.
Nie da się zaprzeczyć, że Marc i Luis nie trzymali się panujących tu zasad. I że
ostatnie wykroczenie zostało uznane za bardzo poważne. W tej sytuacji,
149
zapewne także pod wpływem aktualnych wydarzeń - panie Diller, przecież nie
muszę panu tego tłumaczyć! - musiałem zareagować. Uważam podjęcie tych
kroków za zrozumiałe i zgodne z interesem szkoły!
- A ja uważam to za włazidupstwo! - ripostował Diller, czując, że i tak już
nic tu nie wskóra.
- Chwileczkę, mój panie, chwileczkę! - Dyrektor Obermann zaczerpnął
powietrza i pochylił się nad biurkiem. - Chciałby pan przecież, aby pańskie
dzieci jakoś funkcjonowały w tym społeczeństwie! Jak pan uważa, jaki jest cel
istnienia takich instytucji jak ta? Sądzi pan, że naszym zamiarem jest
zorganizować pańskim... pańskim dzieciom miło czas? O nie, mój panie.
Naszym zadaniem jest uformować z pańskich dzieci ludzi, którzy właściwie
funkcjonują... Na miłość boską! Może pan uważać, że to śmieszne, że za dużo w
tym zakazów i nakazów, ale tak nie jest! Tego oczekują od nas rodzice, którzy
posyłają tu swoje dzieci! Czemu chce pan zrobić ze swojego syna nieudacznika,
który będzie wszystko kwestionował, zamiast nauczyć się wykonywać swoje
obowiązki? Możliwe, że pański syn jest normalnym chłopcem, tutaj jednak
zachowywał się inaczej. Wdał się w znajomość z buntownikiem, z
podżegaczem. Z wielbicielem broni i pseudorewolucjonistą, który wykorzystał
szkolną scenę teatralną, by agitować przeciwko ciału pedagogicznemu. Może
mnie pan uznać za histeryka albo paranoika, ale ciąży na mnie tutaj ogromna
odpowiedzialność, nie tylko za pana syna! Proszę się przyjrzeć Marcowi. Ta
fascynacja brutalnymi grami, ten zachwyt bronią i jeszcze ta jego alienacja.
Niech pan poczyta dokładnie, jak literatura fachowa opisuje potencjalnych
zamachowców i podobnych im szaleńców. Dokładnie tak! Tak, wiem, co pan
chce powiedzieć! Prawdopodobieństwo jest jak jeden do Bóg wie ilu.
Gwarantuję panu, że nic się takiego nie wydarzy. Nic, póki ja tu jestem. Nic, tak
długo, jak mogę temu zapobiec. I zapobiegnę temu, pozbywając się z tej szkoły
takich elementów jak Marc Bruckner czy pański syn!
Czoło dyrektora błyszczało od potu. Wyglądał na wzburzonego i
zdeterminowanego, by bronić swojego stanowiska.
Diller miał w zanadrzu kilka kontrargumentów, ale miał już tego dość.
Wstał, pożegnał się skinieniem głowy i wyszedł z gabinetu. Wychodząc ze
szkoły, prawie biegł. Nigdy więcej Hogwartu! - pomyślał, a dotarłszy do bramy,
obrócił się jeszcze i pomachał pięścią w kierunku tej pozostającej pod
szczególnym błogosławieństwem papieża instytucji. Czuł gorące pragnienie
wzięcia swego syna w ramiona i proszenia go o wybaczenie, że w niego wątpił.
Postanowił, że zanim pojedzie do komendy, najpierw wróci do domu i tak
właśnie zrobi.
150
Jeszcze tego samego dnia Maren zadbała o to, by Luis mógł od poniedziałku
chodzić do państwowego gimnazjum w ich dzielnicy. W czasie gdy Diller pełnił
służbę na Konferencji Bezpieczeństwa, Maren, Mona i Luis poddawali
krytycznej analizie surowe metody katolickiego gimnazjum, w których
skuteczność - przynajmniej Maren i Diller - święcie dotychczas wierzyli. Kiedy
późną nocą Diller dotarł do domu, wszyscy byli jeszcze na nogach i w swojej
dyskusji doszli właśnie do tak zwanej samokrytyki rodzicielskiej. Diller musiał
przyznać, że ich zaangażowanie na rzecz autorytarnego modelu wychowania,
podczas gdy sami się z nim w istocie nie identyfikowali, postawiło Luisa w
sytuacji konfliktu lojalności. Otwarcie przyznał, że jego sposób widzenia sprawy
zmienił się błyskawicznie, głównie pod wpływem rozmowy z dyrektorem
Obermännern. Luis tymczasem coraz bardziej się otwierał, zdradzając wciąż
nowe szczegóły mające potwierdzać paranoję dyrektora. Dla Dillera nie było
ważne, czy to wszystko, co usłyszeli, jest prawdą czy nie, ponieważ czuł, że
odzyskał kontakt z Luisem, a to było więcej warte niż wszystkie zajęcia
popołudniowe, prowadzone zgodnie z filozofią, która była zupełnie obca ich
wizji świata.
151
Sobota, 9 lutego
W NIEDZIELĘ DILLER jako jedyny wstał wcześnie. Około siódmej
wyszedł z domu, o wpół do ósmej dotarł do hotelu Wittelsbacher Hof, by wziąć
udział w porannym briefingu sił bezpieczeństwa. Jak dotąd nie wydarzyło się nic
godnego wzmianki. Komendant März zdawał relację z sytuacji w mieście i mógł
zameldować, że od środy, dzięki zdecydowanym działaniom uzbrojonych
jednostek i licznym zatrzymaniom, udało się zapobiec dalszym starciom.
Demonstrantom i wichrzycielom dano jasno do zrozumienia, że wszelkie
publiczne rozruchy, w jakiejkolwiek formie, zostaną natychmiast spacyfikowane
za pomocą najostrzejszych środków. Sformułowania, którymi posługiwał się
März, jednoznacznie sugerowały, że nie zawahałby się użyć broni palnej. Nikt
nie zaprotestował. W obliczu szczególnych okoliczności nie wydano zgody na
żadne demonstracje, które zwykle towarzyszyły konferencji. W obecnej chwili
nie można było podjąć ryzyka, jakim były tego typu zgromadzenia. To także nie
wzbudziło żadnych sprzeciwów wśród obecnych. Głównodowodzący
podziękował komendantowi i podał porządek dnia w ostatecznej, zatwierdzonej
przez komitet organizacyjny wersji. Każdy z obecnych dostał go w postaci
dwustronnego wydruku.
Kessel, który siedział na ukos za Dillerem, przebiegł papier wzrokiem. Przed
południem przemawiał sekretarz generalny ONZ, kanclerz Niemiec, premier
Wielkiej Brytanii, amerykański sekretarz obrony oraz jego rosyjski
odpowiednik. Rzucił okiem na dalszy ciąg. O piętnastej przerwa na kawę. Od
szesnastej czterdzieści pięć Jeremy Kindall miał swój wykład na temat cyber
security. Resztę programu Kessel zignorował.
Po odprawie, gdy wszyscy udawali się z powrotem na swoje stanowiska,
zagadnął Dillera.
- Coś nowego? - zapytał.
- Nie, nic.
Kesselowi wydawało się, że jest dzisiaj dużo łagodniej usposobiony, ale
mógł się mylić. Nie można było wykluczyć, że współpracował już z Osmanoglu
i starał się tylko uśpić czujność Kessela.
Kessel dokładnie wiedział, co powinien zrobić dzisiejszego dnia, ponieważ
Bobby Habib dał mu dokładne instrukcje.
152
Niech pan się skoncentruje na swojej drodze, na ruchach, które musi
pan wykonać. Proszę nie myśleć o tym, co mają zrobić inni. Jeśli wykona
pan swoje zadania sumiennie, jeszcze dzisiejszego wieczoru będzie pan
wolnym człowiekiem.
Ale Kessel nie wiedział, czy to zrobi. To było tak nierealne. Sekretarz
generalny ONZ stał o kilka metrów od niego, otoczony przez ochroniarzy,
którzy dopiero co siedzieli obok Kessela na briefingu. Sympatyczny, niewysoki
człowiek z tego sekretarza, pomyślał Kessel.
Czekanie będzie wymagało od pana najwyższej dyscypliny. Niech pan
się zrelaksuje. Niech pan spróbuje nie myśleć o tym, co ma pan do
zrobienia. Nie jest pan w stanie tego sobie precyzyjnie wyobrazić. Niech
pan słucha przemówień polityków! Pomoże to panu zachować spokój.
Kessel uznał, że to żart, ale w tej chwili wydawało mu się, że to najlepsze, co
może zrobić. W uchu miał słuchawkę, a na piersi identyfikator potwierdzający
jego przynależność do organów bezpieczeństwa. Dzięki temu mógł poruszać się
swobodnie wśród oficjalnych gości i znaleźć sobie miejsce w bocznej części sali
plenarnej. Nałożył słuchawki, by posłuchać powitania przewodniczącego
konferencji, który zaczął mówić, mimo że wśród publiczności panował jeszcze
szum. Dopiero gdy zapowiedział sekretarza generalnego NATO i poprosił go na
podium, wszyscy wstali i przyjęli go oklaskami.
Kessel miał trudności ze zrozumieniem tłumaczenia symultanicznego,
którego treść była mocno niejasna. Nie było to żadnym zaskoczeniem. W
mowach tego typu nie chodziło przecież o przekazywanie informacji i bycie
zrozumianym. Ważne było, że wszyscy ci ludzie zebrali się w jednym czasie i
miejscu. Demonstrowali w ten sposób gotowość do rozmów i porozumienie w
ważnych sprawach.
Kessel wiedział, że nie wytrzyma tu dłużej nawet pięciu minut. Złapał za
słuchawkę w uchu, udając, że ktoś go pilnie wzywa, i ruszył zdecydowanym
krokiem ku wyjściu.
Niech pan się stara nie zwracać na siebie uwagi.
153
Kessel nie podporządkował się temu nakazowi. Znalazł sobie miejsce, gdzie
mógł spokojnie czekać, aż przyjdzie kolej na jego zadanie. Wszedł do lobby
hotelowego, gdzie było wprawdzie pełno ludzi, nikt jednak nie zatrzymywał się
tutaj na dłużej. Udało mu się znaleźć wolny fotel, z którego mógł obserwować
otoczenie, samemu nie będąc obserwowanym. Dopiero w południe znowu wstał,
by zameldować się w swoim oddziale, który zebrał się w prowizorycznej
kantynie w piwnicy. Nic nie jadł. I udało mu się uniknąć spotkania z Dillerem.
Około drugiej zdenerwowanie Kessela osiągnęło krytyczny poziom. Siedział
nadal w recepcji i czekał, a im dłużej czekał, tym bardziej rosły jego wątpliwości
co do prognoz Bobbyego Habiba.
We właściwym momencie pojawi się trop, który będzie prowadził do
mojego nazwiska. Pański przyjaciel Diller natychmiast podąży tym śladem.
Od tej chwili zaczyna dla pana tykać zegar.
Zegar tykał dla niego cały czas, ale co miało znaczyć „we właściwym
momencie”, kiedy by to miało być i co to mógłby być za trop? Upłynęła jeszcze
godzina, aż Diller nagle przekazał mu przez radio niezwykłą wiadomość.
- Erich, znaleźliśmy coś w szpitalu. Identyfikator z nazwiskiem: A. Habib.
Kessela aż zemdliło z nerwów, gdy to usłyszał.
- A. Habib? Nie rozumiem.
- To jest nazwisko na pokwitowaniu. A. Habib. Abdullah Habib. To
nazwisko znajdowało się na pokwitowaniu kaucji za wynajem mieszkania na
Geroltstrasse, przypominasz sobie?
Diller był podniecony, brzmiał wręcz histerycznie.
- Czy to nie może być zwykła zbieżność nazwisk? O ile wiem, Habib to dość
popularne nazwisko, a „A” wcale nie musi znaczyć Abdullah.
- Erich, to mógłby być trop, który pomoże cię oczyścić!
Kessel nic nie mógł na to poradzić, ale jałowy entuzjazm Dillera budził w
nim wstręt.
- Miło, że tak myślisz. Jak do tego doszliście?
- Porównano wszystkie identyfikatory, jakie tylko dało się znaleźć w klinice,
ze spisem pracowników i nie znaleźli nikogo o nazwisku A. Habib wśród
aktualnie zatrudnionych.
- To znaczy, że ktoś taki tam był?
154
- Była. Natychmiast też zaczęto jej szukać. Chodzi o niejaką Alehę Habib,
Hinduskę, która dziesięć miesięcy temu opuściła terytorium Niemiec.
- A więc plakietka mogła należeć do niej.
- Mogła, nie mogła, Erich! Możliwe też jednak, że natrafiliśmy na ślad, który
możemy wykorzystać przeciwko Salemowi Yusufowi i który pomoże nam
wyjaśnić zabójstwo Amira Aslana. Człowieku, powinieneś się cieszyć.
- Czy prokurator już wie? - zapytał Kessel tak trzeźwo, jak tylko potrafił.
- Tak.
- Dobra, i co teraz?
- Możliwe, że Abdullah Habib istnieje. Możliwe jednak również, że to
fałszywe nazwisko - powiedział Diller.
Mój bystry przyjaciel, pomyślał Kessel.
- W tej chwili kazałem im sprawdzić jeszcze wszystkie listy gości
posiadających akredytację na konferencję i szukać osób o nazwisku Habib, A.
Habib i Abdullah Habib. Dam ci znać, jak będą wyniki.
Pożegnali się. Kessel czuł się teraz źle, musiał usiąść. Diller zachowywał się
jak pies gończy, który zwietrzył krew. Nadal był śledczym w każdym calu,
któremu ściganie innych dawało zastrzyk adrenaliny. Jeśli wpadnie mu w oko w
ciągu najbliższej godziny, nie ma najmniejszej szansy, żeby ukryć przed nim
swój stan. Wtedy wszystko stracone. Kessel dochodził teraz do siebie po ataku
zimnych potów. Czy wiadomość od Dillera i znalezienie identyfikatora z
nazwiskiem to trop, o którym mówił Bobby Habib?
We właściwym momencie pojawi się trop, który będzie prowadził do
mojego nazwiska. Pański przyjaciel Diller natychmiast podąży tym śladem.
Od tej chwili zaczyna dla pana tykać zegar.
Z pewnością zaplanowano to tak, żeby Kessel miał wystarczająco dużo
czasu. Musiał się na to po prostu zdać.
Osiem przed czwartą znowu zgłosił się Diller i także tym razem Kesselowi
trudno było nad sobą panować, jednak to, co usłyszał, rozwiało wszelkie jego
wątpliwości w stosunku do Bobby ego Habiba.
- Przejrzeliśmy już wszystko. Akurat w delegacji amerykańskiej jest delegat
akredytowany na nazwisko Abdullah Habib. Nie będziemy jednak wszczynać
fałszywego alarmu. Amerykańskie władze potwierdziły, że przedłożone nam
155
dokumenty akredytacyjne są kompletne i bez zastrzeżeń. Szukamy dalej.
Kessel miał dość tych rozmów z Dillerem, bo za każdym razem obawiał się,
że wpadnie. Dobrą wiadomością było to, że Bobby Habib wszystko to
przewidział i jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. Kessel udał się w stronę
wind przy recepcji.
Na pierwszym piętrze w korytarzu w zachodniej części znajduję się
metalowe drzwi, które otwiera się za pomocą czworokątnego klucza. Drzwi
będą lekko uchylone. Ochrona patroluje tamte okolice średnio co dziesięć
minut. Niech pan wejdzie do środka punktualnie o szesnastej i nie zapomni
domknąć drzwi, ale nie zamyka ich na klucz! Proszę uważać, żeby były
zamknięte, bo to może pana zdradzić.
Wysiadłszy z windy, napotkał tylko jednego człowieka w korytarzu. Nie
mógł jednak przejść obok niego bez ryzyka, że ten zauważy, jak znika w
drzwiach. Nie wiedział, jak ma w tej sytuacji postąpić, zaczął się więc bezradnie
przechadzać korytarzem wzdłuż gablot, oglądając starannie udrapowane
jedwabne szale, które można było kupić w luksusowych butikach na parterze.
Bobby Habib mówił wprawdzie o patrolujących korytarz strażnikach, nie
wspomniał jednak o osobistych ochroniarzach, których wszędzie dookoła było
pełno, a ten tutaj musiał być jednym z nich. Skinął głową w kierunku Kessela,
nic nie mówiąc, być może nie znał niemieckiego. Kessel odpowiedział
skinieniem. A może po prostu zwiał na chwilę ze swojego stanowiska. Po kilku
ciągnących się w nieskończoność sekundach zniknął, oddalając się w kierunku
zachodnim. Kessel musiał pójść tą samą drogą. Doszedł do końca korytarza, po
czym zatrzymał się. Po upływie jakichś trzydziestu sekund odważył się podnieść
wzrok.
Ten drugi wlókł się w ślimaczym tempie przez korytarz, jak gdyby czekał na
wizytę w którymś z pomieszczeń za tymi drzwiami i przyszedł za wcześnie.
Kessel spojrzał na zegarek.
Powinien pan już znajdować się w wentylatorni, gdy Kindall zacznie
przemawiać, aby miał pan wystarczająco dużo czasu na zapoznanie się z
wyposażeniem i warunkami.
Była szesnasta trzy. Jak dotąd konferencja przebiegała co do sekundy
156
zgodnie z programem. Kessel zjawił się późno, być może zbyt późno. Wreszcie
człowiek idący przed nim korytarzem zniknął mu z oczu. Kessel znalazł
właściwe drzwi, wślizgnął się do pomieszczenia i ostrożnie domknął drzwi.
Znajdzie się pan w pomieszczeniu, w którym znajduje się wyposażenie
techniczne budynku. Betonowa podłoga, rury, skrzynki rozdzielcze. Jest tam
znacznie cieplej niż w pomieszczeniach klimatyzowanych. Po pańskiej lewej
stronie znajdują się otwory wentylacyjne, które posiadają ruchome lamele.
Przy normalnych temperaturach są one na wpół uchylone, co dla naszych
celów jest wystarczające. Przejdzie pan na środek pomieszczenia, które
rozciąga się na całą długość sali plenarnej. Broń znajdzie pan pod
niebieską folią na podłodze, tuż przed otworami wentylacyjnymi. Zostanie
tam umieszczona kilka minut wcześniej.
Kessel przemknął bezszelestnie na środek nieoświetlonego pomieszczenia i
znalazł broń, zgodnie z opisem Bobby ego Habiba.
To karabin snajperski DSR 1, taki, jakiego używają pańscy koledzy z
oddziału do zadań specjalnych. Będzie pan musiał użyć zwykłego celownika
optycznego. Każda osoba znajdująca się na sali mogłaby dostrzec czerwony
wskaźnik laserowy i natychmiast zidentyfikować jego pochodzenie. Nawet
jeśli wszystko się uda, nie będzie pan miał zbyt wiele czasu.
Kessel nie tknął karabinu. Póki tego nie zrobił, nic się jeszcze nie dokonało.
No, prawie nic, poprawił się, przypomniawszy sobie Amira Aslana. Ale nie było
czasu na skrupuły. Mógł albo poddać się bez walki, albo spróbować to zrobić.
Jeśliby mu się udało to zrobić, jak należy, byłby wolny. To była jedyna słuszna
rzecz, jaką mógł uczynić. Ukląkł więc i rozejrzał się przez otwór wentylacyjny
po sali plenarnej. Widział stojącego przy pulpicie Jeremy ego Kindalla, który
wygłaszał swoje przemówienie. Kessel nie rozumiał, co mówił. Nawet z
czterdziestką na karku wyglądał na zdrowego osiłka. Były żołnierz Navy SEAL,
który nie tracił formy. Mimika i gesty świadczyły o tym, że ćwiczył się w sztuce
retoryki, jego uśmiech pokazywał tylko pewność siebie, żadnej arogancji. Ten
typ wiedział, że naprawdę należy do zwycięzców.
Kessel starał się zapanować nad swoim oddechem i ruchami ciała. Wziął
karabin i wymierzył. Jeszcze nie po to, by strzelić, lecz by znaleźć najlepszą
pozycję. Nie wolno mu było wysunąć lufy za otwór. Niebezpieczeństwo bycia
157
zauważonym przez ludzi z ochrony było zbyt duże. Przez celownik było widać
Kindalla dużo lepiej, niż się obawiał. To dało mu poczucie pewności. Było jak
najbardziej możliwe, że trafi Kindalla, jeśli będzie spokojny. Spokojny i
skoncentrowany.
Co do amunicji: użyjemy pocisków, które będą zupełnie niezauważalne.
Wielka szkoda. Za pomocą plastikowej amunicji dum-dum mógłby pan
rozwalić jego głowę jak kawał arbuza, ale zostałoby panu niewiele czasu na
ucieczkę. Niech pan celuje w serce. Gdy go pan trafi, będzie wyglądało,
jakby dostał ataku serca, i dopiero po kilkunastu sekundach zorientują się,
co się dzieje. W tym czasie zdoła pan odłożyć broń na swoje miejsce,
schować rękawiczki i opuścić w spokoju pomieszczenie.
Kessel sprawdził, czy broń była załadowana, i zapoznał się z techniką jej
odbezpieczania. Znowu wymierzył i spróbował wycelować w serce Kindalla.
Podczas szkoleń z wystąpień publicznych Jeremy Kindall nauczył się, że
dynamiczna mowa ciała jest bardzo pomocna. Nie było łatwo utrzymać przez
dłuższą chwilę w celowniku lewą część jego klatki piersiowej. Za dużo się
ruszał.
Ma pan tylko jeden strzał. Jeśli trafi pan obok, może pan strzelić jeszcze
raz, ale wybuchnie panika i nawet gdy za drugim razem trafi pan Kindalla,
nie będzie pan mieć wystarczająco dużo czasu, by uciec. Dlatego trafi pan
za pierwszym.
Kessel odbezpieczył broń i położył palec wskazujący na spuście.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zabił pan człowieka. Większość wyobraża
sobie, że jest to wielkie i trudne zadanie. W rzeczywistości to bardzo proste.
Kessel zgiął palec. Szelest, nie głośniejszy niż otwarcie puszki z colą.
Kindall obrócił się, chwycił lewą ręką za serce, prawą próbując utrzymać się
pulpitu, jednak już w następnej chwili osunął się na podłogę. Słuchacze z
pierwszego rzędu z zaskakującym refleksem pospieszyli mu z pomocą,
wzywając lekarza. Kessel poczuł powiew grozy, jaką wywołał. Chwilę później
całą salę ogarnęła panika.
158
Po oddaniu strzału bezwzględnie musi pan zachować zimną krew.
Odkłada pan karabin dokładnie tak, jak pan go znalazł, i przykrywa z
powrotem folią. Potem opuszcza pan wentylatornię.
Kessel zmuszał się z całych sił do tego, by robić dokładnie to, co powiedział
mu Bobby Habib, i zachować przy tym spokój.
Zachowa pan zimną krew i razem z kolegami będzie szukał Abdullaha
Habiba.
Czuł, że jest bliski załamania. Tylko perspektywa, że wkrótce może już być
po wszystkim, pozwalała mu jeszcze funkcjonować. Odłożył broń i skierował się
ku drzwiom wentylatorni. Liczył się z tym, że zostanie schwytany natychmiast,
jak tylko ją opuści, jednak gdy wyszedł, okazało się, iż korytarz jest pusty.
Musiał zadbać o to, by możliwie szybko znaleźć się wśród ludzi, żeby go
widziano. Omal nie stanęło mu serce, gdy spostrzegł nadchodzącą z naprzeciwka
grupę ludzi z ochrony. Ale ci w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Gdy dotarł
do sali plenarnej, nie mógł złapać tchu i czuł się tak, jakby na kilka minut
kompletnie stracił świadomość.
Odszukał Dillera, który podbiegł do niego i syknął:
- Został zastrzelony! Strzał padł z góry! To był Abdullah Habib, rozumiesz?
Abdullah Habib! On jest w tym budynku. Musimy go znaleźć!
W kłębowisku lekarzy, sanitariuszy, pracowników ochrony i uczestników
konferencji Diller zebrał swoich ludzi i dawał im instrukcje. Kessel
zasygnalizował mu, że chce sam ruszyć na poszukiwania, i pobiegł z
wyciągniętym pistoletem służbowym po schodach na pierwsze piętro. W
korytarzu panował teraz dla odmiany wzmożony ruch. Kessel dotarł do
zachodniej części korytarza i zobaczył, że jeszcze nikt nie odkrył drzwi.
Przywołał do siebie dwóch funkcjonariuszy policji i rozkazał im, by go kryli.
Otworzył kopnięciem drzwi i wszedł do środka, trzymając pistolet przed sobą.
Pan będzie tym, który znajdzie broń. Ponieważ jej pan użył, znajdą na
niej pozostawione przez pana ślady. Pojedyncze włoski, naskórek. Dlatego
to takie ważne, aby pan jako pierwszy wziął broń do ręki. W gumowych
rękawiczkach.
159
Stanąwszy przed folią, pod którą leżał karabin, przyklęknął, wyciągnął swoje
gumowe rękawiczki z kieszeni, naciągnął, odrzucił folię i zaczął obmacywać
broń, jakby ją badał. Potem powiedział do policjanta: - To jest broń, z której
strzelano do Jeremyego Kindalla! Proszę natychmiast nawiązać kontakt z
dowództwem operacyjnym!
Kessel był bardzo intensywnie przesłuchiwany. Jego zeznanie było krótkie,
jednoznaczne i jasne. Co dziwne, kiedy opowiadał, jak natrafił na broń, nie miał
wrażenia, że kłamie. Diller powiedział mu o snajperze, który miał strzelać z
góry. By go odszukać, pobiegł na pierwsze piętro. Jego uwagę przykuły
niedomknięte drzwi. Na pomoc wezwał posiłki i wkroczył do środka. Tam
znalazł broń. Obaj funkcjonariusze, którzy mu towarzyszyli, potwierdzili jego
zeznania. Ludzie zajmujący się zabezpieczeniem śladów wzięli od Kessela
próbkę DNA, by móc zidentyfikować pozostawione na broni ślady jako jego.
Dochodzenie skupiło się na innych problemach. Zgon Jeremy ego Kindalla
stwierdzono jeszcze na podium. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że jego zabójstwo
stanowiło atak terrorystyczny. Fakt, iż do jego popełnienia użyto broni, w którą
wyposażone jest zarówno niemieckie wojsko, jak i policja, spowodował, że
zaczęło padać mnóstwo niewygodnych pytań. Rzecznik dowództwa
operacyjnego wskazywał, że broń ta używana jest przez siły operacyjne wielu
krajów sojuszniczych. Amerykańska delegacja wyraziła swoją konsternację i
zaniepokojenie z powodu słabości systemu bezpieczeństwa, które wyszły teraz
na jaw i które pozwoliły sprawcy uciec. Pytanie, czy w tych okolicznościach nie
byłoby rozsądniej natychmiast przerwać konferencję, pozostało otwarte.
Kessel znów siedział w recepcji, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Odegrał swoje bohaterskie przedstawienie i złożył zeznanie do protokołu. Diller
nie przydzielał mu żadnych zadań. Na początku pomyślał, że Diller czegoś się
domyśla, jednak, jak się okazało, zrobił to z nadmiernej ostrożności, nie chcąc
nadwerężać jego sił. Długo nie miał odwagi wstać i po prostu wyjść. Kiedy
jednak poczuł, że centrum zdarzeń jest coraz dalej od niego i że znaczenie jego
czynu jest inne, niż sobie wyobrażał, postanowił się ulotnić, dziwiąc się, że nikt
go nie zatrzymuje. Kończył tę noc przy sedesie w swoim mieszkaniu, gdzie
poluzowawszy płytkę w ścianie, niemal nieprzytomny z wyczerpania
przygotował sobie działkę, do której tęsknił od dobrych dziesięciu godzin.
160
Niedziela, 10 lutego
JAKO ŻE KESSEL NIE ZJAWIŁ SIĘ następnego dnia w hotelu
Wittelsbacher Hof i nie był dostępny pod żadnym telefonem, Diller nie musiał
się specjalnie wysilać, by domyślić się, co się stało. Pojechał na Goethestrasse.
Kessel nie otwierał drzwi. Diller wyważył je kopniakiem i znalazł
nieprzytomnego Kessela na łóżku. Wyczuwał jego puls, który nadal bił. Nie
można było przewieźć go do miejskiego szpitala, o ile jego narkomania nadal
miała pozostać tajemnicą. Na początku Diller zastanawiał się, czy nie powinien
poprosić Maren, by zabrała Kessela do prywatnej kliniki w Alpach, ponieważ
sam nie mógł opuścić jeszcze konferencji, ale potem zdecydował, że tego nie
zrobi. Nie mógł i nie chciał dłużej go kryć. Istotniejsze było to, żeby Kessel
wreszcie był czysty, nawet jeżeli miał uznać zachowanie Dillera za zdradę.
Wezwał karetkę, która odwiozła Kessela na oddział leczenia uzależnień
okręgowego szpitala w Haar.
Kiedy Diller wrócił do hotelu, otrzymał wiadomość z amerykańskiej
ambasady, że Abdullah Habib otrzymał wprawdzie akredytację uczestnictwa
jako członek amerykańskiej delegacji na podstawie kompletnej dokumentacji,
jednakże taka osoba nie istniała. Aktualnie sprawdzano, kto zlecał akredytację i
jest za to odpowiedzialny.
Utworzono specjalną komisję „Abdullah Habib”. Opinia publiczna na całym
globie była informowana o najistotniejszych szczegółach. Przeprowadzano
wywiady z ekspertami od spraw terroru. Naświetlono również sylwetkę
Jeremyego Kindalla. Nie przemilczano tego, że był on właścicielem prywatnej
armii. Informowano jednak również o tym, że uchodził za głęboko wierzącego
chrześcijanina, który zawsze był gotowy stawać w obronie własnych przekonań.
O godzinie dziesiątej na spotkaniu z prasą pojawili się przewodniczący
konferencji, sekretarz generalny ONZ i amerykański sekretarz obrony, by złożyć
wspólne oświadczenie. Wyjaśnili, iż Konferencja Bezpieczeństwa zostanie
zakończona zgodnie z planem. Jeremy Kindall, który oddał swoje życie za
wolność, tego właśnie by sobie życzył.
161
Epilog
KONFERENCJA ZAKOŃCZYŁA SIĘ w niedzielę o trzynastej prezentacją
podpisanej przez wszystkich uczestników deklaracji o obronie zachodniej
wspólnoty wartości.
Władze śledcze na próżno szukały Abdullaha Habiba. Zatrzymano wielu
mężczyzn o tym nazwisku. Żadnemu z nich nie udowodniono jakiegokolwiek
powiązania ani z kręgami terrorystycznymi, ani ze zbrodnią.
Również Salem Yusuf poddawany był intensywnym przesłuchaniom,
między innymi w konfesjonale. Utrzymywał, że nie zna nikogo o nazwisku
Abdullah Habib. Salem Yusuf spędził kolejne osiem miesięcy w areszcie.
Prokuratura i obrona przedstawiały wzajemnie wykluczające się ekspertyzy. Sąd
zadecydował ostatecznie, że sama zgodność danych biometrycznych nie daje
wystarczającej pewności, by móc stwierdzić, że Salem Yusuf i Idris Maher to ta
sama osoba. Ponieważ brakowało dalszych dowodów, które by na to
wskazywały, Salem Yusuf musiał zostać wypuszczony.
Salem Yusuf po uwolnieniu z aresztu udał się do Kenii.
Didem Osmanoglu początkowo triumfowała, dowiedziawszy się o
przewiezieniu Ericha Kessela do kliniki leczenia uzależnień. Jej śledztwo
przeciwko niemu okazało się szczególnie trudne i pozostało bezowocne. Nie
znaleziono żadnych świadków, którzy by potwierdzili, że rzeczonej nocy Kessel
siedział za kierownicą. Ci, których nazwiska zostały wymienione w prasie,
wycofali swoje zeznania. Cała jej nadzieja tkwiła w ekspertyzie powypadkowej,
którą zleciła. Ta stwierdzała, iż nie ma stuprocentowej pewności, że obrażenia,
które odniósł Amir Asian, są wynikiem zderzenia z pojazdem, w którym
znajdowali się Kessel i Diller. Wskutek czego prokuratura umorzyła sprawę.
Erich Kessel został poddany stacjonarnej terapii odwykowej. Potem
skierowano go do ośrodka rehabilitacyjnego na długotrwałe leczenie. Maren i
Markus wielokrotnie próbowali ustalić z nim termin odwiedzin, on jednak
odmawiał kontaktu z nimi w jakiejkolwiek formie.
Upłynęło dziewięć miesięcy, zanim został wypisany do domu. Pewnego
poniedziałkowego poranka Kessel zjawił się w komendzie, wszedł do swojego
biura i usiadł przy biurku. Pogładził pusty blat, jakby chciał sprawdzić, jakie to
uczucie znów tu siedzieć. Gdy Diller dowiedział się, że wrócił, zwlekał chwilę,
wreszcie jednak do niego poszedł. Kessel wyglądał tak, jakby powrócił ze świata
162
umarłych.
- Jak się masz? - zapytał go.
Kessel zrobił minę, jak gdyby sam był tym najbardziej zaskoczony, i
powiedział:
- Nigdy nie czułem się lepiej.
163
Download