redakcja: WUJO PRZEM (2017) Pamięci Piotra A. Dobkowskiego (1949 – 2014) 1 Rozdział 1 1. Håkon Lindberg z trudem złapał oddech, budząc się z kriogenicznego snu. Przez przerażająco długi moment nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem uświadomił sobie, że leży w przeszklonej komorze. Nie powinien się wybudzić, jeszcze nie teraz. Jak przez mgłę zobaczył pochylającą się nad nim postać. Zamrugał kilkakrotnie, ale obraz pozostał rozmazany. Gdy po szybie zaczęła ściekać krew, Håkon uświadomił sobie, że nikt się nad nim nie pochyla – na osłonie leżało ciało. Strużki czerwonej mazi oplatały szybę jak pajęczyna. Lindberg wydał z siebie stłumiony krzyk. Nie powinien tego widzieć. Miał pozostawać w diapauzie, aż okręt osiągnie cel podróży. Nawet w przypadku zagrożenia systemy statku nie powinny przerywać sztucznie indukowanego snu, gdyż astrochemik na nic nie przydałby się podczas kryzysu. A mimo to był przytomny i z przerażeniem obserwował, jak posoka spływa po kapsule. Po chwili ciało się z niej zsunęło, a Lindberg spróbował się poruszyć. Kończyny ani drgnęły, za to udało mu się językiem wypchnąć z gardła metaliczną rurkę. Wyświetlacz nad nim nie działał i Håkon nie wiedział, jak długo pozostawał w diapauzie ani co dzieje się na pokładzie. Oświetlenie przeszło w stan alarmowy, rozświetlając mrok czerwonymi, płomienistymi rozbłyskami. Nagle kolejne ciało z impetem spadło na osłonę kabiny. Zanim się po niej osunęło, Håkonowi wydało się, że rozpoznał insygnia dowódcy. Trudno było jednoznacznie przesądzić – nieszczęśnik miał rozłupaną czaszkę, z której wylewało się mózgowie. Połowa twarzy była zmiażdżona, a obnażone, oblane krwią zęby sprawiały nieludzkie wrażenie. Lindberg zamknął oczy i poczuł, że się trzęsie. Przemknęło mu przez myśl, że będzie następny. Zaraz potem uniosła się przesłona komory. Zwłoki spadły na podłogę, a krew zaczęła skapywać na astrochemika. Ten wyrwał rurkę z gardła, zgiął się wpół i zaniósł chrapliwym kaszlem. Obezwładniający szum w głowie sprawiał, że nie mógł pojąć, co dzieje się wokół. Wyskoczył z komory, zahaczając o jej brzeg. Zwalił się na ziemię, po czym przetoczył kawałek w bok, licząc, że cudem uniknie śmierci. O podniesieniu się nie było mowy. Nie słyszał nic poza ogłuszającym szumem, ale był przekonany, że wokół trwa kakofonia jęków i cierpienia. Nie ulegało wątpliwości, że ISS Accipiter zmierzał ku otchłani, wespół z całą załogą. Otwartą kwestią było, co się wydarzyło. Gdy szmer ustał, astrochemik nie usłyszał niczego poza nieznajomym, zachrypniętym głosem. 2 – Przestań się toczyć jak poparzony. Håkon poczuł, że mężczyzna złapał go za przegub dłoni. Obrócił się i spojrzał na pochylającego się nad nim człowieka. Zamrugał kilkakrotnie i niewyraźnie dostrzegł ogorzałą twarz, płaskie czoło, głęboko osadzone oczy. Nie przypominał sobie tego oblicza, ale nie było to nic nadzwyczajnego – na pokładzie Accipitera znajdowało się kilkuset załogantów. Lindberg znał może dwudziestu. Próbował wychrypieć pytanie, ale struny głosowe jeszcze nie doszły do siebie po długiej diapauzie. – Nie szarp się, wszystko jest w porządku – powiedział mężczyzna, patrząc na plakietkę z imieniem i nazwiskiem na kombinezonie astrochemika. Dopiero wówczas Håkon zaskoczył i zrobił to samo. Dija Udin Alhassan. Kolorystyka jego uniformu świadczyła, że wchodził w skład korpusu nawigatorów. Było ich dziesięciu, góra piętnastu. Sama śmietanka załogi. Nawet nie zapuszczali się do mesy, gdzie podczas pierwszych kilku dni kotłowała się reszta. – Dija Udin – przedstawił się mężczyzna, spoglądając na swoją plakietkę. Poklepał Håkona po ramieniu, a następnie potoczył wzrokiem wokół. – Makabra – dodał. Lindberg skinął głową, choć sądził, że to określenie jest niedomówieniem. Chwilę trwało, nim astrochemik wreszcie dobył głosu. – Co się stało? – zapytał cicho, starając się podnieść. – Nie wiem – odparł Alhassan. – Ale cokolwiek to było, wygląda na to, że obaj przeżyliśmy. – Oby nie jako jedyni. Dija Udin wzruszył ramionami. – Szedłem tutaj z drugiej komory kriogenicznej – odezwał się. – Nikogo żywego po drodze nie widziałem. – Co? – rzucił Lindberg, uświadamiając sobie, że rozmówca musiał zostać wybudzony z diapauzy jako jeden z pierwszych. W przypadku zagrożenia kolejność była jasna – najpierw dowódca i ochrona, potem nawigatorzy, mechanicy i cała reszta. Na końcu astrochemicy i inni badacze, którzy mogli tylko przeszkadzać. – Co, do kurwy nędzy… – zaczął Håkon, wspierając się o ścianę i próbując wstać. – Spokojnie. – Spokojnie? – żachnął się Lindberg. – Rozejrzyj się wokół, człowieku. Zatoczył ręką krąg, co kosztowało go trochę sił. – Najważniejsze, że żyjemy – odparł Dija Udin. – Resztą będziemy się martwić, jak będziesz w stanie chodzić. A na razie bezpieczeństwo zapewnia nam to. – Poklepał się po kaburze, którą krzywo umocował do paska. Niewątpliwie po drodze zahaczył o zbrojownię, zabierając z niej służbową berettę. Håkon z trudem oparł się plecami o ścianę i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowała się tu co najmniej setka komór do diapauzy, wszystkie ustawione były w równych rzędach, 3 jak mogiły na cmentarzu. Żadna nie przetrwała hekatomby. Z niektórych załoganci zdążyli wyjść, reszta zginęła w środku. Podłoga spływała krwią i wnętrznościami, w powietrzu unosił się smród ekskrementów. – Podobno te osłony miały być nie do przebicia – powiedział Alhassan. – Ale najwyraźniej ktoś znalazł sposób. – Obcy? Dija Udin zaśmiał się pod nosem. – Jesteś jednym z tych, którzy wierzą w inne cywilizacje, co? – zapytał, znów klepiąc Lindberga po ramieniu. Sprawiał wrażenie, jakby był w zupełnie innym świecie. – No tak, naukowiec. W Europlanet wszyscy chyba wierzycie w… – To nie kwestia wiary, tylko prawdopodobieństwa – uciął Håkon, nie mając ochoty na płonne rozważania. Z trudem przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że większość rozbebeszonych ciał wokół to w istocie jego znajomi, inni pracownicy Europlanet. – Będziesz rzucał freski? – zapytał Alhassan. – Co? – Będziesz rzygać? Wyglądasz, jakby ci podchodziło. – Nie – odparł Lindberg, patrząc na rozłupaną czaszkę dowódcy, który chwilę wcześniej osunął się na jego komorę. – Dlaczego on tu jest? Dija Udin obrócił się w kierunku przełożonego. – Przecież w tej kabinie byliśmy tylko my, Europlanet wynajął ją specjalnie… – Bo byliście wybudzani jako ostatni – odparł Alhassan, również opierając się przy ścianie. – Dowódca musiał uznać, że to ostatnie miejsce, gdzie spotka kogoś żywego. Håkon potrząsnął głową. – Opowiedz mi, co się stało. Od początku do końca. Byłeś przecież na mostku, prawda? – Nie – odparł nawigator, wpijając wzrok w mrugające na czerwono oświetlenie. Wziął głęboki oddech. – Coś musiało nawalić. Obudziłem się jako jeden z ostatnich. Astrochemik spojrzał na ciało kapitana, zastanawiając się, jaka broń mogła rozpłatać mu czaszkę w ten sposób. Z pewnością nie beretta jego rozmówcy, ale mógł przecież użyć czegoś o większym kalibrze. Zbrojownia stała przed nim otworem. – Kto to zrobił? Jak… dlaczego? – zaczął mamrotać naukowiec. – Wszystkiego się dowiemy, zapewniam cię. Håkon spojrzał na swojego towarzysza. – Czego więcej byś chciał? – żachnął się Dija Udin. – Nie mam żadnych odpowiedzi. Po drodze wszędzie widziałem takie same obrazki jak tutaj. – Ktoś nas zaatakował? – zapytał Lindberg. – Słuchasz mnie w ogóle? – Obca cywilizacja? Nawiązaliśmy… 4 Alhassan obrócił się powoli do astrochemika, a następnie przywalił mu z otwartej dłoni. Håkon potrząsnął głową, ale nawet się nie odsunął. Uświadomił sobie, że jego instynkt samozachowawczy szwankuje. – Jak odzyskasz siły, pójdziemy na mostek – powiedział Dija Udin. – Ale… – Mam cię strzelić jeszcze raz? Bo mogę tak bez końca. Lindberg spojrzał na otwarty właz do korytarza. Jego umysł powoli zaskakiwał na odpowiednie tory. – Ktokolwiek to zrobił… – Albo cokolwiek – zauważył Alhassan. – Może nadal tu być, czyhać gdzieś na nas – dokończył Håkon. – Dowódca padł na moment przed tym, jak otworzyłeś moją kabinę. Dija Udin spojrzał na rozmówcę i przez moment trwał w bezruchu. Potrząsnął głową, po czym podniósł broń poległego dowódcy i wsadził ją naukowcowi w rękę. Lindberg zważył berettę w dłoni. Wprawdzie nie umiał się nią posługiwać, ale przypuszczał, że nie będzie miało to żadnego znaczenia. Cokolwiek wyrżnęło całą załogę w pień, poradzi sobie także z dwoma niedobitkami. O ile to nie sam Alhassan sprowadził na Accipitera zagładę. 2. Odczekali dobry kwadrans, wbijając wzrok w otwartą śluzę po drugiej stronie pomieszczenia i czekając. Nic się nie pojawiło, z korytarza nie doszły ich żadne dźwięki. Oświetlenie alarmowe nadal wypełniało wnętrze Accipitera czerwonym blaskiem. – Trzeba się ruszyć – powiedział Dija Udin. – Proponuję zacząć od mostka. Ryba zawsze psuje się od głowy, ale w ISS-ach najdłużej wytrzymuje właśnie łeb. Håkon skinął głową. Na tym etapie był gotów zrobić wszystko, byleby dowiedzieć się, co wydarzyło się na pokładzie. Nawet, jeśli miałby połączyć siły z tym, który ich wszystkich pomordował. – Idziesz? – Tak – odparł Lindberg. Ruszyli w kierunku wyjścia, powoli i ostrożnie. – Skąd w ogóle jesteś? – Europlanet. – Tyle widzę. Miałem na myśli to, gdzie się urodziłeś, wychowałeś, pierwszy raz zanurzyłeś się w kobiece włości. Chyba, że wolisz facetów? Z naukowcami nigdy nie wiadomo. Wyszli na korytarz. Alhassan omiótł go wzrokiem, trzymając palec na spuście beretty. 5 – No? – ponaglił Håkona. – Federacja Skandynawska. – Szwecja? Norwegia? – dopytał Dija Udin, gdy ruszyli w kierunku jednej z wind. – Federacja. – Oho, widzę, żeś unionista. W porządku, wybacz, że pytałem. Lindberg zbył tę uwagę milczeniem, nie mając ochoty wdawać się w polityczne memłanie. Mijali całe stosy trupów. Wszystkie w nienaturalnych, wykręconych pozach, z cierpieniem zastygłym na twarzach. Jakby śmierć była niewystarczająca. Jakby ktoś zadbał o pośmiertną udrękę. – Truchło na truchle – zauważył Alhassan. – Co? – Tylko mówię. Chcę nawiązać rozmowę. Wymianę myśli. – Jesteś nienormalny, człowieku? – zapytał astrochemik, patrząc na towarzysza niedoli. Naraz jednak uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli skupi się na korytarzu i stosach martwych załogantów. Gdzieś pośród nich mógł znajdować się ktoś, kto cudem ocalał. – Chciałem po prostu pogadać. – Mhm – mruknął Håkon. – Poza tym zastanawiam się, co mogło ich tak rozbebeszyć – ciągnął dalej Dija Udin. – Nie wygląda mi to na robotę wykonaną ludzką ręką. – Mówisz z doświadczenia? Alhassan zatrzymał się i obrócił do swojego towarzysza. – Rozumiem, że jesteś w szoku – zaczął. – I może ci się wydawać, że jako jedyny ocalały, miałem z tym coś wspólnego. Ale ja mogę to samo powiedzieć o tobie. – Niezupełnie. Ty znalazłeś mnie w komorze. – Mogłeś do niej wskoczyć zaraz po tym, jak wyrżnąłeś całą załogę. – Sam otworzyłeś kapsułę. Widziałeś, że byłem w diapauzie. – Mogłeś udawać. Przez moment patrzyli sobie prosto w oczy. Żaden z nich nie miał ochoty ciągnąć dalej tej rozmowy, ale Håkon przypuszczał, że jeszcze nieraz do niej wrócą. O ile przeżyją na tyle długo. Astrochemik odchrząknął i wskazał korytarz prowadzący do windy. – Idziemy? – zapytał. Alhassan skinął głową. Ruszyli, lawirując pomiędzy ciałami. Część była tak zmasakrowana, że nie sposób było rozpoznać twarzy. Ludzkie wnętrzności pokryły ściany, w niektórych miejscach przesłoniły boczne oświetlenie. – Można się uczyć anatomii – zauważył Dija Udin. – Tam jelita, tu nerka… Håkonowi zrobiło się niedobrze. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś wpuścił tutaj wściekłą, nieposkromioną bestię. 6 – Wszystkiego się dowiemy na mostku – dodał Dija Udin. Skandynaw nadal nie odpowiadał, więc powtórzył to jeszcze raz. Po chwili dał za wygraną. Obserwowali rozpłatane ciała i czuli, że śmierć podąża tuż za nimi. Weszli do niewielkiej, czteroosobowej windy. – Będzie działać? – zapytał Alhassan. – Skąd mam wiedzieć? – Jesteś naukowcem, nie? – Astrochemikiem, nie specjalistą od wind. – Jeden pies. Håkon przesunął palcem po wyświetlaczu ściennym. Aktywował się, ale winda ani drgnęła. Na ekranie pojawiła się informacja, że systemy statku przeszły w tryb oszczędzania energii. – Nie pojedziemy – powiedział Lindberg. – Po co to ustrojstwo się, kurwa, włączyło? – Samo się nie włączyło – odparł Håkon. – W sytuacji zagrożenia aktywuje się szereg systemów, ale nie oszczędzanie energii. – A jednak coś wiesz. Nie masz całkiem pustego czerepa. – Znam procedury awaryjne, to wszystko. – Po jaką cholerę? – To mój pierwszy lot. Wolałem… – To twój pierwszy raz w przestrzeni? – Alhassan zaniósł się śmiechem, klepiąc Lindberga po plecach. – W takim razie gratuluję. Straciłeś dziewictwo z niezłą pompą. Håkon wyszedł z windy i rozejrzał się. Wyobraził sobie dowódcę, który musiał biec tym korytarzem nie dalej jak dwa kwadranse temu. Zaraz za nim musiał pędzić Dija Udin – wszak od momentu, gdy Lindberg zobaczył trupa na komorze, do momentu, gdy uniosła się osłona, minęło ledwie okamgnienie. A droga z windy była tylko jedna. Sukinsyn go gonił. Nie było innej możliwości. Na razie astrochemik postanowił zatrzymać to przemyślenie dla siebie. – Którędy dotarłeś na ten pokład? – zapytał, gdy Dija Udin wychynął na korytarz. – Następną windą. Przeszli kawałek, ale i ona nie działała. Alhassan wzruszył ramionami, po czym zabrał się za odmontowywanie klapy w suficie. Po chwili zrezygnował. – Nie da rady, siedzi twardo – powiedział. – Pewnie to jakieś środki bezpieczeństwa. Konstruktor nie chciał, żeby królowa obcych dostała się do szybu, czy co tam wymyślacie sobie w tych swoich science fiction. Håkon spuścił na to zasłonę miłosierdzia. – Wcześniej działała – zarzekł się Dija Udin. – Jest inna droga? – Nie wiem. – Jako osoba żywo zainteresowana sytuacjami kryzysowymi, powinieneś to wiedzieć. 7 Lindberg sięgnął pamięcią do specyfikacji ISS Accipitera. Przed wylotem spędził kilka wieczorów przeglądając plany pokładów, ale nie analizował ich na tyle skrupulatnie, by pamiętać rozkład szybów ratunkowych. Zresztą nie wiedziałby nawet, jak otworzyć jeden z nich. – Trudno – zawyrokował Alhassan. – Będziemy poruszać się po omacku, póki nie trafimy na występ w ścianie sugerujący, że… – Włazy do szybów zostały tak skonstruowane, by nikt niepowołany ich nie znalazł – wtrącił Lindberg. – Względy bezpieczeństwa. Pozwolił sobie na blady uśmiech, poniewczasie mitygując się, że nie powinien tak odnosić się do człowieka, który mógł wybić całą załogę. – W takim razie co proponujesz, naukowcu? – Myślę, że… – Niech mnie chuj – przerwał mu Dija Udin. – Która godzina? Håkon rzucił okiem na emanujący czerwienią wyświetlacz obok. Po piątej czasu Zulu. Wskazał go towarzyszowi, a ten natychmiast rozejrzał się wokół, jakby starał się umiejscowić względem jakiegoś abstrakcyjnego punktu. Zaklął jeszcze kilka razy pod nosem, a potem uniósł otwarte dłonie na wysokość głowy, jednocześnie ją pochylając. – Allahu akbar. – Skrzyżował ręce na piersi, a potem znów je uniósł. – Allahu akbar. Allahu akbar. Allahu akbar. Aszhadu an la Ilaha Illal-lah. Håkon obserwował to z rosnącą konsternacją, podczas gdy jego towarzysz powtarzał tekst modlitwy, a po chwili padł na ziemię i zaczął wykonywać czołobitne pokłony. Skandynaw rozejrzał się wokół, przełykając ślinę. – Aszhadu anna Muhammadan Rasulullah. Lindberg przypuszczał, że nawet jeśli załoga nie zdołała nadać sygnału alarmowego, musiały to zrobić systemy Accipitera. Mimo że znajdowali się wiele parseków od Układu Słonecznego, ansibl sprawdzał się bezbłędnie. Problemem nie była komunikacja, a to, jak wysyłać człowieka w kosmos z prędkością większą niż światło. – Allahu akbar. La Ilaha illal-lah. Podczas gdy Alhassan zawodził w najlepsze, Håkon podjął decyzję. Było kilka możliwości działania, z czego tylko jedna zdawała się być dobra. Nie była bezpieczna, ale dzięki niej przynajmniej istniała szansa, by dostać się na mostek. Poczekał, aż muzułmanin zakończy modły, przyglądając się temu z zaciekawieniem. Po raz pierwszy widział człowieka zmawiającego modlitwę. Takie rzeczy stanowiły tabu – i od kilku dekad było nie do pomyślenia, by ktokolwiek spoza wspólnoty obserwował jej praktyki religijne. W końcu Dija Udin wyrecytował cały tekst i podniósł się z podłogi. – Koniec? – zapytał Lindberg. 8 – Opuściłem sobie tym razem suplikacje. Normalnie odmawiam trzy ostatnie sury i trzy razy astagfirullah. No, ale normalnie też się obmywam, co w tej sytuacji byłoby problematyczne. Alhassan omiótł wzrokiem korytarz i wypatrzywszy niewielką torbę, sięgnął po nią. – Trzeba zacząć zbierać zapasy – powiedział, po czym przekonał się, że jest pusta. – Wpadłeś na to, jak dostać się na mostek i znaleźć odpowiedzi na kilka pytań? – Mniej więcej. Dija Udin spojrzał na astrochemika pytająco, odrzucając torbę i łowiąc spojrzeniem kolejne znalezisko. – To znaczy? – dopytał. – Nie znajdziemy żadnego włazu, to jasne. Nie wyjdziemy też z wind do szybu. – Ano nie, jak pokazuje praktyka. – Ale możemy opuścić statek. – Co? – zapytał nawigator, zrywając podręczną saszetkę z ramienia jakiegoś trupa. Otworzył ją i przejrzał zawartość. Nie znalazłszy nic cennego, umocował ją sobie na przegubie dłoni. – Chcesz skorzystać z kapsuły ratunkowej? – Nie. – Więc o co chodzi? – zapytał Dija Udin. – Włazy zewnętrzne nie są ani ukryte, ani zaryglowane. – Jednak jesteś mędrcem. – Wskoczymy w kombinezony i przejdziemy po poszyciu aż do pokładu, z którego… – Cofam, co powiedziałem. Håkon znów uśmiechnął się blado. Przez moment patrzyli na siebie niepewnie, po czym muzułmanin skinął głową. Idąc w kierunku najbliższego włazu, przetrząsali wszystkie torby, plecaki i inne podręczne bagaże, na jakie natrafili. Wzbogacili się o kilka sztuk broni, ale nic poza tym. Z kilku strzelano – najwyraźniej bez skutku. W końcu dotarli do włazu, którego ekipy techniczne używały do napraw. Przeszli przez grodź i znaleźli się w niewielkim, podłużnym pomieszczeniu. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, ściany się rozsunęły i zobaczyli kilka par kombinezonów. – A co, jeśli lecimy? – zapytał Alhassan. – Otworzymy właz i zaraz nas wyssie. – Nie ma znaczenia, czy się poruszamy. – Nie? – Nie. – Kłamiesz, naukowcu. Widzę, że nie masz o tym bladego pojęcia. – Jestem astrochemikiem. Muszę wiedzieć choć trochę o przestrzeni kosmicznej i próżni. Ty też powinieneś, jako nawigator. – Gówno prawda. Ja tylko wprowadzam odpowiednie dane. Dija Udin podszedł do włazu i popukał weń, jakby miało to pomóc w ustaleniu, czy statek się porusza. 9 – Poza tym włączyło się oszczędzanie energii. Napęd jest jednym z najbardziej energochłonnych elementów, więc… – Gdybasz sobie, a tu chodzi o nasze życie – uciął muzułmanin. Håkon spojrzał na swojego towarzysza powątpiewająco, a potem sięgnął po górną partię kombinezonu. Zamknął ją na torsie, po czym włączył osłonę głowy. – Zaraz będę dekompresować ten luk, więc radzę ci też narzucić coś na siebie. – Widzę, że humor ci wraca razem z kolorami – odparł Alhassan. – Po prostu chcę wiedzieć, co się stało. Ale nie był tego taki pewien. Czasem niewiedza była błogosławieństwem. 3. Nozomi Ellyse siedziała na mostku, przy stanowisku radiooperatora. Dzień pokładowy zaczął się niedawno i miał być kolejnym leniwym epizodem w niekończącej się monotonii podróży. Gdy tylko odebrała wiadomość z przekaźnika na Alfa Centauri Bb, wiedziała, że będzie inaczej. Natychmiast odsunęła stojącą na pulpicie kawę, a potem obróciła się przez ramię. Na służbie było tylko kilka osób, mostek świecił pustkami. Dowódca jak zwykle znajdował się w swojej kajucie, stamtąd koordynując działania. Osobliwy typ samotnika. Ostatnim razem Nozomi widziała go, gdy opuszczali suchy dok. Przesunęła palcem po ekranie i wklepała wiadomość do pierwszego oficera: „Transmisja z α Cen Bb. Priorytet 1”. Po chwili zastępca dowódcy stanął tuż za nią. – To pewne? – zapytał. – Jest potwierdzenie. Priorytet 1, zarezerwowany dla komunikatów o grożącym statkowi niebezpieczeństwie, nadawano wyłącznie, gdy nie było już innego wyboru. Był to ISS-owy odpowiednik przelękniętego wołania o pomoc. – Coś jeszcze? – Czeka transmisja z Ziemi. – Wrzuć na ekran – odparł pierwszy oficer, przyjmując postawę zasadniczą. Chwilę trwało, nim ansibl zaskoczył. Na ekranie przed Ellyse pojawił się czarnoskóry mężczyzna w generalskim mundurze, który sprawiał wrażenie, jakby przed momentem wyszedł z najgorszej stypy w swoim życiu. – Loïc Jaccard, ISS Kennedy – odbębnił formalności pierwszy oficer, salutując. Nozomi widziała po rozmówcy, że liczył na obecność ich zwierzchnika. Ten jednak w najlepsze… cóż, trudno było stwierdzić, co robi. Do mesy nie zaglądał, nie korzystał z 10 siłowni i nikt nigdy nie widział, by przemierzał korytarze. Od pewnego czasu – a ISS Kennedy przebywał już w przestrzeni dość długo – zaczęły na pokładzie panoszyć się plotki, że pułkownik zasnął na wieki. – Gdzie dowódca? – zapytał czarnoskóry. – U siebie, panie generale. – Trudno. Nie będziemy czekać. – Tak jest – odparł Loïc. – Nasłuch na Alfa Centauri odebrał przekaz z Accipitera. Znany wam jest ten statek, majorze? – Nie. Generał westchnął. – Jedna z długofalowych misji badawczo-kolonizacyjnych. Nozomi kojarzyła Accipitera i dziwiło ją, że przełożony nie zna tego okrętu. Wprawdzie był jedną z kilkudziesięciu jednostek, jakie pół wieku temu opuściły Ziemię, ale oficerowie powinni znać je wszystkie. – Ara Maxima – dodał generał. O ile nazw statków można było nie pamiętać, o tyle każdy mieszkaniec Ziemi znał nazwę misji. Miała na celu rozproszenie ludzkości pomiędzy gwiazdami – kilkadziesiąt załóg złożonych ze starannie wyselekcjonowanych ochotników znajdowało się w głębokiej kriostazie, wciąż czekając, aż ich okręty dotrą do celu. Minęło przeszło pięćdziesiąt lat, ale żaden z nich nie osiągnął miejsca przeznaczenia. Accipiter powinien przemierzać kosmos jeszcze przez dobre pół wieku, nim Ziemia cokolwiek od niego usłyszy. ISS Kennedy był zaś jednostką krótkodystansową. Wprawdzie po rozpoczęciu misji Ara Maxima wszystkie statki zostały wyposażone w komory do diapauzy, ale znajdowało się ich na pokładzie raptem kilkanaście. Mógł realizować długie loty, ale w porównaniu do Accipitera był płotką. Nozomi przypuszczała jednak, że przekaz od generała nieprzypadkowo trafił właśnie do nich. Wbiła wzrok w naznaczoną zmarszczkami twarz i czekała, aż padnie rozkaz. – Co to za sygnał, panie generale? – zapytał Loïc Jaccard. – SOS. Ellyse spojrzała na majora, a on na nią. – Napotkali… problem? – wydukał Loïc. – Nie znam żadnych szczegółów, Jaccard – odparł generał, pocierając czoło. – Dziś o piątej nad ranem otrzymaliśmy ansiblem zautomatyzowany przekaz SOS. Wiemy tyle, że Accipiter dryfuje w odległości szesnastu parseków od Ziemi, niedaleko Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza. Nie jest jasne, dlaczego. Jaccard przełknął ślinę. – Załoga została wybudzona? – zapytał. 11 – Tak. Sygnał świadczył, że diapauza została przerwana. – Rozmówca zrobił pauzę. – I nie chodzi o najwyższych rangą oficerów, a o całą załogę. Wszystkie komory kriogeniczne zostały otwarte. Nie muszę chyba dodawać, że najprawdopodobniej spowodowało to tak wielki spadek mocy, iż ten statek nie będzie w stanie dokończyć misji. Major pokiwał głową, skubiąc dolną wargę. – I możesz także domyślić się, że Kennedy ma za zadanie sprawdzić, co się tam stało. – Tak jest. – Ile macie komór? Jaccard spojrzał na Nozomi. – Piętnaście, panie generale – powiedziała. – A załogantów? – Przeszło pięćdziesięciu – odparł Loïc, aktywując mapę nieba na ekranie obok. – Weźmiemy tylko podstawowy personel, resztę zostawimy na najbliższej placówce badawczej. – Świetnie. Konieczne jest oczywiście podpisanie odpowiednich dokumentów. – Rozumiem. – Wchodzą w grę tylko ochotnicy. Nie chcemy obudzić się za sto czy dwieście lat z ręką w nocniku i pozwami o zmuszanie do diapauzy. – Zadbam o to, generale. – Jeśli jest możliwość, zadbajcie też o to, by wasz dowódca wybudził się ze swojego własnego snu kriogenicznego. Oficerowie przez chwilę wymieniali się uwagami, ale Nozomi ich nie słuchała. Wpatrywała się w twarz generała nieprzytomnym wzrokiem. Pięćdziesiąt lat snu? Nigdy nie pisała się na takie mecyje. Kiedy Kennedy dotrze do Accipitera, jej rodzina i znajomi dożyją już swoich dni. Zanim wróci, upłynie kolejne pięćdziesiąt lat – i to tylko z jej perspektywy. Dylatacja czasu sprawi, że na Ziemi minie znacznie więcej. Chyba że w tym czasie ktoś znajdzie sposób poruszania się szybciej od prędkości światła. Ale była to mrzonka, zawsze powtarzana każdemu, kto decydował się na podróż w diapauzie. – Skontaktujcie się ze mną, jak tylko załatwicie formalności – dodał generał. – Nie muszę mówić, że każda minuta się liczy. Im szybciej wylecicie, tym szybciej dowiemy się, co tam się, do cholery, stało. – Nie ma z nimi żadnego kontaktu? – zapytał Jaccard. Ellyse także kołatało się w głowie to pytanie. Nawet jeśli doszło do awarii lub ataku, a cała załoga zginęła, to systemy statku powinny same zaraportować dowództwu o tych wydarzeniach. Misja Ara Maxima była najdroższym przedsięwzięciem w historii ludzkości – i za wszystkie te pieniądze kupiono pewność, że każdy element został dopięty na ostatni guzik. Zabezpieczono wszystko, co było do zabezpieczenia. Zadbano nawet o to, by nie dało się wejść do szybów z windami. – Kompletny blackout – powiedział generał. – Accipiter nie nadaje. – Może został zniszczony? Zawsze braliśmy pod uwagę, że zbłąkany kawałek… 12 – Nie. Ostatni przekaz dowodził, że żaden z systemów nie jest uszkodzony. – Więc jak to możliwe? Czarnoskóry pokręcił głową. – Nie wiem, majorze. I za mojego życia się nie dowiem, bo zanim tam dotrzecie, dawno będą stawiać znicze na moim grobie. Jaccard skinął głową i uśmiechnął się lekko, jak tego wymagała sytuacja. – Media będą miały pożywkę – zauważył. – Nie tylko media. Każdy, kto kiedykolwiek wieszczył istnienie pozaziemskiej cywilizacji, dostanie do ręki kolejny argument na poparcie swoich tez. Nozomi nie podzielała tych teorii. Przypuszczała jednak, że teraz będzie musiała zrewidować swoje dotychczasowe założenia. Accipiter nie zatrzymał się sam z siebie, a załoga przecież po prostu nie wyparowała. Ellyse pomyślała, że Jaccard może już liczyć na jednego ochotnika. 4. Otworzywszy śluzę, Håkon wychylił się i złapał za zewnętrzną poręcz. Biegła przez całą długość statku, a co kilka metrów znajdowały się owalne zaczepy, gdzie można było umocować linkę od kombinezonu. – Pomodliłeś się w intencji tego, żebyśmy przeżyli? – zapytał Lindberg, stawiając pierwszy krok w próżni przestrzeni kosmicznej. – Uznałem, że na to trochę za późno – odparł Dija Udin. – Świetnie. – Za to zadbałem o to, byśmy umarli szybko i bez cierpienia. Håkon zaczepił się i przeszedł kawałek, trzymając się kurczowo poręczy. Obrócił głowę i przekonał się, że towarzysz podąża tuż za nim. Przemknęło mu przez głowę, że to samo mógł pomyśleć dowódca, gdy pędził po korytarzu. – Dawaj, dawaj – ponaglił go Alhassan. – Chcę to mieć za sobą jak najszybciej. – Staram się, ale cały czas z tyłu głowy dzwoni mi sygnał alarmowy, że lepiej byłoby mieć cię przed sobą, niż za. – Ja nie z tych, kolego. Nie zaatakuję cię od tyłu. Håkon pokręcił głową, z trudem przełykając ślinę. Odbywał kilkanaście rund szkolenia na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ale zawsze widział przed sobą Ziemię lub Księżyc. Tutaj była tylko pustka, gdzieniegdzie rozświetlona jaśniejącymi gwiazdami. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują ani jak daleko od celu okręt przeszedł w dryf. Lindberg rozglądał się także po to, by upewnić się, że w okolicy nie ma żadnego obcego statku. Z ulgą stwierdził, że – przynajmniej po tej stronie Accipitera – jest tylko pustka. – Dija Udin. 13 – No? – Jesteśmy na wysokości pierwszego pokładu. – Żadna nowość. – Podciągnij się na wyższą poręcz i zobacz, co jest po drugiej stronie – powiedział Lindberg, patrząc po kadłubie. – Nie. – Trzeba sprawdzić. – Z tym nie dyskutuję, ale ty nadajesz się bardziej. – Niby dlaczego? – Jesteś naukowcem, prawda? – A ty nawigatorem. Lepiej znasz gwiazdy, powinieneś dokonać triangulacji naszej pozycji na ich podstawie, a potem wyczarować… – Moment, hola, kolego – uciął Alhassan. – Potrafię obsługiwać systemy nawigacyjne, nie lecieć na oko. Håkon nie miał zamiaru dłużej się przekomarzać. Zatrzymał się kawałek dalej, w miejscu, gdzie zaczynała się poręcz prowadząca na wyższy poziom. Zaczepił się, a potem podciągnął. Kątem oka widział stan przetwornika tlenu – wszystko było w porządku. Zresztą, nawet gdyby urządzenie nawaliło, miałby dobrych kilka godzin na butli. Nie ma się co spieszyć. Dotarłszy na grzbiet statku, przekonał się, że Dija Udin podąża tuż za nim. Obaj niemal równocześnie przechylili się na drugą stronę. – Ożeż, kurwa, w mordę – ocenił Alhassan. – Co to jest? – Nie wiem. Gwiazda. – Widzę, że gwiazda, ale jaka? – Wiem tyle, ile ty – odparł Håkon. – Wygląda, że jest bardziej masywna niż Słońce. Typ widmowy może G3, trochę ciemniejsza od naszej gwiazdy. I sprawia wrażenie większej, ale nie wiem, jak daleko się znajdujemy. – Widzisz? Jak się postarasz, możesz coś wyłuskać z łepetyny. – W niczym nam to nie pomaga. – Przeanalizuj jakieś kąty, wzory, paralaksy, i… – Nie jestem w stanie stwierdzić niczego ponad to, co już ci powiedziałem – odparł Lindberg, omiatając wzrokiem okolicę. Odetchnął z ulgą, nigdzie nie widząc żadnego statku. Po chwili jednak dostrzegł co innego. – Dija Udin. – Widzę – odparł. – Jesteśmy w jakimś systemie planetarnym. – Gazowe olbrzymy – powiedział nieobecnym głosem Håkon. – Wielkości Urana, może większe… – dodał, wskazując trzy ciała niebieskie orbitujące wokół gwiazdy. – Skąd wiesz? – Widzę przecież. 14 – Mało widać – odparł Alhassan, mrużąc oczy. – Równie dobrze mogą to być planety podobne Ziemi. – Jak się przyjrzysz, zobaczysz, że to planety trzeciej klasy w skali Sudarskiego. – E tam. – Nie masz pojęcia, co to za skala, co? – Nie – odparł Dija Udin, obserwując z niepokojem trzy niewielkie punkty. Håkon czuł, że serce wali mu jak młotem. Wisiał na niewielkim zaczepie w próżni i obserwował obce światy. Zdawały się być na wyciągnięcie ręki. – Nieprzypadkowo się tu znaleźliśmy – powiedział Alhassan. – Może i nie. – Na którejś z tych planet może być życie. Lindberg obrócił się i spojrzał w kierunku dziobu statku. Najwyższa pora rozwiać nieco wątpliwości, bo tkwienie na kadłubie na niewiele się zda. – Ktokolwiek nas zaatakował, musiał pochodzić z którejś z tych planet. Albo innej, ukrytej za tą gwiazdą – ciągnął dalej nawigator. – Uspokój się. – Jestem kurewsko spokojny. Håkon przypuszczał, że systemy kombinezonu już poinformowały towarzysza o tym, że jego tętno stało się za wysokie. – Chodź – powiedział Skandynaw. – Im szybciej znajdziemy się na mostku, tym szybciej okaże się, gdzie jesteśmy. I czy są tu planety o wysokim ESI. – ESI? – Skala podobieństwa do Ziemi – bąknął Lindberg. – Rzeczywiście potrafisz tylko obsługiwać system nawigacyjny, co? – Mam jeszcze inne talenty – odparł Dija Udin, kiedy ruszyli w kierunku dziobu. Poruszali się wolno, a wraz z kolejnymi metrami nie było łatwiej. Mimo że obaj trzymali się kurczowo poręczy i przypinali do zaczepów, czuli się niepewnie, jakby zaraz jakiś podmuch miał strącić ich z gzymsu. W końcu dotarli do jednego z włazów na przodzie statku. Håkon ubezpieczył się na uchwycie przy śluzie i otworzył panel kontrolny. Oryglował właz, a potem otworzyło się przed nimi wejście. Znów zanurzyli się do wnętrza wypełnionego krwistoczerwonym, migającym światłem. Chwilę później zakończył się proces dekompresji i mogli ściągnąć swoje kombinezony. Wychynęli ostrożnie na korytarz, trzymając beretty w gotowości. – Czysto – szepnął Alhassan. Ruszyli w kierunku mostka, obserwując pobitewny widok. Podobnie jak na poprzednim pokładzie, tak i tutaj trup ścielił się gęsto. Podłoga spłynęła wnętrznościami, krwią i fekaliami. W powietrzu unosił się smród, z którym nie radziły sobie systemy wentylacyjne. 15 Śluza na pokład dowódczy była otwarta na oścież. W progu leżał załogant z rozłupaną klatką piersiową. Biel połamanych kości, wystających ze skręconych zwłok, przyprawiła astrochemika o mdłości. Po mundurze wnioskował, że nieszczęśnik nosił stopień chorążego. Lindberg obrócił się przez ramię, słysząc, jak przyspiesza mu oddech. System alarmowy cicho zawodził, prócz tego nie słychać było niczego. Dija Udin wszedł na mostek, omiatając wzrokiem pomieszczenie. – Co tu się, kurwa, stało? – zapytał. Håkonowi również kołatało w głowie to pytanie. – Nie widać na ścianach żadnych wyładowań – powiedział. – Jeśli w grę wchodziła broń, to napastnicy byli niezwykle precyzyjni… albo posługiwali się nieznaną technologią. – Albo nie było żadnych napastników – zaoponował Alhassan. – Przynajmniej nie w sensie, który masz na myśli. – Co w takim razie? Dija Udin wzruszył ramionami. – Tylko Allah wie, co czeka na nas pośród gwiazd. – Z pewnością – odburknął Lindberg, patrząc na przewrócony fotel dowódcy i kilka rozbebeszonych paneli. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś próbował ręcznie zdemolować mostek. Håkon odsunął ciało leżące na fotelu pierwszego oficera, a potem pochylił się nad panelem w podłokietniku. Obrócił do siebie niewielki wyświetlacz i uruchomił go. – Nadaliśmy sygnał alarmowy – powiedział. – Świetnie – odparł Dija Udin. – Niech cała galaktyka wie, że jesteśmy w dupie i czekamy, aż ktoś wepchnie nas głębiej. – Mam potwierdzenie otrzymania sygnału z odbiornika na Alfa Centauri Bb. – Czyli Ziemia wie, że mamy przesrane? – Mhm – mruknął astrochemik. – Ale nasz odbiornik został wyłączony, kiedy system przeszedł w stan oszczędzania energii. Håkon próbował dojść, dlaczego tak się stało, ale nie był odpowiednio obeznany w systemach. Potrafił poruszać się głównie w aplikacjach Europlanet, zaś program operacyjny ISS-ów znał tylko w stopniu podstawowym. – Jak długo byliśmy w diapauzie? – zapytał Alhassan, spozierając niepewnie w kierunku otwartego włazu. – Pięćdziesiąt lat. – Ożeż, kurwa, w mordę. – Miałeś spać grubo ponad sto, czym się bulwersujesz? – Nie wiem – odparł Dija Udin. – Czuję się z tym wszystkim jakoś niepewnie. Lindberg spojrzał na ciała rozkładające się na mostku. Chętnie przeniósłby je na korytarz, jednak najpierw musiał dowiedzieć się, dlaczego okręt zatrzymał się akurat w tym systemie – i gdzie ów system jest. 16 5. Oficjalne rozkazy przyszły zaraz po tym, jak generał pożegnał pierwszego oficera ISS Kennedy’ego. Nozomi i Jaccard przejrzeli je pobieżnie, byle tylko uaktywnił się na dole przycisk, który należało wdusić, informując armię, iż zapoznano się z wytycznymi. – Mogę na ciebie liczyć, Ellyse? – zapytał Loïc. – Oczywiście, panie majorze. – Tak po prostu, bez zastanowienia? – Nie pisałam się na diapauzę, ale nie wyobrażam sobie, że miałabym wysiąść na najbliższej stacji. Jaccard wypuścił ze świstem powietrze, podpierając plecy rękoma. – Doceniam to – powiedział. – Skontaktuj się z rodziną… i, wiesz. Nozomi skinęła głową. Piętnaście komór. Piętnaście osób, które dziś wykonają najtrudniejsze połączenie, jakie przyszło im nawiązać z Ziemią. Niełatwo będzie się pożegnać, ale przecież każdy zdawał sobie sprawę, że może nie wrócić. W taki czy inny sposób, kosmos zabierał już niejednego. – Ten system… – zaczął Loïc, wskazując na jeden z wyświetlaczy. – Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza. – Są tam jakieś planety? – Kilka orbituje wokół żółtego karła, gwiazdy typu widmowego G3IV-V. Temperatura powierzchni prawie sześć tysięcy kelwinów. Paralaksa sześćdziesiąt pięć tysięcznych sekund kątowych wędrówki Ziemi. – Planety gazowe? – Nie tylko – odparła Nozomi. – Najbliższa gwieździe planeta ma ESI wynoszące 0,84. – To prawie jak Ziemia. – Tak. – Dlaczego nie była celem podróży? – zapytał major. – Uznano, że istnieje nikłe prawdopodobieństwo wykrycia śladów życia pozaziemskiego. – W porządku… – powiedział Loïc bardziej do siebie, niż radiooperatorki. Westchnął, obracając się przez ramię. Omiótł wzrokiem nielicznych oficerów zgromadzonych na mostku. – Wygłoś oświadczenie przez interkom, niech ochotnicy podpiszą oświadczenia, a potem zbiorą się w ładowni numer cztery. – Poinformować dowódcę? – Nie, sam to zrobię. Na moment zamilkli, wpatrując się w wyświetlacz, na którym kilka planet okrążało żółtego karła. – Myśli pan, że… – Nie chciałbym gdybać – uciął Jaccard. – Rozkaz jest jasny. Polecieć, sprawdzić sytuację, a potem kontynuować plan Ara Maxima. To jest wartość nadrzędna. 17 Ellyse nie była przekonana, czy Kennedy będzie w stanie przejąć pałeczkę. Mimo że technologia na jego pokładzie była o kilkadziesiąt lat nowsza od tej na Accipiterze, trudno było wyobrazić sobie, by piętnaścioro załogantów mogło zbadać planetę stanowiącą cel podróży. Załoga Accipitera składała się z egzobiologów, astrofizyków, planetologów, astrochemików, selenologów i innych naukowców. W przypadku Kennedy’ego poleci zapewne tuzin wojskowych i może trzech specjalistów, o ile aż tylu się zgłosi. – Próbuj nawiązać kontakt – powiedział Loïc, nadal wlepiając wzrok w Mi Arae i jej planety. – Do skutku. – Tak jest – odparła Nozomi. – Ale dopóki statek nie przełączy się na normalny tryb zużycia energii, ich odbiornik pozostanie wyłączony. Nie nadadzą nic więcej ani nas nie usłyszą. – Mimo to próbuj. – Tak jest. Pierwszy oficer usiadł przy stanowisku obok i nawiązał połączenie z dowódcą. Ellyse włączyła tryb komunikatu pokładowego, po czym beznamiętnym głosem poinformowała załogę o zaistniałej sytuacji. Przypuszczała, że na Kennedym najpierw zapanuje pełna marazmu konsternacja, a potem wybuchną ożywione rozmowy. Wątpiła, by na kontynuowanie misji Accipitera było wielu chętnych. Wprawdzie każdy liczył się z sytuacjami losowymi, które sprawią, że powrót na Ziemię może zająć nawet kilka lat, ale to było co innego. To jednoznacznie przekreślało dotychczasowe życie. Kiedy wrócą – jeśli wrócą – znajdą się w zupełnie innym świecie. Accipiter opuścił Układ Słoneczny przed kilkudziesięciu laty, a niektórzy już zdążyli zapomnieć, jak nazywał się statek. Za sto lat mało kto będzie pamiętał, że Kennedy wyruszył w misję ratunkową. Chyba że odkryją coś przełomowego. – I jak? – rozległ się głos pierwszego oficera, który wyrwał ją z przemyśleń. Nozomi rzuciła okiem na boczny wyświetlacz. Ze zdziwieniem zobaczyła, ilu ludzi natychmiast pognało do swoich kajut, by przyłożyć kciuk do monitora. – Mamy kilkadziesiąt podpisanych deklaracji – powiedziała, obracając się do przełożonego. – Zawsze twierdziłem, że mamy na pokładzie samobójców. – I najwyraźniej miał pan rację. – Zgłosili się jacyś uczeni? – zapytał Loïc. – Kilkunastu – odparła Ellyse, przeglądając listę nazwisk. – Jest też pułkownik. Jaccard zbył to milczeniem. Nozomi była przekonana, że dowódca skorzysta z okazji, by pozbyć się brzemienia, ale najwyraźniej chciał pokierować Kennedy’ego prosto w nieznane. Dziwny człowiek. – Panie majorze? – Myślę. – Mnie również wydawało się, że pułkownik… 18 – Pułkownik Reddington może dowodzić tym statkiem tak, jak uzna to za słuszne – uciął pierwszy oficer, ściągając brwi. – Oczywiście, panie majorze. – Prześlij dowódcy listę chętnych. – Tak jest. – I zacznijmy zastanawiać się nad tym, kogo należałoby ze sobą zabrać – dodał Loïc. – Co to za misja? O jaką planetę chodzi? – Moment, panie majorze. Ellyse wyświetliła odpowiednią dokumentację, po czym pobieżnie ją przejrzała. Znała ogólny zarys Ara Maxima, ale daleko temu było do pogłębionej wiedzy na temat każdej misji. Lepiej orientowali się w tym astrofizycy i kosmolodzy, względnie dziennikarze śledzący postępy poszczególnych jednostek. – Planeta to Krauss-deGrasse-7c. Odkryta przeszło osiemdziesiąt lat temu przez teleskop, od którego wzięła nazwę. Jedna z dwóch superziem w układzie, w samym środku ekosfery. – Gdzie się znajduje? – W konstelacji Oriona, ponad sto dwadzieścia lat świetlnych od nas. – Gwiazda? – Krauss-deGrasse-7, pomarańczowy karzeł. Typ widmowy K2V, chłodniejsza od Słońca. Na powierzchni temperatura wynosi niecałe pięć tysięcy kelwinów. Wiek około siedmiu miliardów lat. – Charakter misji? – Egzobadawcza. Weryfikacja planety pod względem kolonizacji. – Na Accipiterze są kolonizatorzy? – Kilkudziesięciu. Mieli zostać na Krauss-deGrasse-7c, podczas gdy statek wróciłby na Ziemię ze skarbcem próbek. O ile, oczywiście, planeta okazałaby się… – Tak, tak – uciął Jaccard. Nie wyglądał na wniebowziętego. – Czego dowództwo od nas oczekuje? – zapytała Ellyse, świadoma, że pierwszy oficer zapewne dostał oddzielną dokumentację z rozkazami. Od generała usłyszeli jedynie oględne polecenia – to jego sztab miał sformułować konkrety. Spojrzał na nią z rezerwą, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć. – Jeśli statek jest sprawny, zabierzemy go na Krauss-deGrasse-7c – powiedział po chwili. – A Kennedy? – Z załogą w diapauzie, systemy wszystko załatwią. Wyślemy go z powrotem. – Panie majorze, z całym szacunkiem… – Nie chcę tego słuchać. – A ja i tak zamierzam to powiedzieć – odparła Nozomi. Jaccard uśmiechnął się blado, więc uznała, że mimo dzielącej ich różnicy w hierarchii, może pozwolić sobie na wygłoszenie obiekcji. 19 – To naprędce sklecona misja, która nijak… – Wiem – uciął, unosząc otwartą dłoń. To tyle, jeśli chodzi o wygłaszanie obiekcji. – I masz rację, wszystko dzieje się ad hoc. Ale nie ma czasu do stracenia. Zanim wrócilibyśmy na Ziemię po odpowiednich specjalistów, czy zanim dowództwo wysłałoby inny statek, minąłby rok, może dwa. Jesteśmy najbliżej, Ellyse. Wybór jest prosty. – Tak, panie majorze, ale… Nozomi urwała, zobaczywszy, że na jednym z ekranów miga kontrolka informująca o nadchodzącym połączeniu tekstowym. Wpiła weń wzrok, na moment nieruchomiejąc. Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. – Co jest? – zapytał pierwszy oficer, nachylając się do niej. – Accipiter – powiedziała, wskazując pomyślną autoryzację kodu weryfikacyjnego statku. – Włączaj – rzucił Loïc. 6. Ociekając potem, Håkon i Dija Udin wyciągnęli ostatnie zwłoki na korytarz. Systemy wentylacyjne statku ledwo dyszały, generując tylko tyle tlenu, ile było niezbędne do przeżycia. Nie było nawet ich słychać, co sprawiało, że na pokładzie panowała niezdrowa cisza. Nieustanny szum był immanentnym elementem egzystencji w kosmosie. Gdy zanikł, robiło się niepokojąco. Lindberg otarł czoło, a potem spojrzał na mostek. – Wypadałoby jeszcze pościerać krew i… – Tonę gówna – dopowiedział Alhassan. – Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie. – Słyszałem po tonie głosu. Dlatego ci przerwałem. – Nawigator złapał za otwartą śluzę i przechylił się do środka. – Niesamowite, że tyle tego tkwi w ciele ludzkim, gdy trzymają zwieracze i inne… – „Niesamowite” to niekoniecznie słowo, którego bym użył. – Najwyraźniej dysponujemy innymi słownikami. Lingua universalis nie pozostawiała wiele możliwości opacznego zrozumienia rozmówcy. Od przeszło wieku większość Ziemian posługiwała się powszechnym językiem, choć lokalne dialekty najwyraźniej nie zanikły całkowicie – dowodziła tego modlitwa, którą Håkon miał okazję usłyszeć. – Zmyjemy to, jak uporamy się z konkretami – dodał Dija Udin. – Ścierwa znikły, więc możemy się tu zabarykadować. Håkon bez przekonania spojrzał na otwartą śluzę. – Cokolwiek zabiło ich wszystkich, niespecjalnie przejmowało się grodziami. – Ale lubię mieć psychiczny komfort. 20 – Na niewiele się zda. – Zamkniesz się, kurwa, w końcu? Lindberg uśmiechnął się pod nosem, a potem za muzułmaninem wszedł na mostek. Zamknęli za sobą śluzę, po czym rozejrzeli się wokół. – Dobra – zaczął Håkon. – Sprawdźmy, co mamy w gablotach awaryjnych. Zaczęli otwierać niewielkie szafki tuż przy podłodze, wyciągając z nich wszystko, co znaleźli. Było tu trochę zapasów, kilka odbiorników radiowych, kilkanaście sztuk broni, komunikatory awaryjne, a nawet socjalki – wąskie okulary, które na Ziemi pozwalały korzystać z social media. Lindberg uniósł je na wysokość wzroku, patrząc na towarzysza. – Po kiego grzyba socjalki w gablocie awaryjnej? – Nie wiesz? – zdziwił się Alhassan. – Jeden z naszych je przerabiał. – Na co? – Wyświetlacz fantomatyczny. Kilkanaście lat przed wylotem Accipitera urządzenia generujące wirtualną rzeczywistość zostały zdelegalizowane na całej planecie – i właśnie wtedy zaczęła się ich złota era. Gdy tylko stały się towarem zakazanym, zaczęły przyciągać rzesze ludzi. Socjalki były niegroźne – pozwalały wprawdzie śledzić znajomych nawet w niedwuznacznych sytuacjach, ale były niczym w porównaniu z fantomatyką. Håkon nieraz widział ludzi, których zupełnie zniszczyła. – Co się krzywisz? – spytał Dija Udin. – Po prostu dziwi mnie, że… – Nie mów, że jesteś jednym z tych świętoszków. – Nie jestem. Po prostu dziwi mnie, że ludzie tego jeszcze potrzebują. – Oczywiście, że potrzebują – żachnął się Alhassan. – I oby potrzebowali jak najdłużej. Wolę, by jakiś degenerat kupił sobie przerobione socjalki i zanurzył się w fantomatycznym tworze, niż chodził po ulicach i polował na bezbronne kobiety. Celem gwałtu, rozumiesz. – Rozumiem. – Niech się wyżyje wirtualnie, co komu do tego? – To, że wzmaga to jego… – Lindberg urwał, widząc, że nadajnik Accipitera ponownie zaczął działać. Astrochemik ściągnął brwi i podszedł do konsoli komunikacyjnej, a potem spojrzał bezradnie na odczyty. – Co toto jest? – zapytał Dija Udin, wskazując na migającą kontrolkę. – Nic dobrego. – Czyli? – Wygląda na to, że znowu zaczęliśmy nadawać. – Do kogo? – zapytał nawigator, niepewnie rozglądając się wokół, jakby miało to w czymkolwiek pomóc. – Sygnał idzie do przekaźnika na Alfa Centauri Bb, a stamtąd na Ziemię. – I co nadajemy? Znowu SOS? 21 – Nie sądzę, ale… nie wiem, nie mam pełnego dostępu. Alhassan spojrzał na niego z dezaprobatą. – Jesteśmy na mostku, do kurwy nędzy – zauważył. – Skąd masz mieć dostęp, jak nie stąd? – Nie wiem – odburknął bezwiednie Håkon, starając się zaradzić sytuacji. Komputer pokładowy jednak nie dopuszczał go do systemów komunikacyjnych. – Wygląda na to, że ktokolwiek włączył oszczędzanie energii, teraz uchylił sobie furtkę, by nadać wiadomość. Przez moment trwali w ciszy, patrząc po sobie. Przeniósłszy wzrok na śluzę prowadzącą do korytarza, nasłuchiwali. – Myślisz, że przeżył ktoś z załogi? – odezwał się Dija Udin. – Nie. – Co? – Pytałeś, to odpowiadam. – Dlaczego nie? – zapytał Alhassan, podchodząc do włazu. Szarpnął za rygiel manualny, sprawdzając, czy jest dobrze zamknięty. – Gdyby to był któryś z naszych, siedziałby na mostku. – Niekoniecznie – zaoponował Dija Udin. – Może nie uśmiechało mu się kwitnąć w trupiarni. Może zaszył się w jakimś przytulnym kącie w maszynowni. I teraz nadaje stamtąd na Ziemię, żeby przysłali nam jakiś kosmiczny holownik. – Najszybszy statek będzie tu dopiero za kilkadziesiąt lat. To pewien problem. – Nie przeczę. Znów zamilkli, trwając w nerwowym wyczekiwaniu. W końcu Alhassan odchrząknął, a potem odsunął się od włazu. – Nie ma się co szarpać na zapas – powiedział. – Zajmijmy się naszym obecnym problemem. Gdzie, do cholery, jesteśmy? – Siadaj przy swoim stanowisku i sam mi to powiedz. Dija Udin sięgnął do kieszeni, po czym dobył paczki pigułek energetycznych. Łyknął jedną i poczęstował Håkona. Skandynaw pokręcił głową, wychodząc z założenia, że jest już odpowiednio pobudzony na kilkanaście nadchodzących godzin. Alhassan zasiadł na swoim stanowisku i przeciągnął palcem po ekranie. – Normalnie takimi rzeczami zajmuje się astrometria – powiedział. – Ja dostaję nazwę celu, wprowadzam ją do komputera, który przetwarza to na współrzędne, a potem tylko… – Czasem zastanawiam się, do czego w ogóle potrzebny jest nawigator na statku. – Na przykład do tego, żeby przeżyć wszystkich innych. – I biadolić. – Co? – Narzekać jak stara baba. – Z tego co pamiętam, to ty jojczysz od samego początku. – Doszedłem do siebie. 22 – Tak? Widziałem, jak na mnie patrzyłeś. Teraz masz ten sam wzrok. Jakbyś myślał, że to ja wyrżnąłem wszystkich w pień. Håkon wzruszył ramionami. – Srał cię pies, Lindberg. – Wzajemnie. – Widzisz przecież, że ktoś nadaje z pokładu. Jeśli kogokolwiek podejrzewać o niecne zamiary, to właśnie jego. Lub ją, bo z tego co pamiętam, mieliśmy tu parytet w załodze. – Mieliśmy – odparł astrochemik, lustrując szereg wskaźników na ekranie. Nic mu nie mówiły, kompletna czarna magia. Najwyraźniej jednak operowanie systemami nawigacyjnymi wymagało pewnego obycia. Dija Udin również skupił się na monitorze, więc temat umarł śmiercią naturalną. Po chwili pigułka energetyczna zaczęła działać. Alhassan przez kilkanaście minut pracował, jakby się paliło. – Nie mogę dokonać triangulacji naszej pozycji – powiedział w końcu. – Dupa zbita. – Religia nie zabrania ci przypadkiem kląć? – Dupa nawet nie stała blisko przekleństwa. – Ale chyba i tak muzułmanin nie powinien? – Jestem grzeszny – odparł Dija Udin, gasząc wyświetlacz nawigacyjny. – To tyle z mojej strony. Reszta zależy od ciebie. – Jaka reszta? – Nie wiem, pogmeraj w systemach, spróbuj coś wyczarować. Lindberg przez moment zastanawiał się, czy byłby w stanie z nich cokolwiek wygrzebać, choćby najmniejszą informację, strzępek wiedzy. Ostatecznie stwierdził, że nie ma na to szans. Ktokolwiek zadbał o to, by sparaliżować działanie statku, nie był w ciemię bity. Optymistyczne założenie było takie, że to robota członka załogi – tego, który nadawał do Alfa Centauri Bb. O pesymistycznym Håkon wolał nie myśleć. – Musimy go znaleźć – odezwał się. – Tego kutasinę, który transmituje? Skandynaw skinął głową. – Chcesz znowu robić tournée po kadłubie, to idź sam. – Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie siedzi nasz dywersant. – I jak to ustalisz? – A bo ja wiem? Popatrzyli po sobie, obaj żałując, że nie trafił im się towarzysz-survivalowiec, ktoś z ochrony albo chociaż z korpusu oficerów. Oddziały oddelegowane z armii do misji Ara Maxima składały się z prawdziwych zawodowców, którzy mieli za zadanie wytrzebić każde zagrożenie, choćby władało bronią niebotycznego kalibru i dysponowało przewagą liczebną. Teraz ich trupy zaścielały korytarze. – Zużycie CO2 – odezwał się Håkon. – Gość oddycha, nie? 23 – Cholera go tam wie. – Sprawdzimy, gdzie jest zmiana w stężeniu dwutlenku węgla, a namierzymy go. – Niech będzie – odparł Alhassan. – Bierz się do roboty – dodał, tocząc wzrokiem po mostku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie może znajdować się stanowisko astrochemika. Nigdy nie widział żadnego naukowca na pokładzie dowódczym. Lindberg również się rozejrzał, zdezorientowany. Z pewnością ktoś tutaj odpowiadał za warunki środowiskowe na Accipiterze, trudno było jednak stwierdzić, gdzie mieściło się jego stanowisko. Na mostku było ich kilkanaście, żadne nie było opatrzone jakąkolwiek informacją. Wszędzie znajdowały się zgaszone wyświetlacze i interfejsy do podpięcia zdalnych urządzeń. – Jesteś tu na co dzień – zauważył astrochemik. – Niezupełnie. Zmieniamy się, poza tym ledwo wsiadłem na pokład, a poupychali nas do komór. Nie było wiele okazji do zapoznania się z innymi nieszczęśnikami. Metodą prób i błędów Håkon w końcu zlokalizował odpowiedni panel, a potem zaczął żmudny proces przedzierania się przez systemy statku. W końcu dotarł do kontroli atmosfery. – Wygląda na to, że wszystko działa jak powinno. Nic nie zostało uszkodzone. – Tyle wiem sam, skoro mogę wziąć oddech i nie wyzionąć przy tym ducha – odparł Dija Udin. – Mów, gdzie jest największe stężenie CO2. – Na mostku. – A oprócz tego? – Nigdzie – powiedział Lindberg, obracając się do swojego towarzysza. – Na całym statku nie ma nikogo oprócz nas. 7. Przesunąwszy się w bok, Nozomi pozwoliła przełożonemu spojrzeć na krótki przekaz. – Rah’ma’dul – przeczytał. Przez moment oboje milczeli, wpatrując się w słowo widniejące na wyświetlaczu. Opadła ich zupełna konsternacja. Mimo ponowienia prośby o kontakt, nikt z Accipitera się nie odezwał. Pojawiało się tylko jedno słowo. Gdy Ellyse wypowiedziała je w myśli, zabrzmiało niepokojąco. Przypuszczała, że nie bez powodu. – Co to znaczy? – zapytał Loïc. – Nie mam pojęcia, panie majorze. Poza lingua universalis znam szereg języków, ale nigdy nie spotkałam się z takim wyrażeniem. – Potrzeba nam jakiegoś lingwisty – odparł, prostując się. – Mamy kogoś na pokładzie? – Mnie. 24 Jaccard pokiwał głową. Z zasady radiooperator miał najwięcej do powiedzenia w sprawach językowych i trudno było przypuszczać, by ktokolwiek dysponował większą wiedzą. – Mimo to roześlij ten przekaz do wszystkich komputerów w sieci. – Tak jest. – Może ktoś skojarzy – dodał, po czym zaczął nerwowo skubać dolną wargę. – I wyświetl mi listę wszystkich pasażerów Accipitera. Chcę mieć też narodowości. Ellyse zaczęła przeglądać wykaz załogantów. Kilkudziesięciu z USA, niemal setka z Unii Europejskiej, trochę z Azji, Afryki, Oceanii. Był tam przekrój ras i nacji z całej planety, nie bez powodu zresztą – Ara Maxima miała także wymiar polityczny. – Nie ustalimy niczego na tej podstawie – odezwała się. – Przejrzymy narodowości. – Rah’ma’dul nie brzmi jak żaden znany język. – Czy ja wiem? – zastanowił się Jaccard. – Ma w sobie coś z arabskiego, może z jakiegoś dialektu afrykańskiego? – Przepuściłam od razu przez translator. Żadnych wyników. – Może nie wyłapał odmiany. Była taka możliwość, ale tylko teoretyczna. Nozomi sądziła, że ktokolwiek nadał przekaz, nie miał nic wspólnego z ziemskimi dialektami. Nie było to wołanie o pomoc ocalałego załoganta – raczej wiadomość stanowiąca wypowiedzenie wojny. Przejrzeli listę krajów, z których pochodzili członkowie załogi, po czym zgodnie uznali, że był to czas stracony. – Nie mam zamiaru się poddać – zadeklarował Loïc. – Chcę wiedzieć, co to znaczy, zanim Kennedy wejdzie w przyświetlną. – Nie pan jedyny. – Dowiedz się tego, Ellyse. – Tak jest. – Poproś o pomoc, kogo musisz. Wydam odpowiedni rozkaz, jeśli będzie trzeba. – Rozumiem. Gdy major się oddalił, Nozomi wzięła głęboki oddech i przez moment się zastanawiała. Wyświetliła listę pasażerów swojego okrętu, a potem zaczęła wyławiać tych, którzy mogliby okazać się przydatni. Był pośród nich jeden historyk, kilku socjobiologów, antropolodzy… i szereg innych uczonych. Poprosiła ich o pomoc przez interkom, nikt jednak nie rozpoznał tego słowa. Po dwóch godzinach Ellyse dała za wygraną. Wstukała wiadomość do majora, informując, że poniosła fiasko i zaczyna teraz przeglądać listę ochotników, by ustalić, który będzie najprzydatniejszy w kontynuowaniu Ara Maxima. „Nie ma takiej potrzeby” – odpisał Jaccard. „Reddington dokonał wyboru”. 25 Niespecjalnie było z czym polemizować. Nozomi odgięła się na krześle i przyjrzała się ekranom przy swoim stanowisku. Po chwili na jednym z nich pojawił się licznik, a cichy dźwięk komputera pokładowego oznajmił, że rozpoczęło się odliczanie. Za czterdzieści pięć minut mieli wyruszać. Ellyse dostrzegła, że otwiera się śluza na mostek. Po chwili próg przekroczyła Channary Sang, niska Khmerka, która formalnie robiła za szefa ochrony, zaś nieformalnie za największego upierdliwca na pokładzie. Sytuację pogarszał fakt, że Nozomi dzierżyła stopień chorążego, zaś nowoprzybyła porucznika. Skinęły do siebie, a potem Channary zasiadła na stanowisku obok. Odchrząknęła znacząco, co Ellyse postanowiła zignorować. – Kiedy wejdziemy do tych pieprzonych kokonów? – odezwała się Sang. – Mniej więcej dwie godziny po starcie – odparła służbowym tonem Nozomi. – Zazwyczaj tyle zajmuje sprawdzenie wszystkich systemów. – Jak dla mnie to absurd. Nie po raz pierwszy Ellyse przekonała się, że Channary szuka okazji, żeby zamienić kilka słów. Niespecjalnie jednak ją to interesowało. Przez moment panowała błoga cisza. – Ile zajmie nam podróż? – Około pięćdziesięciu lat, pani porucznik. – A więc tym bardziej to przedsięwzięcie pozbawione sensu – bąknęła Khmerka. – Zanim tam dolecimy, wszyscy pomrą. O ile już nie pomarli. – Być może. – Więc po co się fatygować? – By kontynuować misję – odparła niechętnie Ellyse. – Ktoś musi doprowadzić Accipitera do celu. – W porządku, załóżmy, że masz rację – powiedziała Channary, obracając się do rozmówczyni. – Uznajmy, że dowództwo spisało już ludzi na straty, liczy się tylko statek. Nozomi skinęła głową. – W takim razie dlaczego tak się spieszyć? Po co wysyłać jednostkę, która nie ma odpowiedniego zaplecza personalnego? Piętnastu ludzi? Niezła armia kolonizacyjna. – Być może chcą dotrzymać terminu. Plus minus pięćdziesiąt lat, pomyślała Nozomi. – Nie kosztem misji, Ellyse. Nie pozwoliliby sobie na to. Nozomi obróciła się ku Khmerce. – Więc dlaczego tak się spieszą, pani zdaniem? – Ty mi powiedz – odparła Sang, wskazując na szereg wyświetlaczy. – Bo przypuszczam, że ma to coś wspólnego z wiadomością, którą otrzymałaś. – Nie sądzę. Channary zamilkła, wzruszając ramionami. Przez moment obie wpatrywały się w krótki przekaz z pokładu Accipitera. Ellyse musiała przyznać, że argumenty jej rozmówczyni nie 26 były pozbawione sensu. Jeśli dowództwo chciało uratować statek i misję – a nie załogę – nie było dobrego powodu, by tak się spieszyć. Rok w jedną czy drugą stronę nie robił żadnej różnicy, jeśli wziąć pod uwagę, ile czasu zajmie podróż. Skąd więc ten pośpiech? Nozomi nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zaczynała za to coraz bardziej obawiać się, że nie powróci z tej misji. 8. Dla zdrowia psychicznego Håkon przyjął, że sygnał na Alfa Centauri Bb wysłał jakiś automat. Dija Udin nie podzielał jego poglądu. – Ale pierdolisz – skwitował. – Jeśli statek cokolwiek nadawał, to bynajmniej nie sam z siebie. – Niekoniecznie, może… – Pierdzielisz takie bzdury, że uszy więdną – uciął Alhassan. – Weź się w garść i przyznaj przed sobą, że cokolwiek rozbebeszyło załogę, nadało też wiadomość. Lindberg wstał ze swojego miejsca, a potem przeszedł po mostku. Zrobił dwie rundki i opadł na fotel kapitański. Znajdował się w centralnym miejscu pokładu dowódczego, a siedzisko obracało się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Z zagłówka wychodził HUD, niby przezroczysty kask, na którym wyświetlały się informacje o systemach Accipitera. A przynajmniej powinny, bo teraz, gdy Håkon go aktywował, zobaczył jedynie lakoniczną informację, że aktywy jest tryb oszczędzania energii. Poziom CO2 sprawdzony, skwitował w duchu. Jedyne miejsce, w którym był wyższy, to mostek. Lindberg gorączkowo zastanawiał się nad tym, co im pozostało, by namierzyć osobę nadającą sygnał, ale miał pustkę w głowie. Od kiedy został wybudzony z diapauzy, czuł, że nieustannie balansuje na granicy paniki. Podobnie działo się zresztą z jego towarzyszem – i nie trzeba było specjalisty, by to stwierdzić. Obaj mieli huśtawki nastrojów, stali się drażliwi i nie potrafili odnaleźć się w natłoku własnych lęków. – Będziesz teraz udawał dowódcę? – burknął Dija Udin. – Przypominam, że jestem wyższy stopniem. Głównie dlatego, że ty żadnego nie masz. – Ale góruję nad tobą w każdej innej kwestii. – Jak cholera – odparł Alhassan, wyłączając HUD w podłokietniku fotela. Wyświetlacz cofnął się sprzed twarzy Skandynawa i schował w zagłówku. Håkon podniósł się i znów zaczął chodzić po mostku. Dija Udin obserwował to z rosnącym niepokojem, jakby spodziewał się, że za moment towarzyszowi zupełnie odbije. – Co robisz? – Usiłuję się skupić. Pomyśleć. 27 – Weź tabletkę – zaproponował Alhassan, wyciągając pudełko z pigułkami energetycznymi. Tym razem Lindberg skorzystał z propozycji, uznając, że może dzięki temu łatwiej będzie zebrać myśli. Po kilkunastu minutach okazało się, że się nie pomylił. Stanął przy stanowisku nawigatora jak rażony piorunem, a potem wpił wzrok w oczy Dija Udina. – Skafander – powiedział. – Co skafander? – Nadawca sygnału musiał wiedzieć, że będziemy namierzać zmianę w stężeniu dwutlenku węgla. Dija Udin podniósł się z krzesła. – Więc wziął kombinezon – dokończył Alhassan, po czym klepnął towarzysza w ramię. – Sukinkot siedzi gdzieś z hełmem na łbie i korzysta z przetwornika tlenu. – Tak. – Błysk twojego geniuszu mnie poraził, Lindberg. Jednak na coś mi się przydasz, prócz potencjalnego dania, którym się posilę, gdy skończą się zapasy. Håkon uśmiechnął się pod nosem, a potem zasiadł przed najbliższym wyświetlaczem. Padło na stanowisko radiooperatora – postawnego Azjaty, z którego wyniesieniem mieli wcześniej nielichy problem. Miał pogruchotane kości i rozpłatane trzewia, przez co zostawił na swoim miejscu ciemną, lepką maź. – Co robisz? – zapytał Dija Udin. – Sprawdzam, gdzie brakuje skafandra. Przesunął kilkakrotnie palcem po wyświetlaczu, a potem znieruchomiał. – No? – ponaglił go Alhassan. – Na całym statku brakuje tylko trzech kombinezonów – powiedział astrochemik. – Dwa zabraliśmy z niższego pokładu. Trzeci znajdował się tuż za śluzą. – Obrócił się w kierunku wyjścia i wskazał je wzrokiem. Dija Udin pokręcił głową, jakby nie przyjmował tego do wiadomości. – Nie – powiedział. – Obawiam się, że tak. Zaraz za włazem jest awaryjna gablota z kilkoma skafandrami. – Ale wszystkie włazy, wszystkie szyby… – Są zamknięte – dokończył Skandynaw. – Więc jeśli żadna ze śluz zewnętrznych nie była otwierana, ten facet nadal jest gdzieś na tym pokładzie. – Sprawdź to. Okamgnienie zajęło przekonanie się, że od momentu wybudzenia załogi tylko dwa włazy były otwierane. Obydwa przez załogantów, którzy teraz znajdowali się na mostku. – W porządku, w porządku… – powiedział Dija Udin. – Mamy broń, on jest jeden. – Mamy też górę trucheł świadczących o tym, że rozkład sił nie ma większego znaczenia. Alhassan przeczesał nerwowo włosy. – Rozhermetyzujmy korytarz i wszystkie kajuty na tym pokładzie – zaproponował. 28 – Oszczędzanie energii. – No tak… – odparł muzułmanin, tocząc wzrokiem wokół. – To może… bo ja wiem? Może byśmy… – Nic nie pomoże, jak będziesz tak memłał. – Pobudzam umysł. – To przestań – odparł Håkon. – Nic dobrego z tego nie będzie. – Lepsze to, niż siedzieć jak kołek i czekać na śmierć. Lindberg obrócił się przez ramię i spojrzał na właz prowadzący do korytarza. Poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Jeśli tylko grafenowa grodź dzieliła ich od tworu, który pozabijał wszystkich na pokładzie, Alhassan powinien już wznosić modły o godne przyjęcie w raju. – Ile tam jest kajut? – odezwał się Dija Udin. Håkon spojrzał na plan tej części statku. – Kilkanaście. Pokład dowódczy ze względów bezpieczeństwa jest najmniejszy. Im mniej tuneli, wind i szybów, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną wykorzystane przez wroga. – Wytłumaczyłbym chętnie projektantom parę rzeczy – bąknął Alhassan, pochylając się nad ekranem. – Kilkanaście kajut… to niedużo. Lindberg skinął głową. – Może udałoby się wypłoszyć łachmytę, a potem go zarżnąć? – Jak? – zapytał Skandynaw. – No, nie wiem, najlepiej znienacka. – Cała załoga… – Tak, tak, ale wychodzę z założenia, że oni się bronili, a my będziemy atakować. Zmieni się dynamika, rozkład sił. Teraz to my dybiemy na niego, a nie na odwrót. – I w jaki sposób ma nam to pomóc? Muzułmanin popatrzył na towarzysza, jakby ten okulał na umyśle. – Nie będę ci tłumaczył tak podstawowych zasad prowadzenia konfrontacji – odparł po chwili Dija Udin. Lindberg pokręcił głową. Jemu również nie uśmiechało się tkwienie na mostku i czekanie na śmierć, ale niespecjalnie przemawiała do niego argumentacja nawigatora. Wziął kolejną pigułkę energetyczną, zastanawiając się, co począć. Gdyby dysponowali pełną mocą Accipitera, możliwości byłyby nieograniczone. Wystarczyłoby zdekompresować pierwszy pokład albo rozpylić na nim środek trujący. Względnie skorzystać z systemów bezpieczeństwa, od których się tutaj roiło – w większości pomieszczeń i korytarzy nawet ściany mogły działać jako system obronny, rażąc prądem. – Cały wysiłek konstruktorski o kant dupy rozbić – bąknął do siebie Håkon. – Co? – Nic. Masz rację. – Że trzeba go położyć trupem? 29 – Tak. Nie pozostaje nam nic innego, jak zrobić to w tradycyjny sposób. Alhassan popatrzył niepewnie na śluzę, jakby od słów do czynów była zbyt daleka droga. Przeniósł wzrok na berettę astrochemika, leżącą na jednym z pulpitów, a potem na stos broni, który zgromadzili na podłodze. Wybrali kilka sztuk, po jednej do każdej dłoni, a resztę umocowali za paskami spodni. Stanęli przed włazem i pokiwali głowami. – Myślisz, że z Ziemi wysłali jakąś misję ratunkową? – zapytał Dija Udin, łapiąc za uchwyt. – Pewnie tak. – Chyba że ta wiadomość zawierała polecenie, by tego nie robili – odparł Alhassan. – Wiesz, ten facet mógł powiedzieć im: „wszystko w porządku, chwilowy problem, ruszamy dalej na Krauss-deGrasse-7c, bez odbioru”. – Jakie to ma znaczenie? I tak będą tu za pół wieku. – Zastaną tylko nasze kosteczki – odparł Dija Udin i zaśmiał się nerwowo. – O ile próżnia nie wbije się na pokład i nas nie zakonserwuje. – No tak. – Albo o ile nie załatwimy tej sprawy – dodał Lindberg, wskazując na śluzę. – I nie ruszymy dalej w drogę. – Nie mam zamiaru z tobą kolonizować żadnej planety. – Ani ja z tobą. Prędzej wziąłbym na towarzysza orangutana. Nawigator otworzył właz, po czym obaj wycelowali broń w otwarty korytarz. Rozległ się dźwięk ładujących się mechanizmów, ale nie doszło do rozładowania energii. Stali tak przez moment, trzymając palce na spuście. W końcu ruszyli, ramię w ramię, omijając ciała, które wcześniej ułożyli w korytarzu. Wnętrze tętniło czerwonym blaskiem, wokół panowała zupełna cisza. Słyszeli tylko swoje oddechy i ostrożnie stawiane kroki. Håkon czuł, że coraz trudniej mu przełknąć ślinę. Im dalej odchodzili od mostka, tym bardziej wydawało się, że światło słabnie. Potrząsnął głową, starając się przekonać samego siebie, że przemawia przezeń strach. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Alhassan oddychał nierówno, nerwowo rozglądając się na boki. Dotarli do pierwszej kajuty i bez słowa przekroczyli próg. Wewnątrz zobaczyli przewrócone meble, zniszczone rzeczy osobiste i rozbite wyświetlacze obrazów, porozrzucane na podłodze. – Kajuta dowódcy – powiedział Dija Udin, obracając się kontrolnie przez ramię. Lindberg dostrzegł zaciek krwi po drugiej stronie pomieszczenia i wskazał go nawigatorowi. Obaj powiedli wzrokiem wokół. – Nie widzę nigdzie ciała – odezwał się muzułmanin. – Ja też nie. – To skąd ta krew? – Nie wiem. Chodźmy dalej – odparł Håkon, czując, że trzęsą mu się nogi. 30 Opuścili kajutę i ruszyli dalej korytarzem, mijając kilka otwartych grodzi. W pomieszczeniach widać było ślady walki, ale ani jednego ciała. Wszędzie unosił się odór śmierci. Wyszedłszy z przedostatniego pomieszczenia, stanęli przy końcu korytarza. Do sprawdzenia została im już tylko jedna kajuta. – To… to na nas tam czeka – powiedział Alhassan. Håkon musiał otrzeć czoło z zimnego potu. Zrobili krok w kierunku otwartej śluzy. Lindberg dostrzegł, że wylewa się stamtąd strużka krwi. Naraz zatrzymali się jak rażeni piorunem. Doszedł ich cichy odgłos, którego nie mieli prawa usłyszeć. Hełm, który ten człowiek miał na głowie, powinien tłumić wszystkie dźwięki. – Rah’ma’dul – rozległo się. 9. ISS Kennedy wyruszył po krótkiej odprawie na stacji, gdzie pozostawił większość załogi. Życzenia powodzenia przekazał aktualny dowódca armii, szefowie Europlanet, a w końcu nawet prezydenci wszystkich konfederacji ziemskich. Słuchając ich, Nozomi myślała o tym, że gdy się obudzi, nazwiska tych polityków będą jedynie niewyraźnym wspomnieniem dla mieszkańców Ziemi. Zresztą mogło się okazać, że wielkie twory geopolityczne przestaną istnieć, a zastąpi je globalny rząd. Niejeden politolog wieszczył to od lat. Załoganci zajęli swoje miejsca na mostku, a potem przystąpili do sprawdzania systemów. Przedtem zrobiły to dwa niezależne od siebie mechanizmy, ale ludzkie oko było niezastąpione. Musieli być pewni, skoro statek miał samodzielnie podróżować przez następne pięćdziesiąt lat. InASA otrzymywała wprawdzie ansiblem zautomatyzowane raporty, ale przykład Accipitera udowadniał, że wystarczy spadek mocy, by Ziemia była bezradna. – Maszynownia zgłasza gotowość – rozległ się głos głównego inżyniera, a po nim nastąpiła litania podobnych deklaracji. – Astrometria gotowość. – Ochrona gotowość – odezwała się Channary Sang. – Komunikacja gotowość – dodała Ellyse. Gdy formalnościom stała się zadość, Jaccard dał znak, by obrać kurs na Mi Arae w konstelacji Ołtarza. Pułkownik Reddington nadal nie opuszczał kajuty i to na barkach Francuza spoczęła odpowiedzialność za pierwszy etap podróży. – Czternasta osiemnaście czasu Zulu – odezwał się Loïc, wstając z obrotowego fotela. – Ustawić odliczanie na sto dwadzieścia minut. Start. 31 Nozomi obróciła się przez ramię i spostrzegła napięcie na twarzy przełożonego. Toczył wzrokiem po stanowiskach, jakby tylko czekał, aż ktoś zgłosi wystąpienie problemu. Dwie godziny. Tyle czasu zostało, by stwierdzić czy statek jest gotowy na długi rejs międzygwiezdny. – Nadal brak kontaktu? – zapytał Jaccard. – Cisza w eterze, panie majorze – odparła Ellyse. Loïc opadł ciężko na fotel dowódcy, a radiooperatorka dostrzegła kątem oka, że łypie na nią siedząca obok Channary. Nozomi posłała jej pytające spojrzenie. – Dobrze byłoby powiadomić ocalałych, żeby się stamtąd nie ruszali – zauważyła szefowa ochrony. – Co? – W przeciwnym wypadku ten, kto wysłał sygnał, zabierze stamtąd Accipitera i tyle go będziemy widzieć. Rozległy się inne przyciszone rozmowy. Pierwsze napięcie opadło, ludzie zaczynali się rozluźniać. – Accipiter będzie na nas czekać – odparła Ellyse. Sang zaśmiała się pod nosem. – Jeśli załoganci są samobójcami, to tak – powiedziała. – Gdybym była na ich miejscu, pierzchłabym z Mi Arae jak najszybciej. Cokolwiek się tam stało, z pewnością było hekatombą. Nozomi wbiła wzrok w oczy rozmówczyni, w duchu przyznając jej rację. Zanim Kennedy dotrze na miejsce, Accipiter dawno odleci, być może kontynuując misję, a być może wracając na Ziemię. Nie wzięła tego pod uwagę, nie było na to czasu. A przedstawiało to pewien problem. – Panie majorze – odezwała się Ellyse. – Być może powinniśmy mieć coś na uwadze. – Co takiego? – zapytał Jaccard, obracając się na krześle. Gdy zobaczył nietęgą minę radiooperatorki, podniósł się i podszedł do jej stanowiska. Nozomi wskazała siedzącą obok Channary, a ta szybko wyłuszczyła problem przełożonemu. Loïc sprawiał wrażenie, jakby oberwał obuchem. – Dlaczego nikt tego nie uwzględnił? – zapytał. Żaden z załogantów się nie odezwał, jednak Ellyse pomyślała, że wcześniej nie zakładali, by ktokolwiek przeżył. Dopiero enigmatyczna wiadomość zmieniła ich przypuszczenia. – Cała stop – powiedział Jaccard, obracając się przez ramię. – Do ciągu zero. – Tak jest – potwierdził nawigator. – Do ciągu zero. Chwilę później rozpoczął się żmudny proces modyfikacji planu lotu. Loïc chodził pomiędzy stanowiskami, doglądając wszystkiego osobiście. Raz po raz klął przy tym cicho. – W porządku – powiedział w końcu, wracając do Ellyse i Sang. – Kennedy wybudzi nas tylko wówczas, gdy w systemie planetarnym Mi Arae czujniki wykryją inną jednostkę. W przeciwnym wypadku poleci dalej, ku Krauss-deGrasse-7. 32 Nozomi uznała, że to zgrabny pomysł. Jeśliby wybudzić z diapauzy kogokolwiek, należałoby czekać kilka miesięcy, zanim można byłoby na powrót umieścić go w kriokomorze. O ile nie robiło się tego zbyt często, ludzki organizm dobrze znosił hibernację – problem pojawiał się dopiero, gdy nie przestrzegało się odpowiednich interwałów. – Maszynownia zgłasza gotowość – rozległ się głos głównego inżyniera. Powtórzyła się wyliczanka gotowości, a potem major nakazał wyzerować czas i przeprowadzić dwugodzinny test wszystkich systemów. Nozomi nie miała wiele do roboty. Zmiana założeń nie miała nic wspólnego z komunikacją, więc nie modyfikowała wcześniej ustalonych procedur. Włączyła listę pasażerów, chcąc zobaczyć, kogo Reddington wybrał, by kontynuować misję Ara Maxima. Szybko stwierdziła, że trudno uznać tych ludzi za odpowiednich kandydatów na kolonizatorów. Stanowili jedną z najlepszych załóg w całej armii, ale nadawali się do krótkodystansowych misji badawczych, podobnie zresztą jak sam statek. Oryginalne ekipy Ara Maxima zostały dobrane z największą precyzją i poprawnością polityczną – na pokładach mieli znaleźć się ludzie wierzący, niewierzący, różnych wyznań, o różnej orientacji seksualnej, odmiennych poglądach politycznych, czy w końcu pochodzący z każdego zakątka Ziemi. Jak ognia unikano zarzutów o dążenie do ustanowienia jednolitych kolonii. Różnorodność miała być podstawą. Na pokładzie Kennedy’ego zaś żadne parytety nie obowiązywały − ani płci, ani narodowości, ani wyznania. W dodatku Reddington dobrał sobie ekipę zgodnie z kryterium przydatności w przestrzeni kosmicznej, nie na planecie. Koniec końców będzie to PR-owa katastrofa dla całej misji Ara Maxima, stwierdziła w duchu Ellyse. Obecnie jednak nikogo to nie interesowało – konsekwencjami będą martwić się politycy, którzy jeszcze się nie urodzili. Po chwili dostrzegła, że pochyla się ku niej Channary Sang. – Nie masz jakichś spraw bezpieczeństwa do sprawdzenia? – bąknęła. – Nie – odparła Khmerka. – Podobnie jak ty, nie muszę niczego modyfikować. – Zawsze możesz sprawdzić wszystko jeszcze raz. – Sprawdziłam dwa razy – odparła Channary. – A ty, jak widzę, analizujesz załogę, która zasiedli nową planetę. Ellyse pomyślała, że osoba pokroju Sang nigdy nie trafiłaby na listę kolonizacyjną żadnego ze statków. Władze miały niemały wybór – już w pierwszych dniach po ogłoszeniu rekrutacji zgłosiło się przeszło dwadzieścia milionów ochotników, gotowych zamrozić się na kilkadziesiąt lat i po tym czasie trafić na obcą planetę. Dobierano kandydatów nie tylko według klucza różnorodności, ale także jakości. Mówiono o ludzkich zasobach kolonizatorskich, starając się odczłowieczyć cały proces. Ustalono szereg wyśrubowanych kryteriów, nierzadko sprowadzających się do absurdu – tatuaż, który Khmerka nosiła na szyi, dyskwalifikowałby ją z miejsca. – Widziałaś kiedyś Reddingtona? – zagadnęła Sang. 33 – Parę razy. – Zobaczmy, kogo tu jeszcze mamy… – odparła Channary, sięgając do wyświetlacza Nozomi. Przesunęła listę z nazwiskami. Jeffrey Reddington, pułkownik. Dowódca. Loïc Jaccard, major. Pierwszy oficer. Jurij Zakarewicz, major. Drugi oficer. Z tercetu rządzącego niepodzielnie na Kennedym, Nozomi darzyła sympatią jedynie Jaccarda. Pułkownik był tylko enigmatycznym cieniem, snującym się po pokładzie gdy nikt nie patrzył, zaś drugi oficer nie był ani specjalnie wylewny, ani przyjazny. Rzecz miała się inaczej w przypadku załogi maszynowni. Tam Ellyse schodziła z chęcią, podobnie jak inni załoganci. Kocmołuchom zawsze dopisywał humor. Gideon Hallford, kapitan. Główny inżynier. Jesús Barragán, porucznik. Drugi oficer mechanik. Tamaya Forry, porucznik. Oficer wachtowy mechanik. Było to trio odpowiedzialne za wszelkie rozrywki na pokładzie Kennedy’ego. Obserwując ich wyczyny, Nozomi nieraz żałowała, że wybrała karierę na mostku. Tu zawsze panował dryl, bez względu na to, kto pełnił służbę jako oficer dowodzący. Wraz z Khmerką kontynuowały przeglądanie nazwisk, ale naraz przerwały, gdy rozległ się dźwięk nadchodzącej transmisji. – Co to? – zapytała Sang. Ellyse nie odpowiadała. Wbijała wzrok w kod, który świadczył, że przekaz pochodzi z przekaźnika na Alfa Centauri Bb. Nadawcą był ISS Accipiter. – Panie majorze – odezwała się słabo radiooperatorka. – Mamy kontakt z Accipiterem. Jaccard obrócił się na fotelu i zeskoczył z niego. – Raportuj – rzucił. Channary czym prędzej wróciła do swojego stanowiska, choć nieustannie patrzyła na wyświetlacz Ellyse. – Tym razem nie tylko tekst – powiedziała Nozomi. – Jest obraz i dźwięk. – Odtwarzaj – odparł Loïc, patrząc na zegar pokładowy. Czasu było jeszcze wystarczająco dużo, by zmienić plany. – Potrzeba weryfikacji kodu autoryzacyjnego. – Co takiego? – żachnął się Jaccard. – Muszą obawiać się, że ktoś przechwyci wiadomość – zauważyła Sang. Nozomi spojrzała na przełożonego, a ten na nią. Przez moment nie odzywali się słowem, ważąc w myśli, co kazało załodze szyfrować wiadomość. Loïc pochylił się nad konsolą, a następnie wprowadził dane uwierzytelniające. Zaraz potem na ekranie przed Ellyse pojawiła się twarz zalana krwią. Zmęczone oczy mężczyzny o skandynawskich rysach twarzy wpatrywały się w obiektyw. 34 – Wzywam pomocy – zaczął. – Nazywam się Håkon Lindberg, jestem astrochemikiem na okręcie ISS Accipiter. Wzywam wszystkie jednostki, które odbierają ten przekaz, do udzielenia pomocy lub przekazania sygnału do przekaźników na Ziemi. Statek zatrzymał się piętnaście, może szesnaście parseków od Układu Słonecznego. Działa jedynie tryb oszczędzania energii, załoga nie żyje. Wraz z nawigatorem, Dija Udinem Alhassanem, jesteśmy jedynymi ocalałymi. Wzywam pomocy. Przekaz się urwał, a na mostku zapanowała grobowa cisza. Nozomi słyszała, jak przełożony przepycha ślinę przez skurczone gardło. – Potwierdź otrzymanie – powiedział. – I włącz transmitowanie, chcę od razu im odpowiedzieć. Biorąc pod uwagę odległość, ansibl pozwalał na szybką komunikację – ale nie miało to wiele wspólnego z prowadzeniem rozmowy czy wymienianiem się wiadomościami przez socjalki. Lag był zbyt duży, by mówić o komunikacji w czasie rzeczywistym. Loïc zasiadł na fotelu dowódcy, a potem uruchomił HUD. Załoganci obrócili się ku niemu, nerwowo czekając na rozwój wydarzeń. Ellyse przemknęło przez myśl, że ktokolwiek uczynił z Accipitera zbiorowy grób kilkuset ludzi, może czekać teraz na Kennedy’ego. – ISS Accipiter, tutaj ISS Kennedy, odpowiadam na wezwanie pomocy. Mówi major Loïc Jaccard, pierwszy oficer. Wedle naszych kalkulacji, znajdujecie się w systemie Mi Arae, w konstelacji Ołtarza. Jest tam kilka planet, w tym jedna o wysokim współczynniku ESI. Jeśli potrzebujecie dokonać napraw, sugeruję, byście posadzili statek. Wedle mojego głównego inżyniera nic nie stoi temu na przeszkodzie, a gwiazda Mi Arae świeci wystarczająco mocno, by doładować wasze kolektory. Ciągnął tak jeszcze przez chwilę, przypominając rozmówcom wszystko to, co i tak powinni wiedzieć. Nie miało znaczenia, że ostatnie pięćdziesiąt lat spędzili w kriostazie, procedury bezpieczeństwa specjalnie się nie zmieniły. Podobnie zresztą jak technologia – od kiedy opracowano kadłuby grafenowe i silniki oparte o pobór neutrin, niewiele już można było wskórać. Neutrina stanowiły najpowszechniejszy element we wszechświecie, nieskończony zasób energii, i trudno było znaleźć dla nich lepszy zamiennik. Na koniec Jaccard poprosił o wyczerpujący raport i zapewnił, że Kennedy spieszy z pomocą. Po chwili nadeszła odpowiedź z Accipitera, którą Nozomi wyświetliła na głównym ekranie ponad głowami załogi. Wszyscy podnieśli wzrok. – Dobrze was słyszeć, Kennedy – powiedział Håkon. – Alhamdulillah – dodał Dija Udin, wypuszczając powietrze. Major spojrzał na Nozomi. – Chwalmy pana – wyjaśniła. – Odpowiednik chrześcijańskiego „dzięki Bogu”. – Z całej załogi zostaliśmy tylko my dwaj – ciągnął dalej Lindberg. – Sądziliśmy, że jest trzeci ocalały, ale sprawdziliśmy cały pokład i… – Nie ma tutaj nikogo, inszallah. 35 – Tak… – dodał Håkon, patrząc w bok. – Wydawało nam się, że kogoś słyszeliśmy, tyle że… – Albo się nam nie wydawało. – Zamkniesz się? – wtrącił Skandynaw. – Przed chwilą nie chciałeś nagrywać. Muzułmanin wydął usta i uniósł dłonie. – Kontynuuj – powiedział. – Dziękuję. Håkon perorował przez dobre kilka minut, opisując wszystko, co przydarzyło im się od samego początku. Ellyse słuchała każdego słowa astrochemika, choć najbardziej interesowało ją, co usłyszeli mężczyźni podczas sprawdzania pokładu. Szczególnie, gdy Lindberg oznajmił, że to nie oni wysłali pierwszy sygnał alarmowy. Jaccard kręcił krzesłem na boki, słuchając cierpliwie całego wywodu. Raz po raz zerkał na zegar, jakby zastanawiał się, czy nowe informacje wymagają kolejnej modyfikacji procedury inicjacyjnej. W końcu przekaz się urwał. Na mostku znów zaległa cisza. – Do diapauzy mamy jeszcze godzinę – odezwał się pierwszy oficer. – Jeśli ktoś ma jakieś uwagi, opinie, przemyślenia, należałoby zgłosić je teraz. Przez moment nikt się nie odzywał. Tylko przez moment. W pomieszczeniu znajdowała się szóstka ludzi, a mimo to, gdy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, trudno było zapanować nad chaosem. W końcu Loïc uciszył podkomendnych, mrucząc pod nosem, że zachowują się jak banda podrostków. – Sang, mów – powiedział, wskazując na Channary. Ta skinęła głową i wstała. – Postawię sprawę jasno, co niektórych tutaj może urazić. Moim zdaniem ci ludzie już są martwi – powiedziała. – Cokolwiek ich zaatakowało, dokończy robotę prędzej czy później. Skoro oddziały bezpieczeństwa na nic się tam nie zdały, ta dwójka imbecyli też sobie nie poradzi. Kilka osób mrukliwie wyraziło dezaprobatę. – Nie znaczy to, że nie ma dla nich ratunku – dodała. – Proponuję wsadzić ich do komór kriogenicznych, niech czekają na przybycie Kennedy’ego. Jak przeżyją, to dobrze. Jak nie, to trudno. Nozomi podniosła się powoli ze swojego miejsca. – Jeśli można – powiedziała, patrząc na Loïca. Skinął głową. – Nie wiemy, co spowodowało masakrę – zauważyła. – Być może właśnie diapauza wyzwoliła tę reakcję. Może ściągnęła na nich… – Gdybasz – wtrąciła Channary. – Tak jak i pani porucznik. Możemy analizować tę sprawę pod każdym możliwym kątem, ale i tak zawsze dojdziemy do jednej konkluzji: wszystko to przypuszczenia. 36 – Co więc proponujesz? – zapytał Jaccard, znów spoglądając na zegar. Najwyższa pora podjąć ostateczną decyzję. Jeśli mieli przerwać kolejne podejście, należało jak najszybciej powiadomić dowództwo. Będą kręcić nosem, więc im wcześniej, tym lepiej. – Dać im wolną rękę – powiedziała Nozomi. – Niech sami postanowią, jak zamierzają postąpić. – Wyboru nie mają wielkiego – odparł major. – Na planecie długo nie przeżyją. – Nie, ale przynajmniej będzie to ich decyzja. – Która rzutuje także na nas – dodała Sang. – W jaki sposób? – zapytała Ellyse, ale nie dała jej czasu na odpowiedź. – Jeśli zostawią Accipitera tam, gdzie jest, Kennedy nas wybudzi. Jeśli polecą dalej, to i my nie zatrzymamy się przy Mi Arae. Zasadniczo nie ma to dla nas żadnego znaczenia. Jaccard skinął głową. Wyraz jego twarzy świadczył, że nie ma nad czym deliberować. – Zwiększyć prędkość – powiedział. – Zacząć przygotowania do diapauzy. 10. Håkon i Dija Udin obejrzeli wiadomość, a potem zerknęli na siebie z konsternacją. Na koniec pierwszy oficer Kennedy’ego poinformował ich, że rozpoczynają procedurę akceleracji, więc niebawem nie będą w stanie nadawać ansiblem. Zaraz potem mieli położyć się w komorach kriogenicznych na najbliższe pięćdziesiąt lat. Lindberg znał dobrze to uczucie. Pamiętał opory, które miał przed tym, by dać się zamknąć w ciasnej kapsule. Potem ledwo opuścił powieki, a znów je otworzył. I ujrzał nad sobą zakrwawione ciało. Spojrzał na Dija Udina. Nadal nie mógł być pewien, że to nie on zabił pułkownika. A jeśli tak było, być może miał z tym wszystkim więcej wspólnego, niż wynikałoby to z czystej logiki. Håkon pokręcił głową, uznając, że lepiej nie zagłębiać się w daremne gdybanie – szczególnie takie, które prowadzi do paranoi. – Jeśli dobrze zrozumiałem – zaczął Alhassan – to jesteśmy zdani na siebie? – Nie. Przecież powiedział, że tu przylecą. – Ale mamy sami postanowić, czy chcemy zostać na pokładzie, polecieć dalej, czy może zapuścić korzenie na najbliższej planecie? – I co cię tak dziwi? – zapytał Lindberg. – Dzieli ich od nas ponad piętnaście parseków. Zanim tu dolecą, zdążymy umrzeć śmiercią naturalną, o ile się nie zamrozimy. – Albo wcześniej nie pozabijamy. – Tak czy inaczej, zrozumiałe, że dają nam wolną rękę. Dija Udin rozejrzał się po kajucie. – Czemu nie wspomniałeś o tym, co słyszeliśmy? – zapytał. 37 – A ty? – Nie wiem. Brzmiałoby to histerycznie, a poza tym… – W niczym by nie pomogło – wyręczył go Håkon. Wyłączyli panel w kajucie, a potem wyszli z powrotem na korytarz. Stojąc tutaj pół godziny temu, Lindberg był przekonany, że w środku czyha na nich śmierć. Tymczasem weszli do kajuty i niczego nie dostrzegli. Niczego poza aktywnym wyświetlaczem, świadczącym o tym, że ktoś niedawno z niego korzystał. – Co to mogło znaczyć? – zapytał Dija Udin, gdy ruszyli w kierunku mostka. Rah’ma’dul odbijało się echem w głowie Lindberga. Działało na niego niepokojąco, jak zapowiedź nadchodzącej tragedii. – Bardziej interesuje mnie, kto to powiedział – odparł Skandynaw. – To akurat proste. Ta sama kreatura, która zabiła wszystkich wokół. – Kreatura, cokolwiek przez to rozumiesz, nie komunikowałaby się za pomocą słów – zauważył Håkon. – Mamy do czynienia ze świadomą, inteligentną formą życia. – Albo jednym z naszych, któremu odbiło. Allah wie, że to możliwe, patrząc na ciebie. – Nie. – Lindberg pokręcił głową. – To nikt z naszych, Alhassan. Chyba, że znasz kogoś, kto potrafił rozpływać się w powietrzu. Weszli na mostek i zamknęli za sobą gródź. Tym razem ze świadomością, że nie stanowi ona żadnej ochrony przed śmiercią. Usiedli na miejscach dowódcy i pierwszego oficera, nie zważając na to, że fotele pokrywa jeszcze niezaschnięta krew. Dija Udin podniósł zmodyfikowane socjalki, a potem założył je na głowę. – Nie żartuj. – No co? – żachnął się muzułmanin. – Chcę się zrelaksować. – Religia nie zabrania ci takich rzeczy? – Nie jestem ortodoksem ze Skonfederowanych Emiratów. Dawno wyemigrowałem na… – Mało mnie interesuje historia twojego życia. – To siedź cicho i daj się pocieszyć jego ostatnimi chwilami – odparł Alhassan, opuszczając socjalki na oczy. Uruchomił pierwszy lepszy program fantomatyczny, a potem odgiął się do tyłu na krześle i poprawił przyrodzenie. – Nie mam zamiaru tego oglądać. – Spokojnie, robię tylko miejsce. Håkon pokręcił głową, obracając fotel w drugą stronę. Szczerze powiedziawszy, wolałby dostać z Kennedy’ego konkretne rozkazy. Bez nich nie wiedział, co robić. Na pokładzie nadal mogło kręcić się to, co zabiło załogę. Jeśli obiorą kierunek na Krauss-deGrasse-7, zabiorą istotę ze sobą. Jeśli poczekają tutaj w diapauzie na Kennedy’ego, zapewne stworzenie potraktuje ich tak samo, jak resztę załogi. – To jest jakiś byt transcendentalny, człowieku… – szepnął Dija Udin. – Co takiego? 38 – Ten łowca… co na nas poluje… Lindberg zapobiegliwie nie obrócił krzesła. Nie w smak mu było oglądać postępującą ekstazę towarzysza. Zaczerpnął głęboko powietrza, myśląc o ostatniej możliwości. Mogli wziąć jeden z promów Accipitera i skierować się na planetę, o której wspominał Jaccard. Miała wysokie ESI, a byt transcendentalny zapewne zostałby na pokładzie. Tyle że resztę życia Håkon musiałby spędzić z tym gościem. I tylko z nim, bo najbliższe towarzystwo miało pojawić się dopiero za pół wieku. Lindberg opuścił HUD na głowę i zaczął przeczesywać systemy statku. Nie sądził, by okazało się to pomocne, ale postanowił zająć czymś umysł. Powoli zapoznawał się z elektronicznymi trzewiami Accipitera i po chwili uznał, że nic na stoi na przeszkodzie, by podjąć kolejną próbę wyłączenia trybu oszczędzania energii. Dija Udin jęknął cicho, a zaraz potem Skandynaw poczuł, jak ten klepie go po ramieniu. Astrochemik spojrzał na towarzysza z obrzydzeniem. – Nie szarp się – rzekł Alhassan. – Włączyłem program z masażem, nic zdrożnego. – Jakoś w to wątpię. – Kogo to obchodzi? – zapytał Dija Udin, obracając się wokół i rozkładając ręce. – Powiedz mi lepiej, co postanowiłeś. – Nic. – Siedzisz z HUD-em przed gębą, więc powinieneś już do tej pory… – Staram się wyłączyć oszczędzanie energii. – Znowu? – Mhm. Alhassan podrapał się po głowie. Łyknął kolejną pigułkę energetyczną i po raz pierwszy Lindberg pomyślał, że w istocie tabletki te nie mają nic wspólnego z produktem, który znajduje się w legalnym obiegu na Ziemi. Po tej, którą wziął, nie czuł się za dobrze. Zachował jednak to przemyślenie dla siebie. – Załóżmy, że najeźdźca jest tutaj, na statku… – zaczął Alhassan. – Najeźdźca? – przerwał mu Skandynaw. – A jak chcesz go nazywać? – W ogóle nie chcę tego robić. – Jakoś trzeba nazwać nieprzyjaciela, dorobić mu gębę. Będzie mniej straszny. – Przed momentem proponowałeś byt transcendentalny. – Byłem wtedy masowany – odparł Dija Udin i machnął ręką. – Proponuję najeźdźcę. Oprawca, ciemiężyciel i tępiciel nie pasuje, a to jest adekwatne. Håkon milczał, licząc, że będzie to wymowniejsze niż milion słów. – Zatem ustalone – powiedział Alhassan. – Załóżmy więc, że najeźdźca jest na pokładzie. Ewidentnie nas okpił, gdy chodzi o brakujący kombinezon i zamknięte śluzy, ale trzeba uznać, że gdzieś tu się kręci. – Okpił nas… 39 – Oszkapił, no. Co ci nie pasuje? Lindberg zmarszczył czoło i nerwowo je potarł. Potem podniósł wzrok na rozmówcę. – Czytałeś kiedyś Conan Doyle’a? – zapytał. – Nie. – Sherlock Holmes powiedziałby, że nasza dedukcja była oparta na błędnych przesłankach – dodał w zamyśleniu astrochemik. – Kto? – Nieważne – uciął szybko Håkon. – Mam na myśli, że sukinsyn musiał opuścić ten pokład, zanim włączył tryb oszczędzania energii i zablokował wszystkie włazy. Alhassan spojrzał na niego pytająco i Lindberg uświadomił sobie, że mówi niejasno. Ostatnie godziny wprawiły go w nieco mętny stan umysłu, a tabletka na pewno nie pomogła. Potrząsnął głową. – Włączył oszczędzanie z poziomu maszynowni, dlatego nie możemy deaktywować trybu z mostka. A potem zablokował wszystkie śluzy – dodał Lindberg. – Twój byt transcendentalny siedzi tam i drwi sobie z nas w najlepsze. Na korzyść tego założenia przemawia fakt, że przemówił do nas z pokładowych systemów nagłaśniających. Nagle wszystkie światła zmieniły barwę na jasnopomarańczową i przestały mrugać. Załoganci skamienieli, patrząc na siebie z przestrachem. Dostali jasny sygnał – stanowili jedynie elementy gry, w którą bawił się ten twór. – Obserwuje nas – szepnął Dija Udin. – Sukinkot przez cały czas nas obserwuje… – I igra sobie z nami w najlepsze. – Niech go strawią ognie piekielne – odparł Alhassan, tocząc wzrokiem po mostku. Håkon również starał się stwierdzić, gdzie znajduje się obiektyw. Poniewczasie zorientował się, że na mostku nie było żadnego systemu monitorowania załogi. Otworzył podłokietnik i wyciągnął z niego datapada, po czym wystukał na nim wiadomość: „nie widzi nas, ale słyszy”. Podał go Dija Udinowi, a ten skinął głową. Naraz wszystkie światła zgasły. – Chyba jednak widzi – zauważył Alhassan. – Może nie potrzebuje do tego obiektywów. Z korytarza dobiegł odgłos cichego buczenia – dźwięk dobrze znany załogantom. Zwiastun normalności. – Wentylacja zaczęła działać pełną… Håkon nie dokończył, gdyż włączyły się wszystkie inne systemy, a mostek zalało jaskrawe światło z sufitu i ścian. Chwilę trwało, nim oczy przyzwyczaiły się do blasku. – Dosyć tego – powiedział muzułmanin. – Idę posłać niewiernego na tamten świat, inszallah. – Tym razem nie będę polemizować. Złapali za broń i ruszyli na korytarz. Pokonali kilka grodzi, a potem weszli do windy. Dopiero wtedy, na moment przed wydaniem komendy zjazdu do maszynowni, opadły ich wątpliwości. 40 – Naciskaj – odezwał się Dija Udin. – Im szybciej, tym lepiej. – Wymanewruje nas. Zjedziemy na dół, on pojedzie do góry. Zajmie mostek, i… – Nie musi niczego zajmować, miał całego Accipitera dla siebie. – Mogliśmy chociaż sprawdzić odczyty na mostku. Spoglądali na siebie przez moment. Håkon przypuszczał, że zaraz padnie propozycja, by jeden z nich wrócił do centrum dowodzenia. Byłoby to o tyle problematyczne, że drugi musiałby udać się samotnie do maszynowni. – Srał to pies. Jedziemy – powiedział Alhassan, po czym wdusił przycisk. 11. Ułożywszy się w kriokomorze, Nozomi spojrzała na pochylającego się nad nią pierwszego oficera. – Dowódca już jest? – szepnęła. – Nie, Reddington wsiada jako ostatni. – Kiedy ostatnio pan go widział, majorze? – Dawno, ale to nie ma żadnego znaczenia. Może dowodzić tym statkiem nawet ze stacji kosmicznej. Ellyse pomyślała, że gdyby tylko dowództwo wiedziało o permanentnie nieobecnym pułkowniku, dwa razy zastanowiłoby się, czy wysłać na ratunek Kennedy’ego. – Pożegnałaś się ze wszystkimi? – Tak – odparła Nozomi, chcąc uciąć temat. Niełatwo było powiedzieć matce i ojcu, że więcej jej nie zobaczą. Ochotnicy, którzy kilkadziesiąt lat temu wsiedli do pierwszych statków Ara Maxima, byli w znacznie lepszej sytuacji. Cały świat trąbił o misji, nic nie trzeba było nikomu tłumaczyć. Teraz mało kto śledził z zainteresowaniem postępy poszczególnych jednostek. Miało minąć jeszcze kolejne pół wieku, nim pierwsza z nich się odezwie. – Jakieś wieści z Accipitera? – zapytała. – Nie. Znając życie, prześlą odpowiedź kiedy będziemy już w diapauzie. Ellyse skinęła głową i głośno zaczerpnęła tchu. – Pierwszy raz w kriostazie? – zapytał major. – Niestety. Ale oby nie ostatni. Chciałabym wrócić. – Wszystko sprawdziliśmy, nie ma się czym przejmować. – Prócz tego, co zatrzymało Accipitera – odparła Nozomi i podniosła się. Przełożony spojrzał na nią z dezaprobatą. – Obawa przed diapauzą to normalna… – Nie o to chodzi – ucięła Ellyse i na moment zawiesiła głos. – A jeśli to właśnie kriogenika sprawiła, że Accipiter zwrócił na siebie uwagę kogoś lub czegoś? To niezupełnie absurdalna hipoteza. 41 – Ale stanowiąca kroplę w morzu wszystkich innych – odparł Loïc, przysiadając na osłonie komory i krzyżując ręce na piersi. Omiótł wzrokiem pokład, szukając innych malkontentów, którzy mieli opory przed długim snem. Ellyse była jedyna. – Ale nie zaprzeczy pan, że to hipoteza cokolwiek niepokojąca – dodała Nozomi. – Bo zakłada, że nas również to spotka. – Nie ma co snuć płonnych spekulacji, chorąży. – Tak jest. – Zamkniesz oczy, a zaraz potem obudzisz się i będziesz miała wszystkie odpowiedzi przed sobą. – Jakoś ta świadomość nie koi moich nerwów. – Trudno – odparł Jaccard z uśmiechem. – Ładuj się do kapsuły i miłych snów. – Wzajemnie, panie majorze. Osłona się opuściła, a Loïc cofnął się o krok. Obserwował, jak Ellyse przez chwilę walczy ze sobą, by nie zrobić wdechu i w końcu ulega. Wyraz napięcia na jej twarzy stopniowo zanikał, a potem zastąpiła go błogość. Jaccard odetchnął, obracając się. Wszystkie komory były już zamknięte. Zostali tylko dwaj najwyżsi stopniem oficerowie. Loïc spojrzał na zegarek, a potem na właz wejściowy. Zaklął pod nosem. Dowódca zjawił się kilka minut przed planowanym zakończeniem procedury hibernacji załogi. Gdyby zwlekał jeszcze trochę, prędkość przyświetlna mogłaby mieć poważne konsekwencje dla ich organizmów, ale przede wszystkim spowodowałoby to kolejne opóźnienie. Dowództwo by się wściekło, trzeba byłoby zaczynać wszystko od początku. – Załoga znajduje się w kriostazie, panie pułkowniku – oświadczył Loïc. – Systemy sprawdzone, mamy zielone światło. Kiedy Jaccard ostatnim razem widział dowódcę, Jeffrey Reddington nie miał gęstej siwej brody, która upodabniała go do Hemingwaya. Pierwszy oficer przypuszczał, że jak tylko załoga się wybudzi, szybko obdarzy dowódcę stosownym pseudonimem. – Panie pułkowniku? – Zrozumiałem – odparł Reddington, a potem skierował się ku otwartej komorze. Pochyliwszy się nad kontrolkami widniejącymi na szklanej osłonie, zaczął wprowadzać jakieś zmiany. – Czy mogę… – Zajmij swoje miejsce. – Tak jest – odparł Loïc i niemal zasalutował. Był niewierzący, ale gdy położył się w komorze kriogenicznej, był o krok od tego, by zacząć się modlić. Szyba zasunęła się nad nim, a Loïc kątem oka dostrzegł, że dowódca jeszcze grzebie w systemie. Jaccard wziął głęboki wdech. Gdy się obudzi, będą w konstelacji Ołtarza. Wszystkiego się dowiedzą. 42 12. Håkon i Dija Udin przeczesali maszynownię, nie odnajdując śladów niczyjej obecności. Było tam gorzej niż w innych miejscach na Accipiterze – pokiereszowane ciała nie pozwalały stwierdzić, czy patrzy się na pozostałości po mężczyznach, czy po kobietach. W krwawej mazi zaścielającej podłogę leżały rozszarpane organy wewnętrzne i połamane kawałki kości. – Puścisz pawia? – zapytał Alhassan. – Jeszcze się zastanawiam. – Jeśli nie, to tam masz stanowisko, z którego możesz kontrolować wszystkie systemy – odparł Dija Udin, wskazując konsolę przypominającą niewielki wykusz. Håkon podszedł do niej, postawił przewrócone krzesło, a potem spojrzał na wyświetlacze i klawiaturę. – Wszystko zalane krwią – powiedział. – Co ty powiesz? – Chodzi mi o to, że jeśli ktoś korzystałby z konsoli, zostawiłby ślady. Spojrzeli po sobie, nie odzywając się. Zastanowiwszy się nad tym przez moment, Lindberg utwierdził się w przekonaniu, że najeźdźca sobie z nimi pogrywa. – Co teraz? – odezwał się Alhassan, niepewnie lustrując okolicę. Teraz, gdy zalana była jaskrawym blaskiem, obaj załoganci chętnie wróciliby do wcześniejszego półmroku. Czerwonawe światła były niepokojące, ale skrywały część makabrycznych obrazów. – Nie wiem – odparł Håkon, opierając się o ścianę. – Trzeba znaleźć skurwiela. – Powodzenia – bąknął. – Raz nam się wywinął i już straciłeś rezon? – zapytał Dija Udin. – Straciłem rezon, kiedy zbudziłem się i ujrzałem trupa na osłonie kriokomory. – Nie pierdol, Lindberg. Trzeba go znaleźć, i… Dija Udin urwał, widząc dezaprobatę Skandynawa. Musiał wiedzieć, że nie było sensu w ściganiu tego tworu. Czymkolwiek był, miał przewagę, która wykluczała sprawiedliwy pojedynek. – W porządku – powiedział Alhassan. – Załóżmy, że rezygnujemy z ataku. – Załóżmy. – Co w takim razie zrobimy? Kennedy już wszedł w przyświetlną. – Więc musimy tylko wyczekać pół wieku, a potem opuścić tę latającą trumnę i przesiąść się na drugiego ISS-a. – Takie to proste – odburknął Dija Udin, również opierając się o ścianę. Lindberg pomyślał, że sprawiają wrażenie skazańców stojących przed plutonem egzekucyjnym i czekających, aż rozbrzmi pierwsza salwa. Alhassan wyjął pigułki energetyczne i poczęstował towarzysza. – Co to za gówno? – zainteresował się w końcu Håkon, biorąc jedną. – Energia w czystej postaci. 43 – Jakieś psychotropy? – Też. Ale nic, co zryłoby ci banię. – Twój stan umysłu każe mi w to wątpić – odparł astrochemik, łykając tabletkę. – Co za różnica? I tak umrzemy tu prędzej czy później. Lindberg pokiwał głową. Trudno było z tym polemizować. W milczeniu toczyli wzrokiem po maszynowni, która przywodziła na myśl dantejskie piekło. Wentylacja działała na pełnych obrotach i nie czuli już wszystkich tych wyziewów śmierci, które wcześniej uderzały w nozdrza. – Nie mam zamiaru sadzać tego statku na planecie – odezwał się po chwili Håkon. – Niech Allah broni. – W takim razie pozostaje nam kontynuować misję albo czekać tutaj na Kennedy’ego. Dija Udin przez chwilę się zastanawiał. – Obie te możliwości zakładają, że musimy pogrążyć się w diapauzie. Tymczasem po pokładzie biega jakieś monstrum. – Tak – odparł Lindberg. – Tylko tyle? „Tak”? – A co mam powiedzieć? Przecież widzisz, że nie potrafimy nawet go namierzyć. – Srał cię pies, Szwedzie. – Jestem Skandynawem. – Jeden grzyb. – Niezupełnie, Szwecja przestała być… – Te, te! Nie mam zamiaru wysłuchiwać historii politycznej twojej krainy. By ją zdyskredytować, wystarczy mi świadomość, że ty przyszedłeś tam na świat. Håkon uśmiechnął się blado, po czym obrócił do towarzysza. – Mamy kilka miesięcy – odezwał się. – Co? – Musimy odczekać kilka miesięcy, zanim znów wejdziemy do kriokomór. Przez ten czas może uda nam się ustalić więcej. – Może. A co potem? – Poczekamy tu na Kennedy’ego. – W porządku – odparł Alhassan. Bodaj po raz pierwszy się ze sobą zgodzili, przez co Lindberg poczuł się nieswojo. Nie mogło jednak być innej możliwości – lot na Krauss-deGrasse-7 w gwiazdozbiorze Oriona wiązałby się z ryzykiem, że cokolwiek było na pokładzie, przeniesie się na planetę. A jeśli w przyszłości miała zostać skolonizowana, byłaby to tragedia apokaliptycznych rozmiarów. – To od czego zaczniemy? – zapytał Dija Udin. Håkon zatoczył ręką krąg. – Chcesz to wszystko posprzątać? – Accipiter wykona większość roboty za nas. 44 – Ale tak czy inaczej… – Trzeba jakoś zająć wolny czas, Alhassan. To kilka miesięcy. – Mamy socjalki. – Jedną parę. Muzułmanin roześmiał się chrapliwie. – Żartujesz sobie? Myślisz, że na pokładzie statku liczącego kilkaset dusz był tylko jeden fantomat? Skandynaw wzruszył ramionami. Dotychczas niespecjalnie interesowała go wirtualna rzeczywistość, ale być może teraz powinna zacząć, skoro mieli spędzić tu tyle czasu. W dodatku ze świadomością, że coś na pokładzie nieustannie czyha na ich życie. – W porządku – odparł Håkon. – Ale najpierw trzeba doprowadzić pokład do porządku. – Wybacz, że zasugerowałem cokolwiek innego. Lindberg rzucił mu powątpiewające spojrzenie, a potem pokręcił głową. Chwilę później zabrali się do roboty. Raz za razem spoglądali na główną śluzę, choć jednocześnie obaj powątpiewali, by pojawił się bicz boży, który wytrzebił załogę. – Może to jakaś infekcja? – zapytał Dija Udin, przeciągając anihilatorem po krwistym zacieku na ścianie. Podłogami miał zająć się statek – dywan z odpowiednich cząstek szybko załatwi sprawę. – Infekcja? – Może nic fizycznego nie trafiło na Accipitera – odparł Alhassan. – No wiesz… Håkon pochylił głowę, po czym odłożył swój anihilator i zasiadł przed konsolą głównego inżyniera. Chwilę trwało, nim rozeznał się w układzie panelu. – Co robisz? – zapytał muzułmanin. – Sprawdzam twoją hipotezę. – To nie żadna hipoteza, tylko strzał w ciemno. Lindberg milczał, przesuwając słupki danych. – Accipiter doliczył się wszystkich załogantów – powiedział po chwili astrochemik. – Wszystkie trupy są na pokładzie, plus dwóch kandydatów do tego miana. – No i? – Gdyby to była infekcja, ktoś zarażony musiałby przeżyć, by sobie z nami pogrywać. Tymczasem zostaliśmy tylko my. Dija Udin oparł się o konsolę. – W takim razie może chodzi o jakieś stworzenie, które nie ma fizycznej formy. – Może – przyznał Lindberg, choć systemy pokładowe nie wykrywały żadnej obecności. Żadnych podejrzanych cząsteczek w sztucznie generowanej atmosferze, żadnego ruchu w powietrzu, niczego, co mogłoby świadczyć o jakiejkolwiek obecności, w jakiejkolwiek znanej formie. 45 Zanim nawigator zdążył wysnuć kolejną koncepcję, rozległ się dźwięk informujący o nadchodzącej wiadomości. Nie zastanawiając się, Håkon wdusił odpowiednią kontrolkę. Obaj wlepili wzrok w niewielki wyświetlacz po drugiej stronie maszynowni. Afrykańczyk przedstawił się jako generał Saikou Badije. Zapewnił o pełnym wsparciu ze strony Ziemi, a potem poinformował, że o szesnastej z minutami czasu Zulu, ISS Kennedy wszedł w przyświetlną. – SCD czterdzieści dziewięć lat i dziesięć miesięcy – zakończył. – SCD? – zapytał Lindberg. – Szacowany czas dotarcia – odparł Dija Udin. – W kwaterze głównej zebrało się konsylium mające ustalić, co możemy wam poradzić – ciągnął dalej czarnoskóry. – Po burzliwej dyskusji osiągnęliśmy konsensus. W naszym przekonaniu powinniście pozostać w obecnym układzie, odczekać minimum sześć miesięcy, a następnie poddać się diapauzie. – Klękajcie narody świata – bąknął Alhassan. – Mędrcy przemówili. – Ufamy, że nawigator posiada odpowiednią wiedzę, by zaprogramować kriokomory. Jeśli nie, przejdzie błyskawiczne szkolenie. Będziemy kontaktować się na bieżąco, oczekujemy także raportu w sprawie możliwych przyczyn katastrofy. – Możliwych przyczyn? – zapytał Dija Udin, gdy generał ozięble ich pożegnał i znikł z wizji. – Wątpią, że mamy do czynienia z życiem pozaziemskim? – Nawet my nie jesteśmy tego pewni – odparł Håkon. – Sam przed chwilą mówiłeś o infekcji. Alhassan zbył to milczeniem, wrzucając do ust kolejną pigułkę energetyczną. Potem zabrali się za sprzątanie – nie spieszyło im się do nagrania wiadomości zwrotnej. Nie mieli nic do zaraportowania, a rozmowa z generałem Saikou Badije nie należała do specjalnie krzepiących zajęć. Kilka dni później zmienili zdanie. Czarnoskóry mężczyzna okazał się człowiekiem zasadniczym, ale pomocnym. Nie mydlił oczu, mówił, co myślał i cenił sobie to, że oni również nie owijali w bawełnę. Z każdym upływającym dniem pokłady Accipitera coraz mniej przywodziły na myśl fantomaty grozy. Z pomocą systemów oczyszczania statku, załoganci uporali się w końcu z ciałami, krwią i wnętrznościami. Po najeźdźcy nie było śladu. Saikou Badije codziennie przedstawiał im kolejne wnioski naukowców z Ziemi. Po miesiącu teorii było tyle, ile głów, a po kolejnych dwóch tygodniach stworzono najbardziej nieprawdopodobne historie związane z podróżującymi w czasie duchami załogi. Mimo że na pokładzie Accipitera nie było już ludzkich szczątków, zaśnięcie w którejkolwiek z kajut graniczyło z cudem. Håkon był zadowolony, gdy udało mu się zażyć kilka godzin snu dziennie, choć i wtedy przebudzał się raz po raz. Dręczyła go świadomość, że coś nieustannie na nich czyha, napawając się strachem ocalałych. W dodatku powróciły 46 niepokojące przypuszczenia – Dija Udin mógł być świetnym aktorem. Mógł mieć z tym wszystkim coś wspólnego. Zmodyfikowane socjalki były prawdziwym zbawieniem. Z ich pomocą pół roku minęło jak z bicza strzelił, choć nie obeszło się bez spięć między dwoma załogantami. Pierwsze dwa miesiące udało im się przetrwać bez większych kłótni, obracając sytuacje kryzysowe w żart. Potem zaczęły się schody i nie trzeba było wiele, by wzajemnie się rozdrażnić. Po czterech miesiącach wydzielili dwie strefy statku, by nie wchodzić sobie w drogę. Lindberg codziennie biegał od ośmiu do dziesięciu kilometrów, ćwiczył trochę na siłowni, sporo czytał, i jeszcze więcej czasu spędzał w fantomatach. Nie było to złe życie – z pewnością mógł wyobrazić sobie gorsze. Wirtualny seks był całkiem niezły, niewiele różnił się od prawdziwego. Szczególnie, że Håkon mógł przebierać wśród programów, które załoganci zgrali do systemu przed wylotem. Ostatecznie jednak monotonia zebrała żniwa. Lindberg i Dija Udin spotkali się w mesie, nawalili w sztok, a potem zaczęli odliczać czas do momentu, gdy będą mogli ponownie zanurzyć się w diapauzie – i w błogiej nieświadomości czekać na Kennedy’ego. Po sześciu miesiącach od pierwszego wybudzenia zaprogramowali kriokomory. – Jesteś pewien, że nas nie zabijesz? – zapytał Håkon. – „Pewien” to mocne słowo. Zresztą to astrochemik powinien lepiej orientować się w temacie niż nawigator. – A co astrochemik ma wspólnego z diapauzą? – No, rozumie te wszystkie… jakieś tam procesy, zachodzące w organizmie. – Rozumiem tyle, że zasnę i będę miał spokój od twojego nieustannego pierdzenia. – Mam nadzieję, że to przenośnia. – Poniekąd – odparł Lindberg, gdy Dija Udin skończył programować komory. Muzułmanin otrzepał ręce i pokiwał głową z uznaniem. Håkon przechylił się mu przez ramię i spojrzał na wyświetlacz. – Włączyłeś gotowy program – zauważył. – Zmieniłeś tylko długość diapauzy. – No i co z tego? – Po pierwsze, tyle potrafiłem zrobić i ja, choć nie zajęłoby mi to tyle czasu. A po drugie… – To trzeba było działać, przecież zachęcałem. – Po drugie, chodzi o to, żebyśmy wybudzili się, kiedy nadleci Kennedy, nie wcześniej. – Przecież ustawiłem… – Ustawiłeś czterdzieści dziewięć lat z okładem i nie aktywowałeś nawet korekcji na dylatację czasu. A jak będą mieć obsuwę? Nie mam zamiaru spędzać tutaj ani dnia dłużej. – To jak… – Miałeś ustawić tak, by system zbudził nas, gdy sensory wykryją w okolicy statek. – A… 47 – Odsuń się – dodał Lindberg, a potem pochylił się nad wyświetlaczem. Nie był pewien, czy uda mu się odpowiednio zaprogramować system, ale w najgorszym przypadku zostaną wybudzeni przez załogę Kennedy’ego. Chyba że ten podzieli los Accipitera, wówczas sen przedłuży się w nieskończoność. Była to niepokojąca myśl, szczególnie na moment przed tym, jak mieli pogrążyć się w diapauzie. Gdy Håkon skończył, niepewnie weszli do stojących obok siebie komór. – Ciekawi mnie, czy najeźdźca ubije nas we śnie – zastanowił się Dija Udin. – Nie pokazywał się od pół roku. – Co nie znaczy, że go tu nie ma. Lindberg przytaknął mu w myśli, ale się nie odezwał. Powtarzał sobie, że nie mają innego wyjścia. Sprawdzili wszystko, co było do sprawdzenia. Zabezpieczyli pomieszczenie z kriokomorami najlepiej, jak potrafili. Zablokowali systemy nawigacyjne statku, wprowadzając szereg kodów i haseł, które znali tylko oni. Na niewiele się to jednak zda, jeśli najeźdźca postanowi przypuścić atak. Håkon wziął głęboki oddech. – Gotowy? – zapytał, trzymając palec na przycisku. – Nie. – Więc zaczynamy. – Kolorowych koszmarów, sukinsynu – powiedział na pożegnanie Dija Udin. Jego słowa odbijały się Lindbergowi echem w głowie, gdy szklana zasuwa pojawiła się tuż nad nim. Umysł przywołał nieprzyjemne wspomnienia. Krew na szybie, rozpłatana twarz dowódcy. Håkon z trudem przełknął ślinę i przez chwilę panicznie wzbraniał się przed wzięciem oddechu. Zaraz potem odpłynął w nieświadomość na najbliższe kilkadziesiąt lat. Rozdział 2 1. ISS Kennedy wyszedł z przyświetlnej. Systemu statku, jeden po drugim, budziły się do życia po długim śnie. Pierwsze wyświetlacze rozgoniły mrok, diody zaczynały mrugać. Wentylacja cicho zabuczała, odświeżając zatęchłą atmosferę na statku. Rozruch przeprowadzały systemy, które dotychczas były zbędne do nawigacji i podtrzymywania życia. Ciepłe powietrze buchnęło w korytarzach, rozlewając się po pokładzie i wpadając do kajut. W pomieszczeniu kriogenicznym najpierw rozświetliła się kapsuła dowódcy. Światła pokładowe jeszcze się nie aktywowały, lecz systemy Kennedy’ego już budziły Reddingtona. Szklana szyba nad nim się odsunęła, a niewielka rurka cofnęła z gardła. 48 Jeffrey zakaszlał cicho i z trudem otworzył oczy. Uczucie przebudzenia po diapauzie przypominało objawy przeziębienia – tyle że w tym przypadku nie można było pozbyć się ich za pomocą jednego zastrzyku lub tabletki. Pułkownik złapał za brzegi komory i niepewnie się podciągnął. Omiótł wzrokiem pogrążone w mroku pomieszczenie, po czym ociężale wyszedł na zewnątrz. Na chwiejnych nogach zbliżył się do panelu kontrolnego. – Wszystko w porządku – powiedział do siebie. Aktywował ekran i z ulgą stwierdził, że są tam, gdzie być powinni. Przed sobą mieli Accipitera, dryfującego na obrzeżach układu Mi Arae. Z tej perspektywy był niewielką plamką na tle żółtego karła. Reddington pogładził białą brodę, a potem wprowadził kilka krótkich komend do systemu. Gdy powoli zaczęły włączać się światła pokładowe, ruszył do swojej kajuty. Słyszał, jak otwierają się pierwsze komory. Wróciwszy do siebie, pomyślał, że dopiero co opuścił to pomieszczenie. Tymczasem świat posunął się o pół wieku do przodu. Nie licząc ludzi na pokładzie, wszyscy, których znał, dawno pomarli. Włączył konsolę przed sobą i wyświetlił dane z komputera pokładowego. Accipiter wydawał się być pogrążony w mechanicznym marazmie, leniwie poddając się przyciąganiu grawitacyjnemu wszystkich ciał niebieskich w okolicy. Nie sposób było stwierdzić, czy na jego pokładzie ktokolwiek przeżył ostatnie pięćdziesiąt lat. – Panie pułkowniku – rozległ się głos z interkomu. Jeffrey nacisnął przycisk na blacie biurka. – Jestem u siebie – odpowiedział. – Rozumiem – rzekł Loïc. – Melduję, że cała załoga wybudziła się z diapauzy. Inicjujemy procedurę sprawdzania wszystkich systemów. Za pół godziny powinniśmy być gotowi, by… – Ustaw kurs na Accipitera, Jaccard – uciął dowódca. – Tak jest – odparł pierwszy oficer, a potem się rozłączył. Loïc był jednym z najlepszych podkomendnych, z jakimi przyszło służyć Reddingtonowi. Jego niewątpliwym atutem było to, że nie zadawał zbędnych pytań. Pułkownik nie przepadał za towarzystwem innych ludzi i Jaccard najwyraźniej to rozumiał. Zresztą umiejętności interpersonalne nie były konieczne, by dowodzić statkiem. – W porządku – powiedział do siebie Jeffrey, wstając z fotela. Poszedł pod prysznic, opłukał się z grubsza, po czym założył świeży mundur. Zasiadłszy z powrotem za biurkiem, wziął głęboki oddech i zaczesał włosy na bok. Włączył nagrywanie. – Jeffrey Reddington, ISS Kennedy. Dowodzący. Melduję dotarcie do celu bez przeszkód. Trwa procedura sprawdzania systemów. Kontakt wzrokowy z ISS Accipiter. Przewidywany czas wejścia na pokład statku: szósta piętnaście czasu Zulu. Kolejny raport o dziesiątej czasu Zulu. Pułkownik wyłączył nagranie, a potem odgiął się na krześle. 49 Odpowiedź nadeszła po kilku minutach. Na ekranie pojawiła się młoda kobieta – stanowczo za młoda, by nosić insygnia generalskie. – Panie pułkowniku, niezmiernie mi miło – powiedziała. – Wiele na pana temat słyszałam. Reddington przeciągle ziewnął, otwierając szufladę. Wyciągnął z niej paczkę papierosów, a potem odpalił jednego. W powietrzu uniósł się dym substancji zwiększającej koncentrację. – Przesyłam wszystkie wiadomości oraz aktualizacje systemów, zgodnie z procedurą panu znaną. Proszę szczególną uwagę poświęcić temu, co spotkało ISS Seul. Nie udało nam się zebrać wiele informacji, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa natrafili na podobny problem jak Accipiter. Jedno zdarzenie od drugiego dzielił niecały rok. Reddington uniósł brew. Umieścił papierosa w kąciku ust, a potem aktywował inny ekran, by spojrzeć na przesyłane dane. – Wszystko wskazuje na to, że ktoś lub coś, tam jest, panie pułkowniku – ciągnęła kobieta. – Proszę na siebie uważać. Dowódca skinął głową, po czym przejrzał całą dokumentację. Nie wyglądało to najlepiej. Ale nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać na rozwój wypadków. 2. Håkon otworzył oczy, starając się wypluć rurkę. Szyba nad nim się rozsunęła, a on natychmiast wyskoczył z komory. Nogi odmówiły posłuszeństwa, ale podtrzymał się o brzeg kapsuły. Zdezorientowanym wzrokiem omiótł pomieszczenie. – Ożeż kurwa… – rozległ się chrapliwy głos. Lindberg obserwował, jak towarzysz wynurza się ze swojej komory. – Ale pospałem – powiedział, przeciągając się. Zlustrował wzrokiem astrochemika i pokręcił głową. – Blady jesteś jak ściana. Håkon zatoczył się w kierunku rzeczonej ściany. Odsunął przesłonę szafki, a potem nalał sobie płynu, który miał uśmierzyć skutki długiej hibernacji. Zwilżywszy gardło, podszedł do Alhassana i podał mu kubek. – Dzięki – burknął Dija Udin. – I czego milczysz? Lindberg odchrząknął. – Sucho w gardle miałem. – A już narobiłeś mi nadziei, że coś się spierdoliło i odebrało ci mowę. – Goń się, Alhassan. – Mnie również miło cię widzieć. Czując na sobie ponaglający wzrok towarzysza, Skandynaw podszedł do ekranu astrometrycznego, by sprawdzić, czy dobrze zaprogramował komory. Dija Udin zatoczył się w jego stronę. Wytyczne misji Ara Maxima mówiły jasno, że przy wybudzeniu ma być 50 obecny członek sztabu medycznego – w normalnych okolicznościach ktoś podtrzymywałby ich i sprawdzał, czy wszystko z nimi w porządku. Teraz jednak mogli liczyć tylko na łut szczęścia i statystykę – prawdopodobieństwo, że coś pójdzie źle podczas diapauzy było jak jeden do kilkunastu milionów. Tyle co na loterii, choć i na niej czasem ktoś wygrywa. – ISS Kennedy na miejscu – powiedział Håkon. – Obrali kurs przechwytujący. – Świetnie. – SCD dziesięć minut. Dija Udin charknął, po czym splunął na podłogę. – Jak się spało, sukinsynu? – zapytał. – Chyba kiepsko, biorąc pod uwagę, że czuję się, jakbym przez kilka dni nie zmrużył oka. – Tak to jest – odparł Alhassan. – Nie potrafią zaprogramować tego dziadostwa odpowiednio. Załoganci niepewnie ruszyli korytarzem w kierunku windy. Rozglądali się badawczo, ale słowem nie zająknęli na temat niebezpieczeństwa, które mogło czekać na nich za którymś rogiem. Dija Udin napomknął o nim dopiero, gdy znaleźli się na pokładzie dowódczym i skierowali ku mostkowi. – Skoro zostawiło nas w spokoju przez tak długi czas, to może… Urwał i spojrzał pytająco na Lindberga, jakby oczekiwał, że ten dokończy myśl i potwierdzi diagnozę. – Najeźdźca lubi się bawić – odparł Skandynaw. – I kto wie, czy czas biegnie dla niego tak samo jak dla nas? Mógł uciąć sobie drzemkę w podobny sposób, jak my. – Nie bredź. – Tylko mówię, że wszystko jest możliwe. – To lepiej nie mów nic. – Sam zacząłeś pieprzyć bzdury – odparł Lindberg, otwierając śluzę prowadzącą do centrum dowodzenia. Było już skąpane w zimnym świetle dobywającym się z sufitu i ścian. Na wyświetlaczach mrugała informacja, że na sterburcie wykryto inną jednostkę. Komputer natychmiast zidentyfikował kod i rozpoznał ISS Kennedy’ego. – Próbują się skontaktować – powiedział nawigator, wskazując na wykrzyknik w rogu ekranu. Håkon podszedł do fotela dowódcy i skorzystał z panelu w podłokietniku. – ISS Kennedy – powiedział. – Tutaj ISS Accipiter. Håkon Lindberg, astrochemik. – Chorąży Nozomi Ellyse – odpowiedziała kobieta. – Po głosie wnoszę, że nie jest pan osiemdziesięcioletnim dziadkiem. – Nie. Wskoczyliśmy do komór pół roku po tym, jak opuściliście Układ Słoneczny. – Dobry wybór – odparła radiooperatorka. – Za kilka minut rozpoczniemy procedurę dokowania. Jest pan… – Dajmy spokój formalnościom. Czekaliśmy na was pół wieku. 51 – W porządku. Jesteście na mostku? – Tak – odparł Lindberg. – Mój towarzysz postara się zadbać o to, byście mogli spokojnie zadokować. – Postara się? Håkon spojrzał na Alhassana, ale ten wzruszył ramionami. – Niestety, nie jest wielkim specjalistą w tej dziedzinie. – Z tego co wiem, sierżant jest nawigatorem. – Wyjątkowo kiepskim. Dija Udin posłał przyjacielowi niedowierzające spojrzenie, po czym zasiadł na swoim miejscu i aktywował panel nawigacyjny. – Czekamy na was na mostku – powiedział Lindberg. – Śluzy będą otwarte. – A więc do zobaczenia. ISS Kennedy, bez odbioru. Głos ucichł, a wraz z nim zakończyło się połączenie. Håkon zadarł głowę i spojrzał na główny ekran. Accipiter wyświetlał na nim smukły kształt Kennedy’ego, który zbliżał się do nich z zawrotną prędkością. Gdyby za jego sterami siedział ktoś pokroju Dija Udina, Lindberg obawiałby się o ich los. – Zrobiłeś wszystko, co trzeba? – zapytał. – Tak – odparł muzułmanin. – Osłona kadłuba uzbrojona, działa gotowe do strzału. Daj znak, a zmieciemy tego robaka z przestrzeni kosmicznej. – Mhm. – Oprócz tego mogą dokować kiedy i jak im się żywnie podoba. Byleby trafili w kołnierz, który wysunąłem im na powitanie. – Systemy są kompatybilne? – Najwyraźniej przez ostatnie pięćdziesiąt lat standardy się nie zmieniły. Armia dba o to, by w takich sytuacjach technologie były zgodne, nawet jeśli świat poszedł naprzód. Håkon skinął głową, siadając na miejscu dowódcy. Omiótł wzrokiem mostek i przypomniał sobie, jak wyglądało to miejsce sześć miesięcy temu… to znaczy, pół wieku i sześć miesięcy temu. Obawiał się, że najeźdźca czeka na nowe ofiary. Wygłodniał przez te wszystkie lata, nie chcąc raczyć się marnym daniem w postaci dwóch dusz. – Nie wiem, czy to takie mądre – odezwał się Lindberg, a jego przyjaciel obejrzał się przez ramię. – Sprowadzanie ich tutaj – dodał astrochemik. – Taki był zamysł od początku, prawda? Żeby ktoś przyleciał nam na ratunek? Håkon nie był pewien, czy nawet najnowocześniejszy krążownik byłby w stanie przynieść ratunek, gdyby przyszło co do czego. – Pomyśl o tym w ten sposób: kimkolwiek była ta dziewczyna z Kennedy’ego, zaraz się tu pojawi. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat zobaczysz żywą kobietę – powiedział Dija Udin i potoczył wzrokiem w bok. – Co mi przypomina, że gdzieś tutaj zostawiłem socjalki… 52 Håkon obrócił się w kierunku otwartego włazu, przez który dostrzegł pusty korytarz. Gdy uświadomił sobie, że identyczna pustka panuje w całych trzewiach Accipitera, zrobiło mu się chłodniej. Potrząsnął głową i skupił się na przyrządach. Wyświetlił dane dotyczące podejścia Kennedy’ego, a potem obserwował, jak statek wytraca prędkość i po chwili dokuje na sterburcie Accipitera. – Wstajemy? – zapytał Alhassan. – Co? – Jak ich przyjmiemy? Wstajemy teraz i stoimy, czy poczekamy, aż wejdą? – Pytasz poważnie? Dija Udin wstał, drapiąc się po głowie. – Może nie rozumiesz, cywilu, że w szeregach armii takie rzeczy są istotne. – Chyba tylko w kompanii reprezentacyjnej. – Nie. – To rób tak, jak każą przepisy. – Nie pamiętam, jak każą przepisy, a poza tym nie wiem, kto wejdzie. Insygnia się zmieniły, mogę nie skojarzyć rang, więc nie będę wiedział, czy… – Nieważne – odparł Lindberg, również się podnosząc. – Po prostu… mniejsza z tym. – Jak chcesz. W razie czego, ty dowodzisz. – Ja nawet nie mam stopnia – odparł Håkon. – A poza tym… zresztą, nieważne. Skinęli głowami, ostatecznie przyjmując postawę zasadniczą, przodem do wejścia. System Accipitera poinformował, że statek przybił do sterburty i hermetyzacja kołnierzy zakończyła się powodzeniem. Zaraz potem na pokład weszła grupa załogantów Kennedy’ego. Piątka ludzi szybko znalazła się na mostku, trzymając ręce na kaburach z bronią. Lindberg spojrzał na białe mundury z czerwonymi pagonami. Naszywka na ramieniu ukazywała zarys Kennedy’ego na tle gwiazd i symboli politycznych Ziemi. Na piersi przybysze nosili plakietkę z nazwiskiem, a na kołnierzu czerwone kreski oznaczające stopnie. Armijne uniformy nieco się zmieniły, od kiedy Accipiter opuścił suchy dok. – Salaam alejkum – odezwał się Dija Udin. Jaccard obrócił się przez ramię i spojrzał na radiooperatorkę. – Pokój z wami – powiedziała do dowódcy, a potem przeniosła wzrok na Alhassana. – Wa alejkum salaam. Załoganci Accipitera stali na baczność, obserwując przybyszów, jakby ci pochodzili z innej planety. – Spocznij – powiedział Loïc, podchodząc bliżej. Uścisnął im dłonie, po czym zlustrował wzrokiem mostek. – Widzę, że zadbaliście o czystość. – Mieliśmy sześć miesięcy, by tu posprzątać, panie pułkowniku – odparł niepewnie Håkon. Nozomi pokręciła głową. – Panie majorze – spróbował jeszcze raz. 53 – Bez stopni. Nie jest pan w armii, z tego co wiem. – Z tego co i ja wiem, to rzeczywiście, nie. Jako ostatnia do pomieszczenia weszła Yael Dayan, Żydówka dzierżąca stopień kapitana i pełniąca funkcję lekarza pokładowego na Kennedym. Była druga w hierarchii, ale dotychczasowy oficer medyczny nie miał zamiaru dać się zamrozić na pół wieku. Yael podeszła do mężczyzn z Accipitera, a potem wyciągnęła sprzęt i bez słowa zaczęła ich badać. Loïc i Nozomi stanęli obok, podczas gdy dwójka pozostałych załogantów zasiadła przy konsolach sterowania. – Rozumiem, że skoro milczycie, nie było więcej problemów? – zapytał Jaccard. – Nie, panie majorze – odparł Dija Udin. – Ale nie stosujmy eufemizmów – wtrącił Håkon. – To nie „problem” a obca forma życia, która nadal nam zagraża. – Po czym pan wnosi? – zapytała Ellyse. – Wnoszę co? Że nam zagraża, czy że obca… – Że niebezpieczeństwo jest aktualne – ucięła. – Co do drugiej kwestii, wszyscy chyba jesteśmy zgodni. – Nozomi potoczyła wzrokiem po zebranych, na dłużej spoglądając w oczy Dayan. – Pani doktor? – Sensory Kennedy’ego nie wykryły żadnych oznak życia – odparła Yael, pobierając Alhassanowi krew do niewielkiej fiołki. – A przynajmniej nie takiego, jakie znamy. Po więcej szczegółów odsyłam do egzobiologów. Lindberg skinął głową, podwijając rękaw. – Jak liczną macie załogę? – zapytał. – Piętnaście osób – odparł Jaccard. – Piętnaście? – Niestety, nie mieliśmy na podorędziu więcej kriokomór. – To może trzeba było zostać tam, gdzie byliście, i wysłać tutaj jakiś… – Decyzja nie należała do nas, panie Lindberg – uciął pierwszy oficer Kennedy’ego. – Poza tym czas działał na naszą niekorzyść. Loïc umilkł, czekając aż lekarka przeanalizuje naprędce wyniki badań. Gdy tylko podłączyła fiołki do datapada, natychmiast pojawiły się na nim wykresy. Yael mruknęła pod nosem, co zaniepokoiło załogantów Accipitera. – Coś nie tak? – zapytał Dija Udin. – Dawno wybudziliście się z diapauzy? Popatrzyli po sobie, wzruszając ramionami. – Minął może kwadrans – odezwał się Håkon. – Dlaczego pani pyta? – Odczyty świadczą, że nie znajdowaliście się w kriostazie. Na dźwięk tych słów wszyscy z Kennedy’ego dali krok w tył, a dwójka załogantów znajdujących się przy panelach natychmiast sięgnęła po broń. – Zaraz, zaraz, spokojnie – zaapelował Alhassan. – My… 54 – Na pewno da się to jakoś wytłumaczyć – dodał Lindberg. Wpili wzrok w dowódcę, ale ten najwyraźniej nie miał zamiaru dawać im kredytu zaufania. – Zabrać ich na do komory izolacyjnej – powiedział, wyciągając służbową berettę. – Ale moment… – Po to przelecieliście tyle parseków… – Cisza – polecił Jaccard. – Procedura to procedura. Odczyty zaniepokoiły oficera medycznego, a ja nie mam zamiaru ryzykować. A teraz w drogę. To rozkaz, sierżancie. Alhassan niechętnie skinął głową i ruszył do śluzy. – A panu sugeruję dobitnie, by na moment wcielił się pan w żołnierza i pomaszerował grzecznie za swoim towarzyszem. – W porządku – burknął Håkon. – Nie ma potrzeby wyciągać broni. Przecież czekaliśmy na was jak na wybawców, a nie najeźdźców. Jaccard polecił Channary Sang, by stawiła się na pokładzie dowódczym Accipitera. Chwilę później szefowa ochrony wraz z lekarką odeskortowały gospodarzy do komory izolacyjnej, a Loïc wypuścił ze świstem powietrze, jakby właśnie zrzucił ciężar z barków. – Siadaj do swojego stanowiska, Ellyse. – Tak jest. – Chcę wiedzieć, czy wszystkie systemy komunikacyjne działają. Musimy zgłosić Ziemi, że jesteśmy na miejscu i mamy pewien problem. – Obawiam się, panie majorze, że „problem” to wielkie niedomówienie. 3. Astrochemik i nawigator zostali wtrąceni do niewielkiego owalnego pomieszczenia, które w miejscu włazu wejściowego miało rozsuwane, przezroczyste odrzwia. Gdy się zasunęły, lekarka zaczęła majstrować przy maszynerii leczniczej, a druga z kobiet schowała broń i popatrywała na nich spode łba. – Ale babochłop – odezwał się Dija Udin. – Mówicie do porucznika, sierżancie – odparła Channary. – Ach, tak. To przepraszam – odparł, po czym zniżył głos i zwrócił się do przyjaciela. – To jedna z tych, co zajeżdżą cię na śmierć, waląc przy tym po pysku. Håkon spojrzał na niego unosząc brwi. – Wiem, co mówię – zapewnił Alhassan. – Znam takie jak ona. – Niespecjalnie przejmujesz się tym, że de facto wrzucili nas do celi? – Proszę, bez takich skomplikowanych słów – odparł Dija Udin, siadając na podłodze, przy przeciwległej ścianie. – Nie będę potem spać po nocach, zastanawiając się, co to może znaczyć. 55 – Srał cię pies, Alhassan. – A ciebie cała ich wataha – odparł bezwiednie nawigator. – I nie, nie przejmuję się. Jest jakiś błąd w odczytach, wszystko szybko się wyjaśni i wyjdziemy stąd. Channary Sang popukała w szybę, starając się przykuć uwagę mężczyzn. – Bardziej prawdopodobne, że to mistyfikacja mająca na celu zakamuflowanie prawdy – zaoponował Lindberg. – Jesteś obcym, który nie poddał się w ogóle diapauzie. Sfałszowałeś moje wyniki, by zrzucić z siebie cień podejrzeń. – Tu mnie masz. Sang znów zapukała w szkło. Tym razem na tyle głośno, że obaj spojrzeli w jej stronę. – Długo będziecie tak nadawać? – zapytała. – Bo już na wstępie robi mi się słabo. – Jeszcze chwilę – odparł Håkon. Channary aktywowała wyświetlacz po prawej stronie, a potem pomieszczenie powoli zaczęło się obracać. Gdy ściana, pod którą siedział Alhassan znalazła się tuż przy przezroczystych odrzwiach, Sang przekrzywiła głowę. – Mogę zwiększyć tempo obrotów – powiedziała. – Jeśli chcesz obserwować latające rzygi i dwóch gości gdzieś pomiędzy nimi, to nie krępuj się i włączaj to cudo – odparł Dija Udin, nie odwracając głowy. Jego towarzysz zbliżył się o kilka kroków. – Czy to absolutnie konieczne, byśmy siedzieli w izolacji? – zapytał Håkon. – Tak. – Przecież jeśli jesteśmy nosicielami jakiegoś wirusa, dawno już zdążyliście się zainfekować. Spojrzał błagalnie na Yael Dayan, która podpięła datapada pod systemy statku i teraz gorączkowo poszukiwała czegoś w meandrach danych Accipitera. Nikt nie odpowiedział na uwagę Lindberga. – Niewiarygodne – wtrącił Dija Udin. – Czekamy na was tyle czasu, a… – Zamknij się – powiedziała Channary, dostrzegając, że lekarka posłała jej zdezorientowane spojrzenie. – Co jest? – zapytała. Yael popatrzyła z obawą na mężczyzn za osłoną. – Może pani mówić w naszej obecności – żachnął się Håkon. – W końcu sprawa nas dotyczy, prawda? Dayan wyprostowała się i obróciła datapada ku szefowej ochrony. – Co to znaczy? – spytała Sang. – Nic mi to nie mówi. – Przede wszystkim, tych ludzi nie ma w wykazie załogi Accipitera. Dija Udin wybuchnął śmiechem, Lindberg pokręcił głową z niedowierzaniem. – Co to za brednie? – zaindagował astrochemik. Lekarka przesunęła palcem po wyświetlaczu, by porucznik mogła na własne oczy przekonać się, że nie figurują w wykazie. 56 – Są tutaj wszyscy załoganci, ale nie ma mowy o astrochemiku Lindbergu czy nawigatorze Alhassanie – dodała Żydówka. – Nie ma też żadnych podobnych nazwisk, więc pomyłka nie wchodzi w grę. – Ale… – Musiała zajść jakaś pomyłka – wtrącił Håkon. – W dodatku – ciągnęła dalej Yael – wszystkie odczyty świadczą o tym, że ci ludzie nie znajdowali się w kriostazie. Zapadła chwilowa cisza. – To niby, kurwa, w czym? – wypalił Dija Udin. – Sam widziałem, jak ten sukinsyn wygramolił się ze swojej komory, a on widział mnie. – Cokolwiek się tu dzieje, jest kolejnym etapem gry, którą… – Milczeć – ucięła Channary Sang, rozcierając jedną ręką skronie. – Tłumaczyć będziecie się przed dowódcą. Håkon uznał, że nie ma sensu sprzeczać się z babochłopem. Rzeczywiście lepiej było rozmówić się z dowódcą, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa funkcję tę sprawuje rozsądny człowiek. Sang nacisnęła przycisk interkomu przy wejściu. – Panie majorze, jest pewien problem – powiedziała. – Najlepiej byłoby, gdyby sam się pan tutaj zjawił. Należy też poinformować dowódcę. – Kolejny problem? Lindberg spojrzał na szefową ochrony. – Tak. Ci dwaj najwyraźniej nie są tymi, za których się podają. – Żartujesz sobie ze mnie, Sang? – Nigdy nie żartuję, panie majorze. Akurat w to Håkon nie wątpił. – Jak… – Najlepiej będzie, jak sam pan się tutaj zjawi. Dayan o wszystkim panu zamelduje. Odpowiedziało jej milczenie. Håkon pokręcił głową i spojrzał na Dija Udina, który zamknął oczy i oparłszy głowę o ścianę, kontemplował niepewną przyszłość. Skandynaw mimowolnie zaczął zastanawiać się, czy towarzysz nie ma czegoś wspólnego z tym zajściem. Widział, jak wychodzi z komory kriogenicznej, ale mógł przecież wejść do niej chwilę wcześniej. Jeśli Dija Udin Alhassan nie był tym, za kogo się podawał, miał kilkadziesiąt lat na zmanipulowanie systemów. Lindberg uśmiechnął się w duchu. Najwyraźniej udzieliła mu się wszechobecna paranoja. Postanowił, że się jej nie podda. Mimo to uważnie przyglądał się nawigatorowi. 57 4. Załoganci Kennedy’ego opuścili swój okręt i zgromadzili się w sali obrad na pokładzie dowódczym Accipitera. Przy eliptycznym stole brakowało jedynie pułkownika. Yael Dayan stała przed iluminatorem, obserwując żółtego karła i bezbrzeżną głębię kosmosu. Trzynaścioro ludzi czekało z niecierpliwością na jej raport. – Według systemu, tych dwóch nie istnieje – zaczęła lekarka. – Nie tylko nie znalazłam ich nazwisk w wykazie, ale nie ma też dokumentacji medycznej, ani nawet rzeczy osobistych w manifeście pokładowym. Wedle komputera, nigdy nie postawili stopy na pokładzie Accipitera. Podniosła się Nozomi. – Przecież sprawdzaliśmy wykaz załogantów przed wyruszeniem – zauważyła. – Ci dwaj figurowali na nim. – Jesteś pewna? – zapytał Jaccard. Ellyse musiała przyznać, że nie była. Na Accipiterze służyło kilkuset ludzi, a oni przeglądali listę jedynie pobieżnie, starając się skojarzyć którąś narodowość ze słowem Rah’ma’dul. – Dostać ten wykaz to nie problem – zauważyła Nozomi. – Wysłałem już zapytanie na Ziemię – odparł Loïc, po czym skupił wzrok na lekarce. – Ta sprawa to najmniejszy problem – kontynuowała Yael. – Badanie krwi wykazało, że ci ludzie… cóż, różnią się od nas. I to niebagatelnie. – Co masz na myśli? – wtrącił Gideon Hallford, główny inżynier. – Wszystkie elementy morfotyczne krwi zdają się być w złych proporcjach. – Co? – Liczba leukocytów szaleje, erytrocytów jest tak mało, że powinno wystąpić poważne niedotlenienie, a… – Mów po ludzku – bąknęła Channary. Dayan posłała jej długie, obojętne spojrzenie. – Ich organizmy są zupełnie rozregulowane – odparła lekarka. – Nie mają prawa normalnie funkcjonować, a mimo to, jak widzieliście, wizualnie wszystko jest z nimi w porządku. W sali obrad, gdzie po wylądowaniu na Krauss-deGrasse-7 spotykać miało się kolegium kolonizacyjne, zapadła cisza. Załoganci Kennedy’ego spoglądali po sobie z konsternacją. Byli przygotowani na różne scenariusze, ale nie na ten. – Jak to wytłumaczysz? – zapytał Jurij Zakarewicz, drugi oficer. – Nie wytłumaczę – odparła Dayan i wzruszyła ramionami. – Wedle mojej najlepszej wiedzy, ci ludzie powinni być martwi. – Co takiego? 58 – Przy tak niskiej wartości hemoglobiny, po wyjściu z kriokomór powinni zwalić się na ziemię z wysoką tachykardią, tracąc przytomność. A mimo to powitali nas, a potem dali się odprowadzić do komory izolacyjnej. – W dodatku siedzą tam teraz i nadają w najlepsze – dodała Channary. Loïc podniósł się z miejsca dowódcy i przeszedł wokół stołu. Zatrzymał się przy iluminatorach, wpijając wzrok w żółtą gwiazdę. – Jakieś hipotezy? – zapytał. – Co najwyżej strzały w ciemno – odparła Yael. – Nie krępuj się, lepsze to niż nic. – Stawiałabym na nieudane klonowanie – powiedziała lekarka, tocząc wzrokiem po zebranych. Spodziewała się wybuchów śmiechu, ale nikt nawet się nie uśmiechnął. Przez kilka chwil trwała grobowa cisza. Wszyscy patrzyli na nią wyczekująco, ale Dayan nie odezwała się słowem. – Niby kto miałby… – zaczęła Sang. – Ten sam twór, który zabił załogę – wtrąciła Nozomi. – Nie sposób tego wykluczyć. Wszyscy przyjęli tę uwagę milczeniem. – W porządku – odezwał się Jaccard, nadal stojąc tyłem do reszty. – Przyjmijmy, że mamy do czynienia z jakąś formą kopii, skoro nie mamy lepszego… – Panie majorze – wtrąciła Ellyse, pochylając się nad wyświetlaczem w stole. – Mamy transmisję z Kennedy’ego. Pierwszy oficer skinął głową, odwracając się na powrót ku załodze. Wskazał wzrokiem ekran w rogu pomieszczenia, a Nozomi natychmiast wyświetliła na nim przekaz. Ujrzeli mężczyznę, który w rzeczy samej przywodził na myśl Hemingwaya. Wszyscy zamilkli, podczas gdy on patrzył leniwie po zebranych. Niektórych widział najpewniej po raz pierwszy. – Przysłuchiwałem się wymianie zdań – powiedział, nie siląc się na zbędne wstępy. – I podjąłem decyzję. Kilka osób potaknęło głowami. – Dayan, przebadasz ich jeszcze raz. A potem jeszcze raz, i ponownie. Chcę mieć absolutną pewność, że anomalie w ich organizmach nie są czymś przejściowym, jakąś aberracją wywołaną diapauzą. – Tak jest. – Ellyse, nadasz sygnał do przekaźnika Alfa Centauri Bb, informując o naszej sytuacji. Zapytasz o wytyczne, jednocześnie dołączając mój raport, który przesłałem już na twoje stanowisko. Nozomi spojrzała na Jaccarda, jakby to od niego zależał ostateczny placet dla tego rozkazu. – W raporcie zawarłem rekomendację dla dowództwa, byśmy kontynuowali misję. W sali obrad zapanowało poruszenie, nikt jednak nie odezwał się słowem. Ellyse wpatrywała się w zmęczoną, wychudzoną twarz Reddingtona, zastanawiając się, czy dowódca 59 żyje w tej samej rzeczywistości, co reszta. W jej przekonaniu dalszy lot na Krauss-deGrasse-7 był wykluczony. Mieli dwie potencjalnie obce formy życia na pokładzie, a w dodatku nadal nie ustalili, co zabiło załogę Accipitera. – Zakarewicz, ustawisz kurs docelowy. – Tak jest, panie pułkowniku – odparł drugi oficer. – Hallford, przygotujesz i sprawdzisz wszystkie nasze kriokomory. – Tak jest. – Panie pułkowniku – wtrąciła Yael Dayan. – Muszę przypomnieć, że musimy odczekać kilka miesięcy, nim… – Jestem tego świadom. – Oczywiście. – Barragán – powiedział Jeffrey, spoglądając na drugiego oficera mechanika. – Pójdziesz do tych dwóch, którzy siedzą w komorze izolacyjnej. Porozmawiasz z nimi, dowiesz się wszystkiego. Niech pomogą nam to wytłumaczyć. Nozomi szczerze wątpiła, by ci ludzie byli gotowi ochoczo współdziałać. – Reszta rozpocznie przygotowania do diapauzy. Kilka osób zwróciło wzrok na oficer medyczną, ale ta ani drgnęła. Wyraziła już swoje zdanie, nie na miejscu byłoby powtarzanie się. – To wszystko – zakończył Reddington, a potem ekran wygasł. Załoganci trwali w milczeniu, nie ruszając się ze swoich miejsc. – Słyszeliście pułkownika – odezwał się Loïc. – Do roboty. – Tak jest – odparli gremialnie i bez pośpiechu zaczęli opuszczać salę obrad. Jaccard stanął w progu, przepuszczając resztę. Ostatnia wychodziła Ellyse, która zatrzymała się przy przełożonym i odczekała, aż inni się oddalą. – Nie chcę tego słuchać – powiedział Jaccard. – A ja nie chcę tego mówić, ale ktoś musi. – Rozkaz to rozkaz, chorąży. – On nas pozabija – odezwała się rzeczowym tonem Nozomi. – Chce wyruszyć za kilka godzin. Tak krótki interwał w diapauzie… – Nie musisz mi tego tłumaczyć. – Ale może jemu trzeba, panie majorze. – Nie – uciął Loïc. – Dowódca jest tego świadomy. – Na pewno? – Poza tym każdy zna ryzyko – odparł Jaccard, wychodząc na korytarz. Nozomi musiała uznać, że rozmowa została zakończona. Wróciła na swoje stanowisko, a potem przez pewien czas się zastanawiała. Ostatecznie jednak zwyciężyło szkolenie i wpojone zasady – wysłała raport Reddingtona, nie nanosząc żadnych adnotacji. Uznała, że dowództwo nie pozwoli, by pułkownik ryzykował życiem całej załogi. 60 Po kilkunastu minutach nadeszła odpowiedź. Ellyse wezwała pierwszego oficera, a potem szybko przekonała się, że wysocy oficjele armii podzielili stanowisko dowódcy Kennedy’ego. Tym samym jego załoga stała się niczym innym, jak zbieraniną samobójców. – Dlaczego tak mu się spieszy? – zapytała Nozomi. Loïc wzruszył ramionami, nie patrząc na nią. Krew odpłynęła mu z twarzy. Najwyraźniej on również w głębi ducha liczył na to, że dowództwo okaże więcej rozsądku. 5. Alhassan szturchnął towarzysza niedoli, wskazując mu otwierającą się śluzę. Do pomieszczenia wszedł Latynos z zasadniczym wyrazem twarzy, a za nim wysoka kobieta. – Przyszli nas torturować – zauważył Dija Udin. – Albo wypuścić. – Nie rozumiem, skąd bierze się twój optymizm. – Patrzę na twoją gębę i od razu się tak pozytywnie nastrajam. – Doprawdy? – Tak. Cieszy mnie, że ja nie mam tak paskudnej. – Goń się, Lindberg. – Wzajemnie, Alhassan. Wstali, obserwując mężczyznę, który zatrzymał się przed przeszkloną celą. Ciemniejsza karnacja kontrastowała ze śnieżnobiałym mundurem. Patki na kołnierzu kazały przypuszczać, że wchodzi w skład kadry oficerskiej. Inne dystynkcje świadczyły, że pracuje w maszynowni. – Kocmołuch – powitał go Dija Udin. – Porucznik Jesús Barragán – przedstawił się mężczyzna. – Drugi oficer mechanik. – To wielki zaszczyt – odparł Alhassan, kłaniając się w pas. Zaraz potem obrócił się i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia. Położył się, zaplatając dłonie pod głową. – Przysyła mnie dowódca – odezwał się Jesús. – O szczęście niepojęte – burknął muzułmanin. Håkon skinął głową i wyczekująco lustrował przybysza. W jego oczach dostrzegł obawę, ale nie wiedział, co ją powoduje. Z pewnością nie ich dwóch – byli zamknięci, a badania krwi powinny do tej pory potwierdzić, że miała miejsce pomyłka. – Pułkownik chce, byście pomogli w wyjaśnieniu tej sprawy. – Ja mu ją chętnie wyjaśnię – wtrącił Alhassan. – Niech mnie tylko, kurwa, stąd wypuści. Barragán oparł się bokiem o ścianę, po czym skrzyżował ręce na piersi. – Panowie – zaapelował. – Rozumiem, że jesteście… – Nieukontentowani sytuacją – dopowiedział Håkon. – I miło ze strony pułkownika, że okazał cień dobrej woli, ale nie bardzo wiem, jak moglibyśmy pomóc? I w czym? Jesús rozplótł ręce. 61 – W udowodnieniu, że należycie do rodzaju ludzkiego. – Że co proszę? – zapytał Dija Udin. – Wyniki badań wskazują, że macie z nami tyle wspólnego, co ameba z meduzą. Obaj załoganci Accipitera zamilkli, wpatrując się w rozmówcę, jakby czekali, aż ten wybuchnie śmiechem i oznajmi, że to wszystko psikus na powitanie. – Popierdoliło… – zaczął Dija Udin. – Niech pan mówi – wtrącił Lindberg. – Co wykazały badania? Jesús Barragán wyłuszczył im najważniejsze kwestie, zgodnie z poleceniem otrzymanym od Reddingtona. Nie czuł się komfortowo przekazując potencjalnemu wrogowi posiadane informacje, ale rozkaz to rozkaz. Zresztą znacznie bardziej martwiło go, że mieli niebawem wrócić do diapauzy. Po wybudzeniu mogły wystąpić nieodwracalne zmiany w mózgu, a mimo to przed chwilą dowództwo dało zielone światło. Obserwował teraz dwóch mężczyzn, którzy starali się uporać z otrzymanymi wieściami. Sprawiali wrażenie autentycznie zdziwionych odkryciem Yael. – Czy… – zaczął Håkon, ale od razu urwał, kręcąc głową. – To jakieś beznadziejnie głupie pierdolenie – skwitował Alhassan. – Ta kobieta jest szalona. I sfałszowała wyniki. – Sprawdziliśmy je – odparł Barragán. – Ale chcemy powtórzyć badania z nowymi próbkami. Co najmniej kilkakrotnie. Tak postanowił dowódca. – OK – odparł Lindberg, spoglądając kontrolnie na przyjaciela. Ten skinął głową, choć na jego obliczu rysowało się niedowierzanie. – Tymczasem musicie opowiedzieć mi, co działo się na pokładzie. Od początku, do końca. – W porządku – rzekł Håkon, po czym usiadł przy oszklonych odrzwiach. Wyszedł z założenia, że lepiej będzie współpracować, niż udowadniać, że nie jest wielbłądem. Dija Udin spoczął obok niego, ciężko wzdychając. Zaczęli relacjonować mechanikowi wszystko, co wydarzyło się od momentu, gdy po raz pierwszy opuścili kriokomory. Przysłuchując się relacji, Jesús przesunął im przez niewielką komorę dekompresyjną strzykawki i pojemniki. Napełnili je w półgodzinnych interwałach, a potem wsunęli z powrotem do komory. Po chwili zgłosiła się po nie Yael Dayan i bez słowa wyszła. Lindberg perorował tak długo, że zaschło mu w gardle. Mechanik raz po raz zapisywał coś w swoim notesie, ale większość informacji zapamiętywał. – Sprawdziliśmy wszystkie kajuty na pokładzie, a potem dotarliśmy do ostatniej – monologował dalej Skandynaw. – Zanim do niej weszliśmy, usłyszeliśmy chrapliwy dźwięk. – Dźwięk? – Słowa, lub słowo, którego znaczenia nie znaliśmy – dodał Håkon. – Rah’ma’dul – powiedział Alhassan. Oczy Latynosa się rozszerzyły, a szyja wyciągnęła. Grdyka drgnęła, przepychając z trudem ślinę przez gardło. Barragán wyglądał, jakby miał zejść na zawał. 62 Podniósł się powoli, po czym sięgnął do interkomu. – Ellyse, możesz tu przyjść? 6. Nozomi stanęła przed drzwiami do komory izolacyjnej zupełnie skołowana. Mężczyźni wstali z podłogi i odsunęli się o krok. Nie trzeba było wiele, by stwierdzić, że coś jest naprawdę nie w porządku. – Otwórz mi – powiedziała Ellyse. – Oszalałaś? – zapytał Barragán. Dzieliła ich niemała różnica w hierarchii, ale wobec kocmołuchów Nozomi mogła pozwolić sobie na nieco więcej, niż względem załogantów z mostka. – Otwieraj – powtórzyła. – Nie ma mowy. Ci ludzie, o ile są to ludzie, mogą… – Yael przeprowadziła badania na nowych próbkach. Nic tam nie ma. – Jak to nic? – Nic podejrzanego – odparła radiooperatorka, obracając się do Jesúsa. Ten zawahał się, ale ostatecznie skinął głową i wprowadził odpowiedni kod, odblokowując wejście. Szklane odrzwia się rozsunęły, a Nozomi zrobiła krok do środka. – Jaja sobie z nas robicie? – zapytał Dija Udin. – Sami tego nie rozumiemy – odparła Ellyse. – Ale wygląda na to, że z każdym kolejnym badaniem wracacie do normy. – Jak to możliwe? – zapytał Håkon. Nozomi wzruszyła ramionami. – Daleka jestem od przekonania, że nie stanowicie żadnego niebezpieczeństwa, ale dowódca uznał, że nie ma powodu, by trzymać was tu dłużej. Poza tym niebawem znajdziemy się w kriokomorach. – Ale… – To słowo, o którym wspomnieliście – ucięła. – Słyszeliście je na statku? Potaknęli, niechętnie przypominając sobie dźwięk, który odbijał im się echem w głowie przez długi czas. Zwiastun obłąkania, tak pewnego razu określił go Lindberg. – Dochodziło z głośników? – zapytała Nozomi. – Tak wywnioskowaliśmy – odparł Håkon. – W pomieszczeniu nikogo nie było. Uznaliśmy, że ktoś pogrywa sobie z nami z poziomu maszynowni, ale tam również było pusto. Zaraz potem wszystkie systemu wróciły do normy. – I przez pół roku nie doszliście do tego, co w istocie się wydarzyło? – Nie. 63 Ellyse aktywowała datapada i pokazała go mężczyznom. Widniała na nim wiadomość, jaką Alfa Centauri Bb odebrała od Accipitera. Na widok znanego słowa, przeklęte echo znów rozbrzmiało w głowie astrochemikowi. Poczuł, jakby ktoś drapał o jego duszę postrzępionymi paznokciami. Skrzywił się i oderwał wzrok od wyświetlacza. Alhassan odchrząknął. – Po prostu stąd spierdalajmy – powiedział. – Jak najdalej i jak najszybciej. – Takie jest zamierzenie – odparła niepewnie Ellyse. – Co? – Pułkownik Reddington postanowił, że będziemy kontynuować misję – odparła. – Obierzemy kurs na Krauss-deGrasse-7, podczas gdy drugi oficer zabierze Kennedy’ego z powrotem na Ziemię. – Po co? – Weźmie ze sobą próbki waszej krwi. Zarówno te pierwsze, jak i aktualne. – Nie wiem, czy to rozsądne – powiedział cicho Håkon. – Nie wiemy przecież, co spowodowało tę reakcję… – Na moje oko, nie wiemy nawet, czy jesteście ludźmi – potwierdziła Nozomi. – Ale nie ode mnie zależy ostateczna decyzja. Lindberg musiał przyznać, że dowódca Kennedy’ego ma jaja. Jeśli w próbkach krwi tkwiło coś niebezpiecznego, mógł podpisać wyrok śmierci na całą populację Ziemi. Astrochemikowi przemknęła myśl, że być może właśnie o to chodziło najeźdźcy. Håkon znów skarcił się w duchu za paranoiczne myśli, choć tym razem bez przekonania. Obcy byt był wyrachowany, przebiegły, przejawiał makiaweliczne cechy… i z pewnością mógł planować coś takiego. Trójka załogantów spoglądała po sobie, podczas gdy Jesús stał w progu. – Naprawdę chcecie znów wejść w diapauzę? – odezwał się Alhassan. – To czysty debilizm. – Jestem zmuszony się z nim zgodzić – powiedział Lindberg. – A wybitnie tego nie lubię. – To potwierdza, że naprawdę wam odbiło – ocenił Dija Udin. Nozomi pokręciła głową. – Decyzja zapadła. – W takim razie trzeba się odwołać do wyższej… – Dowództwo dało placet – przerwała Skandynawowi. – Wszystko ustalone, nie ma o czym mówić. – Ryzykujemy uszkodzeniem mózgu – zaoponował Dija Udin. – Mało mnie interesuje, że w dowództwie zasiadają teraz kretyni. Bardziej zależy mi na… – Wykraczacie poza swoje kompetencje, sierżancie – wtrąciła Nozomi. – A ty kim jesteś, żeby… – Mam stopień chorążego. 64 Alhassan niechętnie się wyprostował i skinął głową. Håkon stwierdził, że to on musi teraz przejąć inicjatywę. – Nie rozumiem – odezwał się. – Skąd ten pośpiech? – Niech pan pyta pułkownika Reddingtona. – Obawiam się, że nie miałem okazji go spotkać. – Nie jest pan jedyny. Lindberg gorączkowo zastanawiał się, co robić. Nie miał zamiaru dać się na powrót zamrozić, nie po tak krótkiej przerwie. W dodatku wcześniejsza diapauza najwyraźniej spowodowała jakieś zmiany w ich organizmach. A może rzeczywiście ich sklonowano? Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, na tym etapie nie można było niczego wykluczyć. – Zapraszam na mostek – powiedziała Ellyse. – Dopniemy wszystkie procedury na ostatni guzik, a potem udamy się do kriokomór. Ruszyła w kierunku korytarza, a mężczyźni spojrzeli po sobie i poszli za nią. – Sprawdziliśmy wszystkie systemy Accipitera, w których mógłby zostać po was ślad – odezwała się. – Nigdzie go nie ma. Dla okrętu nie istniejecie. – To jakaś bzdura – odparł Dija Udin. – Nie myślicie chyba, że… – Spokojnie – ucięła Nozomi. – Sprawdziliśmy to na Ziemi. W archiwach armii jest o was wzmianka, więc wszystko w porządku. – O tyle, o ile – zauważył astrochemik. – Bo oznacza to, że ktoś majstrował w systemach, kiedy byliśmy pogrążeni w kriośnie. – Niekoniecznie – odparła Ellyse. – Mógł to zrobić wcześniej. Nie sprawdzaliście przecież takich rzeczy, prawda? Skinęli głowami. – Tak czy inaczej, to cholernie niepokojące – odparł Skandynaw. Nikt z nim nie polemizował. Po chwili znaleźli się na mostku, zastając Jaccarda doglądającego procedury przygotowawczej do diapauzy. Na głównym ekranie trwało już odliczanie. Kennedy widoczny był przez iluminator na sterburcie. – Lindberg – szepnął Dija Udin. – No? – Oni wszyscy to zasrani szaleńcy. – Wiem. – Cokolwiek by nie sądzić o tych rzekomych wynikach badań, jedno nie ulega wątpliwości. – Że prowadzą nas na śmierć. – Otóż to – potwierdził Alhassan. – Proponuję rozpętać rebelię. Przejąć statek. – W porządku. Jak tylko przysną w kriokomorach. Obaj uśmiechnęli się blado, obserwując jak załoga przygotowuje się do kontynuowania misji Ara Maxima. Naraz Lindberg uświadomił sobie, że wszystkie decyzje, jakie zapadały w 65 tej sprawie, miały wymiar polityczny. Od kiedy Accipiter opuścił Układ Słoneczny, minęło pięćdziesiąt lat. Kolejne pół wieku upłynęło podczas podróży Kennedy’ego. Misja miała ogromne opóźnienie, inne statki z pewnością docierały już do swoich celów. Bezpieczeństwo załogi i Accipitera było drugorzędne. Chodziło o dotrzymanie terminów i zapobieżenie PR-owej katastrofie. Jak zawsze. – Kapitan jest w swojej kajucie na Accipiterze – odezwała się Ellyse, nie odrywając wzroku od przyrządów pokładowych. – Drugi oficer melduje, że Kennedy jest gotowy, by rozpocząć procedurę powrotu do Układu Słonecznego. – Przyjąłem – odparł Jaccard. Tym razem wszystko miało pójść jak z płatka. Loïc sam wszystko sprawdził, a nowe odczyty zdawały się potwierdzać, że tych dwóch to w istocie astrochemik Lindberg i nawigator Alhassan. Jaccard spojrzał na nich przelotnie. Sprawiali wrażenie, jakby mieli pretensje – tymczasem powinni się cieszyć, że jeszcze żyją. Gdyby trafili na załogę mniej skłonną do ryzyka, wracaliby teraz na pokładzie Kennedy’ego w trumnach. – Przygotować się do procedury inicjacji napędu. – Tak jest – odparł Gideon Hallford, główny mechanik, po czym zabrał się do roboty. Kwadrans później wszystko było gotowe. Håkon przyglądał się całemu procesowi, myśląc o tym, że to tylko fasada. Systemy mogły poradzić sobie same, niepotrzebny był czynnik ludzki. A mimo to oficerowie musieli wydać swoje rozkazy i otrzymać ich potwierdzenie. Najwyraźniej nawet najlepsza technologia nie zastąpi człowieka – przynajmniej nie jeśli chodzi o próżność i chęć posiadania władzy nad innymi. – Dziesiąta czternaście czasu Zulu. Wyzerować zegary. Lindberg przypuszczał, że zaraz zgonią ich z mostka. Zaczynała się żmudna procedura sprawdzania wszystkiego po dziesięć razy, by przez najbliższe kilkadziesiąt lat nic nie nawaliło. Tymczasem Jaccard zlustrował dwóch intruzów, po czym się do nich zbliżył. – A więc słucham – powiedział. Obaj byli zbici z tropu. – Czego? – zapytał Alhassan. – Chcę wiedzieć, czym jest Rah’ma’dul. – To jest nas trzech – burknął Dija Udin. – Albo i czterech, bo moją ciekawość można liczyć za dwóch. – Nigdy wcześniej nie słyszeliście tego terminu? – Nie, i obyśmy nigdy więcej nie usłyszeli, inszallah. – Otóż to – przytaknął Lindberg. Loïc zamilkł, czekając na ciąg dalszy, który nie nadchodził. – Skąd to się, do cholery, wzięło? Sprawdzaliście systemy statku? – zapytał. 66 Håkon wziął głęboki oddech, patrząc na najbliższe stanowisko. Z tego co pamiętał, w tym miejscu normalnie pracował planetolog Accipitera. Gdy Jaccard skinął głową, astrochemik usiadł przy ekranie. – Jak pan wie, wcześniej nie mieliśmy nastrojów samobójczych, więc odczekaliśmy sześć miesięcy od jednej hibernacji do następnej. – Tak postępują normalni ludzie – wtrącił Alhassan. – Czasu mieliśmy aż nadto, żeby wszystko sprawdzić – ciągnął dalej Lindberg. – Według systemu okrętowego, nie została na pokładzie nadana żadna wiadomość. Jedyne informacje zostały przekazane ansiblem w kierunku Ziemi. – Poza tym cisza. – Już to powiedziałem. – Ale ja to podkreśliłem – żachnął się Dija Udin. – Do takich ludzi trzeba mówić prostymi słowami. – Jakich to ludzi ma pan na myśli, sierżancie? – zapytał Jaccard. – Wie pan. – Nie. Nawigator popatrzył na swojego towarzysza i wzruszył ramionami. – Jest pan kilkadziesiąt lat młodszy, jakby na to nie patrzeć. Pierwszy oficer zbył to milczeniem i ponaglił wzrokiem Håkona. – Mhm… – mruknął astrochemik. – Przekonaliśmy się więc, że cokolwiek to było, rozbrzmiało bez pomocy systemów statku. Sprawdziliśmy też, czy to słowo, lub jego człony, znaczą coś w jakimkolwiek ziemskim języku. Chodzi mi zarówno o te, z których wyrosła lingua universalis, jak i wymarłe. – I? – Nawet jeśli pojedynczy człon przypisaliśmy do jakiegoś języka, to nic nie znaczyła całość. To słowo nie ma nic wspólnego z żadnym znanym dialektem. – Mówi pan, jakby istniały inne, nieznane. – Bo może tak sądzę. – Rozumiem – odbąknął Loïc. – We wszechświecie jest oktyliard planet skalistych, panie majorze. Liczba, którą trudno zapisać, co dopiero sobie wyobrazić – rzekł Håkon, odwracając się ku rozmówcy. – Uważam, że wielką arogancją jest twierdzić, że tylko na jednej z nich istnieje inteligentne życie. – Świetnie. – W dodatku sądzę, że… – Nie interesują mnie te teorie, panie Lindberg – zestrofował go Loïc. – Jestem żołnierzem, nie naukowcem. Od gdybania jesteście wy, my zaś od dostarczania was w określone miejsca, byście mogli obalać swoje tezy do woli. – Mhm. 67 – Co mnie natomiast interesuje, to słowo, które wisi nade mną jak fatum i każe sądzić, że możemy nie dotrzeć do celu. – Celne spostrzeżenie – odparł Håkon. – I skoro jest pan tego świadom, może wypadałoby zastanowić się nad zmianą założeń? – Dowództwo podjęło decyzję. Nic nam do tego. – Nic, oprócz tego, że to o nasze życie chodzi. Loïc westchnął i odszedł kawałek, nie siląc się na odpowiedź. Zaczął przyglądać się poszczególnym systemom, zupełnie ignorując rozmówcę, jakby przed chwilą nie prowadzili dyskusji. W pewnym momencie obrócił się do Håkona i Alhassana. – Możecie poczekać w sali kriogenicznej. Channary podniosła się ze swojego miejsca, ale Lindberg szybko powstrzymał ją ruchem dłoni. – Sami trafimy. W końcu to nasze cztery kąty. – Myli się pan – wtrącił Jaccard. – Te cztery kąty należą do armii. – Nie ma potrzeby się unosić – odparł Skandynaw, po czym wraz ze swoim towarzyszem opuścili mostek. Przeszli do pomieszczenia, gdzie mieli po raz kolejny poddać się diapauzie. Ku ich niewypowiedzianemu zaskoczeniu, zastali tam człowieka, który łudząco przypominał Hemingwaya. Jeffrey Reddington podniósł wzrok znad konsoli, zdziwiony ich obecnością. – Do diapauzy pozostały jeszcze dwie godziny. Obaj milczeli, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ton tego człowieka był tak chłodny, że wydawało im się, jakby w pomieszczeniu temperatura obniżyła się o kilka stopni. Pułkownik przez chwilę badawczo na nich patrzył, po czym pochylił się nad jedną z komór i kontynuował pracę. Håkon wyciągnął szyję i starał się dojrzeć, co robi brodaty mężczyzna. – Dlaczego tak się panu spieszy? – odezwał się Dija Udin. Hemingway powoli się wyprostował i obrócił. – Ponieważ Accipiter nie był wyjątkiem – odparł wprost. Znów pochylił się nad komorą. – Inne statki też to spotkało? – palnął Håkon. – ISS Seul stracił całą załogę. Dryfuje teraz gdzieś w konstelacji Krzyża Południa. – Jak to? Pułkownik milczał, na powrót zajmując się swoimi sprawami. Lindberg uznał, że na przesadnie głupie pytania ten człowiek zapewne nie odpowiada. – Nikogo nie wysłano na pomoc? – Nie. – Dlaczego? – Nie wiem. 68 – Może czekali, aż Kennedy zbada naszą sytuację, by nie ryzykować z dwoma jednostkami? – Być może. Håkon spojrzał na Alhassana, który przysiadł na jednej z komór. – Obawia się pan, że to… cokolwiek to było, wróci? – zapytał Lindberg. – Nie obawiam się. – Ale przypuszcza pan, że tak się stanie. – Być może. Skandynaw stwierdził, że nie ma co kopać się z koniem. Dowódca najwyraźniej nie był rozmownym typem, choć summa summarum Håkon otrzymał najważniejszą informację – najeźdźca opuścił pokład Accipitera, by polować dalej. Z jakiegoś powodu oszczędził jego oraz Alhassana… i była to niepokojąca konkluzja. – Panie pułkowniku – wtrącił Dija Udin. – Normalnie jestem pierwszy do bitki, ale w tej sytuacji wypadałoby… – Nie mów mi, co wypada, a czego nie. – Tak jest. Reddington odwrócił się i spojrzał w oczy Alhassanowi. – Jakie jest twoje największe zmartwienie, sierżancie? – zapytał. – To, czy dobrze wykonasz rozkaz? Czy nie popełnisz błędu wprowadzając koordynaty do systemu? Nie masz pojęcia, co znaczy prawdziwa odpowiedzialność. Wydaje ci się, że ryzykuję życie załogi przez lekkomyślne posunięcie? Wyciągnął papierosa z kieszeni, a potem podpalił. Rozmówcy nie odzywali się, patrząc na unoszący się dym. – To wszystko was przerasta – odezwał się Jeffrey. – Dlatego w armii muszą być ludzie tacy, jak ja. Ludzie, którzy podejmą trudne decyzje, gdy tego wymaga sytuacja. Którzy wezmą na swoje barki cały ciężar. – Misja jest najważniejsza, co? – burknął Lindberg i pożałował tej uwagi, gdy tylko Reddington wpił w niego wzrok. – Tak – odparł dowódca, a potem skierował się ku wyjściu. Gdy zostawił ich samych, ostatni ocalali z załogi Accipitera długo milczeli. Żaden nie sądził, by to wszystko miało dobrze się skończyć. Chwilę potem zjawił się główny mechanik, a półtorej godziny po nim reszta załogi. Wszyscy prócz pułkownika, ułożyli się w kriokomorach, a Jaccard uważnie doglądał procedur. W końcu stanął nad kapsułą Håkona. – Do zobaczenia za pół wieku, astrochemiku – powiedział. – Jakoś w to wątpię – odparł Lindberg. – Mam wrażenie, że zmierzamy w bardzo nieciekawym kierunku. – Obyś się mylił – odparł Jaccard, a potem zasunął kopułę. 69 7. Nozomi obudziła się z okropną migreną i wrażeniem, jakby skronie miały jej eksplodować. Usłyszała przeciągłe, niemal zwierzęce wycie, kiedy szyba kriokomory się odsunęła. Gdy radiooperatorka się podniosła, poczuła w ustach metaliczny posmak. Spojrzała w dół i zobaczyła krew skapującą na biały uniform. Ból rozchodził się do oczodołów, jakby dotykał zakończeń nerwów. Ellyse z trudem starała się dojrzeć coś przez blask zalewający pomieszczenie. Że też nikt nie pomyślał o tym, by stopniowo zwiększać natężenie światła. Ryk trwał nadal, jakby obdzierano kogoś żywcem ze skóry. Wyszedłszy z kapsuły, ujrzała Jesúsa Barragána leżącego na podłodze w nienaturalnej pozie. Krew wylewała się z uszu i nosa, oczy miał wybałuszone. Otwarte usta zastygły w wyrazie przedśmiertnego przerażenia. Złapała się za skronie i skrzywiła. Nieludzkie wycie potęgowało ból. Na wpół świadoma, Nozomi omiotła wzrokiem pobojowisko i przekonała się, że kriogeniczny sen przetrwało tylko kilka osób. Większość leżała obok kriokomór, w pozach podobnych do tej, którą przyjęło ciało Barragána. Ellyse machinalnie ruszyła w kierunku kapsuły dowódcy. Krzyk nagle się urwał. – Już w porządku, Ellyse – usłyszała głos Reddingtona. Podniosła wzrok i zobaczyła jego biała brodę. Skinęła mu głową, a on otarł jej krew spod nosa. – Już po wszystkim – dodał. – Jesteśmy na miejscu. – Chyba inaczej rozumiemy to pojęcie – dał się słyszeć głos Håkona. Nozomi spojrzała w bok i ujrzała astrochemika przy jednym z paneli. Wyświetlał układ planetarny, w którym się znaleźli. Przed startem Ellyse poświęciła trochę czasu na poznanie Krauss-deGrasse-7. To miejsce w niczym nie przypominało punktu docelowego podróży. – Gdzie my jesteśmy? – odezwała się słabo. Nikt nie odpowiedział, gdyż naraz wszystkie światła zmieniły kolor na czerwony. Rozległ się przeciągły ryk, tym razem z głośników, a oświetlenie zaczęło mrugać. Ocalali rozejrzeli się po pomieszczeniu, zupełnie zdezorientowani. Gdy rozległy się pierwsze pytania, Loïc Jaccard dopadł do najbliższego pulpitu. – Mamy kontakt na rufie – powiedział. – Co takiego? – wyrwało się Reddingtonowi. – Obcy statek – dodał pierwszy oficer. – Nie jeden statek – poprawił go Dija Udin, opierający się o inny panel. – Drugi znajduje się na orbicie jednej z planet. Wszyscy zamilkli. 70 Ellyse podniosła wzrok na zegar pokładowy. Pokazywał, że spędzili w diapauzie ponad sto pięćdziesiąt lat. 8. Słaniając się na nogach, dotarli na mostek. Zostawili za sobą towarzyszy, którzy nie przeżyli procedury wybudzania. Jeszcze będzie czas, by ich opłakiwać i urządzić im godne pożegnanie. Lindberg nie mógł odpędzić od siebie myśli, że trzeba uznać ich za szczęśliwców. Serce waliło mu jak młotem, gdy zasiadł przy pierwszym z brzegu pulpicie. Musiał przyznać, że zniósł diapauzę lepiej od innych. Ellyse obficie krwawiła z nosa, Hemingway wyglądał, jakby miał zemdleć, Jaccard był blady jak ściana, a Channary chwiała się na nogach. Yael Dayan, lekarka, wodziła mętnym wzrokiem po mostku. Główny mechanik, Gideon Hallford, puścił pawia jeszcze na korytarzu. Naraz Håkon uzmysłowił sobie, że równie dobrze zniósł tę przygodę Alhassan. Ten właśnie siadał na miejscu nawigatora. Wyglądał rześko, jakby dopiero co wyszedł spod chłodnego prysznica. – Sprawdźcie mi ten bliższy statek – odezwał się Jeffrey, siadając na swoim miejscu. Na fotel tuż obok ciężko opadł pierwszy oficer. Otarł zimny pot z czoła, po czym zaczął przypatrywać się odczytom sensorów. Ktoś wyłączył uporczywie wyjący alarm. Światła zmieniły kolor na bladopomarańczowy i przestały mrugać. – Panie pułkowniku – odezwał się niepewnie Dija Udin. – Wedle systemu… – No? – ponaglił go Loïc, podnosząc wzrok. – Jednostka nadaje sygnał ISS Kennedy’ego. – Co to za bzdury? – zapytał Reddington, zrywając się z fotela. Chwiejnie podszedł do nawigatora, pochylił się nad nim, a potem spojrzał na poprawnie zweryfikowany kod. Wszyscy zwrócili wzrok na główny ekran. Jaccard natychmiast wyświetlił widok z obiektywu rufowego. Smukła sylwetka Kennedy’ego była nie do pomylenia z czymkolwiek innym. – Nie odpowiada na wezwania – powiedziała Nozomi, po czym przyłożyła rękaw pod nos. Natychmiast zabarwił się na czerwono. – Systemy diapauzy musiały zaszwankować – dodał Håkon. – Na pokładzie nie ma żadnych oznak życia. – Po czym wnosisz? – zapytał Gideon Hallford, zbliżając się do niego. – Po tym, że nie ma tam atmosfery. 71 Główny mechanik zatrzymał się w pół kroku. W poszukiwaniu ratunku, wszyscy zwrócili wzrok na dowódcę. Ten stał jak słup soli, spoglądając na dryfującego Kennedy’ego. Potrząsnął głową, a potem wycelował palcem w Alhassana. – Co z tą drugą jednostką? – zapytał. Dija Udin obrócił się do swojego stanowiska. Przez moment trwała pełna wyczekiwania cisza. W końcu muzułmanin powoli odwrócił się do załogi. Z twarzy odpłynęła mu cała krew. – Melduj – powiedział pierwszy oficer. – Drugi statek nadaje kod transpondera, który system rozpoznał jako ISS Hawking. Wszyscy wstali ze swoich miejsc. – Jesteś pewien? – odezwała się Channary Sang. Lindberg nerwowo spoglądał na przyjaciela, jakby faktycznie istniała szansa, że ten się pomylił. ISS Hawking był okrętem flagowym misji Ara Maxima – to on miał być tym, który poradzi sobie nawet z największymi przeciwnościami losu. Zmierzał ku najbardziej obiecującej planecie, miał na pokładzie najlepszych specjalistów. Tymczasem teraz, po dwustu pięćdziesięciu latach od rozpoczęcia misji, dryfował gdzieś pośrodku niczego. Håkon usiadł z powrotem na swoim miejscu i przywołał mapę nieba. Sensory przez kilka chwil miały trudności z wyznaczeniem pozycji statku we wszechświecie. Najwyraźniej usterka w systemie kriogenicznym nie była jedynym, co się spieprzyło. Dija Udin wyświetlił obraz na głównym ekranie i powiększył. ISS Hawking sprawiał wrażenie latającego wraku. Kadłub został podziurawiony rozlicznymi odłamkami ciał niebieskich, a trajektoria lotu była stała tylko dlatego, że jakiś czas temu okręt musiał stać się kolejnym elementem układu grawitacyjnego pobliskiej gwiazdy. – Sprawdzam położenie – powiedział cicho Lindberg. Nozomi podeszła do niego i spojrzała mu w oczy, a potem na ekran. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby położyli głowy na gilotynie i czekali tylko na świst powietrza, jaki wyda ostrze. – Co zabiera tyle czasu? – zapytał Loïc. – System nie może dokonać ekstrapolacji… – Pozwól, że spróbuję – wtrącił Gideon, stając obok Skandynawa. Ten chętnie ustąpił mu miejsca. – Accipiter był przygotowany na podróż krótszą o sto lat – dodał główny inżynier. – Gospodarka energetyczna została ustawiona pod tym kątem. Nie wszędzie są takie same skupiska neutrin, a oprócz tego… – Po prostu powiedz, gdzie jesteśmy – uciął Jaccard, machinalnie opadając na fotel dowódcy. Dopiero po chwili się zmitygował, ale Reddington machnął ręką. Reszta podeszła do stanowiska, przy którym siedział Hallford. – Znajdujemy się w konstelacji Kasjopei – odparł główny inżynier i nabrał tchu. – Ten czerwony karzeł, którego widzicie na ekranie, to Krauss-deGrasse-38, znany także jako Drake, od nazwiska jednego z założycieli SETI. – Konkrety – rzucił Reddington. 72 – ISS Hawking orbituje planetę Drake-Omikron, jedyną skalistą w tym układzie. – Jak daleko od Ziemi jesteśmy? – Trochę ponad sześćdziesiąt jeden parseków. – Niemal dwieście lat świetlnych… – przeliczył Lindberg i zawiesił głos. Zebrani popatrzyli po sobie. Wszyscy byli świadomi, że nigdy nie wrócą do domu. – Ta planeta… – zaczął niepewnie Håkon. – Była celem Hawkinga? – Nie – odparł Gideon. – Drake-Omikron została uznana za posiadającą warunki niesprzyjające rozwojowi życia. Znajduje się wprawdzie w ekosferze, ale okrąża czerwonego karła w rotacji synchronicznej. – Hę? – wypalił Dija Udin. – Jedna strona jest zawsze zwrócona do gwiazdy – włączył się Lindberg. – Planeta nie obraca się wokół własnej osi. – Jak księżyc. – Brawo, geniuszu – odparł Håkon. – I tak jak Fobos oraz Deimos względem Marsa, i… – Starczy tego – żachnął się dowódca. – Hallford, jak wyglądają warunki na tej planecie? Główny inżynier przez moment przeglądał dane, które spływały z sensorów statku. – Na zimnej stronie panuje temperatura około stu kelwinów, na gorącej około czterystu. Permanentnie wieją mocne wiatry planetarne. W okolicach przejścia stref, ale jeszcze na stronie oświetlonej, może być około trzystu dziesięciu, może trzystu piętnastu kelwinów. – To na granicy wytrzymałości organizmu ludzkiego – odparła Yael. – Tak. I błąd statystyczny może przeważyć… – W porządku – uciął dyskusje Jeffrey Reddington, podchodząc bliżej ekranu. Spojrzał na ISS Hawkinga i wziął głęboki oddech. Załoga trwała w nerwowym wyczekiwaniu na rozkazy. – Panie pułkowniku? – odezwała się w końcu Nozomi. Dowódca zgromił ją wzrokiem, jakby przerwała mu rozmyślania w krytycznym momencie. – Moim zdaniem powinniśmy… – Nie interesuje mnie twoje zdanie, chorąży. – Tak jest. – Od wygłaszania opinii w imieniu załogi jest pierwszy oficer. – Oczywiście. Znów zapadła cisza. Reddington spoglądał na dryfujący w oddali okręt. Ellyse posłała pytające spojrzenie Jaccardowi, ale ten ani drgnął. Reszta załogi również nerwowo wyczekiwała na decyzję dowódcy. Håkon obserwował to z rosnącym niepokojem. Najwyraźniej głównodowodzący nie mógł odnaleźć się w sytuacji. Przynajmniej częściowo należało zrzucić to na karb długiej diapauzy bez odpowiedniego interwału, ale nie zmieniało to faktu, że ktoś powinien przejąć inicjatywę. Lindberg już otwierał usta, by zaproponować siebie lub Alhassana, dopóki reszta nie otrząśnie się z efektów kriostazy, ale dowódca oderwał w końcu wzrok od ekranu. – Sierżancie – odezwał się, patrząc na Dija Udina. – Dokować do Kennedy’ego. – Tak jest. 73 – Hallford, sprawdzić wszystkie systemy – dodał Jeffrey. – Chcę wiedzieć, co się spierdoliło. – Rozkaz, panie pułkowniku. – Lindberg i Ellyse, ustalcie wszystko, co możecie, o Hawkingu i tym systemie planetarnym. – Zamierzamy wejść na pokład? – wtrąciła Channary. – Tak, przygotuj trzyosobową grupę – odparł dowódca, a potem przeniósł wzrok na lekarkę. – Yael, monitoruj sytuację na Kennedym i Hawkingu. Chcę wiedzieć, czy możemy się tam natknąć na jakąkolwiek formę życia. – Tak jest – odparła Żydówka. – Do roboty – polecił Reddington, po czym zasiadł na swoim fotelu. 9. Håkon i Nozomi udali się do pracowni astrometrycznej. W owalnym pomieszczeniu, przypominającym Lindbergowi komorę izolacyjną, wszystkie systemy powoli budziły się do życia. Przed dwójką załogantów rozświetlił się ekran, na którym Accipiter wyświetlił układ planetarny. Najbliżej czerwonego karła krążyła Drake-Omikron, a na jej orbicie wisiał ISS Hawking. Reszta planet była gazowymi gigantami i zamarzniętymi światami, znajdującymi się daleko poza ekosferą. Ellyse zasiadła przy głównym stanowisku, na wprost ekranu. – To cud, że ten statek się nie spalił – powiedziała. – Przecież ma powłokę ochronną – zauważył Håkon. – Tak, ale wedle tych danych Hawking jest tutaj od przeszło stu lat. Lindberg przeniósł wzrok na statek i obleciały go ciarki. Co ta jednostka tutaj robiła? Wedle planu Ara Maxima miała znajdować się w zupełnie innej konstelacji… ale z drugiej strony, Accipiter też. – Wygląda na to, że stał się sztucznym księżycem tej planety – odezwała się Nozomi. – Mamy jakieś odczyty pokładowe? – Nawiązuję właśnie połączenie. Trwało to dłużej, niż powinno, ale trudno było się dziwić. Accipiter był z założenia jednostką długodystansową, ale nikt nie przygotował go na aż tak długi lot. Podobnie było z Hawkingiem. Dwieście pięćdziesiąt lat… trudno było Lindbergowi ogarnąć to umysłem. Gdyby zostawił na Ziemi wnuki, świat do tej pory dawno zapomniałby o ich dzieciach. Jakby na potwierdzenie tej myśli rozległ się metaliczny chrzęst, sprawiający wrażenie, jakby dobywał się z trzewi statku. Dwójka załogantów potoczyła wzrokiem po pracowni, a potem spojrzała na siebie. – Dokujemy do Kennedy’ego – powiedziała niepewnym głosem Nozomi. 74 Skandynaw skinął głową, patrząc na zaschniętą krew nad jej wargą. – Dobrze się czujesz? – zapytał. – O tyle, o ile – odparła. Pośliniła palec, a potem potarła miejsce pod nosem. Lindberg pokręcił głową i wskazał, gdzie jest krew. – Wy dwaj natomiast wyglądaliście, jakbyście zbudzili się z drzemki. – I tak też się czuliśmy. – Dlaczego? – Być może ma to coś wspólnego z wcześniejszymi anomaliami w naszej krwi. – Przydałoby się was zbadać. – Załatwimy to, jak tylko uporamy się z rzeczami bardziej naglącymi. Ellyse potaknęła, a potem przeniosła wzrok na ekran. Połączenie jeszcze nie zostało nawiązane. Najwyraźniej rozbudzenie systemów pokładowych Hawkinga trwało dłużej niż w przypadku ich okrętu. – Myślisz, że nieprzypadkowo orbituje wokół tej planety? – zapytała. – Tak podpowiada zdrowy rozsądek – odparł, przysiadając na panelu. – Załoga musiała wybudzić się z kriostazy, tak jak my, a potem podjąć decyzję, że skierują się na jedyną skalistą planetę w systemie. – Po co? – Mnie pytaj, a ja ciebie. – Mogli przecież odlecieć. – Albo i nie – odparł Håkon, wskazując ekran. Komputery pokładowe Accipitera i Hawkinga się zsynchronizowały. – Zobacz, co dzieje się z ich napędem. Na ekranie natychmiast pojawiła się litania usterek. Ellyse musiała przewinąć do góry, by zobaczyć początek listy. – Wygląda, jakby wdali się w wymianę ognia z innym statkiem – zauważyła. – Albo jakby orbitowali bez osłony kadłuba przez grubo ponad sto lat – odparł Lindberg. Przez ramię spoglądał na ekran, podczas gdy napływały kolejne dane. – Na pokładzie brak atmosfery, tak jak na Kennedym – powiedziała Nozomi. – Brak śladów życia. – Przynajmniej takiego, jakie znamy. Ellyse zignorowała tę uwagę. – Wygląda na to, że orbita jest stabilna, ale temperatura na pokładzie waha się od jednego ekstremum do drugiego. Nie damy rady wejść na pokład Hawkinga, nie ma sensu nawet dokować. – Skafandry nie wytrzymają? – Nie. Kiedy statek znajduje się najbliżej czerwonego karła, temperatura skacze do prawie pięciuset kelwinów. Skafandry są zaprojektowane, by znosić chłód kosmosu, nie jego żar. – W takim razie ta opcja odpada – odparł Håkon i blado się uśmiechnął. – Ile możemy wyciągnąć z komputera pokładowego? – zapytał, obracając się. Pochylił się nad panelem, na 75 tyle blisko Nozomi, że wyraźnie czuł jej perfumy. Relatywnie rzecz biorąc, nie znajdował się w takiej odległości od żadnej kobiety przez niewiele ponad pół roku, ale obiektywnie minęło już dobre dwieście pięćdziesiąt lat. – Póki co Hawking prowadzi monolog, zgłaszając usterki. Zautomatyzowane systemy proszą o części na wymianę. – A SOS? – Statek zaczął go nadawać jak tylko uruchomiliśmy systemy. – To niezbyt krzepiąca myśl. – Spokojnie, w najbliższej okolicy nikogo nie ma – odparła Ellyse i również zmusiła się od uśmiechu. Lindberg wyprostował się i przez moment zastanawiał. Chciał przekazać radiooperatorce to, czego dowiedzieli się od pułkownika, ale pewnie byłoby to równoznaczne ze złamaniem jakiejś reguły. Ostatecznie uznał, że skoro nie jest pewien, nie musi dochowywać tajemnicy. – To, co spotkało Accipitera, nie było odosobnionym przypadkiem. – Co takiego? Opowiedział jej o ISS Seulu i sposobie, w jaki wszedł w posiadanie tej wiedzy. Ellyse zbyła to milczeniem, wyświetlając mapę nieba. – Nie skomentujesz? – Nie. Skupmy się na zadaniu. Przez chwilę przeczesywali okolicę w poszukiwaniu innych układów planetarnych i potencjalnych obiektów, które poruszałyby się nieregularnie. W końcu uznali, że w pobliżu nie znajduje się nic, co mogłoby świadczyć o istnieniu obcej cywilizacji. – Zamieniamy się w paranoików – zauważyła Ellyse. – W tych okolicznościach z urzędu powinniśmy nimi być. – Może i masz rację. Nie miał pojęcia, kiedy przeszli na „ty”, ale bynajmniej mu to nie przeszkadzało. – Czuję się jak dziecko we mgle – dodała Nozomi, patrząc nieprzytomnie na wyświetlacz. – Nie ty jedna. Potarła skronie, marszcząc czoło. Lindberg rozejrzał się wokół, szukając szafki z zapasami, która wedle przepisów regulujących konstrukcję statków do misji Ara Maxima, musiała znajdować się w każdym pomieszczeniu. Zwykłe marnotrawstwo, biorąc pod uwagę, że przez większość czasu załoga miała znajdować się w kriostazie. W końcu namierzył gablotę i dobył z niej kilka niewielkich ampułkostrzykawek. – Dzięki – odparła Nozomi, robiąc sobie zastrzyk. – Migrena nie daje mi spokoju. Diapauza pewnie skopała mi coś w mózgu. – Jak dla mnie, wyglądasz całkiem OK. – Dzięki – odbąknęła, a potem na powrót skupiła się na odczytach z Hawkinga. – Wygląda na to, że procedura wybudzania zadziałała, jak tylko weszli do systemu z przyświetlnej. Potem ustawili kurs na Drake-Omikron… i to w zasadzie tyle. Więcej z tych 76 danych nie wyciągnę, a bezpośredniego połączenia z monitoringiem na pokładzie nie mogę nawiązać. Sprzęt mógł odmówić współpracy po tylu latach, a może Hawkingowi brakuje energii, by go uruchomić. – Przecież ma do dyspozycji nieograniczoną liczbę neutrin. – Ale kolektory nie są wieczne. Musiały wysiąść kilkadziesiąt lat temu. Lindberg przypomniał sobie, że ISS Hawking miał bodaj pięć czy sześć promów na pokładzie, najwięcej ze wszystkich statków kolonizacyjnych. Spojrzał na dane dotyczące ładowni, ale nigdzie nie dostrzegł informacji na ten temat. – Wszystkie wahadłowce są zadokowane? – zapytał. Ellyse przesunęła palcem po ekranie. – Co do jednego. Nikt nie zszedł na planetę. Håkon potarł nerwowo brodę. – Nie posadzili statku na planecie, nie zlecieli na nią promami… o co więc chodzi? – zapytał. – Dlaczego zostali na Hawkingu? – Twój strzał będzie równie dobry jak mój. – Coś ich wytrzebiło co do głowy – odparł Håkon. – Obstawiałabym, że tak właśnie było. – W takim razie to wszystko jest ze sobą związane. – Mhm. – Coś zaatakowało Accipitera, kilkadziesiąt lat później Seul, a następnie Hawkinga. Teraz sprowadziło nas tutaj. – Nas i Kennedy’ego. – Na którym zabiło waszego drugiego oficera – odparł Skandynaw, nadal trąc brodę. Kilkudniowa szczecina ukłuła go w place. – Dlaczego? Po co? Trwali w milczeniu przez kilka chwil. W końcu rozległo się polecenie przez interkom, by stawić się na mostku. Oboje natychmiast zerwali się z miejsc i ruszyli w kierunku windy. Liczyli na to, że w końcu otrzymają odpowiedzi. 10. Gideon Hallford zapalił papierosa, którego użyczył mu dowódca. Ilekroć Ellyse widziała, jak ktoś kultywuje ten archaiczny zwyczaj, nie mogła się nadziwić. Nie było to ani dobre w smaku, ani przesadnie prozdrowotne. Ot, zwiększało koncentrację. Lepiej było wziąć pigułkę, niż bawić się we wdychanie i wypuszczanie dymu. W głowie jej się nie mieściło, że niegdyś ludzie robili to pomimo toksyczności zawartych tam substancji – teraz mieszanka była nieszkodliwa. 77 Reddington uparcie kopcił jednego za drugim, od kiedy wraz z Lindbergiem weszła na mostek. Musiała przyznać, że nawiązała dobry kontakt ze Skandynawem. Dzieliła ich różnica kilkudziesięciu lat, więc powinno wystąpić przynajmniej kilka zgrzytów, ale Håkon był jedynym pozytywnym akcentem w całym tym szambie, jakie na nich spadło. – Ustaliłem wszystko, co mogłem ustalić – odezwał się Gideon, obracając do dowódcy. – Na Kennedym drzemie niewiele informacji. Odnalazłem ciało Zakarewicza, doskonale zakonserwowane, a zatem próżnia musiała panować tam od długiego czasu. Z niewiadomych przyczyn statek wszedł w przyświetlną zaraz po nas. – I to w złym, kurwa, kierunku – wtrącił Dija Udin, poirytowany oględnością tych informacji. – Możesz to jakoś wytłumaczyć, kocmołuchu? – Zaraz do tego dojdę, sierżancie. Alhassan odburknął coś pod nosem. Nozomi przemknęło przez myśl, że resztki dyscypliny niebawem zanikną zupełnie. Reddington nie zapanuje nad emocjami, które zaczną wzbierać, gdy tylko do wszystkich dotrze, w jak opłakanej sytuacji się znaleźli. – Z tego, co udało mi się ustalić, systemy Kennedy’ego, Accipitera i Hawkinga oszalały. Nawigacja zaczęła żyć własnym życiem, a warunki diapauzy przestały być wartościami stałymi. – Jak to? – zapytał Jaccard. – Zamiast podawać nam normalne dawki składników odżywczych, system zmieniał proporcje – wyjaśniła Yael Dayan. – Zupełnie, jakby ktoś eksperymentował. Na mostku zaległa cisza. Ellyse pomyślała o tych wszystkich ludziach, którzy nie przeżyli kriostazy. Nieudany eksperyment? Była to niepokojąca myśl – i prowadziła do jeszcze bardziej niepokojącej konkluzji, że to, co zabiło załogi statków, cechowało się inteligencją. Znacznie łatwiej byłoby oswoić się z myślą, że mieli do czynienia z bezmyślną bestią – kosmicznym drapieżnikiem czyhającym na przypadkowe ofiary. – Na pokładzie Kennedy’ego nie wykryto niczyjej obecności – perorował dalej Hallford. – Tak jak wcześniej na Accipiterze, nie ma żadnych oznak obcej formy życia. – A mimo to ktoś ubił tych wszystkich ludzi – zauważył Dija Udin. – Tak – odparł Gideon. – Aby rozwiać wątpliwości, musimy wejść na pokład Hawkinga. – Nie da rady – wtrącił Håkon. – Panuje tam atmosfera z piekła rodem. – Nie cały czas – zaoponował Hallford. – Kiedy statek znajduje się po ciemnej stronie Drake-Omikron, temperatura spada. Reddington nagle się ożywił. – O jak dużym oknie czasowym mowa? – zapytał, wyciągając kolejnego papierosa. – Dwie i pół godziny – odparł Gideon. – W tym czasie temperatura spada do bezpiecznego poziomu. Zaraz potem Hawking wychodzi z cienia planety i momentalnie zalewa go fala gorąca z czerwonego karła. Planeta orbituje niezwykle blisko swojej gwiazdy. – A mimo to ma zieloną strefę – rzucił Alhassan. – Może osiedli w niej… 78 – Nie – uciął główny inżynier. – Wszystkie promy są w dokach. Poza tym zieleni tam niewiele. – To przenośnia. – Którą powinniście zachować dla siebie, sierżancie – wtrącił dowódca. – Podobnie jak wszelkie inne uwagi. – Tak jest. – Nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzenie Hawkinga – dodał Jeffrey, zamyślony. – Przekonamy się, co się tam wydarzyło. – Zapewne to samo, co na Accipiterze – wtrącił Lindberg. Reddington uniósł brwi, spodziewając się, że astrochemik pociągnie temat dalej, tłumacząc dlaczego wszystko jest ze sobą związane. I tak też się stało – mimo niezwerbalizowanych protestów pułkownika, Håkon przekazał załodze wszystko, czego sam się dowiedział. Jaccard i Gideon spojrzeli z pretensją na dowódcę, reszta udawała, że trzymanie ich w niewiedzy nie jest niczym nadzwyczajnym. Reddington sprawiał wrażenie obojętnego. – A zatem mamy do czynienia z jednym bytem, siłą, czy… – Wirusem – wtrącił Hallford, nagle skupiając na sobie uwagę załogi. Podniósł się z krzesła, tocząc wzrokiem po zebranych. – Wirus! – Do kurwy nędzy… – ocenił Dija Udin. – Nasze systemy musiały zostać zainfekowane. To tłumaczy wszystko – dodał główny inżynier. – Wirus komputerowy? – zapytała Channary, krzywiąc się. Wszystkie systemy na statkach Ara Maxima miały być nie do spenetrowania. Gideon zaczął przechadzać się po mostku. – Infekcja całego systemu – bąknął do siebie. – Musiał być to niezwykle zaawansowany program, posiadający zdolność uczenia się. Analizował nasze systemy, a potem rozprzestrzenił się z pomocą ansibla. Stąd mógł sięgnąć… Hallford zatrzymał się i podniósł wzrok na ekran ukazujący skrawek nieba. – Niech Allah broni – odezwał się Alhassan. – Nie sądzisz chyba, że… – Sądzę – odparł Gideon. – Jeśli to rzeczywiście wirus, rozniósł się po całej flocie. – I dotarł na Ziemię – zauważył Lindberg. – To także. – Bzdura – zaoponowała Channary Sang. – Infekcja komputerów nie tłumaczy, jak zginęli ludzie na Accipiterze, Seulu i Hawkingu. – Tłumaczy – odparł Hallford, opadając ciężko na najbliższe siedzisko. Schował twarz w dłoniach, pozostali załoganci milczeli. – Powinienem pomyśleć o tym od razu – dodał. – Teraz to wszystko ma sens. – Co ma sens? – zapytała Yael Dayan. 79 – Systemy obronne statków – odrzekł półprzytomnie Gideon. – Na każdym korytarzu jest emitor cząstek, który można przeprogramować tak, by był śmiertelny dla organizmu ludzkiego. To ostateczny środek bezpieczeństwa, montowany na wszystkich jednostkach z misji Ara Maxima. Ze względu na potencjał tego systemu, wiedzieli o nim jedynie najwyżsi stopniem oficerowie. Przez moment panowało milczenie. – Te obrażenia nie wyglądały, jakby spowodował je jakikolwiek promień – odezwał się w końcu Håkon. – Raczej jakby po pokładzie grasował wygłodniały drapieżnik. – Wszystko da się ustawić. – Mówisz, kurwa, poważnie? – zapytał Alhassan. – To gówno od początku siedziało w systemie? – Omiótł wzrokiem mostek, przełykając ślinę. – Eksperymentowało sobie z nami w kriokomorach i bawiło się w najlepsze? – „To” zapewne jest tylko narzędziem, więc trudno mówić o… – Kto w takim razie nim operuje? Wszyscy skupili wzrok na Gideonie. Nie odzywał się, więc głos zabrał dowódca: – Możesz to ustalić? – Jeśli sygnał nadal do nas dociera, powinienem móc go odbić i prześledzić aż do źródła, ale… nie mam pojęcia, co to za technologia. – Jesteś pewien, że mowa o technologii? – wtrąciła Yael. – A nie o organizmie żywym? – A wyglądam na takiego, który jest czegokolwiek pewien? – Nie – odparła lekarka. Nozomi trwała w bezruchu, przysłuchując się wymianie zdań. Brakowało dowodów na poparcie koncepcji Gideona, ale ponieważ nie mieli innych pomysłów, trudno było z nią polemizować. Jeśli rzeczywiście stała za tym obca cywilizacja, wszystko układało się powoli w mętną, ale logiczną całość. Radiooperatorka zorientowała się, że Lindberg patrzy na nią niewidzącym wzrokiem. Uśmiechnęła się blado, a on po chwili zaskoczył i odwzajemnił grymas. – Jeśli masz rację – zaczął Håkon, odrywając wzrok od Ellyse i spoglądając na Hallforda. – To mamy cholernie duży problem. – Co ty powiesz? – żachnął się Dija Udin. – Nie mam na myśli nas, jako załogi, ale nas, jako rodzaj ludzki – odparł astrochemik. – Jeśli to dotarło na Ziemię… Zawiesił głos, wiedząc, że nie musi kończyć myśli. Spojrzał na Nozomi, a ona skinęła mu głową i usiadła przy swoim stanowisku. – Dowództwo nie odpowiedziało na zautomatyzowany sygnał o wyjściu z przyświetlnej – oznajmiła. – Może jesteśmy za daleko? – zapytał Dija Udin. – Dla ansibla? – Nadaj kolejną wiadomość – włączył się Reddington. 80 Radiooperatorka przesunęła palcem po ekranie, włączając transmisję głosu. – ISS Accipiter. Mówi oficer łącznościowa, Nozomi Ellyse. Proszę o potwierdzenie odbioru. Wyszliśmy z przyświetlnej w układzie planetarnym Drake’a, w konstelacji Kasjopei. Zakończywszy, odchyliła się na krześle. Wszyscy w milczeniu czekali na wiadomość zwrotną. Minął kwadrans, a potem drugi. – Powinni już odpowiedzieć – odezwała się cicho Yael. – Wiadomość dotarła? – zapytał Loïc Jaccard, podchodząc do stanowiska radiooperatorki. – Tak. Otrzymał ją przekaźnik na Alfa Centauri Bb. – W takim razie czekamy – odparł pierwszy oficer. Nozomi zamknęła oczy. Poczuła, jak nagle oblewa ją zimny pot. Po kolejnym kwadransie mogli już bez cienia wątpliwości stwierdzić, że nikt im nie odpowie. Cokolwiek się stało, Ziemia zamilkła na dobre. 11. Nie mając innego wyboru, Reddington postanowił poszukać odpowiedzi na pokładzie Hawkinga. Wyznaczył do tego celu trzyosobową grupę, której sam przewodził. Wraz z Håkonem i Yael Dayan założyli skafandry ochronne, a potem czekali w komorze dekompresyjnej, aż Accipiter zadokuje do drugiej jednostki. Kennedy’ego pozostawili na rubieżach systemu, wychodząc z założenia, że na nic się teraz nie zda. – Doceniam, że mnie pan wytypował – odezwał się Lindberg, gdy rozległ się metaliczny chrzęst świadczący o tym, że statki się połączyły. – Nagroda za dzielenie się wiedzą z załogą. Håkon mógłby przysiąc, że dostrzegł przelotny uśmiech na twarzy dowódcy. Trójka załogantów weszła do kołnierza, po czym przedostała się na pokład Hawkinga. Oświetlenie nie działało. Przez iluminatory na pokład wpadało słabe światło czerwonego karła, odbijane od innych ciał niebieskich. Trójka ludzi włączyła oświetlenie skafandrów, natychmiast rozganiając mrok. Snopy świateł ukazały widok dobrze znany Lindbergowi. Dayan cofnęła się o krok. – Déjà vu – powiedział Håkon. – Dokładnie to samo widziałem na Accipiterze. Tyle że tam… było więcej tkanek. Reddington pochylił się nad pierwszym rozpłatanym szkieletem. Nieszczęsny załogant leżał na plecach i miał otwartą klatkę piersiową – rzeczywiście sprawiało to wrażenie, jakby dopadł go drapieżnik. Wysokie temperatury na Hawkingu sprawiły, że skóra, mięśnie i organy wewnętrzne zostały wypalone. Patrzyli na niemal całkowicie zasuszony szkielet. – Dayan – odezwał się Jeffrey. 81 Yael potrząsnęła głową i podeszła do szczątków. Czuła się, jakby wróciła na studia i kazano jej laserem kroić zwierzęta na stole sekcyjnym. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pożałowała decyzji, by kontynuować misję Ara Maxima na Kennedym. – Próżnia zakonserwowała kościec – odezwała się. – Tyle sam widzę – odparł Reddington. – Chce znać przyczynę śmierci. – Jego? – zapytała Dayan, patrząc na połamane kości. – Tak. – Wydaje się dość oczywista… – Niewystarczająco – zaoponował pułkownik. – Chcę wiedzieć dokładnie, co się stało. Jaki rodzaj broni został użyty, w jakiej kolejności zostały zadane rany, czy kiedy dokładnie nastąpił zgon. Możesz to stwierdzić? – Tak, o ile zabierzemy go na Accipitera. – Może wybierzmy innego kandydata – wtrącił Håkon. Dowódca spiorunował go wzrokiem. – Mam na myśli, że gdzieś tam może być kościotrup w lepszym stanie – dodał Skandynaw, oświetlając korytarz. – A jeśli nie, i tak będziemy tędy wracać. Reddington niemal niezauważalnie skinął głową, po czym bez słowa ruszył w głąb okrętu. Dwójka załogantów szybko poszła w ślad za nim. Mijali niezliczone, piętrzące się na sobie ludzkie szczątki. Wszystkie były pociemniałe, niektóre spękały ze starości i z powodu wysokiej temperatury. Håkon mimowolnie toczył wzrokiem po opadłych żuchwach, sprawiających makabryczne wrażenie. – Wygląda na to, że ten rozpłatany na początku był najlepszym kandydatem – przyznał Lindberg. Odpowiedziało mu milczenie. Pomyślał, że wolałby być tu z Alhassanem. Jakkolwiek działał mu na nerwy, perorował bez ustanku, więc stanowiłby znacznie lepsze towarzystwo od tych mruków. – Jeśli Gideon ma rację i chodzi o jakiś rodzaj elektronicznej infekcji, to pozostaje jeden szkopuł, który nie pasuje do reszty – dodał Håkon, licząc, że kompani podejmą temat. Reddington obrócił się przez ramię i zerknął na niego. Skandynaw uznał, że na więcej nie może liczyć. – Rah’ma’dul – powiedział. Poczuł się nieswojo, a po minie lekarki wniósł, że ona także. – Załóżmy, że to wirus zmienił trajektorie lotu statków i sprawił, że znaleźliśmy w Kasjopei – ciągnął dalej astrochemik. – Ale co z tym słowem? Dlaczego pojawiło się w przekazie i rozbrzmiało na pokładzie Accipitera? – Jeśli ktoś uzyskał dostęp do systemów statku, mógł skorzystać z głośników. – Tak, ale w jakim celu? – zapytał Håkon. – To nie ma sensu. – Próba kontaktu? – podsunęła Yael, ale szybko zmitygowała się, że było to pierwsze, o czym pomyślał rozmówca. 82 – Nie wyrzyna się najpierw całej załogi, żeby potem podjąć próbę kontaktu. To bez sensu. – Być może to okrzyk wojenny – rzucił oschle Jeffrey. – Zresztą nieistotne. – Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie, pułkowniku. Nie odpowiadając, Reddington otworzył właz prowadzący na mostek. Gdy weszli do środka, zobaczyli jedynie proch. Kości się spopieliły, pokrywając szarością wszystkie panele i pulpity. – Na Boga… – powiedziała słabo Dayan. – Co tu się stało? – Warstwa ochronna na kadłubie dziobowym musiała zostać uszkodzona – zauważył Skandynaw. – Mostek musiał nagrzać się do niemal dziewięciuset kelwinów, żeby kości… – Mniejsza z tym – uciął dowódca, wskazując na jeden z pulpitów. Podeszli do stanowiska głównego mechanika, po czym przetarli konsolę i spróbowali uruchomić komputer pokładowy. Zaskoczył, choć z opóźnieniem. Jeffrey pochylił się nad wyświetlaczem i podpiął kabel ze swojego skafandra. Po chwili jego kask zadziałał jak HUD tego stanowiska. – Co pan widzi? – zapytał Håkon. – Niewiele. Większość systemów nie działa. Popróbował jeszcze przez chwilę, a potem zaklął pod nosem i odłączył kabel. – Dayan – odezwał się. – Podepnij skafander. Są jakieś odczyty biologiczne, ale nie umiem ich rozszyfrować. Automatyczna interpretacja nie działa. – Tak jest. Podczas gdy lekarka przypinała kabel do portu za kaskiem, Lindberg przeczesywał wzrokiem mostek. Kilka paneli wyglądało, jakby wybuchło siedzącym za nimi ludziom prosto w twarz – najwyraźniej one również nie wytrzymały temperatury. – Wszystko wskazuje na to, że nie dowiemy się, co robili na orbicie tej planety – odezwał się. – Mhm – mruknął dowódca. – A siła grawitacji? – zapytał astrochemik. – Nie mogła ściągnąć ich tu z obrzeży systemu? – Nie. – W takim razie musieli przeżyć wyjście z hibernacji. I najwyraźniej próbowali dostać się na powierzchnię. – Najwyraźniej. – Może zorientowali się, tak jak my, że problem leży w samym statku? – Być może. Håkon pokręcił głową, ale nie zdążył wyrazić dezaprobaty, gdyż rozległ się dźwięk komunikatora dowódcy. Reddington przesunął dłonią przed hełmem i z jego głośnika natychmiast dobiegło wycie awaryjnych systemów Accipitera. Jeffrey otworzył usta, ale pierwszy oficer już spieszył z wyjaśnieniem. 83 – Panie pułkowniku, mamy kontakt. Obcy statek właśnie wszedł do systemu z przeciwnej strony. Zmierza wprost ku Drake-Omikron. Håkon poczuł ciarki na całym ciele. Panicznie zaczerpnął tchu, patrząc na Reddingtona w poszukiwaniu spokoju i opanowania. Dowódca jednak sprawiał wrażenie, jakby nadepnął na minę. – Pułkowniku? – Zaraz… już, wracamy na pokład. Spróbujcie nawiązać kontakt. – Tak jest – odparł z przejęciem Jaccard. Dwaj mężczyźni ruszyli w kierunku śluzy, lecz lekarka nadal stała przy panelu. Uzmysłowiwszy to sobie, Håkon zatrzymał się w progu i obrócił przez ramię. – Yael? – zapytał. – Musimy się stąd wynosić. Nigdy nie zapomniał tego, co wówczas zobaczył. Dayan powoli się obróciła. Jej białka i tęczówki zanikły, w oczach miała jedynie bezbrzeżną czerń. Usta rozchyliły się, a potem wykrzywiły w nienaturalnym grymasie. Głowa opadła na bok, a po policzku pociekła jej ślina, skapując na osłonę hełmu. Zrobiła krok w kierunku przerażonych załogantów. Żaden nie potrafił dobyć głosu. Usta Yael wykrzywiły się jeszcze bardziej, obnażając zęby i dziąsła. Håkon pomyślał, że obserwuje makabryczny uśmiech, posłany jako wiadomość wprost z najgłębszych czeluści piekieł. Naraz oczy Dayan rozjaśniły się. Mięśnie na jej twarzy jakby się rozluźniły. Spojrzała na Lindberga i powoli na jej oblicze wstąpił strach. Zaraz potem przerodził się w okrutne, bolesne przerażenie. – Mój Boże… – powiedziała tylko. Uniosła wzrok, jakby starała się spojrzeć na brwi, a potem jej ciało nagle zwiotczało. Reddington i Håkon natychmiast do niej doskoczyli, ale nie zdążyli jej złapać. Dayan runęła na ziemię. Czerwone kontrolki na jej skafandrze krzyczały, że ustały funkcje życiowe. – Kurwa! – krzyknął Lindberg. – Zrób coś! Jeffrey trwał w bezruchu, nie odzywając się. Skandynaw złapał lekarkę za ramię i na próżno nią potrząsnął. – Panie pułkowniku, obcy statek nie odpowiada na próby nawiązania kontaktu – rozległ się głos Jaccarda przez radio. – Zbliża się z coraz mniejszą prędkością. Wyhamowuje. Aktywował się także komunikator w skafandrze Yael. – Nie odbieram sygnałów życiowych – powiedziała spokojnie Nozomi, jakby sądziła, że miała miejsce jakaś usterka. – Dayan, słyszysz mnie? Lindberg zaprzestał daremnych prób ocucenia dziewczyny i spojrzał na dowódcę. – Bierzemy ją – powiedział Reddington, łapiąc za nogi. Astrochemik natychmiast ujął ręce Yael i szybko ją podnieśli. Ruszyli w kierunku kołnierza, mając nadzieję, że zdążą wrócić na Accipitera, zanim pojawi się obcy statek. 84 – Pułkowniku? – dopytywał przez radio Loïc. – Dayan? – indagowała Ellyse. – Czy ktokolwiek tam… Przełączyła się na komunikator Håkona. – Lindberg, słyszysz… – Tak, słyszę – odparł, z trudem łapiąc oddech. – Yael nie żyje. Pędzimy z nią z powrotem na pokład. – Co? – Nie żyje! – krzyknął Skandynaw, naraz przypominając sobie o szkielecie, który zalegał zaraz za komorą dekompresyjną. Nie zdążą go zabrać, nie ma na to najmniejszych szans. Gdy przebiegali korytarzem pomiędzy otwartymi kajutami, Lindberg panicznie rozglądał się na boki. Wydawało mu się, że jakaś postać mignęła w jednym z pomieszczeń. 12. Nozomi oderwała wzrok od danych telemetrycznych nadciągającej jednostki i bezradnie spojrzała na odczyty ze skafandra Yael. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Jakim cudem mogło się to stać? Przecież byli sami na pokładzie Hawkinga, bezpieczni, w skafandrach… jak mogło do tego dojść? – Kuuurwaaaaa! – rozległ się krzyk z komunikatora Lindberga. Wszyscy na mostku zerwali się na równe nogi. – Czego się drzesz? – zapytał Dija Udin, aktywując swój panel. – Kurwa mać! – Wysłówże się, tępaku – odparł Alhassan, nerwowo przeciągając ręką po włosach. Mimo lekkiego tonu sprawiał wrażenie, jakby stał na wprost plutonu egzekucyjnego i czekał na pewną śmierć. – Śluza… – Co śluza? – Jest zamknięta na amen – odparł Håkon. – Nie możemy przejść na Accipitera. – Która śluza? – wtrącił Jaccard i skinął na Channary. Szefowa ochrony natychmiast odebrała niewypowiedziany rozkaz i popędziła ku korytarzowi. – Nasza. – Sang, stój – powiedział pierwszy oficer, gdy ta była już przy windzie. Ellyse poczuła, że robi jej się gorąco. Zbyt dużo się działo, a zegar tykał. Każda upływająca sekunda przybliżała ich do spotkania z obcym statkiem. W dodatku niebawem wynurzą się zza ciemnej strony planety. Temperatura na Hawkingu usmaży Lindberga i Reddingtona – wraz ze wszystkimi na Accipiterze, jeśli statek się nie oddali. 85 – Śluza po naszej stronie jest zamknięta – powtórzył Håkon, a potem było słychać, jak opada na ziemię. – Coś ją zablokowało… Na mostku zapadła cisza. Channary wyglądała, jakby była gotowa w każdej chwili puścić się pędem ku korytarzowi. – Zablokowało? – upewnił się Dija Udin. – Na amen. Próbowaliśmy wszystkiego. – Rozwalimy ją w trzy strzępy – zaproponował Alhassan, wstając z miejsca. – Nie – odparł Loïc, kręcąc głowa. – Nie ma na to czasu. Muzułmanin go zignorował, wychodząc na korytarz. Wraz z nim mostek opuściła Sang i nikt nie próbował ich zatrzymać. Jaccard zaklął pod nosem. – SCD tego statku – rzucił do Nozomi. – Niecała minuta, panie majorze. – Gideon, możesz nawiązać zdalny kontakt z systemami bezpieczeństwa na pokładzie Hawkinga? – Może… może… – powiedział Hallford, jakby zaskakiwał na odpowiednie tory. – Myśli pan, że aktywował się jakiś program na wypadek zagrożenia? – Na to wygląda – odparł Loïc, choć nie był absolutnie pewien. – Zrób wszystko, co w twojej mocy. – Tak jest. Jaccard zbliżył się do stanowiska Nozomi i spojrzał na ekran. Nadal nie widzieli statku, który podchodził od przeciwnej strony gwiazdy. Leciał wprost na nią, i jeśli załoga zamierzała przeżyć to bliskie spotkanie, musiała dysponować zaawansowaną technologią. – SCD. – Dwadzieścia sekund. Zaświeciła się dioda interkomu. – Mówi pułkownik – rozległ się głos Reddingtona. – Natychmiast odłączcie kołnierz i wycofajcie się na bezpieczną odległość. Ellyse spojrzała pytająco na przełożonego. Ten milczał, ale nie miała wątpliwości, że ostatecznie postąpi zgodnie z poleceniem. Przeniosła wzrok na wyświetlacz, na którym trwało odliczanie. – Majorze Jaccard, otrzymaliście rozkaz i oczekuję, że go wykonacie – dodał Jeffrey. – Nie ma czasu do stracenia. Loïc skinął do siebie głową. – Gideon, słyszałeś – odezwał się grobowym tonem. – Tak jest. Nozomi przypuszczała, że odłączenie kołnierza potrwa jedynie kilka sekund. Nie był to długi, wiszący pomiędzy statkami rękaw, a raczej wielka uszczelka zabezpieczająca połączenie. Chwilę po tym, jak Hallford wydał odpowiednią komendę Accipiterowi, kołnierz się cofnął, a włazy zablokowały. 86 – Nabierz odległości pomiędzy nami a Hawkingiem. – Tak jest, panie majorze. Ellyse patrzyła na jednostkę przez główny iluminator. Zrobiło jej się słabo, gdy uzmysłowiła sobie, że zostawili ich na pewną śmierć. 13. Håkon obrócił się do pułkownika i przez moment wlepiał w niego wzrok. Zdawał sobie sprawę, że nie było innej możliwości. Z prostego rachunku wynikało, że lepiej stracić jeden statek, niż dwa. – Co teraz? – zapytał Skandynaw. – Nic. Lindberg zwiesił głowę. Siedział pod włazem, opierając ręce na podciągniętych kolanach. Przemknęło mu przez myśl, że nigdy nie dowie się, co stało się z Ziemią. Nie odkryje, dlaczego Accipiter zjawił się akurat przy Drake-Omikron. Nie przekona się, czy faktycznie była to sprawka wirusa. I nie upewni, czy widział jakąś postać podczas szaleńczego biegu do włazu. – Jesteś religijny? – zapytał Reddington. – Ustawa o ochronie wiary pozwala mi nie odpowiadać na to pytanie. Jeffrey usiadł obok niego. – Uchylili ją jakieś dwadzieścia lat po twoim wylocie. – Łże pan. – Możliwe. Håkon uśmiechnął się półgębkiem i pokręcił głową. – Spokojnie – dodał pułkownik. – Nie mam zamiaru ostatnich chwil spędzać na religijnych dysputach. Jeśli przez całe życie nie rozmówiłeś się ze Stworzycielem, to i teraz tego nie zrobisz. – Rozgadał się pan, to miła odmiana. Jeffrey skinął głową w milczeniu i zawiesił wzrok gdzieś w głębi korytarza. Håkon dostrzegł na wyświetlaczu skafandra, że z pokładu Accipitera nadchodzi transmisja. – Lindberg, jesteś tam? – rozległ się głos Alhassana. – Może tak, może nie. – Co to ma, kurwa, znaczyć? – Że nie wiem, czy się odzywać, bo nie chcę żeby twój głos był ostatnim, co usłyszę. W eterze rozległo się ciche przekleństwo. – Dlaczego Reddington ma wyłączony odbiornik? Håkon spojrzał na towarzysza niedoli, ale ten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. – Chyba się modli – odparł Skandynaw. 87 – Major próbuje się z nim skontaktować… zresztą nieważne, skoro jesteś na linii. Słuchaj, statek, który się do was zbliża, to ISS Repertor. Bliźniacza jednostka Accipitera. Jeffrey zerwał się na równe nogi, po czym natychmiast włączył HUD na swoim kasku i oddalił się o kilka kroków. – Jesteś tam, naukowcu? – Tak – odparł Håkon, podnosząc się z podłogi. – Jak to możliwe? – Najwyraźniej do tego systemu ściągają wszystkie statki. – Że co? – Wygląda na to, że Ara Maxima ma nowy punkt zborny. – Ale… jak to? Wykrywacie inne okręty? – Nie, ale nie trzeba geniusza, by się w tym połapać. Lindberg przez moment milczał, lustrując wzrokiem korytarz. Gdy przestał myśleć o rychłej śmierci, nagle opadła go obawa, że postać w kajucie nie była wytworem jego wyobraźni. – Lindberg! – Jestem, jestem – odparł astrochemik. – Ktoś przeżył na pokładzie Repertora? – Nie. – Jesteście pewni? – Biorąc pod uwagę, że to kolejny statek bez atmosfery, tak. – Przecież to nie ma sensu – zaoponował Skandynaw. – Po co ktokolwiek miałby ściągać tu puste okręty? – Może ktoś buduje cmentarzysko. Astrochemik machinalnie spojrzał na wskazania kombinezonu. Przetwornik tlenu działał, mógłby wystarczyć jeszcze na kilka dni, gdyby nie to, że niebawem Hawking znajdzie się w strefie gorąca. – Przestań milczeć, kurwa mać – żachnął się Dija Udin. – Cały czas robisz mi nadzieję, że padłeś trupem. – Na to musisz jeszcze poczekać, choć niespecjalnie długo. Alhassan na moment zamilkł. – Co tam się stało? – zapytał. – Nie wiem – odparł Skandynaw, patrząc na leżące obok ciało. Na twarzy Yael zastygł wyraz przerażenia. – Dayan podłączyła skafander do systemu i… – Podłączyliście się do zainfekowanego systemu? – Nie siebie. Skafander. Co się mogło wydarzyć, do cholery? – Właśnie to. – Ona… – zaczął Håkon i zawiesił głos. – Co? Rozwiąż język, imbecylu. – Jej oczy się zmieniły, a twarz wykrzywiła się, jakby… jakby nie była człowiekiem. 88 Håkon urwał i potrząsnął głową. Nie miał zamiaru wracać do tego myślami. Jeśli jakimś cudem przeżyje, zda szczegółowy raport pozostałym członkom załogi. Tymczasem rozmówca milczał, przyswajając tę informację. – Dobra – odezwał się w końcu Dija Udin. – Najpierw musimy was stamtąd wyciągnąć. Gideon już kombinuje. Twierdzi, że jeśli starczy czasu, może uda mu się obejść blokadę. – A starczy? – Mówi, że raczej nie. – Świetnie. – Wiem, powoli przygotowuję fetę, by uczcić twoje odejście. Håkon uśmiechnął się pod nosem. – Co z Repertorem? – zapytał. – Jest na orbicie synchronicznej nad Drake-Omikron. Najwyraźniej planeta stanowi cel podróży. – Więc dlaczego my i Kennedy wyskoczyliśmy na obrzeżach systemu? – Nie wiem. I mało mnie to w tej chwili obchodzi. – Rozklejasz się? – Licz się ze słowami, naukowcu, bo przygotuję ci naprawdę kompromitującą mowę pogrzebową. – Nie wątpię w twoje umiejętności – odparł Skandynaw, po czym rozłączył się, zanim przyjaciel zdążył odpowiedzieć. Podniósłszy się, spojrzał na dowódcę, który pogrążony był w żywiołowej rozmowie z pierwszym oficerem. Håkon wyminął go, zmierzając w głąb korytarza. Nie podobało mu się to, co planował zrobić, ale wiedział, że jest to winien pozostałym załogantom. Spojrzał na wyświetlacz. Półtorej godziny do wyjścia z cienia. – Dokąd to? – burknął Reddington, przerywając rozmowę. – Muszę coś sprawdzić. Jeffrey zmrużył oczy i przez moment się zastanawiał. Håkon przypuszczał, że pułkownik będzie chciał wiedzieć, co dokładnie zamierza, ale ostatecznie nie zająknął się słowem. – W porządku – powiedział. – Ale trzymaj się z daleka od wszelkich systemów. – Jasne – odparł Lindberg i ruszył w mrok. 14. Minąwszy pierwszy zakręt, Lindberg poczuł, że serce mu przyspiesza. Reflektory na skafandrze emitowały skupione wiązki i wszystko, co znajdowało się po bokach, było skryte w ciemności. Z trudem przełknął ślinę, a potem na powrót włączył radio. – Jeszcze raz się wyłączysz, a poproszę Allaha, byś po śmierci nie zaznał spokoju – rozległ się głos w hełmie. – I co cię tak stresuje? 89 – Co? – System odnotował przyspieszony puls. – Monitorujesz moje oznaki życiowe? – Czekam w napięciu, aż pokaże się pozioma linia – odburknął Alhassan. – Co tam robisz, Lindberg? – Chcę coś sprawdzić. – Leziesz gdzieś? – W kierunku mostka. Dija Udin nie odpowiedział. – Po co? – zapytał po chwili. – Wydawało mi się, że widziałem jakąś postać. – Ćpałeś coś? Za dużo pigułek? – Nie. Widziałem… ludzki kształt. – Przywidziało ci się. – Nie – zaprzeczył stanowczo Lindberg. Nawigator znów zamilkł, przyswajając tę informację. Dopiero po chwili przekazał ją pozostałym członkom załogi. Tymczasem Håkon uważnie się rozglądał, wypatrując w ciemności obcego kształtu. Wcześniej nie miał czasu przyjrzeć się postaci… zresztą nie wiedział nawet, czy rzeczywiście tam była. Teraz miał zamiar się upewnić. – Panie Lindberg, tutaj major Jaccard. Skandynaw ściągnął brwi. – Uprzedzam, że jako cywil, nie muszę podporządkowywać się żadnym rozkazom – zastrzegł. – Chyba że od dowódcy statku, na którym się znajduję. A tutaj są tylko kości i proch. – Nie miałem zamiaru sugerować, żeby pan zawracał. – W takim razie… – Chcę, żeby pan aktywował jeden z systemów w swoim skafandrze. – Jaki? – Zna go pan lepiej ode mnie – odparł Loïc. – Chodzi o rzecz umożliwiającą ustalanie składu atmosfery. – Pobornik cząstek – podpowiedział Håkon. – Otóż to. – To raczej daremne, biorąc pod uwagę, że nie ma tu atmosfery. Nie paradujemy w skafandrach dla zabawy, wie pan. – Owszem, atmosfery nie ma – mruknął Jaccard. – Ale wątpię, by panowała tam całkowita próżnia. Astrochemik zatrzymał się i rozejrzał po korytarzu. Jeśli rzeczywiście widział tu jakąś formę życia, było to logiczne założenie. Być może sensory nie wykrywały wszystkiego… lub zostały zmanipulowane. 90 – W porządku – powiedział. – A zatem do roboty – odparł pierwszy oficer. – I chcielibyśmy, żeby zabrał pan próbki na Accipitera. – Z wielką chęcią. Jak tylko znajdziecie sposób, byśmy obaj z pułkownikiem wrócili. – Pracujemy nad tym. – W takim razie zabiorę też próbki kośćca poległych. – Świetnie. Jaccard, bez odbioru. Håkon spojrzał w kierunku kołnierza. Reddington najwyraźniej nie miał zamiaru do niego dołączyć, więc Skandynaw ruszył dalej, przeczesując reflektorami mrok. Wyświetlił HUD przed oczyma, a potem wybrał odpowiedni program, by niewielkie podręczne pojemniki wypełniły się tutejszą mieszaniną gazów. Lindberg przypuszczał, że niczego nadzwyczajnego nie znajdzie – skład najpewniej będzie taki sam, jak na innych latających trumnach. Wodór, hel i trochę międzygwiazdowego pyłu. Nie więcej niż parę atomów na centymetr sześcienny. Przeszedłszy na mostek, zebrał próbki prochów. Może one przyniosą więcej odpowiedzi. Raz po raz obracał się przez ramię, zerkając na wejście. Gdy snop światła padał na korytarz, wyglądał on jeszcze gorzej, niż gdy był skąpany w ciemności. Håkonowi robiło się coraz goręcej i przypuszczał, że będzie tak już do końca. Spojrzał na zegar w kasku. Do wyjścia z cienia pozostała godzina. Wziął głęboki oddech i skupił się na prochach nieżyjącej załogi Hawkinga. Nagle coś usłyszał. Nerwowo się odwrócił, czując, jak serce mu się zatrzymuje. – Pułkowniku? – zapytał niepewnie. Niczego nie widział, był jednak przekonany, że słyszał chrapliwy dźwięk. Przywodził on na myśl głos, z którym zetknął się na pokładzie Accipitera. – Spokojnie – szepnął do siebie. – Bierz próbki i znikaj stąd. Pochylił się nad jedną z konsol i ściągnął nieco pyłu. Wystarczyło tylko skupić się na swoim zadaniu, a wszystkie paranoiczne złudy odchodziły na… – Rah’ma’dul. Tym razem Håkon obrócił się powoli. Jego ciało ledwo reagowało na impulsy wysyłane z mózgu. Zaczynał się trząść, ciarki oplotły go niczym pajęczyna. Tym razem słyszał to wyraźnie. – Dija Udin? – zapytał. – To ty? Odpowiedziało mu milczenie. Może towarzysz sobie z niego dworował, może skorzystał z radia, żeby go nastraszyć. Lindberg zerknął na wyświetlacz – z Accipitera nikt nie nadawał. Znów to usłyszał. Przeciągłe, chrapliwe, gardłowe, jakby wycie dogorywającego zwierzęcia. – Rahhh’maa’duuul… Zerwał się na równe nogi, upuszczając jedną z fiolek. Nie potrafił stwierdzić, z której strony dobiega dźwięk. Może rozbrzmiewał w jego głowie? Nie, na pewno nie. Odbijał się 91 echem w pustym pomieszczeniu. Tyle tylko, że tutaj dźwięk nie powinien się rozchodzić. Nie było tu atmosfery. Håkon skarcił się w myśli. Musi przezwyciężyć lęk i skorzystać z tej okazji. Jeśli nie teraz, to już nigdy. – Kim… czym jesteś? – zapytał, obracając się. Snop światła przeczesywał rozbebeszone systemy Hawkinga i wyławiał z mroku ludzkie prochy. – Czego od nas chcesz? Odpowiedział mu cichy szum, jakby zakłócenia w starym radiu. Teraz zyskał pewność, że dźwięk dochodził z jego hełmu, mimo że przekaźnik komunikacyjny był nieaktywny. – Co oznacza Rah’ma’dul? Nadal odpowiadał mu tylko szmer w eterze. Lindberg uznał, że cokolwiek się z nim kontaktuje, nie ma zamiaru mówić więcej. Czuł, że poci się obficie. Nagle skafander zaczął stwarzać klaustrofobiczne wrażenie. – Kurwa mać, Lindberg! – rozległ się głos Alhassana. – Na moment spuszczam cię z oka, a ty już padasz trupem? Prawie bym to przegapił. Håkon nadal słyszał szum. Zdawał się nie zakłócać połączenia. Podniósł rękę i przekonał się, że cała się trzęsie. – Gdybym darzył cię sympatią, twoje odczyty zaczęłyby mnie niepokoić – dodał Dija Udin. – Ale w tej sytuacji zaraz otwieram szampana. Powiedz mi tylko, kiedy. Skandynaw nadal starał się wyłowić coś z ciemności. Nadaremno, niczego tutaj nie było. Przemknęło mu przez myśl, że skafander jest zainfekowany. Wprawdzie nie podłączał go do systemów, ale przecież przez ponad dwa wieki znajdował się w gablocie na Accipiterze. Wystarczająco dużo czasu, by wirus zrobił z nim wszystko, co potrzeba. – Naukowcu? – Chyba… chyba nawiązałem kontakt – odparł niepewnie. – Z najeźdźcą? – Nie wiem, czy jest sens dalej go tak nazywać. – Kurwa! Widzisz go? – Nie. – Słyszysz? – Też nie – odparł Lindberg, uświadamiając sobie, że szum w eterze powoli zanika. – Więc co? Wyczuwasz go swoim szóstym zmysłem? – zapytał Dija Udin. – Znowu słyszałem to słowo, a zaraz potem rozległ się ustawiczny… Håkon urwał. Kilka wyświetlaczy na mostku rozbłysło. Niektóre miały popękane osłony, inne były nienaruszone. Wszystkie na czarnym tle wyświetlały czerwony napis w lingua universalis. Napis, który sprawił, że Lindberg zaczął trząść się jeszcze bardziej. – Naukowcu? Jesteś tam? – Jak… jak… – wydukał Håkon, cofając się do wyjścia. 92 Potknął się i przewrócił, w porę amortyzując upadek rękoma. Natychmiast obrócił się na plecy i wpił wzrok w litery na ekranie. Miał wrażenie, jakby ich krwista czerwień odciskała się piętnem na jego oczach. Zupełnie znieruchomiał, a falę gorąca zastąpiły zimne krople potu spływające po ciele. – Co się, kurwa, dzieje? – pytał Dija Udin. Skandynawowi udało się otrząsnąć. Zerwał się na równe nogi i popędził w kierunku śluzy. Uświadomił sobie, że igrał z siłami nieczystymi. Właśnie tym był najeźdźca – złem w czystej postaci. – Spieprzam stąd – powiedział. Pędził przez korytarz, jakby ktoś go gonił. – Dobra decyzja, ale właz nadal jest zamknięty. Co tam się stało? Był już niedaleko Reddingtona i włazu. – Nic. – Będziesz musiał się bardziej postarać, żeby zbyć to pytanie – odparł Dija Udin. Zapanowała cisza. – Słyszysz, Lindberg? Naukowiec nie odpowiedział, zatrzymując się przed dowódcą jak rażony piorunem. – Do kurwy nędzy, odezwiesz się, czy mam się tam przejść? Reddington wbijał w niego nieprzytomny wzrok. – Hej! – krzyknął Alhassan. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. 15. Dija Udin uderzył z impetem w panel komunikacyjny, a potem zaklął szpetnie po arabsku. Potoczył wzrokiem po zgromadzonych na mostku, szukając gdzieś pomocy. Dostrzegł, że Nozomi Ellyse pobladła jak ściana. Zmarszczył czoło i podniósł się ze swojego miejsca. – Lindberg, odpowiadaj – powiedział, zbliżając się do radiooperatorki. – Słyszysz mnie, zawszony sukinsynu? Nozomi powoli się odwróciła i posłała mu skołowane spojrzenie. Otworzyła usta, ale się nie odezwała. Zamiast tego wskazała monitor przed sobą. Widniały nam nim trzy odczyty. Trzy pakiety danych spływające ze skafandrów. Trzy rodzaje oznak życia. – Co to ma być? – zapytał Alhassan, zatrzymując się w półkroku. Jaccard i Gideon zwrócili się ku nim. – Panie majorze… – zaczęła słabo Ellyse. – Oznaki życia doktor Dayan… 93 Nie musiała kończyć, by wszyscy zorientowali się w sytuacji. Natychmiast podeszli do ekranu, jakby mogli z niego wyczytać jakiekolwiek odpowiedzi. Ze stanowiska Dija Udina dobiegł dźwięk świadczący o przerwaniu połączenia z Lindbergiem. – Hallford – odezwał się pierwszy oficer, trwając w bezruchu. – Otwieraj ten właz, natychmiast. Główny inżynier milczał. – Hallford! – Tak? Tak… tak jest, panie majorze. Ale… tylko że… nie jestem w stanie tego zrobić. Cokolwiek zablokowało śluzę, nie chce puścić. Sprawdziłem każdy system bezpieczeństwa, który może być za to odpowiedzialny, ale… Urwał, rozkładając bezradnie ręce. – W takim razie dokujemy do Hawkinga – postanowił Loïc. – Mamy jeszcze nieco ponad godzinę do wyjścia z cienia – zauważył Gideon. – Nie musimy na tym etapie ryzykować. Dija Udin spiorunował mechanika wzrokiem. – Dwóch ludzi siedzi tam z trupem, który, kurwa, ożył – zauważył. – Nie sądzisz, że czas się skończył? Hallford przeniósł wzrok na przełożonego, a potem skinął głową. Zasiadł na swoim stanowisku i czym prędzej zaczął przygotowywać Accipitera do ponownego połączenia z Hawkingiem. Alhassan nadal obserwował linię życia Yael na monitorze. Przed momentem była płaska, teraz stawała się coraz bardziej łamana. Nie była jednak ani w połowie tak strzelista, jak odczyty Lindberga i Reddingtona. Ich tętno galopowało. – Co robimy? – zapytał Dija Udin. Nikt mu nie odpowiedział. – Żartujecie sobie? Trzeba działać! – Jak? – bąknęła Channary. – Nie wiem, strzelając do tego statku, taranując go, cokolwiek. Nie uzyskawszy żadnego odzewu, Alhassan zaklął pod nosem, a potem dopadł do swojego stanowiska. Wdusił kilka kontrolek, dobijając się do Lindberga. Astrochemik nadal miał zamknięty kanał komunikacyjny. Dija Udin próbował przez kilka minut, nim wreszcie mu się udało. – Accipiter, słyszycie mnie? – dał się słyszeć strwożony głos Håkona. – Accipiter… – Niech cię chuj, Lindberg – odparł Alhassan, po czym przełączył go na główny głośnik. Wszyscy prócz Gideona przerwali to, co robili. – Jakie macie odczyty? – zapytał astrochemik. – Świadczące o zmartwychwstaniu – odparł nawigator. – Co tam się dzieje, do ciężkiej cholery? – Najwyraźniej ten byt… ta cywilizacja… 94 Håkon urwał, z głośnika doszło ciche pomrukiwanie. – Niech pan się wysłowi, Lindberg – wtrącił nerwowo Jaccard. – Próbują się skontaktować, panie majorze. – Jak? – Przez Yael. Ona… nie, to coś nie ma z Dayan nic wspólnego. To ma twarz wykrzywioną w niemym krzyku, oczy zasnute czarnym bielmem, a… Na mostku zapanowała zupełna cisza. Hallford odwrócił się od swojego stanowiska i spojrzał po zebranych. Wszyscy czekali. – Jakie macie odczyty? – zapytał jeszcze raz Lindberg. Nozomi przesunęła suwak na wyświetlaczu, włączając się do kanału komunikacyjnego. – Sensory w skafandrze twierdzą, że Yael żyje… ledwo, ale żyje – powiedziała. – Znajduje się na granicy utraty przytomności. Prawie w stanie katatonicznym, przynajmniej tak mi się wydaje. Musiałby na to spojrzeć ktoś znający się na rzeczy, Håkon. Nie potrafię powiedzieć ci nic więcej. – Pobiorę krew – odezwał się Lindberg. – Przypuszczam, że znajdę w niej niski poziom erytrocytów. – Dlaczego miałoby… – wtrąciła Channary Sang, ale natychmiast urwała. Wszyscy momentalnie uświadomili sobie, do czego dąży astrochemik i skupili wzrok na Alhassanie. Ten poczuł się nieswojo, gdy dotarło do niego znaczenie słów towarzysza. Sugerował, że obaj stanowili nieudane próby kontaktu. Przez chwilę nikt nie odzywał się słowem. – Håkon – podjęła Ellyse. – Czy ona… czy to próbowało się z wami skontaktować? – Tak. – I? – ponagliła go. – Wydaje dźwięki, wykręcając przy tym ciało… jakby każde słowo powodowało ogromną trudność. Z tym że nie są to słowa. Przynajmniej ja ani Reddington takich nie znamy. – Pojawia się Rah’ma’dul? – Dość często – odparł Håkon i dało się słyszeć, jak przełyka ślinę. Dija Udin spojrzał kontrolnie na Gideona. Mechanik na powrót skupił całą uwagę na problemie, ale nie zanosiło się na to, by był bliżej rozwiązania. Alhassan zerknął na zegar. Pięćdziesiąt minut do wyjścia z cienia. – Nagrajcie wszystko, co mówi to stworzenie – zaproponowała Nozomi. – Już to robimy. – Nie macie wiele czasu – dodała. – Z tego co widzę, jej sygnały życiowe stopniowo słabną. – Jak długo pociągnie? – Nie mam pojęcia. Ale jeśli chcesz pobrać krew, zrób to teraz, póki jeszcze krąży. – W porządku – odparł słabo Lindberg. Alhassan nie chciałby być na jego miejscu. 95 16. Pobrawszy próbkę, Skandynaw schował ją do podręcznego pojemnika. Potem spróbował przesłać nagranie głosu Yael Dayan na Accipitera – raz, drugi i trzeci. Za każdym razem Ellyse otrzymywała jedynie niewyraźny szum o zmiennej częstotliwości. – Nic z tego nie będzie – odezwał się po kolejnej próbie Håkon. – Więc nie trać czasu – odparł Reddington. Obaj wpijali wzrok w kobietę… nie, w twór, który coraz mniej przypominał człowieka. Oczy rozszerzyły się i całe pociemniały. Zęby pożółkły, a potem zaczęły czernieć tuż przy dziąsłach. Ciało Dayan wykręcało się w tak nienaturalny sposób, że przeczyło to prawom biologii. W końcu zwiotczało i Yael osunęła się na podłogę. Jej męki dobiegły końca. – Straciłam oznaki życia – odezwała się cicho Ellyse. Lindbergowi przemknęło przez głowę, że nigdy ich nie odbierali. Był to tylko rezonans, skutek uboczny, drgania spowodowane obecnością tego tworu w ciele Yael. Wyniki badania krwi pokażą więcej. Niestety, najpewniej potwierdzą to, co było już dla Håkona oczywiste – on i Dija Udin byli królikami doświadczalnymi. Być może nieudanym eksperymentem albo przygotowaniem do nawiązania kontaktu. Tak czy inaczej, namieszano w ich organizmach. Pytaniem otwartym było, w jakim stopniu. – Lindberg, możesz puścić nagranie w swoim skafandrze? – włączył się Alhassan. – Spróbuję. – Usłyszelibyśmy przynajmniej ten przekaz, skoro nie możesz go przesłać. – Już włączam. Ledwo Håkon wydał odpowiednią komendę przez HUD, z wewnętrznych głośników rozległ się przeraźliwy pisk. Astrochemik jęknął, natychmiast wyłączając nagranie. Reddington spojrzał na niego z trwogą. – Cokolwiek to jest – zaczął Håkon – nie lubi być odtwarzane. – Potraficie powtórzyć cokolwiek z pamięci? – spytał Jaccard. Lindberg popatrzył pytająco na dowódcę, ale ten pokręcił głową. – Nie – odparł Skandynaw. – Równie dobrze można by słuchać nieznanego języka, a potem starać się cokolwiek zacytować. Poza tym to mówiło szybko, urywało, zawieszało głos… przynajmniej tak by wynikało z tembru. Chyba że ten język jest skonstruowany w taki sposób. Przed wyruszeniem na misję Ara Maxima Håkon wiele czasu spędził na rozważaniu kwestii kontaktu z obcą cywilizacją. Nie był zresztą jedyny. Wprawdzie ludzkości nie udało się nigdy wykryć żadnych śladów pozaziemskiej egzystencji, ale dla wielu było oczywiste, że ogrom kosmosu nie pozostawia wątpliwości – gdzieś tam tli się życie. Nie tak jednak astrochemik wyobrażał sobie pierwszy kontakt. 96 Dużo spekulowało się o możliwych różnicach pomiędzy cywilizacjami. Najwyraźniej były one większe niż do tej pory sądzono. – Może to wszystko próba… – odezwał się cicho Håkon. – Co masz na myśli? – zapytał Reddington, zbliżając się do zwiotczałego ciała. Zaczął odpinać skafander Dayan, kątem oka zerkając na Lindberga. – Może oni od początku próbują się skontaktować? – zapytał astrochemik. – Może to wszystko nieudany eksperyment? – Masz na myśli stosy ciał na kilku statkach? – Może… – W takim razie źle się do tego zabrali. – Może nie rozumieją praw rządzących naszymi organizmami, naszym wymiarem, czy… – Skończ pieprzyć bzdury – uciął Jeffrey, po czym ściągnął lekarce kask. – Te ciała były rozprute, poszarpane jak ścierwo. Astrochemik skinął głową w zamyśleniu. – Co pan robi? – zapytał, z niesmakiem spoglądając na poczerniałą twarz Dayan. Anomalie fizyczne nie zanikły. Utrwaliły się na jej martwym, wynaturzonym obliczu. Przyjrzawszy mu się, Lindberg dostrzegł strużkę ropy, która wylewała się z oczodołu. Zrobiło mu się niedobrze. Umysł zarysował przed nim wizję zwymiotowania w hełmie. Szybko zamknął oczy i się odwrócił. – Uspokój się, Håkon – odezwała się przez głośnik Nozomi. – Puls znów ci galopuje. – Staram się, ale pułkownik właśnie… ocenia organoleptycznie zwłoki. Håkon pokręcił głową, starając się wyrzucić z pamięci obraz, który zobaczył. – Zamierzam też odłączyć sensory – powiedział Jeffrey. – Podepniemy je do komputera na Accipiterze i przeanalizujemy odczyty. – Przecież Ellyse wszystkie dostała. – Niezupełnie – włączyła się Nozomi. – W momencie, gdy funkcje życiowe ustają, czujniki się wyłączają. Zaskoczyły na powrót dopiero wówczas, gdy Yael… – No tak. – Jeśli je zabierzecie, sprawdzimy co w tym czasie działo się z ciałem. Håkon obrócił się przez ramię i zerknął na dowódcę. Musiał przyznać, że Reddington miał wysoką tolerancję na ohydę. Kawałek po kawałku ściągał ze zwiotczałego ciała kombinezon, aż w końcu Yael została w samym ubraniu. Ciało pozbawione elementów grawitacyjnych uniosło się na wysokość wzroku. Jeffrey upchnął wszystkie rzeczy do plecaka Dayan, a potem postawił go przed włazem. – Jak idzie otwieranie tego ustrojstwa? – zapytał Lindberg. – Jak po maśle – odezwał się Dija Udin. – A poważnie? – Poważnie, to chyba zostaniecie tam na barbecue. – Twoje poczucie humoru jest porażające. 97 – Wiem – odparł Alhassan. Håkon usiadł przy włazie, po czym odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Próbował sięgnąć pamięcią do głębokich, gardłowych dźwięków, jakie wydawały struny głosowe Yael Dayan. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie były przystosowane do przekazu, który zamierzano nadać. Lindberg nadaremno próbował odtworzyć choćby pojedyncze słowo. W końcu zrezygnował, uznając, że kolejne niezrozumiałe dźwięki i tak w niczym by nie pomogły. Potrzebny był klucz, a nie następne zamknięte drzwi. Czas płynął nieubłaganie. Håkon raz po raz otwierał oczy, by zobaczyć, ile minut pozostało do wyłonienia się zza ciemnej strony Drake-Omikron. Gdy któryś raz z kolei spojrzał na zegar, ten wskazywał już jedynie dwanaście minut. – Alhassan – odezwał się Skandynaw. – Jesteś tam? – Jestem, ale nieco zajęty. – Udajesz, że próbujesz nas ratować? – Wszyscy ochoczo pozorujemy chęć niesienia pomocy. – Przynajmniej nie będziecie mieć wyrzutów sumienia, że nic nie zrobiliście. – Właśnie to mam na uwadze. W jego głośnie wyraźnie zabrzmiała rezygnacja. Lindberg przypuszczał, że spróbowali już wszystkiego. Kilka minut temu Reddington odbył krótką rozmowę z Jaccardem i teraz manipulował otwartym panelem po tej stronie śluzy. Håkon nie wróżył mu jednak sukcesu. – Ile zostało wam czasu do odejścia? – zapytał Skandynaw. – Musimy odbić trzydzieści sekund przed tym, jak wyłonicie się zza planety. – Zdążycie się oddalić? – Schowamy się po ciemnej stronie. – No tak – odparł astrochemik, obserwując daremne próby dowódcy. Jeffrey zaklął pod nosem, a potem uderzył pięścią w ścianę, obok rozbebeszonego panelu. – U nas niestety fiasko – dodał Håkon. – Ostatnia nadzieja w was. Dija Udin nie odpowiadał przez kilka chwil. Lindberg rzucił okiem na odliczanie. Osiem minut. Pomyślał, że czas zacząć żegnać się z życiem. A może spróbować modlitwy? Nie, Reddington miał rację mówiąc, że jeśli przez całe życie nie rozmówił się z żadną siłą wyższą, teraz nie ma to najmniejszego sensu. A mimo to coś kazało mu spróbować. Poszukiwanie ostatniej deski ratunku? Nie, raczej to, że w tych okolicznościach wszystko wydawało się możliwe. – Nie odpowiada na nic – odezwał się Jeffrey. – Jakby brakowało energii. – Trudno. Pułkownik bez słowa sięgnął do przewodu w bocznej kieszeni skafandra. Podłączył go do portu z tyłu kasku, a drugą końcówkę podpiął do panelu w ścianie. Lindberg przyglądał się temu z konsternacją, uznając, że nie ma sensu protestować. Reddington i tak postąpi, jak chce. 98 – Accipiter – odezwał się Jeffrey. – Tak, panie pułkowniku? – zapytała Nozomi. – Nawiązałem połączenie z systemem. – Słucham? – Podłączyłem się do tego cholerstwa. Spróbujcie zdalnie je otworzyć, będę służyć wam za przekaźnik. – To niezbyt roztropne, panie pułko… – Zamknij się, Ellyse – uciął. – I rób, co mówię. – Tak jest. Håkon podniósł się i podszedł do dowódcy. Takie połączenie mogło go zabić, ale nie miało to wielkiego znaczenia – za niecałe siedem minut i tak zginą, smażąc się na popiół. – Melduj, Ellyse – dodał pułkownik. – Nawiązałam połączenie, mamy zdalny dostęp do Hawkinga. – I jak to wygląda? – Dziwnie. – Sprecyzuj. – Wszystkie systemy są sprawne. Wygląda na to, że kolektory neutrin też działają, a zatem akumulatory powinny być naładowane. – Może więc są? – Nie. Brakuje zapasów, jakby cała energia była od razu wykorzystywana. – Do czego? – Najwyraźniej do niczego – odparła Ellyse. – Zderzacz korpuskuł działa jak należy, energia jest generowana, ale nagle gdzieś znika. – I to jest cały problem? – Na to wygląda – powiedziała. – Gideon sądził, że rzecz tkwi w jakimś systemie bezpieczeństwa, który się aktywował, a następnie zablokował, ale odpowiedź zdaje się być znacznie prostsza. – Jak zawsze – skwitował Lindberg. Pułkownik potoczył wzrokiem po pomieszczeniu, jakby gdzieś tutaj mógł odnaleźć źródło poboru mocy. – Możecie wykorzystać… – Tak, panie pułkowniku – ucięła szybko Ellyse. – Do aktywowania tego panelu wystarczy ułamek energii, jaka jest zgromadzona w pańskim kombinezonie. – Nie zabij go – dodał Håkon. – Postaram się. Stanęli przed włazem, czekając, aż wreszcie opuszczą ten przeklęty statek. Zegar wskazywał, że zostało im już jedynie parę minut. Wlepiali wzrok w śluzę, oddychając nierówno. – I? – zapytał Jeffrey. – Nic się nie dzieje. 99 Nozomi przez chwilę milczała. Lindberg spojrzał na wyświetlacz, myśląc o tym, że na tym etapie liczy się już każda sekunda. – Ellyse, co się dzieje? – zapytał. – Najwyraźniej nie jest to tak proste, jak mi się wydawało. – To znaczy? – dopytał Håkon. – Jak tylko jakaś porcja energii wpada do systemu, od razu jest pochłaniana. Coś na pokładzie musi zasysać każdego wata, wolta czy ampera. Załoganci obrócili się w kierunku korytarza. – Nie widzieliśmy, by jakikolwiek system był włączony – zaoponował Reddington. – A nie mamy czasu, by przeszukać cały statek. Skandynaw spojrzał na HUD. Trzy minuty. Sto osiemdziesiąt sekund dzieliło go od śmierci w męczarniach. 17. Na mostku Accipitera trwały gorączkowe poszukiwania systemu, urządzenia, lub czegokolwiek innego, co powodowało tak duży pobór mocy. Nie było tu jednak Channary Sang ani Alhassana – oboje narzucili na siebie skafandry i czekali w wąskim przejściu pomiędzy statkami. Trwali w gotowości, by pomóc Reddingtonowi i Lindbergowi, gdy tylko otworzy się śluza. Nozomi spojrzała na zegar i stwierdziła, że niebawem Jaccard poleci dwójce załogantów wracać na pokład Accipitera. – Ellyse – odezwał się przez komunikator dowódca. – Jeśli masz jakiś pomysł, gdzie mogłoby znajdować się to urządzenie… – Nie mam, panie pułkowniku. Zostało sto pięćdziesiąt sekund. Nozomi panicznie przeglądała manifest pokładowy Hawkinga, starając się ustalić, co może pobierać tyle energii. Po chwili zrezygnowała i przełączyła ekran na wykaz systemów statku. Wiedziała, że Hallford grzebie w mechanizmach sztucznej atmosfery, zaś Loïc przeczesuje meandry systemów nawigacyjnych. Zastanowiła się przez chwilę. – Załóżmy, że ta cywilizacja potrzebuje czegoś, by tutaj być, jak my tlenu… – Co? – zapytał Lindberg. Nozomi uzmysłowiła sobie, że ma otwarty kanał komunikacyjny. – Co mówiłaś? – Gdybam. – To chyba już nie pora na gdybanie. Wedle mojego zegara, zostało niecałe sto dwadzieścia sekund. – Czego potrzebują, żeby tutaj być? – powiedziała do siebie. – Oni? 100 Ellyse zignorowała pytanie. Głos Lindberga był coraz bardziej łamliwy, czemu trudno było się dziwić. Gorączkowo poszukiwała odpowiedzi, przeczesując wzrokiem wykaz systemów. Na okręcie takiej klasy było ich od groma, każdy detal był regulowany przez dziesięć urządzeń. – Nie możecie nas jakoś odciągnąć, przytrzymać na ciemnej stronie? – zapytał Håkon. – Nie, przyciąganie grawitacyjne jest zbyt mocne – odparła bezwiednie Nozomi, przeszukując listę. – To wyłączcie wszystkie systemy. Padnie też ten, który pobiera… – Wszystko jest wyłączone. – Więc… – Szukam jakiegoś podsystemu. – I? – I bądź cicho, Lindberg. – Zostało mi kilkadziesiąt sekund życia. Wolałbym… – Mam! – krzyknęła Nozomi, niemal zrywając się z miejsca. – Bufor 4A w jednym z podsystemów telemetrii pokładowej! Ellyse wiedziała, że Håkon się odzywa, ale nie słyszała wypowiadanych przez niego słów. Skupiła się na tym, by jak najszybciej wyłączyć element, który zasysał niemal całą energię generowaną przez zderzanie cząstek. Teraz, kiedy już namierzyła odpowiedni cel, procedura nie będzie specjalnie skomplikowana. Wystarczy wprowadzić kilka nowych wartości do systemu… byle szybko. – Już! – powiedziała chwilę później, odginając się do tyłu. Uzmysłowiła sobie, że przestała śledzić upływ czasu. Zdążyła? Spojrzała na zegar. Zostało dwadzieścia sekund. – Śluza otwarta! – powiedziała. – Słyszysz mnie? Odpowiedziała jej cisza. – Odłączaj, natychmiast! – zza pleców usłyszała głos pierwszego oficera. – Pełna moc napędu! – Tak jest! – odparł mu Gideon. Siedzący na miejscu nawigatora Hallford uruchomił wszystkie silniki na bakburcie, a statek natychmiast odbił w bok. Zdążyli przed wyjściem z cienia, byli bezpieczni. Kwestią otwartą pozostawało, co stało się w przejściu. Ellyse obróciła się i spojrzała na Jaccarda. Nie mogła wyczytać nic z jego twarzy. Podobnie jak ona, Loïc czekał, aż ktokolwiek się odezwie. 101 18. Lindberg leżał na podłodze bez kasku i zaśmiewał się w najlepsze. Tuż obok usiadł Reddington, w podobnym humorze. Z pomocą Channary i Alhassana udało im się nie tylko przeskoczyć na pokład Accipitera, ale także zabrać ze sobą ciało i plecak Yael Dayan. – Kurwa mać – odezwał się Dija Udin. – Zabrakło dosłownie kilku sekund, a miałbym cię z głowy raz na zawsze. – Przełożymy to inną okazję. – Umowa stoi, sukinsynu – odparł muzułmanin, podając rękę przyjacielowi. Postawił go na nogi, a potem wszyscy zaczęli pozbywać się swoich skafandrów. W międzyczasie Jeffrey aktywował interkom i poinformował mostek, że wszyscy są cali. – Rozumiem, że wpadła na to Ellyse? – zapytał. – Tak jest, panie pułkowniku – odparł Jaccard, nie potrafiąc ukryć ulgi w głosie. – Jak? – Najwyraźniej miała po prostu nosa. Trafiła na jeden z podsystemów i… – Jaki? – Bufor 4A w telemetrii pokładowej. Reddington spojrzał na Lindberga. Ten skinął głową. – Czy to przypadkiem nie jest odpowiedzialne za komunikaty głosowe na statku? – zapytał Håkon, podchodząc do interkomu. Przez moment na mostku panowało wymowne milczenie. Może był to przypadek, a może jasny sygnał od obcej cywilizacji – przynajmniej o takich dwóch możliwościach na początku pomyślał Skandynaw. Potem dotarło do niego, że musiało chodzić o coś innego. – Zostawili nam trop – odezwał się. – Co masz na myśli? – zapytał Dija Udin. Lindberg nie zdążył odpowiedzieć, gdyż uprzedziła go Nozomi: – Chcieli, byśmy znaleźli system, który zżera tyle mocy. – Otóż to – przytaknął Håkon. – Zostawili nam ślad, dzięki któremu mogliśmy namierzyć ten bufor. Wskazali nam go poprzez wiadomość, którą wysłali na Accipiterze. Jak się nad tym zastanowić, powinien być to pierwszy podsystem do sprawdzenia. – Niby dlaczego? – żachnął się nawigator. – Bo wedle naszej najlepszej wiedzy, jest to jedyny element statku, z którym mieli do czynienia. Skorzystali z niego, by bezpośrednio się z nami porozumieć – odparł Lindberg. – Tym bardziej, że na pokładzie Hawkinga też to słyszałem. Mogliśmy… powinniśmy wcześniej… – Był jeszcze komunikat wysłany do Alfa Centauri Bb – zaoponowała Channary Sang. Lindberg skinął głową, choć przypuszczał, że to stanowiło jedynie rykoszet próby skomunikowania się z nimi. 102 – A zatem mógł to być sprawdzian – odezwał się Loïc. – Może chcieli się przekonać, czy jesteśmy w stanie rozwiązać problem. – Tymczasem zadecydował ślepy traf – odparł Alhassan i klasnął w ręce. – I mam nadzieję, że wszyscy mają to równie głęboko w dupie, jak ja. – Niezupełnie – zaoponowała Nozomi. – Jeśli rzeczywiście nas sprawdzali, to być może wcześniejsze wydarzenia też miały jakoś zweryfikować, na ile… – Na ile jesteśmy rozwinięci – dopowiedział Lindberg. – Godni nawiązania kontaktu, czy coś w tym stylu. Nie jest to pomysł od czapy. – Nie – przytaknął Reddington. – Ale to wszystko czyste spekulacje – dodał, po czym wyłączył interkom i wskazał wyjście na korytarz. Załoganci szybko odebrali niezwerbalizowany rozkaz. Podnieśli zwłoki oraz ekwipunek, po czym przenieśli je do ambulatorium znajdującego się na niższym pokładzie. Położyli Dayan na stole sekcyjnym, a chwilę potem dołączyła do nich reszta. Na mostku został jedynie Gideon, czuwający nad systemami statku. Regulamin sił zbrojnych nie pozwolił na zbyt wylewne powitania, ale Lindbergowi wystarczyła ulga na twarzy Ellyse. – Czas brać się do roboty – oznajmił Reddington, jakby do tej pory mitrężyli czas. Spojrzał wymownie na Skandynawa, a ten szybko zreflektował się, czego dowódca od niego wymaga. – Ale… – Jest pan jedynym uczonym w tym towarzystwie. W dodatku chemikiem. – Astrochemikiem. – Nie mogę wyobrazić sobie nikogo, kto lepiej nadaje się do przeprowadzenia sekcji. – Nigdy nie kroiłem nawet chleba, panie pułkowniku. Zawsze kupowałem… – Da pan sobie radę – uciął Jeffrey. – Zostawiam do pomocy pańskiego towarzysza. – Czy to konieczne? – Właśnie – przytaknął Alhassan. – Nie znam się na trupach, dowódco. Reddington odpowiedział milczeniem, po czym skinął na podkomendnych i wraz nimi opuścił pomieszczenie. Lindberg czekał, aż Ellyse obróci się przez ramię i pośle mu choćby krótkie spojrzenie, ale się przeliczył. – Pięknie – skwitował Dija Udin, gdy właz się zamknął. – Co? – Będą teraz na nas psioczyć. – Co ty pieprzysz, Alhassan? – burknął Håkon, spoglądając na Yael Dayan. Twarz miała zasłoniętą białym materiałem i załoganci nie widzieli makabrycznego wyrazu, który zastygł na jej obliczu. Skandynaw poczuł wir w żołądku, gdy przypomniał sobie widok ropy wyciekającej z oczodołu. – Zastanów się – powiedział muzułmanin, gdy Lindberg podszedł do ciała. – Nad czym? 103 – Nad tym, jak ci ludzie teraz nas postrzegają. – Jak? – zapytał bezwiednie Håkon, nie przywiązując wagi do słów towarzysza. Zastanawiał się, od czego zacząć. Może od próbek, które pobrał? Tak chyba postąpiłby ktoś, kto znał się na rzeczy. – Mają nas za tykające bomby – kontynuował Alhassan. – Mhm. – Wiedzą, że najeźdźca namieszał nam w głowach podczas kriosnu. – Przestaniesz go tak nazywać? – zapytał astrochemik, ale Dija Udin tylko pokręcił głową. – Poza tym oni też byli w diapauzie. – Tak, ale z nimi nikt nie eksperymentował. Tymczasem przypomnę ci, głąbie, że w naszym przypadku były poważne wątpliwości co do tego, czy jesteśmy tymi, za których się podajemy. Mają nas na celowniku, rozumiesz? Håkon wyciągnął z plecaka próbki, a potem umieścił je w jednym z urządzeń laboratoryjnych. Ledwo zamknął wieko, pojawiły się odczyty na wyświetlaczu. – Rozumiem, rozumiem – zapewnił przyjaciela. – Gówno rozumiesz. – To po co w ogóle pytasz? – Bo chcę, żebyś otworzył oczy na rzeczy oczywiste – odparł Dija Udin, również wlepiając wzrok w ekran, na którym pojawiły się wyniki analizy krwi. – Ci ludzie zajmą się teraz tym, by jak najdłużej przeżyć. A my możemy okazać się potencjalną przeszkodą. – Mhm. – Nie wracamy na Ziemię, prawda? – Przypuszczam, że nie. Abstrahując od długości podróży powrotnej, do tej pory nie nadszedł żaden sygnał zwrotny z Alfa Centauri Bb. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogła wybuchnąć wojna apokaliptycznych rozmiarów, zmiatając z powierzchni Ziemi całą cywilizację lub sprawiając, że wróciła ona do epoki kamienia łupanego. Równie prawdopodobne było, że obca cywilizacja zainteresowała się miejscem, do którego wysyłały raporty wszystkie statki z misji Ara Maxima. – Nie wracamy do domu, bo domu może już nie być – ciągnął dalej Dija Udin. – A więc co zrobi Hemingway? – Tego nawet Allah nie wie. – Bez przesady – odparł Alhassan. – Ale można przypuszczać, że pułkownik będzie chciał osiąść na jakiejś planecie, jak najdalej stąd. I nie w smak mu będzie zabranie ze sobą dwóch gości, którym w głowach mieszała ta sama siła, która… – Ożeż kurwa… – przerwał mu Lindberg, wskazując na wyświetlacz. Muzułmanin natychmiast urwał i spojrzał na rząd cyfr. Nic mu nie mówiły. – Co? Co to znaczy? – Nic. 104 Dija Udin spojrzał na przyjaciela z konsternacją. – Chciałem po prostu, żebyś się zamknął – odparł Håkon i wzruszył ramionami. – Po prawdzie, nie rozumiem nic z tego, co widzę. Zupełna abstrakcja. Alhassan pokręcił głową z niedowierzaniem. – Z pewnością jest tu aplikacja, która potrafi to odczytać, ale nawet nie wiem która mogłaby to być. – Astrochemik przesunął kilka ekranów na wyświetlaczu. Na każdym było kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt skrótów do programów medycznych. Najpewniej któryś pomagał w interpretacji takich danych, nazwy były jednak zupełnie enigmatyczne. – Poszukaj jakiejś sugestywnej ikonki. – Wszystkie mają czerwone krzyże, stetoskop, lekarza, albo inne tego typu akcenty. – Pokaż – powiedział Alhassan, odpychając towarzysza. Håkon uniósł ręce i ustąpił mu miejsca. Podczas gdy muzułmanin przekopywał się przez meandry aplikacji medycznych, Lindberg odsłonił całun spowijający ciało. Spojrzał na nienaturalny grymas Dayan i wzdrygnął się. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Otworzyć ją laserowym skalpelem? Pewnie tak postąpiłby oficer medyczny. A potemwyczarowałby diagnozę z organów wewnętrznych. On tymczasem mógł jedynie bawić się w szamana. I Reddington doskonale o tym wiedział – miejsce astrochemika nie było w medlabie. – Co za bzdura – mruknął pod nosem. – Co? – Nic. Zaczynam skłaniać się do twoich paranoicznych przypuszczeń. – Jakże to? – zapytał Dija Udin, obracając się do niego z uśmiechem. – Reddington nie jest w ciemię bity. – Ano nie. Dużo można o nim powiedzieć, ale… – Musiał wiedzieć, że nie jesteśmy w stanie nic tutaj wskórać. Chciał się nas pozbyć. – Håkon zasłonił ciało, a potem usiadł na niewielkim obrotowym stołku i spuścił głowę. Był zmęczony. Miał wszystkiego dosyć i szczerze mówiąc, chciałby wrócić do momentu, gdy zaczynali z Alhassanem półroczne oczekiwanie przed ponownym wejściem w diapauzę. Mimo że nieustannie wisiało nad nimi widmo kolejnego ataku, był to spokojny czas. Absurdalnie spokojny. Ostatnie trzy miesiące były najcudowniejszym lenistwem w życiu Lindberga. – I co z tym zrobimy? – zapytał Dija Udin. – Zajrzymy bestii do gęby. – Czasem nie łapię twoich metafor. Skandynaw podszedł do głównego panelu ambulatorium, a potem aktywował go i spróbował nawiązać połączenie z komputerem pokładowym. Nie okazało się to przesadnie trudne. Wszystkie nienewralgiczne dane były ogólnie dostępne. – Tak myślałem – powiedział Lindberg. Alhassan spojrzał na wyświetlacz. 105 – Niech go chuj – skwitował. – Wchodzimy na orbitę geostacjonarną. – Nie wiem, czy tak to można nazwać w przypadku planety, która nie obraca się wokół własnej osi. Dija Udin spojrzał na niego spode łba. – Po pierwsze, ta planeta się obraca. Musi to robić, by jedna strona pozostawała zawsze zwrócona do tego czerwonego karła, podczas, gdy ona go obiega. To jest istota rotacji synchronicznej. – Zaufam ci, bo jesteś nawigatorem. – Właśnie. Po drugie, to jest orbita geostacjonarna. – Nie będę polemizować. – I prawidłowo. – Co nie zmienia faktu, że Reddington chce zejść na powierzchnię. – Dziwisz mu się? – zapytał Alhassan. – Nawet mnie interesuje, co tam jest, a z natury mam wszystko głęboko w dupie. – Co ma niby tam być? – Nie wiem, ale z pewnością coś. Chyba nie sądzisz, że te wszystkie statki ściągnięto tutaj bez powodu? Chodzi o Drake-Omikron, cholera wie z jakiego powodu. Lindberg skinął głową. To założenie miało ręce i nogi, choć nie bardzo podobało mu się, że zostali wyłączeni ze wszelkich planów. Alhassan nagle ruszył w kierunku wyjścia, wprawiając przyjaciela w konsternację. Obróciwszy się w progu, spojrzał na niego ponaglająco. Håkon nie musiał długo się zastanawiać, chciał wreszcie uzyskać kilka odpowiedzi. I nie miał zamiaru dowiadywać się wszystkiego z drugiej ręki. 19. Na mostku załoganci wpatrywali się w główny wyświetlacz ponad ich głowami. Gdy Lindberg i Dija Udin przekroczyli próg, również podnieśli wzrok. Na ekranie widniała ciemna strona Drake-Omikron i nie ulegało wątpliwości, że jej powierzchnia znajduje się coraz bliżej. – Myślałem, że posadzą tam wahadłowiec, a nie cały statek – burknął Alhassan. Reddington oderwał wzrok od procedury podejścia i obrócił się na krześle. Posłał nieproszonym gościom długie spojrzenie i Håkon przypuszczał, że dowódca poleci Channary Sang, by usunęła ich z pokładu dowódczego. Po chwili jednak pułkownik wrócił do kontemplowania ekranu. Skandynaw dał krok do przodu. Kątem oka dostrzegł, że Nozomi na niego spojrzała. – Dlaczego sadzacie Accipitera? – odezwał się. – Rozumiem, że zamierzacie sprawdzić planetę, ale równie dobrze można byłoby… 106 – Nie będziemy ryzykować – uciął Jeffrey. – Na moje oko, właśnie w ten sposób ryzykujecie. – To twoja zawodowa opinia? – zapytała Sang. Håkon zbliżył się do dowódcy. – Chcę po prostu powiedzieć, że nie… – Nie interesuje mnie pańskie zdanie – przerwał mu Reddington. – Sadzamy okręt, by zapewnić grupie zwiadowczej bezpieczeństwo – dodał Gideon koncyliacyjnie. Lindberg nie był przekonany, choć sytuacja miała też swoje plusy – jeśli Accipiter siądzie na powierzchni, łatwiej będzie mu zbadać planetę, niż gdyby znajdowali się na orbicie. – Panie pułkowniku – odezwała się nerwowo Ellyse. Astrochemik obrócił się do niej zaniepokojony. – Co się dzieje? – zapytał Jeffrey. – Wykrywam dwie kolejne jednostki na obrzeżach systemu. Wedle moich danych, trajektorie lotu odpowiadają temu, czego się spodziewaliśmy. Oba okręty zmierzają w kierunku Drake-Omikron. – Skurwysyny naprawdę ściągają tutaj całą flotę Ara Maxima – odezwał się Dija Udin. – Zidentyfikuj te jednostki, Ellyse – powiedział Jaccard. – Jedna podchodzi od drugiej strony, podobnie jak wcześniej Hawking, więc nie jestem w stanie odczytać kodu transpondera. Ale druga to ISS Nowosybirsk. – A zatem mamy ostateczne potwierdzenie – odparł Loïc. Håkon pomyślał, że żadnego potwierdzenia nie potrzebowali, ale może chodziło o wojskową skrupulatność. Nie ulegało wątpliwości, że przez następne lata będą tutaj zlatywać kolejne jednostki – zapewne wszystkie, jakie wyleciały z Ziemi. Starał się poukładać to wszystko w głowie, ale nadal miał mętlik. Założenie, że podjęto próbę kontaktu, wydawało się trafne. Nie mógł go zweryfikować, ale o co innego mogło chodzić? Potem był sprawdzian. Obcy zostawili trop i czekali, aż odnajdzie go załoga Accipitera. Ale w jakim celu to wszystko? I po co gromadzić tutaj jednostki Ara Maxima? Być może odpowiedź była najprostsza z możliwych. Lindberg potoczył wzrokiem po swoich towarzyszach. – Komuś zależało na tym, byśmy nie rozprzestrzenili się pośród gwiazd – odezwał się. Kilka osób spojrzało na niego, jakby trafił w sedno. Nikt jednak się nie odezwał. Accipiter nadal podchodził do lądowania, pilotowany przez Gideona, zaś na mostku trwała ciężka cisza. W końcu Reddington oczyścił gardło, skupiając na sobie uwagę załogantów. – Być może to trafne spostrzeżenie. – W pańskich ustach brzmi to jak najwyższa pochwała. – Ale niech pan ma uwadze, że to tylko gdybanie – zastrzegł Jeffrey. – Może i trafne, ale gdybanie. Nie mamy żadnych dowodów na poparcie jakiejkolwiek tezy. Jest pan naukowcem, więc… 107 – Więc wiem, że dowody nie są niezaprzeczalnymi, niepodlegającymi dyskusji odkryciami – wszedł mu w słowo Håkon. – Dowód często powstaje drogą dedukcji i logiki, niech pan to ma na uwadze. Pułkownik w milczeniu odwrócił się do stanowiska radiooperatorki. – Masz jakieś oznaki życia na Nowosybirsku, Ellyse? – Nie mogę stwierdzić. – Dlaczego? – Sytuacja jest podobna jak w przypadku Hawkinga… tyle że wtedy udało się otworzyć podstawowy kanał komunikacyjny. Z Nowosybirskiem nie mogę ustanowić żadnego połączenia. – Powtórka z rozrywki, jeśli chodzi o pobór mocy? – włączył się Alhassan. – Może. – Trzeba przyjąć, że sytuacja jest tam taka, jak na innych statkach – dodał Loïc. Lindberg pokręcił głową. Miał dosyć niepewności, piętrzących się pytań i mętnych odpowiedzi. Od kiedy wybudził się z pierwszej diapauzy, wszystko było relatywne, we wszelkich równaniach były jedynie zmienne, żadnej stałej. Koniec. Wystarczy tego. – Sadzajcie ten statek – odezwał się. – Nowosybirskiem zajmiemy się później. A jeśli ktoś tam przeżył, skontaktuje się z nami. Reddington uśmiechnął się blado, jakby rozbawiło go, że ktoś na jego mostku uzurpuje sobie prawo do wydawania rozkazów. – To jedna sprawa – zakończył Håkon. – Natomiast druga jest bardziej drażliwa. Jeśli jeszcze raz ktoś spróbuje odciąć nas od… – Nie zmuszaj mnie, bym kazał Channary cię stąd wyprowadzić – rzekł Jeffrey. – Posłuchaj… – Jesteście potencjalnie niebezpiecznym elementem – odparł Reddington, przechodząc do sedna. – Możecie stanowić narzędzie w rękach obcej cywilizacji, nawet nie będąc tego świadomi. Odkładając na bok wszystko inne, po prostu nie mogę wam zaufać. I wy sobie również nie. – Będziesz musiał – odparł Lindberg, nie siląc się na zwyczajowe formułki. – Bo jeśli wydaje ci się, że możesz ot tak zejść na planetę, to jesteś w błędzie. Potrzebujesz tam astrochemika. Reddington nie odezwał się słowem, ale Håkon dostrzegł cień uśmiechu na twarzy siedzącego obok pierwszego oficera. – A tak się składa, że jedyny astrochemik, jakiego masz na podorędziu, nie zejdzie na powierzchnię bez swojego przydupasa – dodał Skandynaw. – Co? – wypalił Dija Udin. – Wiedziałeś, że mam ciebie na myśli? – spytał cicho Håkon. – Goń się, Lindberg. Pomijając wszystko inne, nigdzie się nie wybieram. 108 – Pewnie, pewnie – uciął, po czym na powrót wpił wzrok w profil dowódcy. – To jak będzie, pułkowniku? Wiedział, jaka odpowiedź w końcu padnie. Astrochemik był niezbędny podczas badania obcego świata – szczególnie takiego, na którym przeżyć można jedynie na wąskim odcinku pomiędzy dwiema strefami, gdzie jednocześnie pada światło z czerwonego karła i wieją mocne wiatry planetarne. Niedługo potem Accipiter wysunął podwozie płozowe, aktywowały się grafenowe zastrzały, po czym Gideon miękko posadził okręt na powierzchni planety. Podczas podejścia Ellyse starała się nawiązać kontakt z nowo przybyłymi statkami, ale bezskutecznie. Reszta załogi obserwowała zbliżającą się ziemię. Håkon mógłby przysiąc, że w pewnym momencie dostrzegł jakąś konstrukcję. Nie naturalne formacje skalne, a kilkupoziomową bryłę. Nie zająknął się słowem, ale przypuszczał, że jeśli coś tam rzeczywiście jest, niebawem inni również to dostrzegą. 109 Rozdział 3 1. Trening w środowisku o zmiennej grawitacji Nozomi przechodziła w ciężkich, starych skafandrach. Kadeci pocili się w nich obficie, ruchy były ograniczone, a po kilkugodzinnych zmaganiach człowiek miał wszystkiego dosyć. Ilekroć wynurzała się z przemoczonego kombinezonu, miała wrażenie, jakby właśnie przebiegła półmaraton. Accipiter miał na wyposażeniu nowsze modele, ale z jej perspektywy były przestarzałe o dobre pięćdziesiąt lat. Odbycie w nich dłuższego marszu wiązało się z niemałym wysiłkiem – choć daleko było do katorgi, jaką przeszła podczas szkolenia. Po kilku kilometrach dowódca zarządził postój. Nozomi usiadła na niewielkim murku skalnym, a tuż obok przycupnął Håkon. Zmierzali ku miejscu, które w systemach Hawkinga figurowało jako cel podróży. Ellyse wyciągnęła datapada i sprawdziwszy, jak daleko się znajdują, potoczyła wzrokiem po okolicy. – Widać to już na horyzoncie – odezwał się Lindberg. Uzmysłowiła sobie, że nachylał się ku niej i spoglądał na wyświetlacz. – To tamten pagórek. – Wskazał wzrokiem. – Rzeczywiście. – Ale nie wygląda, by cokolwiek tam było. Nozomi potaknęła, wytężając wzrok. Reddington stanął obok, wyciągnął lornetkę, a potem przez moment przyglądał się wzniesieniu. W końcu podał ją Ellyse, a ta upewniła się, że w istocie niczego tu nie ma. – Może powinienem wspomnieć o tym wcześniej – zaczął Lindberg. – Ale kiedy podchodziliśmy do lądowania, zauważyłem coś… cóż, chyba jakąś konstrukcję. Sprawiała wrażenie… – Co? – żachnął się Alhassan. – Wydaje mi się, że widziałem… – Słyszę, co mówisz, patafianie – uciął Dija Udin. – Pytam, dlaczego wcześniej się o tym nie zająknąłeś? Håkon spojrzał na Nozomi, jakby miała mu przyjść w sukurs. – Bo nie jestem pewien, czy to nie omamy. – Hę? – wydał z siebie muzułmanin. Reddington nie odzywał się, ale jego wzrok mówił wszystko. – Nadal nie wiem, czy widziałem kogoś na Hawkingu. Tamta postać mogła być wytworem mojej wyobraźni, tak samo ten budynek. – Ach, no tak – odrzekł Alhassan. – To tylko potwierdza, że jesteś niezrównoważonym Szwedem. 110 – Jestem Skandynawem. – Dobrze, że z epitetem nie polemizujesz. Håkon spojrzał na niego spode łba. – Co dokładnie widziałeś? – zapytała Ellyse. – Na Hawkingu była to człekopodobna postać. Nic więcej nie jestem w stanie stwierdzić. Tutaj przemknęła mi konstrukcja przywodząca na myśl kilkupoziomową halę, wykonaną z kamienia. Lindberg spojrzał po rozmówcach, oczekując, aż coś powiedzą. – Nie można ufać waszym zmysłom – skwitował Reddington. – Cokolwiek z nami pogrywa, ingerowało w wasze umysły podczas diapauzy. – To samo można powiedzieć o załodze Kennedy’ego – wtrącił Alhassan. – A więc dochodzimy do słusznego wniosku, że żadne z nas nie powinno polegać na swoich zmysłach – oznajmił dowódca, po czym schował lornetkę i wskazał na wzniesienie. – Kontynuujemy marsz. Ellyse rozmasowała uda i powoli się podniosła, czując, że będzie miała zakwasy. – Kombinezony są konieczne? – zapytała. – Zapytaj astrochemika. Podobno bez niego na obcej planecie ani rusz. – Nie wróżę sukcesów, jeśli rzeczywiście chcesz się czegoś dowiedzieć – wtrącił Dija Udin. – Ten facet tylko udaje, że coś wie. – To wina atmosfery – zaoponował Skandynaw. – Przez wiatry planetarne warunki wciąż się zmieniają i nie mogę dostać jednego pewnego odczytu. Po opuszczeniu Accipitera wszystko wskazywało na to, że nie można oddychać, a kawałek dalej sytuacja była już diametralnie inna. – Przydałby się planetolog – bąknął Alhassan. – I dobry nawigator. – Wziąłbym nawet innego naukowca, byleby był rozgarnięty – perorował dalej Dija Udin. – Choć z drugiej strony, w obecnej sytuacji można się pocieszać, że gorzej już nie będzie. – Będzie, jeśli siądziesz za sterami. – Cisza – polecił Reddington, a Nozomi uśmiechnęła się pod nosem. Dostrzegła, że Lindberg dobył kolejnej probówki do badania składu atmosfery. Otworzył ją na moment, zamknął, a potem wsadził do jednego z portów w skafandrze. Chwilę później aktywował HUD w kasku. – Teraz mamy tlenu dwadzieścia dwa procent. Pięćdziesiąt sześć azotu, sporo ksenonu, śladowe ilości argonu i dwutlenku węgla – oznajmił. – Czyli? – zapytał Dija Udin. – Nie wiem, ściągnij kask i się przekonaj. Reddington zatrzymał się, a wraz z nim reszta. Obróciwszy się do Håkona, zrobił krok w jego kierunku. Najwyraźniej jego cierpliwość dotarła do granicy, za którą kryła się reprymenda. 111 – Można oddychać – powiedział Lindberg. – Wygląda na to, że wiatry planetarne wieją w korzystnym dla nas kierunku. Ellyse zmrużyła oczy i przez moment się zastanawiała. – Wcześniejsze odczyty mogły zostać zniekształcone przez wyziewy z silników Accipitera – powiedziała, mając nadzieję, że nie zabrzmi to protekcjonalnie. – Pobierałeś próbki zaraz po wyjściu… te wiatry planetarne mogą wprawdzie wpływać na skład powietrza, ale nie sądzę, by do tego stopnia. – Możliwe – przyznał Lindberg. – Hipotezy już są, najwyższa pora na sprawdzian – powiedział muzułmanin, patrząc wymownie na przyjaciela. – Ściągaj hełmofon i bierz głębokiego sztacha. Jak nie padniesz trupem po minucie lub dwóch, zrobię to samo. – Więc muszę tylko wytrzymać dostatecznie długo. – Dosyć tego – wtrącił Jeffrey. – Jeszcze jedna uwaga, a poślę was z powrotem na Accipitera. Skinęli niechętnie głowami, ruszając dalej. Chwilę później Nozomi dostrzegła, jak Håkon aktywuje swój HUD. Doskonale wiedziała, co ukazało się przed jego oczami – cała litania pytań o to, czy jest pewien, że chce odsunąć przesłonę hełmu. – Czas się przekonać, czy można tu odetchnąć pełną piersią – powiedział. Reddington popatrzył na niego badawczo. – Jesteś przekonany? – Wszystkie odczyty wskazują, że atmosfera jest bezpieczna. Ellyse również wyświetliła serię pytań, a potem potwierdziła, że odsuwa przesłonę na własne ryzyko. Gdy naciskała ostatnie „akceptuję”, Lindberg ściągał już hełm. Ona zrobiła to zaraz po nim. Przez chwilę wzbraniała się przed zaczerpnięciem powietrza. Potem wzięła płytki oddech, a kolejny był już głęboki – płuca wygrały w starciu z obawami. – Capi – skwitował Dija Udin, mocując kask na plecach. – Capi zgniłymi jajami. – Bo otworzyłeś paszczę – rzucił Lindberg. Ellyse uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała, czując na sobie ciężki wzrok dowódcy. Gdy wszyscy umieścili kaski na zaczepach kombinezonu, pochód ruszył dalej. Zapach unoszący się w powietrzu na Drake-Omikron przywodził jej na myśl nie tyle zgniłe jaja, co stary ser, który zbyt długo leżał w ciemnym zakamarku spiżarni, zapomniany przez domowników. Podeszli pod niewielkie wzniesienie, wprowadzone jako cel podróży do komputera pokładowego Hawkinga. Nie figurowało w systemach Kennedy’ego ani Accipitera i trudno było na tym etapie stwierdzić, czy był to błąd, czy działanie celowe. – Nic tu nie ma – powiedział Alhassan. – Pieprzony pagórek i nic poza nim. – Może to kopiec królowej – zauważył Håkon. 112 Nozomi rozejrzała się po okolicy. Obcy świat przywodził na myśl Marsa, głównie za sprawą czerwonawego światła z pobliskiej gwiazdy oraz nieboskłonu, który w przeciwieństwie do tego widzianego z Ziemi, był szarawy – podobnie, jak na Marsie. Przeważała skalista rzeźba terenu, tu i ówdzie znajdowały się pagórki takie jak ten, z łagodnymi zboczami. Postrzępione formacje skalne sprawiały wrażenie, jakby zostały wyciosane piorunami. Ellyse wzdrygnęła się na myśl o tym, że mogą szaleć tu burze zdolne kruszyć skały. Nie przeanalizowali warunków atmosferycznych na tyle dokładnie, by wiedzieć, czy w istocie tak nie jest. Gdyby byli jedną z załóg misji Ara Maxima, z pewnością sytuacja byłaby zgoła odmienna – oni stanowili jednak zbitkę ocalałych, błądzących po obcej planecie niczym dzieci we mgle. Nozomi urwała rozważania, gdy Dija Udin kopnął w zbocze wzniesienia. – Może coś jest pod powierzchnią – odezwał się. – Jeśli zostaliśmy tu sprowadzeni z premedytacją, to owszem, całkiem możliwe – odparł Håkon. – Chyba że chodzi o coś, czego nie potrafimy dostrzec. Znów na nią popatrzył, jakby była jakimś autorytetem i mógłby w niej szukać ratunku przed rodzącymi się pytaniami. Ellyse wzruszyła ramionami, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. – Gdzie jest ta konstrukcja, którą rzekomo widziałeś? – wtrącił Reddington. – Kilka kilometrów w kierunku oświetlonej strony. – Pozostaniemy jeszcze w zielonej strefie? – Ta nazwa jakoś… – Odpowiadaj na zadane pytanie – zestrofował go Jeffrey. – Tak. Będziemy jeszcze w bezpiecznym pasie. – Już lepiej brzmi zielona strefa – burknął Alhassan. Nozomi przemknęło przez głowę, że może mieli stawić się w tym miejscu, by mieć dobry punkt obserwacyjny. Nie, to byłoby bez sensu. W okolicy widziała inne wzniesienia, wyższe, o równie łagodnych podejściach, z których roztaczałby się lepszy widok. Reddington spojrzał pod nogi, a potem usiadł na pagórku. – Jeśli nie ma innych propozycji, udamy się tam, gdzie Lindberg coś zauważył – postanowił dowódca i wyciągnął papierosa. Umieścił go w kąciku ust i zaczął szukać zapalniczki. – Nie wiem, czy to bezpieczne – zaoponował Håkon. – Cicho – rzekł Alhassan. – Może rozsadzi mu głowę, jak podpali. – Sierżancie – odezwał się pułkownik. – Od czasów akademii nie wydałem takiego rozkazu, ale teraz sytuacja mnie do tego zmusza. Na ziemię i pięćdziesiąt pompek. Dija Udin ani drgnął. – Natychmiast. Nie żartuję. 113 Muzułmanin skrzywił się, patrząc po dwójce pozostałych załogantów. Zdawali się być rozbawieni, w przeciwieństwie do Reddingtona. – Otrzymałeś rozkaz, żołnierzu. – Wydaje mi się, panie pułkowniku, że dwieście lat świetlnych od Ziemi łańcuch dowodzenia jakoś się osłabia. Nie odczuwam wewnętrznego przymusu, żeby… Naraz Reddington zerwał się na równe nogi i momentalnie znalazł przy Alhassanie. Złapał go za kark, a potem cisnął nim o ziemię. Ellyse otworzyła usta, by zaprotestować, ale nie dobyła głosu. Chwilę wcześniej wydawało jej się, że to zwykłe słowne przepychanki – a nawet, że dowódca zdecydował się trochę pożartować z podkomendnymi. Najwyraźniej jednak nerwy wzięły górę. – Będziesz szanował hierarchię służbową! – ryknął Jeffrey, dociskając głowę Dija Udina do ziemi. – Panie pułkowniku… – zaoponował Lindberg, zbliżając się. Ellyse czym prędzej posłała mu ostrzegawcze spojrzenie i uniosła dłoń. Skandynaw zatrzymał się, zaciskając usta. – Rozumiesz, sierżancie? – syknął dowódca. – Rozumiem – odparł Alhassan. Pułkownik puścił go i podniósłszy się, otrzepał z pyłu. Na jego obliczu odmalowała się konsternacja, jakby sam nie wiedział, co się wydarzyło. Odchrząknął, a potem wrócił na swoje miejsce i zapalił papierosa. – Możecie dworować sobie z siebie nawzajem – odezwał się, gdy Dija Udin podniósł się z ziemi. – Ale szanujcie zasady. – Tak jest – odparł muzułmanin, ku zdziwieniu Nozomi. – Tutaj… w takiej sytuacji… tylko one nam zostały, jasne? – Tak. I rzeczywiście Dija Udin wyglądał, jakby rozumiał. Ellyse pomyślała, że być może coś jest w słowach Reddingtona. Teraz każdy element dawnego świata należało czcić, dbać o niego i pielęgnować. Wszak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Ziemia przestała istnieć. Od kiedy znaleźli się w tym systemie, nie otrzymali informacji zwrotnej. Byli daleko od Alfa Centauri, ale ansibl powinien poradzić sobie w niecałe dziesięć minut. Tymczasem minęły długie godziny i Ziemia milczała. Jeśli cywilizacja ludzka została zniszczona, dowódca miał absolutną rację. Każdy jej przejaw był na wagę złota. – Za trzy minuty ruszamy – odezwał się Jeffrey, zaciągając się papierosem. Ellyse zerknęła na Lindberga, który chciał pomóc przyjacielowi otrzepać się z pyłu. Ten szybko odgonił go ręką, więc Skandynaw stanął na zboczu i spoglądał w kierunku jasnej strony planety. Nozomi zbliżyła się do niego. – Imponujące – odezwała się. – Permanentny zachód słońca… lub wschód, jeśli wolisz. Widok nigdy się nie zmienia. – Ma to swój urok. 114 – Może przez pewien czas, ale gdyby codziennie się na to gapić… Urwał, jakby poczuł się zmieszany. Uśmiechnął się do niej blado, a potem wyświetlił mapę na swoim datapadzie. – Wedle moich obliczeń, mamy do przejścia jakieś cztery, może pięć kilometrów – powiedział. – Mam dość łażenia na dobrych kilka lat – odparła Ellyse. – Powinni wyposażać okręty klasy Accipitera w łazik czy mały transporter. – Powinni – odparł, zamyślony. Stali przez moment w milczeniu, obserwując krwiste światło zalewające horyzont. Precyzyjnie rzecz biorąc, już znajdowali się na oświetlonej stronie, choć tu docierał jedynie ułamek blasku czerwonego karła. Mimo wiatrów planetarnych, permanentnie wiejących z ciemnej strony i tworzących stałą cyrkulację powietrza, było tutaj gorąco jak w piekle. Wskaźnik na rękawie kombinezonu informował, że temperatura wynosi trzydzieści siedem stopni Celsjusza. – Ruszamy – rzucił Jeffrey. Zeszli ze wzniesienia, a Nozomi obróciła się jeszcze przez ramię, by na nie spojrzeć. Trudno było jej uwierzyć, że ktokolwiek zaprogramował trajektorię lotu Hawkinga, mógł przypadkowo wskazać na to miejsce. Coś tutaj było. Z tą myślą Ellyse przeszła kilometr lub dwa. Starała się przygotować na wszystko, co mogli napotkać. Starała się zachowywać otwarty umysł, nie dać się zaskoczyć temu obcemu światu. Gdy jednak stanęła przed konstrukcją, która widział Lindberg, stwierdziła, że jej zabiegi były płonne. 2. Dija Udin mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa, ale Håkon już go nie słuchał. Cała czwórka zatrzymała się przed budowlą, która nie miała nic wspólnego z naturalnym tworem. Z oddali nie była dostrzegalna – zobaczyli ją dopiero, gdy przeszli przez niewysoką przełęcz, usłaną postrzępionymi skałami. – Ruiny… – odezwała się Ellyse. – Widać powalone kolumny… – Niech mnie chuj – kontynuował swoją litanię Alhassan. Lindberg zbliżył się do konstrukcji. Przywodziła na myśl obrócone o dziewięćdziesiąt stopni wejście do Białego Domu, jednego z zabytków w Waszyngtonie. Kolumny rzeczywiście były wyraźnie widoczne… miały oktagonalny kształt, ale bez wątpienia pełniły funkcję wsporników, podobnych do tych używanych na Ziemi. W rumowisku za nimi znajdował się powalony, zniszczony szyld. – Reklama? – zapytała niepewnie Nozomi, wskazując na niego. – Oznaczenie urzędu? 115 Håkon wpijał wzrok w metalową tablicę, na której widniały nieznane litery. W głowie miał zupełny mętlik. Stał przed konstrukcją, która była wytworem obcej, rozwiniętej cywilizacji – namacalnym dowodem na to, że życie we wszechświecie rozwijało się poza Układem Słonecznym. Potrząsnął głową, starając się zacząć myśleć logicznie. Omiótł wzrokiem budowlę i uznał, że większa część musiała zostać zakopana pod ziemią. Wystawał jedynie kawałek. Konstrukcja wyglądała jak przewalony budynek, ale gdy jej się przyjrzał, stwierdził, że wbrew pozorom nie uległa zniszczeniom. – To nie żadne ruiny… – powiedział. – Rumowisko za kolumnami to tylko sterta pogruchotanych kamieni, zapewne nawianych z całej okolicy. Budowla pokryta była pyłem, piaskiem i czerwonawymi naroślami, ale zachowała się w całości. – Żywe organizmy – rzuciła Nozomi, wskazując rośliny. Przez moment wszyscy milczeli. – Na Ziemi fotosynteza sprawiła, że rośliny przybierają zielony kolor, tutaj musiały przystosować się inaczej – ciągnęła półprzytomnie Ellyse. Reszty Lindberg nie usłyszał, wyłączył się. Stojący obok Dija Udin nadal klął pod nosem. Pułkownik Reddington trwał w milczeniu, patrząc na konstrukcję. Minęło kilka minut, nim wszyscy otrząsnęli się z pierwszego szoku. – Accipiter – odezwał się do komunikatora Jeffrey. – Słyszycie mnie? – Tak jest, panie pułkowniku – odparł pierwszy oficer. – Jaccard, napotkaliśmy… sztuczny obiekt. Po drugiej stronie zapadło milczenie. – Słucham? – zapytał Loïc. – Stoimy przed przewróconym budynkiem, majorze. – Jest pan pewien? – Niezupełnie – odparł Reddington, pocierając skronie. – W każdym razie mamy tu coś obcego pochodzenia. Musisz być gotowy na wszystko, rozumiesz, Jaccard? – Mniej więcej. – Gdzieś tu może istnieć system obrony planetarnej, inne statki, sztuczne satelity… mamy do czynienia z obcą, rozwiniętą cywilizacją. Po prostu miej oko na wszystko. – Tak jest – odparł Loïc. Håkon przysłuchiwał się temu obojętnie. Nadal spoglądał na szyld, kątem oka dostrzegając, że Nozomi zbliżyła się do budowli i zaczęła oglądać z bliska czerwone narośle. Wizualnie przypominały glony, choć wypustki na końcach przywodziły na myśl raczej podmorskie formy życia. Nie to jednak zajmowało jego uwagę. Szyld miał napis – niezaprzeczalny dowód na istnienie inteligentnej, pozaziemskiej cywilizacji, zbliżonej do ludzkiej. Skandynaw podszedł bliżej. Litery sprawiały wrażenie czegoś pomiędzy alfabetem łacińskim a hebrajskim. Wejście znajdujące się za kolumnami było niewielkie, szerokie może 116 na trzy metry, wysokie na dwa. Håkon nie widział nigdzie klamki ani żadnego innego elementu, który mógłby służyć do otwierania. – Allahu akbar – zaczął zawodzić Dija Udin. Astrochemik obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Alhassan przyjął pozycję modlitewną. Przypuszczał, że przyjaciel nie bardzo wie, jak odwrócić się w kierunku Mekki, ale nie przeszkadzało mu to w gorliwym wznoszeniu modłów. Reddington zrównał się z Nozomi i Skandynawem. Przez moment trwali w milczeniu, wgapiając się w przewróconą konstrukcję. – Wygląda na to, że w sposób naturalny pokryła się ziemią – odezwał się w końcu Lindberg. – To samo może dotyczyć reszty tego świata – powiedziała Ellyse. Obrócili się w kierunku, z którego przyszli. Håkon dostrzegł, że przyjaciel bije pokłony, zawodząc melodyjnie tekst modlitwy. – Tamten pagórek mógł stanowić wierzchołek czegoś, co zostało przykryte – dodała Nozomi. – Jeśli na powierzchnię opadła tak duża warstwa ziemi, jak na ten budynek, to możliwe – odparł Lindberg. Dowódca popatrzył po podkomendnych, poszukując cienia wątpliwości. Oboje jednak byli pewni swoich racji. – Wiatry planetarne – odezwała się Ellyse. – Otóż to – dodał Håkon. – W końcu dmą tutaj nieustannie, tworząc cyrkulację w atmosferze. Zimne pędzą w kierunku oświetlonej strony planety, wypychając ciepłe na drugą. Permanentna wymiana ciepła. – A przy tym muszą przenosić ogromne ilości piasku, ziemi… wszystkiego, co tutaj zalega. Reddington skinął głową, przykucając obok poziomej kolumny. Rozgarnął ziemię i przesypał ją przez palce. – Wystarczy wziąć pod uwagę efekt działania wiatrów na Ziemi – ciągnął dalej Skandynaw. – Drobiny piasku, które wędrują wraz z nim, potrafią… – Tak, tak – uciął Jeffrey. – Na przestrzeni eonów potrafiłyby rozłupać skały w Wielkim Kanionie i tak dalej. – Wielki Kanion to niespecjalnie dobre porównanie, bo to dzieło wody – wtrącił Lindberg. – Nie bawmy się w takie wykłady. Håkon minął Reddingtona i podszedł do drzwi. Przekrzywił głowę, starając się spojrzeć na nie tak, jak musieli to robić mieszkańcy tego świata. Gdy o tym pomyślał, wzdrygnął się. Oczyma wyobraźni zobaczył tętniącą życiem, rozwiniętą cywilizację. Szyld i kolumny świadczyły o tym, że była podobna do ziemskiej. Jak wyglądali mieszkańcy? Jak się komunikowali? Echo zbyt wielu pytań rozbrzmiewało mu w 117 głowie i przypuszczał, że z każdym kolejnym krokiem będzie ich coraz więcej. Miał tylko nadzieję, że wewnątrz budynku czekają na nich odpowiedzi. – Co robisz? – zapytała Nozomi, ruszając za nim. – Staram się wypatrzyć, czym otwierało się to cholerstwo. – Może reagowało na głos albo miało czujnik ruchu. Skinął głową. Zawsze wyobrażał sobie hipotetyczne budowle na obcych światach jako monumentalne konstrukcje, z wielkimi odrzwiami i misternie zaprojektowanymi fasadami… jak świątynie, albo inne gmachy cieszące się wielką estymą. Tymczasem to mogło być wejście do tutejszego supermarketu. Szyld ponad drzwiami mógł informować, do jakiej sieci należał. Ellyse pochyliła głowę i przez moment nic nie mówiła. Potem nagle się wyprostowała. – Może to tylko kawałek fasady, która się przewróciła – zaproponowała. – Może dalsza część budynku jest nienaruszona. – To raczej myślenie życzeniowe – odparł Håkon. Z drugiej strony − jakie było prawdopodobieństwo, że cały budynek się przewrócił? Powojenne materiały dokumentalne na Ziemi często pokazywały to, o czym mówiła radiooperatorka – powalone fasady, a za nimi nienaruszone szkielety. Być może tutaj także tak było. – Powinniśmy sprawdzić, co jest z tyłu – dodała. Håkon obrócił się, by zobaczyć, co robią ich towarzysze. Dija Udin wciąż wznosił modły – najwyraźniej tym razem zmawiał wszystkie suplikacje i trudno było się mu dziwić. Dowódca spojrzał na nich, a potem podniósł się i otrzepał ręce z piasku. – Sprawdźcie to – powiedział. – Ja rozejrzę się tutaj i przypilnuję islamisty. Skinęli, a potem ruszyli wzdłuż kolumn. Gdy minęli winkiel, przekonali się, że po drugiej stronie znajduje się kopiec ziemi. Wszystko, prócz fasady, było zasypane. – Przejdźmy jeszcze kawałek, okrążymy to – zaproponowała Ellyse. – W porządku. Przez moment szli w milczeniu, wypatrując elementów niepasujących do naturalnego ukształtowania terenu. Na próżno. Po chwili Lindberg nagle zatrzymał się i obrócił w kierunku, z którego przyszli. – Ta przełęcz, którą tutaj dotarliśmy… Zawiesił głos, dostrzegając w oczach Nozomi błysk zrozumienia. – Od początku nie pasowało mi to, że na tak płaskim terenie gdzieniegdzie są pojedyncze kaniony, przełęcze czy inne tego typu formacje – powiedziała. – To muszą być elementy starych konstrukcji. – Być może cała planeta jest nimi pokryta. Ellyse z przejęciem skinęła głową. – Miasta, infrastruktura, może nawet pojazdy… – dodał Håkon. – To wszystko może znajdować się pod ziemią. Bezpieczne, nienaruszone, czekające na odkrycie. 118 – Cała Drake-Omikron może stanowić cmentarz jakiejś cywilizacji – dodała. Przez moment patrzyli na siebie, próbując ostudzić entuzjazm. Było zbyt wiele niewiadomych, by formułować takie wnioski. Oboje jednak czuli, że nie mijają się z prawdą. Okrążyli zwalony budynek i wrócili przed fasadę. Alhassan zakończył już swoje modły, a tymczasem Reddington nadal grzebał w piachu. – Z tyłu jest tylko kopiec ziemi, panie pułkowniku – zaraportowała Nozomi. – Sądzimy jednak, że znajduje się tu więcej budynków. Jeffrey odparł coś niezrozumiale, nie przerywając pracy. Dija Udin omiótł wzrokiem kolumny, szyld i wejście. Sprawiał wrażenie, jakby miał odwrócić się na pięcie i popędzić z powrotem do Accipitera. – Zmówiłeś trzy ostatnie sury na koniec? – zapytał z uśmiechem astrochemik. – Żebyś wiedział, sukinsynu. I trzy razy astagfirullah. – I co nam to da? – Wam nic. Mnie przebaczenie boskie, inszallah. – Alhassan zebrał się w sobie i zbliżył do budowli, a potem zaczął skrupulatnie lustrować wzrokiem każdy pojedynczy element. Håkon podszedł do Reddingtona, który nadal uporczywie kopał w ziemi. – Panie pułkowniku – powiedział. Dowódca nie odpowiadał. – Coś pan znalazł? Jeffrey podniósł się powoli, trzymając pokryty piachem przedmiot. Zaczął go oczyszczać, ale drobiny odchodziły z trudem, jakby przylgnęły do mokrej powierzchni. – Co to jest? – spytał Dija Udin. – Nie mam najmniejszego pojęcia – odparł Skandynaw. – Wygląda jak muszla – zauważyła Ellyse. – Ale z pewnością nie jest wytworem natury – dodał Lindberg. – Ma zbyt regularne krawędzie i jest idealnie symetryczna. Gdy Jeffrey odgarnął piasek, ukazał się kolor przedmiotu – dziwny odcień pomiędzy żółtym, a pomarańczowym. – To maska – odezwał się dowódca. – Albo czapka dla jakiegoś gówniarza – dodał muzułmanin, po czym wskazał na zwaloną fasadę. – Równie dobrze mógł tu być miejski sracz. To coś akurat przypasowałoby na średniej wielkości dupę. Reddington spojrzał na nawigatora z głęboką dezaprobatą. – Koncepcja dobra jak każda inna – powiedział Dija Udin. – Może mieli jakiś dezintegrator fekaliów. Może wystarczyło podłożyć to pod tyłek i… – Wystarczy. – Chcę tylko powiedzieć, że wszystko jest możliwe. Nie mamy bladego pojęcia o tej cywilizacji. – Nie musicie nikomu tego tłumaczyć, sierżancie. 119 – Tak jest – bąknął Alhassan i wrócił do kontemplowania fasady. Lindberg musiał przyznać, że przyjaciel ma rację. Łatwo było popaść w hurraoptymizm, zabrać znalezisko na statek, a potem metodą prób i błędów starać się ustalić, czym właściwie jest. Tymczasem na dobrą sprawę mógł to być ładunek wybuchowy. Pozostałość po globalnym konflikcie, który zniszczył tę planetę. Jeffrey najwyraźniej uzmysłowił sobie to samo, gdyż odłożył przedmiot na ziemię. Trójka załogantów stanęła nad nim niczym nad tlącym się ogniskiem. – Nie wygląda na nic elektronicznego – zabrała głos Ellyse. – Nie ma żadnych przycisków, żadnego wyświetlacza. – Jest dość miękkie w dotyku – odparł Reddington. – Może to jakaś forma organicznego sprzętu. Håkon uznał, że podobne rozmowy będą trwały bezustannie przez następne tygodnie… a może miesiące i lata, jeśli ten świat skrywa więcej zagadek. – Chce pan to zabrać na pokład? – zapytał. – Owszem. Przedsięweźmiemy wszystkie środki ostrożności. Izolowane środowisko, kilkustopniowe zapory, zero bezpośredniego kontaktu. – Pan już miał kontakt. – Więc jestem jedyną osobą, której grozi niebezpieczeństwo. Håkon nie był przekonany. – Zabieranie tego przedmiotu wciąż nie wydaje mi się roztropne, możemy ustanowić polowe stanowisko badawcze, a potem… – Nie – uciął Reddington. – Chcę mieć pełny ogląd. Tylko sensory statku pozwolą to osiągnąć. – Popieram dowódcę – dodał Dija Udin. – Obca cywilizacja najprawdopodobniej wybiła naszą rasę, a potem ściągnęła nas tutaj. I najwyraźniej jest to dopiero początek… co może zmienić jeden artefakt odkopany spod fasady budynku? 3. Nazwali ją konchą. Pomysłodawcą był Lindberg, który poniewczasie zmitygował się, że idea nie była specjalnie trafiona. Ponieważ jednak napotkał opór Dija Udina, honor wymagał, by trwał przy swoim. – Co to, kurwa, znaczy koncha? – zapytał Alhassan, gdy wszyscy prócz Loïca zgromadzili się w pracowni badawczej na rufie Accipitera. Znalezisko znajdowało się za grubą szybą, na białym stoliku. – Muszla. – To nie mogłeś nazwać muszlą? 120 – Rzuciłem pomysł, pułkownikowi się spodobał… a poza tym prawo nazwania znaleziska należy do odkrywcy. – Ale koncha? – drążył Dija Udin. – Przecież to jakieś wyimaginowane… – To normalne słowo, opisujące naczynie o kształcie muszli. Pasuje. – Cisza – polecił Jeffrey. – Chcę słyszeć tylko konkrety. Odpowiedziało mu milczenie. Wrócili na Accipitera kilka godzin temu i przez cały ten czas usilnie starali się wyłowić z analiz komputerowych cokolwiek pomocnego. Systemy statku przeczesywały laserami każdą cząsteczkę konchy, ale dotychczas nadaremno. – Panie pułkowniku – odezwał się Jaccard przez interkom. – Nadal brak kontaktu z ISS Nowosybirskiem. Druga jednostka wyszła zza czerwonego karła. – I? – To ISS Leavitt, panie pułkowniku. – Jakiś kontakt? – Brak, ale wygląda na to, że na statku jest atmosfera. – Próbuj dalej. Także z Nowosybirskiem. I informuj mnie, jeśli coś się zmieni. – Oczywiście. Lampka interkomu się wyłączyła, a Jeffrey spojrzał po zebranych, czekając na konkluzje. Wszyscy skupili wzrok na Lindbergu, co poniekąd było zrozumiałe – w tym towarzystwie jako jedyny wiedział trochę o składzie chemicznym i cząstkach. Dowódca ponaglił go ruchem dłoni. – Nie zadał pan pytania. – Daj sobie spokój, Lindberg. – Tak jest – odparł Håkon, a potem odchrząknął. – Czymkolwiek jest ten przedmiot, składa się z substancji, której Accipiter nie ma w bazie danych. Może stanowi wypadkową znanych nam materiałów, ale system jej nie rozpoznaje. Ja również nie przypominam sobie takiego układu molekularnego. – To wszystko? – włączyła się Channary, gdy Skandynaw zrobił pauzę. – Tylko tyle udało ci się ustalić? – Nie – odparł, podchodząc do panelu. Wyświetlił kilka ciągów danych, które wcześniej widniały na wszystkich stanowiskach, gdzie badano konchę. – Umiesz coś z tego wyczytać? – bąknął Dija Udin. – Niewiele – odparł. – Wszystko dlatego, że mowa o nieznanych substancjach. Ale biorąc pod uwagę kilka innych danych, mogę stwierdzić wiek tego przedmiotu. Spojrzeli na niego z zaciekawieniem. – Ma co najmniej kilkanaście tysięcy lat. Przeprowadziłem symulacje środowiskowe, uwzględniając model przyjęty dla Marsa, zwiększyłem trochę siły, które… – Słowem, to dość pewny szacunek – wtrącił Gideon. – Tak. Zapadła cisza. Wszyscy wlepili wzrok w tajemniczy przedmiot. 121 – Coś więcej? – zapytał Jeffrey. – Starałem się to naładować. – Co takiego? – Dałem konsze kopa. Reddington uniósł brwi. – Allahowi niech będą dzięki, że jeszcze żyjemy – skwitował Dija Udin. – Najwyraźniej koncha jest owleczona jakimś dielektrykiem, bo nie sposób było początkowo… – Czym? – Izolatorem elektrycznym. Nie sposób było się przezeń przebić, ale ciekawie zrobiło się, gdy spróbowałem podładować urządzenie z drugiej strony, tam, gdzie przykładałoby się je do ucha, gdyby było muszlą. – Mówisz o urządzeniu nie bez powodu, co? – zapytała Ellyse. Håkon skinął i nabrał tchu. – Moim zdaniem koncha wykonana jest z jakiegoś rodzaju polimeru przewodzącego, przynajmniej częściowo. Nie licząc zewnętrznej osłony dielektrycznej, z pewnością miała przewodzić ładunki. – I co nam to daje? – wtrąciła Channary. – Nic konkretnego. – Oprócz tego, że możemy być pewni, z czym mamy do czynienia – zauważyła Nozomi. – Tak. Z urządzeniem. – Na bombę w każdym razie nie wygląda? – zapytał Gideon. – Nie. Przy czym „nie wygląda” to dobrze powiedziane. Wszystkie wnioski są raczej na oko. Reddington wyciągnął papierosa, a potem przeszedł wzdłuż szyby. Zasiadł w końcu na niewielkim białym fotelu i odgiął głowę w tył. Wypuścił dym nosem, jeszcze przez moment milcząc. – Jak rozumiem, przydałoby się więcej materiałów do badań. – Byłoby to wysoce wskazane – odparł Lindberg. – W takim razie musicie przedstawić mi dobry i bezpieczny sposób prześwietlenia tego, co ta planeta chowa pod powierzchnią. A następnie równie roztropną metodę odkopania tego, co będzie nas interesowało. – Myślałem o tym – wtrącił Hallford. – Do skanowania możemy użyć aparatury Kennedy’ego. Jak każdy krótkodystansowy statek badawczy, ma tego w bród. Wprawdzie brakuje nam ludzi do operowania tymi systemami, ale jakoś sobie z Lindbergiem poradzimy. Håkon skinął głową, kiedy główny mechanik przeniósł na niego wzrok. – O żadnym niebezpieczeństwie nie może być mowy, bo wszystko zrobimy z powietrza. – Świetnie – odparł Jeffrey. – A odkopanie? 122 – To trochę większy problem, ale i z nim powinniśmy sobie poradzić. Kennedy ma kilka zewnętrznych emitorów, które powinno dać się skonfigurować, by rozganiały materię. – Chcesz rozwiać cały piasek? – zapytał Reddington. – W zasadzie tak – przytaknął ochoczo Gideon. Dowódca pokiwał głową, ostatecznie dając placet. – Zatem bierzecie prom i w drogę – dodał. – Sprowadźcie tutaj Kennedy’ego, podreperujcie uszkodzone systemy, a potem odkryjemy, co czeka na nas pod powierzchnią tej planety. 4. – Jesteś choćby przyzwoitym pilotem? – zapytał Håkon, gdy znaleźli się na pokładzie niewielkiego wahadłowca. Gabarytami przypominał kawalerkę Lindberga, w której mieszkał podczas studiów na Universitetet i Oslo. – Daję sobie radę – odrzekł Hallford. – Dowieziesz nas cało na miejsce? – Pewnie. Problem pojawiłby się, gdybym miał zabrać nas z powrotem. Lindberg spojrzał na niego niepewnie. Na jego obliczu nie było cienia uśmiechu. – Chodzi o to, że im bliżej pola grawitacyjnego jakiegoś ciała niebieskiego, tym masz więcej roboty z astrometrią. Dodasz trochę gazu, to nie ciągniesz w przód, a w górę… przynajmniej, subiektywnie rzecz biorąc, bo relatywnie… – W porządku. Wierzę ci na słowo. – Zrelaksuj się, zanuć sobie w myślach jakąś melodię, skup się na przyjemnych rzeczach. Lindberg pamiętał ze swojej podróży na Accipitera, że lot promem nie należy do najprzyjemniejszych. Wówczas zrzygał się obficie do pojemnika w ścianie, ku uciesze kilku jajogłowych. – Myślę o Universitetet i Oslo. – Studiowałeś tam? – Niestety. – W takim razie to mało wdzięczny temat do rozmyślań. Śluza hangaru otworzyła się i próżnia natychmiast wypełniła pomieszczenie. Nie czekając na pozwolenie na start, Gideon ruszył z impetem, niemal ocierając się o brzeg otwartego włazu. – W twoich czasach też była to najlepsza uczelnia w Europie? – zapytał słabo Lindberg, byleby się czymś zająć. – Nie wiem, jestem z Ameryki – odparł, wzruszając ramionami. – Ale coś mi świta, że może Zurych? Jest tam coś? – Eidgenössische Technische Hochschule. 123 – Brzmi, jakby katowali tam studentów, więc by się zgadzało. Wahadłowcem zaczęło telepać na tyle mocno, że Lindbergowi momentalnie podeszło do gardła wszystko, co zjadł od powrotu na Accipitera. – Wygląda, że miałeś niezłe wykształcenie, Lindberg. – Bo tak było – odparł, zasłaniając rękawem usta. W iluminatorze dostrzegł szybko oddalający się okręt. – To po cholerę pchałeś się do Ara Maxima? Wybacz, że pytam, ale nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy się na to porywali. Wydawało mi się to bezrefleksyjne. – Chciałem napisać historię kolejnych pokoleń. – Poważnie? – Nie. – Więc co cię skłoniło? – Kobieta, niskie zarobki, brak rozrywki, monotonia życia i… – Dobra – uciął Gideon. – Nie powinienem pytać. Ustalmy, że był to kaprys młodości. – Możliwe, że tak właśnie było – odparł Håkon i się uśmiechnął. Prawdę mówiąc, sam już nie wiedział, dlaczego zdecydował się na to szaleństwo. – Koniec końców możesz jednak uznać się za szczęściarza. – Z pewnością. – Jakby nie było, przeżyłeś całą ludzkość. Była to cholernie niepokojąca myśl, ale jednocześnie logiczna. Na pokładzie Accipitera nikt już nie oczekiwał transmisji z Alfa Centauri Bb. Porzucili nadzieję, świadomi, że Ziemia może milczeć tylko z jednego powodu. Byli ostatnimi ocalałymi ze swojej rasy. Taką konkluzję podsuwał zdrowy rozsądek, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało. A mimo to pędzili teraz do porzuconego statku i zamierzali pozostać w tym zakątku kosmosu, by zbadać tajemniczą planetę. Logiczniej byłoby uciekać jak najdalej stąd i zadbać o to, by nikogo więcej nie stracić. Każdy członek załogi był teraz na wagę złota. Zadokowali w końcu do Kennedy’ego, a potem odczekali, aż prom nawiąże połączenie z systemem pokładowym. – Co teraz? – zapytał Skandynaw. – Muszę naprawić parę rzeczy i wyłączyć to, co zżera energię. – Dolecimy na orbitę? – zapytał Lindberg. – Może na oparach. Zależy od ilości neutrin. Håkon skinął głową. Musiała to być zawodowa rezerwa, zapewne nieuzasadniona, bo w przeciwnym wypadku główny inżynier nigdy nie zdecydowałby się na taką misję. Obserwując jego pracę, Lindberg zupełnie odpłynął myślami. Dopiero po kwadransie święcące diody na pulpicie drugiego pilota wyrwały go z zamyślenia. Przesunął palcem po wyświetlaczu, by przyjąć połączenie. Na ekranie ujrzał zafrasowaną Ellyse. – Co się stało? – zapytał. 124 Po wyrazie twarzy mógł stwierdzić, że nic dobrego. – Reddington… – wydukała. – Co z nim? Nozomi wbijała wzrok prosto w obiektyw. Håkon czuł, jak przewierca mu się przez oczy. – Musiał… musiał zarazić się czymś na planecie. Jakaś infekcja, wirus, bakteria… – Co? Gideon obrócił się i bez słowa spojrzał na ekran. – Co z nim się dzieje, Ellyse? – zapytał Skandynaw. – Nie wiemy. – Potrząsnęła głową, jakby starała się wybudzić z koszmaru. – Nie wygląda to najlepiej… jego paznokcie jakby wysychają, kruszą się… jego oczy, Håkon, gdybyś tylko widział jego oczy… – Zaszły czarnym bielmem. Skinęła głową. – I cieknie z nich ropa – dodał. – Tak samo jak Dayan. Rozmówczyni potwierdziła milczeniem, a on naraz uzmysłowił sobie, że cokolwiek stało się z pułkownikiem, mogło dotknąć także ich dwojga i Alhassana. Wszyscy byli na planecie, wszyscy oddychali tym samym powietrzem. – Do kurwy nędzy, nie należało ściągać kasków – szepnął. – To nie atmosfera, Håkon – odparła słabo Ellyse. – Yael zaraziła się podłączając kombinezon do Hawkinga, a Reddington… – Dotykając konchy, oczywiście. Ścierając pył z urządzenia dowódca miał założone rękawice, ale być może nie miało to znaczenia. Lindberg nie znał większości pierwiastków, z których wykonana była muszla. Możliwe, że jakieś cząsteczki przenikały przez skafander. – Co się z nim teraz dzieje? – włączył się Hallford, podchodząc do stanowiska. – Jest w ambulatorium, Channary i Jaccard przy nim czuwają. Ma drgawki, wysoką gorączkę, wymiotuje… teraz już samą żółcią – odparła Nozomi i na moment urwała. – Yael też miała takie objawy? – Nie. W jej przypadku bardziej przypominało to opętanie niż infekcję. Oficer łącznościowa powoli zamknęła oczy i spuściła głowę. – Co mamy z nim zrobić? – zapytała. – Gdyby była tu Dayan… – Nic by nie pomogła. – Podajemy mu środki neutralizujące patogeny, ale to chyba daremne. Mówiła, jakby po drugiej stronie nie miała żadnego rozmówcy. – Umiera na naszych oczach – dodała. – A jeśli ta infekcja roznosi się inną drogą, niż przez dotyk, wszyscy jesteśmy zakażeni. Zresztą Dija Udin dotykał ziemi, kiedy się modlił… wie już, że jest następny. Lindberg chciał zaoponować, ale szybko zmitygował się, że Ellyse może mieć rację. Spojrzał ponaglająco na swojego towarzysza, a ten skinął głową i wrócił do swoich zadań. 125 – A ty, Håkon? Dobrze się czujesz? – zapytała. – W tych okolicznościach jak nowonarodzony. Nozomi nie odpowiedziała, zawieszając wzrok gdzieś w oddali. Lindberg odchrząknął. – Musimy przeanalizować to na spokojnie – powiedział. – Jakbyśmy mieli do czynienia z procesami chemicznymi, lub… – O czym ty mówisz? – weszła mu w zdanie, mrużąc oczy. – Spokój ducha to fundament. – Na którym chcesz zbudować swoją koncepcję? Jaką? Håkon zabębnił palcami o panel komunikacyjny. – Może to nie infekcja – odezwał się w końcu. – A co? – Przynajmniej nie w sensie biologicznym – dodał. – Ale… – Yael zaraziła się przez kontakt z komputerem pokładowym, a Reddington przez kontakt z konchą. Przy czym „zarażenie” to chyba nieodpowiednie słowo, skoro to nie rzecz organiczna. – Co w takim razie? – Nie wiem. Ale wygląda na to, że nośnikiem są urządzenia elektroniczne. – To by znaczyło, że nie jesteśmy zainfekowani. – Mhm – mruknął. – Ale nie rozwiązuje to problemu. Nadal nie wiem, jak pomóc pułkownikowi. Håkon miał pewną ideę. Klarowała się dopiero w jego głowie, więc nie zająknął się o niej słowem. Do czasu, jak wrócą na Accipitera, powinien mieć gotowy plan. Nie gwarantował, że Reddington z tego wyjdzie, ale dawał nadzieję. – Słyszysz? – zapytała Nozomi, a on zorientował się, że odpłynął myślami. – Słyszę, słyszę – odparł i obrócił się do Gideona. – Ile jeszcze? – Dwie godziny, może trochę więcej. Lindberg skinął głową i wrócił do Ellyse. – Zajmiemy się tym wspólnie, jak uruchomimy Kennedy’ego. – W porządku, ale… Urwała, przenosząc wzrok na inny wyświetlacz. Otworzyła usta i krew nagle odpłynęła jej z twarzy. Lindberg nerwowo czekał, aż się odezwie. – Ellyse? – zapytał, niepewny czy chce otrzymać kolejną informację. – Nie wierzę… – Co się dzieje? – Wywołują nas z pokładu Leavitta… musieli przeżyć! Håkon! – Co takiego? – Nie jesteśmy sami! Nie jesteśmy ostatnimi ocalałymi! Widząc promienny uśmiech dziewczyny, Lindberg również poweselał. 126 – Nawiązałaś połączenie? – zapytał, kątem oka dostrzegając, że Hallford wstał ze swojego miejsca. Obaj czekali, ale odpowiedź nie nadchodziła. 5. Nozomi wezwała pierwszego oficera na mostek i odpowiedziała na wywołanie przez radio. Przedstawiła się stopniem, imieniem i nazwiskiem, a potem czekała. Połączenie było jedynie dźwiękowe, systemy transmisyjne Leavitta musiały szwankować. – Brak odpowiedzi – powiedziała. Siedzący na miejscu nawigatora Dija Udin odwrócił się i spojrzał z niepokojem na wyświetlacz ponad ich głowami. ISS Leavitt zmienił trajektorię lotu i za moment miał znaleźć się tuż nad nimi, na orbicie geostacjonarnej. – Przecież nas wywoływali – odezwał się Alhassan. – I nadal to robią. Ale zupełnie jakby… nie czekali na odpowiedź. – Ellyse? – domagał się jej uwagi astrochemik. – Nie mam żadnego odzewu, Håkon. Dija Udin podniósł się z fotela i podszedł do stanowiska radiooperatorki. Stanąwszy za plecami Ellyse, posłał przyjacielowi długie spojrzenie. – Nie mógłbyś łaskawie się wyłączyć i nie zajmować oficer łącznościowej swoim memłaniem? – zapytał. – Nie. Jeśli nasza trójka ma podzielić los Reddingtona, chcę wiedzieć, czy są jeszcze ludzie, którzy przeżyli. – Chyba ustaliliśmy, że to infekcja, która przenosi się przez kontakt z elektroniką – zaoponował Alhassan. – Niczego nie ustaliliśmy. To tylko robocza hipoteza. – Mnie się ona podoba. – Więc przyjmujesz ją za pewnik? – Może tak, może nie. Niech cię to nie interesuje – odparł Dija Udin. Nozomi puściła tę wymianę zdań mimo uszu, obserwując wskazania transpondera. Systemy potwierdziły kod ISS Leavitt – okrętu nazwanego na cześć astronomki pracującej na przełomie XIX i XX wieku na Harvardzie, której ludzkość zawdzięczała model kalkulowania odległości pomiędzy ciałami niebieskimi. – Gdzie ten statek miał lecieć? – zapytał Alhassan. – Co za różnica? Teraz jest tutaj – odparła Ellyse. – Taka różnica, że to dziwny timing. – Co? – Dziwi mnie, że wszystkie te statki znalazły się tutaj w jednym czasie. My i Kennedy, rozumiem. Ale Nowosybirsk i Leavitt? Przypuszczam, że nie leciały w jednym kierunku. 127 – Twoja przenikliwość jest porażająca, Alhassan – włączył się Håkon. – Dodaj do tego Hawkinga, który wisi na orbicie od długiego czasu. – Nadal nie odpowiadają – powiedziała Nozomi, gdy Jaccard wchodził na mostek. Pierwszy oficer skinął głową, a potem zajął swoje miejsce. Dija Udin natychmiast wrócił na stanowisko nawigatora. – Co z Reddingtonem? – zapytał jeszcze, nim obrócił fotel ku panelom. – Żyje, ale przeżywa katusze. Channary przebąkuje coś o eutanazji – odparł niemal bezwiednie Loïc. – A teraz chcę wiedzieć, co jest z tym zasranym Leavittem? – Zajął pozycję tuż nad nami. – Nie nadają automatycznego przekazu? – Nie, wygląda, że ktoś wywołuje nas z jednego ze stanowisk na mostku. Wszyscy zwrócili wzrok na ekran. – Jak blisko czerwonego karła przelecieli? – chciał się dowiedzieć Jaccard. Ellyse czym prędzej przywołała dokładny zapis trajektorii lotu. – Na tyle, że powinno wypalić wszystko na pokładzie – powiedziała. – W takim razie to kolejna odsłona gry, w której niewątpliwie uczestniczymy – odparł major. – Gdzie jest Nowosybirsk? – Nadal na obrzeżach systemu. Powoli zmierza ku Drake-Omikron. Ellyse przemknęło przez myśl, że cmentarzysko niegdyś prężnie rozwijającej się cywilizacji niebawem znajdzie się nie tylko na powierzchni, ale także na orbicie. Wszystkie ziemskie wraki ciągnęły ku niej niczym ćmy do światła. Jaccard bez przekonania spróbował wywołać obie jednostki. Żadna nie odpowiedziała. Na Nowosybirsku działały emitory antygrawitacyjne i kontrola środowiska – atmosfera była taka, jak na Accipiterze. Z Leavitta nie dochodziły żadne odczyty, ale po bliskim spotkaniu z tutejszą gwiazdą było to zrozumiałe. – Dwie kolejne latające trumny… – skwitował Loïc. Odczekał jeszcze chwilę, analizując trajektorie obu statków i wszystkie dostępne dane. W końcu podniósł się ze swojego miejsca. – Nic więcej nie zrobimy, przynajmniej nie teraz. Wracam do dowódcy. Informujcie mnie, gdyby coś się zmieniło. – Tak jest – odparła Nozomi. Pierwszy oficer ruszył w kierunku windy, a wtedy ją olśniło. – Panie majorze… – powiedziała, a on zatrzymał się w półkroku. – Możemy spróbować jeszcze czegoś. – Czego? – Załóżmy, że to jednak nie gra… w tym sensie, że to się z nami nie droczy. Że nie mamy do czynienia z jakimś infantylnym, kosmicznym tworem, który… – Załóżmy – uciął Jaccard. 128 – Ta wiadomość musi być możliwa do rozszyfrowania. Otrzymaliśmy nagranie dźwiękowe, tyle mogę stwierdzić na pewno. Nikt nie odpowiada, bo być może nie potrafi odpowiedzieć. Loïc ściągnął brwi, czekając na konkrety. – Może tylko wydaje nam się, że ta wiadomość jest pusta – dodała Nozomi, przesuwając ekran na wyświetlaczu. – Może problem tkwi w tym, że nie słyszymy tego, co jest nadawane. – Wyjaśnij – powiedział pierwszy oficer, oddalając się od windy. – Ludzkie ucho słyszy dźwięki jedynie od szesnastu herców w górę. Do granicy dwudziestu kiloherców, mniej więcej. Loïc skinął głową, opierając się o panel obok. Zrozumiał, o co chodzi. – Podbij to – polecił, choć Ellyse już była w trakcie zwiększania głośności. Wyświetliła wykres, który zdawał się nie wykazywać żadnych dźwięków. Dopiero gdy zmieniła skalę, zobaczyli niewielkie drgnięcia. – Niemal niewykrywalne – odezwała się do siebie. – Dźwięk rzędu kilku joktoherców… – Może to być jakiś szum? – zapytał Håkon. Nozomi uświadomiła sobie, że nadal ma otwarty kanał komunikacyjny z Kennedym. – Nie. Przekazy między statkami nie łapią szumu kosmicznego. Po chwili mogli już odtworzyć wiadomość. Pierwsze dźwięki kazały im sądzić, że to przypadkowe, pozbawione sensu nagranie. Bulgoczące odgłosy przywodziły na myśl gotującą się wodę. Dopiero po chwili usłyszeli słowa. To nauczyło się komunikować. 6. Håkona obleciały ciarki, gdy słuchał wypowiadanych słów. Bulgotanie w tle nadal było wyraźne słyszalne, ale na pierwszy plan przebijał się dziwny, chwiejny głos, jakby załamujący się w połowie każdego słowa. Kluczem było pierwsze wyrażenie. – Rah’ma’dul… Gdy tylko padło, Lindberg machinalnie odsunął się od wyświetlacza. Natychmiast zaschło mu w gardle. – A caelo usque ad centrum… Łacina. Niegdyś martwy język, na którym oparła się lingua universalis. Cokolwiek do nich przemawiało, sięgnęło do postaw ich cywilizacji. Nabyło zdolność porozumiewania się za pomocą fundamentów ich języka. Lindberg również je znał. Na Trzecim Szczycie Planetarnym w Genewie przyjęto konwencję o uniwersalnym języku, a przy tym uchwalono także rezolucję o nauczaniu łaciny 129 w szkole podstawowej. Każde dziecko na Ziemi uczyło się jej w pierwszych latach edukacji, jako podstawy dla lingua universalis. A caelo usque ad centrum. Od niebios do wnętrza, do środka… do ziemi. O co mogło chodzić? O określenie dominimum tego tworu? Jego królestwa? Była to deklaracja mówiąca, że wszystko, co tutaj jest, należy do niego? A może to starało się wytłumaczyć, czym jest Rah’ma’dul? – Vive ut vivas… Żyj, abyś mógł żyć. Nie miało to dla Lindberga żadnego sensu. Pierwotnie oznaczało, by postępować nie bacząc na konsekwencje, żyć pełnią życia. W tym przypadku jednak należało odrzucić kontekst. Ta istota go nie znała. Załoganci w milczeniu oczekiwali na dalszy ciąg wiadomości. Naraz bulgotanie przerodziło się w cichy, nieprzerywany dźwięk. Stopniowo stawał się coraz głośniejszy, przechodząc w pisk. Początkowo nieprzyjemny, a potem dotkliwy. Håkon zasłonił uszy, ale w niczym to nie pomogło. Usłyszał jeszcze, że twór wypowiada jakieś słowa, ale nie mógł dosłyszeć ani jednego. Ellyse udało się wyłączyć nagranie. Przez kilka chwil nikt się nie odzywał. – Od niebios do ziemi. Żyj, by móc żyć – powiedział w końcu Jaccard. – Co to znaczy? I co to za wizg na końcu? Na pierwsze pytanie nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Na drugie odpowiedziała Nozomi. – Oczyściłam nagranie – powiedziała po chwili. – Zostało przyspieszone, stąd słowa zlały się w jeden nieprzerwany dźwięk. Håkon przysunął się do monitora, czując, jak przyspiesza mu serce. Naraz pomyślał o tym, że widział jedną z tych istot na pokładzie Hawkinga. Był najbliżej ze wszystkich. Czuł, że w jakiś sposób ma to znaczenie. Z głośników doszedł cichy, jednostajny szum. Zwolnione nagranie przywodziło na myśl dźwięki spokojnego oceanu. Pobrzmiewał w nich jakichś metaliczny tembr, ale wyraźnie kojarzyły się z falami. – Neca eos omnes, deus suos agnoscet… Ellyse wyłączyła nagranie, gdy tylko rozebrzmiało ostatnie słowo. Lindberg znów machinalnie odsunął się od panelu. Poczuł, jak oplata go fala gorąca. – Co to znaczy? – zapytał Dija Udin. – Zabijcie ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich – odparł Håkon. Odwrócił się do Gideona, który trwał w bezruchu, wpatrując się w wyświetlacz. Miał nadzieję, że główny mechanik szybko się otrząśnie i dokończy to, co zaczął. Chciał być na Accipiterze, razem z resztą załogi. Nie na statku-widmo, który dryfował gdzieś na obrzeżach systemu. 130 – Wszystko to dawne, łacińskie maksymy – powiedziała Nozomi. – Wygląda na to, że istoty nie rozumieją naszej gramatyki, nie posiadły zdolności konstruowania zdań. Operują gotowymi szablonami. Lindberg skinął głową. – I najwyraźniej rozumują inaczej niż my – dodał. – Bo nic nie wynika z tych słów. Pierwsza paremia może znaczyć, że jesteśmy w ich domenie, która rozciąga się od nieboskłonu do wnętrza planety. Ale druga? Żyj, byś mógł żyć? – Może to wyzwanie – zauważył Dija Udin. – Podejmij rękawicę, spróbuj przetrwać to całe gówno, które dla ciebie szykujemy. – Może – przytaknął Håkon. – Trzecie w takim razie jest zapowiedzią pożogi – dodał Gideon. – Niekoniecznie. Może chodzić o to, co już się wydarzyło – zaoponował Skandynaw. – Być może chcą nam przekazać, że nastąpił już przesiew. Zabili wszystkich, Bóg wybrał swoich. Myśl, że obca cywilizacja wspomniała o istocie nadprzyrodzonej, jaką był bóg, w jakiś sposób działała na Lindberga niepokojąco. A jeszcze bardziej to, że mogli myśleć o sobie w ten sposób – uważać się za tych, którzy „zabili wszystkich, a potem rozpoznali swoich”. – Wygląda na to, że mamy logiczną całość – odezwał się Jaccard. – Jeśli się nie mylicie, otrzymaliśmy wiadomość, że znajdujemy się na ich terytorium, mamy grać według ich reguł, a istotą gry jest naturalna selekcja. – Tak to moim zdaniem wygląda – potwierdził Lindberg. – Może to jakaś makabryczna, darwinistowska rozgrywka. – Nie wydaje mi się – włączyła się Nozomi. – Tyle zachodu po to, żeby tylko… – Ta cywilizacja może istnieć od eonów, Ellyse – wszedł jej w zdanie Håkon. Nie miał ochoty się z nią sprzeczać, ale czuł, że trafił w sedno. – To wszystko może być dla nich tak znaczące, jak dla nas przydepnięcie mrowiska. Wymieniali się uwagami jeszcze przez kilka chwil, ale oboje twardo stali na swoich stanowiskach. W końcu zgodzili się co do tego, że słowa te stanowią jakiegoś rodzaju wyzwanie, zachętę, prowokację czy zaproszenie do próby sił. Różnili się tylko w tym, jakie motywacje przyświecają obcej cywilizacji. – Mam połączenie z systemami Leavitta – powiedziała Ellyse chwilę po tym, jak udało im się osiągnąć konsensus. – I? – zapytał Loïc. – Żadnych oznak życia. Ta wiadomość była automatyczna. – Monitoring pokładowy? – zapytał od niechcenia Jaccard. – Żadnych nagrań. Ale mam zdalny dostęp, możemy tam zajrzeć. Szybko przekonali się, że Leavitt jest kolejnym cmentarzyskiem. Ciała były na różnym etapie rozkładu, zdecydowana większość znajdowała się w zniszczonych kriokomorach. Najwyraźniej załoga nie zdążyła ich opuścić, zanim rozpoczął się atak. 131 Niewiele ponad dwie godziny później Gideonowi udało się uruchomić silniki Kennedy’ego, a potem skierować go ku planecie. Lindberg starał się dokonać koniecznych modyfikacji, by dostosować emitory cząstek do zadania. Nie wydawało się to przesadnie trudne – skład molekularny piasku i materiału, z którego wykonana była technologia obcych, znacznie się różnił. Astrochemik mógł zaprogramować system tak, by stopniowo odkrywał przysypane ziemią budowle. – Mogę to wszystko zautomatyzować – odezwał się, gdy weszli na orbitę. – Słucham? – zapytał Gideon. – Kennedy może sam przeprowadzić całą procedurę. – Nie musimy być na pokładzie? – Nie. Będzie bezpieczniej, jeśli się stąd wyniesiemy. Trudno przewidzieć, jaki efekt pociągnie za sobą odkurzanie na tak wielką skalę. Hallford odetchnął z ulgą. Upewnili się, że Nozomi ma bezpośrednie i stabilne połączenie z systemami okrętu, a potem wrócili na Accipitera. Teraz pozostało tylko odkopać trochę tajemnic… i podjąć rękawicę, która została im rzucona. 7. Podczas gdy Kennedy wykonał pierwszy przelot nad punktem figurującym jako cel Hawkinga, Håkon udał się do ambulatorium. Stanął przed ekranem ochronnym, obserwując, jak dowódca konwulsyjnie zwija się na łóżku. – Sytuacja bez zmian? – zapytał. – Tak. – Channary oderwała wzrok od Reddingtona i obróciła się ku rozmówcy. – Ellyse twierdzi, że masz jakiś pomysł. – To raczej strzał w ciemno. – Wal – powiedziała, krzyżując ręce na piersi. – Wydaje mi się, że koncha weszła w jakąś reakcję z kombinezonem. A konkretniej z systemami elektronicznymi, którymi jest napakowany. – Mówisz, jakby to było chemiczne zjawisko. – Bo może jest czymś podobnym – odparł. – Tak czy inaczej, wydaje mi się, że to, co dzieje się z Reddingtonem, jest wynikiem kontaktu naszej technologii z ichnią. – Nie masz żadnego dowodu. – Najmniejszego. – Więc co chcesz zrobić? – Założyć mu tę maskę na twarz. Spiorunowała go wzrokiem, rozplatając ręce. Przypuszczał, że będzie protestowała, ale po chwili milczenia Channary niespodziewanie skinęła głową. – Musimy to zrobić nieoficjalnie – powiedziała. – Jaccard nie pozwoli na takie ryzyko. 132 – Ale ty tak? – Od dwóch godzin obserwuję katorgę, jaką przeżywa. Håkon przypomniał sobie o tym, co wcześniej mówił Jaccard – szefowa ochrony sugerowała, by zakończyć męki Jeffreya. Nic więc dziwnego, że była gotowa zaryzykować. – Pójdę po tę muszlę – powiedziała. – Powiedz mi tylko, jak mam ją przenieść, żeby nie spotkało mnie to samo. – Nie powinnaś mieć na sobie niczego elektronicznego. – To twoja fachowa opinia? – Lepszej nie usłyszysz – odparł Lindberg, zaskoczony własną pewnością. Było to zachowanie nielicujące z zasadami postępowania naukowca. Rzucił niepopartą żadnymi dowodami uwagę, przedstawiając ją jako prawdę objawioną. Uświadomiwszy to sobie, pomyślał, że coś jest z nim nie w porządku. – Mam nadzieję, że twoja intuicja zazwyczaj się nie myli. Intuicja? To nie miało nic wspólnego z intuicją, skwitował w duchu. Było to coś więcej – coś, co podpowiadało mu, że nie minął się z prawdą. Channary skinęła głową, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Idę – powiedziała, jakby sądziła, że Lindberg jeszcze zmieni zdanie. Nie zmienił, choć zdawał sobie sprawę, że jeśli to obca cywilizacja jakoś na niego wpływa, zapewne jest wodzony za nos. Sang wróciła po niecałym kwadransie, niosąc muszlę. – Daj mi ją – powiedział, gdy tylko Channary przekroczyła próg. Wyciągnął rękę i pewnie chwycił obcy przedmiot. Był zaskoczony swoją reakcją. Cokolwiek się z nim działo, zdawało się zyskiwać na sile. – Pułkowniku – odezwała się Sang, podchodząc do przesłony. Reddington nadal wił się na łóżku, jęcząc cicho. Z zapuchniętych oczu wylewała mu się ropa, nieustannie wymiotował żółcią. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się zabić, tylko nie wiedział jak. – Pułkowniku! Jej próby na nic się nie zdały. Dowódca był w stanie wykluczającym nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu. Nie widząc innego rozwiązania, Håkon przyłożył palec do czytnika linii papilarnych, a potem przesunął suwak na wyświetlaczu obok drzwi. Rozsunęły się ze świstem, a Skandynaw wszedł do środka. – Oszalałeś? – zapytała Channary, zasłaniając usta. – On może zarażać. – Nie zaraża – odparł Lindberg, podchodząc do dowódcy. Odwrócił konchę, a następnie przyłożył ją do twarzy Jeffreya, jakby była maską. Szybko przekonał się, że rzeczywiście tak było. Ledwo koncha dotknęła dowódcy, zasklepiła się na jego kościach policzkowych i zassała skórę. Reddington otworzył szeroko oczy i nagle znikło z nich całe cierpienie. Ropa przestała wypływać, a ciało pułkownika się rozluźniło. 133 – Cokolwiek zrobiłeś… – zaczęła Sang i zawiesiła głos. – Podziałało. – Pułkowniku? – zapytała, podchodząc do łóżka. Jeffrey spokojnie omiatał wzrokiem sufit, sprawiając wrażenie, jakby nie widział dwójki ludzi, którzy nad nim stali. – Reddington, słyszysz mnie? – zapytał Håkon. Nie odpowiadał. Odczekali jeszcze chwilę, a potem Channary pochyliła się i potrząsnęła nim lekko. I to jednak nie przyniosło żadnego skutku. Reddington sprawiał wrażenie, jakby znajdował się w innym świecie. – Trzeba powiadomić Jaccarda – zauważył Lindberg. – Ty to zrób. – Dlaczego? – Cywil lepiej zniesie reprymendę. Można było z tym polemizować, ale Skandynaw nie miał zamiaru tego robić. Stanął przy interkomie, po czym połączył się z mostkiem. Ledwo zaczął tłumaczyć Loïcowi, co zaszło, a musiał przerwać, by wysłuchać całej litanii przekleństw. Potem pierwszy oficer się rozłączył, zapowiadając rychłe przyjście do ambulatorium. – Doprawdy, w głowie mi się nie mieści, jak można przejawiać taki imbecylizm – powiedział. – Uratowało mu to życie – zauważyła Sang. – Albo na zawsze zrobiło z niego warzywo – odparł Loïc. – Może tamten efekt był przejściowy, może miała miejsce infekcja, lub… – Przepoczwarzenie – rzucił bezwiednie Lindberg. Channary i major spojrzeli na niego z konsternacją. Oczekiwali, że skwituje to uśmiechem, ale usta astrochemika nawet nie drgnęły. Mówił poważnie, choć nie miał pojęcia, skąd płynie ta pewność. Popatrzył po towarzyszach, a potem zbył temat machnięciem ręki, jakby wypalił coś zupełnie bezsensownego. Wiedział jednak, że tak nie było. Jeszcze przez kilka chwil starali się nawiązać kontakt z pułkownikiem, po czym Loïc ostatecznie uznał, że nie pozostaje im nic innego, jak cierpliwie czekać. – Zostaniesz z nim, Sang. – Tak jest. – A ty chodź ze mną – dodał Jaccard, kierując się ku korytarzowi. – Kennedy zaczął odkopywać ten pagórek. – I co tam jest? – Sam zobaczysz. – Wolałbym już wiedzieć. Loïc szybkim krokiem skierował się do windy. Gdy drzwi za nimi się zasunęły, wziął głęboki oddech. 134 – Niemała konstrukcja – odezwał się. – Regularna bryła, połowicznie pokryta czymś metalicznym. Pozostała część sprawia wrażenie, jakby była wykonana z matowego grafitu. – Jaki to ma kształt? – Oktagonalny, podobnie jak te kolumny. Najwyraźniej tutejsza cywilizacja miała zamiłowanie do takich kształtów. Håkon próbował wyobrazić sobie tę budowlę. – To coś w stylu muzułmańskiej Kopuły na Skale? – zapytał. – Co? – Jednej ze świątyń w Jerozolimie, która… – Tam jest tego tyle, że nie kojarzę ani jednej – odparł Jaccard. – Nie wiem, jak było, zanim Accipiter opuścił Układ Słoneczny, ale w moich czasach sięgały tam korzenie prawie każdej religii. – Mhm – mruknął Håkon. – W takim razie Wieża Wiatrów z Grecji? – To po prostu ośmiokątny, niski, srebrno-czarny budynek, Lindberg – odburknął pierwszy oficer. – Zresztą zaraz sam się przekonasz. I to z bliska. – Opuszczamy Accipitera? – Jak tylko Kennedy skończy zamiatać w okolicy. Twoje modyfikacje emitorów działają wzorowo. – Dzięki. – Nie dziękuj, bo obecnie mam o tobie niezwykle niskie mniemanie – odparł Jaccard, obracając się ku niemu. – To, co zrobiliście z Sang, urąga nie tylko wszelkim standardom, ale też zdrowemu rozsądkowi. Mam nadzieję, że przynajmniej z tego zdajesz sobie sprawę. – Tak. Loïc przytrzymał jego wzrok dłużej, niż powinien. – Dobrze – powiedział w końcu. – W takim razie zakładaj coś wyjściowego i w drogę. Ten oktagon sam się nie zbada. – Kto ze mną pójdzie? – Dija Udin. – Tylko? – Z tego, co zdążyłem zaobserwować, wystarcza ci do szczęścia. – Ale… – Nie mam zamiaru ryzykować życia pozostałych załogantów. – Ryzykować? – zapytał niepewnie Håkon. – Coś każe ci sądzić, że istnieje jakieś niebezpieczeństwo? – To pytanie powinno brzmieć odwrotnie. Czy cokolwiek świadczy o tym, że nie czeka tam na was zagrożenie? Lindberg skinął głową, a potem opuścili windę. 135 8. Założywszy lekkie kombinezony robocze, dwóch załogantów przeszło po niewielkiej rampie, która wysunęła się z ładowni. Zeszli na powierzchnię Drake-Omikron, a potem zamknęli za sobą wejście. – Gdyby to Reddington nas wysłał, powiedziałbym, że nosi się z zamiarem wyeliminowania dwóch problemów – odezwał się Dija Udin. Håkon spojrzał na datapada, a potem wskazał kierunek. Ruszyli przed siebie. – Jaccarda nie podejrzewasz o takie zamiary? – spytał Lindberg. – Nie, on jest w porządku. – W twoich ustach to brzmi jak najwyższa pochwała. – Major nadaje się do swojej roli. Gdyby było inaczej, miałbyś pozamiatane po tej hecy z muszlą. – Konchą. – Nie będę nazywał tego konchą – odbąknął Alhassan. – Poza tym jest teraz maską, więc pocałuj się w dupę. Håkon zbył to milczeniem. – Mimo wszystko – podjął – wydaje mi się, że Jaccard upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu. Znalazł frajera, który chce narazić życie, a przy okazji go ukarał. – A ja? – Ty dostałeś rykoszetem, przyjacielu. – Zawsze wiedziałem, że znajomość z tobą sprowadzi na mnie gówno o biblijnych proporcjach. – To określenie bez sensu. A poza tym muzułmanin może używać takich metafor? – A czemu nie? Mówię o Biblii jako o księdze-cegle, a nie o katalogu jakichś tam waszych plag. – Żadne ci one moje. Jestem agnostykiem. – Srał pies, czym jesteś – odparł Dija Udin i spojrzał na datapada. – Dobrze idziemy? – Tak. Przecież szedłeś już tędy wcześniej. – Ale jakbyś nie zauważył, nasze ślady zdmuchnęło, a okolica wszędzie jest taka sama. Ale nie była. Przekonali się o tym po niecałych dwóch kilometrach, kiedy zamiast niewielkiego pagórka zobaczyli oktagonalną budowlę. Emitory cząstek rozniosły drobiny piasku na tyle skrupulatnie, że nie pokrywał jej nawet pył. Wyglądała absurdalnie, jakby nie nadgryzł jej ząb czasu. Była pokryta ciemnym, matowym materiałem, na którym widniały metaliczne ornamenty. – Ja jebię – ocenił Alhassan. – Muszę się z tym zgodzić. – Widzisz to? – Dija Udin wskazał trójkątne wejście na jednym z boków. – Pierdolone odrzwia! 136 – Uspokój się. – Jestem spokojny. Na tyle, na ile można być, widząc konstrukcję obcej cywilizacji – odparł nawigator i nabrał tchu. – Jak myślisz, co to jest? Repozytorium? Biblioteka? A może burdel? Możliwości są nieograniczone. – Mhm. – Czuję się jak ten gość, który odkrył… no wiesz. – Nie bardzo – odparł Lindberg, nie zwalniając kroku. Zostało im raptem paręset metrów. – Ten, co odkopał to miasto… spopielone. – Pompeje? Herkulanum? – O, to, to! Pierwsze. – O ile pamiętam, nie było jednego gościa, który je odkrył. – W moim umyśle był. – W twoim umyśle wszystko jest inne, co? Dija Udin nie odpowiedział, gdyż znaleźli się tuż przed fasadą. Z bliska przekonali się, że elementy dekoracyjne zostały ułożone z liter – tych samych, które widniały na szyldzie w drugim budynku. Ciągnęły się po ścianie serpentynami, sprawiając wrażenie misternych dekoracji. – Burdel jak nic – ocenił Alhassan. – Nie będę z tobą dyskutować. – Bo boisz się, że mogę mieć rację. – Po prawdzie, możesz mieć – przyznał Håkon. – W Pompejach jednymi z lepiej zachowanych budynków były lupanary. – Było ich najwięcej, to nic dziwnego, że jeden z nich się ostał. Logiczne, nie? – Może – odparł dla porządku Lindberg, choć nie przywiązywał już wielkiej wagi do tej wymiany zdań. Wodził wzrokiem za napisami, starając się wyobrazić sobie, jak mogły zostać wykonane. Ich kunsztowność kazała sądzić, że wykorzystano zaawansowany laser. Håkon stanął naprzeciwko wejścia. Spojrzał najpierw na czubek piramidalnych wrót, a potem przebiegł wzrokiem wzdłuż obwodu. Podobnie jak w przypadku przewróconej fasady, nie dostrzegł nigdzie klamki, panelu otwierającego ani niczego, co mogłoby służyć za uchwyt. – Mamy pozwolenie na wejście? – zapytał Alhassan. – To się zaraz okaże – odparł Lindberg, po czym uruchomił interkom. – Jaccard, słyszysz mnie? Odpowiedziała mu cisza, choć wszyscy na pokładzie powinni bezustannie śledzić ich poczynania na planecie. Przyjaciele spojrzeli po sobie, skołowani. – ISS Accipiter, tutaj Lindberg. Słyszy mnie ktoś? Dija Udin obrócił się w kierunku, z którego przyszli. – No to pięknie – powiedział. – Na pewno nic im się nie stało. 137 – Taki jesteś pewien? Nawet biorąc pod uwagę, że znajdujemy się na planecie, której populacja została wyrżnięta w pień? I że ten, kto to zrobił, najprawdopodobniej nas tutaj sprowadził? Skandynaw nie odpowiadał, nadal próbując nawiązać kontakt. W końcu odetchnął z ulgą. – Tu Ellyse. – Dobrze cię słyszeć. Co… – Reddington nie żyje – powiedziała. – Jak… jak… – zdołał wydukać Lindberg. – Maska odpadła, pozostawiając wysuszoną twarz… jakby wyciągnęła z niej całą wodę. Håkon zamilkł, spuszczając wzrok. – Nikt cię nie wini – dodała Nozomi. – I nawet nie myśl o tym, by samemu się obwiniać. Reddingtona zabiło to, co odebrało wiele tysięcy innych istnień. Rozumiesz? – Tak. Nie przypuszczał, że uwierzyła, bo głos mu się załamał. Nie był nawet pewien, czy udało mu się wydusić z siebie to jedno, krótkie słowo. – Kurwa, zabiłem tego człowieka – wypalił. – Uspokój się, naukowcu – wtrącił Alhassan. – Ale byłem taki pewny… przekonany, że to co robię jest słuszne. Koncha miała go uratować, nie zabić. Radio milczało, Dija Udin trwał w bezruchu. Skandynaw doceniał, że nie naciskają. W głębi ducha wiedział, że potrzebuje chwili, by się otrząsnąć – i oni również byli tego świadomi. – Nie mamy czasu na lamentowanie – odezwała się w końcu Ellyse. – Rozumiesz? – Tak. – Nie będziesz plótł bzdur? – Nie. – Więc słuchaj, bo jest jeszcze coś. Przed śmiercią pułkownik cały czas powtarzał to samo. – Co takiego? – ISS Challenger. Lindberg spojrzał na swojego towarzysza, ale ten wzruszył ramionami. – I to wszystko? – Tak – odparła Nozomi. – Powtarzał to, jakby zależało od tego jego życie. ISS Challenger. Håkon niespecjalnie znał tę jednostkę, choć przed wylotem zapoznał się ze wszystkimi okrętami, które miały uczestniczyć w misji Ara Maxima. Challenger został nazwany na cześć poległych astronautów – chodziło o wahadłowiec, który rozbił się pod koniec dwudziestego wieku, zabierając życia siedmiu załogantów. Prócz tego Lindberg nie kojarzył nic więcej. 138 – Co to za statek? – zapytał, patrząc na trójkątne drzwi. Kusiły go. Niemal prosiły o to, by spróbować je otworzyć. – Sprawdziłam w bazie – odparła Ellyse. – Challenger był jedną z mniejszych jednostek. Nieco większy od Kennedy’ego, załoga osiemdziesięcioosobowa. – Jak na standardy Ara Maxima to niemal miniatura okrętu. Były inne o takich rozmiarach? – Nie, ten był jedyny. – Dziwne. – Wiem. Ale w natłoku wszystkiego, co się wtedy działo, najwyraźniej nikt nie uznał tego za nic wykraczającego poza normę. – Gdzie miał lecieć? – Miał? Może dotarł do celu – zaoponowała Nozomi. – Minęło w końcu dwieście pięćdziesiąt lat, odkąd rozpoczęła się misja. Większość statków mogła przez ten czas dotrzeć do miejsc docelowych, skoro nie ma ich w systemie Drake’a. – Albo jeszcze zmierzają tu ze swoich pierwotnych lokalizacji. Alhassan stanął obok niego, naprzeciw drzwi. Teraz obaj się w nie wpatrywali. – Poczekaj chwilę – odezwała się. – Sprawdzę cel Challengera. Håkon oderwał wzrok od trójkątnego wejścia. Nie było tu niczego, co mogłoby służyć jako czujnik ruchu. Pomyślał, że może miejsce to nie było otwarte dla publiki. Może drzwi otwierały się jedynie, gdy posiadało się odpowiednie uprawnienia. – Czacha ci się dymi – zauważył Dija Udin. – Co? – Udajesz, że nad czymś myślisz. – Nad nieskończoną liczbą możliwości. Alhassan nie zdążył odpowiedzieć, gdyż z radia rozbrzmiał głos Ellyse: – Challenger miał lecieć do jednego z systemów w konstelacji Łabędzia. Sagan-15. – To kawał drogi. – Najdłuższa misja ze wszystkich, ponad dwieście lat świetlnych od domu. Ale kandydat, Sagan-15h, był całkiem niezły. ESI bardzo wysokie i to przy pesymistycznych szacunkach. Wyglądał na drugą Ziemię, w dodatku bogatszą w surowce. – Sagan-15h kojarzę, ale nie wiedziałem, że Challenger dostał tę misję. – Ja też nie. Najwyraźniej w naszych czasach nie było to tak istotne. W końcu prawie dwa wieki dzieliły nas od zasiedlenia. – Ale dla Reddingtona było na tyle ważne, by mówić o tym tuż przed śmiercią. – Mógł już być nieświadomy – powiedziała cicho Nozomi. – Channary twierdzi, że wyglądało to dramatycznie. Darł się wniebogłosy, rzucał na łóżku, pluł, kopał… i w pewnym momencie wszystko po prostu się skończyło. A maska leżała obok. Od tamtej pory nikt jej nie podniósł. – I dobrze. 139 – Sang twierdzi, że to jej wina. Wyrzuty sumienia szefowej ochrony były teraz ostatnią rzeczą, jaka go interesowała. – Pogadaj z nią. – Postaram się, ale… – Dasz sobie radę. Przez moment milczeli. Dija Udin obrócił się do przyjaciela i patrzył na niego wyczekująco. Håkon odebrał niezwerbalizowaną sugestię i przekazawszy Nozomi, że zamelduje się niebawem, przerwał połączenie. – Otwórzmy to cholerstwo – odezwał się Alhassan. – Nie dostaliśmy zgody. – Bo o nią nie zapytałeś. – Stwierdziłem, że nie będziemy zaprzątać majorowi głowy. – Słusznie. Więc jak zamierzamy to otworzyć? Håkon wzruszył ramionami. – Czyli metodą prób i błędów – odparł Alhassan. – Mnie to pasuje. Bierzmy się do roboty. Spędzili dobre pół godziny starając się wyczuć występ, zapadkę, czy inny mechanizm. Szybko przekonali się, że odrzwia są zupełnie gładkie – w przeciwieństwie do ścian pokrytych metalicznymi wypustkami, układającymi się w litery. – Może to klawiatura? – rzucił Dija Udin. – Wklepujesz odpowiedni kod i voilà. – Spróbuj. Nacisnął kilka wystających elementów, kolejne próbował przekręcić, jeszcze inne przesunąć. Żaden ani drgnął. Alhassan odsunął się o krok i skrzyżował ręce na piersi. – Kurwa – podsumował. – Nie da rady. Koncepcja, że było to miejsce zamknięte dla publiki, stała się jeszcze bardziej prawdopodobna. Była także problematyczna, bo oznaczała, że do otwarcia wrót potrzeba urządzenia sterującego lub właściwego kodu. – Nic to – dodał muzułmanin. – Pewnie Kennedy odkopie inne budynki. – Być może całe miasta. Przez chwilę milczeli. – Ale to nie będzie to samo, nie? – zapytał Alhassan. – Pewnie nie. – Tak jak ta pierwsza dziewczyna, która ci uciekła. – Co? – No wiesz, ta jedyna, która ci się oparła. Zawsze przyrównujesz do niej wszystkie inne, nie potrafisz o niej zapomnieć i tak dalej. – Mówisz poważnie? Dija Udin spojrzał na niego spode łba, ale się nie odezwał. – Skąd te brednie pochodzą? – zapytał Håkon. – Obudził się w tobie nastolatek? – No nie wiem – odparł nawigator, urażony. – Nie masz tak? 140 – Nie. – Bo może zbyt wiele kobiet dało ci po dupie. W twoim przypadku bez sensu byłoby wspominać tę pierwszą, nie? Jak idzie lawina, nikt nie pamięta płatka śniegu, od którego wszystko się zaczęło. – Jak czasem przypierniczysz jakąś mądrością, Alhassan, to zwyczajnie… Lindberg urwał patrząc na trójkątny kształt. – Co jest? – zapytał Dija Udin, marszcząc czoło. – Wyglądasz, jakbyś co najmniej wpadł na rozwiązanie. – Nie ma żadnego rozwiązania. Jest klucz. – Klucz? – Nie fizyczny. Werbalny. Muzułmanin spojrzał na niego i natychmiast załapał. Namiar na to miejsce został wprowadzony do systemu Hawkinga – pierwsza wskazówka. Drugą było słowo-klucz, które rozbrzmiewało na pokładzie. Lindberg stanął przed drzwiami, Alhassan tuż obok niego. – Sezamie, otwórz się – odezwał się nawigator. – Rah’ma’dul – powiedział Håkon. Trójkątny kształt ani drgnął. Skandynaw kilka razy powtórzył słowo, które miało otworzyć im przejście. Spojrzeli po sobie skonsternowani i trwali tak do momentu, aż Dija Udin kątem oka dostrzegł coś święcącego. – Powtórz – powiedział. – Rah’ma’dul. Jedno z metalicznych słów zaiskrzyło na niebiesko. Światło przemknęło od pierwszej do ostatniej litery, niby refleks promieni słonecznych, przesuwający się w przyspieszonym tempie. Potem napis zgasł. – Klamka? – zapytał Alhassan. – Najwyraźniej. Ja mówię, ty łapiesz. – Nie, nie. Myślę, że ten kto używa słowa-klucza, powinien złapać. – Przecież przed momentem chwytałeś za co się dało. Teraz najeźdźca wskazał ci po prostu, na czym masz skupić swoją uwagę. – Nie ma mowy. Håkon pokręcił głową, po czym zbliżył się do metalicznych elementów. Powtórzył słowoklucz, a gdy mechanizm się uaktywnił, szarpnął w dół. Wrota rozsunęły się ze świstem, ukazując mrok wewnątrz budynku. Załoganci spojrzeli po sobie niepewnie. – Nie wygląda zachęcająco – zauważył Dija Udin. Skandynaw z trudem przepchnął ślinę przez gardło. – ISS Accipiter – powiedział słabo do interkomu. – Otworzyliśmy wejście. Wchodzimy do środka. 141 Przekroczyli próg, idąc ramię w ramię. Po kilku krokach usłyszeli, jak drzwi się za nimi zasuwają. Połączenie ze statkiem natychmiast się urwało. 9. Nozomi była sama na mostku, gdy odebrała komunikat od Lindberga. – ISS Accipiter. Otworzyliśmy wejście do budynku. Wch… Później słyszała już tylko szumy. Od razu podjęła próby ponownego nawiązania kontaktu, ale szybko przekonała się, że to daremne. – Håkon, słyszysz mnie? Jeśli tak, zmień częstotliwość, wyłapię to na sensorach – powiedziała, sądząc, że może zakłócenia występują tylko w jedną stronę. Obserwowała czujniki, ale nie odnotowały nawet drgnięcia. Stracili z nimi kontakt. – Panie majorze – odezwała się przez interkom. – Mamy problem. – Lindberg i Alhassan? – Tak. Straciłam połączenie i wygląda na to, że nie dam rady ponownie go nawiązać. – Dlaczego? – Najprawdopodobniej weszli do budynku. – Żartujesz sobie? Weszli do… – Obawiam się, że tak. Na moment przed zerwaniem komunikacji Håkon zaraportował, że udało im się otworzyć wrota. – Nie mogli ot tak wejść do wnętrza obcej konstrukcji. Nozomi zamilkła, dając Jaccardowi czas, by uświadomił sobie, że ci dwaj byliby do tego zdolni. – Masz jakiekolwiek odczyty? – zapytał po chwili. – Żadnych – odparła Ellyse, wodząc wzrokiem po ekranie. – Zupełnie jakby ściany blokowały przepływ fal. – To fizycznie niemożliwe w przypadku komunikatorów. – W teorii. – Spróbuj ansiblem. – Na tak niewielkim dystansie? – zapytała Nozomi, kręcąc głową. – Nie wiem nawet, czy ich kombinezony mają odpowiednie odbiorniki. Ani czy zabrali je ze sobą do środka. – Mimo wszystko spróbuj. Nie możemy pozwolić sobie na stratę kolejnych dwóch członków załogi. – Tak jest. Przez moment w eterze panowała cisza. Nozomi rzuciła okiem na wyświetlacz, ale wyglądało na to, że major się nie rozłączył. – Wysyłam Gideona na mostek – odezwał się. – Niech podłubie w bazie danych, może uda mu się wyciągnąć coś na temat ISS Challengera. 142 – Sądzi pan, że wspomnienie o tym statku nie było po prostu… – Przedśmiertnym bredzeniem? – Tak. – Nie wydaje mi się, Ellyse – odparł z pewnością w głosie. – Znałem Reddingtona na tyle długo, by wiedzieć, że nie dałby się pokonać szaleństwu. Wiem, jak to brzmi, ale wiem też, że musiało chodzić o coś ważnego. Nozomi nie miała pojęcia, co mogłoby to być, ale obecnie ta kwestia niespecjalnie ją zajmowała. Gdy tylko Jaccard się rozłączył, zaczęła modyfikować aparaturę ansibla, by przesłać sygnał na powierzchnię planety. Robota szła mozolnie, a w dodatku nie przynosiła efektów. – I jak? – zapytał Hallford, który zajął miejsce dowódcy na mostku. – Nic z tego. Sygnał nie przechodzi przez ściany. – Sygnał z ansibla? To niemożliwe. – A jednak. Mamy do czynienia z technologią, która nas przerasta. Główny mechanik otworzył usta, ale się nie odezwał. Przez moment patrzył na nią badawczo, aż zrobiło jej się nieswojo. – Nic mu nie będzie – powiedział w końcu Gideon, nieco zakłopotany. Nozomi skinęła głową. 10. We wnętrzu budowli panował nieprzenikniony mrok. Ciszę mącili jedynie nerwowo oddychający załoganci. – Masz jakieś światło? – zapytał Dija Udin. – Mam. Podobnie jak ty. Håkon wyciągnął z kieszeni rękawiczki i założywszy je, nacisnął niewielki przycisk na wierzchniej stronie. Z miniaturowych, LED-owych reflektorów na knykciach rozlał się strumień jasnego, zimnego światła. – No tak – powiedział Alhassan, również je zakładając. – Nowinka z Kennedy’ego. I pomyśleć, że ludzkość potrzebowała tylu lat, żeby umieścić to w standardzie wyposażenia okrętów. – Mhm. – Nie chcę nawet myśleć o tym, co nas ominęło w dziedzinie fantomatyki. Założę się, że zdążyli wybudować monumentalne, wirtualne parki rozrywki erotycznej, w których… – Zamkniesz się? – zestrofował go Skandynaw. – Znajdujesz się we wnętrzu budynku wzniesionego przez inteligentną, obcą cywilizację, a nadajesz jakbyś… – Zajmuję czymś myśli, żeby nie zwariować – odparł Dija Udin, aktywując snopy światła. 143 Omietli wzrokiem okolicę. Znajdowali się w podłużnym, pustym pomieszczeniu, które mogło pełnić funkcję wiatrołapu. Na czarnych ścianach widniały srebrne napisy, a korytarz skręcał w lewo. Ruszyli przed siebie, powoli i ostrożnie, oświetlając po drodze ornamenty. – Może to jakaś świątynia? – zapytał Alhassan. Astrochemik nie odpowiedział. Możliwości było zbyt wiele, by snuć spekulacje. Cokolwiek to było, najwyraźniej stanowiło ważne miejsce. Nie bez powodu znalazło się w komputerze pokładowym Hawkinga. I nie bez powodu otwierało się jedynie po użyciu słowaklucza. Weszli do owalnej sali, dostrzegając, że wokół znajdują się wejścia do kilkunastu korytarzy. Z zewnątrz widzieli, że budynek był niski, z pewnością jednopiętrowy, a mimo to połowa przejść prowadziła w górę. Alhassan i Håkon spojrzeli na siebie skonsternowani. – Może kiedyś była tu wyższa kondygnacja – podsunął Dija Udin. – Może. Oświetlili centralny punkt pomieszczenia, wyławiając z mroku liczne przedmioty. Przypominały greckie rzeźby, choć kształty były bardziej bryłowate, jakby połączono elementy sztuki antycznej z kubizmem. Zdawały się być pokryte diamentową powłoką i bez wątpienia przedstawiały istoty człekokształtne. Gdy Håkon zbliżył się do pierwszego z posągów, obleciały go ciarki. Uzmysłowił sobie, że patrzy na podobiznę mieszkańca tego świata. Zaraz jednak zmitygował się, że mogło to być po prostu dzieło sztuki. Gdyby ktoś na Ziemi starał się dowiedzieć czegokolwiek za pomocą malarstwa abstrakcjonistów, doszedłby do absurdalnych wniosków. W tym przypadku mogło być podobnie. – Ja jebię – skwitował Alhassan, oświetlając oblicze jednego z posągów. – Wyglądają, jakby byli zrobieni z diamentów. Håkon zbliżył się do monumentu. – Myślisz, że to realne odwzorowanie? – zapytał Dija Udin. – Nie wiem. Wszyscy wyglądają tak samo, więc albo to galeria artystyczna przedstawiająca jeden trend w sztuce, albo muzeum antropologiczne, prezentujące przekrój społeczeństwa. Alhassan milczał. – Co mówiłeś? – zapytał po chwili. – Wyłączyłem się. – Oświetlił najbliższą postać od stóp do głów. Wiązka światła załamywała się w licznych bryłach i ginęła gdzieś pomiędzy nimi. Nie odbijała się i nie rzucała zniekształconego refleksu na przylegające elementy. – Dziwna sprawa. – Co ty powiesz? – odparł nawigator. – Kto by się spodziewał? W końcu to tylko obca planeta i inna cywilizacja. 144 Håkon spróbował jeszcze raz skontaktować się z Accipiterem, po czym ostatecznie zrezygnował. We wnętrzu owalnego pomieszczenia zapanowała niczym niezmącona cisza – tak absolutna, że niemal ogłuszająca. – Jest siedem korytarzy w dół i siedem w górę – odezwał się muzułmanin. – Więc rozpoczynamy zwiedzanie? – Wybierz tylko, którędy wejdziemy. Lindberg spojrzał na kilka najbliższych wejść, za którymi podłoga nieznacznie się wznosiła. Przemknęło mu przez myśl, że za nimi mogły znajdować się labirynty, z których nigdy nie wyjdą. – Do dzieła – ponaglił go Alhassan. – Miejmy to już za sobą. Podeszli do pierwszego otworu. Gdy oświetlili go rękawicami, przekonali się, że to bynajmniej nie korytarz. Tuż za progiem powiewała czarna zasłona, która natychmiast pochłonęła całe światło, rozprowadzając je po swojej powierzchni. – Co to jest? – jęknął Dija Udin. – Jakieś przejście, może portal. – Teleport? W takim razie nie mam zamiaru tam wchodzić. Z zasady trzymam się z dala od technologii, która zagina czasoprzestrzeń. Skandynaw obrócił się i powiódł wzrokiem po pozostałych tunelach. – Może to miejsce jest węzłem komunikacyjnym? – zastanowił się Håkon. – Czymś w rodzaju dworca? – Czemu nie? Te korytarze mogą być przejściami do innych miejsc w mieście. Astrochemik cofnął się, a potem oświetlił metaliczny napis ponad wejściem do tunelu. Był krótki i sprawiał wrażenie, jakby informował, co znajduje się za kotarą. – Oznaczenie peronu – powiedział. – Ale gdybasz, chłopie. – Nauka to gdybanie, Alhassan – odparł Skandynaw, a następnie oświetlił pozostałe napisy. Mógł stwierdzić jedynie tyle, że różnią się od siebie. Lindberg westchnął, po czym wskazał kolejny korytarz. Po chwili obeszli całą owalną konstrukcję i przekonali się, że w każdym tunelu znajduje się zasłona pochłaniająca światło. – Jeśli to faktycznie jakiś terminal – podjął Dija Udin – to te przejścia mogą prowadzić gdziekolwiek. Do knajpy, szpitala, a może nawet pięćset lat świetlnych stąd. – Trzeba będzie to sprawdzić. – Czekałeś, żeby to zaproponować, co? – Myślałem, że nie będę musiał – odparł Lindberg, uśmiechając się kwaśno, po czym oświetlił trójkątne wyjście z budynku. – Poza tym i tak nie wiemy, jak otworzyć te odrzwia. Alhassan spojrzał na niego spode łba i podszedł do wrót. Spróbował powtórzyć procedurę, która sprawiła, że się otworzyły, ale bez skutku. Stali przez moment w milczeniu. – Spodziewałeś się tego? – zapytał muzułmanin. – Tak mi podpowiadała intuicja. 145 I rzeczywiście tak było, choć Håkon wolał nie myśleć o tym, jak błędna ostatnio się okazywała – ani tym bardziej o tym, czym w istocie była. – Jedno mnie martwi – dodał Alhassan. – Tylko jedno? – Dlaczego to miejsce było zamykane? Gdybyśmy mieli do czynienia z terminalem, byłyby otwarty dla gawiedzi. Publiczny węzeł komunikacyjny. – Może tak było – odparł Skandynaw. – Może zabezpieczyli go dopiero po tym, jak ten świat uległ zniszczeniu. Albo na moment przed tym. – Wtedy zrobiliby to znacznie lepiej niż za pomocą prostego hasła. – Niekoniecznie, przecież to wszystko zostało zasypane – odparł Håkon, zataczając ręką krąg. – Wydaje mi się, że to miejsce przeznaczono dla nas. Odrzwia zamknięto z myślą, że tylko namaszczeni będą mogli się tu dostać. – I my niby to namaszczenie otrzymaliśmy? – Chyba. – To piękną cenę zapłaciliśmy – burknął Dija Udin. – Kilka statków zaścielonych trupami i przetrzebiona cywilizacja. Możliwe, że nawet wyrżnięta w pień. Istniała jeszcze jedna możliwość – ten, kto dał im klucz, mógł nie być tym samym, który wybudował terminal. Lindberg postanowił jednak zachować tę uwagę dla siebie. Nie było sensu snuć dalszych spekulacji. Przyszli tu po odpowiedzi, nie po kolejne pytania. – Co dalej? – zapytał Dija Udin. – Powinniśmy wejść do któregoś z tych portali. – Zdaję sobie z tego sprawę – odparł muzułmanin, wodząc wzrokiem wokół. – Ale… – Ale najpierw spróbujmy dowiedzieć się czegoś od tych posągów. – Goście wydają się niezbyt gadatliwi. – Może trzeba ich rozbudzić. Dija Udin zgromił go wzrokiem. – Nawet tak sobie nie żartuj – powiedział Alhassan. – Jeśli to jakaś forma hibernacji, to już mnie tu nie ma. – Nie masz dokąd uciec. Dija Udin pokręcił głową, oświetlając jedną z postaci. Różniły się od siebie, choć trudno było mówić o rysach twarzy – rozbieżności polegały bardziej na konstrukcji. Wszystkie miały podobną wysokość i posturę, lecz diamentowe bryły zdawały się być inaczej ułożone. Być może w ten sposób indywidualizowano tutaj jednostki. Ludzie różnili się od siebie kolorem skóry, włosów, czy oczu, te istoty mogły odróżniać się układem wewnętrznych brył. Håkon potarł jednodniową szczecinę, przyglądając się posągom. W końcu podszedł do największego z nich. Okrążył go, oświetlając każdą stronę. Światło gubiło się gdzieś w środku, tak jak w przypadku pozostałych. – Jak patrzę na to, co dzieje się ze wiązką światła, to… – Nie kończ tego zdania – odparł Alhassan. 146 – Wydaje mi się, że te bryły się ładują. – Nie. – Nie możemy tego wykluczyć. – Więc przestań w nie świecić. – Nie ma mowy – odparł Lindberg. – Jeśli to się ładuje poprzez absorpcję strumienia fotonów lub fale elektromagnetyczne, zamierzam świecić tak długo, aż ożyje. Przez moment Dija Udin patrzył na niego tak, jakby miał zamiar wytłumaczyć mu swoje racje niewerbalnie. Po kilku minutach Håkon zakończył naświetlanie, uznając, że to do niczego nie prowadzi. – Może potrzeba mocniejszej wiązki fotonowej – powiedział. – W takim razie dobrze, że nie mamy żadnej na podorędziu. – Nie wiem, czy dobrze, bo prócz tych postaci nie ma tu niczego, co mogłoby dać nam jakieś odpowiedzi. Przez moment milczeli. – To wybieraj – odezwał się w końcu Alhassan. – Zdam się na ciebie, ten jeden raz. Lindberg poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Uświadomił sobie, że naprawdę zamierzają wejść do jednego z portali. Złudna intuicja podpowiadała mu, że nie opuszczą tego miejsca w inny sposób, ale mieli jeszcze dużo czasu do momentu, kiedy skończą im się zapasy – mogli podjąć szereg prób. Może hasło wypowiedziane na odwrót lub z odmienną intonacją, aktywowałoby wrota. Możliwości było wiele, ale Skandynaw nie miał zamiaru ich sprawdzać. Chciał przekonać się, co jest po drugiej stronie. – Załóżmy, że nie bez powodu połowa korytarzy idzie w dół, a połowa w górę – powiedział. – Co to może znaczyć? – Nie wiem. I ty też nie wiesz, więc skończ pierdolić i chodźmy. Håkon uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na najbliższy korytarz odchodzący w górę, a potem ruszył ku niemu. Alhassan poszedł w ślad za nim. 11. Ellyse ostatecznie zrezygnowała z prób nawiązania kontaktu. Emitory Accipitera działały z pełną mocą, a ona wykorzystała każdy rodzaj fal, który potrafiły wygenerować – żaden nie spenetrował oktagonu. Tymczasem Gideon starał się odkopać informacje na temat Challengera, ale skutki były równie marne. Nagle Nozomi dostrzegła znaczny, choć chwilowy wzrost promieniowania. Na moment zupełnie zdębiała, nie wierząc w to, co widzi. – O cholera… – powiedziała cicho, otrząsając się. Czym prędzej przysunęła się do konsoli i przywołała zapisany przed momentem odczyt. – Gideon! 147 – Co jest? – zapytał główny inżynier. – Sensory… – Co z nimi? – Promieniowanie Czerenkowa o gigantycznej sile emisji… – O czym ty mówisz? – wyrwało się Gideonowi, gdy zerwał się ze swojego miejsca. Natychmiast znalazł się przy pulpicie Ellyse i wpił wzrok w wykres, na którym pojawiał się strzelisty kształt, świadczący, że Accipiter wykrył nagły skok promieniowania. – Jak to możliwe? – zapytała Nozomi. – To z tego budynku? – Tak – potwierdziła, potrząsając głową. Uświadomiła sobie, że powinna zweryfikować wszystkie odczyty, by mieć pewność. Może to jakiś błąd systemu, może planeta zakłócała działanie czujników. Hallford odgiął się do tyłu, ciężko oddychając. Przez kilka chwil trwał w bezruchu, po czym aktywował interkom. – Panie majorze… czujniki statku wykryły promieniowanie Czerenkowa w natężeniu tak dużym, że może świadczyć jedynie o przekroczeniu prędkości światła – zaraportował. Jaccard przez moment milczał. Potem nastąpiła długa litania pytań służących upewnieniu się, czy nie nastąpiła żadna pomyłka. Do tego czasu Nozomi udało się ustalić, że wszystkie odczyty były poprawne. Chwilę później Loïc zjawił się na mostku. – Twierdzisz, że to tachiony? – zapytał od razu. – Tak wynikałoby z odczytów. – Przecież nie mamy żadnych sensorów, które byłyby w stanie je… – Nie – wtrącił Gideon. – Ale poziom promieniowania Czerenkowa wyraźnie wskazuje na to, że wyzwolona została energia właściwa przekroczeniu prędkości światła. Tachiony musiały się pojawić, a my mamy zapis tego faktu. Gdybyśmy byli na Ziemi… gdybyśmy chociaż mieli połączenie z innymi statkami… Accipiter automatycznie przekazałby te dane dalej. Każdy okręt, nie tylko z misji Ara Maxima, ma wbudowany system ostrzegania pozostałych o takich emisjach energii. Nozomi spojrzała na głównego mechanika, który perorował z wypiekami na twarzy. Nie miała wątpliwości, że dla kocmołucha wystąpienie tachionów jest niczym innym, jak spełnieniem marzeń. Naukowcy starali się potwierdzić istnienie tych cząstek, wygenerować je czy choćby postawić prawdopodobną hipotezę, ale gdy Kennedy opuszczał Układ Słoneczny, nikt nie był nawet blisko. Tymczasem tutaj, na Drake-Omikron, Håkon i Dija Udin najwyraźniej je wyzwolili. – To namacalny dowód na to, że materia może podróżować szybciej niż światło – ciągnął dalej Hallford. – To zmienia wszystko… dosłownie wszystko. Podróże międzygwiezdne nie muszą się już opierać o hibernacje i długie lata w przestrzeni, a oprócz tego… 148 – Wszyscy wiemy, co znaczy wystąpienie tachionów, Gideon – odparł Jaccard, obracając się do ekranu. – Interesuje mnie, skąd się wzięły? I czy mogą powodować zakłócenia czasoprzestrzeni? Ostatnie pytanie było kluczowe. Nozomi znała spekulacje, jakie snuto w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Wystąpienie tachionów niemal każda hipoteza utożsamiała z przesunięciem w czasie. Wedle obowiązującej teorii miały one poruszać się w kierunku przeciwnym do postrzeganego przez ludzi linearnego upływu czasu. Z przyszłości w przeszłość. – Nie wydaje mi się, by cokolwiek nam groziło – odezwała się. – Bombardowałam tę strukturę wszystkim, co emitory Accipitera miały na podorędziu, ale nic nie przeszło. Najwyraźniej oktagon jest jakąś formą generatora z potężną osłoną. – A ci dwaj tkwią w środku – rzekł Loïc. – Być może już nie – odparła. – Skąd taka myśl? – Z czystego logicznego wnioskowania. Jeśli pojawiły się tachiony, to miało miejsce lokalne zagięcie czasoprzestrzeni. Innej możliwości nie ma, bo inaczej wszechświat nie trzymałby się kupy. Rezydualne promieniowanie Czerenkowa jest dowodem, bo uświadamia, że gdzieś musiała podziać się cała ta monstrualna energia tachionów. – Otworzyli tunel. – Tak. Do innego miejsca lub czasu… lub jednego i drugiego jednocześnie. Tego możemy być pewni. Jaccard w milczeniu patrzył na wykres. Ellyse wiedziała, że kolejne minuty, godziny, a może nawet dni, spędzać będzie na wlepianiu spojrzenia w ekran i czekaniu, aż pojawi się kolejny skok. Naraz stwierdziła, że nie ma zamiaru siedzieć bezczynnie. Obróciła się do dowódcy. – Proszę o pozwolenie na… – Nie ma mowy – uprzedził ją Loïc. – I nie wiesz nawet, jak otworzyli tę bryłę. Gideon wstał z miejsca. – Jeśli oni na to wpadli, my też możemy – zauważył. – Nie – rzekł stanowczo Jaccard i wziął głęboki oddech. – Być może jesteśmy ostatnimi przedstawicielami naszej rasy. W tej chwili pozostało nas czworo… to absolutnie minimalna liczba, przy której możemy w ogóle rozważać możliwość przetrwania gatunku. Nie pozwolę na żadne ryzyko. I powinniście być tego świadomi. Po prawdzie, Ellyse musiała przyznać mu rację. Jakkolwiek by na tę sprawę nie spojrzeć, chodziło o przetrwanie ludzkości. I to musiała być wartość nadrzędna. – Obserwujcie wskazania – powiedział Loïc, po czym skierował się do wyjścia. – Panie majorze – odezwała się Nozomi. – Oni mogą wrócić za sekundę, ale równie dobrze może minąć kilka eonów. Czas może teraz nie grać dla nich roli. – Rozumiem – odparł Jaccard, wchodząc do windy. – Mimo to wypatrujcie ich. Ja tymczasem poszukam planety, która będzie w stanie gościć nas na stałe. 149 Ellyse spojrzała na Gideona, który nadal wbijał wzrok w dowódcę. Gdy przy sterze był Reddington, sprawa była jasna – priorytet stanowiło odnalezienie odpowiedzi na piętrzące się pytania. Teraz jednak na szczycie piramidy wartości stanęło przetrwanie. I być może słusznie. – Wracaj do pracy, Gideon – odezwała się. – Nic nie wskóramy. – Do pracy? Mam szukać pieprzonego Challengera, kiedy pod moim nosem dwóch kretynów właśnie obaliło kilka dziedzin astrofizyki? Spojrzała na niego, spodziewając się, że ujrzy zacietrzewienie i pretensję. Zamiast tego dostrzegła jednak blady uśmiech. Skinął głową z rezygnacją, a potem na powrót zasiadł na swoim stanowisku. Nie pozostało im nic innego, jak cierpliwie czekać. 12. Bezwiednie wyłączyli latarki. Znaleźli się w miejscu, gdzie nie były potrzebne. Stali na wielkiej kamiennej płycie, za nimi powiewała przezroczysta kotara, zniekształcająca rozpościerający się za nią widok. Håkonowi przemknęło przez myśl, że portal za moment zniknie, odcinając im drogę powrotną. Skandynaw podniósł wzrok. Na granatowym nieboskłonie widniała planeta zbliżona do Saturna. Miała wyraźnie dostrzegalne pierścienie, składające się z miriadów cząstek, księżyców i mini-księżyców. Od jej powierzchni zdawały się odbijać promienie z pobliskiej gwiazdy neutronowej. Pulsar wypuszczał błękitną poświatę, raz za razem przesłaniającą cały nieboskłon. Lindberg i Alhassan trwali w bezruchu, patrząc na osobliwą gwiazdę. Po kilku chwilach spojrzeli po sobie, ale żaden nie odezwał się słowem. Håkon omiótł wzrokiem okolicę, starając się ocenić, czym jest to miejsce. Skały zdawały się być wypolerowane, niemal raziły, odbijając światło z migającej gwiazdy. Mimo to, kiedy zrobił krok, przekonał się, że kamienna płyta nie jest śliska, a chropowata. – Co to… kurwa, jest? – wydukał w końcu Dija Udin. Lindberg obrócił się ku niemu i zobaczył, że przyjaciel nadal zadziera głowę. – Gwiazda neutronowa – odparł. – Co? To nie wygląda mi jak żadna gwiazda… – Tak jak różne są planety, tak różne mogą być i centra układów planetarnych. Ten najwyraźniej krąży wokół pulsara. – Ale jak to… – wydusił z siebie Alhassan. – Pierwszy taki układ odkrył Wolszczan w końcówce dwudziestego wieku. Na jego cześć zresztą nazwano kilka planet orbitujących wokół gwiazd neutronowych. Dija Udin opuścił wzrok. 150 – I ma mnie to, kurwa, teraz obchodzić? – Pytałeś, więc odpowiadam. To nic wynaturzonego. Jest wiele takich miejsc we wszechświecie. – Ale ja na nich nie stoję. Håkon obrócił się przez ramię. Kurtyna nadal tu była – i miał nadzieję, że tak pozostanie. – Nie chcę nawet pytać, gdzie jesteśmy. – I dobrze, bo nie stać mnie choćby na strzał w ciemno. Lindberg powiódł wzrokiem po nieboskłonie, starając się wypatrzeć jak najwięcej szczegółów. Gazowy gigant na horyzoncie mógł znajdować się gdziekolwiek w galaktyce, nie miał żadnych charakterystycznych cech. Håkon starał się policzyć liczbę większych księżyców, ale ginęły pośród pozostałych elementów tworzących pierścienie. Pulsar był również jednym z wielu mu podobnych… Nic, co widział astrochemik, nie mogłoby pozwolić na ustalenie ich pozycji po powrocie na Accipitera. Spojrzał ponownie na powierzchnię planety – lub księżyca – na której się znajdowali. – Kiedyś spekulowano, że jedno z ciał niebieskich orbitujących wokół pewnego pulsara jest planetą węglową. Odkrył je chyba teleskop Lovella. – Czym jest? – Planetą-diamentem. Dija Udin spojrzał pod nogi. – Sądzisz, że stoimy na czymś takim? – Może – odparł Håkon. – To by tłumaczyło kilka rzeczy, ale z drugiej strony… na tym etapie dawno byśmy się udusili, bo taka planeta nie mogłaby mieć w atmosferze wystarczającej ilości związków tlenu. – A jednak oddycham pełną gębą – odparł Alhassan, rozkładając ręce. – I czuję się świetnie, bo jestem pierwszym człowiekiem, który przekroczył prędkość światła. – Formalnie drugim, bo ja zrobiłem pierwszy krok. – Jak tu zginiesz, a ja wrócę, nikt się o tym nie dowie, gwarantuję ci. Lindberg uśmiechnął się blado, tocząc wzrokiem po okolicy. Z prawej strony, gdzieś w oddali, dostrzegł gęstniejącą, żółtawą chmurę wiszącą tuż nad powierzchnią. Mgła. Zapewne złożona z lotnych węglowodorów, jeśli koncepcja diamentowej planety była prawidłowa. – Przypuszczam, że ci, którzy skonstruowali przejście, gdzieś tutaj są? – zapytał Alhassan, rozglądając się wokół. – Jeśli tak, to nie w najbliższej okolicy. – Wziąłeś lornetkę? – Jakoś nie sądziłem, że będziemy zwiedzać takie otwarte przestrzenie. – Szkoda – odparł Dija Udin, wskazując na niewyraźny element w oddali, który wyróżniał się z krajobrazu. Håkon skupił na nim wzrok, ale nie mógł dojrzeć, czym jest. Musiał mieć kilometr, może dwa wysokości, ale trudno było powiedzieć, czy stanowi górę, czy może wyjątkowo wysoki drapacz chmur. 151 – Musi być cholernie daleko – mruknął Skandynaw. – Co ty powiesz? Myślałem, że rozmazuje się na horyzoncie, bo mam słaby wzrok. – Ale w okolicy nie ma niczego innego – powiedział Lindberg, bardziej do siebie, niż do przyjaciela. – Może to miejsce służy tylko jako stacja przesiadkowa? Håkon rozejrzał się. Jeśli tak było, gdzieś tutaj musiał znajdować się drugi portal. Ze względów bezpieczeństwa byłoby to całkiem sensowne rozwiązanie. Na tyle sensowne, że dwóch przypadkowych gości w życiu nie zdołałoby odnaleźć przejścia. Skandynaw uświadomił sobie, że odsunęli się jedynie metr od miejsca, w którym się pojawili. I mimo że był ciekawy tego świata, nie miał zamiaru robić kroku w przód. – Czuję się ciężki – odezwał się Alhassan. – Ja też. Grawitacja musi być nieco większa niż na Ziemi czy Drake-Omikron. – Jakby mi coś leżało na żołądku. – Gwiazdy neutronowe są jednymi z najgęstszych ciał niebieskich we… – Zachowaj sobie te smęty dla siebie – uciął Dija Udin. – A mnie powiedz, co robimy? – Nie wiem. – To rzucę luźną myśl, propozycję: zostanę tutaj, przypilnuję portalu, a ty zbadasz okolicę. Co ty na to? Właściwie nie była to najgorsza koncepcja. Wprawdzie niewiele zmieniała w ogólnym rozrachunku, ale dawała pewien komfort psychiczny. – W porządku – powiedział Lindberg. – Świetnie. W takim razie odczekam, aż znikniesz za jakimś pagórkiem, a potem przecisnę się z powrotem. Nawigatorowi zrzedła mina, gdy przekonał się, że jego towarzysz rzeczywiście zamierza zbadać okolicę. – Gdyby coś się działo, będziemy w kontakcie – odbąknął Skandynaw. – Gdyby coś się działo, dam od razu drapaka. Ale dla utrzymania pogody ducha możesz dalej się łudzić. Håkon obrał kierunek ku najbliższym formacjom skalnym. Początkowo szedł niepewnie, potem przyspieszył, chcąc mieć to już za sobą. Dotarcie do nich zajęło mu dobre pół godziny, a gdy je minął, przekonał się, że podróż była daremna – po drugiej stronie rozpościerał się bezkres obcego świata. Sprawiał wrażenie, jakby był nieskalany cywilizacją. By zbadać okolicę, musieliby dysponować wahadłowcem albo liczną załogą. Lindberg przeszedł jeszcze kawałek wzdłuż brył skalnych, starając się wypatrzyć jakiekolwiek oznaki życia. Zapewne nie bez powodu jeden z czternastu tuneli prowadził właśnie tutaj… a mimo to świat ten zdawał się być jedynie rachitycznym pustkowiem. Po półgodzinnym marszu Skandynaw wrócił do swojego towarzysza i głęboko odetchnął, widząc, że portal wciąż zniekształca przestrzeń za nim. – Po minie wnoszę, że nic nie znalazłeś. 152 – Kompletnie nic. – Wracamy więc? – Mhm – mruknął Håkon. – Mamy jeszcze trzynaście innych miejsc do sprawdzenia. To wszystko nie miało dla niego żadnego sensu. Gdyby były tu jakiejkolwiek ślady po zniszczeniach, masowej emigracji… czymkolwiek, co świadczyłoby, że kiedyś istniało tu życie, zawróciłby z czystym sumieniem. Tymczasem nie wyglądało to nawet na stację przesiadkową. Ustawili się naprzeciw przejścia, a potem wzięli głęboki oddech. – Ostatnio wepchałeś się przede mnie, więc teraz też pozwolę ci iść przodem – odezwał się Dija Udin. – W porządku – odparł bezwiednie Håkon, a potem ruszył ku portalowi. Nic nie czuł podczas przejścia. Musiało trwać nanosekundę, może nawet mniej. Wyszedłszy po drugiej stronie, przekonał się, że upłynęło znacznie więcej czasu. 13. Ellyse niemal podskoczyła, widząc kolejny skok w poziomie promieniowania. Natychmiast obróciła się do reszty. – Panie majorze, chyba wrócili – powiedziała. Jaccard obrócił się przez ramię, czekając na konkrety. Channary Sang siedziała pochylona nad jednym ze stanowisk, a Gideon wstał ze swojego miejsca. – Odczyt nie jest tak wyraźny, jak poprzednio – dodała Nozomi. – Może teraz tunel generowany jest po drugiej stronie – zauważył Hallford, zbliżając się. – O ile w ogóle mówimy o tunelu, ale chyba innego wyjścia nie ma. Ellyse pomyślała, że wyjść jest tyle, ile teoretycznych możliwości. Plus minus kilkanaście rozwiązań wypracowanych przez zaawansowaną cywilizację, o których oni nie mieli pojęcia. – Håkon? Dija Udin? – zapytała, przenosząc wzrok na obraz z kamery Kennedy’ego, którego umieścili na orbicie geostacjonarnej względem oktagonalnego budynku. Drzwi nadal były zamknięte. – Cierpliwości – zabrał głos Loïc. – Odezwą się, jak tylko wyjdą. – Chyba że nie mogą wyjść – odparła. Jaccard wstał i skrzyżowawszy ręce za plecami, podszedł do stanowiska łącznościowego. – W takim razie poczekamy kilka chwil, a potem sami spróbujemy otworzyć te odrzwia. Sang spojrzała na dowódcę z ciekawością, a Hallford natychmiast się ożywił. Przez kilka ostatnich dni starał się wybłagać zgodę na podjęcie takiej próby. Był gotów zrezygnować z wchodzenia do środka, byleby tylko móc zajrzeć przez próg i wprowadzić tam łazik. Jaccard pozostawał nieugięty, ale najwyraźniej w końcu zmienił zdanie. 153 Ellyse nie mogła się dziwić. Ponowne wystąpienie tak wysokiego promieniowania Czerenkowa mogło świadczyć tylko o tym, że znów przekroczono prędkość światła. Niespełna czterdzieści minut później cała czwórka opuściła pokład Accipitera. Zabrawszy ze sobą niewielkiego, sześciokołowego robota, podążyli w kierunku czarnej konstrukcji. – Jestem trochę do tyłu, gdy chodzi o to całe zamiatanie planety – odezwała się do idącego obok Jaccarda. Od kilku dni Gideon był zajęty analizowaniem szczątkowych odczytów promieniowania, a Channary pogrążona w uciążliwym dla wszystkich marazmie. Tylko major zdawał się trzymać rękę na pulsie. – Kennedy odkopał mnóstwo innych budowli – odparł Loïc. – Coś godnego uwagi? – Wszystko na tym świecie jest godne uwagi. I najwyraźniej wszystko też jest zamknięte. – Gideon mówił coś o kompleksie budynków… – Tak, możliwe, że trafiliśmy na miasto – rzekł Jaccard. – Gdybyśmy nie przerwali, Kennedy do tej pory zdążyłby literalnie rozwiać pewne wątpliwości… ale wszystko w swoim czasie. Na razie wiemy, że natknęliśmy się na coś przypominającego osadę. Skupisko rozłożystych, ale jednopoziomowych budynków. Sporo oktagonalnych kolumn, brak okien, trójkątne wejścia… wszystko wygląda podobnie. – I żadnych oznak życia. – Najmniejszych – odparł. – Brak jakichkolwiek sprzętów, okolice budynków zupełnie puste. – A więc nie uciekali w pośpiechu. – Nie – potwierdził dowódca. – Wygląda na to, że wszystko zostało skrzętnie zabezpieczone i zakopane, a dopiero potem wszyscy się ulotnili. – Zakopane? – Hallford ci nie mówił? Ustaliliśmy, że musiały działać tu jakieś maszyny. Wiatry planetarne wieją na zasadzie permanencji, zawsze w tym samym kierunku, z jednakowym natężeniem. Tymczasem te wzniesienia są pokryte równomiernie, przynajmniej jeśli chodzi o górne warstwy. Ellyse przygryzła dolną wargę. – W jakim celu mieszkańcy mieliby to robić? – Najwyraźniej szukali ratunku pod ziemią. – Kryli się przed inwazją? – Albo ewakuowali z powodu czegoś na powierzchni. Nozomi skinęła głową. Jeśli rasa, która ich tu sprowadziła, miała cokolwiek wspólnego z mieszkańcami tego świata, być może wirus nieprzypadkowo zalągł się w komputerach pokładowych. – A Challenger? Dowiedział się pan czegoś? 154 – Wydaje mi się, że tak. Przeanalizowałem manifest pokładowy i wykaz załogi. Na pokładzie było wielu neonatologów, specjalistów od in vitro i innych mędrców od narodzin. Ellyse zatrzymała się jak rażona piorunem i spojrzała na dowódcę. – Mówi pan… – O statku rozrodczym, tak – odparł Loïc, wskazując kierunek marszu. Nozomi ruszyła dalej. – W manifeście pokładowym wyszczególniono mnóstwo aparatury chłodzącej. – Mrozili zarodki. – Tak. – Masowa produkcja ludzi? To co najmniej moralnie wątpliwe. – Też tak uważam – odparł Jaccard. – I pewnie większość podzieliłaby twoje stanowisko. Najwyraźniej jednak znalazła się grupa, która miała odmienne zdanie. Wysłali Challengera z załogą, która w przypadku powodzenia misji miała stać się rodzicami dla całej armii Ziemian, a w razie fiaska zwyczajnymi kolonistami. Tak to widzę, choć nie mogę być pewien. – Reddington musiał wiedzieć. – Najpewniej wszyscy dowódcy statków Ara Maxima posiadali taką wiedzę. – A co my z nią zrobimy? – zapytała, dostrzegając w oddali oktagonalny kształt. – Jakkolwiek by tego kiedyś nie oceniać, teraz ten okręt może uratować całą ludzkość, o ile zarodki nie zostały zniszczone. – Nie musisz mi tego mówić, Ellyse – odparł Jaccard. – Spędza mi to sen z powiek od kilku nocy. I nie wiem, co poza czekaniem możemy zrobić. Jeśli obca rasa naprawdę sprowadza tutaj wszystkie nasze jednostki, prędzej czy później zjawi się także Challenger. Przez resztę drogi Nozomi milczała, oswajając się z myślą, że gdzieś pośród gwiazd krąży okręt, który może okazać się ostatnią nadzieją ludzkości. Dotarłszy przed trójkątne wejście, porzuciła te myśli. Teraz liczyło się tylko jedno. Szybko wykoncypowali, jak wejść do środka. Na zastanowienie mieli wiele dni, a słowoklucz wydawało się oczywistym rozwiązaniem. Później wystarczyło dostrzec, że podczas jego wypowiadania rozświetla się jeden ze srebrnych napisów. Gdy odrzwia się rozsunęły, Gideon wprowadził łazik do środka, a potem ułożył plecak w progu. Jeśli działało tu coś podobnego do fotokomórki, trójkąt nie powinien się zamknąć. – Zupełna ciemnica – powiedział Hallford, gdy robot minął zakręt w korytarzu i automatycznie włączyły się reflektory. Owalna sala przypominała miejsce obrad albo kultu. Brylaste posągi absorbowały w diamentowe trzewia każdy snop fotonów, jaki dobywał się z łazika. Po dwóch załogantach nie było śladu. 155 14. Håkon opuścił portal i stanął jak wryty. Dija Udin byłby na niego wpadł, gdyby w ostatniej chwili nie odbił w bok. Nie zdążył nawet zakląć pod nosem, naraz uświadamiając sobie, co sprawiło, że przyjaciel zatrzymał się jak rażony piorunem. Salę zalewało blade światło z korytarza. Niektórych posagów brakowało, inne były zniszczone. Srebrne napisy odpadały ze ścian, a część po prostu znikła, jakby została zrabowana. W powietrzu unosił się kwaśny, nieprzyjemny zapach. Oprócz tego wszystkie korytarze były zawalone gruzem. Obaj natychmiast obrócili się w kierunku tunelu, który pozostawili za sobą i przekonali się, że on także był kompletnie zablokowany. – Nie… – wydukał Alhassan. – To niemożliwe… Lindberg osunął się na ziemię, tuż obok popękanego torsu jednego z posągów. – Co tu się stało, do kurwy nędzy? Pytanie okazało się retoryczne. Nie było się nad czym zastanawiać. – Słyszysz mnie, sukinsynu? – Słyszę, Alhassan. – To wytłumacz mi, co tu się dzieje. – Musieliśmy podróżować z prędkością większą niż światło – wymamrotał Skandynaw. – Ale to oczywiste… bo jak inaczej mielibyśmy przedostać się na inną planetę? – Co? – Tachiony. – Co? – zapytał jeszcze raz Dija Udin. Lindberg spiorunował go wzrokiem. – Kończyłeś jakąś akademię, żeby zostać nawigatorem, nie? – Może i tak, co nie znaczy, że orientuję się w… czymkolwiek, o czym mówisz. I nie szarp się. – Z nas dwóch to ty się szarpiesz. – Nieważne – odparł Alhassan, machnąwszy ręką. – Mów, co się stało? Przenieśliśmy się w czasie? – Widzisz? Nie potrzebujesz mojej pomocy, wystarczy pomyśleć. – Nie drwij sobie teraz, gnoju. Nie w takiej chwili. Håkon zmierzwił włosy, rozglądając się. Trójkątne odrzwia musiały być otwarte, bo panował tu jakby przedświt. I wprawdzie we wnętrzu nie było pajęczyn, ale tylko ich brakowało, by mieli przed sobą stereotypową ruinę, od wieków niszczejącą na powierzchni dawno zapomnianej planety. – Chodź – rzucił Lindberg, podnosząc się z podłogi. – Sprawdzimy, jak wygląda świat za oknem. Dija Udin ruszył za nim, ale sprawiał wrażenie półprzytomnego. 156 – Dlaczego to się stało? – Dużo będziesz jeszcze zadawać pytań, na które nie ma odpowiedzi? – Dopóki czegoś nie wymyślisz. – To ustrojstwo mogło zadziałać zgodnie z prawidłami swojego funkcjonowania. – Hę? – Może nic nie nawaliło. Może mamy do czynienia z rasą, która egzystuje na innej płaszczyźnie czasoprzestrzeni i nie postrzega upływu czasu tak jak my. – Żałuję, że zapytałem. Wyszli na zewnątrz. Planeta wyglądała zgoła inaczej niż gdy widzieli ją ostatnim razem. – Ożeż ty… – ocenił Alhassan. – To przyszłość czy przeszłość? Jak okiem sięgnąć rozciągały się niezliczone konstrukcje, stylem przypominające budowlę, z której wyszli. Różniły się kształtem, ale wszystkie były stworzone z równych, symetrycznych brył. Sprawiały wrażenie wielkiej, niekończącej się metropolii, przesłaniającej horyzont. Ulice były wąskie, równomiernie rozplanowane. Håkon nigdzie nie dostrzegł placu ani innego niezabudowanego miejsca. – Wygląda na to, że cierpieli tu na przeludnienie – wypalił Dija Udin. – I czekam, aż powiesz mi, czy trafiliśmy do przyszłości czy przeszłości. – Nie wiem. Logiczny wybór stanowiła przyszłość, skoro Terminal był zniszczony. Kennedy oczyścił planetę, załodze udało się otworzyć odrzwia, a potem porozbijali te posągi, powodowani bezsilnością. Nie, ten ostatni element był mało prawdopodobny. Może rozegrała się tu jakaś bitwa? Z drugiej strony mogli trafić do przeszłości. Tachiony przemieszczały się w kierunku przeciwnym do upływu czasu. Może ktoś dopiero odbuduje Terminal, a potem pokryje wszystko ziemią. – Lindberg? – No? – Władowaliśmy się w niezłe gówno. – Najwyraźniej – odparł Håkon, spoglądając pod nogi. – Ale jeśli jesteśmy w przyszłości, to z pewnością zostawiono nam jakąś informację. – Informację? – Wiadomość w butelce od załogi, no wiesz… – Niby dlaczego? – Bo Ellyse musiała doskonale zdawać sobie sprawę, co się wydarzyło. A nawet jeśli nie, zapewne wpadł na to Gideon. Tak czy inaczej, mogli spodziewać się, że ostatecznie tu wrócimy. Nie mogli tylko wiedzieć, kiedy. Dija Udin nie był przekonany, niemniej nadzieja umierała ostatnia – wrócili do budynku i zaczęli przeczesywać rumowisko. Nie trwało długo, nim znaleźli wskazówkę. Znajdowała się w głównej sali, niedaleko jednego z zasypanych korytarzy. 157 – Kawałek łazika – powiedział Håkon, podnosząc metalową część. – Może nie weszli do środka, obawiając się, że zniknęliśmy, przekraczając próg. – Nie rozumiem – powiedział Dija Udin, przykucając obok fragmentu robota. – Dlaczego mieliby go tu zostawić? Skandynaw odsypał trochę gruzu i wydobył spod niego większą część mechanizmu. Sprawiała wrażenie, jakby leżała tu od zamierzchłych czasów. – Uruchomisz to barachło? – zapytał muzułmanin. – Nie wiem, te małe pierdziki ładują się energią słoneczną, a nasz czerwony karzeł jest wyjątkowo niemrawy – odparł dla porządku Lindberg, podnosząc robota. – Nie dowiemy się, póki nie spróbujemy. Wynieśli go na zewnątrz i ustawili kolektorami w kierunku gwiazdy. – Teraz pozostaje tylko czekać – powiedział Håkon, zakładając ręce za głowę i krzywiąc się. Dokładnie zlustrował okolicę, czując się jak archeolog, który trafił na cmentarzysko zapomnianej cywilizacji. Przez chwilę milczeli, starając się ocenić rozmiar wszechobecnych kompleksów architektonicznych. Wyglądało na to, że Terminal jest jedynym miejscem, wokół którego rozpościera się trochę przestrzeni. – Nigdzie nie ma zniszczeń – zauważył Alhassan. – Cokolwiek się tu stało, nie było otwartym konfliktem zbrojnym. – Może w grę wchodziła broń biologiczna. Muzułmanin skinął głową. Znów zamilkli, czekając, aż baterie łazika się podładują. Przysiedli obok niego, a godzinę lub dwie później położyli się na ziemi. Mimo że na planetarnym pasie zdatnym do życia zawsze panował dzień, szybko zasnęli, zupełnie wykończeni. Obudził ich dźwięk łazika, informujący, że kolektory się zamknęły. Natychmiast rzucili się na sprzęt. – Działa? – zapytał chrapliwie Dija Udin. – Tylko pojedyncze podsystemy. Musiał tu leżeć naprawdę długo. – Nieważne. Jest coś? Zostawili nam wiadomość? Robot nie posiadał wielu układów, w których można byłoby ją zapisać. Tylko chwilę zajęło Lindbergowi ustalenie, że nie czeka na nich żadna przesyłka z przeszłości. Pokręcił głową, spuszczając wzrok. – Srał ich pies – odparł Alhassan. – Może gdzie indziej coś zostawili. Możliwości są nieograniczone… – Albo spisali nas na straty. Håkon musiał się z nim zgodzić. Nie było sensu robić sobie złudnych nadziei. – Możesz chociaż stwierdzić, jak długo to dziadostwo tu leżało? – zapytał Dija Udin, szturchając robota nogą. – Przypuszczam, że tak. Wewnętrzny chronometr powinien działać. 158 – To do dzieła. Lindberg otworzył główny moduł, a potem poprzestawiał kilka przełączników. Nie było to nic skomplikowanego – podstawy robotyki na poziomie nauki elementarnej. – Dwa tysiące czterysta trzynaście lat – powiedział Skandynaw, podnosząc wzrok. Dija Udin wydął usta i pokiwał głową. – To trochę… trochę nas zamiotło w czasie. – Można tak to ująć – odparł astrochemik, zamykając trzewia robota. Otrzepał ręce i podniósł się, po czym powiódł wzrokiem po wysokich budynkach. Przez moment trwali w ciszy. W końcu przerwał ją Alhassan, obróciwszy się do swojego towarzysza. – Nie ma co tak kontemplować – powiedział. – Szukajmy jakichś narzędzi i zabierajmy się do odkopywania korytarzy. Chyba że masz inny pomysł, naukowcu. – Żadnego. – W takim razie do roboty. Håkon zgodził się z nim, choć głównie dlatego, by nie stać bezczynnie. Po prawdzie, prawdopodobieństwo powrotu do miejsca i czasu, z którego wyruszyli, było niemal zerowe. Korytarze z pewnością nie stanowiły stałych tuneli, z określonym początkiem i końcem. Gdyby tak było, nie mieliby teraz problemu. – Żwawiej, sukinsynu, nieswojo się czuję chodząc po świecie odległym od mojego o ponad dwa tysiące lat. Håkon uśmiechnął się cierpko, po czym przyspieszył kroku. Zagłębili się w wymarłe miasto. 15. Wysłuchawszy całego wywodu Gideona, Nozomi poczuła mętlik w głowie. Koncepcje fluktuacji czasoprzestrzeni były zbyt bogate w hipotezy, by mogła ułożyć z nich logiczną całość. W dodatku nie istniał cień dowodu na poparcie którejkolwiek z nich. Przynajmniej do teraz. – Jakie mamy możliwości? – zapytał Jaccard, przechadzając się przed trójkątnym wejściem. Najwyraźniej coś w rodzaju fotokomórki działało, bo dotychczas drzwi się nie zamknęły. – Obawiam się, że żadne – odparł Hallford. – Nie chcę tego słyszeć. – A ja nie mogę panu zaproponować żadnego rozwiązania. Ellyse widziała rozgoryczenie malujące się na obliczu głównego mechanika. Przez ostatnią godzinę chorobliwie poszukiwał wyjścia z patowej sytuacji, ale ostatecznie musiał uznać swoją porażkę. Sądził, że jego marzenia się spełniły – zobaczył niemal pewny dowód 159 na istnienie tachionów, jednak nie mógł z tego odkrycia skorzystać, a dwóch ludzi nadal błąkało się gdzieś w czasie i przestrzeni. – Ellyse? – zapytał Loïc, obracając się do niej. – Jakieś pomysły? Pokręciła głową, nie odzywając się. – Channary? Byli już tak zrezygnowani, że nie stać ich było nawet na formułowanie beznadziejnych pomysłów, choćby dla pobudzenia neuronów. Jaccard przeszedł kawałek, po czym podniósł jeden z datapadów, które wyświetlały obraz z kamery łazika. – W takim razie pozostaje nam odczytać te napisy – odezwał się major. – Muszą mieć jakieś wspólne cechy albo elementy, z których intuicyjnie można coś wydedukować. Znów spojrzał pytająco na Nozomi. Miała tego serdecznie dosyć. – Co mam panu powiedzieć? – żachnęła się. – Cokolwiek. Pokręciła głową. – Musi być jakiś sposób, żeby odcyfrować choć… – Zna pan hieroglify, panie majorze? – zapytała. – Wie pan, jak je odczytano? – Nie rozumiem, co to ma wspólnego z tą sprawą. – To, że do dziewiętnastego wieku nikt nie miał pojęcia, jak je odczytać. I zapewne nigdy by tego nie stwierdzono, gdyby nie kamień z Rosetty, który posłużył za źródło referencyjne. Był na nim ten sam tekst, zapisany między innymi po grecku i hieroglifami. Tylko dlatego udało je się rozszyfrować. A my, jak pan wie, nie mamy kamienia z Rosetty. Zamilkł, wodząc wzrokiem po podkomendnych. Naraz uświadomił sobie, że jako jedyny ma jeszcze nadzieję. Pewnie straciłby ją podobnie jak oni, gdyby nie to, że czuł się odpowiedzialny za zagubionych. Nie chodziło o sympatię ani przetrwanie rodzaju ludzkiego – pod tym względem dwóch dodatkowych facetów nie było mu potrzebnych. Czuł ciążący na sobie imperatyw dowódcy, nakazujący mu próbować do skutku. – Nie godzę się na to – powiedział. Nikt nie zabrał głosu. – Jasne? Nie będzie zgody na to, by się poddać. Macie wprowadzić to wszystko do komputera pokładowego, spróbować przetłumaczyć, włączyć każdy algorytm translatora, który może się przydać… słowem, macie zrobić wszystko, co tylko się da. Zrozumiano? Pytanie było retoryczne. Każde z nich i tak podjęłoby te starania na własną rękę, choć ze świadomością, że do niczego nie doprowadzą. – Jeśli macie inne propozycje, nie zatrzymujcie ich dla siebie – bąknął, a potem usiadł przed jedną z kolumn. Nozomi podniosła wzrok. – Możemy kontynuować poszukiwania z pomocą Kennedy’ego – powiedziała. – No, dobrze… w porządku. Wystarczy pobudzić trochę umysł, a już zaczynamy tworzyć plan działania. 160 – Może emitorom uda się odkopać coś, co posłuży jako baza referencyjna – dodała bez przekonania. – Otóż to. Nasz własny kamień z Rosetty. – I zakładając, że tunel przeniósł ich w czasie, ale nie w przestrzeni, moglibyśmy zostawić dla nich wiadomość. – Świetnie. Bardzo dobry pomysł – odparł Jaccard, po czym obrócił się do mechanika. – Gideon, możesz zdalnie skierować Kennedy’ego na poprzednią trajektorię? – Tak. – Zrób to – rzekł Loïc, po czym spojrzał na Sang. – Channary, zacznij przeczesywać okolicę. Większość poszukiwań i tak będzie zależeć od naszych zmysłów. Obiektywy Kennedy’ego nie dostrzegą tego, co ludzkie oko. – Tak jest. – Tymczasem ja sklecę wiadomość. Ile lat przetrwa datapad? Hallford pokiwał głową na boki. – Trudno mówić o górnej granicy. Cząstki krzemu i inne wibrujące w baterii elementy wyzwolą odpowiednią ilość energii, by przeżył nas wszystkich. – Idealnie – odparł Loïc, a potem zabrał się do roboty. Gdy skończył, wyprowadził łazik z wnętrza budynku, a potem umocował do niego datapada. Po chwili namysłu wyciągnął z plecaka jeszcze jedno urządzenie, znacznie mniejsze. Napisał na nim to samo, a potem umieścił je wewnątrz maszyny. Miał nadzieję, że dwóch podkomendnych odbierze wiadomość. 16. Wiatr jednostajnie zawodził w ciasnych ulicach między budynkami, zawsze tak samo, w identycznym kierunku i z jednakową mocą. Wysokie konstrukcje sprawiały wrażenie jednolitych brył. Nie było na nich srebrnych napisów ani widocznych wejść. Od nawietrznej pokrywała je warstwa piasku i pyłu. – Może mieli piloty do otwierania domów – rzucił Dija Udin. – Albo wszczepione czujki, które otwierały im drzwi. Co za różnica? – Żadna, tylko gdybam. Nie rozumiem, co masz przeciwko rozmowie. Wolisz iść w milczeniu? – Pytasz poważnie? – zapytał Håkon, zatrzymując się. Podniósł podłużny, spłaszczony przedmiot, wykonany z materiału przypominającego bazalt. Był zakrzywiony, a na końcu widniało kilka wyżłobionych linii. Kolejny grat, którego przeznaczenia nie mogli określić. Co chwilę zatrzymywali się i znajdowali coś podobnego, jednak na nic przydatnego do tej pory nie trafili. – Można by tym rozbić trochę gruzu – zauważył Alhassan. 161 – Spróbować nie zaszkodzi – odparł Lindberg, zarzucając sobie czarną płetwę na ramię. Błądzili pomiędzy uliczkami, w końcu odnajdując budynki, które stały przed nimi otworem. Zaczęli zaglądać do porzuconych domów, ale większość była ogołocona ze wszelkiego sprzętu. Gdzieniegdzie napotykali przedmioty zbliżone wyglądem do maski, którą nałożył Reddington. Niby kamienne, a gdy się im przyjrzeć, raczej organiczne. Omijali wszystkie szerokim łukiem. Przeszedłszy przez rachityczną gęstwinę miasta, natrafili na budynek wyższy niż pozostałe. Najwyraźniej zajmował równie istotne miejsce, jak Terminal – wokół wygospodarowano trochę wolnej przestrzeni. Przypominał niewielką, ściętą na górze piramidę, choć zamiast kilku boków miał kilkanaście. Wyglądał osobliwe, ale nie on przykuł ich uwagę. W oddali dostrzegli element, który nie pasował do tutejszego krajobrazu. Wkopany w ziemię, postrzępiony, stanowiący świadectwo tragedii, która musiała się tu rozegrać. Håkon obrócił się do swojego towarzysza i spostrzegł, że ten pobladł na twarzy. Przypuszczał, że za moment usłyszy kanonadę złorzeczeń, ale Alhassan milczał, a po chwili zamknął oczy. Lindberg odczekał chwilę, patrząc przed siebie. – Chodźmy – odezwał się w końcu. – Jak to możliwe? – zapytał Dija Udin, otwierając oczy. Håkon spojrzał na niego, po czym przeniósł wzrok na kadłub Accipitera. Wrak był wbity w ziemię dziobem. Nawet z oddali widać było wyrwy w poszyciu, które musiały być wynikiem jakiegoś rodzaju ostrzału. Większa cześć statku stanowiła powykręcane gruzowisko grafenu i innych materiałów, z których wykonany był kadłub. Mimo to dało się rozpoznać kształt Accipitera. Nie ulegało wątpliwości, że to ich okręt. – Co tu się stało? – zapytał Alhassan, gdy ruszyli w jego kierunku. – Wygląda na to, że rozegrała się jakaś bitwa – odparł niepewnie astrochemik, wskazując na dziury w poszyciu. – Nigdy nie widziałem takich uszkodzeń. – Jakaś broń energetyczna. Spójrz na kształt tych zniszczeń. – Widzę. Przeszli kawałek w milczeniu. Wrak znajdował się nie dalej niż kilkanaście kilometrów od piramidy. Szli powoli, obaj boleśnie świadomi, że po ponad dwóch tysiącach lat nie ma sensu się spieszyć. – Musieli na nas czekać – odezwał się Dija Udin. – Może nas szukali… kiedy ich zaatakowano. Może obcy zgromadzili więcej statków na orbicie, zanim ich zestrzelili. A może na planecie jest więcej takich cmentarzy. – Niewykluczone – burknął Håkon, nie mając ochoty na płonne spekulacje. – Musimy to sprawdzić. Przejrzeć logi, jeśli jakieś się zachowały, a potem… a potem wrócić – dodał Alhassan, nagle się zatrzymując. – Możemy to wszystko cofnąć, Lindberg! – Pod warunkiem, że znajdziemy sposób, by… 162 – Wrócimy, kurwa, wrócimy – zapewnił go muzułmanin. – Metodą prób i błędów w końcu trafimy na dobry moment w czasie. – Albo oddalimy się od niego jeszcze bardziej. – Co? – Te tunele nie są stabilne – odparł Håkon, kręcąc głową. – Nie ma możliwości, byśmy trafili na ten sam, którym tu dotarliśmy… prawdopodobnie już przy pierwszym przeskoku znaleźliśmy się w innym czasie. Dlatego ta planeta krążącą wokół pulsara była pusta. Możliwe, że trafiliśmy w moment, kiedy nikt jej jeszcze nie zamieszkiwał. – Co ty pierdolisz? – Przypuszczam, że rasa, która zbudowała Terminal, miała jakąś metodę kontrolowania zmiennych, od których zależy przemieszczenie w czasie. Dija Udin ponownie ruszył naprzód, machnąwszy ręką na swojego towarzysza. – Mów dalej. – Korytarze są niezmienne, jeśli chodzi o miejsce – odparł Lindberg. – Ale czas musiał być kontrolowany inaczej. – Koncha? – rzucił myśl Dija Udin. – Może. Jeśli ktoś lub coś starało się nami pokierować, to nawet prawdopodobne. – Tyle że to dziadostwo zabiło Reddingtona. – Bo może należy używać go tylko w Terminalu… zresztą, już się tego nie dowiemy. – Chyba że trafimy do czasu, kiedy ten świat był zaludniony – odparł Alhassan. – Wtedy zapytamy bezpośrednio u źródła. Będziemy mieć wszystkie odpowiedzi. Jeśli ta cywilizacja trwała odpowiednio długo, istniało duże prawdopodobieństwo, że przy którymś przeskoku rzeczywiście trafią w taki moment. Czy jednak uda im się skomunikować z obcymi? Lindberg szczerze w to wątpił, choć była to iskierka nadziei. Po trzygodzinnym marszu z dwiema przerwami dotarli pod wrak Accipitera. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niepokojąco. Teraz widzieli drobne uszkodzenia i rozbebeszone systemy. Ich części zwisały na pojedynczych kablach, kołysane lekko przez wiatr. Pod przechylonym kadłubem znajdowały się zniszczone przedmioty, które dwóch załogantów dobrze znało – przybory z jakiejś łazienki, połamane datapady, kawałki foteli, które zostały zgniecione podczas uderzenia. Okręt musiał wbić się w powierzchnię z potworną mocą. Trudno było łudzić się, że ktokolwiek przeżył. – Damy radę wejść do środka? – zapytał Dija Udin. – Wygląda, jakby miał zaraz rąbnąć. – Jeśli wystał dwa tysiące lat przy tych wiatrach, to przetrzyma i naszą wizytę. – Racja. – Spróbujmy wejść od drugiej strony – zaproponował Håkon, a towarzysz przytaknął. Przeszli kawałek, niemal jak po zboczu, a potem odnaleźli miejsce, z którego mogli dostać się do wnętrza statku. Podciągnąwszy się na wystających prętach, znaleźli się w jednym z korytarzy. Mijali popękane i podziurawione ściany, nieustannie się rozglądając. 163 – Sądzisz, że ich znajdziemy? – zapytał muzułmanin. Lindberg spojrzał na niego pytająco. – Mam na myśli szkielety. Przetrwałyby tyle czasu? – Możliwe – odparł Skandynaw. – Ludzkie kości mogą wytrzymać nawet milion lat, jeśli mają odpowiednie warunki. Nie wiem, jak tutejsze wpływają na znane nam procesy. Dotarli do mostka, nie dostrzegając żadnych śladów, świadczących o tym, że załoga była na pokładzie w momencie katastrofy. Z trudem odsunęli połowę ocalałej grodzi prowadzącej na pokład dowódczy, a potem weszli do środka. Podłoga była przechylona o czterdzieści pięć stopni. Na wprost widniała duża wyrwa w kadłubie, przez którą widać było powierzchnię planety. – Może się ewakuowali – powiedział Alhassan. – W końcu na orbicie było sporo innych jednostek. Skandynaw pokiwał głową. Nie można było tego wykluczyć. – Zastanawia mnie, dlaczego w ogóle wzbili się w górę – powiedział. – Kiedy ostatnio widzieliśmy Accipitera, siedział twardo na powierzchni. – Może chcieli odlecieć z systemu. – Właśnie wtedy, gdy zjawił się wróg? – Może uciekali. – W takim wypadku szukaliby raczej schronienia na planecie niż w przestrzeni kosmicznej. Dija Udin wypuścił ze świstem powietrze, pochylając się nad rozbitym panelem. Postukał w niego kilkakrotnie, nie łudząc się, że system może zadziałać. – Scenariuszy mogło być wiele – dodał. – Być może cokolwiek tu przybyło, sprawiało wrażenie, jakby miało przyjazne intencje. Może wcale nie wzbili się na Accipiterze, a wykorzystali go jako przynętę, podczas gdy uciekli na pokładzie Kennedy’ego. – Nie wiedziałem, że z ciebie taki optymista, Alhassan. – W tak gównianej sytuacji muszę nim być, by nie zwariować. Lindberg uśmiechnął się, a potem podszedł do jedynego wyświetlacza, jaki zachował się w całości. Stanął przed nim, wspierając się o ścianę, a potem spróbował go aktywować. Ku jego niewypowiedzianemu zdziwieniu, system odpowiedział. – Działa? – zapytał Dija Udin, obracając się. Håkon skinął głową, wpatrując się w krótką informację widniejącą na ekranie. Zostawili wiadomość. Jednak to nie sam fakt jej otrzymania, a treść spowodowała, że Lindberg zupełnie zdębiał. „Alhassan wszystkich wymordował” – mówiła. 164 17. Emitory Kennedy’ego oczyściły ogromną połać planety. Minęły dwa tygodnie, od kiedy Håkon i Dija Udin zaginęli, ale przez ten czas Nozomi nie była ani o krok bliżej do rozwiązania zagadki ich zniknięcia. Jednym z odkrytych budynków była wielościenna piramida, sprawiająca wrażenie, jakby stanowiła centralny punkt miasta, być może repozytorium wiedzy. Nie zdołali jednak jej otworzyć, a żaden ze znalezionych przedmiotów nie mógł pretendować do miana kamienia z Rosetty. – Dobrze się czujesz? – usłyszała głos Gideona. Obróciła się przez ramię i przekonała, że przysiadł na panelu obok. Uzmysłowiła sobie, że niemal przysnęła na swoim stanowisku. – Tak – odparła, odginając się tak mocno, że strzeliły jej plecy. – Która to dzisiaj godzina z rzędu? – Piąta, może szósta. Jeszcze nie jest źle. – Jadłaś coś? – A co? Będziesz mnie teraz niańczyć? – Nie, po prostu chłodno kalkuluję. Spojrzała na niego pytająco. – Jest nas czworo, a w końcu podejmiemy próbę podtrzymania gatunku. Wolę zawczasu zdobyć względy pięknej kobiety niż obudzić się z ręką w nocniku. Uśmiechnął się szeroko, Ellyse odpowiedziała jedynie grymasem. Po prawdzie sama myślała o tym od pewnego czasu, jak zresztą pewnie każde z nich. W końcu musieli zmierzyć się z rzeczywistością. Hallford spuścił wzrok, nieco zmieszany. – Słuchaj… to… w zasadzie, miał to być żart… i jakoś tak… – Błagam cię, Gideon, nie dukaj jak potłuczony. Wiem, że z ciebie casanova, więc te pozy na mnie nie działają. Próbuj szczęścia z Channary. Podniósł głowę i posłał jej kolejny uśmiech. Uznała, że kryzys zażegnany. – Jakieś postępy? – zapytał rzeczowym tonem, odchrząknąwszy. – Niewielkie. – To i tak lepiej niż u mnie. Pokaż, co tam masz. – Nachylił się do ekranu, a Ellyse przesunęła po nim palcem, przełączając na inny pulpit. – Komputer przeprowadził analizę wszystkich wykonanych zdjęć – powiedziała, wyświetlając ciąg znaków. – I ekstrapolował z nich prawdopodobny alfabet. Niewiele nam to pomaga, ale mamy szablon, jakkolwiek nieułożony od A do Z. – Teraz starczy do niego dopasować nasze litery i mamy transkrypcję. – To niezupełnie tak działa – odparła, rozmasowując skronie. – Weźmy chociaż japoński, do którego nie sposób byłoby… – Więc jesteśmy w dupie – uciął. 165 – Zgadza się. Spojrzeli po sobie i trwali tak chwilę, jakby prowadzili niewerbalną dyskusję. Ellyse przypuszczała, że w istocie tak jest. Oboje od dni, a może tygodni, myśleli o tym samym. – Koncha – odezwała się w końcu. – Jaccard prędzej oberżnie nam łby, niż pozwoli to założyć. – Wiem. – A poza tym, czy jesteśmy w stanie ryzykować? Nie mówię już tylko o życiu któregoś z nas, ale o przetrwaniu gatunku. I bez tego praktycznie nie mamy bazy genetycznej. – Sama od jakiegoś czasu zadaję sobie to pytanie. – I? – Jestem gotowa podjąć ryzyko, Gideon – odparła z przekonaniem. – Uważam, że maska zadziałała w taki a nie inny sposób, bo Reddington był zakażony wirusem. My nie jesteśmy. – I opierasz tę hipotezę na… Zawiesił głos, ale jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał, było wzruszenie ramionami. – Muszę ich znaleźć – dodała po chwili. – Ich? – Gdyby mieli wrócić, dawno by tu byli. – Dlaczego? – zapytał, marszcząc czoło. – Bo jeśli podróżują z prędkością większą niż światło, czas nie ma znaczenia. Gdyby mogli, wróciliby do wybranego przez siebie momentu, a więc pewnie zaraz po tym, jak znikli. Jeśli do tej pory ich nie ma, coś poszło nie tak. A ta maska może okazać się ratunkiem. – Bo leżała obok tego dworca? – Tak. I dlatego, że ściągnęła uwagę Reddingtona. – Mówisz, jakbyś była lekko nawiedzona – wypalił kocmołuch. – To znaczy… jakbyś była przekonana, że coś prowadzi nas za rękę. Ellyse nie miała zamiaru z nim dyskutować – istotnie, sądziła, że od początku misji Ara Maxima nic nie działo się przypadkiem. Naturalna selekcja, gra, starcie na śmierć i życie… cokolwiek to było, jakieś siły kierowały ich losem. – Pomożesz mi? – zapytała. – Czekaj… jeszcze nie ustaliliśmy, że to ty założysz konchę. – Na nic innego się nie zgodzę. – Może ja też nie? I mamy pat. – Gideon – zestrofowała go, spoglądając na niego spode łba. – Pomożesz mi czy nie? Pytanie było retoryczne i widziała w jego oczach, że to zrozumiał. Na niższy pokład przedostali się windą awaryjną, a potem przeszli do ambulatorium. Maska leżała tam, gdzie upadła po osunięciu się z twarzy Reddingtona. Od tamtej pory nikt jej nie ruszył. – Proponuję, żebyś założyła ją dopiero w budynku – odezwał się Hallford. – Może tamto miejsce generuje… coś, co ochrania noszącego. 166 – Miejmy nadzieję. Skorzystali z cienkich, nieprzepuszczalnych rękawic antyseptycznych, które wykorzystywano podczas operacji. Włożyli konchę do pojemnika na toksyczne odpady, a potem ruszyli na korytarz. – Masz jakieś obowiązki meldunkowe na dziś? – zapytał inżynier. – Za dwie godziny miałam zdać raport. – Starczy nam czasu? – Zanim Jaccard nas dogoni, dawno będzie po zawodach. Miała tylko nadzieję, że przeżyje na tyle długo, by przekonać się, czy jej hipoteza jest trafna. 18. Håkon natychmiast wyłączył komunikat, który pojawił się na ekranie. W ułamku sekundy wróciły wszystkie podejrzenia, jakie niegdyś żywił wobec przyjaciela. Gdy wybudził się z kriosnu, wydawało się wysoce prawdopodobne, że Dija Udin ma z tym wszystkim coś wspólnego. Lecz z każdą mijającą godziną, a potem dniem, Lindberg był coraz bardziej przekonany o niewinności Alhassana. Teraz ufał mu na tyle, że byłby gotów złożyć swoje życie w jego rękach i nie obawiać się o nie. – Co jest? – zapytał Dija Udin. – Włączyłeś to dziadostwo? – Tak. – I co masz? – Nic, póki co system się aktywuje. – Tak długo? – Spał przez kawał czasu, daj mu chwilę. O, już jest. Nawigator stanął za plecami Håkona, a ten poczuł się nieswojo. Kto zostawił tę wiadomość? I dlaczego była tak krótka? Zupełnie jakby ktoś starał się przekazać ją w ostatniej chwili, nie mając czasu na nic więcej. A skoro tak, to należało jej zaufać. Ktokolwiek ją wyprowadził, zapewne uczynił to na moment przed katastrofą. – No dalej, sukinsynu – odezwał się Alhassan. – Na co czekasz? – Co? – Masz włączony system – odparł Dija Udin, wskazując ekran. – Czas sprawdzić, co wydarzyło się na pokładzie tej latającej trumny. Choć określenie może nie jest najbardziej fortunne… – Może nie – powiedział Lindberg, poniewczasie orientując się, że jego zachowanie zaraz wzbudzi konsternację Alhassana. Zabrał się więc do roboty, wyświetlając ostatnie odczyty, jakie zarejestrował komputer pokładowy. W dużej mierze były to dane numeryczne, które niezbyt interesowały Dija Udina. 167 – Sprawdzaj to, a ja spróbuję z innymi systemami. Naraz Håkon pomyślał, że na innym stanowisku również może wyświetlić się ta wiadomość. – Nie ma potrzeby – zaoponował. – Zinterpretuję ci to na bieżąco. – To dawaj. Astrochemik zmrużył oczy i przejrzał ostatnie ciągi danych. – Wygląda na to, że statek wbił się w ziemię miesiąc, może dwa po tym, jak tamten robot przestał działać. – Może? To wygląda na precyzyjne dane. – Bo są precyzyjne, ale nie mogę tego samego powiedzieć o łaziku. Tak czy inaczej, stało się to mniej więcej w tym samym momencie, biorąc pod uwagę, o jakiej skali czasowej mówimy. – I co spowodowało katastrofę? – Ostrzał z broni energetycznej, zgodnie z tym, co przypuszczaliśmy. Zachowały się odczyty sensorów. – Pochłaniacze na kadłubie nie pomogły? – Przeładowały się przy pierwszym uderzeniu. Energia, zamiast rozejść się po statku, poszła prosto w poszycie. – Jeden strzał ich załatwił. – Na to wygląda – odparł Håkon i przewinął nieco w dół. – Na mostku była wtedy cała czwórka. Kennedy znajdował się po drugiej stronie planety. Alhassan odwrócił się i zbliżył do fotela dowódcy. Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, ale nigdzie nie było śladów po kościach. – Kto ich zaatakował? – Nieznana jednostka. Ellyse próbowała nawiązać kontakt, ale otrzymała w odpowiedzi tylko ciąg niezrozumiałych słów. – Żadnej łaciny? Lindberg pokręcił głową. Również przypuszczał, że chodzi o tę samą rasę. Najwyraźniej jednak istot rozumnych we wszechświecie było więcej, niż wynikało to z ich dotychczasowych doświadczeń. – Możesz włączyć to nagranie? – Myślę, że tak. Powinno być zachowane w bankach pamięci. Po chwili z trzeszczących głośników rozległ się chrapliwy głos. Zdania były urywane, pojedyncze słowa wypowiadane z dziwną intonacją. Jedynym, co zrozumieli, było dwukrotnie powtarzające się słowo. Rah’ma’dul. – Jeśli jeszcze nie ocipiałem, to niebawem tak się stanie – powiedział Dija Udin. – Co to znaczy, do kurwy nędzy? 168 Pytanie powtarzało już tyle osób, tak wiele razy, że wydawało się, iż więcej nie padnie. A mimo to teraz było równie zasadne, jak wcześniej. Nie było słowem-kluczem, a raczej jakimś uniwersalnym określeniem, skoro obca cywilizacja tak często się nim posługiwała. – Myślisz, że najeźdźca skacze po statkach, charczy Rah’ma’dul każdej załodze, a potem ściąga tutaj te jednostki, licząc na to, że przeżyli najsilniejsi? Håkon obrócił się do Alhassana. Obaj milczeli, powoli oswajając się z myślą, że ta koncepcja może być prawdziwa. – Pobladłeś, sukinsynu – zauważył Dija Udin. – Jestem w szoku, bo nigdy nie spodziewałem się usłyszeć z twoich ust tak rozsądnej hipotezy. – Toś usłyszał. – Teraz mogę umrzeć szczęśliwy. Doświadczyłem już wszystkiego na tym świecie. Alhassan pokręcił głową, po czym poprawił fotel dowódcy, chcąc ustawić go na swoim miejscu. Siedzenie kolebało się jednak na boki i nawigator zrezygnował już po chwili. – Nawet nie mogę zająć należnego miejsca na tronie – rzekł. – Co jeszcze ma dla nas Accipiter? Håkon spojrzał na wyświetlacz. – Po tym, jak spróbowali nawiązać kontakt, wzbili się w przestrzeń. – A więc jednak uciekali. – Na to wygląda, bo o walce nie było mowy. Z odczytów wynika, że ten statek był dziesięciokrotnie większy od naszego. – Prawdziwy kosmiczny skurwysyn. – Najwyraźniej – odparł Lindberg, zaniepokojony, że nie widzi, co robi towarzysz. Szybko jednak zmitygował się, że gdyby ten chciał go zabić, zrobiłby to już dawno. Jeśli wiadomość była prawdziwa, Dija Udin musiał uznać, że towarzysz jest mu jeszcze do czegoś potrzebny. A może to wszystko było jakimś absurdalnym, ostatnim żartem tego, kto igrał z nimi od tak dawna. Może byt ten tkwił w trzewiach komputera i umierał razem ze statkiem… i zostawił tę wiadomość, wiedząc, że zaginieni załoganci kiedyś się tutaj zjawią. Tak, to była zdecydowanie lepsza koncepcja – choć wydawała się Håkonowi mało realna. – Co jeszcze? – Obcy krążownik oddał trzy strzały, zanim Accipiter stracił zasilanie. Gideon robił wszystko, by wyrównać lot i spróbować awaryjnego lądowania, ale statek spadał jak kometa. Epilog znamy. – Nie za bardzo, bo nigdzie nie widzę szczątków. Lindberg spojrzał na wyrwę w poszyciu. – Jeśli tutejsze pierwiastki przyspieszyły tempo rozkładu, wiatr mógł wywiać wszystkie prochy. – Mówisz poważnie? 169 – Dwa i pół tysiąca lat to sporo czasu, Alhassan. Dija Udin kopnął fotel dowódcy, a ten wypadł z trzymających go zaczepów, przewrócił się i potoczył w dół. Wypadł przez dziurę w kadłubie i wylądował pod statkiem, wzniecając tuman kurzu. – Podepnij datapada do portu, zrzuć wszystko, co się da, a potem zbierajmy się stąd. – Tak jest, panie sierżancie – odparł Håkon. – Jeszcze jakieś rozkazy? – Na chwilę obecną nie. – Szkoda, bo liczyłem na jeszcze jedną propozycję. – Usilnie ci tłumaczę, że ja nie z tych. – Mam na myśli złożenie wizyty w ambulatorium. Dija Udin ściągnął brwi. – Myślisz, że koncha nadal tam jest? – Skoro przetrwała tyle czasu w piachu pod Terminalem, to tym bardziej w naszym medlabie. Zaraz potem ruszyli na niższy pokład. Z trudem przedzierali się przez rozbebeszone wnętrza, lawirując pomiędzy wystającymi prętami i gęstwiną przewodów. W końcu dotarli do ambulatorium, które wytrzymało próbę czasu znacznie lepiej niż mostek. Po masce jednak nie było śladu. – Statkiem tak telepało, że mogła gdzieś wpaść – zauważył nawigator. – Niby gdzie? – zapytał Lindberg, rozglądając się. – Więc wynieśli ją stąd? – Pewnie tak. – Jaccard wydał jasny rozkaz, żeby jej nie ruszać – zaoponował Dija Udin. – Może też przeszło im przez myśl, że za pomocą konchy można kontrolować Terminal. – W takim razie powinni pojawić się na tej planecie z pulsarem i podać nam pomocną dłoń – odburknął nawigator. – Może nie wiedzieli, jak sterować urządzeniem. – Albo nie działało. Inaczej nie ryzykowaliby śmiercią na Accipiterze, tylko zbiegli którymś tunelem. Lindberg skinął głową. Dla pewności jeszcze przez chwilę przeszukiwali ambulatorium, ale w końcu zrozumieli, że konchy nie znajdą. – Tu jej nie ma, w Terminalu jej nie ma… więc gdzie? Håkon wyciągnął datapada. – Nie mam pojęcia, ale może komputer pokładowy wie. – Sprawdź. – Nie wszystkie banki danych ocalały – odezwał się Lindberg, błądząc po meandrach systemu. – Nie ma nagrań wideo ani rekordów w dzienniku pokładowym, ale są zapisy ze stanowisk. Każde działanie utrwaliło się w pamięci. – I? 170 – Sprawdzę ostatnie czynności podjęte przez Ellyse. Głos załamał mu się na końcu. Skandynaw próbował wmówić sobie, że wróci do punktu wyjścia, odwróci bieg zdarzeń i to, co nastąpiło, nigdy się nie wydarzy. Nozomi przeżyje, razem ze wszystkimi innymi. – I co robiła wybranka twojego serca? Okazało się, że wklepała krótki tekst, który miał pojawić się na pierwszym wyświetlaczu, jaki zostanie aktywowany. Håkon jednak nie miał zamiaru podzielić się tym odkryciem ze swoim towarzyszem. Tym bardziej, że skoro to Nozomi nadała wiadomość, musiała być rzetelna. – Halo? – Czekaj, sprawdzam – odparł astrochemik, po czym na moment zamilkł. – Wygląda na to, że Ellyse starała się do ostatniej chwili skomunikować z drugim statkiem. – Z wrogiem? – Tak. – W jakim celu miałaby to robić? – Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to że doszło do jakiejś pomyłki. Starcie było przypadkowe, a ona chciała wyjaśnić sprawę. – Najwyraźniej jej się nie udało. Lindberg pokiwał głową. – Wcześniej wykonała szereg innych czynności, standardowa procedura na każdym okręcie: SOS posłany w przestrzeń kosmiczną, uniwersalne powitanie przesłane do obcej jednostki i tak dalej. – Cofnij się jeszcze. – Cofam. – I? – Mam dwa miesiące do sprawdzenia. Musisz cierpliwie poczekać. – Nie możemy jakoś dokopać się do jej logów? – Nie – odparł Håkon, podnosząc wzrok. – Ale możemy przejrzeć to, co ona przeglądała. Lindberg potoczył wzrokiem wokół, szukając portu, który nie został uszkodzony. Znalazłszy jeden naprzeciw grodzi, podpiął datapada. – Wyświetlę tylko te rzeczy, które nie mają nic wspólnego z regularnymi obowiązkami. – Jest taki filtr? – Nie, ale wystarczy odrzucić te rekordy, które się powtarzają. Alhassan skinął głową, podczas gdy jego towarzysz wyświetlił obraz ze stanowiska na mostku sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Obaj czuli się nieswojo, jakby oglądali pozbawione głosu nagranie z zaświatów. Zaczęli od momentu, gdy znikli w jednym z korytarzy. Ellyse oglądała masę zdjęć, które musiał zrobić łazik. Przez dwa tygodnie analizowała srebrne napisy i ostatecznie udało się jej ustalić, jak wygląda obcy alfabet. Prócz tego nic więcej jednak nie osiągnęła. 171 Potem przez kilka dni nie było żadnej aktywności. – Co robiła przez ten czas? – zapytał Dija Udin. – Może oni też kombinowali z konchą? – Jeśli podpięli ją do komputera, powinien być ślad. – Sprawdźmy inne nagrania. Szybko przekonali się, że wydarzyło się coś zupełnie innego. Zapis aktywności podjętej ze stanowiska dowódcy wszystko wyjaśniał. 19. Dotarłszy do oktagonalnego budynku, Nozomi dostrzegła, że na komunikatorze ma nieprzeczytaną wiadomość tekstową. Szybko ją przejrzała, a potem wyłączyła urządzenie. – Co napisał? – zapytał Gideon. – Że jeśli natychmiast nie zawrócimy, ruszy za nami z bronią i wystrzela nas jak pierdolone kaczki. To dosłowny cytat. – Humor mu dopisuje. – Jeszcze przez chwilę. Myśli, że w ten sposób łatwiej się z nami porozumie. Kocmołuch skrzyżował ręce na piersi i powiódł wzrokiem wzdłuż obwodu trójkątnych odrzwi. – Teraz już za późno – odezwał się. – Zaraz wszelki kontakt się urwie. Ellyse nie odpowiedziała. Zbliżyła się do wejścia, odpowiednim słowem aktywowała system, a potem pociągnęła za metalowy napis. Mając świadomość, że poprzedni goście w tych ośmiu ścianach znikli bez śladu, niełatwo było zrobić pierwszy krok. Po chwili wzięła głęboki wdech i przekroczyła próg. Spodziewała się natychmiastowego efektu, ale nic się nie stało. Zaraz za nią wszedł główny inżynier. – Żyjemy – powiedział, rozglądając się. – Teraz pozostaje tylko zadbać o to, żeby taki stan trwał jak najdłużej. – Z takim podejściem do życia spędzisz je nudząc się. – Rzeczywiście, bo nudy ostatnio mamy w bród – burknął Gideon, a potem stanął za Ellyse i rozpiął jej plecak. – Masz już upatrzony jakiś korytarz? – Nie, tobie zostawiam wybór. – Mnie? – Wiem, że chcesz w tym uczestniczyć, więc przynajmniej wybierz drogę. Wiedziała, że było to niedopowiedzenie. Bycie tutaj znaczyło dla Hallforda znacznie więcej niż dla niej. Na coś takiego czekał całe życie… i gdyby zawczasu sobie to uświadomiła, być może udałoby jej się zapobiec temu, co wydarzyło się chwilę później. Zanim zdążyła się zorientować, Gideon wyciągnął konchę i założył ją. Obróciła się z otwartymi ustami i przez moment patrzyła na niego skonsternowana. Maska natychmiast przylgnęła do twarzy, jakby się w nią wpijała. Po bokach pojawiły się czerwone 172 ślady. Obce urządzenie zakrywało oblicze Gideona od oczu w dół, a jego brzegi znajdowały się tuż przy uszach. Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. – Ty zasrany… Odpowiedział jej, ale nic nie zrozumiała. Głos był zniekształcony, lecz nie to stanowiło największy problem. Hallford nie posługiwał się już znanym jej językiem. Obrócił się, tocząc wzrokiem po napisach widniejących nad tunelami. Podszedł do jednego, a potem ruszył dalej. Nie ulegało wątpliwości, że potrafi przeczytać oznaczenia. – Gideon, słyszysz mnie? Spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem. Pomyślała, że jego umysł w jakiś sposób się przestawił, rozumiał obcy język, ale nie lingua universalis. Hallford zbliżył się do jednego z posągów, a potem przez moment trwał przy nim w zupełnym bezruchu. Ellyse rozejrzała się, nie mając pojęcia, co robić. W końcu mechanik obrócił się i ruszył ku jednemu z korytarzy. – Gideon! Zatrzymał się, odwrócił przez ramię i wyciągnął ku niej otwartą dłoń. Uniwersalny gest oznaczający, że nie powinna się zbliżać. Patrzyła za nim, gdy znikał w ciemnym przejściu. 20. Lindberg i Alhassan przeanalizowali cały zapis aktywności ze stanowiska Jaccarda, odkrywając, że na pokładzie doszło do małego buntu. Wprawdzie skąpe dane nie pozwoliły ustalić, kto był prowodyrem, ale wiadomo było, iż rozkazom sprzeciwiła się dwójka załogantów. Obaj stawiali na Ellyse i Hallforda. Rekordy w komputerze pokładowym nie pomogły im jednak w ustaleniu, gdzie znajduje się koncha. – Mówisz, że wszyscy byli na mostku, gdy Accipiter spadał? – zapytał Dija Udin, mrużąc oczy. – Bez dwóch zdań. – Więc albo tych dwoje wróciło, albo ostatecznie nigdy nie wyruszyło na swoją samozwańczą misję. – Z tych zapisów wynika, że byli dość zdeterminowani – zauważył Håkon. – No tak… w takim razie trzeba założyć, że wrócili. Czyli za pomocą konchy można kontrolować tunele. – Klękajcie narody świata – odparł Skandynaw. – Alhassan przeprowadził rozumowanie dedukcyjne. – Klękać przede mną można tylko w jednym celu i ty zaraz to zrobisz. Lindberg parsknął śmiechem, wyłączając datapada. 173 – Zabierajmy się stąd – powiedział naukowiec. – Nic tu po nas, a koncha sama się nie znajdzie. Dija Udin uniósł brwi. – Nie wiemy nawet, gdzie zacząć szukać. – Liczę na to, że nie było to jedyne takie urządzenie na tej planecie – odparł Håkon, ruszając do wyjścia. Przyjaciel szybko podążył w ślad za nim i po chwili szli już pochyłym korytarzem w dół. – Możliwe, że każdy mieszkaniec miał swój kontroler. – To by znaczyło, że mamy do czynienia z rasą, która egzystuje płynnie w czasie i przestrzeni. – Naprawdę jesteś rozumniejszy, niż dotychczas sądziłem. – Zamknij się, sukinsynu, i uważaj na to, gdzie stawiasz kroki. Lindbergowi przeszło przez myśl, że przyjaciel ma więcej oleju w głowie, niż skłonny był pokazać. Nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego Ellyse zostawiła mu tę wiadomość. Oczywiście, musiała być przekonana, że jest prawdziwa, ale skąd czerpała tę wiedzę? Może spotkali się w przyszłości, przynajmniej patrząc na czas z jego perspektywy? Håkon mógł sobie wyobrazić, że przy całej tej relatywności, jaka wiązała się z Terminalem, taka sytuacja mogła zaistnieć. Przeszłość wymieszała się z przyszłością. Być może pozostaną na tej planecie przez następne kilkadziesiąt lat, a potem na moment pojawi się Ellyse z konchą, zaczerpnie wiedzy, wróci do swojego czasu i… wpłynie zarówno na przyszłość, jak i na przeszłość. Tyle tylko, że to niczego nie zmieni, bo wszystko, co się stało, zdarzy się ponownie. Zasady permanencji temporalnej były tu nie od parady. Lindberg czuł, że jeśli zaraz nie przestanie o tym myśleć, zwariuje. Nie, na pewno był prostszy sposób wytłumaczenia tego wszystkiego. Bez zagłębiania się w zawiłości czasoprzestrzenne. – Co się tak zamyśliłeś? – spytał Dija Udin. – Zastanawiam się, jak musiała wyglądać codzienna egzystencja mieszkańców tej planety. – Nie masz nad czym myśleć? – Po prostu chcę czymś zająć umysł. Alhassan zamilkł na kilka chwil. – Jak musiała wyglądać… – bąknął pod nosem, kręcąc głową. – Dość wesoło, jak przypuszczam. Wszystko musiało być tu płynne… wyobraź sobie, że miał miejsce wypadek. Zaraz ktoś wskoczył do Terminalu, cofnął się w czasie i zapobiegł temu zdarzeniu. – To by zakładało, że przyszłość nie jest wykuta w skale. – Bo nie jest. – Część naukowców się z tobą nie zgodzi. Między innymi ja. – To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że mam rację. – Polecałbym ci zapoznanie się z teorią samo-spójności Nowikowa. – Nie, dziękuję. 174 – Nowikow opiera się na zamkniętych krzywych czasopodobnych Gödla i twierdzi, że nie da się zmienić przeszłości, bo już się zdarzyła. I to za sprawą tych działań, które mógłbyś podjąć z przyszłości. – Hę? – Pozostając przy twoim przykładzie wypadku – zaczął Håkon – widzisz wypadek, cofasz się do przeszłości, by mu zapobiec, ale na miejscu okazuje się, że to twoje pojawienie się go wywołało. – Dupiata teoria. – Która ma ręce i nogi. – Podobnie jak i moje założenie, że czas można zmienić. – Nie twoje, bo na tym stanowisku stoi zdecydowana większość naukowców. – Aaa… więc o to chodzi. Musisz iść pod prąd, jak przystało na porządnego mózgowca. Lindberg zamilkł, łapiąc za kawałek rozbebeszonego poszycia Accipitera. Opuścił się na nim, po czym zeskoczył na ziemię. Po chwili to samo zrobił jego przyjaciel. Rozejrzeli się po okolicy, a następnie ruszyli w kierunku, z którego przyszli. – Jakby nie było, przekonamy się na własnej skórze, czy ten Nowik miał rację – dodał Dija Udin. – Nowikow. I przekonamy się, o ile znajdziemy konchę, inaczej będziemy pałętać się po czasoprzestrzeni ad mortem defecatum. – Proszę, byś nie używał łaciny w mojej nieobecności. Źle mi się kojarzy. Przez chwilę szli w milczeniu. – A co z alternatywną linią czasu? – zapytał Alhassan. – No wiesz… cofam się do tego wypadku, zapobiegam mu, więc powstają dwie nowe wersje zdarzeń, każda prawdziwa. Skandynaw wzruszył ramionami. – Co to ma niby znaczyć? – Że nie mam nic więcej do powiedzenia. Teoria równie dobra jak wcześniejsza. – I jak ta Nowikowa. Żadna z nich nie ma poparcia w dowodach. – Na razie nie – odparł z bladym uśmiechem Håkon. Zaczęli przeszukiwać kolejne domy, ale wszystkie były skrupulatnie ogołocone. Lindberg zaczynał sądzić, że ktokolwiek zestrzelił Accipitera, pofatygował się później na powierzchnię, by dokonać masowej grabieży. A to przedstawiało pewien problem. Przeszli całą drogę do Terminalu, nie znajdując nawet pojedynczego przedmiotu, który przywodziłby na myśl kontroler tunelów. Håkon zabrał za to lekką bazaltową płetwę, którą wcześniej porzucił. – Rozumiem, że masz jakiś plan? – zapytał Dija Udin. – Być może. – O, jak słyszę te twoje enigmatyczne odzywki, od razu wiem, że coś ci się w głowie kołacze. – Odkopiemy któryś tunel i zaryzykujemy. 175 – Co? To ma być, kurwa, plan? Skandynaw zatrzymał się i odwrócił ku niemu. – Wystarczy, że trafimy w jakikolwiek inny czas, kiedy będzie tutaj choćby namiastka cywilizacji. Musimy po prostu ominąć ten epizod, gdy miała miejsce grabież. – Takie to proste. – Nie mam pojęcia, czy proste, ale wydaje się, że możemy przynajmniej spróbować. Lepszej opcji nie widzę. Alhassan po chwili mu przytaknął. Astrochemik bacznie obserwował jego reakcje, starając się stwierdzić, na ile są pozorowane – jeśli jednak Dija Udin udawał, to był doskonałym aktorem. Dotarłszy do Terminalu, wybrali jedno z wyjść, tym razem prowadzące w dół, a potem zaczęli rozgrzebywać gruz. Szybko przekonali się, że robota zajmie im co najmniej kilka dni, więc należało zacząć myśleć o piciu i jedzeniu. Ich kombinezony robocze miały awaryjne papki proteinowe, ale obaj zdawali sobie sprawę, że nie pociągną na nich długo. Po kilku godzinach obaj opadli z sił. Zasiedli na zewnątrz, leniwie obserwując permanentny zachód słońca. – W tej osadzie żarła nie znajdziemy – burknął Dija Udin. – Nie ma nawet sensu szukać. – Zgadzam się. – Proponuję więc poświęcić którąś z twoich kończyn. Ognisko rozpalę samodzielnie. – Pomysł tak dobry, jak wszystkie inne, które wydobywają się z twoich ust. – W końcu i tak do tego dojdzie. – Najpierw umrzemy z odwodnienia, więc chyba nie mam się czego obawiać. – Rzeczywiście – przytaknął Alhassan i zaraz potem osunął się po ścianie, zapadając w płytki sen. Håkon chętnie poszedłby w jego ślady, ale przypuszczał, że będzie to niemożliwe. Teraz, gdy powróciły wszystkie wątpliwości z początkowego etapu tej przygody, obawiał się, że nie zmruży oka. I nie pomylił się. Dija Udin spał kilka godzin, zaś Lindberg leżał na ziemi i kontemplował szary nieboskłon. Najpierw zastanawiał się, gdzie zaprowadzi ich portal, potem starał się wykoncypować, gdzie mieszkańcy mogliby ukryć konchy, a w końcu zaczął rozmyślać o milionie innych rzeczy. Wszystko kotłowało mu się w głowie, działając na niego dezorientująco. Gdy miał już tego serdecznie dosyć, zbudził towarzysza, a potem przystąpili do rozkopywania tunelu. Raz na jakiś czas przyjmowali niewielką dawkę papki, ale mogła wystarczyć jeszcze tylko na dzień, może dwa. Kilkanaście godzin po tym, jak skończyły im się zapasy, udało się odkopać tunel. Stanęli przed nim, wycieńczeni i półprzytomni, z kilkudniową szczeciną na twarzach i podkrążonymi oczyma. Z pochylonymi głowami ruszyli przed siebie. Håkon czuł, że 176 powłóczy nogami, ale nie mógł zmobilizować się do normalnego chodu. Czuł też, że ma usta wyschnięte na skorupę, ale gdy przesuwał po nich językiem, wyczuwał tylko lepką suchość. Miał nadzieję, że po drugiej stronie czeka na nich ratunek. 21. Wyłonili się w świecie zgoła innym od Drake-Omikron. Wokół rozpościerała się zieleń, choć gęsta roślinność w niczym nie przypominała flory ziemskiej. Drzewa nie miały pni – i zasadniczo trudno było nawet nazwać je drzewami. Stanowiły raczej wielkie liście, wyrastające bezpośrednio z podłoża. Tu i ówdzie pięły się wysokie na kilkanaście metrów zielone pędy, przypominające gigantyczne źdźbła trawy. Natłok roślinności nie pozwalał rozejrzeć się po okolicy. – Są zielone – wydukał Lindberg. – Eee… – Znaczy, że mają chlorofil. – I co z tego? – Zachodzi fotosynteza – odparł Håkon, dotykając jednego z liści. – A jej substratami są dwutlenek węgla i woda. Woda, Dija Udin. Oczy muzułmanina się rozszerzyły, a głowa machinalnie obróciła na boki. Lindberg też poczuł nagły przypływ sił. Ruszyli przed siebie, ale Skandynaw szybko się zatrzymał. – Czekaj – powiedział, obracając się. – Jeśli zgubimy to miejsce, nie wrócimy. Alhassan skinął głową, miotając pod nosem przekleństwa. – Więc co proponujesz? – Wydepczemy ścieżkę. Może ten las nie jest pod ochroną. Niezbyt żwawo zabrali się do roboty. Zdecydowanie zbyt wiele sił musieli spożytkować na przewrócenie i połamanie gigantycznych liści, ale innego wyjścia nie mieli. Gęstwina zdawała się nie kończyć, a oni coraz bardziej opadali z sił. Gdy udało im się odsłonić skrawek nieba, Håkon dostrzegł gwiazdę o typie widmowym G lub F, podobną do Słońca. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę wygląd tutejszej roślinności. W końcu, słaniając się na nogach, dotarli do otwartej przestrzeni. Przed nimi rozpościerał się bezkres niczym nieskalanej natury. Długi zielony dywan pozostawał niemal w bezruchu, nie niepokojony nawet lekkim wiatrem. Sielankowe widoki jednak niespecjalnie ich interesowały. – Chuj – ocenił Dija Udin. – Jestem zmuszony się z tobą zgodzić. – Gdzie ta woda? – Najwyraźniej pod warstwą roślinności. Musi być jej niezwykle dużo, skoro… 177 – Oby nie na tyle dużo, żeby te badyle odrosły – odbąknął nawigator, obracając się ku tunelowi, który wyżłobili. W oddali Skandynaw dostrzegł niewielkie wzniesienie. Ruszyli w jego kierunku, raz po raz się potykając. Zaczęli wzajemnie się asekurować, w efekcie sprawiając, że upadki były teraz ich wspólnym dziełem. Po półgodzinie dotarli do zbocza niewielkiego wzniesienia. U jego stóp płynął potok, lecz woda miała zielony, mętny kolor. Spojrzeli po sobie, po czym bez słowa zgodzili się, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Puścili się pędem w dół, przewracając i zanosząc nieprzytomnym śmiechem. Jak szaleńcy dopadli w końcu do strumienia i zanurzyli w nim ręce. Zaczęli łapczywie pić, ani myśląc o tym, że bakterie znajdujące się w tej wodzie mogą okazać się dla nich śmiertelne. Potem zanurzyli w niej głowy, otumanieni prozaiczną radością. Zaspokoiwszy pragnienie, odpoczywali, leżąc na plecach i czując na sobie ciepłe promienie tutejszego słońca. – Sielanka – odezwał się Dija Udin, przeczesując mokre włosy. – Gdyby nie to, że mamy do wykonania misję. – Takich górnolotnych słów teraz używamy? Wiekopomne zadanie przed nami? – Cofniemy się, ostrzeżemy zawczasu Accipitera, a Ellyse nic się nie stanie – perorował dalej Håkon. Alhassan podniósł dłonie i spojrzał na nie z zaciekawieniem. Pokryły się zieloną mazią, którą zapewne miał też na głowie. Niespecjalnie się tym przejąwszy, opuścił ręce. Widząc to, Lindberg naraz poczuł, jak wypita woda… tężeje mu w żołądku. – Ja też to mam na sobie? – zapytał, obracając się do muzułmanina. – Tak. Ale kogo to obchodzi? – Może dwóch gości, którzy przed momentem żłopali z tej rzeki jak spragnione wody antylopy? – Może tak, może nie. Nie było innego wyjścia. Håkon pokręcił głową i z trudem się podniósł. Powiódł wzrokiem wokół, stwierdzając, że to drugi opuszczony świat, do którego zaprowadził ich tunel. Możliwe, że trafili do przeszłości kolejnej planety, zanim jeszcze została zasiedlona. – Odpocznijmy tutaj, jutro ruszymy na zwiady – wyprzedził cios Dija Udin. – W porządku. Tylko że ruch wirowy tej planety może się znacznie różnić… – Mam to w dupie. – OK – odparł Lindberg, a potem ułożył się kawałek dalej i zaplótł ręce pod głową. Przypuszczał, że tym razem nie będzie miał problemów z zapadnięciem w sen. I nie pomylił się – tyle tylko, że gdy się obudził, stwierdził, że wolałby nigdy nie zamykać oczu. Otworzywszy je zrozumiał, że patrzy na obce formy życia. Dwie postacie. Otworzył usta, ale poza cichym jękiem nie dobył głosu. Kątem oka dostrzegł, że Dija Udin również się obudził i z przerażeniem spoglądał na przybyszów. Ich skóra miała kolor 178 pośredni pomiędzy czarnym a granatowym. Oczy mieli lekko skośne, całkowicie białe i tak jasne, że niemal raziły. Postawą przypominali istoty ludzkie, prócz tego, że byli lekko odchyleni do tyłu. Nosili jakiś rodzaj zbroi, sprawiającej wrażenie, jakby została wykonana z błękitnej skóry zwierzęcej. Trzymali broń przypominającą zakrzywione oszczepy, a ich głowy pozbawione były włosów. Patrzyli na dwóch Ziemian, jakby nie rozumieli, co się dzieje. – O kurwa… – zdołał wydukać Alhassan. Håkonowi przemknęła myśl, że to niespecjalnie dobre pierwsze słowa, jakie ludzkość wypowiedziała do obcych. Z pewnością nie nadawałyby się do podręczników historii. Jeden z przybyszów wydał z siebie dziwny, piskliwy dźwięk, odginając głowę w tył. Drugi tylko się przypatrywał. Astrochemik gorączkowo walczył z natłokiem myśli, próbując sprowadzić je na właściwy tor. Spoglądał na oszczepy, którymi obcy lekko potrząsali, jakby nieśmiało im grozili. Trudno było cokolwiek wyczytać z ich białych oczu – ani nawet stwierdzić, czy patrzą wprost na nich. Twarze mieli jednolite i spłaszczone, nie mogło być mowy o jakiejkolwiek mimice. – Zabiją nas – powiedział Dija Udin. Skandynaw podniósł się z ziemi powoli, spokojnie. Przybysze natychmiast wycelowali w niego oręż, gotowi do ataku. Szybko uniósł ręce, licząc na to, że ten gest okaże się zrozumiały. Najwyraźniej jednak nie był, bo piskliwe okrzyki się nasiliły – i tym razem wizg wydawali już obaj. – Chyba ich obraziłeś – zauważył Alhassan. – Siadaj z powrotem. Lindberg opuścił ręce, a potem skłonił głowę. Może to zrobi swoje, pomyślał. Szybko jednak przekonał się, że i ten gest na nic się nie zdał. Obcy piszczeli coraz głośniej, a Håkon zaczął obawiać się, że wzywają posiłki. Została tylko jedna możliwość. Zakładając, że Terminal nieprzypadkowo prowadził do tego miejsca, być może była nawet sensowna. – Rah’ma’dul – odezwał się gardłowo. Naraz umilkli. Piski przebrzmiały w okamgnieniu. Obcy zamarli w bezruchu, a jeden z nich zrobił pół kroku w tył. – Chyba to jednak zdecydowanie więcej niż słowo-klucz – powiedział Dija Udin. – Najwyraźniej. Gospodarze wycofali się jeszcze kawałek. – Co robimy? – zapytał muzułmanin. – Proponuję pierzchnąć, póki pora. – Tylko że tych dwóch ewidentnie się nas boi. – Mogą zmienić zdanie, gdy okaże się, że mamy z Terminalem tyle wspólnego, co oni. 179 Rozległ się kolejny wizg, tym razem krótki i tak wysoki, że Lindberg poczuł, jak przeszywa mu skronie. Ziemianie zmrużyli oczy i pochylili głowy, a dwóch obcych natychmiast zrobiło to samo, choć nieco nieporadnie. – Chyba nawiązaliśmy kontakt – zauważył nawigator. – I tyle wystarczy. Zbierajmy się stąd. Cofnęli się kawałek, obserwując obcych. Po chwili dostrzegli, że zza oddalonej o kilka kilometrów gęstwiny wynurzają się kolejne postacie. Håkon ocenił ich liczebność na około tysiąca. Prawdziwa armia. Obrócił się w kierunku, z którego przyszli. – Alhassan… Dija Udin również to zrobił. Za nimi znajdowała się równie duża grupa przybyszów, przesłaniając wydeptaną ścieżkę do portalu. Z namaszczeniem nieśli połamane i zdeptane liście, jakby mieli na rękach ciała bliskich. – To się nie skończy dobrze – powiedział muzułmanin. Lindberg był zmuszony się z nim zgodzić. Po chwili zostali otoczeni kilkurzędowym kordonem. Najbliższy szereg znajdował się dziesięć metrów od nieproszonych gości. Lindberg i Dija Udin toczyli wzrokiem po płaskich obliczach, starając się wyczytać cokolwiek z pustych oczu. Po chwili obcy zaczęli składać przed nimi połamane łodygi i liście. Raz po raz rozlegał się świdrujący głowę pisk. – Co robimy? – zapytał Alhassan. – Może wycharcz jeszcze raz nasze ulubione słowo… – Nienajgorszy pomysł – odparł Håkon, po czym uniósł wysoko ręce. Ostatnim razem zareagowali na słowo-klucz, jakby był to jakiś rodzaj wyzwania, więc uznał, że może uda się gestami dać do zrozumienia, że z Ziemianami nie ma żartów. – Rah’ma’dul! – ryknął gardłowo, obracając się wokół własnej osi i zamykając oczy. Kilkakrotnie powtórzył czynność, wymachując rękoma ponad głową. – Lindberg… – Rah’ma’dul! – krzyknął raz jeszcze. – Lindberg… przestań. – Dlaczego? – zapytał naukowiec, opuszczając ręce. Dostrzegł, że część tubylców zaczęła zbliżać się do nich z wyciągniętymi oszczepami. Natychmiast się obejrzał i przekonał, że z drugiej strony nadchodziła kolejna grupa. – Ożeż… – zdążył jeszcze powiedzieć Alhassan, zanim się na nich rzucili. 180 22. Håkon obudził się w miejscu, które przywodziło na myśl przeciętne ziemskie miasto. Przez moment sądził, że widzi drapacze chmur i widniejące na tle nieboskłonu tunele transportowe. Otrząsnął się i zmitygował, że ta technologia nie ma nic wspólnego z ziemską. Poza tym jej najlepsze lata dawno minęły – wokół znajdowały się jedynie szkielety budynków, skrzętnie pokryte roślinnością. Cokolwiek niegdyś tętniło tu życiem, wymarło wieki temu. Håkon jęknął, czując się, jakby miał epickiego kaca. Skronie mu pulsowały, a każdy mięsień w ciele zdawał się tętnić ostrym bólem. – Wróciłeś do świata żywych? Skandynaw spojrzał na przyjaciela i przekonał się, że całą jego twarz pokrywa zaschnięta krew. Do Lindberga natychmiast dotarło, co się stało – a wraz z tą świadomością zaskoczyły inne receptory bólu. Dziąsła pulsowały, rwało go w brzuchu jakby eksplodowały mu organy, a czucie w kończynach było przytępione. Zęby zdawały się chybotać na wszystkie strony. – Gdzie jesteśmy? – zapytał, starając się zmienić pozycję. Uświadomił sobie, że jest skrupulatnie związany, podobnie jak leżący obok Dija Udin. – Dawno się obudziłeś? – Niedawno. I szczerze mówiąc, wolałbym chyba się nie budzić – odbąknął, po czym rozejrzał się. – I nie mam bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. Håkon przyjrzał ranom na jego obliczu. Jeśli Ellyse miała rację i ten facet miał cokolwiek wspólnego z obcymi, to najwyraźniej nie z tymi. Cierpiał z powodu obrażeń nie mniej niż on sam. – Najwyraźniej przez moment się nas bali – dodał muzułmanin. – Ale twoje okrzyki sprawiły, że… – Nie zwalisz tego na mnie. – Ewidentnie czuli strach przed Rah’ma’dul, a potem… – Niby czemu mieliby czuć strach? – Mnie pytaj, a ja ciebie. Możemy tak w nieskończoność. Lindberg spojrzał na szkielety budynków. Rośliny rządziły tu niepodzielnie – wyrastały z wnętrz, przechodziły przez okna i dziury w elewacji, a potem rozrastały się na wszystkie strony. Astrochemik oderwał wzrok od konstrukcji i obrócił się, by dojrzeć, co robią oprawcy. Stali kawałek dalej, w kilkunastoosobowych grupach. Reszta najwyraźniej rozpierzchła się po wymarłym mieście. Żaden nie zwracał na jeńców najmniejszej uwagi, co nie było przesadnie dziwne, biorąc pod uwagę krępujące ich pęta. Dija Udin również przewrócił się na drugi bok. – Podejmij z nimi jakąś rozmowę – zaproponował. – Co? – Jesteś naukowcem, powinieneś posiadać zdolność komunikacji z obcymi formami życia. – Jestem astrochemikiem. Gadać umiem co najwyżej z cząstkami elementarnymi. 181 – To beznadziejnie. Przydało ci się to kiedyś do czegoś? – Niezbyt. – Trzeba było wybrać sobie inną specjalizację. Ksenobiologię chociażby. – Na niewiele by się tu zdała. – Przynajmniej miałbyś jakąś bazę… a nie leżysz jak jakaś, kurwa, kukła i czekasz, aż podwieszą cię na rożnie i zaczną stopniowo podpiekać. Spójrz na nich, przecież widać, że to kanibale. Håkon uśmiechnął się blado. Rzeczywiście, wyglądali na takich, choć z jednym zastrzeżeniem – mimo że biegali pośród niczym nieskalnej natury, nie sprawiali wrażenia dzikich. Ich błękitne skóry przywodziły na myśl raczej futurystyczne ubrania. Były precyzyjnie obrobione i starannie zaprojektowane, niemal jakby zajął się nimi wyznaczający trendy projektant. A jednocześnie było w nich coś z uniformu. – Co się tak zamyśliłeś? – Nie wiem – odparł bezwiednie Lindberg. – Kontempluję wygląd naszych nowych przyjaciół. – Dzikusy – skwitował krótko Dija Udin. – Słyszałeś, jak piszczeli? – Trudno było nie słyszeć. Ale nie wydaje mi się, żeby byli dzicy. – Bo sam jesteś za mało rozwinięty, by dostrzec ich zacofanie. Skandynaw zgromił wzrokiem przyjaciela, a potem dostrzegł, że jeden z obcych przysłuchuje się ich rozmowie. Stał za niewielką górką gruzów, która przez lata pokryła się roślinnością. Wychynął jeszcze kawałek, a potem przekrzywił głowę. – Zaraz będzie piszczał – mruknął Alhassan. – Jak mnie rozwiążą, wyrwę któremuś gardziel, przysięgam. – Z pewnością będziesz miał okazję. – Wyczuwam nutę ironii – odparł Dija Udin, gdy obcy zaczął powoli się do nich zbliżać. – Sądzisz, że padniemy tutaj trupem? Ładny mi pierwszy kontakt. – Zanosi się na pierwszy i ostatni. – Wierzę, że nas z tego wyciągniesz. Jako przedstawiciel ziemskiej inteligencji. – Jak? – Nie wiem. Wymyślisz coś. Po prawdzie, Håkon liczył, że to jego towarzysz coś wymyśli. Zrzuci fasadę zwyczajnego człowieka i pokaże swoje prawdziwe oblicze – to, o którym doniosła mu Nozomi. Alhassan wszystkich wymordował, tak brzmiała ta wiadomość. Wystarczyło, by Lindberg zamknął oczy, a widział słowa widniejące na ekranie. I tym razem miał nadzieję, że Ellyse się nie pomyliła. Obcy stanął nad nimi. Białe oczy zdawały się przenikać ich dusze, patrząc jednocześnie na jednego i drugiego. 182 Håkon spojrzał błagalnie na przyjaciela, ale ten nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar się bronić. Zamknął oczy, najwyraźniej przygotowując się na najgorsze. – Czego ten sukinsyn chce? – Nie wiem. Obcy obrócił się w kierunku swoich towarzyszy i pisnął przeraźliwie. Natychmiast zapanowało poruszenie i wszyscy skupili uwagę na jeńcach. Zaczęli powoli się do nich zbliżać, dobywając zza pleców nowy rodzaj broni. Wyglądała jak szpady, tyle że krótsze i rozchodzące się na końcu w trzy ostrza. Dija Udin otworzył oczy. – Kujną nas tym. – Niewątpliwie. – Może chcą utoczyć krwi, zanim nas podpieką. Może lubią koszernych Ziemian. – Zamknij się, Alhassan. I nie masz pojęcia, co znaczy koszerność. – A ty może tak? – Z pewnością większe niż muzułmanin. – Gadasz bzdury, Lindberg. O religii wiesz mniej niż najgorszy bezbożnik. – Naprawdę teraz chcesz to roztrząsać? – Nie. Odtoczmy się kawałek. – Co? – Słyszałeś mnie. Przeanalizowałem wszystkie możliwości. Ewidentnie nie możemy wstać, komunikować się ani zaatakować tej bandy. Jedyną opcję stanowi ucieczka, a środkiem do jej realizacji jest toczenie się. Håkon pokręcił głową z niedowierzaniem. – No co? – zapytał Dija Udin. – Przełożyłem to na twoje. Ale jeśli wolisz prościej, to tocz się, sukinsynu. – Sam się tocz. – W porządku – odparł Dija Udin i zaczął powoli przetaczać się w kierunku przeciwnym do zbliżającej się watahy czarno-niebieskich obcych. Lindberg zastanawiał się tylko chwilę, po czym zaklął pod nosem i stwierdził, że nie pozostanie bierny. – Toczysz się? – Toczę – odparł Skandynaw, choć było to raczej powolne obracanie się. – Damy… im… tym… znak, że… nie chcemy… konfrontacji – powiedział muzułmanin w przerwach pomiędzy jednym a drugim obrotem. – Rozumiesz? Dotarli w końcu pod ścianę. Żywą. Grupa tubylców ustawiła się przed nimi i spuściła głowy, gdy tylko doturlali się im pod nogi. Rozległy się pojedyncze wizgi, kilkudziesięciu obcych uniosło oręż i zaczęło się nim odgrażać. Najwyraźniej pewne gesty były uniwersalne w całym wszechświecie. – Chyba umrzemy – powiedział słabo Dija Udin. – Nie, jeśli coś zrobisz – odparł Håkon. 183 – Ja? Chyba cię zdrowo… – Jeśli możesz coś zrobić, rób i nie myśl o konsekwencjach. Rozumiesz? – Niezbyt. – Jeśli dysponujesz jakimiś atutami, które chciałbyś przede mną zataić, bo… – Co ty pierdolisz, Lindberg? Nie zdążył odpowiedzieć, bo jeden z obcych obrócił w ręku uniesiony trójząb, a następnie opuścił go z impetem wprost na Skandynawa. Ten wydał z siebie zwierzęcy ryk, czując, jak trzy ostrza przeszywają mu skórę i wpijają się w trzewia. Ból był okrutny i rozchodził się po ciele z prędkością błyskawicy. Agresor szybko wyrwał broń z brzucha ofiary, a wówczas krew bryzgnęła obficie z otwartej rany. Håkon słyszał, jak przyjaciel krzyczy wniebogłosy, ale nie rozumiał ani słowa. Wiedział, że za moment umrze. Drugi cios obcy wymierzył w udo. Siła uderzenia była ogromna i ostrza z łatwością przebiły skórę, sięgając samych kości. Lindberg niemal stracił przytomność z bólu. Gdy piszcząca postać wyszarpała oręż, Håkon balansował już na granicy nieświadomości. Zdołał otworzyć oczy i spojrzeć na rany. Z brzucha wypływała krew, niby woda wylewająca się z przepełnionego naczynia. Z uda krwawił równie obficie i już po chwili cała ziemia pod nim zabarwiła się na czerwono. – Zostawcie! – ryknął Dija Udin. Lindberg spojrzał na niego z nadzieją. Przyjaciel nadal jednak był związany i nic nie wskazywało na to, by ten stan rzeczy miał się zmienić. Jeśli posiadał jakieś zdolności, dzięki którym wcześniej zdołał wymordować załogę Accipitera, to nie było po nich śladu. Napastnik jeszcze raz uniósł swój oręż, tym razem celując w gardło Håkona. – Zrób coś… – zdołał wydusić astrochemik. – Zostawcie go, sukinsyny! – ryczał jak oszalały Alhassan, zupełnie nieświadomy, że przyjaciel się odezwał. Håkon mocno zacisnął powieki i uświadomił sobie, że nie może liczyć na żaden ratunek. Dotarł do końca swojej drogi. I po prawdzie, była to ciekawa droga. Wyboista, biorąc pod uwagę ostatnie sześć miesięcy, ale obiektywnie rzecz biorąc, przeżył dwa i pół wieku. Doświadczył więcej niż jakikolwiek inny człowiek. I przede wszystkim nawiązał kontakt z obca cywilizacją. Po wiekach poszukiwań przedstawiciel ludzkości wreszcie na nią trafił. Spotkanie nie było tym, na co można by liczyć, ale przynajmniej mógł odejść ze świadomością, że dokonał czegoś przełomowego. Gdyby ludzkość przetrwała – i gdyby ktokolwiek widział to wszystko – jego nazwisko znalazłoby się w podręcznikach historii. Tymczasem nie umierał. Myśli biegły dalej, ale ostrze nie opadło. Lindberg otworzył oczy, uzmysławiając sobie, że z jakiegoś powodu dane mu było przeżyć. Od razu spojrzał na przyjaciela, ale ten nadal był skrępowany pętami. Zupełnie wyczerpany, oddychał ciężko, wbijając wzrok w jakiś punkt w oddali. Håkon obrócił się w tamtym kierunku i przekonał, że tubylcy rozstąpili się na boki. 184 Szpalerem szedł Gideon Hallford, z konchą, która przylgnęła mu do twarzy. Srogim wzrokiem omiatał przelęknione twarze miejscowych. Zatrzymał się przed skrępowanymi Ziemianami, po czym odezwał w nieznanym języku. Szpaler natychmiast rozsunął się jeszcze bardziej, obcy po obu stronach dali kilka kroków w tył. O ile wcześniejsza reakcja na Rah’ma’dul wydawała się zwykłym strachem, teraz Håkon widział skrajne przerażenie. Główny inżynier Kennedy’ego odezwał się jeszcze raz, wskutek czego jeden z miejscowych dopadł do Lindberga i zaczął go rozwiązywać. Ledwo wyswobodził jego zranioną nogę, krew polała się jeszcze obficiej. – Gideon? – zapytał Dija Udin. Skandynaw poczuł, że zaczynają opuszczać go siły. – Co ty tu… jak to możliwe? – pytał muzułmanin, ale Hallford nawet na niego nie spojrzał. Håkon zastanawiał się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Zaczął powoli odpływać, dostrzegając, że gromadzą się nad nim obcy. Nieśli jakieś specyfiki w metalowych puszkach, najpewniej lekarstwa. Jeden z nich nałożył trochę na wypukłą z obu stron łyżkę, a potem napchał kleiku do obu ran. Szczypało koszmarnie, ale krwawienie zostało zatamowane. Lindberg nagle poczuł przemożną senność. Zanim odpłynął, niejasno pomyślał, że to koniec ich tułaczki. Wróci na Drake-Omikron, uratuje Accipitera i Ellyse, a potem… potem będzie musiał zrobić coś z wiedzą, którą zdobył podczas tej eskapady. Kątem oka dostrzegł jeszcze, że wyswobodzony z więzów Alhassan natychmiast znalazł się tuż przy nim. Potem zapadł w sen. Obudził się już w innym świecie. Rozdział 4 1. Nikt nie miał pojęcia, jaką substancję umieścili obcy w ciele Skandynawa. Jedno było jednak pewne – antyseptyk działał jak marzenie. Infekcja się nie rozwinęła, a skóra zaczęła goić błyskawicznie. Tego samego nie można było powiedzieć o obrażeniach wewnętrznych, ale im zaradziła komora lecznicza w ambulatorium Kennedy’ego. Posiadała technologię o kilkadziesiąt lat nowszą od tej na Accipiterze, stąd wybór był oczywisty. Nozomi siedziała na skraju łóżka, patrząc na dochodzącego do siebie Håkona. Uniósł powieki, a potem przez moment trwał w bezruchu, zatrzymując wzrok na jej oczach. Sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się, czy rzeczywiście ją widzi. – Ile czasu minęło… od naszego zniknięcia? – zapytał chrypliwie. Próbował odchrząknąć, ale bez skutku. 185 – Dwa tygodnie. – W takim razie mamy półtora miesiąca, by stąd zniknąć. – Co? Dlaczego? – Alhassan wam nie mówił? – Właśnie składa raport Jaccardowi – odparła Ellyse i zauważyła, że Lindberg opuścił wzrok. Powiodła za nim, by przekonać się, że trzyma dłoń na jego ręce. Natychmiast ją cofnęła i spojrzała w bok. – Dlaczego mamy stąd uciekać? – Bo widzieliśmy przyszłość. Håkon pokrótce opowiedział jej o wraku i wszystkim, co widział… prócz wiadomości na wyświetlaczu. Uznał, że jeszcze nie pora, by odkrywać wszystkie karty, nawet przed Nozomi. Prędzej czy później będzie musiał jej powiedzieć, ale… Przerwał ten tok myśli, wracając do teorii samo-spójności Nowikowa. To, co się wydarzyło, zdarzy się ponownie. Może to on wprowadził tę wiadomość do systemu? Może zadbał, by nosiła ślady rąk Ellyse? W ten sposób łatwiej byłoby mu uwierzyć w przekaz. Może to wszystko wydarzy się niebawem, a on powtórzy każdy błąd, który już popełnił? Wszechświat zadba, by wszystko pozostało constans. Zawsze uważał, że rozumowanie Nowikowa było poprawne. Na poparcie żadnej z teorii nie było niepodważalnych dowodów, ale ta wydawała mu się najbardziej logiczna. Miała ten zasadniczy atut, że eliminowała wszystkie paradoksy. Teraz jednak, gdy pierwsze skrzypce grała obecna w sercu nadzieja, gotów był nagiąć swoje wcześniejsze przekonania. Gotów był przyjąć, że przyszłość da się zmienić. Naraz uświadomił sobie, że to tylko myślenie życzeniowe. – Håkon? – Tak? – zapytał, nieco zmieszany. – To wszystko. – Wniosek jest więc prosty: trzeba stąd uciec. Jeśli nie dziś, to jutro. Zapobiegniemy tym wydarzeniom. – Owszem… – Prawdę mówiąc, powinniśmy to zrobić od razu. W końcu sprowadziła nas tutaj rasa, która wytrzebiła kilkanaście załóg Ara Maxima. – Najprawdopodobniej. – Na pewno – odparła Nozomi. – Nie ma sensu łudzić się, że jest inaczej. Poza nami wszyscy zginęli. – I być może poza ISS Leavitt. Pamiętaj o tych zarodkach. – O, wierz mi, że pamiętam. – W takim razie jesteś świadoma, że tylko pozostając tutaj możemy liczyć, że znajdziemy ten statek? Zaczyna się, pomyślał Lindberg. Nie zastanawiał się nad tym argumentem, sam nasunął mu się jako logiczna odpowiedź. I najgorsze było to, że stanowił trafne spostrzeżenie. 186 Ellyse zamilkła, patrząc na niego z wyrzutem, jakby to on sam sprowadził na nich zgubę. – Teraz, gdy mamy konchę, możemy lawirować pomiędzy miejscami i momentami w czasie – powiedziała. – Nie musimy uciekać. Możemy po prostu zniknąć na pewien czas, a potem znów się pojawić. – Być może. Przez chwilę milczała. – Uważasz, że przyszłości nie można zmienić, prawda? – Po czym poznałaś? – Po tym, że jesteś ponurakiem. Każdy ponurak jest też fatalistą, a od tego do koncepcji niezmienności czasu jest już rzut kamieniem. Ale myślę, że wszystkie te założenia są błędne. – Tak? Poprawiła się na łóżku. – Przyjmijmy, że masz rację. Przyszłych wydarzeń nie da się zmienić. Accipiter się rozbił, ty widziałeś to w przyszłości, a potem cofnąłeś się, by nas o tym poinformować. Według twojej koncepcji jesteś elementem układanki, bez której musiałaby ona runąć, prawda? – Połowicznie. Mój powrót albo nic nie zmienił, albo de facto doprowadził do katastrofy. – Ale co było najpierw? Skandynaw uniósł brwi. – Przecież przyszłość najpierw musiała się zdarzyć, prawda? – dopytała. – A dopiero potem miało miejsce twoje przeniesienie się w czasie. – O ile dobrze rozumiem, pijesz do tego, czy pierwsza była kura, czy jajko. – Tak. – W koncepcji permanencji nie ma miejsca na takie rozważania – odparł Lindberg. – Wszystko jest stałe. Wszystko dzieje się w jednej chwili. Ciągi przyczynowo-skutkowe nie mają sensu, bo na nic nie wpływają. Wszystko rozgrywa się wedle określonego, jedynego toru, i nie występuje tu podział na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Nozomi pokręciła głową i potarła czoło. – Trochę to wszystko abstrakcyjne. – Bo chcemy wytłumaczyć rzeczy niewytłumaczalne. – Nie, chodzi mi o tę konkretną koncepcję. To się nie trzyma kupy. Te założenia tłumaczą może ogólną logikę zdarzeń, ale nie mają sensu, gdy chodzi o inne aspekty. – Może i nie – przyznał Håkon. – Ale podobnie jest ze wszelkimi innymi. – Cóż… w takim razie będziemy musieli na własnym przykładzie przekonać się, jakie są reguły tej gry. Skandynaw podciągnął się w kierunku wezgłowia i uśmiechnął. Istotnie, abstrahując od wszystkiego innego, stali przed możliwością sprawdzenia, kto w tym odwiecznym sporze ma rację. Znając życie, powinni spodziewać się, że pojawi się jeszcze inna możliwość, o której nikt nie pomyślał – nic dziwnego, skoro zajmują się rzeczami przekraczającymi ludzką percepcję. 187 – Co z Gideonem? – zapytał. – Bez zmian. Maska wpiła się jeszcze głębiej w twarz… jakby zespoliła się z kośćmi policzkowymi. Chcę zrobić mu prześwietlenie, jak tylko Jaccard da pozwolenie. – Nadal mamrocze w obcym języku? – Nie tylko to. Sprawia wrażenie, jakby nie rozumiał, co do niego mówimy. – I nie próbowaliście ściągnąć konchy? Ellyse przechyliła głowę, nie odrywając wzroku od jego oczu. – Próbowaliśmy, ale nie pozwala nawet się dotknąć. Przypuszczam, że nie chodzi o jakąś chorobliwą niechęć, tylko o to, że wie więcej niż my. Może ściągnięcie tego sprzętu powoduje śmierć. – Może. – Tak czy inaczej, chodzi po pokładzie… jak żywa, tykająca bomba zegarowa. Nie on jeden pretenduje do takiego miana, pomyślał Håkon. Podciągnął się jeszcze kawałek. Zabieg wykonany przez systemy ambulatoryjne Kennedy’ego nie był skomplikowany i usuwał większość zagrożeń, ale Lindberg nadal czuł się, jakby miał dziurę w brzuchu. Noga zaś szarpała go, jakby broń obcego nadal w niej tkwiła. – Próbujesz wstać? – Jak zgadłaś? Spodziewał się, że będzie protestowała, ale Nozomi zbliżyła się i zarzuciwszy sobie jego rękę na bark, pomogła mu stanąć. Kuśtykając, ruszył w kierunku korytarza. Dopiero po przekroczeniu progu uświadomił sobie, że doskonale zna to wnętrze. – Gdzie my jesteśmy? – zapytał. – Na Accipiterze. Posadziliśmy Kennedy’ego tuż obok i przenieśliśmy cię na jednym z łazików – odparła Ellyse, gdy ruszyli do windy. – Co się stało z Kennedym w przyszłości? – Nie wiem, nie widzieliśmy wraku. I pozwól, że ja teraz cię trochę wypytam. – Wal śmiało. – Co to za rasa nieomal mnie ubiła, do jasnej cholery? – Nie wiem, Håkon. Po tym jak pojawiliście się w jednym z tuneli w towarzystwie Gideona, natychmiast zabraliśmy was na statek. Alhassan nie miał wiele czasu, by cokolwiek opowiedzieć, a jak wiesz, z Hallfordem nie ma się jak dogadać. Wiem mniej niż ty. Zatrzymał się i spojrzał na nią. – A chcesz wiedzieć znacznie więcej – powiedział. Nie była wyłącznie żołnierzem, ale też naukowcem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co ma na wyciągnięcie ręki. – Oczywiście, że chcę – odparła. – Ten portal to zbiór nieskończonych możliwości. – Nazwaliśmy to Terminalem. – My też. Spojrzał na nią pytająco. – Dziwisz się? To logiczny wybór. Lindberg skinął głową, uśmiechając się blado. 188 – Wydaje mi się, że każdy tunel prowadzi tylko w jedno miejsce – powiedział. – Z tym że w inny czas. – Więc możliwości są prawie nieograniczone – powtórzyła z uśmiechem. – Dokąd trafiliście? – Najpierw na jakiś rachityczny księżyc, a przynajmniej teraz wydaje mi się, że nim był. Orbitował wokół planety znajdującej się w układzie z pulsarem. – Żartujesz? – Nie. Prawdziwa gwiazda neutronowa. – Ile obrotów na sekundę? – Czy ja wiem… kilkanaście. Mrugała tak mocno, że powierzchnię w okamgnieniu zalewało na zmianę światło i mrok. Rzecz godna zobaczenia. – Chyba że trafiłoby się daleko w przeszłość tego miejsca. Lindberg popatrzył na nią, a potem z pietyzmem skinął głową. Nozomi miała rację – każdy pulsar niegdyś był wybuchającą supernową. Wprawdzie sam moment eksplozji trwał ledwie sekundę, ale gdyby trafić na niego choćby w przybliżeniu, już nie wróciłoby się do Terminalu. – Po twojej minie wnoszę, że nie myślałeś o takich konsekwencjach przypadkowych podróży. – O takich akurat nie. – Więc teraz już na krzywy ryj nie wejdziesz do żadnego z tuneli. Uśmiechnął się i pokręcił głową. Biorąc pod uwagę cykl życia gwiazd, rzeczywiście byłoby to mało roztropne. I pomyśleć, że chcieli z Alhassanem błądzić po korytarzach do skutku. On, astrochemik… Gdyby dowiedzieli się o tym w Europlanet, od razu wysłaliby go na wcześniejszą emeryturę. Gdy Lindberg dokuśtykał na mostek, trwała tam już nerwowa narada. Szybko pomiarkował, że Channary chciała zostać na planecie, względnie wysłać oba statki na orbitę, zaś Dija Udin gorączkowo namawiał, by jak najszybciej zbiec do Terminalu. Jaccard zdawał się ważyć wszystkie za i przeciw, świadom zarówno koncepcji Nowikowa, jak i innych. Nie sposób było podjąć rzetelnej decyzji, bo brakowało solidnych przesłanek. Koniec końców dowódca milczał, wpatrując się w ekran przed swoim stanowiskiem. – Przeżyłem – odezwał się Håkon, uzmysłowiwszy sobie, że jego obecność nie została odnotowana. – Nie szkodzi – odparł Alhassan. – Będzie jeszcze okazja, żeby cię ubić. Szczególnie jeśli tutaj zostaniemy, jak proponuje Sang. – Nie spodziewałam się po tobie takiego tchórzostwa – fuknęła szefowa ochrony. Loïc podniósł się z fotela dowódcy. – Dosyć – powiedział. – Dylemat jest oczywisty i nie ma sensu wałkować go w nieskończoność. 189 Lindberg rozejrzał się po mostku, ale nigdzie nie dostrzegł Gideona. Najwyraźniej główny mechanik funkcjonował już jako zupełnie niezależny element załogi. – Jako dowódca powinienem jak najszybciej nas stąd zabrać, mając na uwadze dobro załogi – ciągnął major. – Jednak jako jeden z ostatnich przedstawicieli ludzkości muszę dbać o coś innego. O przetrwanie gatunku. A jak wiecie, ISS Leavitt jest tego najlepszym gwarantem. – Chcesz tu czekać? – zapytał Skandynaw. – Tak długo, jak będzie trzeba – potwierdził major. – Ale… – Nie mogę opierać się na wiadomościach, które otrzymałem od ciebie i sierżanta – uciął Jaccard. – Wasza podróż w czasie mogła już sama w sobie zmienić bieg wydarzeń. Albo to moje działanie podjęte na jej podstawie doprowadzi do skutku, który widzieliście. Nie sposób tego stwierdzić. Dowódca założył ręce za plecami, a potem opuścił głowę. Lindberg w duchu musiał przyznać mu rację. – Nie mogę was jednak do niczego zmusić – dodał Loïc. – Wprawdzie hierarchia wojskowa pozwala mi na zatrzymanie tutaj większości, ale nie skorzystam z tej prerogatywy. Możecie sami podjąć decyzję. Macie do dyspozycji Kennedy’ego lub tunele. – Zostaję z panem – zapewniła Channary Sang. Loïc skinął głową, a potem wrócił na swoje miejsce, nie czekając na dalsze deklaracje. Håkon spojrzał na Ellyse, a potem na przyjaciela. Nagle uświadomił sobie, że dotychczas nie pomyślał o jednej rzeczy – nie cała załoga Accipitera była obecna na pokładzie, gdy miała miejsce tragedia. Ich dwóch tam nie było. Wcześniej sądził, że to dlatego, że nie wrócili do swojego czasu… ale teraz? – Odmaszerować – odezwał się Jaccard. Dija Udin w pierwszym momencie ani drgnął. Dopiero gdy dowódca na niego spojrzał, zasalutował i udał się w kierunku windy. Dwoje nowoprzybyłych poszło w ślad za nim. Muzułmanin ciężko odetchnął, gdy drzwi się za nimi zasunęły. – Niełatwa sprawa – powiedział. – Ale my chyba nie mamy dylematu? – Nie – odparła Nozomi. Oboje skupili wzrok na astrochemiku. – Håkon? – zapytała Ellyse. Nie odzywał się, wbijając przed siebie pusty wzrok. W końcu potrząsnął głową, odsunął część zasłony w ścianie i aktywował terminal. Sprawdziwszy na wykazie pokładowym, gdzie znajduje się Gideon, zatrzymał windę. – Co robisz, enigmatyczny sukinsynu? – Docieram do prawdy. 190 2. Gdy drzwi do maszynowni się otwarły, Lindberg zobaczył Hallforda przy jednym z paneli. Ten obejrzał się tylko przez ramię, a potem wrócił do swoich zajęć. Trójka załogantów weszła do środka, przy czym Håkon kroczył z niejakim trudem, uwieszony na towarzyszach. – Gideon – powiedział. Mechanik odwrócił się i zmarszczył czoło. Lindbergowi przeszło przez myśl, że w tej masce wygląda jak Hannibal Lecter, jedna z klasycznych postaci popkultury, której kolejne wcielenia powstawały swego czasu w postaci remake’ów w fantazmatach. – Co zamierzasz? – zapytała cicho Nozomi. – Zobaczysz. Hallford obrzucił ich obojętnym spojrzeniem, a potem obrócił się do swojego stanowiska i pochylił nad wyświetlaczem. – A caelo usque ad centrum – odezwał się Skandynaw. Gideon wyprostował się i znieruchomiał. – Vive ut vivas – dodał Håkon. Mechanik na powrót się ku nim zwrócił i tym razem jego oczy wyrażały głębokie zdziwienie. Zrobił krok w ich kierunku. – Neca eos omnes, deus suos agnoscet – odezwał się Hallford zniekształconym, basowym głosem. Cała trójka poczuła ciarki na ciele. Zrozumiał, może dzięki znajomości łaciny, której nie utracił od czasów nauki elementarnej, a może znał tylko te trzy frazy, które zostały im przekazane. – Wiem, co to wszystko oznacza – powiedział Håkon po łacinie. Główny inżynier cofnął się. Nadal milczał, ale najwyraźniej dotarł do niego sens wypowiedzianych słów. – Uświadomiłem to sobie, gdy zacząłem jeszcze raz wszystko analizować. W wersji przyszłości, którą widzieliśmy, na pokładzie nie było mnie ani Alhassana – perorował Lindberg. Ellyse rozumiała go bez trudu, zaś Dija Udin najwyraźniej nie odświeżał szkolnych umiejętności lingwistycznych od pewnego czasu. – Te trzy zdania, trzy paremie, to określenie zasad gry. Informacja, która zawiera w sobie wszystko. Gideon spojrzał na pozostałych załogantów. – A caelo usque ad centrum – powtórzył Håkon. – Z nieba, z gwiazd, do centrum. Z wielu miejsc w jedno. Chodzi o to, że ta rasa ściąga tutaj okręty wielu cywilizacji. Pierwsze zdanie to więc zapowiedź, ogólna informacja. – A drugie? – wtrąciła Nozomi. – Drugie i trzecie to informacja o celu, dla którego to się dzieje. Vive ut vivas. Neca eos omnes, deus suos agnoscet. Żyj, abyś mógł żyć. Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich. 191 Gideon trwał w bezruchu, bacznie przyglądając się Skandynawowi. – Chodzi o starcie między wszystkimi, którzy się tutaj zjawią. Igrzyska. Przeżyj, abyś mógł żyć dalej, to określenie nagrody dla tej cywilizacji, która przetrwa. A passus o zabiciu wszystkich wskazuje sposób, w jaki to osiągnąć. – Proelium – mruknął nisko Hallford. – Co? – zapytał Dija Udin. – Bitwa i zawody – odparła Ellyse. – To słowo ma dwa znaczenia. – Oba trafne w tym przypadku – dodał Lindberg. – Czym zatem jest Rah’ma’dul? – zapytała. – Nazwą własną – powiedział Skandynaw. – Planety lub cywilizacji… i po reakcjach granatowoskórych, wnoszę, że nie ma dobrej reputacji we wszechświecie. Przez moment trwali w milczeniu. Alhassan cofnął się o krok, jakby był gotów uciekać. – Skąd te wnioski? – spytała Ellyse. – Zacząłem myśleć o tym, że nie było nas na pokładzie… – No tak. – I doszedłem do wniosku, że organizatorzy nie wypuściliby nas stąd. Całe to proelium opiera się na założeniu, że jednostki się tu gromadzą, a potem czekają na potencjalnych przeciwników. Architekci tych zmagań nie pozwoliliby, byśmy rozpierzchli się po kosmosie. Zatrzymaliby nas. – Czyli uważasz, że tu byliście? – Z całą pewnością. – Ale… – Zapewne podjęliśmy walkę. Może na pokładzie Kennedy’ego, może na innym statku. I skoro zostaliśmy, to musieliśmy mieć cholernie dużą szansę na wygranie… albo znaleźć się pod ścianą. Przy czym ta druga opcja wydaje się bardziej prawdopodobna. Håkon spojrzał na przyjaciela, ale wyraz twarzy Alhassana świadczył o tym, że nie nadąża za całym tym wywodem. – Uświadomiłem sobie, że wszyscy zostaliśmy, bo nie mieliśmy wyboru. I to jest kwintesencja proelium. W ten sposób zatrzymują tutaj jednostki. – Co ty pierdolisz? – żachnął się w końcu Dija Udin. – Sprawiają, że nie mamy innego wyjścia. – To znaczy? – Jeśli uciekniemy, zaprzepaścimy szansę na ratunek dla naszej cywilizacji. Jaccard miał rację, wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Oni także. Zapadło długie i ciężkie milczenie. Hallford spoglądał na swoich dawnych towarzyszy, jakby starał się ustalić, na ile rozumieją sytuację. Od kiedy Lindberg zaczął rozprawiać z powrotem w lingua universalis, główny mechanik przestał cokolwiek rozumieć. – Chcesz powiedzieć, że wyrżnęli całą ludzkość, żebyśmy mieli motywację do pozostania tu? – zapytał Alhassan. 192 – Nie motywację. Przymus. – Bzdura. – Niekoniecznie – odparł Håkon. – Ta rasa od początku sobie z nami igra. Bawi się nami jak zabawkami w piaskownicy. Przypuszczam, że nie jesteśmy dla nich wiele warci. Może proelium jest tylko jednym z wielu takich igrzysk, może nie przykuwamy uwagi całej cywilizacji, a jedynie jakiejś małej grupy… – Wszystko to tylko zasrane hipotezy. – Które wydają się coraz bardziej prawdopodobne – zaoponowała Nozomi. – Od początku intuicyjnie wyczuwaliśmy, że to jakiś rodzaj gry, prawda? Dija Udin niechętnie skinął głową. – To, o czym mówi Håkon, wydaje się sensowne. – Jeśli ktoś jest zwolennikiem teorii opartych o kosmiczną siekankę… – odbąknął Alhassan. – Bo w takim razie wszystko ku temu właśnie zmierza, prawda? Polała się krew miliardów istnień, a teraz my to dokończymy. – Na to wygląda. – Więc nie uciekamy? – Nie – odparł Lindberg. – Co nie znaczy, że nie skorzystamy z Terminalu. Jest tu przecież w jakimś celu, prawda? Spojrzał wyczekująco na Ellyse. Nagle w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. – Rozprzestrzenienie gatunku. To centrala… – Tak mi się wydaje – potaknął Skandynaw. – Rasa, która wygrywa, zyskuje możliwość rozpierzchnięcia się pomiędzy gwiazdami… – I teraz najdonioślejszego znaczenia nabiera ostatni przekaz po łacinie. Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich. – Ta cywilizacja uważa się za Boga – odparła Ellyse. – Albo nim jest. Zamilkli. Dija Udin kręcił głową, jakby ta myśl go drażniła. Håkon spoglądał na głównego mechanika, czekając, aż ten zabierze głos. Najwyraźniej jednak nie miał zamiaru. – Globalne zawody na śmierć i życie… a raczej przetrwanie albo nieistnienie cywilizacji, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć – zabrał głos Alhassan. – Ale ta boża koncepcja jest… obrzydliwa. – Zastanów się nad tym – wtrącił Lindberg. – Cywilizacja, która rozsieje ziarna którejś rasy po kosmosie, może traktować siebie jako boskie istoty. – Niech się traktuje nawet jako galaktyczne kurwy, mało mnie to interesuje. Muzułmanin ruszył w kierunku wyjścia. Stanął przed progiem, a potem obrócił się przez ramię. – Nikt mnie nie powstrzymuje? – Zależy, dokąd idziesz – odparł Håkon i uśmiechnął się blado. – Do Terminalu. Mam zamiar pogadać z tymi, którzy nas tu ściągnęli. 193 Ellyse i Lindberg wymienili się spojrzeniami, po czym Skandynaw skupił wzrok na Hallfordzie. Mimo że pomysł przyjaciela wydawał się samobójczy, miał szansę powodzenia. Wszak zyskali wreszcie sposób komunikacji z tą rasą – wystarczyło skorzystać z posłańca, który stał teraz przed nimi. – Colloquium – powiedział astrochemik. Załogant z maską na twarzy przez moment się zastanawiał, po czym skinął głową. Najwyraźniej spodziewał się, że ta propozycja padnie. Cała czwórka ruszyła w kierunku wyjścia. 3. Weszli do Terminalu, po czym Gideon nakazał im zatrzymać się tuż za progiem. Pochylił się nad łazikiem i, wyciągnąwszy z niego małego datapada, cisnął nim w najbliższą kotarę. To samo zrobił z drugim, który Jaccard przytwierdził z boku robota. Tym sposobem upewnił się, że przyszłość pozostanie niezmieniona. – Niech to chuj – skwitował Dija Udin, szturchając przyjaciela. – Co mnie trącasz? – Chciałem zwrócić ci uwagę na fakt… – Widzę przecież, że się pozbył datapadów. Hallford przeszedł na środek pomieszczenia, po czym zatrzymał się przed największym z posągów. Trwał przez moment w bezruchu. – Co on robi? Modli się? – zapytał Dija Udin. – Może… Håkon urwał, gdy dostrzegł, że główny mechanik zaczyna ściągać maskę. Rozległ się zduszony krzyk, przywodzący na myśl konające zwierzę. Hallford siłował się przez chwilę z konchą, a krew zaczęła skapywać mu z twarzy na podłogę. Nozomi zrobiła krok w jego kierunku. – Stój – powiedział Lindberg. – Nie pomożemy mu. Gideonowi w końcu udało się zdjąć maskę. Uniósł ją wysoko ponad głowę, po czym nałożył na posąg. Potem odwrócił się do swoich towarzyszy. Widok był przerażający. W miejscu, gdzie koncha wpiła się w skórę, widniały głębokie rozcięcia, sięgające kości, których białe kawałki były wyraźnie widoczne. Naskórek poczerniał, jakby został wypalony, a zalane krwią, poszarpane usta sprawiały wynaturzone wrażenie. – Colloquium – odezwał się Hallford. – Rozmowa. – T-tak – wydusił z siebie Håkon. – Uważaj – rzucił Dija Udin. – Cokolwiek to jest, niewiele ma wspólnego z Gideonem. 194 Astrochemik zrobił krok w jego kierunku, ale nagle Hallford uniósł dłoń, a podłoga się zatrzęsła. Skandynaw natychmiast się wycofał. – Rozmowa – powtórzył mechanik. Cała trójka skinęła posłusznie głowami. Gideon wycelował palcem wskazującym w jeden z korytarzy i chwilę trwało, nim uświadomili sobie, że to zaproszenie. W milczeniu ruszyli ku portalowi. – Non – powiedział Hallford, wskazując na kobietę. Podłoga znów zadrżała. – Nie ma mowy – zaoponował Lindberg. – Idziemy wszyscy albo nikt. – Non. Przez moment trwało nerwowe wyczekiwanie. W końcu Gideon odwrócił się, jakby stwierdził, że gra jest niewarta świeczki. – Czekaj – powiedziała czym prędzej Ellyse. – Maneo! Mechanik obejrzał się, po czym jeszcze raz wskazał przejście. Dziewczyna spojrzała na Skandynawa. – Idźcie beze mnie. Zobaczcie, czym… czym jest ta rasa. Alhassan zrobił krok w przód. Lindberg nadal trwał w bezruchu. – Możliwe, że dlatego nie było nas na pokładzie – powiedział. – Wiesz, że tutaj wszystko jest względne. Możemy wyjść z tego korytarza, kiedy będzie już po wszystkim. – Może tak być. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza rosło z każdym kolejnym zdarzeniem. Wszystko układało się w taki sposób, jak poprzednio. Teoria samo-spójności Nowikowa zdawała się zwyciężać. – Mimo wszystko musicie spróbować. – Bo być może to niepodjęcie próby wprawiło wszystko w ruch? Ellyse bez przekonania skinęła głową. Posłała Håkonowi długie spojrzenie i trwali tak przez chwilę w milczeniu. W końcu astrochemik ruszył w kierunku Dija Udina, który ustawił się już przed czarną kotarą. Gideon spojrzał na radiooperatorkę, odczekał moment, po czym ściągnął maskę z posągu i nałożył ją z powrotem na twarz. Obserwując to, Lindberg pomyślał, że mechanizm został ustawiony. Hallford nie pójdzie z nimi, pozostanie na pokładzie. Kolejny element, który sprawiał, że układanka była niemal gotowa. – Vado – rozległ się basowy pomruk. Załoganci spojrzeli po sobie. – Jesteśmy tego pewni? – zapytał muzułmanin. – Sam chciałeś się z nimi rozmówić, o ile mnie pamięć nie myli. – Ano tak. Håkon nadal musiał mieć na uwadze, że przyjaciel może okazać się jednym z nich. Po prawdzie, Dija Udin mógł w ten sposób szukać ucieczki przed konfliktem, który nadciągał. 195 Jeśli proelium rzeczywiście miało odbyć się na orbicie tej planety, to najpewniej pojawi się tutaj cała armia wrogich sobie jednostek. Dojdzie do kosmicznej pożogi, i jeśli Alhassan miał z tym cokolwiek wspólnego, trudno było dziwić się, że chce znaleźć się jak najdalej stąd. – Ruszamy? – zapytał. Håkon spojrzał jeszcze na Nozomi, a potem skinął głową. Niepewnie zrobił krok w kierunku kotary. Przez ułamek sekundy widział tylko czerń. Zaraz potem opuścili tunel i znaleźli się z powrotem w Terminalu. Teraz jednak nie było tu Gideona ani Ellyse. Lindberg rozejrzał się, zdezorientowany. – Co się stało, do kurwy nędzy? – zapytał Dija Udin, również wodząc wzrokiem wokół. – Nie udało się, czy… Pomieszczenie wyglądało tak jak wtedy, gdy je opuszczali. Trójkątne wrota nadal były otwarte, wlewało się przez nie światło czerwonego karła. Nie sposób było stwierdzić, ile czasu upłynęło – posągi były niezniszczone, ale niczego to nie dowodziło. – Słyszysz, szwedzki sukinsynu? Lindberg bez słowa ruszył naprzód. – Wymazali nam pamięć? – Nie można tego wykluczyć – odparł astrochemik. Gdy tylko przekroczyli próg, Håkon aktywował swój komunikator. – ISS… – zaczął, ale natychmiast urwał. Obaj zadarli głowy. Szary nieboskłon przecinały rzeki płomieni, oplatające zmierzającego ku przeznaczeniu Accipitera. Powietrze wypełniło się ogłuszającym hukiem, gdy statek wszedł w niższe warstwy atmosfery. Daleko ponad nim na niebie wisiał wrogi krążownik o spiczastym, niejednolitym kadłubie. Liczne pokrywające go stożki przywodziły na myśl ciernie na łodydze. – Ożeż… – odezwał się Alhassan, ale jego słowa znikły w ogłuszającym huku. Serce waliło Lindbergowi jak młotem. Obserwował palącego się Accipitera, gorączkowo poszukując ratunku. Oczyma wyobraźni zobaczył Ellyse, która w ostatniej chwili stara się wprowadzić wiadomość. Nie, to nie miało sensu. Jeśli Alhassana nie było tutaj przez ten czas, nie mogła posiąść wiedzy na jego temat. Z drugiej strony, Håkon prawdopodobnie miał dziurę w pamięci. Jeśli coś zdarzyło się pomiędzy wejściem a wyjściem z korytarza, to nie miał o tym bladego pojęcia. Znów rozległ się dźwięk, jakby wszystko wokół eksplodowało. Wiązka energii z wrogiego okrętu przecięła nieboskłon i uderzyła w kadłub Accipitera. Lindberg dostrzegł, że jego towarzysz otwiera usta, szarpiąc go za bark i wskazując w górę. 196 Zaraz potem Accipiter runął na ziemię, wbijając się w nią z impetem. Fala uderzeniowa była tak duża, że odkryła spod piachu większą część miasta. Płomienie natychmiast buchnęły od strony dziobu, a ku niebu uniósł się gigantyczny tuman kurzu i dymu, przesłaniający gwiazdy. – Lindberg! Skandynaw obrócił się do swojego towarzysza. – Musimy wracać – powiedział Dija Udin, wskazując mu Terminal. – Zaraz się tutaj zjawią. Håkon uniósł wzrok. Wielokrotnie większy od Accipitera okręt przecinał ciemne smugi na niebie. Sprawiał wrażenie ociężale poruszającego się tytana, choć w rzeczywistości pruł powietrze z niebotyczną prędkością. – Zabiją nas, sukinsynu. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Zasady gry zapewne zakładały wygraną totalną – żadna ze stron nie otrzyma lauru zwycięstwa, jeśli nie wybije przeciwnika co do jednego. – Gdzie wracać? – zapytał niepewnie Lindberg. – Jeśli wejdziemy do Terminalu, możemy… zginiemy tam… – Ale jest szansa, że tak się nie stanie, prawda? Skandynaw skinął głową. – Tutaj takiej nie ma – odparł Dija Udin. – Więc ruszaj dupę! Obrócił się i wbiegł do budynku, a Håkon szybko podążył za nim. Dźwięk rozrywający powietrze świadczył, że wrogi statek znalazł się na niższym pułapie i wszedł w atmosferę. Jeśli nie zmniejszył prędkości, zapewne był już o krok od znalezienia się tuż nad powierzchnią. Alhassan i Lindberg wpadli do Terminalu i rozejrzeli się wokół. – Jakieś koncepcje? – zapytał muzułmanin. – To twój pomysł, nie? – Ale wspólne wykonanie. Zresztą nie ma czasu na pierdoły, działaj. Håkon wybrał na chybił trafił, byleby tylko nie znaleźć się tam, gdzie poprzednio. 4. Wyszli na zatłoczoną ulicę – o ile można było tak określić to miejsce. Cały ruch momentalnie zamarł, gdy znikąd pojawiło się dwóch przybyszy, a tuż za nimi zniekształcona połać. Lindberg i Dija Udin byli zupełnie skołowani. Omiatali wzrokiem obcy, futurystyczny świat, szukając ratunku. W oszklonych tunelach nad nimi podróżowały z niebotyczną prędkością ciemne kapsuły. Przezroczyste korytarze przesłaniały całe niebo, a pojazdów musiały być tutaj tysiące, jeśli nie miliony. 197 Pod tą warstwą rozciągała się ulica, czy może raczej szeroki chodnik, gdyż używali go wyłącznie przechodnie. Stanowili oni przekrój wszelkich fantasmagorii, jakie Håkon mógł sobie wyobrazić. Od wynaturzonych, ohydnych kształtów, aż po sterylne, niemal mechaniczne postacie. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby właśnie zobaczyli duchy. Håkon poczuł, że przyjaciel go szturchnął. Spojrzał na niego, a Dija Udin wskazał mu istotę, która stała nieopodal. Wysoka, strzelista postać przypominała te, które znajdowały się w Terminalu. Tyle tylko, że zamiast przezroczystego, diamentowego ciała, nosiła żółtawą powłokę. Sprawiała wrażenie, jakby lśniła, emanowała jakimś blaskiem. – Lindberg… Håkon zorientował się, że obcy zakleszczył spiczaste palce na przegubie dłoni Alhassana. Zanim jednak któryś z Ziemian zdążył zareagować, kolejna taka postać pojawiła się po drugiej stronie i chwyciła dłoń Skandynawa. Zaraz potem pociągnięto ich z powrotem do portalu. W okamgnieniu znaleźli się w miejscu, z którego wyruszyli. W Terminalu jednak panował półmrok. – Co to ma, kurwa, znaczyć? – zapytał Dija Udin. – I co to było za miejsce? Astrochemik obrócił się i przekonał, że nie ma z nimi dwóch postaci. – Lindberg! – Daj mi chwilę spokoju, człowieku – odparł Håkon. – Przeżyłem właśnie podobny szok. – Musimy tam wrócić – powiedział na wydechu Alhassan. – Cywilizacja… szansa, ratunek, zaawansowana technologia. Håkon powiódł wzrokiem wokół. Drzwi do Terminalu były zamknięte, powinna panować tu kompletna ciemnica. – Widziałeś, co tam się działo? – zapytał Dija Udin. – Trudno było nie zauważyć. – Wracamy? – Nie – odparł Lindberg. – I tak trafilibyśmy do innego czasu, a nawet jeśli nie, to wydaje mi się, że ci srebrni surferzy pojawiliby się w mig. – Srebrni surferzy? – Nic a nic nie znasz się na klasyce popkultury, co? – Z pewnością nie takiej, którą masz na myśli. Wiem za to, kim jest Harun ar-Raszid, w przeciwieństwie do ciebie. Håkon spojrzał na niego spode łba, a potem ruszył w kierunku wyjścia. – Myślisz, że czekają na nas na wszystkich cywilizowanych światach? – zapytał nawigator. Lindberg poszukał wzrokiem czegoś, czym mogliby otworzyć trójkątne wrota. Bezskutecznie. – Tak myślę – odparł. 198 – Może ustawiają warty. W końcu druga strona tunelu zawsze jest w tym samym miejscu. Mogą pilnować jej non stop, jeśli mają odpowiednio wielu rekrutów, praktykantów, szeregowych, czy kogokolwiek, kto ma pecha dybać na dwóch Ziemian. Håkon nie musiał długo się zastanawiać, by przyznać przyjacielowi rację. Zapewne próba otrzymania pomocy od jednej z zaawansowanych cywilizacji była złamaniem reguł. Diamentowi z danego okresu mogli pilnować przejścia – wszak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa było wykorzystywane jako uczęszczany szlak. Turystyczny, handlowy, czy jakikolwiek inny… bez dwóch zdań przerzucano tym sposobem ludzi i rzeczy na wielkie odległości. Wystarczyło mieć sprawną konchę, by nie zagubić się w czasie. Czternaście korytarzy. Czternaście światów, które były ze sobą połączone za sprawą Terminalu. – Co teraz? – zapytał cicho Dija Udin. – Drzwi nie otworzymy. Najwyraźniej projektant zapomniał zadbać o klamkę. – Albo trafiliśmy do czasu, w którym to miejsce jest z premedytacją zamknięte. – Nie… – Co „nie”? – Nie będę więcej wdawać się w te gdybania. Od teraz postępujemy wedle prostej logiki. Drzwi zamknięte, w porządku, przyjmuję to. W takim razie trzeba udać się do innych. Lindberg zastanawiał się przez chwilę nad tą „logiką”. – Niech będzie – powiedział, kręcąc głową. – Tym razem ty wybierasz. – Może ten świat z pulsarem? – zapytał Alhassan, ruszając korytarzem ku głównemu pomieszczeniu. – Tam przynajmniej nikogo nie było. – I nas też mogłoby nie być, gdybyśmy trafili na moment, gdy ta gwiazda przerodziła się w supernową. – Przesadny pesymizm. Może znów wrócilibyśmy do przyszłości. – I co by to dało? – Sprawdzilibyśmy, czy się zmieniła. Håkon pokręcił głową, jakby usłyszał największą możliwą głupotę, ale zaraz potem zmitygował się w myśli. Dija Udin miał stuprocentową rację. Skandynaw otworzył usta, a potem bez słowa ruszył w kierunku korytarza. – Zaraz, czekaj… Nie miał zamiaru czekać. Jeśli przyszłość w jakimkolwiek stopniu uległa zmianie, będzie miał dowód, że mogą uratować Ellyse i resztę. Alhassan zdążył do niego dopaść, dzięki czemu przekroczyli próg w tym samym momencie. Håkonowi przez myśl nie przeszło, że wejście do tunelu chwilę później mogło sprawić, że zgubią się gdzieś w czasoprzestrzeni. 199 Wychynęli na drugą stronę, ale natychmiast wyrosły przed nimi dwie diamentowe postacie. Tym razem ich ciała osłonięte były fioletowymi, jaśniejącymi powłokami. Równie szybko jak poprzednicy władowali ich z powrotem do korytarza. – Kurwa mać! – skwitował Dija Udin, gdy wrócili do Terminalu. Tym razem panował w nim zupełny mrok, jak w grobie. – Jeszcze raz – powiedział Lindberg. – W porządku. Złapmy się za ręce. – Zwariowałeś? – Nie. Przecież nie chodzi o mizianie się, tylko o to, żebyśmy przypadkiem nie wylądowali w różnych miejscach. – Nie ma mowy. – Daj spokój, Lindberg. Już ja dobrze wiem, co ty tam… – Ruszamy na trzy, bez żadnego dotykania się – uciął Håkon. – Obróciłeś się już? – Chyba tak. – To raz, dwa, trzy… Astrochemik musiał odczekać chwilę, nim jego oczy przyzwyczaiły się do blasku. Pulsar znikł – zamiast niego na horyzoncie widniała gwiazda w niczym nieprzypominająca neutronowej. Czerwony olbrzym świecił mocno… na tyle mocno, że Lindberg poczuł żar na skórze. – Nieprawdopodobny pech – powiedział Alhassan, osłaniając oczy. – Raczej szczęście. Ta planeta ma go sporo, jeśli teraz znajduje się w odpowiedniej odległości od tego bydlaka na niebie, a potem odpowiednio blisko pulsara. – Co robimy? – Spieprzamy. Chyba że chcesz się usmażyć. Cofnęli się, a potem na powrót znaleźli w Terminalu. Tym razem wpadało do niego światło z zewnątrz, więc obaj odetchnęli. Przynajmniej na chwilę. – Słuchaj… – zaczął Dija Udin – zaczyna mnie to wszystko trochę niepokoić. – Co ty powiesz? Bezwiednie ruszyli w kierunku wyjścia, niczym dwóch turystów, którzy mają przed sobą jeszcze jakąś atrakcję do obejrzenia. – W tym sensie, że ostatnim razem Gideon wyciągnął nas z tarapatów. – Mhm. – Teraz zginął razem z całą załogą. Możemy liczyć tylko na siebie, a jak widać, jesteśmy niczym dwójka dzieci we mgle. – Gideon zginął, relatywnie rzecz biorąc. – Co? – Skoro posiadał zdolność posługiwania się konchą, to może z naszej perspektywy krąży gdzieś pomiędzy tunelami, szukając nas. – To kompletna bzdura. Nawet większa, niż te twoje samo-spójne nowikowy. 200 – Wszystko jest względne. – Tak twierdził Einstein, ale… – Niezupełnie. Einstein nie twierdził, że wszystko takie jest. Miał na myśli to, że relatywna jest nasza pozycja w czasoprzestrzeni, że nie istnieje żaden uniwersalny, obiektywny sposób, na podstawie którego bylibyśmy w stanie… – Nie, nie – uciął Alhassan. – Nie mam nastroju na słuchanie takich wywodów. Wyszli na zewnątrz i zobaczyli wrak Accipitera w oddali. Był w większości zasłonięty przez inne wzniesienia i budynki. By go dostrzec, trzeba było wiedzieć, gdzie szukać. – Niech Allahowi będą dzięki – odezwał się nawigator, gdy ruszyli ku statkowi. Przez kilka godzin maszerowali w ciszy, leniwie się rozglądając. Dopiero gdy zbliżyli się do zniszczonego okrętu, Dija Udin westchnął i szturchnął towarzysza. – Ty – powiedział. – Czego chcesz? – Wyobraź sobie, co by było, gdyby z pokładu nagle wychynęły nasze poprzednie wersje. – Wolę sobie tego nie wyobrażać. – Ale to możliwe, nie? – Z pewnością nie w tym miejscu w czasoprzestrzeni. Håkon przypuszczał, że znaleźli się na Drake-Omikron znacznie później niż poprzednim razem. Budynki były pokryte grubszą warstwą pyłu i ziemi, podobnie jak Accipiter. A oprócz tego nigdzie po drodze nie zauważył płetwy. Nagle się zatrzymał. – Co jest? – spytał niechętnie Dija Udin. Znajdowali się już kilkadziesiąt metrów od wraku. – Tunele nie były zasypane. Muzułmanin obrócił się w kierunku, z którego przyszli. – No rzeczywiście – odparł, po czym wzruszył ramionami. – I co z tego? – To, że albo ktoś je odkopał i mamy przesrane, bo pewnie nadal gdzieś tu jest… albo przyszłość uległa zmianie. – Cóż… sprawdźmy – powiedział nawigator, a potem wskazał mu wyrwę w poszyciu, którą wcześniej dostali się na pokład. 5. Przez kilka godzin szukali pojedynczego panelu, który dałoby się uruchomić, ale żaden nie działał. Nawet kwarcowo-neutrinowe zegary zatrzymały się już jakiś czas temu. Wrócili na mostek, by podjąć ostatnią próbę z awaryjnymi systemami, ale skończyła się ona niepowodzeniem. Lindberg opadł ciężko na podłogę, zmęczony i zrezygnowany. – Dlaczego ostatnio nie było tu nigdzie konchy? – zapytał Dija Udin. 201 – Nie wiem. – Przecież Hallford był na swoim stanowisku, tak? Skandynaw skinął głową. Nie miał ochoty na dalsze rozważania. – Więc powinna gdzieś tutaj być, przynajmniej wtedy. – Może gdzieś ją zostawił po tym, jak ostatnim razem go widzieliśmy. – Może – odparł Alhassan, a potem zmrużył oczy. – Ale równie dobrze może być tak, że znając przyszłość, ukrył ją gdzieś dla nas. Håkon odgiął się do tyłu, a potem położył się na pochyłej powierzchni. – Mam tego dosyć – odezwał się. – Rozważań przecinających czas i przestrzeń, zawiłości temporalnych, i wszystkiego, co się z tym wiąże. Głowa mnie od tego boli. – Ale uratować swoją królewnę by się chciało, co? – Zamilknij, Alhassan. Dija Udin zaczął snuć się po mostku i na chybił-trafił włączać wszystko, co tylko dało się przycisnąć. Żaden z systemów ani drgnął. – Musiały minąć miliardy lat – powiedział. – Gdyby minęły miliardy, ta gwiazda na niebie dawno… zresztą, myśl sobie, co chcesz. Na tym etapie gówno mnie to już interesuje. – Taki jesteś opryskliwy, a ja mam pomysł. Håkon obrócił się i spojrzał na niego, nie podnosząc głowy. – Jeśli ten padalec z wypalonymi na twarzy dziurami gdzieś schował konchę, to pewnie w komorze dekompresyjnej w maszynowni. W swoim legowisku. Pamiętasz, jak tam coś dłubał? – O czym ty mówisz? – zapytał Lindberg, siadając. – W maszynowni jest niewielka komora do przechowywania obcych substancji, próbek i tak dalej. Największa na statku. W środku panuje próżnia. Håkon wrócił myślami do ich ostatniej wizyty w tamtym miejscu. Rzeczywiście, Gideon wydawał się czymś zajęty. Ale czy to możliwe, że przygotowywał dla nich wiadomość w butelce? – I milczysz – rzekł muzułmanin. – Intelekt Alhassana powalił cię na łopatki. Teraz pozostaje ci tylko pokornie leżeć i kwiczeć, podczas gdy ja… – Idziemy. Astrochemik uzmysłowił sobie, że przyjaciel musi mieć rację. – O, jaki rezolutny. – Czas wracać do domu – odparł Lindberg, nie przyjmując już innej możliwości. Gdy dotarli do maszynowni, przekonali się, że Dija Udin się nie pomylił. Komora znajdowała się w zamkniętej szafce, która ledwo przetrwała zderzenie z ziemią. Musieli zdemontować uszkodzone drzwiczki, ale zabrało im to tylko chwilę. Pojemnik zdawał się być nieuszkodzony, być może panowała tam wciąż próżnia. Otworzywszy go, ujrzeli przesyłkę z przeszłości. Obok konchy leżały dwie baterie. 202 – Sukinsyn pomyślał też o tym – powiedział z uznaniem Dija Udin. Zabrali znaleziska i wrócili z nimi na mostek. Umieścili jedną z baterii w datapadzie, a potem podpięli go do głównego komputera. Baza danych natychmiast odżyła. Na ekranie pojawiły się ciągi numeryczne, stanowiące ostatnie tchnienie Accipitera. – I? – zapytał Alhassan, widząc enigmatyczne informacje. – Mów, zmieniło się coś? – Poczekaj chwilę. Lindberg widział wiadomość od Ellyse. Nadal tam była, podobnie jak poprzednio. Tym razem jednak nie musiał obawiać się o to, że przyjaciel ją dostrzeże, w porę zablokował odpowiedni algorytm. Sama jej obecność kazała mu sądzić, że nic się zmieniło. Mimo to szukał dalej. – Co jest w tym takiego trudnego? – zapytał nerwowo muzułmanin. – Przecież rzekomo rozumiesz ten elektroniczny język. – Rozumiem, ale… Håkon urwał. Oderwał wzrok od datapada, a potem spojrzał na swojego towarzysza. – By… – Co „by”? – Byli… byliśmy tutaj. – No byliśmy, byliśmy. Zarówno w niedalekiej, jak i dalekiej przeszłości. – Nie… cho-chodzi mi o moment… katastrofy. – Co ty pieprzysz? – My… – Weź się, kurwa, w garść! – krzyknął Alhassan, łapiąc przyjaciela za ramiona i potrząsając nim. Ten natychmiast odtrącił jego ręce i posłał mu długie, wrogie spojrzenie. – Mówiłeś, że nie było po nas śladu! – Bo nie było… przynajmniej w zapisach z mostka i innych stanowisk na całym pokładzie. Teraz, gdy Håkon miał więcej danych z systemu, wiedział, dlaczego tak było. – Moje ciało leżało w kostnicy – odezwał się, czując jak oplatają go ciarki. – Co? – Leżałem martwy w trumnie, kiedy Accipiter spadał. Dija Udin milczał. – Ty zaś siedziałeś w celi na najniższym pokładzie. Przez kilka chwil, które ciągnęły się w nieskończoność, patrzyli na siebie bez słowa. W końcu Alhassan pokręcił głową, jakby to, co usłyszał, było zupełną bzdurą. – Nie… to niemożliwe – powiedział. – Jest jakaś zmiana… względem… no wiesz? – Nie ma – odparł Lindberg. – Wszystko wygląda dokładnie tak, jak poprzednio. Oprócz tego, że teraz mamy więcej informacji. – Ale… – Nie zmieniliśmy przyszłości. 203 Håkon uzmysłowił sobie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa patrzy w oczy człowieka, który go zabije. Wiadomość od Nozomi mówiła, że Alhassan „wszystkich wymordował” – i Lindberg przypuszczał, że on także znalazł się w tej grupie. Gdyby Ellyse miała czas, zapewne dodałaby stosowną informację. – Niczego nie zmienimy. Udowodniliśmy, że to niemożliwe. Teoria samo-spójności Nowikowa trzyma się kupy. To koniec, Alhassan. – Nie godzę się na to. – Możesz się nie godzić ile chcesz, wszystko to się już wydarzyło. I wydarzy się ponownie. Lindberg podniósł konchę i ruszył w kierunku korytarza. – Dokąd idziesz? – Wracam do domu. – Ale skoro mówisz, że nie można tego zmienić… – To idę na pewną śmierć, tak – odparł Skandynaw. – Ale jaką mam alternatywę? Błąkać się po tunelach, licząc na to, że nie spotkam Diamentowych? Dziękuję, wolę półtora miesiąca z Ellyse. – Jak założysz to na ryj, nie będziesz w stanie się do niej nawet odezwać. – Jakoś sobie poradzę. – Nie, Lindberg, nie poradzisz. Nie da się tego kontrolować. Sam widziałeś, jakie zmiany spowodowało to na… – Na pewno istnieje jakaś możliwość – uciął Skandynaw. – Jak nie znajdę żadnej drogi, to sobie ją utoruję. – Zwariowałeś, człowieku… Możliwe, odparł w duchu astrochemik. Szczególnie, że miał zamiar zabrać ze sobą Alhassana. Muzułmanin protestował przez całą drogę, ale musiał zdawać sobie sprawę z daremności swoich wysiłków. Gdy dotarli do Terminalu, Håkon bez słowa i chwili wahania założył maskę. 6. Ellyse siedziała przed budynkiem, wyczekując powrotu Lindberga i Alhassana. Od ich zniknięcia upłynęło już kilka godzin. Hallford wrócił na statek, nie odzywając się słowem, nawet po łacinie. Wyprawił ich w drogę i nic więcej go nie interesowało. Nozomi spędziła cały ten czas zastanawiając się, czy udało im się porozumieć z organizatorami proelium. W końcu uznała, że tak. Gideon z pewnością nie pomylił się w ustawianiu maszyny i nie miałby żadnego powodu wysyłać ich w inne miejsce. – Nozomi – dał się słyszeć głos zza jej pleców. 204 Zerwała się na równe nogi, jakby się paliło. Najpierw zobaczyła Alhassana, który ją zawołał, a dopiero potem dostrzegła wychodzącego z budynku Håkona. Miał na twarzy identyczną maskę jak Hallford. Patrzył na nią półprzytomnym wzrokiem, a gdy się odezwał, rozległ się jedynie basowy pomruk. Niepokojący, dudniący ciężkim echem. Nie zrozumiała ani słowa Ellyse potrzebowała chwili, by się uspokoić. Załoganci stali naprzeciw niej, nie odzywając się słowem. Podeszła powoli do Lindberga i ujęła jego dłoń, a potem postarała się o to, by spotkali się wzrokiem. Patrzyła w jego oczy, ale on spoglądał jakby na przestrzał. – Manibus date lilia plenis – odezwał się Lindberg. – Co penis? – zapytał zmieszany Dija Udin. Nozomi zignorowała jego pytanie. Zastanawiała się nad tym, co oznaczała ta fraza. Rozumiała słowa – ofiarujcie lilie pełnymi garściami. Ale co to znaczyło? Z pewnością miało głębszy sens, a Håkon nie użył sentencji bez powodu. Astrochemik bezwiednie wysunął dłoń z jej ręki i zaczął oddalać się w kierunku statku. – Co on mówił? – zapytał Alhassan. Ruszyli za Lindbergiem, ale Ellyse nie odpowiedziała. Przynajmniej nie od razu –w połowie drogi dotarło do niej, skąd zna tę frazę. – Eneida – odezwała się. – To z Wergiliusza. – Hę? – wydał z siebie Dija Udin. – Ale nie stąd to znam – dodała w zamyśleniu. – Użył tego zwrotu także Dante, gdy w piekle spotkał Wergiliusza. Chodziło o zapowiedź rychłej śmierci poety. Sypcie lilie… cholera, nie pamiętam. W każdym razie był to zwiastun końca. – Końca świata? Ellyse pokręciła głową. – Tego, który wypowiadał te słowa. Alhassan wpił wzrok w plecy przyjaciela. – No tak… – Możesz to rozwinąć? – zapytała, ściągając brwi. – Widzisz… udało nam się ustalić, że ten Nowik jednak miał rację. – Co? – Nie możemy zmienić przyszłości. Wszystko zostało po staremu, mimo naszych skoków z jednego miejsca w drugie – wyjaśnił Dija Udin. – A prócz tego, cóż… Lindberg odkrył, że był trupem w momencie ataku. Jego ciało znajdowało się w zamrażarce pokładowej. A więc wszystko stracone, pomyślała Ellyse. Przez moment chciała sama ze sobą polemizować, ale ostatecznie musiała przyznać, że jeśli Håkonowi udało się potwierdzić teorię Nowikowa, musi mu zaufać. Z pewnością upewnił się co do wszystkich zawiłości i zadbał o to, by nie popełnić błędu w rozumowaniu. Sprawa była zbyt istotna. Mimo to musiała istnieć jakaś możliwość… jakaś dziura w tej koncepcji, która mogłaby posłużyć jako droga ucieczki od zupełnego fatalizmu. 205 – Będzie się teraz porozumiewał łacińskimi frazami? – zapytał muzułmanin. – Tak sądzę. – Dlaczego? Nie może mówić normalnie, tylko kalamburami? – Najwyraźniej on i Gideon znają tylko szablony. Nie potrafią samodzielnie konstruować zdań. Używają metafor, albo… – Tak samo jak obcy. Skinęła głową. – Nieważne – odparł Dija Udin. – Jak będzie po wszystkim, jakoś sobie z tym poradzimy. A teraz powiedz mi, co możemy zrobić, żeby przeżyć nadciągającą pożogę? – Wygrać proelium. – A poza tym? Ten krążownik był naprawdę skurwysyński. – Krążownik? Alhassan wziął głęboki oddech. – Po tym, jak się z wami pożegnaliśmy, trafiliśmy na krytyczny moment. Accipiter właśnie spadał i tylko chwilę trwało, nim złożył się na ziemi jak harmonijka. Ellyse posłała mu zaciekawione spojrzenie. – Dlaczego Hallford miałby was wysyłać do takiego momentu? – Nie wiem. Ale poczekaj, aż usłyszysz resztę. Ponagliła go ruchem ręki. – Próbowaliśmy przeskoczyć do jakiegoś cywilizowanego świata, ale wszędzie wyjść pilnują diamentowi służbiści. Dbają o to, żeby uczestnicy tej gry nie pożyczyli od rozwiniętych ras technologii, czy jeden Allah wie czego. Sukinsyny noszą nawet mundury. Jedni żółte, drudzy fioletowe. I jaśnieją tak, że chce się mrużyć oczy. – Dija Udin urwał na moment. – I co jeszcze… trafiliśmy też do tego systemu z gwiazdą neutronową, ale teraz był tam czerwony olbrzym. Obrzydliwie duża gwiazda. Nozomi powoli przyswajała te informacje, patrząc na kroczącego obok Lindberga. Krew z rozciętych policzków spłynęła mu po szyi i zaschła. Pod maską musiał mieć obrażenia takie jak Gideon – rozszarpane usta i głębokie, odkrywające kości policzkowe cięcia po bokach. Wzdrygnęła się, ale zaraz pomyślała, że jeśli przyszłość jest wykuta w skale, nie ma to żadnego znaczenia. Weszli na pokład Accipitera i udali się na mostek, by zdać raport dowódcy. Gideon czekał tam na nich, ale zdawał się dostrzegać wyłącznie Håkona. Dwóch mężczyzn z maskami na twarzach patrzyło na siebie przez cały czas, gdy Dija Udin perorował. Ellyse obawiała się, że zaraz dojdzie do rozlewu krwi. W ich oczach nie było już pustki – teraz lustrowali się niczym przeciwnicy przed walką bokserską. W końcu Håkon zrobił krok ku mechanikowi. Wszyscy zamarli, a Channary Sang natychmiast sięgnęła po broń. – Do ut des – odezwał się ciężkim głosem Hallford. – Daję, byś ty mógł dać – przetłumaczyła Ellyse, mrużąc oczy. 206 Lindberg milczał, sprawiając wrażenie, jakby ważył te słowa. Potem odszedł w kierunku włazu prowadzącego na korytarz. Zatrzymał się przed nim i powiedział: – Aut viam inveniam aut faciam. Załoganci spojrzeli po sobie, a Håkon otworzył śluzę. – Co on powiedział? – zapytał Alhassan. – Albo znajdę sobie drogę, albo ją utoruję – odparła Ellyse. – Hannibal. Dija Udin uśmiechnął się cierpko. 7. Lindberg wszedł do swojej kajuty, a potem stanął na środku czekając, aż zamkną się za nim drzwi. Gdy się zasunęły, wziął głęboki oddech i złapał za brzeg maski. Pociągnął ją z całej siły, rycząc z bólu, ale nawet nie drgnęła. Może trzeba było zrobić to w odpowiedni sposób? Zdawało mu się, że Gideon dokonał tego bez większych problemów. Tak czy inaczej tylko kwestią czasu było, nim się jej pozbędzie. Bardziej martwiły go skutki noszenia konchy, które wydawały się permanentne. Nie rozumiał, co mówili jego towarzysze, nie potrafił też przemówić w żadnym znanym im języku. Posługiwał się starożytną mową rasy, która niegdyś zamieszkiwała Rah’ma’dul. I tak, wcześniejsze przypuszczenia okazały się trafne – była to nazwa planety. Na dźwięk dzwonka Lindberg obrócił się ku włazowi. Spojrzał na wyświetlacz i dostrzegł, że na korytarzu stoi Hallford. Natychmiast wpuścił go do środka. – Jak się czujesz? – zapytał mechanik, przestępując próg. Håkon cofnął się. Do tej pory był przekonany, że także pomiędzy sobą nie mogą się komunikować. Najwyraźniej jednak Gideon wiedział więcej niż on. – W porządku – odparł Lindberg. – Próbujesz ściągnąć la’derach. – Tak. Nie mam zamiaru w niej paradować. Hallford zbliżył się do niego i pokazał mu sposób, w jaki należy ująć konchę. Po chwili obaj je ściągnęli, a Skandynaw natychmiast podszedł do lustra. Obejrzał twarz i przekonał się, że rany nie są tak głębokie, jak w przypadku mechanika. Wprawdzie paskudne blizny pozostaną na jego twarzy aż do śmierci, ale przynajmniej nie było widać kości. – Mogę sterować tunelami bez zakładania maski? – La’derach. Nazywaj rzeczy po imieniu. – Pytałem o coś. Gideon podszedł do fotela i ciężko na niego opadł, nie odrywając wzroku od Håkona. – Możesz programować tunel. Widziałeś, jak to robiłem. Ale napotkasz wtedy problemy po drugiej stronie. Bez la’derach nie będziesz mógł precyzyjnie określić miejsca powrotu. 207 Lindberg pokiwał głową. Logiczne, choć wydawało mu się, że można ustawić także permanentne połączenie. – Co zamierzasz zrobić? – zapytał Gideon. – W przyszłości, którą widziałem, wszyscy zginęliśmy. A ja jako pierwszy. – I? To naturalna kolej rzeczy. Jeśli widziałeś to, co ja, doskonale zdajesz… – Niewiele widziałem – odparł Lindberg, uzmysławiając sobie, że nadal posługuje się nieznanym sobie dialektem. Niby rozumiał wypowiadane słowa, ale jednocześnie brzmiały dla niego zupełnie obco, jak niskie, urywane charczenie. – Zamierzam jednak zobaczyć więcej. – Co masz na myśli? – Wrócę do tuneli. Ale tym razem nie poddam się tak łatwo. – W takim razie wiemy już, jak zginiesz. Håkon pokręcił głową. – Nie – rzekł. – Gram zgodnie z zasadami. Nikt nie broni mi podróży z Terminalu. Inaczej by go tam nie było. Każda rasa, która bierze udział w proelium, ma do dyspozycji możliwości wynikające z jej unikalnych cech. – Może. – Ci, którzy dopiero tutaj przylecą, dysponują potężnym arsenałem, są zaawansowani technologicznie. My mamy inne atuty. – Niewiele – odparł Hallford. – I rozumiem, że będziesz szukał ratunku? Nie przeszło ci przez myśl, że przyszłości nie zmienisz, bo już się wydarzyła? – Cały czas mam to na uwadze. – Więc po to wszystko? – By stworzyć drogę, której nie ma. – W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć powodzenia – odparł Gideon, a potem podniósł się z fotela. – I poradzić, byś wszedł do tuneli, ale porzucił swoją beznadziejną misję. Skorzystaj z ich dobrodziejstw, a przeżyjesz więcej, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Lindberg wpił wzrok w jego oczy. – Ty tak zrobiłeś? – A jak sądzisz? – zapytał Hallford, zbliżając się do wyjścia. – Przeżyłem kilka żyć, zanim odnalazłem was na tej dzikiej planecie… czy raczej planecie w dzikim stadium egzystencji. Gdybyś zobaczył ten świat później… Håkon ruszył za rozmówcą, a ten zatrzymał się i obrócił, posyłając mu wrogie spojrzenie. – Odpowiesz mi jeszcze na kilka pytań – powiedział Lindberg. – Nie. Mierząc go wzrokiem, astrochemik zbliżył się jeszcze o krok. – Wyciągnę je z ciebie siłą, jeśli będę musiał. – Próbuj. 208 Nie miał żadnej broni, ale w kajucie znajdowało się kilka rzeczy, których mógłby użyć jako obucha. Zanim jednak zdążył się nad tym zastanowić, Gideon sięgnął za plecy i wyjął nóż. Ostrze było akurat na tyle długie, by przebić ciało. – Nosisz ze sobą broń na pokładzie? Zwariowałeś? – Jaccard i reszta są uzbrojeni. A ja nie mogłem ryzykować, że któremuś nagle wpadnie coś do głowy. Patrzyli na siebie w milczeniu. Håkon zaklął w myśli, stwierdzając, że mógł to inaczej rozegrać. Nie miał jednak pojęcia, że mechanik okaże się skory do konfliktu. Gdyby o tym wiedział, przybrałby bardziej koncyliacyjny ton. – I co teraz? – zapytał Skandynaw. – Twierdzisz, że wyciągniesz ze mnie odpowiedzi, a więc próbuj. Lindberg uznał, że być może nie jest jeszcze za późno na zmianę podejścia. – Będziesz tak stał z obnażonym ostrzem? – zapytał. – Dopóki nie przekonam się, jakie są twoje intencje. – Po prostu chcę się dowiedzieć kilku rzeczy – odparł astrochemik, po czym zrobił krok w tył. Usiadł na fotelu, a mechanikowi wskazał kanapę. Ten jednak nie ruszył się z progu. – Pytaj – powiedział po chwili. – Jak długo błąkałeś się po tunelach, szukając nas? – Kilkaset lat – odparł Gideon. – Niedługo, biorąc pod uwagę karkołomność takich poszukiwań. Nie znalazłbym was, gdyby nie to, że otrzymałem pomoc. – Od tych, którzy zorganizowali proelium? Hallford zaśmiał się chrapliwie. – Nie – odparł. – Dla nich najważniejsze są pryncypia. Ale jak wiesz lub nie, na każdej z tych czternastu planet istnieją cywilizacje. Nieraz zupełnie od siebie odmienne, w zależności od tego, na który moment trafisz. Podobnie było u nas, prawda? Na Ziemi rozwinęło się parę gatunków. Håkon skinął głową. Wiele z nich odeszło w zapomnienie podczas wymierania permskiego, potem nastała era dinozaurów, a potem ludzi i innych ssaków. Jedna planeta widziała więcej, niż można by sobie wyobrazić. W przypadku tych światów mogło być podobnie. – Poza tym niektóre z tych miejsc goszczą przybyszów z innych planet – dodał Gideon. – W jedno z nich trafiliśmy z Dija Udinem. Były tam przeszklone tuby, w których poruszały się ciemne kapsuły. – Korytarze komunikacyjne na Ayna’ata. Powszechny sposób przemieszczania się, który zastąpił inne środki. – To stamtąd otrzymałeś pomoc? – zapytał Lindberg. – Nie. Jeśli tam byliście, to wiecie, że wyjście jest pilnowane. Dotarłem do innego miejsca, gdzie formalnie nie powinno być żadnej zaawansowanej cywilizacji. Istnieje jednak grupa istot, które podróżują tunelami w poszukiwaniu… cóż, właśnie nas. 209 – Nas? – Nie nas jako ludzi. Szukają uczestników gry. – W jakim celu? Håkon spoglądał na mechanika pytająco, podczas gdy ten ważył słowa. – Myślę, że mógłbyś ich określić mianem aktywistów występujących przeciwko tego typu starciom na Rah’ma’dul – rzekł Hallford. – Niestety, muszą liczyć na łut szczęścia, bo sami nie mogą się tutaj zjawić. – I pomogli ci? – Tak. Zdołali namierzyć was na tej gęsto zarośniętej planecie, Afran’eseh. Nie mogli wprawdzie udać się tam ze mną, bo ich działania w tunelach są monitorowane, ale ja mogę poruszać się po takich miejscach bez ograniczeń. – Dlaczego? – Bo takie są zasady gry, jak zauważyłeś. Możemy korzystać z Terminalu. – By zmieniać przyszłość – dopowiedział Lindberg. Przez moment panowała niemal niczym niezmącona cisza. Dopiero gdy się w nią wsłuchać, dało się uchwycić ciche zawodzenie wiatrów planetarnych. – Tak mi się wydaje – odparł w końcu Gideon. – Nie mogę być pewien, ale wszystko wskazuje na to, że to jest nasz oręż. Håkon poprawił się na fotelu. – Dlaczego oni to robią? – zapytał. – Nie wiem, nie mam wszystkich odpowiedzi. Nadal trzymał wymierzony w Lindberga nóż i nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar się go pozbyć. Skandynawowi przeszło przez myśl, że ta pogadanka odbyła się tylko dlatego, że to ostatnie, co przyszło mu usłyszeć. – Co z Dija Udinem? – zapytał Lindberg. Rozmówca milczał. – Chcę wiedzieć. – Ode mnie niczego się w tej sprawie nie dowiesz – odparł Gideon. – Ale pomogę ci, astrochemiku. Mimo że teraz wydaje ci się to niemożliwe, będę tym, którego wspomnisz jako bohatera. Skandynaw milczał, czekając na dalszy ciąg wywodu. Hallford mówił teraz ciszej, z coraz większym pietyzmem wydając charczące dźwięki. – Musisz ich odnaleźć. Nazywają siebie Yan’ghati. Obrońcy Wolności. – Postaram się, ale jeśli Nowikow ma rację… – Nie ma. – Jesteś tego pewien? – zapytał Lindberg. Hallford pokręcił głową. Oczywiście, nie mógł być. – Wiem jednak, w jaki sposób możemy raz na zawsze rozwiać wątpliwości. Mówiłeś, że podczas katastrofy byłem na statku? 210 – Na swoim stanowisku, tak. Skąd o tym wiesz? – Przejrzałem twój raport. Lindberg skinął głową. – Widziałeś, że moje stanowisko było aktywne? Że coś robiłem, gdy Accipiter spadał? – Tak. Gideon spojrzał na nóż, a Håkon naraz uzmysłowił sobie, że główny mechanik nie stanowi dla niego zagrożenia. Zerwał się z fotela, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zdąży. Hallford szybkim i zdecydowanym ruchem rozorał sobie gardło. Nóż musiał być piekielnie ostry. Krew trysnęła wprost na Håkona, który zdążył tylko zasłonić głowę. Poczuł na rękach wilgoć, a potem opuścił gardę. Zobaczył, jak Gideon dogorywa na podłodze. Nie mógł nic dla niego zrobić. 8. Przeżył kilka żyć, chciał powiedzieć Lindberg. Nie mógł jednak przypomnieć sobie łacińskiej frazy, za pomocą której mógłby przekazać to swoim towarzyszom. Stali w progu, patrząc na ciało Gideona i krew rozlaną po podłodze. Jego koncha leżała na niewielkim stoliku. Håkon czuł na sobie podejrzliwie spojrzenia wszystkich prócz Ellyse. Ona patrzyła na niego inaczej, z nadzieją i niewypowiedzianym smutkiem. Może zdawała sobie sprawę, że chęć uratowania jej stanowi dla niego główną motywację? Zapewne tak, nie była przecież w ciemię bita. Lindberg podszedł do stolika i podniósł własną la’derach. Nie założył jej, stwierdzając, że zrobi to dopiero w tunelach, kiedy zajdzie taka potrzeba. Najwyraźniej im dłużej się ją nosiło, tym większe ślady użytkowania pozostawiała. Załoganci coś mówili, ale Håkon nie rozumiał ani słowa. Przypuszczał, że Dija Udin miota przekleństwa pod nosem. Mimo tragedii, która się tu rozegrała, na twarzy Nozomi pojawił się cień uśmiechu. Musiała uświadomić sobie, że śmierć Gideona dowodzi, iż przyszłość można zmienić. Nie było już miejsca na najmniejszą wątpliwość. Hallford musiałby wstać z martwych, by udowodnić, że Nowikow miał rację. Istniał jednak inny problem. Jaccard patrzył na Håkona podejrzliwie, jakby sądził, że to on zamordował głównego mechanika. Próba dowiedzenia swojej niewinności nie stanowiła wielkiego wyzwania – istniały niezliczone łacińskie frazy, których Håkon mógł użyć. Musiał tylko przez moment się zastanowić. – Homo praesumitur bonus donec probetur malus. 211 Patrzył na Ellyse i widział, że rozumie jego słowa – niewinny, dopóki nie udowodni się inaczej. Nozomi odezwała się do reszty, najpewniej dokonując tłumaczenia, a Lindberg skinął głową, choć nie rozumiał ani słowa. Dija Udin sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru dyskutować, jednak Jaccard i Channary Sang wdali się w długą wymianę zdań. Håkonowi to nie przeszkadzało, z jego perspektywy czas był wartością względną. Nie miało znaczenia, ile straci go tutaj, bo gdy tylko wejdzie do pierwszego z tunelów, będzie kontrolował jego upływ. W końcu załoga osiągnęła konsensus, najwyraźniej korzystny dla Lindberga, bo Ellyse posłała mu uśmiech. Skandynaw zrobił krok w kierunku wyjścia, kątem oka dostrzegając, że Nozomi ruszyła za nim. Zatrzymał się, skonsternowany, a ona podeszła i dotknęła jego poranionej twarzy. – Flectere si nequeo superos, Acheronta movebo – odezwał się. Skinęła głową. Znała Wergiliusza, o tym przekonał się już podczas poprzedniej wymiany myśli. Kojarzyła też ten fragment – jeśli nie mogę poruszyć nieba, rozpętam piekło. Patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Håkon odwrócił się i opuścił kajutę. Przeszedł korytarzem, czując, że nie były to puste słowa. Rzeczywiście miał zamiar zrobić wszystko, by zmienić przyszłość. Gideon udowodnił, że to wykonalne. Teraz należało tylko znaleźć sposób. Dotarł do Terminalu. Nikt za nim nie poszedł, najwyraźniej załoga ostatecznie postanowiła mu zaufać. Wziął głęboki oddech, rozglądając się. Nie pamiętał, jak sprowadził tutaj Alhassana i siebie z ostatniej podróży. Po założeniu la’derach wszystko stawało się jakby zamglone. A jednocześnie każde jego działanie wydawało się logiczne i niejako naturalne. Niejasne, ale także zwyczajne… do bólu rudymentarne. Przypuszczał, że teraz też tak będzie – musiał tylko ustalić, dokąd chce się udać. Umieścił maskę na jednym z posągów, a potem nagle zobaczył przed sobą siatkę święcących linii i żarzących się punktów. Po obu stronach wyświetliły się ciągi znaków przypominających alfanumeryczny kod. Lindberg potrzebował chwili, by zorientować się, że patrzy na rozkład jazdy. Był ogromny. Kombinacje czasu i miejsc były niezliczone, mimo że znajdowało się tu jedynie siedem tuneli prowadzących w dół i siedem w górę. Teraz widział, że nie jest to przypadkowe – chodziło o dystans. Dolne znajdowały się przed granicą tysiąca lat świetlnych od Rah’ma’dul, górne ponad. Håkon wybrał jeden z górnych. Planeta nazywała się Lid’ef, znajdowała się w konstelacji Korony Północnej. Orbitowała wokół żółtego nadolbrzyma, R Coronae Borealis, znajdującego się ponad sześć tysięcy lat świetlnych od Ziemi. Wybrał moment, w którym cywilizacja dopiero się rozwijała. Społeczeństwo kastowe, brak zdolności do podróży międzygwiezdnych z prędkością przyświetlną, uniwersalna religia, 212 kilka bloków politycznych na planecie… Lindberga zaczęła zalewać masa informacji, które wchłaniał jak gąbka. W końcu potrząsnął głową i ruszył w kierunku korytarza. Sądził, że nie natknie się na Strażników. Przypuszczał, że nie będą bronić dostępu do niezaawansowanego technologicznie świata. Pomylił się. Ledwo wychynął zza czarnej kotary, a ujrzał dwóch Diamentowych. Tym razem mieli na sobie czerwone okrycia. Teraz Lindberg wiedział, że są to uniformy świadczące o przynależności do jednostki. Jeden z nich złapał go za przegub. Ku swojemu zaskoczeniu, Lindberg bez trudu się wyswobodził. Drugi spiorunował go wzrokiem. – Wracaj na Rah’ma’dul – odezwał się obcy. Ziemianin ani drgnął. – To nie miejsce ani czas dla ciebie. – O tym decyduję ja – odparł Håkon, nie mając pojęcia, skąd biorą się te pokłady butności. – A teraz odsuńcie się. Strażnicy w jednym momencie go schwycili. Tym razem nie udało mu się wyswobodzić tak łatwo, ale ostatecznie wyrwał się i umknął w bok, pozostawiając za sobą zniekształconą płacheć portalu. Obrócili się w jego kierunku. Każdy z nich dobył broni przypominającej płetwę, którą Håkon rozbijał niegdyś wejście do tunelu. – Ten świat nie posiada zaawansowanej technologii, której mógłbym użyć – powiedział Lindberg. – Dlaczego jest zamknięty? Poczuł się dziwnie. Nie dość, że był na celowniku, to jeszcze pozwalał sobie na konwersację z obcymi formami życia. Tymi samymi, które organizowały proelium. Tymi samymi, które wytrzebiły niemal cały rodzaj ludzki. – Nie można pozwolić na kontaminację tego świata – odezwał się jeden ze Strażników. – Kontaminację czym? – Przybyszami. Broń wypaliła jaśniejącym promieniem. Lindberg uskoczył w bok, unikając pierwszego trafienia. Zaraz jednak nastąpiło drugie wyładowanie – i tym razem Skandynaw oberwał. Padł na ziemię, tracąc przytomność. 9. Obudził się w Terminalu. Szybko przyłożył maskę do posągu i przekonał się, że znajduje się w dalekiej przeszłości Rah’ma’dul. Wszystko go bolało. Podczołgał się pod ścianę, a potem oparł o nią. 213 Żałował, że Gideon nie przekazał mu więcej informacji. Wystarczyłoby kilka słów na temat tego, gdzie może znaleźć Yan’ghati. Jeśli ta grupa rzeczywiście walczyła z barbarzyńskimi igrzyskami, stanowiła jedyną szansę na ratunek. Lindberg odpoczął kilka godzin, a potem podjął kolejną próbę. Systematycznie zaczął przeczesywać korytarze, starając się stwierdzić, jaki jest schemat – gdzie może spodziewać się Strażników, a gdzie nie. Najwyraźniej zmiennych było wiele, bo pojawiali się nieregularnie. Zarówno na rozwiniętych, jak i zacofanych światach. Niewiele było miejsc, po których Håkon mógł błąkać się nie niepokojony. By wrócić, za każdym razem zakładał maskę. Nie mógł ryzykować, że znajdzie się w miejscu, z którego nie będzie mógł dalej podróżować. W pewnym momencie uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, jak długo trwają już jego poszukiwania. Zupełnie stracił wyczucie czasu. Wszystko zlewało się w jedno. Sypiał czasem w Terminalu, czasem na obcych światach. W jednym z nich przebywał tydzień, miesiąc, a może nawet rok, trudno było stwierdzić. W innym jeszcze dłużej, przynajmniej tak mu się wydawało. Rzadko napotykał cywilizacje. Ustalił, że najrzadziej pilnowane są te tunele, które prowadzą do czasów, gdy dana rasa znikła z powierzchni planety. Kilkakrotnie wracał na Qaue’hes, planetę orbitującą wokół pulsara. Niegdyś istniała tam zaawansowana cywilizacja, jednak miliony lat temu znikła. Håkon nie wiedział, dlaczego. Mijały lata. Koncha już nie powodowała takich obrażeń, jak na początku. Najwyraźniej uodpornił się na uboczne efekty jej działania. Podobnie jak z trucizną – stopniowe zażywanie jej w małych dawkach powoduje, że system immunologiczny wykształca odpowiednią obronę. Głębokie blizny na twarzy się nie zagoiły, ale przestało go to obchodzić wiele lat temu. Starzał się inaczej, niżby to wynikało z czystej logiki. Tracił siły, coraz trudniej było mu podróżować pomiędzy tunelami, ale wizualnie pozostawał tym samym Lindbergiem, którym był w dniu, gdy opuścił Accipitera z zamiarem rozpętania piekła. Teraz wydawało mu się to tak odległe, że aż nierealne. Momentami tracił już poczucie sensu, a Ellyse stała się abstrakcyjnym wspomnieniem. Niewyraźną postacią, która przez wiele lat napędzała jego życie. W pewnym momencie uznał, że rozumie Gideona. Po kilkuset latach spędzonych na tej tułaczce doszedł do wniosku, że na jego miejscu pewnie postąpiłby tak samo. Wróciwszy po raz kolejny na Quae’hes, postanowił trochę odpocząć, zanim uda się w dalszą drogę. Leżał na ziemi, kontemplując mrugający pulsar. W tym czasie nie było tutaj żywej duszy. Przynajmniej nie powinno być. Tymczasem, nie szukając, odnalazł cel swoich podróży. – Kim jesteś? – rozległ się głos. Lindberg podniósł wzrok i zobaczył Diamentowego. W przeciwieństwie do innych, ten nie miał na sobie uniformu. 214 – Kim jesteś? – powtórzył przybysz, przyglądając się ranom na twarzy człowieka. – Håkon Lindberg, ISS Accipiter – odparł Skandynaw, podnosząc się. Stanęli naprzeciwko siebie. Astrochemik nie miał pojęcia, czy ta krótka prezentacja cokolwiek mówi obcemu. Najwyraźniej jednak tak było, bo tamten powoli opuścił głowę. – Przegrani – powiedział. – Co takiego? – Jesteś jednym z tych, którzy nam ulegli. – Co? Diamentowy przeszedł kawałek po jałowej ziemi, raz po raz odbijającej słabe światło gwiazdy neutronowej. – Accipiter, Kennedy, Hawking, Leavitt i inne jednostki. Z Ziemi. – Tak. – Przegraliście bitwę z nami. – Nie rozumiem… – odparł astrochemik, choć waga tych słów powoli zaczynała do niego docierać. – Zaraz… – dodał i zawiesił głos. Obcy obrócił się i bez słowa ruszył przed siebie. Håkon przez moment się zastanawiał, po czym stwierdził, że nie ma co czekać na zaproszenie. Yan’ghati najwyraźniej wiedzieli, kim jest, tak jak on wiedział, z kim ma do czynienia. Przeszli w milczeniu kilka kilometrów i dotarli do wąwozu o stromych zboczach. Przemierzywszy go, zatrzymali się pod skalną ścianą, w której widniało sztucznie wyżłobione, wąskie wejście. – Nasza placówka – powiedział Diamentowy. Weszli do środka, a Håkon szybko przekonał się, że Yan’ghati to nie terroryści czy zamachowcy, a raczej naukowcy, którzy działalność wywrotową opierali na matematycznych obliczeniach i analizach. Ściany pokryte były ciągami liczb – zmiennymi, które w zależności od ułożenia prowadziły do diametralnie różnych rezultatów. Lindberg uświadomił sobie, że patrzy na numeryczną mapę czasu. Na nieskończone możliwości zdarzeń. – Wytłumacz mi wszystko – powiedział. Przez kilka chwil gospodarz się nie odzywał. Wyglądał, jakby zastanawiał się, czy niespodziewany gość będzie w stanie pojąć jego wyjaśnienia. – Usiądź – odparł w końcu, wskazując mu jeden z dwóch kamiennych podestów. Zajęli miejsca naprzeciw siebie, a Diamentowy wciąż sprawiał wrażenie, jakby się namyślał. – Więc? Co to znaczy, że z nami wygraliście? – zapytał Håkon. – To do was należał krążownik, który zniszczył Accipitera? – Tak. Skandynaw w milczeniu czekał, aż rozmówca rozwinie myśl. – Przybyliśmy tu przed wiekami na proelium – dodał członek Yan’ghati. – I musisz zdać sobie sprawę, iż katastrofa Accipitera z mojej perspektywy wydarzyła się wiele wieków temu. Tak dawno, że nikt by o niej nie pamiętał, gdyby nie tunele. Rozumiesz? 215 – Tak. – Accipiter został zniszczony przez nasz krążownik wojenny, jedną z niewielu ocalałych jednostek. My również zostaliśmy ściągnięci na Rah’ma’dul wbrew własnej woli, nasza rasa została przetrzebiona tak jak twoja. I podobnie jak wszystkie inne, które się tutaj pojawiły. Wy jednak byliście jedną z ostatnich. – Walczyliście z innymi? – zapytał Håkon. – Oczywiście. Z dziesięciu krążowników przetrwały dwa lub trzy. Z nich zaś tylko jeden kontynuował proelium. Czekał na was, ukrywając się w sąsiednim systemie planetarnym. Jego dowódca jako jedyny wierzył, że wygranie proelium ocali naszą rasę. Reszta opuściła to miejsce. Lindberg poprawił się na siedzisku. – A więc strącili Accipitera – powiedział. – Co dalej? – Zniszczyli was. Poczekali aż zjawi się reszta ziemskich okrętów i obrócili je w pył. Potem kolejną rasę… i kolejną. Nie znamy szczegółów, bo nie możemy niezauważenie podróżować na Rah’ma’dul. O niektórych rzeczach dowiedzieliśmy się dzięki Gideonowi Hallfordowi. Håkon skinął głową. – Moja rasa ostatecznie wygrała proelium – dodał gospodarz. – I co było nagrodą? – Prawo do rozproszenia się po galaktyce – odparł Diamentowy. – Zasiedliliśmy wszystkie z czternastu światów, jakie znasz. Gdziekolwiek widziałeś rozwiniętą cywilizację, wyrosła z nas. Rozprzestrzeniliśmy się pomiędzy gwiazdami. To była nagroda. Lindberg słuchał z uwagą. W głębi duszy wiedział, że tak musiało być. Po to cała ta gra została zorganizowana. I może nie była zabawą? Może chodziło o to, by u zarania dziejów zasiedlić tych czternaście planet najsilniejszą rasą, wyłonioną dzięki naturalnej selekcji? Terminal z pewnością stwarzał taką możliwość. – Co dalej? – zapytał Håkon. – Zadbaliśmy o to, by nikt nie zmienił przeszłości. Skandynaw pokiwał głową. Strażnicy. Ich obecność nie wynikała z zasad gry, była wynikiem ostrożności zwycięzców. – Od założenia pierwszej kolonii zawsze istniała grupa, która strzegła portali. – A wy? Jesteście obecni na każdej planecie? – Nie. Uformowaliśmy Yan’ghati stosunkowo niedawno. W dodatku nie możemy poruszać się swobodnie w podprzestrzeni. Håkon podniósł się z miejsca i przeszedł po jaskini. Przyglądał się równaniom, które od wielu lat musieli układać Diamentowi. Najwyraźniej skrupulatnie analizowali każdą zmianę i efekt, jaki za sobą pociągała. Możliwości było zbyt wiele, by Lindberg ogarnął je umysłem. – Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? – zapytał, obracając się do obcego. – Uważam, że możemy dokonać zmian. 216 – W jaki sposób? – Przede wszystkim nie możemy dopuścić, by moja rasa zwyciężyła. Astrochemik wrócił na swoje miejsce. – Jeśli przegracie, przestaniecie istnieć. – Nie – odparł gospodarz. – Wierzę, że można tego uniknąć. – Jak? – Ktokolwiek zamieszkiwał Rah’ma’dul i zbudował Terminal, nie ma nieograniczonych możliwości egzystowania w naszej rzeczywistości. – Co takiego? – Istoty te nie pochodzą z naszego świata. Istnieją na odmiennej płaszczyźnie egzystencji. Skandynaw skinął głową, starając się zbyt dogłębnie nie analizować słów rozmówcy. Zapędziłby się w kozi róg, więc lepiej było przyjąć je bezrefleksyjnie. I bez tego miał nad czym łamać sobie głowę. – I co z tego, że pochodzą z innego świata? – zapytał. – Nie mogą wyegzekwować na nas swojej woli. Przynajmniej nie bezpośrednio – odparł obcy. – Gideon powiedział mi, że czekacie na ISS Leavitt. To jest smycz, na której was trzymają. Wiedzą, że nie zaprzepaścicie szansy na przetrwanie gatunku. I w podobny sposób trzymają w ryzach każdą inną rasę. Håkon pokiwał głową. Sami domyślili się tego już jakiś czas temu. – Więc co zrobimy? – zapytał. – Wejdziemy w kooperację. – I co potem? – dopytał Ziemianin. – Siłą woli rozbijemy całą tę konstrukcję? Diamentowy obrócił się ku niemu i Håkon poczuł, jak przeszywa go wzrokiem. – Nie – odparł obcy. – Zadbamy o paradoks. – Cofnę się w czasie i zabiję mojego dziadka, a w efekcie nigdy się nie urodzę, przez co nigdy nie cofnę się w czasie i nie będę mógł zabić dziadka? Gospodarz milczał, sprawiając wrażenie, jakby ta koncepcja była mu obca. Dla ludzkości paradoks czasowy stanowił jednak poważną barierę konceptualną, gdy chodziło o podróżowanie w przeszłość. Rozwiązań było wiele, mnożyły się z każdą kolejną dekadą, szczególnie od dwudziestego pierwszego wieku. Był Minkowski i Nowikow, ze swoją samospójnością, była teoria alternatywnych wszechświatów… i szereg innych koncepcji, z których żadna nie została potwierdzona. Aż do teraz. Poświęcenie Gideona udowodniło, że natura ma bufor bezpieczeństwa. Jeśli zmienia się czas, powstaje jego alternatywna linia, w której obecnie egzystuje każdy, kto w jakikolwiek sposób odczuł konsekwencje czynu powodującego zmianę. Paradoks nie nastąpi, bo wszechświat jest płynny. Gdyby Håkon udał się teraz w przyszłość i sprawdził logi roztrzaskanego Accipitera, nie zobaczyłby aktywności na stanowisku Gideona. Nie w tej linii czasu. 217 Wszystko to wyłożył obcemu, a potem czekał. Wydawało mu się oczywiste, że ta rozwinięta rasa zna reguły rządzące podróżowaniem w czasie. – Nie zrozumiałeś mnie – odezwał się w końcu Diamentowy. – Nie chodzi o paradoks temporalny. Usuniemy problem, eliminując jedyny czynnik, który go powoduje. – Teraz dopiero nie rozumiem. – Z zawodów uczynimy kooperację. To będzie nasz paradoks. – Jak? – Przekażemy przedstawicielom naszych ras, by postawili na współpracę, nie konflikt. – Świetny pomysł, z pewnością się zgodzą. Szczególnie twoi ludzie, kiedy dowiedzą się, że w alternatywnej linii czasu władali czternastoma światami… – Czternastoma? Lindberg uniósł brwi. – Coś przegapiłem? O tylu była mowa. – Te czternaście planet to pierwotne kolonie – odparł obcy. – Z nich eksplorowaliśmy dalsze zakątki wszechświata. Dwa z tych światów wysłały nawet ekspedycje, które spotkały się mniej więcej w połowie drogi. – Ożeż… – skwitował Lindberg i przez moment milczał. – I zrezygnują z tego wszystkiego? – Tylko jeśli im o tym nie powiemy. Wyeliminują rozwiniętą cywilizację, zanim będzie miała szansę postawić pierwszy krok. Zasadniczo nie była to najgorsza koncepcja. Miała jednak jedną, dość znaczącą wadę. – Nie pozwolą nam – odezwał się astrochemik. – Twoi ludzie lub rasa z Rah’ma’dul nas powstrzymają. – Nie sądzę, by miało tak być. – Nie? – zapytał z powątpiewaniem Lindberg. – W moim przekonaniu Prastarzy… – Kto? – Organizatorzy proelium. Prastarzy. Nazywamy ich w ten sposób, gdyż wedle naszych najlepszych szacunków rasa ta istnieje od eonów. – Wiem, co to znaczy – bąknął Håkon, po czym machnął ręką. – Zresztą nieistotne. Jak przypuszczam, Prastarzy nie mogą nam przeszkodzić, bo nie przybierają fizycznej formy. Przynajmniej nie w takim sensie, jak my. – Zgadza się. – A mimo to ściągnęli tu nasze statki, więc wbrew temu co mówisz, mogą ingerować w ten świat. – To zasługa systemu, który zbudowali na Rah’ma’dul. Przeniknął do waszych komputerów i sprawił, że tu przybyliście. Do tego właśnie został zaprojektowany, nie zaś… – W porządku – uciął Lindberg, znając dalszy ciąg. – Ale co z wami? Wszędzie są Strażnicy. 218 – Cofniemy się daleko w przeszłość. Jej nie strzegą. Håkon pokręcił głową. – Przeprowadziłem własne badania empiryczne – powiedział. – I wynika z nich, że to nie jest zasada. Czasem Strażnicy czuwają nad portalami na światach, które dopiero raczkują. Wydaje mi się, że chodzi o newralgiczne miejsca, gdzie można by przeczekać do odpowiedniego momentu i wówczas coś zdziałać. Obcy milczał. – Innymi słowy, przewidzieli to, co mi proponujesz – dodał Håkon. – Z pewnością. Ale nie wiedzą tego, co ja wiem. – A mianowicie? – Przekonasz się – odparł Diamentowy, po czym podszedł do jednej ze ścian zapisanych danymi. Skandynaw przez moment przyglądał się równaniom, ale niewiele był w stanie z nich zrozumieć. Mimo że umysł poprawnie interpretował cyfry, litery i inne oznaczenia, nie rozumiał zasad, na których autorzy wyliczeń oparli swoje rozumowanie. – Co to wszystko znaczy? – Dowiesz się w swoim czasie. Diamentowy obrócił się do niego. – Nazywam się Ev'radat – powiedział. – Powinieneś wiedzieć, jak się do mnie zwracać, gdyż spędzimy ze sobą sporo czasu. Więcej, niż mógłbyś przypuszczać. – Nie brzmi to najlepiej. – W moim świecie imion się nie wybiera. – Nie, miałem na myśli to drugie. Ev'radat trwał w bezruchu, jakby czekał na dalszy ciąg. Najwyraźniej mimo posługiwania się tym samym językiem nie byli w stanie przekroczyć pewnych barier. – Dlaczego mamy spędzić razem wiele czasu? – indagował Lindberg. – Ponieważ będziemy czekać na pewien okręt. – Nie rozumiem. – Udamy się na Ayna’ata. Świat z oszklonymi tunelami i komunikacją miejską w postaci ciemnych kapsuł. Håkon pamiętał to miejsce doskonale, mimo że widział je tylko przez kilka sekund, nim Strażnicy go stamtąd wyekspediowali. Planetę zamieszkiwała jedna z najbardziej rozwiniętych cywilizacji, które można odnaleźć za pomocą Terminalu. Skandynaw próbował dostać się także w jej daleką przeszłość, ale bezskutecznie. – Nie wejdziemy tam. Strażnicy pilnują każdego punktu w czasie. – Nie jest tak, jak mówisz, przyjacielu. – Doprawdy? Wypróbowałem kilka kombinacji. Miałem na to wiele lat. – Z pewnością nie tyle, ile my. 219 Lindberg wydął usta, sądząc, że to zwykłe przechwałki. Naraz jednak uzmysłowił sobie, że w grę wchodzi długofalowy plan, dopracowany co do najmniejszego detalu. A przynajmniej chciałby być pewien, że tak było. – Jeśli cofniemy się odpowiednio daleko, nie napotkamy żadnego Strażnika. – Ani niczego innego – odparł Håkon. – Mówisz o czasach tak zamierzchłych, że na tym świecie ledwo będzie kiełkowało życie. – Tak. – Więc co nam po tym? – Przeczekamy. – Ile? Dziesięć eonów? – Nie. Wystarczająco długo, by pojawił się okręt. – Jaki okręt? – zapytał poirytowany Skandynaw. – Musisz podkręcić trochę tempo przekazywania informacji, bo jak mnie rozsierdzisz, to ze współpracy nici. – Okręt cywilizacji, która współistniała z Prastarymi. Håkon potrzebował chwili, by przetrawić jego słowa. Organizatorzy proelium nie byli jedynymi, którzy od wieków przemierzali kosmos. Zasadniczo nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak bogaty w życie okazał się wszechświat. – Skąd wiesz, że pojawi się tam statek? – zapytał astrochemik. – Mam na Ayna’ata współpracowników. Udało im się dotrzeć do starych tekstów, które… – Starych? Raczej pradawnych. – Nieistotne, jak będziemy je określać – odparł Ev'radat. – Ważne jest to, co mówią podania. Przed zaraniem dziejów pojawiła się na tej planecie druga rasa. – Aha. – Nie sprawiasz wrażenia przekonanego. – Jesteś bardzo spostrzegawczy, brylancie. – Słucham? – Nieważne. Powiedz mi lepiej, jak mamy wysiedzieć tam do momentu, gdy zjawią się ci kosmiczni kowboje? Obcy przeszedł wzdłuż ściany i zatrzymawszy się przed wyjściem z jaskini, powiódł wzrokiem w stronę horyzontu. Promienie z pulsara raz po raz padały na jego twarz. – Jak radzicie sobie z dylatacją czasu? – zapytał, obracając się do Håkona. Pytanie za sto punktów, na które szukano odpowiedzi, od kiedy udało się osiągnąć prędkość przyświetlną. Dzięki niej eskapada choćby na Alfa Centauri zabierała z punktu widzenia załogi kilkadziesiąt dni, ale z punktu widzenia Ziemi – dobre sto. Utrudniało to eksplorację kosmosu i stanowiło argument przeciwko misji Ara Maxima, przynajmniej z perspektywy tych, którzy zostali na Ziemi. Próbowano wielu rzeczy, z których równania Alcubierre’a stanowiły najbardziej obiecujące rozwiązanie. Nigdy jednak nie udało się utworzyć w czasoprzestrzeni bańki, będącej kwintesencją teorii meksykańskiego naukowca. 220 Lindberg wyłożył to wszystko swojemu towarzyszowi, a ten skinął głową z namaszczeniem. – Znana wam jest koncepcja załamania czasoprzestrzeni. – Zgadza się, przyjacielu. I z dumą donoszę, że odkrył ją jegomość zwany Einsteinem, już w dwudziestym wieku. Dzięki temu jestem w stanie objąć rozumem, jak działa Terminal i tunele. – Świetnie – odparł Ev'radat. – Więc jesteś w stanie wyobrazić sobie lokalną anomalię temporalną, w której się znajdziemy. Lindberg milczał. – Bańkę, o której mówiłeś, jednak działającą na innej zasadzie. Skandynaw nadal się nie odzywał, świdrując rozmówcę wzrokiem. – W takim razie będziesz musiał po prostu mi zaufać – odparł Ev'radat. 10. Nie mając wyboru, Håkon założył konchę i przeprowadził diamentowego kompana na Rah’ma’dul. Obiektywnie rzecz biorąc, była to jedyna osoba we wszechświecie, którą mógł określić takim – lub podobnym – mianem. Wszyscy inni znajomi, łącznie z załogą Accipitera, od dawna nie żyli. Teraz zaś do niego należało zadbanie o to, by nigdy do tego nie doszło. – Dlaczego nie zrobiliście czegoś wcześniej? – odezwał się, gdy przeszli do Terminalu. – Gdybym to ja aktywował portal, Strażnicy natychmiast zwiedzieliby się, że… – Tak, wiem – uciął astrochemik. – Mam na myśli to, że wcześniej spotkaliście Gideona. Mógł otworzyć wam przejście na Rah’ma’dul, a stamtąd na Ayna’ata. – Urządzenie generujące anomalię nie było gotowe. – Więc mógł wejść do tunelu i wrócić do was w czasie, kiedy było. Diamentowy spojrzał na niego, jakby był pod wrażeniem przenikliwości Ziemianina. – Przypuszczam, że próbował – odezwał się. – Coś musiało pójść źle. Teraz nie dowiemy się, co, jako że mówimy o własnej przyszłości, która nigdy się nie wydarzy. Håkon żałował, że w ogóle zaczął ten temat. Wiedział, do czego jest im potrzebny, tyle powinno mu wystarczyć. Zresztą bardziej zajmowały go kwestie inne niż przyszłość niedokonana. – Jakie będą konsekwencje naszych działań? – zapytał. – Jeśli rzeczywiście trafimy na ten statek, a potem zrobimy wszystko to, co proponujesz? – Trudno stwierdzić. – Namieszamy w linii czasu. – Właściwie, przenosząc się w przeszłość automatycznie stworzymy nową, więc trudno mówić o kontaminacji poprzedniej. 221 – No tak – odparł Skandynaw, obserwując, jak towarzysz modyfikuje aparaturę Terminalu. Teraz nie było tu Strażników, ale Håkonowi zdarzyło się kilka razy na nich trafić – przypuszczalnie pilnowali przejścia wówczas, gdy na orbicie trwał któryś etap proelium. Kalibracja systemu zabrała tylko chwilę, mimo że wprowadzane przez Ev'radata dane nie mieściły się na skali. Yan’ghati wszystko jednak przygotowali zawczasu, dzięki czemu już kilka minut po zjawieniu się w centrali podróżnicy ruszyli korytarzem na Ayna’ata. Wyszli z tunelu na świat skuty lodem. Na powierzchni wiały mocne wiatry, które niemal uniemożliwiały porozumiewanie się. Nie mieli żadnej osłony przed wichurą, jeśli nie liczyć konchy Håkona. – Ayna’ata znajduje się jeszcze daleko od swojej gwiazdy – odezwał się obcy donośnie. – Za jakiś czas siła jej grawitacji skurczy orbitę planety. – Mniejsza z tym. Rób ten bąbel, a potem chowajmy się w nim i czekajmy. – Jestem w trakcie pracy – odparł Diamentowy, majstrując przy niewielkim, owalnym urządzeniu, które przywodziło na myśl starą minę przeciwpiechotną. Nie budziło zaufania i pozwalało sądzić, że stanowi samoróbkę. – Skąd będziemy wiedzieć, że nastał dobry moment na wyjście? – zapytał Skandynaw. – Co jakiś czas będziemy w stanie wyjrzeć z załamania czasoprzestrzennego. – A jeśli zostaniemy w nim za długo? Ev'radat obrócił się ku niemu. – Im dłużej tam będziemy, tym szybciej będzie przemijał czas na zewnątrz. Jeśli przegapimy odpowiedni moment, możemy znaleźć się w chwili, gdy na planecie pojawią się Prastarzy bądź moja rasa w postaci Strażników lub pierwszych kolonistów. Byłby to problem. – Niewątpliwie. – Ale nie dojdzie do tego. – Nie? Bo wszystko wygląda, jakby było robione na oko. Nie budzi to we mnie poczucia komfortu. – Rozumiem – odparł obcy, a potem położył minę przeciwpiechotną między nimi. – Gotowy? – Mniej więcej. Gdy Ev'radat aktywował bańkę, Håkon spodziewał się zobaczyć fizyczny bąbel, albo chociaż doświadczyć jego powidoku. Zamiast tego zrobiło mu się ciemno przed oczami, a zaraz potem powierzchnia i atmosfera planety nagle się zmieniły. – Jeszcze nie – powiedział Ev'radat. Astrochemik uświadomił sobie, że właśnie minęli pierwszy interwał. Znów zrobiło się ciemno… i znów wychynęli z bańki. Tym razem również nie dostrzegli okrętu, ale na dobrą sprawę mógł znajdować się po drugiej stronie planety. Lindberg nie zdążył się o tym zająknąć, gdyż ponownie wchłonęła ich dziura czasoprzestrzenna. Zaraz potem opuścili ją na dobre. – Trafiliśmy – odezwał się obcy. 222 – Ile lat minęło? – zapytał niepewnie Håkon. – Wiele, ale to bez znaczenia. Lindberg obrócił się wokół własnej osi. – Nie widzę nigdzie żadnego statku. – Znajduje się trochę dalej. Chodźmy, musieli już nas dostrzec. Dopiero wtedy Skandynaw zorientował się, że jego towarzysz cały czas kontrolował odczyty na niewielkim urządzeniu. Zanim ruszyli we wskazanym przezeń kierunku, Ev'radat wcisnął je do miny przeciwpiechotnej i zabrał oba przedmioty ze sobą. Po jakimś czasie Håkon ujrzał ogromny statek, wiszący nad powierzchnią planety. Przywodził na myśl stare krążowniki marynarki, pływające po otwartym morzu. Tyle tylko, że zamiast jednego kilu na dole miał kilkaset nierównych elementów. Wisiał nieruchomo, jakby na nich czekał. – Nie strzelają do nas – odezwał się Lindberg. – To już połowa sukcesu. – Znajdujemy się dopiero na samym początku naszej drogi. Miał rację. Optymizm na tym etapie był równoznaczny naiwności. Tyle rzeczy mogło pójść źle, że prawdopodobieństwo powodzenia nadal było nikłe. Wszystko zależało od tego, jak zachowa się ta pradawna rasa. Jeśli ich system aksjologiczny zbliżony jest do tego, który wyznawali budowniczowie Terminalu, będzie po wszystkim. Zabiją ich i nie będzie już żadnego sposobu, by ktokolwiek cofnął się w czasie i temu zapobiegł. Gdy podeszli bliżej, jeden z dolnych elementów odłączył się od statku i poszybował w ich kierunku. Szybko obniżył pułap, a potem wylądował kilkaset metrów przed nimi, rozwiewając ziemię i sprawiając, że obaj musieli mocno zaprzeć się nogami o grunt. Gdy podmuch powietrza znikł, otworzył się właz. Wyszedł z niego Dija Udin. Patrzył niepewnie na nieproszonych gości. 11. Håkon próbował zebrać myśli, ale nie był w stanie. Gdyby zobaczył istotę człekokształtną, padłby wrażenia. Gdyby zobaczył istotę w dużym stopniu zbliżoną do człowieka, dostałby ataku serca. Prawdopodobieństwo natrafienia na którąś z tych form życia było niemal zerowe. Zobaczywszy Alhassana, miał wrażenie, że jego umysł zaraz eksploduje. Dija Udin patrzył na nich obojętnie. – Jak… – zdołał jedynie wydukać Lindberg. Ev'radat zerknął na niego z niepokojem, a potem przejął inicjatywę – dał krok do przodu, nie odrywając spojrzenia od przedstawiciela obcej rasy. – Przybywamy z Rah’ma’dul – powiedział. – Z przyszłości, w której… 223 Alhassan obrócił się i bez słowa wszedł do wahadłowca. Ev’radat bez namysłu ruszył za nim. – Nie, poczekaj… – Skandynaw zmusił się do otwarcia ust. – Ten człowiek… – Intrygujące – odparł obcy. – Nigdy nie sądziłem, że macie cokolwiek wspólnego z którąś z pradawnych ras. Najwyraźniej jednak wywodzicie się od wspólnego przodka. Albo proelium na Rah’ma’dul nie było pierwszym takim wydarzeniem w okolicy, pomyślał Håkon. Być może życie na Ziemi również zostało zapoczątkowane w ten sposób? Prastare rasy spotkały się gdzieś, by stoczyć walkę, a następnie zarodki… nie, komórki zostały wysłane na błękitną planetę w Układzie Słonecznym. Biorąc pod uwagę to, czego Lindberg dowiedział do tej pory, nie mógł tego wykluczyć. – To jest… on… ja znam tego człowieka. – Nie rozumiem – odparł Ev'radat. – Znam go, a w dodatku… Ellyse… ona… w tamtej linii czasu zostawiła wiadomość, że wszystkich wymordował. – Masz problemy artykulacyjne. – Żebyś, kurwa, wiedział! – odparł Lindberg, zbierając się w sobie. – Ten człowiek to jeden z załogantów Accipitera! Obcy wydawał się nie być przekonany. Zignorowawszy Lindberga, ruszył ku otwartej klapie wahadłowca. Håkon panicznie się rozejrzał, jakby gdzieś w okolicy mógł szukać ratunku. – Ev'radat, poczekaj… Diamentowy zwolnił kroku i obejrzał się na kompana. Lindberg przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak za nim podążyć. Dija Udin czy nie, ten statek stanowił ich jedyną nadzieję. Poza tym pragnął odpowiedzi. Chorobliwie ich potrzebował. Co Alhassan tutaj robi, wieki przed swoimi narodzinami? Logika kazała sądzić, że nie jest to ta sama osoba. Może zatem klon lub mechaniczna kopia? Z pewnością nie krewny. Gdy znaleźli się na pokładzie wahadłowca, Håkon przekonał się, że jest tu nie jeden Alhassan, ale co najmniej kilku. Po chwili ich liczba zwiększyła się do kilkunastu. Albo wszyscy byli androidami, albo każdy przedstawiciel tej rasy wyglądał identycznie. A może to była tylko jej część? Najniższa warstwa, tania siła robocza? Najbardziej absurdalne pytania zaczęły piętrzyć się w głowie skołowanego astrochemika. Prom z hukiem oderwał się od ziemi, rozwiewając hałdy piachu. Poszybował ku przesłaniającemu nieboskłon statkowi i chwilę później został wprowadzony do przestronnego hangaru. Wszystkie kopie Alhassana opuściły pokład. Dwóch przybyszów ruszyło za nimi, ale ostatni zatrzymał ich przed śluzą. Cofnęli się, nie chcąc ryzykować. Gródź nagle się zasunęła, a oni zostali sami, zdezorientowani i niepewni przyszłości. – Jak to możliwe, że te istoty wyglądają identycznie jak Dija Udin? – fuknął Håkon. 224 – Nie potrafię udzielić ci odpowiedzi na to pytanie. – Spróbuj! – Uspokój się – odparł z opanowaniem Diamentowy. – Emocje w niczym nie pomogą. Skandynaw zacisnął usta, aż pobielały. Przez chwilę milczał, starając się uspokoić myśli. – Jesteś pewien, że to nie ta sama rasa, która organizuje proelium? – zapytał w końcu. – Prawie pewien. – Pytam, bo w przeciwnym wypadku znajdziemy się w bardzo nieciekawej sytuacji. – Nie obawiaj się, przyjacielu. Håkon objął wzrokiem wnętrze promu. Wszystkie wyświetlacze zgasły, ale nawet gdyby pozostawiono je włączone, nic by nie zrozumiał z pokazywanych przez nie komunikatów. Jakiekolwiek języki i informacje koncha wtłoczyła mu do głowy, nie miały z tą cywilizacją nic wspólnego. – Obawiam się – odpowiedział − bo zaraz mogą się wściec, że mieszamy w linii czasu. – Z pewnością tak nie będzie. – I obawiam się także dlatego, że mamy do czynienia z kilkunastoma Alhassanami – dodał Lindberg, kręcąc się po pokładzie. – A wierz mi, jeden wystarczy, żebyś miał wszystkiego dosyć. – Poczekajmy. Panika jest bezcelowa. – Jestem jeszcze daleki od paniki. Zbliżę się do niej, kiedy okaże się, że nie potrafimy zapobiec pogromowi ludzkości, bo zatrzymają nas tutaj na stałe albo zabiją. Rozumiesz, o czym mowa? Ev'radat powoli się podniósł. Stanęli przed głównym kokpitem, chcąc się rozejrzeć, lecz przednia szyba promu była zaciemniona. W jej rogach widniały nieznane symbole. Czekali. Håkon przypuszczał, że musiało upłynąć kilka godzin, nim właz w końcu się otworzył. Spodziewał się, że wpadnie przezeń światło z hangaru, jednak zamiast tego wnętrze wahadłowca zalał mrok. Zwiastun nadciągającej śmierci, zdążył pomyśleć Skandynaw. Potem wszystko wydarzyło się błyskawicznie. – So… eesss… – zdążył wyartykułować Lindberg, zanim język mu zdrętwiał. Zaszumiało mu w głowie, a ciało odmówiło posłuszeństwa. Uzmysłowił sobie jeszcze niejasno, że cały wiotczeje, po czym jak kukła padł na podłogę. Raz po raz jakiś impuls przechodził przez jego nerwy, sprawiając, że udawało mu się podnieść wzrok lub lekko się poruszyć. W pewnym momencie usłyszał, że ktoś prowadzi rozmowę, ale nie potrafił odczytać znaczenia słów. Gdy rozpoznał głos Ev'radata, udało mu się wyłowić ogólny sens. Mówili coś o powrocie. Teraz był tego pewny, choć zmysły nadal miał porażone. Powrót do swojego czasu. Wyprostowanie linii czasu. Do kogo należał drugi głos? Wydawało mu się, że do Dija Udina, ale to przecież niemożliwe. Nawet jeśli te istoty wyglądały tak jak on, nie mogły znać lingua universalis. 225 Chwilę trwało, nim Skandynaw zmitygował się, że posługują się innym językiem, który rozpoznawał tylko dzięki używaniu konchy. Starał się skupić, ale co chwilę odpływał. Po jakimś czasie udało mu się ustalić, że rozmówcy osiągnęli porozumienie. Zrozumiał tylko tyle, że Ev'radat wróci do momentu, gdy opuścił Rah’ma’dul, zaś jego towarzysz zostanie strącony w nicość. Diamentowy przehandlował jego życie za własne bezpieczeństwo. Lindberg nie rozumiał, w jaki sposób to osiągnął, ale co do samego rezultatu nie mogło być wątpliwości. Håkon zaczął nerwowo wyczekiwać, aż impulsy w jego ciele dotrą do rąk. Gdy to się stało, udało mu się dobyć z kieszeni datapada. Wiedział, że umiera, choć świadomość ta uciekała co chwilę, gdy zanurzał się w bezkresnym marazmie. Ostatnie podrygiwania, niczym ryba wyrzucona z wody. Starał się sklecić na datapadzie coś sensownego. Był pewien, że nadchodzące chwile są ostatnimi w jego życiu. 12. Nozomi Ellyse stała przed stołem sekcyjnym, z niedowierzaniem wpatrując się w pacjenta. Za nią przechadzał się zgarbiony Jaccard, a przy włazie na korytarz stała Channary Sang. Dija Udin znajdował się po drugiej stronie stołu, pochylając się nad nim. – Jak to przeżył? – odezwał się Loïc, mierzwiąc włosy. – Z pewnością koncha miała na to jakiś wpływ. – Przecież miał rozorane gardło – zaoponował dowódca. Ellyse skinęła głową, po czym przeniosła wzrok na blizny tuż pod brodą Gideona. Sama sprawdzała puls zaraz po tym, jak znaleźli się w kajucie Lindberga. Stwierdziła zgon, wprowadzając datę i orientacyjną godzinę do komputera pokładowego. Wraz z Alhassanem zapakowali ciało do worka, a potem umieścili je do kostnicy. Nie miał prawa się obudzić. A mimo to kilka godzin później system zawył sygnałem alarmowym, informując, że serce nieboszczyka ruszyło, a płuca na powrót zaczęły pompować tlen. Wszyscy jak jeden mąż popędzili do kostnicy, po czym przetransportowali Hallforda do ambulatorium. Teraz, kiedy nad nim stali, nikt nie wiedział, co robić. Główny mechanik powoli uniósł powieki. Wbijał pusty wzrok w sufit, nie odzywając się. Zaczerpnął tchu, chrapliwie i niepokojąco, a potem energicznie przewrócił się na bok. Wypluł sczerniałą krew i usiadł na stole sekcyjnym. Powiódł wzrokiem po przerażonych załogantach. – Vivat, crescat, floreat – odezwał się. Wszyscy spojrzeli na Nozomi. – Niechaj żyje, wzrasta, rozkwita – powiedziała słabo. 226 Czuła się, jakby ktoś sobie z niej zadrwił. Stała tutaj, przed człowiekiem, którego śmierć sama stwierdziła. Instynktownie przetłumaczyła frazę z łaciny. Była zbyt skołowana, by się nad tym zastanawiać. Gideon niepewnie wstał, po czym spojrzał pytająco na dowódcę. – Czego on chce? – zapytał Jaccard. – Może wrócić do roboty – odparł Dija Udin. – Ale moim zdaniem powinniśmy go ubić. Raz, a porządnie. Sam próbował, nie wyszło, trudno. Zrobimy to sami. Nozomi spojrzała na niego z wdzięcznością. Jako jedyny potrafił rozrzedzić ciężką atmosferę panującą w ambulatorium. Hallford potoczył po nich wzrokiem, a potem zrobił pierwszy krok. Ostrożnie, jakby spodziewał się, że będą próbowali go powstrzymać. I po prawdzie powinni, pomyślała Ellyse. Zatrzymać go i zamknąć w izbie chorych na kilka miesięcy, by skrupulatnie przebadać każdy cal jego ciała. – Chyba nie zamierzamy pozwolić mu wyjść? – zapytała. Channary Sang zbliżyła się do mechanika, ale major natychmiast powstrzymał ją ruchem ręki. – Jak rozumiem, Gideon poświęcił się, by udowodnić, że przyszłość da się zmienić? Nozomi skinęła głową. – Gotów był umrzeć, żeby pokazać, że mamy jeszcze szansę, tak? Nikt się nie odezwał. – Zadaję te retoryczne pytania, żebyście uświadomili sobie, że jesteśmy mu winni znacznie więcej niż kredyt zaufania. Jesteśmy… Rozległ się kolejny alarm. Wszyscy prócz Hallforda rozejrzeli się panicznie. Nozomi od razu rozszyfrowała znaczenie sygnału – Kennedy wykrył ruch przy Terminalu. Ktoś musiał opuścić budynek. – Obraz z kamery na ekran, już! – polecił Loïc. Pierwszy do panelu dopadł Alhassan i natychmiast aktywował połączenie z Kennedym. Statek badawczy od dwóch godzin wisiał nad Terminalem, czekając na powrót Lindberga. Wprawdzie Nozomi przypuszczała, że jego misja może okazać się czasochłonna, ale przecież wszystko było względne. Z jego perspektywy mogły upłynąć wieki, podczas gdy tutaj nie minął nawet ułamek sekundy. Wpiła wzrok w obraz sprzed oktagonalnej konstrukcji. Wyczołgiwał się z niej Håkon, zostawiając za sobą smugi krwi. Ledwo uniósł głowę, a ta opadła na posadzkę. Ellyse nie czekała na rozkazy. Puściła się pędem na korytarz, nie dbając już ani o Gideona, ani o nic innego. Biegła ile sił, słysząc, że ktoś ruszył za nią. Nie miała zamiaru się zatrzymywać, póki nie dopadnie do Lindberga. W połowie drogi minął ją łazik, którego z hangaru wyprowadził Dija Udin. Muzułmanin zatrzymał się przy niej raptownie, rozrzucając pod kołami piach, a potem podał jej rękę. Chwilę później dotarli do leżącego na ziemi Skandynawa. 227 Natychmiast wyskoczyli z pojazdu i obrócili astrochemika na wznak. Nozomi zmierzyła mu puls. Żył, to było najważniejsze. Gdy jednak popatrzyła na jego zmaltretowane oblicze, czuła, jak cała się trzęsie. Sprawiał wrażenie balansującego na granicy śmierci. – Kto… kto mógł coś takiego zrobić? – zapytała. Jedno z oczu było zniekształcone, jakby zgniecione. Zęby w kawałkach, nos z pewnością złamany w niejednym miejscu. Całą twarz Håkona pokrywała krew, krzepnąca w licznych rozcięciach. Ellyse z przerażeniem dostrzegła, że ktoś próbował oberżnąć mu ucho. Brakowało kawałka małżowiny. Po chwili Nozomi przekonała się, że podobnie potraktowano inne partie ciała. Końcówki palców były poodcinane, a tam, gdzie ostały się w całości, brakowało paznokci. Ktokolwiek mu to zrobił, chciał, żeby cierpiał. – Håkon, słyszysz mnie? – zapytała cicho, nachylając się ku niemu. – Już w porządku. Jesteś z powrotem na Drake-Omikron. Nic ci się nie stanie. Wodził nieprzytomnym wzrokiem po nieboskłonie, najpewniej nie mając pojęcia, gdzie się znajduje. Ostrożnie ułożyli go na łaziku, a potem ruszyli pospiesznie w kierunku Accipitera. Raz po raz wymieniali zaniepokojone spojrzenia. – Przeżyje – odezwał się w końcu Dija Udin. – To twardy sukinsyn. Wiem, co mówię, widziałem go w różnych sytuacjach. – Ledwo łapie oddech… – Ale łapie – odparł Alhassan. – Tak łatwo nie odpuści. Nozomi skinęła nieprzytomnie głową i obejrzała się przez ramię. Jej umysł gorączkowo starał się dociec, co przydarzyło się Lindbergowi. Gdzie się zapuścił? Kogo spotkał? I jak dużo czasu upłynęło, od kiedy wyruszył? Patrząc na jego twarz, niczego nie mogła stwierdzić. Była ona tak poharatana, że nie sposób było dostrzec, czy się postarzał. Dojechali do Acciptiera błyskawicznie. W hangarze czekała na nich Channary Sang z noszami. Ułożyli go na nich, a potem popędzili ile sił do medlabu. Położywszy Skandynawa na łóżku, podpięli do jego ciała cały arsenał sensorów. Część opieki ambulatoryjnej funkcjonowała w sposób automatyczny, choć były to jedynie podstawowe systemy. Komputer pokładowy ustalał, czy należy dokonać transfuzji i jakie leki podać, by pacjent pozostał przy życiu na tyle długo, aż będzie mógł zająć się nim lekarz. Problem polegał na tym, że takowego w zasięgu kilkuset lat świetlnych nie było. – Co teraz? – zapytał Dija Udin. – Masz jakieś pojęcie, jak to wszystko uruchomić? Ellyse pokręciła głową. – Znam tylko podstawy… – odezwała się cicho, przełączając tryb zautomatyzowanej opieki na bardziej zaawansowany program. – Ale… może Gideon? – Co kocmołuch miałby wiedzieć o medycynie? – Nic. Dija Udin skinął głową, gdy uświadomił sobie, co radiooperatorka sugeruje. – Idź po niego, ja poczekam tutaj i przypilnuję, żeby ten sukinsyn nigdzie nie uciekł. – Nie, ja… 228 – Nie dyskutuj – uciął Alhassan. – Ty się z nim dogadasz po łacinie, ja nie. Szybko! Nozomi spojrzała jeszcze na Håkona, po czym przytaknęła i popędziła korytarzem na poszukiwanie Hallforda. Dija Udin odprowadził ją wzrokiem, a następnie spojrzał na pokiereszowanego przyjaciela. Spodziewał się, że Lindberg wróci. Przypuszczał nawet, że stanie się to dość prędko po tym, jak znikł. – I po co ci to było, naukowcu? – zapytał, nachylając się nad nim. Håkon nadal wodził nieprzytomnym wzrokiem po suficie. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani co się z nim dzieje. Obcy cisnęli go do tunelu czasoprzestrzennego, wcześniej ustawiając odpowiednią datę na la’derach. Koło się zamknęło. Dija Udin obrócił się przez ramię. Dziewczynie chwilę zajmie ściągnięcie tutaj Gideona. Alhassan nie miał pojęcia, ile główny mechanik wie – wyglądało na to, że niewiele, ale mógł grać, starając się wywieść go w pole. Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Finał zbliżał się wielkimi krokami, a Dija Udin nie miał wątpliwości, że Håkon go przegapi. Pozostało jeszcze tylko kilka elementów układanki, które niechybnie znajdą się we właściwych miejscach. Alhassan sięgnął do kieszeni Skandynawa i wyjął datapad. Uśmiechnął się, widząc wiadomość. Lindberg nie miał wiele czasu – i, po prawdzie, należało mu się najwyższe uznanie za to, że zdołał w ogóle nabazgrolić cokolwiek. Wiadomość była adresowana do Ellyse i to właśnie ona ją znajdzie. W odpowiednim momencie, chwilę przed tym, jak Accipiter zostanie strącony. Håkon już dawno wyzionie ducha i jego ciało znajdzie się w kostnicy. Ona zaś wprowadzi wiadomość do komputera z nadzieją, że Lindberg z przeszłości przeczyta ją, gdy znajdzie wrak statku. Z nadzieją, że cokolwiek się zmieni. Dija Udin zaśmiał się pod nosem, a potem schował datapada z powrotem do kieszeni przyjaciela. Chciałby zabić go już teraz, zaoszczędziłby mu cierpień, ale wszystko musiało wydarzyć się tak samo jak wcześniej. Każdy element musiał znaleźć się na swoim miejscu. Ludzie go śmieszyli. Byli jedną z najbardziej impertynenckich ras we wszechświecie – uważali, że mają szansę w starciu z żywiołem, jakim jest strumień czasu. Wydawało im się nawet, że mogą nim pokierować. Tymczasem wszystko, co robili, prowadziło do zaistnienia efektu, którego chcieli uniknąć. Gdyby Lindberg został tutaj, na Drake-Omikron, nigdy nie rozjuszyłby wespół z Ev'radatem Prastarych. Być może wydarzenia potoczyłyby się inaczej i koło nie poszłoby w ruch. Ale tak nie było. Dija Udin nigdy nie doświadczył zmiany czasu, co kazało sądzić, że teorie o alternatywnych liniach nie miały poparcia w rzeczywistości. Nawet dla jego rasy kwestie te 229 nie były jednoznacznie rozstrzygnięte. Tymczasem ludziom wydawało się, że wiedzieli wszystko. Gdyby Prastarzy byli tego świadomi, być może po zwycięstwie w pierwszym proelium nie przenieśliby życia na Ziemię. Szkoda materiału, szkoda zachodu i czasu straconego na obserwowanie, jak rozwijała się ta pokraczna cywilizacja. Szczęśliwie, była już u kresu drogi. I żaden z ludzi na pokładzie Accipitera nie mógł temu zapobiec. Diamentowi wygrają tę odsłonę proelium, a potem skorzystają z portalu, by rozsiać się na czternastu światach. Wszystko to już się wydarzyło… i wydarzy się ponownie, aż do kresu wszechrzeczy. 13. Po kilku godzinach czuwania przy łóżku Lindberga, Nozomi opadła z sił. Za pomocą krótkich formułek łacińskich upewniła się, że Hallford nie odstąpi go na krok i udała się do swojej kajuty. Nie chciała zostawiać astrochemika, ale wiedziała, że długo już nie pociągnie. Nie przebierając się, opadła ciężko na łóżko. Håkon żył, to było najważniejsze. Starała się tego trzymać, choć myśli uparcie biegły w kierunku najbliższej przyszłości. Szanse na wyzdrowienie wydawały się niewielkie, nawet mimo tego, czego koncha dokonała w przypadku Gideona. Wtedy do naprawy było trochę naczyń krwionośnych, ścięgna i skóra, zaś teraz całe ciało. Prześwietlenie wykazało, że Lindberg ma rozległe obrażenia organów wewnętrznych, skutkujące licznymi krwotokami. Nawet zaawansowana technologia przy takich ranach nie mogła wiele zdziałać. Pozostało więc liczyć na Gideona i obcą aparaturę. Konchy Nozomi nigdzie nie znalazła i przypuszczała, że po zaprogramowaniu tunelu musiała zostać na planecie, którą Håkon odwiedził… i na której spędził szmat czasu. Starała się ocenić na podstawie próbek krwi, o ile postarzał się Lindberg, ale precyzyjny odczyt okazał się niemożliwy – z pewnością w grę wchodziły setki, jeśli nie tysiące lat. Ellyse trudno było to sobie wyobrazić. Naraz poczuła, że morzy ją senność. Pewnie zasnęłaby, gdyby nie sygnał świadczący o tym, że ktoś dobija się do jej kajuty. Podniosła się, a potem przesunęła palcem po wezgłowiu. – Kogo licho przyniosło? – zapytała. Gość nie odpowiedział, toteż Nozomi doszła do wniosku, że przyniosło Gideona. Otworzyła właz i przekonała się, że miała rację. – Miałeś być… – zaczęła, ale ostatecznie machnęła ręką. Wyraz twarzy Hallforda zdradzał, że nic złego się nie stało. Zrobił krok do wnętrza kajuty, a Ellyse go przepuściła. – Vanitas vanitatum et omnia vanitas. – Tak, wiem, że wszystko to marność – odparła, pocierając skronie. – I miałam zamiar zażyć trochę odpoczynku. Jeśli masz zamiar mnie nękać, to wrócę do Håkona i posiedzę z nim. 230 Gideon przeszedł się po kajucie, jakby badał otoczenie. W końcu zatrzymał się na środku i wyciągnął z kieszeni datapada. Nozomi zmrużyła oczy. Podał jej go, a dziewczyna z zaskoczeniem zauważyła, że bateria jest na wyczerpaniu. Takich rzeczy normalnie się nie widywało, chyba że na wystawach z zabytkowymi eksponatami. – Co to jest? – zapytała, patrząc na koślawą wiadomość na ekranie. Podniosła wzrok. Hallford wzruszył ramionami. – Tempus fugit – powiedział. Czas biegnie. Nozomi w końcu udało się odczytać wiadomość – stanowiła ostrzeżenie przed Dija Udinem. Wyglądało na to, że pochodziła od Lindberga, co pokrywałoby się z wiekiem urządzenia. Nie miała jednak sensu – mówiła, że Alhassan był odpowiedzialny za wszystko, co się działo. I że to on wszystkich wymordował. – Co… nie rozumiem, co to znaczy? – Tempus fugit, aeternitas manet. – Czas biegnie, wieczność pozostaje. I co w związku z tym? Co chcesz mi powiedzieć? Czuła się, jakby rozmawiała z dzieckiem, a nie osobą, która posiadła wiedzę pozwalającą manipulować czasoprzestrzenią. – Dlaczego Dija Udin miałby stanowić zagrożenie? – zapytała. Hallford wskazał wzrokiem wyjście z kajuty, jakby na zewnątrz miała czekać odpowiedź. Ruszył na korytarz, a Ellyse pospieszyła za nim. Cokolwiek chciał jej wytłumaczyć, miała nadzieję, że zrobi to za pomocą wizualnych prezentacji, a nie skąpych sentencji łacińskich. Po drodze zatrzymał się i gestem polecił, by schowała datapad. Dopiero gdy to zrobiła, ruszył dalej. W ambulatorium nikogo nie zastali, a oświetlenie przeszło w tryb nocny. Lindberg nadal był nieprzytomny i system opieki medycznej pokazywał, że sztucznie indukowany sen będzie utrzymywany jeszcze przez kilka dni. Gideon wskazał na kieszeń Skandynawa. Nozomi ściągnęła brwi, a potem sięgnęła do niej. Zamarła, gdy wyciągnęła drugiego, identycznego datapada. Trzymała go w dłoni, czując ciężar pierwszego w kieszeni. Obróciła się do Hallforda i posłała mu pytające spojrzenie. Nie odpowiedział, ale kilka pomysłów natychmiast zakiełkowało w jej umyśle. Nic konkretnego, jednak pojawiła się słaba nadzieja na to, że uda jej się rozwikłać zagadkę. Gdy porównała jedno urządzenie z drugim, okazało się, że to w kieszeni Håkona jest znacznie… młodsze. Po dokładnym sprawdzeniu przekonała się, że datapad otrzymany od Gideona miał kilka tysięcy lat, zaś ten z kieszeni Lindberga zaledwie kilkaset. Różnica była niebagatelna. I pozwoliła, by Ellyse ułożyła sobie wszystko w głowie. Wciąż były to jednak tylko spekulacje. Spojrzała badawczo na głównego mechanika, przez moment się zastanawiając. Od jakiegoś czasu przypuszczała, że koncha wprawdzie odbierała zdolność artykułowania myśli w ziemskich językach, ale nie zakłócała rozumienia fundamentu lingua universalis, łaciny. Być może Gideon mógł pojąć więcej, niż był w stanie powiedzieć. 231 Przeszła na niegdyś martwy język. – Rozumiesz, co mówię, Gideon? – Balbus melius balbi verba cognoscit. – Jąkała jąkałę lepiej zrozumie? – przełożyła z niedowierzaniem, po czym się uśmiechnęła. Najwyraźniej udało jej się zweryfikować swoją hipotezę. Nie spodziewała się, by kocmołuch zdołał zrozumieć wszystko, ale wystarczyło, by wyłapał ogólny sens słów. – Kiwnij głową, jeśli będę iść dobrym tokiem rozumowania – powiedziała. Hallford skinął. – Kiedy błąkałeś się po tunelach, wiedziałeś już, jak to wszystko się potoczy, prawda? – zapytała i szybko otrzymała potwierdzenie. – Wyruszyłeś do przyszłości, gdzie Accipiter był już tylko wrakiem, i zabrałeś datapada z kostnicy, tak? Kiwnął głową z aprobatą. – Omnia mutantur, nihil interit – powiedział. Wszystko się zmienia. Nic się nie zatraca. – Nie rozumiem – odparła. – Czy to się odnosi do koncepcji czasu jako takiego? Skinął. – Odkryłeś mechanizm, który nim rządzi? Znów potwierdził. Jeśli rzeczywiście tak było, oznaczało to, że można jednocześnie dokonać zmiany i sprawić, by wszystko zostało po staremu. Wszystko się zmienia, nic się nie zatraca. Czyżby chodziło mu o alternatywne linie czasu? Sentencja z pewnością pasowała. Tyle że Hallford nie sprawiał wrażenia wszechwiedzącej wyroczni. Błąkał się po tunelach Bóg jeden wie jak długo, a potem przeżył własną śmierć. To musiało zebrać żniwa. – Powiedz mi więcej – odezwała się. Wskazał na Lindberga, a potem na siebie. Nozomi nie zdążyła zapytać, o co chodzi, gdyż zarzucił ją masą sentencji łacińskich, z których części nawet sobie nie przypominała. Trochę trwało, nim ułożyła sobie wszystko w spójną całość. I szybko wówczas doszła do wniosku, że się myliła. Owszem, Gideon wrócił na Drake-Omikron w przyszłości, by zabrać datapada stanowiącego dowód. Ale nie uczynił tego z własnej woli. Ellyse zrozumiała, że ta wersja Håkona, która teraz leżała przed nimi, natknęła się na Gideona szukającego w tunelach dwóch zagubionych załogantów – Alhassana i Håkona z przeszłości. Wydawało się to z początku alogiczne. Po chwili jednak Nozomi oswoiła się ze świadomością, że punkt wejścia nie ma znaczenia. Czas wyjściowy nie ma znaczenia. W korytarzach czasoprzestrzeń była tylko abstrakcją. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlewały się tam w jedno. – Lindberg polecił ci, żebyś to zrobił? – zapytała. – Żebyś… o Boże, on to wszystko zaplanował, prawda? Właśnie w ten sposób chciał zmienić czas? Przechytrzyć tych, którzy sterują tym wszystkim? Na poharatanej konchą twarzy Hallforda wykwitł uśmiech. 232 – O matko! On kazał ci udać się do przyszłości, zdobyć datapad, a potem wrócić tutaj i poderżnąć sobie gardło, by w pierwszej kolejności wyprawić go w drogę… Główny mechanik zamilkł, jakby nie był pewien, czy rozmówczyni rozumie to wszystko. – On to zaplanował – powtórzyła, wpatrując się nieprzytomnie w Lindberga. – Puścił koło nowej linii czasu w ruch. I zrobił to tak, by nikt się nie zorientował. By Alhassan nie wiedział, że został wymanewrowany. Ale dlaczego? Pytanie było retoryczne i Ellyse szybko sobie to uświadomiła. Gdyby Dija Udin wiedział, co się święci, podjąłby własne działania. Håkon nie mógł przekazać bezpośredniej wiadomości. Ani sobie, ani nikomu innemu, bo nikt w tym momencie nie zdawał sobie sprawy z roli Dija Udina. I sam Dija Udin nie mógł wiedzieć, że ktokolwiek poznał jego tajemnicę. Gdyby tak się stało, zrobiłby wszystko, by przywrócić pierwotną wersję zdarzeń. – Podróże w czasie są nie dla mnie – odezwała się Nozomi. – I mam wrażenie, że nie dla ludzkości w ogóle… Paradoks wykwita na paradoksie, prawda? Naiwnością było sądzić, że natura ma jakiś bufor bezpieczeństwa, że wszystko jest uporządkowane. Gideon skinął głową. – Entropia w kosmosie zawsze rośnie, więc to samo dzieje się w czasoprzestrzeni. To chyba logiczne… powinniśmy o tym wiedzieć. Nozomi potrząsnęła głową, uświadamiając sobie, że plan Lindberga zapewne nie kończy się w tym momencie. Jeśli zadał sobie trud ukucia strategii rozciągającej się na wieki i przecinającej wiele linii czasu, to z pewnością miał pomysł na to, jak Accipiter może się uratować. – Co teraz? – zapytała Ellyse, patrząc na zmaltretowaną twarz Håkona. – Tempora mutantur et nos mutamur in illis. – Czasy się zmieniają, a my razem z nimi – powtórzyła Nozomi i uśmiechnęła się. Teraz ta fraza nabierała zupełnie nowego wydźwięku. 14. Wysławszy Jaccardowi wiadomość, Ellyse czekała na niego na jednym z dolnych pokładów. Znajdowały się tutaj puste kajuty, niegdyś zajmowane przez licznych załogantów Accipitera, o ile statek akurat nie poruszał się z prędkością przyświetlną. Nozomi nie chciała nawet myśleć o tym, od jak dawna nikt tutaj nie schodził. W krótkiej informacji przekazała Loïcowi, by stawił się sam i nie informował nikogo o spotkaniu. Dołączyła do tego odpowiedni kod bezpieczeństwa, znany jedynie kadrze oficerskiej. Miała nadzieję, że to uświadomi mu, jak wielką wagę ma zachowanie dyskrecji. Wszedł na pokład z rozwichrzonymi włosami i ciemniami pod oczami. Obrzucił Nozomi niechętnym spojrzeniem, a potem rozejrzał się wokół. – Po co ta konspiracja, Ellyse? 233 – Mam panu wiele do powiedzenia. I najlepiej by było, gdyby Dija Udin nas nie usłyszał. Loïc oparł się o ścianę, czekając na szczegóły. Nozomi powoli zaczęła mówić, wracając do momentu, gdy Gideon wyprowadził Håkona i Alhassana z tuneli. – Nie odnalazł tej zarośniętej planety przypadkiem, panie majorze – ciągnęła dalej. – Skierował go tam Håkon. – Lindberg był spętany i czekał na śmierć z rąk dzikusów. – Mam na myśli innego Håkona. Tego, który niedawno opuścił Terminal i teraz leży w ambulatorium. To on spotkał Gideona gdzieś w tunelach i polecił mu, co robić. Loïc uniósł brwi. – Krótko mówiąc, zainicjował zmiany poza czasem i przestrzenią, a dzięki temu nikt się nie zorientował. – Krótko mówiąc? – spytał dowódca, odrywając się od ściany. – Musisz mi to wszystko wyjaśnić jeszcze raz, ale znacznie obszerniej. Trochę trwało, nim Jaccard ogarnął rozumem temporalne zawiłości. I nawet kiedy wydawało mu się, że wszystko rozumiał, zaraz Ellyse uświadamiała mu, że coś przegapił. Wyłożyła mu wszystko, razem ze swoimi wnioskami dotyczącymi przyszłości. Gdy skończyła, wskazał głową wejście do najbliższej kajuty. – Muszę usiąść – powiedział, otwierając śluzę. – Bo, jak rozumiem… z naszego punktu widzenia… nie goni nas czas? – Nie, panie majorze. – Alhassan zabije Lindberga dopiero na moment przed tym, jak na orbicie pojawią się Diamentowi? A raczej ich przodkowie? – Tak jest. – I wtrącimy go do celi, podczas gdy Skandynaw wyląduje w kostnicy? A my wszyscy zginiemy na mostku? – Taką przyszłość widział Håkon. I to przekazał Gideonowi. Jaccard opadł ciężko na fotel i przeczesał ręką włosy. – Co będzie potem? – Diamentowi odczekają, aż proelium dobiegnie końca – odparła Ellyse, siadając na kanapie naprzeciw. – Wytrzebią wszystkie załogi, które się tutaj zjawią, a potem otrzymają nagrodę. Będą mogli rozproszyć się po wszechświecie za pomocą tuneli. Loïc marszczył czoło przez dobrą minutę, nie odzywając się. – Będą mogli korzystać z korytarzy wedle uznania? – Tak jest, panie majorze. – Więc nie będą ograniczeni jedynie do teraźniejszości. Rozsieją się na tych światach w takich epokach, jakie uznają za słuszne. – Taka jest nasza hipoteza, tak. Jaccard wodził wzrokiem wokół, jakby poszukiwał ratunku. 234 – W porządku – powiedział w końcu. – Załóżmy, że macie rację. I załóżmy, że cała reszta nas nie interesuje. Tylko Accipiter. – Bardzo zdroworozsądkowe założenie, panie majorze. – Nabijasz się ze mnie, Ellyse? – Tylko na tyle, na ile pozwala mi podporządkowanie służbowe. – Od tej chwili nie pozwalam ci na najmniejszą drwinę. – Tak jest. Loïc wstał z fotela i przeszedł od ściany do ściany. Drapał się po głowie, skubał kilkudniową szczecinę, tarł brodę… powoli zaczynał przypominać szaleńca. A to właśnie do niego należało ostatnie zdanie – i być może właśnie od niego zależało przetrwanie rodzaju ludzkiego. – Sprawdźmy, czy dobrze rozumiem… – zaczął, kręcąc głową. – Udowodniliście, że jest jedna linia czasu? – Nie. – Jak to nie? – wypalił. – Myślałem, że… jakże to? Źle coś zrozumiałem? – Jest tyle wersji znanej panu rzeczywistości, ile możliwości. – Nie brzmi to zbyt klarownie. – Bo nic w zasadach mechaniki temporalnej takie nie jest. Ale mniejsza z tym. – Tu się zgadzam. Nozomi również wstała, po czym zaplotła ręce za plecami. – W większości linii czasu widzimy Diamentowych – odezwała się. – Niemal we wszystkich to oni wygrali tę odsłonę proelium. Wie pan, dlaczego? Loïc zachował strategiczne milczenie. – Ponieważ po pierwszej wygranej umieścili szereg zabezpieczeń mających zapobiec zmianom linii czasu. – Tak, tak, to rozumiem – odparł, obracając się do niej. – Strażnicy w przeszłości, ograniczenia w korzystaniu z Terminalu… – Otóż to – ucięła. – To wszystko ich sprawka, a nie, jak sądziliśmy, Prastarych. To nie zasady narzucone przez organizatorów, lecz przez zwycięzców. A zatem można je obejść. – Rozumiem – powtórzył, z powrotem siadając na fotelu. – I co proponujecie? – Rzecz niezwykle prostą – odparła Ellyse, podchodząc do dowódcy. – Dotychczas skupialiśmy się na tym, by zapobiec wygranej Diamentowych. Przyjęliśmy imperatyw, by samemu zwyciężyć i ratować naszą rasę. Do tego niezbędny był nam Terminal, którym niepodzielnie rządzą nasi oponenci. Loïc podniósł wzrok i spojrzał na nią w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że wie już, co zamierzała zaproponować. – Chcecie uciec – powiedział. – Zdezerterować z pola walki. 235 – Lepiej bym tego nie ujęła, panie majorze – odparła, bacznie obserwując jego reakcję. – Jedynym ratunkiem jest postąpienie wbrew regułom gry, które nakazują uczestnikom pozostawać na Drake-Omikron. Jeśli zignorujemy imperatyw przeżycia gatunku, przetrwamy. – Nie będą nas ścigać? – Przypuszczam, że nie. Uznają, że zwyciężyli. – Z tego, co zrozumiałem, to Prastarzy podejmują decyzję – zaoponował Loïc. – Jeśli uciekniemy, być może nie przyznają lauru zwycięstwa tym kosmicznym skurwielom. A wówczas ci ruszą w pościg za nami, by dopełniło się proelium. Nozomi wzruszyła ramionami. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – Nie ma wielkiego znaczenia, co postanowią – odparła. – Istotne jest to, że przeżyjemy. Nawet jeśli będzie to tylko dzień lub dwa dłużej. – To nieco krótkowzroczne myślenie… – Zgadza się, panie majorze. I właśnie dlatego może zapewnić nam bezpieczeństwo. W każdym innym scenariuszu Accipiter spada na powierzchnię, a my giniemy, ostatecznie zaprzepaszczając szansę na ratunek dla naszego gatunku. ISS Leavitt dotrze w końcu na orbitę, ale będzie grobowcem zarodków, niczym więcej. Jaccard pokiwał głową. – Mamy jeszcze jeden problem – odezwał się. – Dija Udin. Niełatwo było mu przejść do porządku nad tym, że nawigator jest przedstawicielem obcej rasy. We wszystko inne zdawał się wierzyć, był w stanie zaakceptować najbardziej nawet pokręcony ciąg przyczynowo-skutkowy, rozciągający się na kilka linii czasu, ale nie to, że Alhassan był zdrajcą. – Co zamierzacie z nim zrobić? – zapytał, patrząc z rezerwą na Ellyse. – To, co pan postanowi. – A, rozumiem… zaplanowaliście wszystko, uknuliście wspólnie każdy etap, ale najtrudniejszą decyzję pozostawiacie mnie. I zapewne wydaje wam się, że wcale tak trudna nie jest. Trzeba go zabić i po sprawie, prawda? Mamy przecież dowód na to, co zamierza zrobić. Pal licho, że jeszcze tego nie zrobił. Nozomi milczała. Nie sądziła, że to będzie stanowiło problem. – Słyszałaś kiedyś o tym, że by kogoś osądzić, trzeba najpierw udowodnić mu winę? – Udowodniły ją wydarzenia zachodzące w niezliczonych liniach czasu, panie majorze. – Nie godzę się na to. Ellyse nie miała zamiaru się z nim sprzeczać, nie na tym etapie. Nie musieli natychmiast opuszczać Drake-Omikron, dowódca mógł się przespać ze swymi myślami. Była przekonana, że rano, ze świeżym umysłem, podzieli opinię jej oraz Gideona. Chwilę później major znów zaczął chodzić po kajucie, ostatecznie zatrzymując się przed włazem prowadzącym na korytarz. Skinął na radiooperatorkę, a ona wraz z nim opuściła pomieszczenie. 236 – Jeszcze jedna rzecz mnie nurtuje – odezwał się. – Niezbyt skomplikowana, przynajmniej dla ciebie, jeśli naprawdę ogarniasz to wszystko rozumem. – Jaka, panie majorze? – Kto wymordował załogi tych wszystkich statków? Diamentowi z przyszłości, którzy przenieśli się do przeszłości, żeby zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo? Nozomi uniosła brwi i spojrzała na niego jak na szaleńca. – Nie – odparła. – Prastarzy. Budowniczowie Terminalu. – Ano tak… – Zrobili to, by stworzyć sytuację przymusowej walki o byt. – Przymus przetrwania gatunku? – Otóż to. Przez moment szli w milczeniu na wyższy pokład. – Ale dlaczego jeden z nich znalazł się w ogóle na pokładzie Accipitera? – dopytał Loïc. – Nie jestem przekonana, czy rzeczywiście ktoś prócz Alhassana tam był. – A więc to wszystko wirus? Håkon twierdził, że widział jakąś postać. – Nie rozumiemy tej technologii – odparła bezradnie. – Nie wiemy, jak wpływa na nasz umysł. W dodatku Dija Udin z pewnością nieustannie sabotował misję. – Tak, ale dlaczego? Po co Prastarzy umieścili go pośród nas? Ellyse nie odpowiedziała. Po prawdzie, nie miała bladego pojęcia, dlaczego tak się stało – i na podobny deficyt wiedzy cierpieli Gideon oraz Lindberg. Nikt nie potrafił stwierdzić, dlaczego Alhassan był obecny wśród nich ani dlaczego pozwolił umieścić się w celi, wiedząc, że w niej zginie. Wszak znał przyszłość, sam ją widział. – To poważny zgrzyt w całej waszej koncepcji – odezwał się major. – Nie na tyle, by zastanawiać się nad jej spójnością. – Nie mam na myśli spójności, tylko ryzyko. Alhassan może w najmniej oczekiwanym momencie pokrzyżować nasze plany. – Nie sądzę. Gdyby wiedział, że nosimy się z zamiarem ucieczki, dawno by temu zapobiegł. Nie czekałby do ostatniej chwili. Jaccard nie wyglądał na przekonanego i Nozomi musiała przyznać, że właściwie nie udało jej się przekonać samej siebie. Obecność i rola Dija Udina stanowiły enigmę. Wiedzieli tyle, ile Håkon zdążył przekazać – Alhassan był odpowiedzialny za zamordowanie załogi. Ale w jakim stopniu? Był tylko pośrednikiem czy głównym wykonawcą? Ellyse przeszło przez myśl, że może on też jest ofiarą, tak samo jak cała reszta. Zaraz potem skarciła się za myślenie życzeniowe. Kilkakrotnie powtórzyła to sobie w myśli, zanim wrócili na mostek i zaczęli zachowywać się, jak gdyby nigdy nic. 237 15. Dzień po rozmowie, którą odbyli na najniższym pokładzie, Loïc podjął decyzję. Ellyse nie była nią zaskoczona – po dogłębnym rozważeniu wszystkich alternatyw dowódca nie mógł postąpić inaczej. Teraz należało tylko zadbać o to, by skutecznie wycofać się z morderczej rozgrywki. Gdyby tylko zrobili to na samym początku… Ale czy to nie istota wszelkiej gry, w której istnieje ryzyko? Każdy, prócz zwycięzcy, na końcu żałuje, że nie wycofał się w porę, wtedy, kiedy jeszcze mógł. Zanim zgromadzili się na mostku, Jaccard poinformował o wszystkim Channary Sang, a Ellyse odbyła namiastkę rozmowy z Hallfordem. Chciała uzyskać więcej informacji o roli Dija Udina, a także dowiedzieć się, dlaczego może on egzystować w formie fizycznej –wszak wedle wszelkich wcześniejszych informacji, Prastarzy nie posiadali takiej zdolności. Główny mechanik nie potrafił udzielić żadnych odpowiedzi. Alhassan był zagadką, która wydawała się być nierozwiązywalna. Dziewczyna sądziła, że ten stan rzeczy będzie trwał aż do momentu, gdy wybudzą Håkona ze śpiączki farmakologicznej. Po setkach lat spędzonych w korytarzach Skandynaw powinien znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Problem polegał na tym, że – jeśli Ellyse dobrze interpretowała odczyty systemu opieki ambulatoryjnej – Lindberg był w stanie krytycznym i jeśli w ogóle przeżyje, to najpewniej nie otworzy oczu jeszcze przez długi czas. Teraz, wszyscy zgromadzili się na mostku, czekając na Dija Udina. Każdy dzierżył służbową berettę, gotów roztrzaskać czaszkę istocie odpowiedzialnej za holocaust ludzkości. Alhassan pojawił się na pokładzie dowódczym zupełnie nieświadomy tego, co ma nadejść. Zaraz po tym, jak zamknął się za nim właz, Sang zablokowała go zdalnie. Dija Udin potoczył wzrokiem po członkach załogi. – Co się dzieje? – zapytał. Nikt nie odpowiedział. Nozomi kątem oka dostrzegła, że Channary drgnęła. Znając jej temperament, mogła przypuszczać, że Sang nosi się z zamiarem samodzielnego wymierzenia winnemu kary. – Skrzyżuj ręce za plecami – odezwał się Jaccard i wyciągnął dwie świecące bransolety. Siła ich przyciągania skutecznie uniemożliwiała wyswobodzenie się z okowów – nawet jeśli nawigator był istotą posiadającą ukrytą moc. Dija Udin uśmiechnął się szeroko. – To jakiś zbiorowy fetysz załogi Kennedy’ego, o którym nie wiedziałem? Nikt nie odpowiedział na tę zaczepkę i Alhassan musiał zorientować się, że sytuacja zmierza ku jedynemu możliwemu finałowi. Ellyse machinalnie uniosła broń i uzmysłowiła sobie to dopiero po chwili, gdy Dija Udinowi zrzedła mina. – Ręce za plecy – powtórzył Loïc. 238 Tym razem muzułmanin wykonał polecenie, a nawet obrócił się tyłem do dowódcy, by ułatwić mu skrępowanie dłoni. Potem Alhassan stanął do nich przodem, przybierając kamienny wyraz twarzy. – Znaleźliście datapada, jak mniemam. Ellyse nie mogła nie zauważyć, że człowiek, którego znała, nagle znikł. Jego ton głosu zmienił się nie do poznania – z lekkiego, zawsze nieco prześmiewczego, stał się poważny, niemal grobowy. Twarz jakby stężała, z oczu znikł błysk, który wcześniej gdzieś w nich tańczył. Dija Udina nie było już z nimi. Jaccard odsunął się od niego o krok, a potem skinął głową. – Tak musiało być – powiedział Alhassan. – Niezupełnie – wtrąciła Ellyse. – W innych liniach czasu znajdowałam datapada dopiero na moment przed tym, jak statek Diamentowych nas zestrzelił, prawda? Nawigator nie odpowiadał. Milczenie to było znacznie bardziej niepokojące niż zmiana na jego obliczu. W końcu wpił wzrok w Nozomi. Nieprzyjemny, wręcz odrażający, jakby oblepiał jej duszę czymś ohydnym. Zrobiło jej się słabo. Uzmysłowiła sobie, że spoziera na nią zło w czystej postaci. Zło, które liczyło sobie eony. Zło starsze od wszystkiego, co można było sobie wyobrazić. – Jesteś pewna swoich słów? – zapytał grobowym głosem Dija Udin. – Tak. Ale nie była. Samo to pytanie sprawiło, że nie była. – A może wszystko rozegrało się dokładnie tak, jak teraz? – zapytał Alhassan, nie odrywając od niej wzroku. – Wyobraź sobie przyszłość. Niedaleką, godzinę od teraz. Ellyse z trudem przełknęła ślinę. – Ja będę w celi, Håkon w kostnicy, a wy wszyscy na mostku. Wejdziecie na orbitę, by uciec z Drake-Omikron. Załoganci milczeli, spoglądając na Ellyse, jakby to ona miała znaleźć odpowiedź na słowa Alhassana. Ten trwał w bezruchu, nawet nie mrugając. Nozomi uświadomiła sobie, że może mieć rację. Nie… nie teraz, nie kiedy wszystko wreszcie ułożyło się w logiczną całość, a oni znaleźli się już tak blisko celu. – Róbcie, co musicie – odezwał się Dija Udin. Czyżby jednak się mylili? Håkon, Gideon, i ona? Może okazali zbyt daleko idącą pewność siebie, sądząc, że mogą na płaszczyźnie koncepcyjnej pokonać tę prastarą rasę? – Nie będę oponował. Nie przeszkodzę wam. Channary Sang zrobiła krok w jego kierunku. Dowódca natychmiast powstrzymał ją ruchem ręki. – Schować broń – powiedział. Szefowa ochrony przez chwilę protestowała, ale ostatecznie wykonała rozkaz. To samo zrobiła Nozomi, a zaraz po niej Hallford, który dostrzegł, że sytuacja diametralnie się 239 zmieniła. Być może nie rozumiał słów Alhassana, ale musiał widzieć, że nie zmierzają ku rezultatowi, który sobie zaplanowali. – Sądziliście, że możecie nas przechytrzyć? – odezwał się Dija Udin. Nikt mu nie odpowiedział. Loïc zbliżył się do niego, mierząc go wzrokiem. Przez moment przywodził na myśl boksera podczas ważenia tuż przed starciem. Płonęła w nim złość, ale wiedział, że nie może niczego zrobić, dopóki nie zacznie się pojedynek. – Dlaczego tu jesteś? – zapytał Jaccard. – Odpowiadaj! Alhassan trwał bez ruchu. – Jaki cel chcesz osiągnąć? Nozomi obserwowała stoickie oblicze Dija Udina, wątpiąc, by pytania, prośby czy tortury miały jakikolwiek sens. Ta istota uważała, że ma do czynienia z podrzędnymi tworami. – Sprawiało ci to wszystko satysfakcję? – odezwała się. – Bawisz się, obserwując kolejne proelium? Czy może badasz konkurencję? Ellyse podeszła bliżej, spoglądając mu prosto w oczy. Czuła się, jakby balansowała na skraju otchłani i nie miała się czego chwycić. – A może pilnujesz, by nie łamano zasad? Ale w takim razie powinieneś być równocześnie na innych statkach, prawda? – Być może jestem. Nozomi była przekonana, że więcej odpowiedzi nie usłyszą. Próbowali wprawdzie jeszcze coś z niego wyciągnąć, ale Alhassan nie otworzył już ust. Wszyscy byli świadomi, że nie ma sposobu, by zmusić go do mówienia. Wprowadzili go do celi, a potem zamknęli, zaciemniając ściany. Wróciwszy na mostek, zaczęli wespół z Gideonem zastanawiać się nad tym, co w istocie się zdarzyło. – On ma rację – zabrała głos Channary Sang. – Wszystkie elementy tej układanki zaczynają układać się w obraz, który znamy. Brakuje tylko jednej rzeczy. – Informacji „Alhassan wszystkich wymorduje”, którą mam wprowadzić w ostatniej chwili do systemu – dopowiedziała Ellyse. – Właśnie. Jaccard głośno westchnął. – Może to zrobisz – powiedział. – Może nie będziesz miała zamiaru, ale w ostatniej chwili uznasz, że musisz spróbować. Może będziesz chciała napisać więcej, ale nie zdążysz. Sang zaklęła szpetnie pod nosem i uderzyła w jeden z pulpitów. – W takim razie spadajmy stąd – powiedziała. – W tej chwili. Oderwijmy Accipitera od powierzchni i oddalmy się stąd jak najszybciej. Nozomi i major wymienili się spojrzeniami. Radiooperatorka widziała w jego oczach zrozumienie. – Nie – powiedział, kręcąc głową. – Wszystko już się wydarzyło. I wydarzy się ponownie. 240 – Co to, kurwa… – Bez względu na to, w którym momencie wystartujemy, i tak trafimy na ten statek – odparła Ellyse. – Taka jest przyszłość. I to my ją stworzymy, najprawdopodobniej zupełnie nieświadomie. Tak jak dotychczas układaliśmy wszystkie te elementy. – Bzdura. – To już się dokonało – powtórzyła Nozomi, siadając na swoim miejscu. Oparła łokcie o pulpit, a potem ukrywa twarz w dłoniach. Trwała tak w bezruchu, niechętnie przysłuchując się wymianie zdań. – Kiedy rzekomo będzie miała miejsce ta katastrofa? – zapytała Channary. – Ile czasu nam pozostało, co? – Ponad miesiąc – odparł niechętnie Jaccard. Ellyse słyszała zmęczenie i rezygnację w jego głosie. – W takim razie odlećmy wcześniej. – Wtedy przyspieszymy to, co nieuniknione. – Ale zmienimy coś. – I co nam z tego przyjdzie? – zapytał Loïc. – Zmienimy wyłącznie datę w komputerze pokładowym… zresztą nie wiadomo, czy system nie nawalił po tylu latach. Kiedy Håkon badał łazik w Terminalu, nie mógł ustalić dokładnego momentu, w którym przestał działać. Granica błędu wynosiła około dwóch miesięcy. – Ale… – Nie mam zamiaru ci tego tłumaczyć. Jeśli masz wątpliwości, idź do więźnia – odparł Jaccard, a potem pochylił się i zwiesił głowę. – W takim razie nigdy nie startujmy – odparła. – W porządku. Możemy to teraz ustalić – rzekł od niechcenia Loïc. – Przysięgać, zaklinać się… ale za miesiąc czy dwa zmienimy zdanie. Wzbijemy się w przestworza tylko po to, by zaraz spaść z hukiem na ziemię. Przez kilka chwil trwała zupełna cisza. W końcu przerwał ją Gideon, chcąc dowiedzieć się, co wywołało takie reakcje towarzyszy. Nozomi opuściła dłonie, obróciła ku niemu głowę, a potem zaczęła mozolnie tłumaczyć mu wszystko, co się zdarzyło. Człowiek, który przez długie lata błąkał się po czasoprzestrzeni, w mig zrozumiał, o czym mowa. Uświadomił sobie także wszystkie konsekwencje. Channary Sang spoglądała na niego z nadzieją, ale gdy zobaczyła, jak spuszcza wzrok, wiedziała już, że zostali pokonani. Ostatecznie i niezaprzeczalnie. – Edax rerum natura – odezwał się Hallford. Nozomi początkowo nie wiedziała, co ma na myśli. Potem przypomniała sobie, że była to koncepcja, którą wysunął jeden z uczonych w drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku. Wyszedł z założenia, że w naszej galaktyce istnieje wiele cywilizacji, które posiadają zdolność komunikowania się i podróżowania między gwiazdami z prędkością światła lub nawet szybciej. Fakt, że żadna z nich nie nawiązała kontaktu z Ziemią, według niego dobitnie 241 dowodził, że cywilizacje te są wrogie. Gromadzą siły, przygotowują się i czekają. Gdyby było inaczej, dawno otrzymalibyśmy od nich jakikolwiek znak, że gdzieś tam są. Edax rerum natura. Pożeracz wszechrzeczy. Tak uczony zdefiniował pozaziemską cywilizację, z którą nawiążemy pierwszy kontakt. I być może miał rację. 16. W niecały miesiąc po tym, jak odbyła się narada na mostku, sytuacja wciąż wydawała się patowa. Zmieniły się za to nastroje załogantów – od pewnego czasu gotowi byli się pozabijać. Bolesna świadomość niemocy odcisnęła na nich swoje piętno i wszystko wskazywało na to, że niebawem dojdzie do wrzenia w tym czteroosobowym tyglu. Wszechświat tymczasem zmierzał ku scenariuszowi, który został już zaprojektowany. Schodząc na niższy pokład, Nozomi myślała o tym, że tylko dni dzielą ich od wybuchu emocji, który będzie skutkował decyzją o wzbiciu się na orbitę. Wszystkie inne elementy układanki były już na miejscu, wszechświat czekał na ostateczny znak od załogi Accipitera, by powtórzyć to, co wydarzyło się już tyle razy. Zaraz potem, jeszcze w windzie, straciła przytomność. Jaccard miał podobne myśli. Od kilku dni zaczął się okłamywać, wmawiając sobie, że jeśli Accipiter pozostanie na powierzchni odpowiednio długo, wszystko się zmieni. Miną jakiś punkt krytyczny, a potem napiszą od nowa historię. Gdy tracił przytomność w swojej kajucie, dotarło do niego, że to mrzonki. Channary Sang byłaby gotowa nawet tego dnia zmierzyć się z wrogiem. Byleby na równych zasadach i twarzą w twarz, a nie podczas nierównego pojedynku gdzieś na orbicie Drake-Omikron. Ćwiczyła w sali treningowej, gdy nagle upadła i straciła przytomność. Gideon włożył konchę do pojemnika próżniowego w maszynowni. Wiedział, że ten dzień prędzej czy później nadejdzie. Musiał ją tam pozostawić, by Håkon, zabłąkany w czasie, mógł ją odnaleźć i z jej pomocą wrócić do Terminalu. Robił to z myślą o nim, ale świadom, że tym samym potwierdza wszystko, co mówił Dija Udin. Stracił przytomność zaraz po tym, jak zamknął pojemnik. Alhassan trwał w bezruchu, siedząc na podłodze. Oplatała go ciemność. Nagle, poczuł się dziwnie. Upadł, a potem pogrążył się w niepamięci. 242 Håkon otworzył oczy, po czym z trudem się przeciągnął. Odczepił wszystkie podłączone do swojego ciała rurki i zwlókł się z łóżka. Spojrzał na najbliższy wyświetlacz i przekonał się, że był nieprzytomny niemal przez miesiąc. Stanął niepewnie na nogach. Potem ziewnął… …a następnie ruszył ku szafce z medykamentami. Przeszperał ją w poszukiwaniu pigułek energetycznych i gdy znalazł najmocniejsze, od razu wrzucił dwie do ust. Rozgryzł je, by zadziałały szybciej. Wyszedł na korytarz i udał się do pierwszej lepszej kajuty, by nie paradować w stroju, który nie licował z godnością załoganta Accipitera. Naciągnął na siebie biały uniform z czerwonymi insygniami. Na plakietce widniało nieznane mu nazwisko, zaś oznaczenie stopnia wskazywało na porucznika. – Może być – wychrypiał, po czym kilkakrotnie odchrząknął. Stanął przed wyświetlaczem na korytarzu i sprawdził, gdzie jest reszta załogi. Jaccard u siebie, Sang w sali treningowej, Dija Udin w celi, a Nozomi w windzie. Świetnie, wyglądało na to, że wszystko poszło po jego myśli. – Czas brać się do roboty – powiedział do siebie. Po latach spędzonych w korytarzach Terminalu i na obcych światach, nabrał nawyku rozmawiania z samym sobą. Nie świadczyło to najlepiej o jego kondycji psychicznej, ale nie dbał o to. Rehabilitacją jego ciała przez miesiąc zajmowały się systemy ambulatorium – teraz pozostało mu tylko rozgrzać mięśnie. Zrobił rundkę po statku i gdy stwierdził, że jest gotowy, przystąpił do dzieła. Najpierw przeniósł Ellyse. Ułożył ją ostrożnie na łaziku, po czym skorzystał z jednego z paneli, by ściągnąć Kennedy’ego na powierzchnię. Zastanawiał się, czy nie użyć innego okrętu, ale ostatecznie uznał, że im nowsza technologia, tym lepiej. Kilka godzin później załadował na pokład statku badawczego wszystkich, łącznie z Alhassanem. Sprawdziwszy zegar pokładowy, stwierdził, że ma jeszcze sporo czasu, nim gaz obezwładniający przestanie działać. Zaplanował jego rozpylenie precyzyjnie, zostawiając sobie odpowiedni bufor bezpieczeństwa, by nie musieć się spieszyć. Mógł manipulować systemami statku do woli – koncha zadbała o to, by po podłączeniu do aparatury medycznej miał nieograniczony dostęp. Wrócił na pokład Accipitera, przeszedł na mostek, a potem rozpoczął ostatnią część swojego planu. Była kluczowa, ale nieprzesadnie trudna. Wystarczyło tylko wprowadzić fałszywe dane do systemu, a potem uruchomić autopilota. Po pierwsze, Accipiter musiał znaleźć się na orbicie geostacjonarnej i wisieć tam dopóty, dopóki nie pojawi się wrogi krążownik. Nic skomplikowanego. Po drugie, Håkon musiał zadbać o to, by nie przetrwało żadne nagranie wizualne, a jedynie zapisy ze stanowisk na mostku i kilku innych miejsc. Po trzecie, musiał zostawić rzekomą wiadomość od Ellyse, która wyświetli się na pierwszym aktywowanym ekranie. Jej treść mogła być tylko jedna. 243 Sfałszowawszy dane, rozejrzał się po pokładzie. Dija Udin miał rację, gdy byli tu po raz pierwszy. Wydało mu się dziwne, że nie odnaleźli nawet śladu po rozłożonych kościach. Teraz Håkon wiedział, dlaczego tak się stało. Był to jedyny sposób. Dzięki temu fortelowi Diamentowi nigdy nie zorientują się, że cała załoga zbiegła na pokładzie Kennedy’ego, a linia czasu nie zostanie zmieniona. Być może zresztą te wydarzenia rozegrały się w ten sposób od samego początku? Dopiąwszy wszystko na ostatni guzik, Lindberg sprawdził, czy koncha znajduje się w odpowiednim miejscu w maszynowni, a potem wrócił na Kennedy’ego. Wszystko było gotowe, by raz na zawsze opuścić Drake-Omikron. Zasiadł za sterami okrętu, wcześniej przenosząc nieprzytomnych załogantów na łóżka w ambulatorium. Alhassana przywiązał do jednego z nich, nie wiedząc, jak obcy zareaguje na taki rozwój wydarzeń. Do wybudzenia pozostało jeszcze kilka godzin. Lindberg oderwał statek od ziemi, obserwując przez jeden z iluminatorów, jak Accipiter podnosi się na autopilocie. Mimo wszystkiego, czego doświadczył na jego pokładzie, przyzwyczaił się do tej latającej trumny. Przez długi czas była mu domem… jakkolwiek nawiedzonym. Uśmiechnął się, a potem wprowadził kurs ku rubieżom systemu. Zadbał o to, by cały czas pozostawać w cieniu planety, nie wiedząc, czy krążownik Diamentowych nie znajduje się gdzieś w okolicy. Håkon obserwował oddalającą się powierzchnię Drake-Omikron i oktagonalny budynek Terminalu. Wiedział, że wraz z nimi zostawia za sobą nieskończone możliwości i zaprzepaszcza szansę na odbudowę rodzaju ludzkiego. Nie było jednak innej możliwości. Dostrzegł swoje odbicie w iluminatorze. Nie wyglądało najlepiej, ale po spotkaniu z Prastarymi nie spodziewał się niczego innego. A według Ev'radata było ono konieczne – wyliczenia Yan’ghati wskazywały, że bez tego elementu misja by się nie powiodła. Wprawdzie Diamentowy łudził się, że uda się osiągnąć więcej, ale obaj szybko przekonali się, że to niemożliwe. W każdym scenariuszu rasa Ev'radata wygrywała i nie sposób było tego zmienić. Pozostawała tylko ucieczka. Lindberg ustawił kurs na Ziemię. Dzieliło ich od niej sześćdziesiąt jeden parseków – po pogrążeniu się w diapauzie podróż zajmie ponad dwieście lat. Co zastaną na miejscu? Håkon spodziewał się wyniszczonego, jałowego krajobrazu, będącego dziełem organizatorów proelium. Atmosfera jednak z pewnością nie została zniszczona, nadal może zakwitnąć tam życie. 244 17. Wiele milionów kilometrów od Drake-Omikron załoga wybudziła się ze śpiączki. Lindberg stał w progu ambulatorium, krzyżując ręce na piersi. Pierwsze spojrzenia towarzyszy były pełne przerażenia i dezorientacji. – Håkon? – zapytała nieprzytomnie Ellyse, rozglądając się. – Co tu się stało? – Wyswobodziliśmy się z kosmicznego pata. – Co? – zapytała, potrząsając głową. – Jak… ty… jakim cudem… – Mówię w lingua universalis? – wyręczył ją, szczerząc się. Zupełnie skołowana, pokiwała głową. Potem popatrzyła po reszcie załogantów – wszyscy sprawiali wrażenie równie zagubionych. – Jak to możliwe? – zapytała. – Dzięki Ev'radatowi. – Czemu? – Komu – poprawił ją. – Choć może nie jemu jedynemu powinienem przypisywać zasługi. On wprawdzie wykonał ostatnie szlify, ale inni Yan’ghati także uczestniczyli w skonstruowaniu urządzenia, które… – O czym ty mówisz? – O mechanizmie niwelującym pewne efekty działania la’derach. Skorzystałem z niego i zafundowałem podobną terapię śpiącemu Gideonowi. Nadal patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. – Dokonali modyfikacji konchy – dodał. – Lepszych specjalistów od tej technologii ze świecą szukać w całym wszechświecie. Trochę trwało, nim udało mu się wyłuszczyć, kto wyciągnął do niego pomocną dłoń oraz jakiej misji się podjął – i nawet wtedy nadal piętrzyły się pytania. Håkon cierpliwie odpowiadał na każde z nich. Szczególnie upierdliwa okazała się Channary Sang, co go specjalnie nie dziwiło. – Nie mogłeś nam powiedzieć? – syknęła, gdy skończył. – Nie – odparł spokojnie. – Sedno tkwiło w tym, bym wiedział tylko ja. W przeciwnym wypadku mogłoby dojść do katastrofy. Astrochemik spojrzał na człowieka, którego niegdyś nazywał przyjacielem. Wciąż był pogrążony w głębokim śnie, zupełnie nieświadomy, że jego zaawansowana cywilizacja została w prosty sposób przechytrzona. – Od jak dawna to planowałeś? – odezwała się Ellyse. – Nie mogę sobie przypisać zasług w tej materii – odpowiedział Håkon. – Plan ukuł Ev'radat, jeden z Yan’ghati, Obrońców Wolności. Długie lata spędził na prowadzeniu obliczeń w swojej jaskini na Quae’hes. Tej planecie z pulsarem. Jaccard siedział bez ruchu na łóżku i patrzył gdzieś w dal. Wyglądał, jakby niedowierzał, że udało im się zbiec śmierci sprzed nosa. 245 – I oni wszyscy sądzą, że wszystko jest tak, jak było? – dopytała Sang. – Tak. Accipiter rozbije się z hukiem na powierzchni, systemy statku potwierdzą, że wszyscy byliście na swoich stanowiskach, ja w kostnicy, a Dija Udin w celi. Wszystko będzie sprawiać wrażenie, jakby wydarzyło się zgodnie z wcześniejszą koleją rzeczy. – Nie sprawdzą ciał? – Dlaczego mieliby to robić? To tylko kolejny strącony statek, Diamentowi nie przeszukują wraków, nie biorą trofeów. Jedyny problem stanowiliśmy my sami. Kiedy wraz z Dija Udinem trafię do przyszłości, musimy znaleźć odpowiednie dane w systemie. Wraz z Ev'radatem zadbaliśmy o to, by tak się stało. Nozomi uśmiechnęła się szeroko, kręcąc głową. – Jesteśmy wolni – powiedziała. – Tak – odparł Lindberg. – Nikt nie powinien nas ścigać. Loïc odchrząknął, podnosząc się ze swojego miejsca. Podszedł do Skandynawa, ujął jego prawicę, a potem mocno nią potrząsnął, drugą ręką poklepując go po ramieniu. – Brawo – powiedział Jaccard. – Uwolniłeś nas spod jarzma przeznaczenia. – Gdybym wiedział, że będzie tyle patosu, zastanowiłbym się dwa razy zanim… – A co z nim? – wtrąciła Sang, patrząc na Alhassana. Przez moment nikt jej nie odpowiadał. – Jak ostatnio sprawdzałam, ten facet był odpowiedzialny za wymordowanie wszystkich załóg na naszych statkach – bąknęła. – Nie on bezpośrednio – zaoponował Håkon. – Nie wiemy nawet, czy miał cokolwiek wspólnego ze śmiercią załogi Accipitera. – Może i nas uratowałeś, Lindberg, ale bzdury opowiadasz. – Nie – zaoponował. – Dija Udin miał prostą misję: wprowadzić wirusa do systemów statku. O resztę zadbał już sam program. – Skąd taki wniosek? – zapytał major. – Stąd, że w innym przypadku komputer pokładowy podniósłby alarm. Gdyby to Alhassan był odpowiedzialny za to, co działo się na pokładzie, musiałby przebywać poza kriokomorą, prawda? – Wszystko to spekulacje – żachnęła się Channary. – Skandynaw darzy tego zbrodniarza uczuciem, więc chętnie go usprawiedliwia. Håkon uznał, że najlepiej będzie nie odpowiadać na tę zaczepkę. Patrzył wyczekująco na dowódcę, ale ten nie był skory do podjęcia decyzji. W milczeniu zbliżył się do Dija Udina, po czym zaczął sprawdzać krępujące go pasy. – Wygląda na to, że jest solidnie unieruchomiony – powiedział Loïc. – Kiedy wszyscy trochę ochłoniemy, postanowimy, co z nim zrobić. – Postanowimy? – zapytała Channary. – Z całym szacunkiem, panie majorze, ale to nie jest pieprzona demokracja. Ma pan tutaj sprawować… 246 – Doskonale wiem, jakie są moje obowiązki i uprawnienia – odciął się Jaccard. – Ale ta kwestia nie jest nagląca. Póki co, chcę wiedzieć, dokąd zmierza mój statek? – zapytał, spoglądając na Håkona. – Na Ziemię. Lindbergowi wydawało się to oczywiste, ale najwyraźniej towarzysze nie podzielali jego zdania. Wpatrywali się w niego nieco skołowani, jakby czekali, aż się wytłumaczy. – Gdzie indziej mielibyśmy się udać? – zapytał. – Czas odbudować… – Gówno odbudujesz – ucięła Channary. – Ziemia została zniszczona przez siły, z którymi nie możemy rywalizować. W dodatku jest to pierwsze miejsce, gdzie będą nas szukać. – Kto? – zapytał Skandynaw. – Kto niby ma nas szukać? – Prastarzy, Diamentowi? Wybieraj. – Nikt nie zorientuje się, że zbiegliśmy – włączyła się Nozomi. – Z ich perspektywy wygląda to tak, jakby wygrali. Dzięki temu mamy czystą kartę. Chwilę trwało, nim osiągnęli konsensus. Lindberg wiedział, że żaden statek nie będzie błąkał się po galaktyce szukając niedobitków ludzkości. Zasady gry zostały zaprojektowane na tyle precyzyjnie, by nie było takiej potrzeby. Prastarzy mogli mieć pewność, że ostatni przedstawiciele wybranych ras zjawią się na Drake-Omikron. Złudną pewność, rzecz jasna. – W porządku – rzekła w końcu Sang. – Przyjmijmy, że macie rację. Co nam jednak po Ziemi? Zaludnimy ją z powrotem? Ja i Ellyse staniemy się inkubatorami nowej ludzkości? Co? Patrzyła po załogantach, ale nikt nie spieszył z odpowiedzią. – Ile par jest niezbędnych do repopulacji planety? – zapytał w końcu Gideon. To, że odzywał się w lingua universalis, nadal wzbudzało w nich niepokój. Sam chyba też jeszcze na powrót do tego nie przywykł. Wizualnie sprawiał równie złowieszcze wrażenie, z głębokimi bliznami na twarzy i dziwną pustką w oczach. Lindberg przypuszczał, że sam wygląda nie lepiej. – Wedle teoretycznych modeli, minimalna granica to szesnaście kobiet i szesnastu mężczyzn – odparł po chwili Håkon. – W takim razie z czym do ludzi? – żachnęła się szefowa ochrony. – Nie pozostaje nam nic innego, jak spróbować. – Nie – odparła. – To zwyczajna głupota. Poza tym jeśli któraś z nas umrze… – Nie umrze, zadbamy o to – zaoponował Skandynaw. Sang zaklęła pod nosem, kręcąc głową. – Zapominacie wszyscy, że gdzieś tam jest statek z zarodkami. Nie musimy rozsiewać ich po galaktyce, by myśleć o przeżyciu. Mamy tu jakieś inkubatory, Leavitt z pewnością ma ich w bród… a na Ziemi mogła przetrwać odpowiednią infrastruktura. Odnalezienie tego banku ludzkości powinno być pierwszym punktem programu. Lindberg długo zastanawiał się nad tą kwestią, zanim w ogóle przystąpił do realizowania planu Yan’ghati. Ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że ratowanie Leavitta byłoby zbyt 247 niebezpieczne. Nieobecności Kennedy’ego w ogólnym rozrachunku nikt nie odnotuje. Był to mały statek, w dodatku niefigurujący w wykazie Ara Maxima. Inaczej było z ISS Leavitt – ten okręt miał na pokładzie przyszłość ludzkości. Jaccard przeszedł się po ambulatorium, trąc nerwowo szczecinę. – Jest sposób, by go namierzyć? Lindberg miał ochotę stanowczo zaoponować, ale ugryzł się w język. – Trudno powiedzieć – odparła Ellyse. – Teoretycznie ansibl pozwala na wysyłanie i odbieranie sygnałów, za pomocą których możemy określić położenie danej jednostki. Ale automatycznie żadna z nich nie wysyła informacji o swojej trajektorii w kosmos. By namierzyć dany statek, Ziemia musiała wysłać impuls, a potem czekać na sygnał echa. Długo dyskutowano, czy to odpowiednie rozwiązanie, lecz ostatecznie uznano, że nie ma co kusić losu. – Więc możesz to zrobić czy nie? – zapytał Loïc. – Mogłabym dokonać ekstrapolacji jego pozycji ze znanego nam kursu, a potem zmodyfikować go na podstawie pierwszej zmiany trasy Accipitera i wyznaczyć nową trajektorię na Drake-Omikron, ale… zbyt wiele jest w tym zmiennych. Może się okazać, że wyślemy wiadomość w próżnię. – Albo wprost do wroga – odezwał się Hallford, patrząc na Lindberga. Skandynaw skinął głową, rad, że ktoś docenił jego starania. Tyle lat planowania, skrupulatnych działań, a przede wszystkim tyle poświęcenia… i wszystko po to, żeby teraz podejmować tak duże ryzyko? Nie było sposobu, by zagwarantować przetrwanie ludzkości. Dowodziła tego każda symulacja przeprowadzona przez Ev'radata. Obecny scenariusz był najlepszym, na jaki mogli liczyć, ale jeśli tylko zainteresują się ISS Leavitt, ktoś zainteresuje się nimi. Nie osiągnęli w tej kwestii porozumienia, a dyskusje w końcu uciął Jaccard. Przeszli na mostek, po czym dowódca polecił, by Nozomi sprawdziła swoją teorię w praktyce. – Chcę wiedzieć, jakie jest prawdopodobieństwo, że sygnał trafi do Leavitta. – Tak jest – odparła Ellyse, zajmując swoje stanowisko. Channary zasiadła za sterami, zaś Gideon przy konsoli głównego systemu pokładowego. Loïc opadł ciężko na fotel dowódcy, po czym wskazał Lindbergowi miejsce dla pierwszego oficera. Skandynaw bez wahania je zajął, choć wolałby samemu dowodzić tą misją. Realizował ją od początku i wiedział, jak kruchą konstrukcję stworzył. Jeden nieprzemyślany ruch mógł obrócić wszystko wniwecz. – Więc? – zapytał, obracając się do dowódcy. – Jaka decyzja? – Kontynuujemy – powiedział Jaccard. – Zgodnie z tym, co zaplanowałeś. Lindberg odetchnął. – Jeśli Ellyse przedstawi mi wyliczenia, a rachunek prawdopodobieństwa będzie przemawiał na naszą korzyść, zastanowię się nad zmianą kierunku. 248 Håkon posłał Nozomi długie spojrzenie. Obejrzała się tylko na moment, a potem na powrót zajęła symulacjami. Skandynaw miał nadzieję, że nie wypadną najlepiej i niebawem wszyscy pogrążą się w kriośnie, by przebudzić się za ponad dwieście lat, na orbicie okołoziemskiej. 18. Szacunki nie były korzystne i plan odnalezienia ISS Leavitt został porzucony. Ellyse nie mogła zagwarantować choćby nikłego prawdopodobieństwa, że sygnał sięgnie celu. Wszyscy, łącznie z Sang, uznali, że ryzyko jest zbyt duże. W tej kwestii udało się osiągnąć konsensus, ale znacznie bardziej problematyczna okazała się sprawa z Dija Udinem. Gdy nawigator się wybudził, nad jego łóżkiem stali Gideon i Håkon. Obaj z przyjemnością obserwowali konsternację, jaka odmalowała się na obliczu Alhassana. – Nie poszło po twojej myśli, co? – zapytał Lindberg. – Niezupełnie, ty stary sukinsynu. – Oszczędź sobie tej farsy – odparł Skandynaw. – Możesz pokazać prawdziwe oblicze. Håkon szybko uzmysłowił sobie, że tak się nie stanie. Kimkolwiek lub czymkolwiek była ta istota, nie była głupia. Wiedziała, że odwołując się do modelu zachowania, który znał Lindberg i jego towarzysze, ma większe szanse na przeżycie. Teraz Dija Udin niewątpliwie musiał już myśleć tylko w tych kategoriach. – Czym jesteś? – zapytał Hallford. – Bardzo wpienionym gościem, który najchętniej rozerwałby was na trzy strzępy – odparł Alhassan, rzucając się na łóżku. – Czym jesteś? – powtórzył mechanik, pochylając się nad nim. – Będziecie mnie torturować? Bo sprawiacie wrażenie, jakbyście byli gotowi. Mam dla was świetną wiadomość: ludzkość ma duże doświadczenie w takich sprawach, szczególnie wobec mojego narodu. Guantanamo, Afganistan, tajne placówki CIA na świecie, trzecia wojna perska, i tak dalej. Przykładów można by mnożyć. – Nie masz nic wspólnego ani z tą historią, ani z tym narodem– odparł mechanik. – Nie? Moja matka pewnie by polemizowała. – Czym jesteś? – zapytał jeszcze raz Gideon. – Zapytaj naukowca, on powinien znać odpowiedzi, których ja nie potrafię udzielić – odparł Dija Udin i uśmiechnął się cierpko, przenosząc wzrok na Håkona. Astrochemik zastanawiał się, jak umiejętnie podejść byłego towarzysza niedoli. Ostatecznie musiał uznać jego wyższość – rasa ta liczyła sobie eony, być może posługiwała się jakąś formą świadomości zbiorowej, skoro wszystkie jednostki były identyczne… koniec 249 końców Alhassan mógł dysponować intelektem na poziomie przekraczającym ludzkie pojmowanie. Lindberg zaśmiał się pod nosem, gdy sobie to uzmysłowił. – Z czego rżysz? – zapytał muzułmanin. – Uświadamiam sobie, jak bardzo się pomyliłem, gdy wziąłem cię za zwykłego kretyna. – O, to pierwsza sensowna rzecz, jaką usłyszałem – odparł Dija Udin. – Hallford, mógłbyś nas zostawić? Zaczynamy się dogadywać. Sukinsyn liczy pewnie później na pojednawczy seks, ale gdy o to chodzi, będę musiał odesłać go do ciebie. Gideon trwał w kamiennej pozie, pochylony nad jeńcem. – Zostaw nas – odezwał się Lindberg. – Jesteś pewien? – Tak. W najgorszym wypadku nerwy wezmą górę i go zabiję – odparł Håkon. – Przynajmniej nie będzie problemu. Główny mechanik zawahał się, ale ostatecznie opuścił pomieszczenie. – Jakiego problemu? – zapytał Alhassan, gry grodź się zasunęła. – Istnieje między nami pewna rozbieżność poglądów dotycząca tego, co z tobą zrobić. – Zabić – dopowiedział nawigator i wydął usta. – Nie ma się nad czym głowić. Jak mnie oszczędzicie, dorwę się do jakiegoś systemu komunikacyjnego i tyle będzie z waszej ucieczki. Lindberg skinął głową, po czym przysiadł na skraju łóżka i głęboko westchnął. – Winszuję – dodał Dija Udin. – Nie spodziewałem się po tobie takiej wnikliwości i przebiegłości. Miałem cię za wybitnego przedstawiciela twojej rasy, ale bez przesady. A tu proszę, taka niespodzianka. Miałeś jakąś pomoc, co? – Tak. – Zasrani Yan’ghati – powiedział Alhassan i zawiesił głos. – Polujemy na nich, ale chowają się jak szczury gdzieś w przeszłości. W lasach, na pustyniach, w jaskiniach, pod ziemią… nie sposób ich wszystkich wytropić. Który ci pomógł? – Ev'radat. – Ożeż ty – skwitował Dija Udin z uznaniem. – Musieliście naprawdę ich zaciekawić. Sukinsyn jest jednym z mózgów tej bezecnej operacji. – Dlaczego ich tępicie? – zapytał Håkon. – Nie powinniście, jako organizatorzy, być obiektywni i nie faworyzować żadnej ze stron? Lindberg stwierdził w duchu, że to najbardziej osobliwa rozmowa, jaką przyszło mu prowadzić. Zarówno jeśli chodziło o formę, jak i treść. Z jednej strony przywodziła na myśl normalne dyskusje, jakie odbywał z przyjacielem, a z drugiej ostrożną wymianę zdań z istotą wyższego rzędu. Astrochemik przypuszczał, że zapamięta ją na długo. – To terroryści – skwitował Alhassan. – Mają w głębokim poważaniu nienaruszalność linii czasu. Cofają się do punktów tak dalekich, że mogą zmienić strukturę wszechświata. Są 250 nieodpowiedzialni i… młodzi. Nie tak młodzi jak wy, ale wystarczająco, by głupota dyktowała im, co mają robić. – Ale… – Chcą zapobiec wygranej Diamentowych, jak ich nazywacie. To złamanie reguł gry. Håkon skinął głową. Zasadniczo trudno było odmówić Dija Udinowi racji, ale niespecjalnie go to interesowało. Podjął ten temat tylko po to, by rozwiązać język rozmówcy. Miał za to kilka innych pytań, na które chciałby uzyskać odpowiedzi. – Skąd pochodzisz? – odezwał się. – Wiesz, jak żałośnie brzmi to pytanie? – Mogę się tylko domyślać – odparł Håkon. – Więc powinieneś ugryźć się w język zawczasu. Nie traciłbyś w moich oczach. – Jesteś klonem? – Jeszcze żałośniej! Przechodzisz sam siebie, sukinsynu. Lindberg zaklął w duchu. Powinien wiedzieć, że rozmowa potoczy się w tym kierunku. – Gdzie są pozostali Prastarzy? – W twoich koszmarach, Lindberg. Czekają tam na ciebie, z wielkimi zębiskami i nabrzmiałymi kutasami. Będą cię nimi smagać do nieprzytomności. Nigdzie w ten sposób nie dojdzie. Ale może gdyby podjął rękawicę… może w jakiś sposób udałoby mu się wymanewrować tę istotę. – Jeśli wszyscy są Dija Udinami, to najpewniej zajmą się sobą nawzajem, nie zwracając na mnie uwagi. Alhassan uśmiechnął się blado. – Tylko na tyle cię stać? – Oszczędzam cię, skoro już jesteś pokonany. Co to za przyjemność dobijać bezbronnego? – Rozwiąż mnie, to nie będziesz miał dylematów moralnych. – Nie potrafisz tego zrobić sam, Alhassan? Jako przedstawiciel prastarej rasy, powinieneś poradzić sobie z kilkoma klamrami. Naukowiec wstał z łóżka i przeszedł na drugą stronę ambulatorium, by Dija Udin go nie widział. Podjęcie rękawicy było bezcelowe, szybko sobie to uświadomił. Mogli przekomarzać się w nieskończoność, ale niczego to nie zmieni. – Rozważasz, czy mnie ubić jak knura – odezwał się muzułmanin. – Mam rację? – Tak. – Im dłużej zwlekasz, tym większe prawdopodobieństwo, że sprowadzę na was gnój. – Dlaczego? – Co, kurwa, dlaczego? – zapytał Alhassan, rzucając się na łóżku. – Pytasz jak żałosny kundel, któremu pan przypierdzielił bez powodu w pysk. Powinieneś być wściekły, sukinsynu, a nie zawodzić mi tu pod nosem! 251 Było w tym trochę racji. Lindberg nadal postrzegał tego człowieka jako przyjaciela, który w ostatniej chwili zagubił się i postanowił ich zdradzić. Prawda była jednak taka, że działał przeciwko nim od samego początku. I to on puścił w ruch trybiki maszyny holocaustu. Håkon przypomniał sobie pierwsze momenty po wybudzeniu się z diapauzy na pokładzie Accipitera. Czuł wtedy instynktownie, że Dija Udin miał z tym coś wspólnego. Powinien zachować się inaczej, pójść tym tropem… teraz wszystko mogłoby wyglądać inaczej. – To ty zabiłeś kapitana Accipitera, prawda? – Kogo? – Tego faceta, który padł bez życia na moją kapsułę kriogeniczną. – A, tak – przyznał Alhassan. – Skurwiel uciekał mi przez kilka pokładów, ale w końcu go dorwałem. Rozkwasiłem mu łeb o osłonę twojej kriokomory, to prawda. Świetna zabawa, wcześniej nie wiedziałem, co tracę. Lindberg skinął głową. Przynajmniej sprawił, że jeniec zaczął mówić. – Byłeś w ogóle w szeregach załogi? – zapytał Skandynaw. – Czy spreparowaliście dane? – Byłem, jak najbardziej. – Jak? – Normalnie, zgłosiłem się. Jak wszyscy inni. – Mieszkałeś na Ziemi? – Nie, kurwa, na Melmak. Håkon ściągnął brwi. – Nie zaprzątaj sobie tym głowy, sukinsynu – odparł muzułmanin. – Mieszkałem na twojej planecie na długo przed tym, jak twoi prapradziadkowie choćby pomyśleli o tym, żeby się rozmnożyć i w efekcie rozpocząć łańcuch zdarzeń, który doprowadził do powstania takiego wypierdka, jak ty. – Dlaczego? – Nie wiem, musieli być nieświadomi konsekwencji. – Dlaczego tak długo przebywałeś na Ziemi? – Trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że musiałem zebrać informacje. Przygotowujemy proelium z wielką precyzją, Lindberg. To nie jest byle zabawa, tylko zmiana struktury społecznej całego rejonu galaktyki. Tworzymy nowe światy, nowe cywilizacje… napędzamy zdarzenia, które odciskają piętno na całym wszechświecie. Jedna niewłaściwa zmienna, którą przeoczymy, a za kilka milionów lat może się okazać, że cywilizacja z hukiem zakończy swój żywot. Lindberg próbował ogarnąć rozumem rolę, jaką przypisywali sobie Prastarzy. – Początkowo w ogóle nie sądziłem, że będziecie kandydatami. Mieliście lepsze momenty, choćby w pierwszej połowie dwudziestego wieku, ale potem? Miałkość na całej linii. Sprawialiście wrażenie oślizgłego ślimaka, miernoty, która nigdy nic nie osiągnie. Przynajmniej nie w jakiejkolwiek liczącej się skali. – I co się zmieniło? 252 – Nic – odparł bezwiednie Alhassan. – Po prostu stwierdziliśmy, że trzeba wam dać szansę. – Szansę? Starcie z tym gigantem, który strącił Accipitera, nazywasz szansą? – Źle mnie rozumiesz. – To wytłumacz mi, o co chodzi. Dija Udin ostentacyjnie westchnął. Starał się obrócił głowę tak, by dostrzec rozmówcę, ale ten stał za nim. – Myślisz, że tak łatwo możesz ciągnąć mnie za język? – zapytał nawigator. – Sam nim mielesz. – Też prawda – odbąknął. – Szansa polegała na sprawdzeniu, jak poradzicie sobie z masową zagładą na statkach. Zazwyczaj po prostu łowimy jednostki badawcze rozsiane po regionie i dokonujemy prób… powiedzmy, wytrzymałościowych. Wy znacznie ułatwiliście nam robotę. Ara Maxima była wymarzonym scenariuszem. Lindberg przeszedł na drugą stronę pomieszczenia. Chyba powoli zaczynał rozumieć, o co chodziło w tej rozgrywce. Spojrzał wyczekująco na Alhassana i przekonał się, że mimo wcześniejszych deklaracji obcy zamierza powiedzieć więcej. – Dobrze sprawdziliście się w sytuacji ekstremalnej, pozostawieni sami sobie – powiedział Dija Udin. – Na Accipiterze ty stanąłeś na wysokości zadania. Na Kennedym załoga, która ruszyła na pomoc. Na innych okrętach bywało różnie. Na ISS Galileo przetrwało aż troje ludzi, niestety przybędą na Drake-Omikron stanowczo za późno, by cokolwiek zdziałać. ISS Filippenko poradził sobie jeszcze lepiej. Z ponad trzystu załogantów przeżyło dziesięciu. Niestety, po drodze natknęli się na inny statek. – Po co to wszystko? – Myślałem, że rozumiesz. Coś tam zakołatało w twoich oczach. – Wytłumacz mi. – W porządku, ale nie gwarantuję, że to ogarniesz. Masz bardzo ograniczony umysł, Lindberg. Nie mówię teraz o twojej rasie, tylko o tobie, jako o pojedynczym imbecylu. – Spróbuj. – Pierwsza selekcja ma miejsce na poziomie globalnym, łapiesz? – Mhm. – Wybieramy cywilizacje, które spełniają określone wymogi, potem badamy je i ustalamy, czy są godne rywalizowania w proelium. Kiedy to stwierdzimy, rozpoczynamy drugi etap. Masowe wytrzebienie. Robimy to w trzech celach: po pierwsze, by sprawdzić, jak sobie radzi dana rasa; po drugie, by stworzyć imperatyw przeżycia; po trzecie, by dokonać selekcji najlepszych reprezentantów do proelium. Håkon czekał na dalszy ciąg, ale muzułmanin umilkł. – To wszystko? – A co byś jeszcze chciał? – Nie brzmi to zbyt skomplikowanie. 253 – Wiem. Nie mówiłem, że to jest trudne, tylko, że ty jesteś kretynem – odparł muzułmanin, wodząc wzrokiem za Lindbergiem. – A teraz zrób, co musisz, sukinsynu. Pójdź do nich, powiedz, że stanowię zbyt duże ryzyko, a potem podejmijcie kolektywną decyzję, by mnie zabić. No, już. Paszoł won. – Nie. – Nie? – zdziwił się teatralnie Dija Udin. – To licz się z tym, że jak tylko będę miał okazję, powiadomię najbliższy statek z moimi pobratymcami. Zjawią się tutaj tak szybko, że nie zdążysz dobrze mrugnąć. – Rzekomo nie przyjmujecie cielesnej formy. – Ano nie – odparł Alhassan, rzucając się na łóżku. – Jak widać. Håkon uśmiechnął się, po czym ustawił krzesło naprzeciw łóżka i usiadł na nim. Założywszy nogę na nogę, wpił wzrok w jeńca. – Dlatego wydaje mi się, że jesteś tylko pośrednikiem, Alhassan. Ty i reszta tobie podobnych… nie, to niewłaściwe słowo, wszak jesteście identyczni. – Nawet jeśli… – Nie należysz do Prastarych – wszedł mu w słowo Lindberg. – Przypuszczam, że jesteś dla nich wart mniej więcej tyle, ile dla mnie widelec pomiędzy posiłkami. Dija Udin uśmiechnął się lekko. – Jesteście hodowani ad hoc, jak tylko pojawi się potrzeba. Stanowicie jakiś podrzędny rodzaj zwiadowców… albo może sond, bo przypuszczam, że więcej jest w tobie technologii niż biologii. Alhassan nadal patrzył na niego z zadowoleniem. Skandynaw skinął głową, po czym rozplótł nogi i wstał. – Uważam, że jesteś niegroźny, przyjacielu – rzekł na odchodnym, zbliżając się do włazu. – I nikt nie odnotowałby twojego zniknięcia, nawet gdybyśmy zabrali setki takich jak ty klonów. Jesteś skazany na zapomnienie, Dija Udin, i nic, co powiesz, tego nie zmieni. – Wydaje ci się, że tyle wiesz, co? – W końcu ograłem prastarą rasę, budowniczych Terminalu, którzy istnieli jeszcze nim moja planeta zlepiła się w kulę – odparł Håkon, wzruszając ramionami. Wyszedł z ambulatorium i zamknął je na cztery spusty. Odetchnął z ulgą. 19. Jednego Lindberg nie rozumiał. Dlaczego w odległej przeszłości na Ayna’ata wylądował statek z armią klonów, którzy wyglądali jak ludzie? Może były to przygotowania do rozesłania zwiadowców po kuli ziemskiej? Ale nawet wtedy tak duża liczba byłaby bezsensowna. Z tego co pamiętał, widział tam co najmniej kilkunastu Alhassanów. – Sporo z niego wydusiłeś, Håkon – odezwała się Ellyse. – Nie katuj się już. 254 Siedzieli na podłodze w pracowni astrometrycznej niedaleko mostka, spoglądając na mijane gwiazdy i układy planetarne. Podróżowali z dużą szybkością, niewiele brakowało już do przyświetlnej. Nadal nie pogrążyli się w diapauzie, nie wiedząc, co uczynić z problemem w ambulatorium. – Mogę jeszcze trochę z niego wyciągnąć – powiedział, odginając głowę w tył. Oparł ją o ścianę, a potem obrócił w bok. Nozomi zrobiła to samo i przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Dzieliło ich raptem kilka centymetrów i Lindberg czuł, że mógłby pozwolić sobie na skrócenie tego dystansu. Naraz jednak uzmysłowił sobie, jak musi wyglądać jego umęczone oblicze. Ponownie spojrzał przed siebie. – Nic już z niego nie wyciągniesz – powiedziała Nozomi. – Wodzi cię za nos, pozwala sądzić, że kontrolujesz sytuację. Zdajesz sobie z tego sprawę? – Pewnie. W końcu to przedstawiciel starożytnej rasy. – I od początku sobie z tobą pogrywał. Zna cię na wylot, podczas gdy ty nie masz pojęcia o jego prawdziwej naturze. – Dobra, dobra… – Nie zapominaj o tym, Håkon. Nie daj mu się dalej ogrywać. – Nie mam zamiaru – odparł. – A teraz spójrz na mnie. Obrócił głowę, nieco skołowany tak kategorycznym tonem. Zobaczył uśmiech na twarzy Ellyse i nagle zapragnął być już na Ziemi. Puścić w niepamięć wszystko, co się wydarzyło od pierwszego wybudzenia z diapauzy. Spuścić zasłonę milczenia na to, czego nie da się zmienić. I zacząć nowe życie, z nią u boku. Szanse na przedłużenie gatunku były marginalne. Wprawdzie mieli do dyspozycji ambulatorium Kennedy’ego, ale żadne z nich nie potrafiło obsługiwać systemów. Gdyby przypałętał się jakiś nieznany wirus, byłoby po sprawie. A mimo to prędzej czy później podejmą próbę ocalenia ludzkości. Gdy Håkon sobie to uświadomił, nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Co cię tak cieszy? – zapytała Ellyse, przysuwając się. Osunęła się nieco, po czym położyła mu głowę na ramieniu. – Cieszy mnie, że jesteśmy już blisko kresu podróży. – Jasne. Zaśmiał się cicho, a ona odchyliła głowę i popatrzyła na niego. Po chwili wróciła do poprzedniej pozycji i siedzieli tak w milczeniu przez kilka chwil. Widniejące na wyświetlaczu systemy planetarne nic nie mówiły Håkonowi. Nie znał widzianych stąd konstelacji, nie rozpoznawał nawet najjaśniejszych gwiazd. Mogliby gdzieś pośród tej nieznanej przestrzeni pozbyć się Alhassana, a potem wybrać jakąś planetę i żyć w spokoju. Nikt nigdy by ich nie znalazł. Tymczasem lecieli na Ziemię. I Channary Sang miała rację mówiąc, że jeśli kiedykolwiek ktoś będzie ich poszukiwał, zacznie właśnie od tego miejsca. 255 Nie, była to zwykła paranoja, uznał Lindberg. Diamentowi wygrają proelium, wszystko będzie tak, jak widział to w przyszłości. I nikt nigdy nie zainteresuje się czteroosobową załogą, która zbiegła śmierci sprzed nosa. – Wiesz, że… – zaczął Håkon, ale natychmiast urwał, gdy Ellyse uniosła rękę. – Cokolwiek chcesz powiedzieć, nie chcę tego słuchać. – Ale nie wiesz nawet… – Wystarczy, że słyszałam, jak zacząłeś. Mogę się domyślić, co będzie dalej. – Tak? – Na tyle już cię znam, Håkon – odparła cicho, obejmując jego rękę. Wtuliła się w nią jak w poduszkę, przez co Lindberg w mig przestał myśleć o czymkolwiek innym. Poczuł przyjemny zapach jej włosów i rozpłynął się w nim. – Chcesz poruszyć kilka kwestii, z których najżywotniej interesuje cię przedłużenie gatunku. – Mhm. – Najpewniej chciałbyś mnie poinformować, że przez używanie konchy mogło zmienić się twoje DNA, więc kopulacja z tobą może przynieść nieoczekiwane efekty w postaci zmutowanego zarodka. Håkon pokręcił głową z niedowierzaniem. – Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie. – To zapamiętaj raz na zawsze, że masz mi wszystko mówić prosto z mostu. – Tak jest. Koncha. La’derach. Z jakiegoś powodu nadal wracał do niej myślami. Pewnie, chodziło o to, co mówiła Nozomi, ale kwestia maski kołatała mu w głowie także z innego powodu. Odgonił te myśli, skupiając się na błogości chwili. Naraz jednak uzmysłowił sobie, jaka informacja stara się do niego przebić z podświadomości. – Koncha – odezwał się, wstając z podłogi. – Co z nią? – Jest na pokładzie. – Domyślam się, że nie zostawiłeś jej na Accipiterze. Gdyby ktoś znalazł później dwie… – Nozomi urwała, widząc, że jej towarzysz wpadł na jakiś pomysł. – Co jest, Håkon? – Wiem, jak zmusić tego sukinsyna do mówienia – odparł. – Jak? – Chodź, pokażę ci – odparł Lindberg. Przeszli na wyższy pokład, a chwilę później pojawili się z konchą w ambulatorium. Dija Udin nadal leżał skrupulatnie przywiązany do łóżka, ale nie był sam. Obok niego stał Jaccard z wyciągniętą berettą. Wyraz twarzy Alhassana kazał sądzić, że nie dzieje się nic niepokojącego, jednak major sprawiał wrażenie, jakby był gotów posłać jeńca do diabła. Håkon szybko przeanalizował sytuację. Nie było sensu protestować, decyzja należała do dowódcy. Wszelkie argumenty przyniosłyby skutek odwrotny do zamierzonego. 256 – Poczekaj – powiedział więc. – Mam pomysł. – Nie – odparł Loïc, celując w głowę Dija Udina. Ellyse zrobiła krok w jego kierunku, ale Lindberg szybko powstrzymał ją ruchem ręki. – Nie widzisz, że się ciebie nie boi? – zapytał Håkon. – Śmierć nie jest dla niego niczym specjalnie przerażającym, bo nigdy nie żył. Jest sztucznym tworem, narzędziem w rękach Prastarych. Jaccard spojrzał na niego badawczo. Astrochemik dostrzegł, że dowódcy zadrżała ręka, a po chwili przekonał się, że Loïc cały się trzęsie. Najwyraźniej weszli do ambulatorium w ostatniej chwili. Jaccard musiał toczyć wewnętrzną walkę, ostatecznie przedkładając dobro załogi nad wszystko inne. Nie liczyło się to, że Dija Udin stanowił prawdziwą kopalnię wiedzy o istotach, który mogły ruszyć w pościg za Kennedym… ani to, że była to zwyczajna egzekucja. Bez wyroku sądu, bez prawa do obrony. Jaccard był gotowy. Skandynaw widział to w jego oczach. – Skąd wiesz, że to sztuczny twór? – zapytał major. – Od niego – odparł Håkon, wskazując jeńca. – Sukinsyn nie mówi wiele, ale dzięki temu, co dowiedziałem się od Ev'radata, mogłem poskładać wszystkie elementy w logiczną całość. Loïc skinął głową, ale nadal mierzył w głowę Alhassana. – Na co mam czekać? – zapytał. – Mam pomysł, jak zmusić go do mówienia. – Nie ma takiej możliwości. Widzisz przecież, że ma wszystko w głębokim poważaniu. – Otóż to – wtrącił Dija Udin. – Nawet ta wisząca nade mną beretta niespecjalnie mnie rusza. – Ale tego samego nie powiesz o la’derach – odparł Håkon, wyciągając konchę. Z satysfakcją obserwował, jak zmienia się wyraz twarzy obcego. Ellyse mogła mówić, co chciała, ale on także poznał go dobrze. Android, klon czy cokolwiek innego, nie miało to znaczenia. Był wzorowany na ludzkim modelu. Gdy Lindberg się do niego zbliżył, muzułmanin uciekł wzrokiem. – Co zamierzasz? – zapytał Loïc, opuszczając broń. – Założyć mu to na twarz. – Nie radzę, naukowcu – odparł Alhassan. – Ze względu na ciebie i na wszystkich innych. Nie popełnij tego błędu. Håkon stanął przed łóżkiem, a potem umieścił maskę tuż nad głową Dija Udina. – Nie! – krzyknął nawigator. – Mów, kim jesteś! – ryknął Håkon, nachylając się i zbliżając konchę jeszcze bardziej. Alhassan starał się wyrwać z krępujących go więzów, wyjąc przy tym wniebogłosy. Nie przypominało to jednak ludzkiego wrzasku, a zwierzęcy skowyt. Odbijał się echem w głowach wszystkich zebranych, a mimo to Lindberg nadal zbliżał maskę do twarzy jeńca. Nozomi i Jaccard przyglądali się temu w osłupieniu. Gdy koncha znalazła się o włos od niego, Alhassan dał za wygraną. 257 – Powiem ci wszystko, sukinsynu! Zabieraj to! Odetchnąwszy, Håkon zwalczył potrzebę, by szybko cofnąć maskę. Nie mógł sprawiać wrażenia, jakby jemu również to wszystko sprawiło niemałą trudność. W końcu zabrał konchę, a potem położył ją na pulpicie. Otarł z czoła pot, słysząc, że Dija Udin nie może uspokoić oddechu. – Skąd wiedziałeś, że maska tak na niego podziała? – zapytała Ellyse. – Nie wiedziałem. Jedynie przypuszczałem. – Dlaczego? – Wyobraź sobie, że jesteś przedstawicielką prastarej rasy. Stworzyłaś armię klonów, androidów czy innych sztucznie wygenerowanych jednostek. Co robisz zaraz potem? Zakładam również, że oglądałaś wszystkie klasyczne fantomaty science-fiction z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. – Dbam o to, by się nie zbuntowały. – Otóż to – potwierdził astrochemik. – Implementujesz blokady, by nigdy ci nie zagrozili. – Co ma do tego koncha? – La’derach to potężny artefakt – odparł. – W rękach całej armii Alhassanów mógłby stanowić niebezpieczną broń. Pierwsze, co bym zrobił na miejscu Prastarych, to zadbanie o to, by nowopowstałe zabawki nie mogły nigdy skorzystać z konchy. – Innymi słowy, strzelałeś w ciemno. – Trochę. Ale z drugiej strony widziałem, jak Dija Udin omijał ją szerokim łukiem, ilekroć znajdowała się w pobliżu. A teraz wystarczył mi wyraz jego twarzy. Alhassan milczał, oddychając ciężko. Astrochemik poklepał go po ramieniu, po czym uśmiechnął się do reszty załogantów. – Jesteś gotów na wypytki? – zapytał Skandynaw. – Goń się, sukinsynu… Lindberg natychmiast zbliżył konchę do twarzy dawnego przyjaciela. Wiedział, że będzie musiał ten proces powtórzyć jeszcze kilka lub kilkanaście razy, nim przekona go, że warto udzielać odpowiedzi na pytania. Po półgodzinie, od krzyków Dija Udina bolała go głowa, ale postanowił kontynuować aż do momentu, gdy złamie jeńca. Trudno było wyobrazić sobie, jakie uczucie powoduje u Alhassana zbliżana do jego twarzy la’derach, ale sądząc po reakcji, musiała być to prawdziwa katorga. Prastarzy pierwszorzędnie zadbali o to, by armia klonów im nie zagroziła. – Wystarczy… – powiedział w pewnym momencie nieswoim głosem Alhassan. Håkon przerwał te osobliwe tortury, po czym podał maskę Jaccardowi. Ten jednak uniósł ręce, cofając się o krok. – Nie ma mowy – powiedział. – Nie wezmę tego do ręki. Pamiętam, co stało się z Reddingtonem po tym, jak znalazł ją przy budynku Terminalu. – Ta jest czysta, gwarantuję ci. – To ta sama maska – zaoponował Loïc. – Tyle że zdobyłeś ją w przyszłości. 258 – Spoczywała w komorze próżniowej przez szmat czasu, dowódco – odparł z bladym uśmiechem Lindberg. – Nie ma się czego obawiać. Jaccard ostrożnie wziął konchę, a Håkon pochylił się nad jeńcem. Ten sprawiał wrażenie, jakby balansował na granicy nieświadomości. Toczył nieprzytomnym wzrokiem po suficie, oddychał nierówno i cały był zlany potem. – Zaczniemy od początku – odezwał się astrochemik. – Kim jesteś? – Alhassan… Dija Udin… – Czym jesteś? – poprawił się Skandynaw. – Androidem? Klonem? – Sztucznie wygenerowanym indywiduum – odparł muzułmanin, starając się skupić wzrok na oczach przyjaciela. – Sztucznie… sztucznym tworem eugeniki. – A więc klon? – zapytał Jaccard. – Tak najłatwiej mnie określić – odparł Alhassan. Szybko nabierał sił i uspokajał się, ale nadal przemawiał w sposób, który niewiele miał wspólnego z Dija Udinem, jakiego znali. – Gdzie zostałeś stworzony? – zapytał Skandynaw. – Na jednym ze statków krążących w tej części Drogi Mlecznej – powiedział muzułmanin i przełknął ślinę. – Są to bezzałogowe jednostki o zautomatyzowanych systemach. Nasze zarodki indukuje się wtedy, gdy zachodzi potrzeba, a potem wysyła się nas w miejsca docelowe… – Kiedy trafiłeś na Ziemię? – W tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym roku. Załoganci spojrzeli po sobie. – Początkowo miałem badać… – Co to za bzdury? – uciął ostro Håkon, sięgając po konchę. Niczym asystent na bloku operacyjnym, Jaccard natychmiast podał ją Skandynawowi. – Nie! – krzyknął Dija Udin. – Mówię prawdę! – Nie sądzę – odparł Lindberg, zbliżając maskę. – Byłem w dalekiej przeszłości, zanim na Ziemi w ogóle rozwinęła się cywilizacja! – ryknął Håkon. – Widziałem tam twoje kopie, Alhassan, kilkanaście sztuk! Tym razem z impetem zbliżył la’derach do twarzy jeńca, brzegiem dotykając policzka. Dija Udin wydał z siebie przerażający skowyt, jakby żywcem obdzierano go ze skóry i posypywano solą. Lindberg natychmiast szarpnął konchą i musiał włożyć w to całą siłę, by oddzieliła się od ciała Alhassana. Wraz z nią oderwał płat skóry i krew natychmiast zalała łóżko. Dija Udin potrzebował kilku minut, by dojść do siebie. Håkon spojrzał na Ellyse, poszukując wsparcia. Skinęła głową, jakby chciała powiedzieć, że aprobuje jego wyczyny. – Mów albo zrobię to jeszcze raz – powiedział Skandynaw. – Kopie… zostały zaprojektowane znacznie wcześniej. – Dlaczego? – zapytał Håkon. Dija Udin starał się uspokoić, ale nie mógł opanować drżenia. 259 – Wasza rasa nie egzystowała tylko na Ziemi… jesteście wynikiem dawnego, zapomnianego proelium, dzięki któremu… przeniesiono wasze komórki na tę błękitną planetę. Eugeniczne kopie były gotowe od dawna… bardzo dawna… od eonów. – Pierdolisz bzdury – zaoponował Lindberg. – Nie! Nie! Przysięgam! Håkon obrócił się do Jaccarda, wcześniej posyłając pytające spojrzenie Ellyse. Oboje wyglądali, jakby nie dowierzali słowom jeńca. Z drugiej strony, koncha pokazała, że potrafi wyzwolić w nim przymus mówienia prawdy. Nie było powodu, by wątpić w jego słowa. Jednak świadomość, że ludzkość powstała wskutek jakiejś gry… Lindbergowi trudno było przyjąć to bezrefleksyjnie. – Pomożesz nam – powiedział, obracając się na powrót do Alhassana. – Zrobię wszystko… – Zaraz będziesz miał okazję to udowodnić – odparł Håkon, po czym sięgnął po pierwszy lepszy datapad. Nawiązał połączenie z pracownią astrometryczną, a potem wyświetlił mapę nieba i trajektorię lotu Kennedy’ego. Rozwiązał Dija Udinowi rękę, a następnie ustawił datapada tak, by jeniec mógł z niego skorzystać. – Czego ode mnie chcesz? – zapytał Alhassan. – Wskaż mi, gdzie są wrogie jednostki. – Nie rozumiem… – Gdzie są Diamentowi? I inni, którzy zmierzają na Rah’ma’dul? Alhassan spojrzał na niego, a potem ledwo zauważalnie skinął głową. – Pomogę jeśli mnie wyswobodzisz – powiedział. – Muszę dokonać obliczeń, a nie machać palcem po mapie. W jego głosie pojawił się znany tembr. Dija Udin dochodził do siebie i należało tylko mieć nadzieję, że nie przyćmi to jego zdrowego rozsądku. – Nie ma mowy – wtrącił Loïc. – Nie dostaniesz dostępu do systemów statku. – Ustanowicie jednostronne połączenie, wyłącznie z bazą astrometrii i jej mechanizmami obliczeniowymi. Nie będę miał możliwości, by użyć czegokolwiek innego. Loïc pokręcił głową i przez moment wszyscy milczeli. Lindberg widział, że może szukać poparcia u Nozomi, gdyby zaszła taka potrzeba. Po chwili namysłu major uznał jednak, że powinni podjąć ryzyko. Skinął głową, a potem podszedł do łóżka. – Zrobię dla was znacznie więcej, niż wskazanie wrogich statków – odezwał się Dija Udin, gdy cała trójka nad nim stanęła. – Pomogę wam odnaleźć wasze jednostki. – Nasze? – wyrwało się Jaccardowi. – ISS Galileo, z trzeba osobami na pokładzie, jest najbliżej… ale to nie jedyny statek, który jeszcze podróżuje na Rah’ma’dul. – Leavitt? – zapytał Lindberg. Muzułmanin skinął głową, blado się uśmiechając. 260 Zaraz potem go rozwiązali. Håkon miał nadzieję, że nie podpisują na siebie wyroku śmierci. 20. Dija Udin pracował już od kilku godzin. Na zmianę pilnowali go Jaccard z Sang oraz Lindberg z Ellyse. Teraz przypadała kolej dowódcy i szefowej ochrony, a drugi duet miał skorzystać z okazji i zażyć trochę snu. Zamiast tego jednak Håkon i Nozomi usiedli w mesie, przy szerokim iluminatorze, przez który widzieli wolno przesuwające się w oddali gwiazdy. Nalali sobie dwa duże kubki kawy, a potem przez chwilę popijali w milczeniu. – Oszukuje nas – odezwała się Ellyse. – Jest zbyt chętny do pomocy. Skandynaw nie odpowiadał, w zamyśleniu obracając kubek na metalowym stoliku. – Halo? – upomniała go radiooperatorka. Lindberg podniósł na nią wzrok. – To sztuczny twór – odezwał się. – Całe jego życie opiera się na szeregu zaprogramowanych mechanizmów. Podobnie jego reakcje. – I co w związku z tym? – Prastarzy musieli zadbać o to, by widmo la’derach stanowiło wystarczającą motywację do współpracy. – Nie kupuję tego, Håkon. I myślę, że ty również tak do końca nie. – Mnie wydaje się to zasadne – odparł i pociągnął łyk kawy. – Ale nawet jeśli jest inaczej, nic nam nie grozi. Channary trzyma go na celowniku i rozkwasi mu łeb, jeśli tylko wykona jakiś podejrzany ruch. A dostęp ma wyłącznie do danych astrometrycznych. I to jednostronny. – Jesteś tego pewien? – Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, nawet będąc eugeniczną spuścizną prastarej rasy. Nozomi uśmiechnęła się pod nosem, po czym przesunęła kubek po stoliku i stuknęła nim o pojemnik Lindberga. – Jeśli znajdziemy te statki… – zaczęła. – To nasze szanse jako rodzaju ludzkiego wzrosną do nieprawdopodobnych proporcji. – Otóż to. Ale miałam na myśli bardziej… lokalny wymiar. – Mówisz o nas? – zapytał z uśmiechem. – Chcesz mi oględnie powiedzieć, że z taką facjatą nie mam co liczyć na… – Chciałam raczej ci oznajmić, że moja sympatia nie miała nic wspólnego z ograniczoną pulą genetyczną, na którą jeszcze niedawno cierpieliśmy – weszła mu w zdanie. – Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy aby się nie pomyliłam. Lindberg wydął usta i wstał od stolika. Stanął przy jej krześle i wyciągnął do niej rękę, przyjmując najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki było go stać. – Przestań się krzywić jak małpa – odparła Ellyse, biorąc jego dłoń. 261 Stanęła przed iluminatorem, a Håkon znalazł się za nią i splótł dłonie na jej brzuchu. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem czuł się jak w domu. Teraz z pewnością tak było. – Nie wiedziałam, że jesteś taki ckliwy. – Patrzę na gwiazdy z moją ukochaną – odparł. – Ludzie robili tak od zarania dziejów. – Tyle że z innego miejsca – powiedziała. – Poza tym ten melodramatyzm sprawia, że robi mi się słabo. Chcesz mnie odurzyć, naukowcu? – Nie planowałem tego, ale gdyby się udało, byłbym zadowolony. Westchnęła i uśmiechnęła się, po czym obróciła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję, a Håkon złapał ją w pasie i przyciągnął do siebie. Zatopili się w długich pocałunkach, które porażały zmysły i prowadziły ich w odległy, abstrakcyjny świat, w którym znajdowali się tylko oni. Oderwali się od siebie, tylko na sekundę, by spojrzeć sobie w oczy. Po tym Ellyse wtuliła się w niego, a on mocno ją objął. – Jesteśmy już blisko, prawda? – zapytała. – Prawda – zapewnił ją. – Odnajdziemy pozostałych, zapadniemy w sen, a potem ledwo się obudzimy, a już będziemy na orbicie okołoziemskiej. – Piękny plan. – Piękny, jeśli przymkniesz oko na to, co tam zastaniemy. – Może nie będzie tak źle. Po tylu latach przyroda zrobi swoje. – Możliwe – odparł Håkon, choć szczerze w to wątpił. Przypuszczał, że powierzchnia planety będzie cmentarzyskiem ziemskiej cywilizacji. Smutnym pomnikiem rasy, która niegdyś sądziła, że nic nie stoi na przeszkodzie temu, by wyruszyć w gwiazdy. I była na tyle impertynencka, by wysłać pomiędzy nie swoje statki kolonizacyjne. Długo stali w milczeniu. Z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w swoje oddechy. Niedługo potem rozległo się przez interkom wezwanie od dowódcy. Dowiedziawszy się, gdzie znajduje się dwójka załogantów, Jaccard oświadczył, że wraz z Channary zmierzają do mesy. Pojawili się chwilę później, wyraźnie rozemocjonowani. Loïc uniósł datapada i potrząsnął nim przed sobą. – Święty Graal ginącej ludzkości – powiedział. – Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Jaccard podpiął urządzenie do głównego monitora w mesie, a potem wszyscy ustawili się przed nim, jakby mieli zobaczyć najlepsze show. Lindberg obejrzał się w kierunku włazu prowadzącego do korytarza. Miał nadzieję, że załoganci dobrze spętali Alhassana. – Dija Udin wskazał nam trasy przelotów wszystkich statków, które zmierzają jeszcze na Rah’ma’dul, by wziąć udział w proelium – zapowiedział Loïc tonem konferansjera. – Okazuje się, że wykazaliśmy się niemałym egocentryzmem, bo to dopiero sam początek igrzysk. Po nas pojawi się tam wiele cywilizacji, przy czym oczywiście ostateczny wynik znamy. Koniec 262 końców orbita Drake-Omikron będzie kosmicznym pogorzeliskiem z niezliczoną ilością wraków. Na ekranie pojawiła się symulacja kursów wszystkich statków, które nadciągały ku Rah’ma’dul. Håkon starał się je policzyć, ale szybko zrezygnował. – Ile jest naszych? – Zostało tylko kilka – odparł Jaccard. – Na większości nikt nie przeżył, więc okręty po prostu zostały tam, gdzie zatrzymały je systemy awaryjne. Inne na autopilocie ruszyły dalej, a potem wirus w systemie zmienił ich trajektorię. Jak w przypadku Nowosybirska czy Hawkinga. – Gdzie jest reszta? – zapytała Nozomi, przyglądając się mapie. – Stosunkowo daleko, ale jeśli mamy już namiary, resztę możesz zrobić ansiblem. – To prawda. – Na ISS Galileo jest trójka załogantów. Wszyscy pogrążeni w kriostazie, dopóki nie dotrą do miejsca docelowego. ISS Leavitt ma na pokładzie tylko zarodki, wszyscy inni zginęli. Na ISS Kartal są dwie osoby, podobnie na ISS Sahamiso. Jeden załogant, oficer medyczny, przeżył na ISS Wolszczan. Summa summarum, zyskamy wszystkie narzędzia, które będą nam potrzebne do obudowania cywilizacji. Lindberg skinął głową, czując, jak serce mu przyspiesza. Wpatrywał się w linie widniejące na mapie kosmosu i zastanawiał, czy nieobecność tych statków na orbicie Rah’ma’dul zostanie zauważona. Pięć okrętów to znacznie więcej niż jedna mała jednostka badawcza, która nie figurowała w planach Ara Maxima. – Tylko ja biorę pod uwagę, że to może być zasadzka? – odezwała się Nozomi. Wszyscy zwrócili na nią wzrok. Podeszła do ekranu i popukała palcem w jeden z punkcików oznaczających statek. – Tylko mnie się wydaje, że Alhassana stać na prosty fortel? – dopytała. – Niewielką trudność stanowiłoby podanie nam fałszywych danych. Nikt jej nie odpowiedział. Nikt nie chciał nawet brać tego pod uwagę. – Może wskazał nam trasę przelotu statku Diamentowych, twierdząc, że to jeden z naszych? – Przesadny pesymizm – wtrącił Jaccard. Channary Sang wyglądała, jakby podzielała obawy Ellyse. Håkon przyjął rozsądną strategię wymownej ciszy. Jeszcze godzinę temu zapewniał Nozomi, że koncha wywołała odpowiednią reakcję jeńca, ale czy był na tyle pewien, by na tej podstawie zaryzykować wszystko? Teraz mogli bezpiecznie dolecieć na Ziemię, nie zwracając na siebie uwagi. Istniało małe prawdopodobieństwo, że uda im się dokonać repopulacji planety, ale mieli przecież sporo czasu. Wiele mogło się zmienić, a na Ziemi prawdopodobnie przetrwały zasoby, które pozwolą posiąść odpowiednią wiedzę. Za dziesięć lat ocalali mogą stać się ekspertami w dziedzinie neonatologii i pokrewnych gałęzi medycyny. 263 – Nie wierzę, że entuzjazm przyćmiewa pański zdrowy rozsądek, majorze – dodała Nozomi. Dowódca przez moment milczał, wpatrując się w mapę. – Owszem, przyćmiewa – przyznał, opuszczając wzrok. – Ale nie ma sposobu, by przekonać się, czy Alhassan mówi prawdę. – Można jeszcze raz przycisnąć go maską – zauważyła Sang. Spojrzeli na Lindberga. – Można spróbować – odparł Skandynaw niechętnie. Miał serdecznie dosyć dzikich krzyków, choć metoda ta okazała się być jedyną skuteczną. – Lecz jeśli Dija Udin realizuje ukryty plan, z pewnością wytrzyma odpowiednio długo. La’derach to nie wykrywacz kłamstw. Wszyscy skinęli ponuro głowami. – Mimo wszystko spróbuj – powiedział Loïc. – Potem podejmiemy próbę z ansiblem. – Spojrzał na Ellyse. – Skontaktujemy się z ISS Galileo, skoro tam przeżyło najwięcej załogantów. Będziesz w stanie ich wybudzić? – System sam to zrobi, gdy odbierze od nas sygnał alarmowy. – Świetnie. – O ile odbiorcą będzie ISS Galileo – zauważyła. – Jeśli to nie znasz statek… – To zdradzimy swoją lokalizację – uciął Jaccard. – I wówczas z hukiem zakończymy naszą kadencję na tym padole łez. Odpowiedziały mu cierpkie uśmiechy. Dopili kawę, a potem Håkon udał się do ambulatorium, by przeprowadzić kolejną serię tortur. Otwierając śluzę, obawiał się, że ujrzy w pomieszczeniu Dija Udina, który wyswobodził się z więzów i czeka teraz na niego ze skalpelem lub czymkolwiek innym, co mógłby wrazić mu w łeb. Zastał go jednak przykutego do łóżka. Zaraz potem zaczął robić to, czego wymagała od niego sytuacja. Trwało to kilkanaście minut i Alhassan do końca zarzekał się, że mówi prawdę. Nie pozostało nic innego, jak to sprawdzić. 21. Wpatrując się w pulpit swojego stanowiska, Nozomi zastanawiała się, czy nie strzelają sobie w stopę. Przygotowania do przesłania odpowiedniego sygnału ansiblem zabrały jej kilka godzin. Rzecz okazała się trudniejsza, niż przypuszczała, ale ostatecznie wiedziała, że zadaniu sprosta – problem stanowiło to, co zrobić potem. – Panie majorze – odezwała się niepewnie. – Ansibl gotowy. 264 Jaccard wstał ze swojego miejsca i omiótł wzrokiem wszystkich na mostku. Szukał poparcia dla swojej decyzji, ale wyrazy twarzy załogantów nie zdradzały nic poza obawą. Nawet Channary Sang sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę uciec. – W porządku… – bąknął Loïc. – Jeśli któreś z was chce jeszcze coś powiedzieć, niech odezwie się teraz, zanim to zrobimy. Zapadła ciężka cisza. Jaccard skinął głową, po czym obrócił się do stanowiska radiooperatorki. – Ellyse, prześlij wiadomość do ISS Galileo. – Tak jest – odparła Nozomi i złowiła jeszcze spojrzenie Håkona. Wydało jej się, że dostrzega w nim otuchę. Wzięła głęboki oddech, po czym wpiła wzrok w panel przed sobą. Wszystko było gotowe. Sygnał alarmowy miał sprawić, że Galileo wyjdzie z przyświetlnej i wybudzi załogę. – Ignorujemy fakt, że Diamentowi zwrócą uwagę na brak tych statków – odezwał się Gideon, gdy Ellyse nieomal nacisnęła kontrolkę. – Zlecą się na Ziemię jak ćmy do ognia – dodał główny mechanik. – Dija Udin twierdzi, że tego nie odnotują. A przynajmniej nie potraktują jako czegoś niepokojącego – odparł astrochemik. – Nie wydaje się to logiczne. – Ale jest – zaoponował Lindberg. – Na Rah’ma’dul ściąga w tej chwili wiele jednostek i nikt nie będzie ich liczył. A nawet jeśli któryś Diamentowy się na to porwie i odnotuje brak naszych statków, nie uzna tego za nic dziwnego. Wiele rzeczy mogło wydarzyć się po drodze, prawda? – Niby tak, ale… – Ellyse – odezwał się Jaccard, ucinając dalsze spekulacje. – Prześlij sygnał. Natychmiast. – Tak jest, panie majorze – odparła Nozomi i aktywowała przekaz. Teraz pozostało tylko poczekać kilkadziesiąt sekund, może minutę, na automatyczną odpowiedź. Systemy zareagują błyskawicznie, sprawiając, że Galileo zwolni, a potem zabiorą się za wybudzanie załogi. Nie minie kwadrans, a ktoś będzie starał się skontaktować za pomocą ansibla. Ale na to przyjdzie pora. Teraz Ellyse wlepiała wzrok w ekran, czekając na potwierdzenie, że sygnał został odebrany przez systemy okrętu. – Ile już? – zapytał nerwowo Loïc. – Dziesięć sekund, panie majorze. – Ile musi minąć, zanim… – Niecała minuta, wedle moich szacunków. Trwali w chorobliwym milczeniu, spoglądając na zegar pokładowy i czekając, aż rozlegnie się sygnał świadczący o potwierdzeniu otrzymania przekazu. Ellyse spojrzała na Lindberga. Siedział przy swoim stanowisku, nie odrywając wzroku od pulpitu. Nerwowo przygryzał dolną wargę, a dłonią wystukiwał jakiś rytm na kolanie. 265 Nozomi zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, upłynęło już odpowiednio dużo czasu, by pojawiła się informacja zwrotna. – Ellyse? – zapytał major. Wszyscy obrócili się w jej kierunku. Nozomi spojrzała na wyświetlacz. – Mów – dodała nerwowo Channary, wstając ze swojego miejsca. Ellyse nabrała powietrza, obserwując odczyty na ekranie. Upłynęła pełna minuta. – Nic… – powiedziała niepewnie. – Nie mam żadnej zwrotki. Jaccard trwał w bezruchu, Sang ukryła twarz w dłoniach, a Håkon zerwał się z fotela i podszedł do stanowiska komunikacyjnego. Oparł się o fotel i nachylił nad wyświetlaczem. – Niemożliwe, żeby tyle to trwało? – zapytał. – Niestety – odparła. – Wszystko jest zautomatyzowane. Nawet gdyby ktoś na pokładzie… – Urwała. – Nie, nie ma innej możliwości. Szacunki były poprawne, statek otrzymał nasz przekaz. – Tyle tylko, że nie nasz statek – odparł Gideon. – Może nikogo tam nie ma? – zapytał Håkon. – Możesz to sprawdzić? Ellyse zastanawiała się przez moment, po czym obróciła do Jaccarda. Dowódca zdawał się być pogrążony w marazmie. Patrzył przed siebie, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co robi załoga. Musiał uzmysłowić sobie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa podpisał wyrok śmierci na ostatnich przedstawicieli ludzkości. Nozomi spojrzała na wyświetlacz z nadzieją, że coś po stronie Galileo jednak poszło nie tak… że za moment pokaże się spóźniona wiadomość. – Mogę wysłać impuls, który potwierdzi, czy jest tam jakiś obiekt, czy tylko pusta przestrzeń – powiedziała. – Więc do dzieła – odparł Skandynaw. Ellyse szybko uporała się z zadaniem. Krótka konfiguracja ansibla wystarczyła, tym bardziej, że trajektorię miała już ustaloną. – Sygnał dociera do celu – powiedziała. – Cokolwiek nim jest. Lindberg skinął głową. – A zatem wroga jednostka – odezwał się. Nozomi pochyliła się nad konsolą, a potem wyświetliła wszystkie obliczenia i wzory, jakie Dija Udin wprowadził do komputera. Zdecydowana większość danych zupełnie ją przerastała. Po prawdzie, żadne z nich nie wiedziało, w jaki sposób Alhassan namierzył te jednostki. – Co robisz? – zapytał astrochemik. – Staram się na podstawie tych danych stwierdzić, czy statek zmienił trajektorię. – Znaczy, że liczymy jeszcze na to, że nie zwróci uwagi na sygnał? – Taką mam nadzieję. Jaccard poruszył się na fotelu, jakby przebudzając ze snu. 266 – Hallford, ustaw kurs – powiedział. – Jakikolwiek, byleby daleko stąd. – Tak jest – odparł Gideon, natychmiast zabierając się do roboty. – A potem gnaj jak najszybciej przed siebie. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że wrogi statek nie będzie w stanie wykryć ich panicznej ucieczki, ale warto było spróbować. Wszyscy trwali w nerwowym oczekiwaniu, aż Nozomi przedstawi wyniki swoich obliczeń. – Ellyse? – domagał się raportu dowódca. – Nie jestem jeszcze w stanie niczego stwierdzić. Major zaklął pod nosem, obracając się do Channary. – Sang, sprowadź tutaj tego dwulicowego skurwiela. – Zaraz… – zaoponował Lindberg, ale Loïc powstrzymał go stanowczym spojrzeniem. – Zadbaj o to, by miał skrępowane ręce i trzymaj go na muszce – dodał dowódca. Channary Sang szybko skinęła głową i ruszyła do windy. Nozomi nadal wpatrywała się w dane na wyświetlaczu, starając się wyłowić z nich nieco sensu. Wyglądało na to, że Dija Udin używał podobnej techniki, jak ona, kiedy korzystała z ansibla, jednak szczegóły tego procesu przekraczały jej wiedzę. W końcu pokręciła głową, uznając, że zadanie ją przerasta. – Przygotujcie mu jakieś stanowisko, bez połączenia z systemami statku. Sama astrometria – polecił Jaccard. – Tak jest – odparła Ellyse, przesuwając się na krześle w bok. – Gdzie jest koncha? – zapytał major, patrząc na Lindberga. – W mojej kajucie. – Przynieś ją. I tym razem załóż mu ją na chwilę. – Nie przeżyje tego. Widziałeś, co się stało, jak tylko dotknęła jego skóry. Niemal zerwało mu pół policzka. – Trudno. Żarty się skończyły. Nozomi spojrzała na Håkona, spodziewając się, że będzie protestował. Mimo wszystko nadal chodziło o osobę, którą niegdyś postrzegał jako przyjaciela. W dodatku Lindberg sądził, że Dija Udin nie ponosi bezpośredniej winy – zresztą przyznał się jedynie do zabicia dowódcy Accipitera. – W porządku – odparł Håkon i poszedł po maskę. 22. Przywleczony na mostek Alhassan zarzekał się, że pomyłka nie wchodzi w grę. Przewrócili go na ziemię, a potem przytrzymywali, gdy Håkon umieścił nad nim la’derach. Dija Udin nadal obstawał przy swoim – i zdaniem Lindberga mówił prawdę. – Załóż mu to! – krzyknął Jaccard. 267 Całe to krótkie przesłuchanie odbywało się przy rykach i pokrzykiwaniach, jakby mieli zamiar żywcem obdzierać jeńca ze skóry. Håkon zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiał założyć mu maskę i tym samym posłać go w nicość – lub do Allaha, o ile ten facet rzeczywiście wyznawał islam. – Zakładaj! – zagrzmiał dowódca. Dija Udin darł się wniebogłosy, początkowo błagając o litość, a teraz już tylko wydając z siebie przeciągłe wrzaski, jakby przeżywał niepojęte katusze. – Już, Lindberg! Astrochemik spojrzał na majora i dostrzegł w jego oczach szaleńczy błysk. – Daj mi to – rzucił oschle Loïc. – Nie. Jaccard sięgnął po maskę, ale Lindbergowi udało się w porę ją odsunąć. – Sam to zrobię – powiedział. Czuł, że głos mu się zatrząsł. – Pozwól, że ja to zrobię. – Już! – ryknął Loïc. Dija Udin wodził przerażonym wzrokiem po suficie, przytrzymywany przez wszystkich załogantów naraz. Zebrał się w sobie i postarał uspokoić. Wbił błagalne spojrzenie w oczy Håkona, ale musiał wiedzieć, że teraz nie ma już odwrotu. – Słuchaj, sukinsynu… Skandynaw zbliżył la’derach do jego twarzy. Przedtem dostrzegł jeszcze, że wyraz twarzy przyjaciela nagle się zmienił. Złamali go. Widział to bardzo wyraźnie. – Czekaj! To prawda, nie ma tam ISS Galileo! Lindberg przytrzymał konchę tuż nad nim i spojrzał na dowódcę. Ten uśmiechnął się blado i ze spokojem skinął głową. Najwyraźniej furia była pozorowana, choć Håkon musiał przyznać, że dość przekonywująco. – Co to za okręt? – zapytał Loïc. – Kto ku nam leci? – Diamentowi… Major zaklął siarczyście, obracając głowę. Potem na mostku zaległa ciężka cisza. – Dlaczego? – odezwał się w końcu astrochemik. – Dlaczego to zrobiłeś, kretynie? Miałeś szansę przeżyć, odkupić choć część win… – Sram na wasze odkupienie – odparł Dija Udin. – Zresztą, nie ma to żadnego znaczenia. Kiedy się tu zjawią, zamienią was w pył. – A inne statki? – zapytał Håkon. – To też zmyłka? – Tylko Galileo i Leavitt – odparł muzułmanin, nadal ze strachem spozierając na wiszącą nad nim maskę. – Wiedziałem, że będziecie kontaktować się z którymś z nich. Lindberg odsunął konchę i przypiął ją sobie do paska. Potem złapał Alhassana za ubranie i podniósł go z podłogi. Channary odsunęła się, dobywając berettę, to samo zrobił Gideon. – Pokażesz nam, jak uciec – powiedział Håkon, ciskając jeńcem o jeden z paneli. Dija Udin nie zdążył zamortyzować upadku i wyrżnął głową o ekran. Skandynaw dopadł do niego, 268 ponownie go chwycił i poprowadził do stanowiska, które wcześniej przygotowali. Posadził go na fotelu, a sam wyjął broń i wycelował w skroń Alhassana. Naraz jednak jego myśli zaczęły biec w innym kierunku. Uświadomił sobie, że nie rozważył jednej możliwości. Możliwości, która mogła wszystko zmienić. Trzymając Dija Udina na muszce, zreflektował się, że jeszcze może go uratować. A nawet więcej, może sprawić, że Alhassan odkupi swoje grzechy. Ale wszystko po kolei – najpierw musieli przeżyć dostatecznie długo. – Ostatnia szansa – powiedział. – Pokaż, gdzie naprawdę są Galileo i Leavitt. Alhassan wykonał polecenie bez wahania. Ellyse stała obok, skrupulatnie analizując każdą zmianę, jakiej muzułmanin dokonywał w napisanym przez siebie kodzie źródłowym. Gdy skończył, Håkon spojrzał pytająco na swoją towarzyszkę, ale szybko przekonał się, że nie miała pojęcia, co właśnie zaszło. – Proszę – powiedział muzułmanin. – Macie dwa swoje statki. Oba zostaną zniszczone, gwoli ścisłości. I to niebawem… zaraz po tym, jak my odejdziemy w niepamięć. – Diamentowi zmienili kurs? – zapytał Jaccard. – Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. – Sprawdź to – polecił Lindberg. Jeniec skinął głową i ponownie, pod czujnym okiem Nozomi, zaczął wprowadzać nowe zmienne. Ellyse nieustannie kręciła głową, jakby nie mogła nadążyć. – Voilà – odezwał się po chwili Dija Udin. – Panie i panowie, mamy krążownik Diamentowych na kursie przechwytującym. Czas dotarcia: pięć godzin i czterdzieści minut. Dostatecznie dużo, żeby zmówić wszystkie modlitwy i jeszcze zdążyć nagrzeszyć – dodał, po czym zawiesił głos i zmarszczył czoło. – O co chodzi? – zapytał Skandynaw. – To nie ten sam okręt, do którego wysłaliście sygnał. Załoganci spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, dlaczego miałoby to mieć znaczenie. Håkon nachylił się do obcego. – I co w związku z tym? – Nie wiem, ale to ciekawe. Z jakiegoś powodu wysłali wam na spotkanie inną jednostkę. Tak czy inaczej, prowadźcie mnie teraz do… Alhassan urwał, oberwawszy po głowie rękojeścią pistoletu Channary. Szefowa ochrony natychmiast cofnęła się i uniosła ręce, sygnalizując, że był to jednorazowy wybuch. Ze skroni Dija Udina popłynęła strużka krwi, ale tylko zaśmiał się pod nosem i ją otarł. – Coś jeszcze chcecie wiedzieć? – zapytał. Oberwał ponownie, tym razem od stojącego za nim Jaccarda. Wylądował na podłodze, a major byłby się na niego rzucił i dokończył sprawę, gdyby nie powstrzymali go Håkon i Gideon. – Spokojnie, dowódco – powiedział Lindberg. 269 Nie trwało długo, nim Loïc uświadomił sobie, że takie zachowanie nie licuje z godnością oficera. Rozkazał, by puścić jeńca, a potem schował berettę do kabury przy pasie. Spojrzał na Dija Udina jakby miał zamiar splunąć, po czym skinął na Channary Sang. Nie potrzebowała werbalnego rozkazu i już po chwili Alhassan leżał związany na podłodze. – Ellyse – odezwał się major. – Masz pięć godzin, żeby powiadomić wszystkie nasze statki o sytuacji. – Tak jest. – Na początek wywołaj Galileo. – Robi się, panie majorze – odparła Nozomi i szybko przystąpiła do dzieła. Håkon stanął obok i położył jej dłoń na ramieniu. Posłała mu ciepły uśmiech, choć w jej oczach dostrzegł desperację. Chwilę później komputer pokładowy na Galileo potwierdził otrzymanie sygnału. – Ellyse, prześlij im wszystkie informacje w pigułce. Cały raport o sytuacji – polecił Loïc. – Tak jest. Nie minął kwadrans, a z okrętu nadeszła wiadomość dźwiękowa. Nozomi przełączyła ją na głośniki, po czym zapanowało nerwowe wyczekiwanie. – ISS Kennedy, mówi pułkownik Wieronika Romanienko. Otrzymaliśmy wasz raport… choć nie wiem, jak powinnam się do niego odnieść. – Pani pułkownik, mówi major Jaccard, dowodzący Kennedym. Po pierwsze, musicie zawrócić i… – Tyle jest dla mnie oczywiste. – Tak jest. – Dopiero wybudziliśmy się z diapauzy – dodała. – Byliśmy przekonani, że zmierzamy do miejsca docelowego, tymczasem system nawigacyjny zdaje się być przestawiony na KraussdeGrasse-38. Liczyłam, że raport waszej oficer łącznościowej wszystko nam wyjaśni, ale był raczej lakoniczny. – To długa historia. – Mam czas. – Niezupełnie – odparł Loïc, po czym wziął głęboki oddech. – Obiecuję, że wszystko wyjaśnię, ale w tej chwili najważniejsze jest to, że zmierza ku nam wroga jednostka, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa obróci nas w pył, a następnie zwróci swoją uwagę na Galileo. – Doprawdy? – Obcy przerastają nas pod względem technologicznym, a o jakichkolwiek rozmowach nie może być mowy. Koniec końców jesteśmy skazani na klęskę. – W takim razie stawimy temu czoła razem. – Słucham? – Jak tylko uruchomimy wszystkie systemy, ustawię kurs na Kennedy’ego. – Nie ma mowy – wtrącił stanowczo Håkon. 270 – Co to za jeden? – zapytała Wieronika Romanienko. – Astrochemik Lindberg, pani pułkownik. – Nie utrzymujesz tam żelaznej dyscypliny, prawda? Może nie powinnam się dziwić, biorąc wszystko pod uwagę. – Biorąc wszystko pod uwagę, powinna pani wiedzieć, że idzie tu o przetrwanie gatunku ludzkiego – odparł Håkon, nim dowódca zdążył go powstrzymać. – Albo zbierzecie rozbitków i udacie się na Ziemię, albo jako rasa możemy już układać sobie epitafium. Przez moment panowała cisza. Skandynaw zerknął na Ellyse, sądząc, że połączenie zostało przerwane, ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Przeszło mu przez myśl, że Romanienko może czekać na więcej informacji, ale akurat w tym względzie raport był wyczerpujący. Jasno wynikało z niego, że jedynym ratunkiem jest odwrót tych statków, które jeszcze miały taką możliwość. – W porządku, panie Lindberg – odezwała się Wieronika. – Jestem jeszcze nieco zbita z pantałyku, ale doszłam do siebie na tyle, by wiedzieć, że mówi pan z sensem. Co teraz? Håkon odetchnął z ulgą. – Wysłaliśmy wiadomość do pozostałych okrętów, które przetrwały. Są to: Kartal, gdzie dwie osoby pozostały przy życiu; Sahamiso, również dwóch załogantów; Wolszczan, z jednym ocalałym; oraz ISS Leavitt, na którym znajdują się zarodki. Chwilowa cisza. – To poufna informacja, ale, jak rozumiem, takie rzeczy nie mają już znaczenia. – Najmniejszego, pani pułkownik – odparł astrochemik. – I najważniejszy jest, rzecz jasna, ostatni statek. Kluczowe jest także to, byście jak najszybciej ustawili kurs na Ziemię, pogrążyli się w kriośnie, a potem zaczęli odbudowywać naszą cywilizację. – Musimy odczekać… – Tak, tak, wiem – uciął Håkon. – Niech mi pani wierzy, wiem coś o interwałach pomiędzy diapauzami. Nie odpowiadała, czekając na dalszy ciąg. – Miałem na myśli to, że musicie natychmiast wysłać resztę statków do domu. – Jak? – zapytała Romanienko. – Pośród ocalałych nie mam nikogo, kto… – Nasza oficer łącznościowa prześle wszystkie potrzebne dane. – Lubi pan wchodzić rozmówcy w słowo, prawda? – Tylko wtedy, gdy wiem, co zostanie powiedziane. – W porządku, panie Lindberg – odparła Wieronika i westchnęła. – Ale dlaczego wy nie skierujecie tych okrętów na Ziemię? – Bo musielibyśmy nawiązać bezpośrednie połączenie z ich komputerami pokładowymi, a to zostawiłoby ślady. Jeśli obcy zainteresują się naszymi systemami, szybko zwęszą podstęp. W okamgnieniu zrozumieją, co planowaliśmy i wytropią wszystkie statki. Nie opłaca się ryzykować. – Rozumiem. 271 Pułkownik znów zamilkła, tym razem na dłużej. – Chciałabym udzielić wam w jakiś sposób pomocy, ale jak rozumiem, rozważyliście wszystkie opcje. – Tak jest – włączył się Jaccard. – W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do swoich obowiązków. – Powodzenia – dodał Håkon. – Wam przyda się bardziej – odparła Romanienko. – Cokolwiek się wydarzy, pamiętajcie, że przeżyją ludzie, którzy napiszą o was w podręcznikach historii. – I będą nazywać naszymi nazwiskami szkoły – dodał Lindberg. – Lepiej, żeby tak było, pani pułkownik. – Zadbam o to. Rozłączyli się po kilku chwilach, wymieniwszy jeszcze ostatnie uwagi. Na koniec Ellyse przesłała Galileo listę załogantów, którzy obecnie znajdowali się na Kennedym, z pominięciem Dija Udina. Potem wszyscy trwali przez moment w zupełnym bezruchu i ciszy. Każdy z nich starał się oswoić z myślą, że to koniec. 23. Håkon i Ellyse leżeli w jej kajucie, przykryci pościelą i nadzy. Długo nie odzywali się słowem, oddychając głośno. W końcu Lindberg obrócił się do niej i uśmiechnął szeroko. – Tak cię cieszy, że zostały nam jakieś… – Spojrzała na zegar ścienny. – Trzy godziny życia? – Ma to swoje plusy – odparł, unosząc kołdrę. Nozomi spojrzała na niego spode łba, ale nawet nie drgnęła. Sam ciężar jej wzroku sprawił jednak, że Lindberg czym prędzej na powrót ją okrył. – Napisałeś listy? – zapytała, przewracając się na bok. – Niby do kogo? – Do wszystkich. Nie słuchałeś, co mówił Jaccard? – Byłem skupiony na czymś innym. Powinien powiedzieć jej, że chodziło o Dija Udina. Gdyby mieli więcej czasu, zapewne by to zrobił – ale w tej sytuacji jego starania i tak ostatecznie okażą się bezcelowe, a Alhassan przepadnie razem z Kennedym. Nie miało znaczenia, że wpadł na to, w jaki sposób dawny przyjaciel mógłby odkupić swoje grzechy. – Romanienko chce, żebyśmy napisali listy pożegnalne. – Do kogo? – Do ludzkości. Do tych, którzy przeżyją. 272 – To zbyt ambitne jak dla mnie. Nie potrafiłbym napisać nawet do rodziców, gdyby jakimś cudownym sposobem przeżyli tak długo. – Nie drwij sobie, panie Lindberg – odparła i szturchnęła go w ramię. – Ta pułkownik miała rację, że będą się o nas uczyć w szkołach. – O ile jakieś zbudują. – Widzę, że wstąpił w ciebie optymizm. – Realizm. Jak mnie zaraz czymś nie zajmiesz, popadnę w pesymizm. – Zajmowałam cię już dwa razy. – A ja czule odwzajemniłem twoje zajęcie się. Znów go szturchnęła, a Håkon skrzywił się teatralnie. Zaraz potem Ellyse położyła mu głowę na piersi. Przez chwilę leżeli bez ruchu, wsłuchując się w swoje oddechy i nie myśląc o niczym. Co można było zrobić, gdy człowiekowi zostały trzy godziny życia? Lindberg uważał, że nie było nic lepszego niż to. – Håkon. – Mhm? – Może uda nam się z nimi rozmówić. Wiedział, że prędzej czy później pojawi się nadzieja. Im lepiej im ze sobą było, tym bardziej chcieli przedłużyć to uczucie. Przypuszczał, że w końcu zaczną łapać się wszystkiego, nawet najbardziej absurdalnych pomysłów. Ten, o którym mówiła, był jednym z nich. – Nie sądzę – powiedział. – Z tego co mówił Ev'radat, niespecjalnie spieszy im się do rozmów. Szczególnie, gdy mają proelium do wygrania. – Może nie wiedzą nawet, że w nim uczestniczą. Lindberg pokręcił głową. – Jako jedna z nielicznych ras wiedzą, w czym rzecz. A przynajmniej znają podstawy z podań, legend, niejasnych mitów i tak dalej. Ev'radat nie miał pojęcia, skąd płynęła ta wiedza, ale zorientowali się w sytuacji jeszcze zanim trafili na orbitę Rah’ma’dul. – Więc tak po prostu nas zgniotą? – Z ich punktu widzenia jesteśmy tylko statkiem konkurencji. – Ale jeśli zobaczą, że zmierzamy w przeciwnym kierunku, może… może w ogóle nie zorientują się, że mieliśmy wziąć udział w tych chorych igrzyskach. Skąd mieliby wiedzieć? – Napotkali inne nasze statki. ISS Filippenko na przykład. Wystarczy, że rozpoznają nasze… Lindberg urwał, gdy ich spojrzenia się spotkały. Oboje uświadomili sobie to samo. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyśleli? Natychmiast wyskoczyli z łóżka, a potem pospiesznie narzucili na siebie uniformy. W nie do końca zapiętych oficerskich kurtkach ruszyli biegiem po korytarzu. Wpadli na mostek w pełnym pędzie, dostrzegając, że Dija Udin nadal leży skrępowany na podłodze. Prócz niego na pokładzie dowódczym był tylko Gideon. 273 – Hallford – wysapała Nozomi. Główny mechanik obrócił się leniwie w ich kierunku, po czym jego głowa nagle bezwładnie opadła. Podniósł się, ale nie ulegało wątpliwości, że postanowił zakończyć swoją kadencję na tym świecie z butelką w ręku. – Nie da rady nic zrobić – powiedział Håkon, podchodząc do niego. – Umem ssz… szysko zroić… – wymamrotał, kiwając się w przód i w tył. Lindberg nie miał zamiaru tracić czasu. La’derach tłoczyła wiedzę w umysł nosiciela, ale robiła także znacznie więcej. Dzięki mechanizmowi, który Håkon nie do końca rozumiał, nie postarzał się zbytnio podczas swojej długiej tułaczki po korytarzach. Prócz tego czuł się… inaczej, od kiedy zaczął nosić maskę. Wykorzystanie jej w tej sytuacji było strzałem w ciemno, ale Skandynaw założył, że jeśli potrafi zapobiegać procesowi starzenia, tym bardziej usunie alkohol z krwi nieszczęśnika. – Sosaaa… sostaw mie… – wydukał Hallford, gdy astrochemik przytrzymał go jedną ręką, a drugą dobył konchy. Zanim mechanik się wyrwał, z impetem nałożył mu ją na twarz. Gideon zachwiał się i tylko Håkonowi zawdzięczał to, że nie wyciągnął się jak długi na podłodze. Po chwili jednak doszedł do siebie. La’derach najwyraźniej stanowiła skuteczną odtrutkę na kaca. Lindberg pomyślał, że gdyby wrócili na Ziemię, opatentowałby to cudo i stałby się najbogatszym człowiekiem w historii ludzkości. Dopiero wtedy stawiano by mu pomniki. – Dobrze się czujesz? – zapytał, zdejmując Gideonowi maskę. – Przed chwilą czułem się lepiej i weselej… Co tu się dzieje? – Nawaliłeś się jak prosię, a my… – Być może mamy rozwiązanie – weszła mu w słowo Ellyse. Siedziała już przy swoim stanowisku, gorączkowo przerzucając dane na wyświetlaczu. – Jakie rozwiązanie? – zapytał Hallford. – Staniemy się anonimowi – rzekł Lindberg. – Usuniemy wszelkie sygnały identyfikujące nas jako Międzynarodowy Statek Kosmiczny – dodała Nozomi. – Potem będziemy musieli tylko ściągnąć wszystkie znaki z poszycia. Gideon podniósł się z miejsca i zachwiał nieco na nogach, ostatecznie utrzymując równowagę bez niczyjej pomocy. – Ściągnąć? – zapytał. – Mówisz, jakby chodziło o jakieś naklejki albo farbę. To jest immanentnie związana… – Ple, ple, ple – ucięła Ellyse. – Wypalimy to dziadostwo z działek któregoś promu. – Zwariowałaś. – Ty zwariowałeś, jeśli chcesz ot tak się poddać, Gideon. Główny mechanik uniósł brwi i przez moment wyglądał, jakby w głowie dokonywał arcyskomplikowanych obliczeń. Skinął do siebie, zupełnie ignorując astrochemika, po czym dopadł do swojego pulpitu jakby się paliło. – To wykonalne? – zapytał go Lindberg. 274 – Cisza – odparł Hallford. Skandynaw uznał to za dobry omen. Uśmiechnął się i podszedł do niewielkiego mikrofonu przy fotelu kapitańskim. Uruchomił interkom i pokrótce streścił wszystko pozostałym, wzywając ich na mostek. Potem zajął miejsce dowódcy. Musiał przyznać, że siedziało się na nim całkiem wygodnie. – Lubicie się łudzić – rozległ się głos Alhassana. – To jedna z waszych cech jako gatunku. Nie ma nic wspólnego z wychowaniem, pochodzeniem czy predyspozycjami genetycznymi. Trudno mieć wam to za złe. – Zamknij mordę – syknął Håkon. – Tak się odzywasz do starego przyjaciela? – Mogę gorzej. – O, z pewnością. Lindberg wstał z fotela i popatrzył na towarzyszy. Ellyse starała się wyłączyć wszystkie urządzenia, które emitowały jakikolwiek sygnał. Dla nadciągającego krążownika mieli sprawiać wrażenie statku-widma, który nie należy do żadnej zorganizowanej floty. I poniekąd było w tym nawet trochę prawdy. Tymczasem Gideon robił co mógł, by zmienić pozostałe cechy charakterystyczne ISS-ów – ustawiał inny pobór mocy, zmieniał warunki środowiskowe na nieużywanych pokładach, emisję rezydualnych cząstek z kolektorów, czy w końcu sposób, w jaki autopilot dokonuje korekcji kursu. Teraz liczyło się tylko to, by nie przypominali żadnej ziemskiej jednostki. Oprócz tego mogli nawet zmierzać ku innej galaktyce. – Cokolwiek zrobicie, nie ma to sensu – powiedział Alhassan. – Diamentowi odebrali wasz sygnał. Ellyse, sama go wysłałaś… musisz zdawać sobie sprawę z tego, że pochodzenie komunikatu stanowi namacalny dowód na to, kto jest jego nadawcą. – Niekoniecznie – odbąknęła, nie odrywając się od swoich zadań. – Poza tym, jeśli ten krążownik napotkał wcześniej Filippenkę, albo jakikolwiek inny ziemski okręt, to… – To co, Alhassan? – zapytał Håkon, stając nad nim. – Rozpozna was. Może i nie będziecie mieli oznaczeń, ale konstrukcja statku jest podobna. – Kennedy jest o pięćdziesiąt lat młodszy od jakiekolwiek jednostki Ara Maxima – zaoponował z uśmiechem Skandynaw, przykucając obok jeńca. – Różni się wizualnie od reszty. Nawet załoga wygląda inaczej, biorąc pod uwagę nowe umundurowanie. – Czcze gadanie, naukowcu. Dobrze wiesz, że robicie sobie złudne nadzieje. – Zobaczymy. Na twarzy Dija Udina pojawił się nikły uśmiech, całkiem zrozumiały, gdy wziąć pod uwagę prawdopodobieństwo klęski. Mundury mundurami, ale jeśli Diamentowi choćby rzucą 275 na nich okiem, natychmiast przekonają się, że mają do czynienia z tą samą rasą, która znajdowała się na pokładzie pozostałych ISS-sów. Mimo to Håkon miał nadzieję. Może irracjonalną, ale nie pozostało mu nic innego. 24. Krążownik przechwycił ich szybciej, niż się tego spodziewali. Wszystko było gotowe, choć nikt nie potrafił powiedzieć, czy to wystarczy. Loïc siedział na swoim miejscu, zaś fotel pierwszego oficera samozwańczo zajął Lindberg. Wszyscy patrzyli na masywny okręt, który widniał na głównym wyświetlaczu ponad ich głowami. – Nie strzela – zauważyła Channary. – Wydaje się, że to dobry omen. – Jest jakaś transmisja? – zapytał Jaccard, przenosząc wzrok na radiooperatorkę. – Cisza w eterze – odparła. – Po prostu tam siedzą i… patrzą na nas tak, jak my na nich, panie majorze. – A zatem przynajmniej udało nam się wprawić ich w konsternację. – Mhm – mruknął Lindberg, odpinając konchę od paska. Spojrzał na dowódcę, a ten skinął głową. Håkon założył maskę, czując, jak wpija się w jego twarz. Znał to uczucie doskonale i po prawdzie było w nim coś narkotycznego. Od lat ściągał i zakładał la’derach, nie chcąc wyrządzić sobie takich szkód, jak Gideon. Za każdym razem, gdy się jej pozbywał, czuł się niekomfortowo, zaś gdy tylko wracała na miejsce, dawała mu zastrzyk cudownej euforii. Wziął głęboki oddech, czekając na rozwój wydarzeń. – Nawiąż połączenie – polecił Jaccard. – Tak jest – odparła Nozomi. Major obrócił mikrofon do Skandynawa i ponaglił go ruchem ręki. Połączenie wizualne z oczywistych przyczyn nie wchodziło w grę, ale dźwiękowe było jak najbardziej wskazane. Diamentowi nie znali jeszcze języka Prastarych, ale z pewnością byli w stanie rozpoznać pewne sformułowania ze swoich podań i legend. Lindberg odezwał się basowym pomrukiem, niezrozumiałym zarówno dla załogantów Kennedy’ego, jak i obcych na krążowniku. Prawił przez niecałą minutę, po czym się rozłączył. Wszyscy trwali w nerwowym milczeniu, patrząc po sobie. – Jest sygnał – powiedziała Ellyse. – Przesyłają obraz. – Na główny ekran – polecił Loïc. – Tylko ostrożnie. Nie klepnij przypadkiem kontrolki z dwustronną komunikacją. 276 – Tak jest – powiedziała z uśmiechem. Atmosfera na mostku powoli robiła się optymistyczna – nie dość, że wróg nie zaatakował, to jeszcze podejmował próbę kontaktu. Najwyraźniej ich mały fortel zbierał plony. Ponad nimi ukazał się Diamentowy. Tuż za nim widniało czarne tło, po którym od prawej do lewej przesuwały się ciągi żółtych znaków i linii. W tle słychać było ciche piszczenie, które doprowadziłoby ludzkie ucho do szewskiej pasji już po kilku minutach. Obcy odezwał się urywanymi zdaniami. Wszyscy czekali, aż Lindberg przetłumaczy jego słowa. Wywód był nieco krótszy od wiadomości Skandynawa. Gdy Diamentowy skończył, Jaccard i reszta zawiesili wzrok na Håkonie. Ten trwał w bezruchu, nie odzywając się i sprawiając wrażenie, jakby nie miał zamiaru ściągać konchy. – Håkon? – zapytała z niepokojem Nozomi. – Co z nim? – dodała Sang. Gideon wstał ze swojego miejsca i podszedł do Lindberga. Gdyby coś się wydarzyło, był gotów zerwać maskę i samemu ją założyć. W tej dynamicznej sytuacji każda sekunda była na wagę złota. Możliwe, że Diamentowy sformułował ultimatum, od którego zależeć mogło ich życie. – Lindberg! – krzyknął Loïc, widząc, że wroga jednostka zmieniła położenie względem Kennedy’ego. Skandynaw spojrzał na niego, a potem powoli ściągnął konchę. – To Ev'radat. – Co takiego? – zapytał dowódca. – Diamentowy, który dowodzi tym statkiem… to ten sam, dzięki któremu tutaj jesteśmy. Jeden z Yan’ghati. – Jak to możliwe? – Najnormalniej na świecie – wtrącił leżący na ziemi Alhassan. – Naukowiec spotkał przyszłą wersję tego skurwiela. Na tym etapie jest jeszcze w porządku, dopiero za jakiś czas poprzewraca mu się w tym brylantowym łbie. Jaccard potrząsnął głową. – Czy to cokolwiek zmienia? – zapytał. – Nie wiem… chyba nie. Choć trzeba uznać, że wysyłając mu sygnał, mogliśmy zmienić linię czasu. – Mam w głębokim poważaniu inne linie czasu – odparł Loïc, wstając z fotela. – Chcę wiedzieć, czy w tej nasza wesoła grupka przeżyje kolejny dzień. – Nie wiem – odpowiedział Skandynaw. – Przekazałem im, że sygnał wysłany ich jednostce był standardową procedurą, którą wykonujemy wobec obiektów pokazujących się na naszym radarze. Wydało mi się to lepsze, niż upieranie się, że miała miejsce pomyłka. – Słusznie – odparł Jaccard. – Tyle że nic z tego nie zrozumieli. – Teraz nie, ale za jakiś czas posiądą tę zdolność i wtedy być może wrócą do nagrań. – Mniejsza z tym. Co odpowiedział? 277 – Wyrecytował standardową formułkę, przynajmniej tak to brzmiało. Przygotujcie się do abordażu, jesteśmy rasą zdobywców, dysponujemy zaawansowaną technologią, et cetera. Nic, czym powinniśmy się przejmować. Loïc uniósł brwi, obracając się ku niemu. – Jakieś pomysły, co w tej sytuacji zrobić? – zapytał. – Balansujemy na krawędzi – odparł Håkon. – Ale nie jest źle. Żyjemy i to się liczy. Proponuję teraz, byście wszyscy udali się do komór kriogenicznych. Wszyscy, prócz mnie i Gideona. – Słucham? – Musicie zniknąć, gdy ich przyjmiemy. – Zamierzasz… – zaczął Jaccard, ale szybko urwał. Przez moment wbijał wzrok w Skandynawa, jakby liczył na to, że ten przedstawi lepszy pomysł. W końcu major zaklął pod nosem, na co reszta załogi zareagowała wstając z miejsc. – Słuszna decyzja – powiedział Lindberg. – Zostawiasz statek w dobrych rękach. – Jak jasna cholera – odburknął Loïc, po czym obrócił się do Channary. – Sang, bierzmy zdrajcę i w drogę. Szkoda czasu. Jak na zawołanie, na głównym ekranie pokazał się niewielki prom, który odbił od wrogiej jednostki. Zbliżał się do Kennedy’ego w zawrotnym tempie. – No już, szybciej – ponaglił załogantów Jaccard. Zaraz potem podnieśli jeńca i opuścili mostek. Zanim Ellyse przekroczyła próg, obróciła się jeszcze i posłała Lindbergowi zaniepokojone spojrzenie. Miał nadzieję, że nie był to ostatni raz, gdy ją widział. Opadł ciężko na fotel dowódcy, kładąc la’derach obok. – Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? – zagaił Hallford. – Mniej więcej. – To może być zwykły podstęp, by dostać się na pokład. – Niezupełnie – odparł Håkon. – Mówili wprost o abordażu. Nie ubierają tego nawet w płaszczyk przyjacielskiej wizyty. – W takim razie nie wiem, czy to rozsądne. – Niespecjalnie – skwitował Lindberg, wzruszając ramionami. – Ale każdy inny scenariusz kończyłby się szybką śmiercią. A tak, przynajmniej przedłużamy nasze męki – dodał, obracając się do głównego mechanika. – Będą potrafili do nas zadokować? Niechętnie widziałbym wyrwę w kadłubie. – Nie wiem. Wygląda na to, że mają jakiś rodzaj kołnierza, ale miło byłoby się porozumieć i wytłumaczyć, że musimy otworzyć im właz. Inaczej mogą po prostu wywalić go z zawiasów. – Możesz otworzyć komorę przejściową zdalnie? – Pewnie. 278 – W takim razie wrzuć obraz z najbliższego obiektywu i obserwuj – polecił Lindberg. – Jak tylko zobaczysz, że zadokowali, otwórz właz. – Może ich zmieść, jeśli nie uszczelnią… – Trudno. Może wyjdzie nam to na dobre. – Tylko jeśli nie zostawili nikogo na pokładzie, bo w przeciwnym wypadku reszta zmiecie nas w ułamku sekundy. – Toteż przyglądaj się bacznie. – Dobrze ci w tej roli, co? Już gadasz jak stary wyjadacz Reddington. Håkon wydął usta, tocząc wzrokiem po mostku. – Wszystko jeszcze przede mną, o ile przeżyjemy nadchodzące minuty. Prom znajdował się już blisko poszycia, więc obaj skupili się na procedurze podejścia. Wyczekali do momentu, aż wysuwana tuba przylgnie do kadłuba Kennedy’ego, a potem Hallford otworzył właz. Przenieśli wzrok na monitor, gdzie widniał obraz z komory dekompresyjnej i odetchnęli z ulgą. Grupa dziesięciu diamentowych właśnie pochylała się, by przejść przez gródź. – Witamy na pokładzie – bąknął Gideon. – Wyświetl im trasę na mostek. – Jak? Strzałkami? Mogą w ogóle nie znać tego symbolu. – Wystarczy, że będziesz podświetlał odpowiednie pulpity. Zauważą, że światło wskazuje im drogę. – W porządku – odparł Gideon, niezbyt przekonany. Znaki świetlne okazały się jednak uniwersalnym sposobem wskazywania kierunku. Diamentowi udali się za ich wskazaniami, docierając w końcu na mostek. Gdy Ev'radat przekroczył próg, Lindberg podniósł się z miejsca dowódcy. Miał nadzieję, że zareagują na widok la’derach, ale zdawali się w ogóle nie rozpoznawać maski. Spojrzał na przybyszów, a potem bąknął coś do nich w języku Prastarych. Zastanawiał się, co to spotkanie zmieni, jeśli chodzi o Ev'radata. Czy obcy rozpozna go, kiedy spotkają się na oświetlanej pulsarem Quae’hes? Zapewne tak, wszak konchę poznał już znacznie wcześniej. Może nawet to wszystko już się wydarzyło, a Diamentowy nie zająknął się na ten temat, by nie zmieniać linii czasu. Håkon rozłożył ręce, jakby oferował gościom cały mostek do użytku. Spojrzeli na niego, a potem przenieśli wzrok na zniekształconą twarz głównego mechanika. Gdyby skojarzyli ją z obliczami, które widzieli na innych statkach, byłby to koniec. Zaczęli rozglądać się po pokładzie, a potem sprawdzać pulpity. Nie mieli pojęcia, jak obsługiwać obcą, prymitywną technologię. Wymieniali się uwagami, sądząc, że gospodarze ich nie rozumieją. Håkon przysłuchiwał się temu z narastającą obawą. – Powinniśmy po prostu ich zniszczyć i kontynuować misję – odezwał się jeden z nich. – Proelium już trwa, na Rah’ma’dul gromadzi się coraz więcej uczestników. 279 – Nie znamy tej cywilizacji – zaoponował inny. – Może być niebezpieczna – dodał ktoś. – Usunięcie zawczasu potencjalnego problemu byłoby roztropne. – Trzeba także wziąć pod uwagę, że mogli zbiec z proelium – zauważył inny. – Jeśli tak, naszym obowiązkiem honorowym jest zniszczenie okrętu. – Ich kurs świadczy o tym, że nie mają z proelium nic wspólnego. – Mogli go zmienić. Lindberg czuł, że robi mu się sucho w ustach. Rozmowa nie zmierzała w dobrym kierunku. Raz po raz Diamentowi spoglądali na Ev'radata, który najwyraźniej odgrywał w tym gremium rolę dowódcy. – Zdania są rozbieżne – zauważył jeden z nich. – Wszyscy jednak jesteśmy zgodni, że nie należy ich tu zostawiać. – Zgoda – odezwał się wreszcie Ev'radat. Przez moment milczeli. – Albo ich usuniemy, albo będziemy śledzić każdy ich ruch. Nie można pozwolić, by nieznany statek błąkał się po tym rejonie galaktyki. – Nie zapominajmy, że to zupełnie nieznana cywilizacja ze zdolnością do podróży międzygwiezdnych – dodał ktoś. – Musimy mieć się na baczności, za jakiś czas mogą się rozwinąć i nam zagrozić. – Tym bardziej należy usunąć problem teraz, póki nie dotarli dalej. – To tylko jeden statek, z dwoma załogantami. – Nie wiesz, ile szkód może wyrządzić jedna osoba, która znajdzie się w odpowiednim czasie i miejscu. – Hipotetycznie. – Nie tylko. Historia każdego gatunku dowodzi, że nie warto ryzykować. Håkon wiedział, że klamka zapadła. Jeśli ich teraz nie zabiją, będą śledzić aż do Ziemi. Nie minie wiele czasu, nim dodadzą dwa do dwóch i zorientują się, w czym rzecz. Lindberg spojrzał na swojego towarzysza i zobaczył przerażenie rysujące się na jego twarzy. Wprawdzie Hallford nie rozumiał, co mówią przybysze, ale wzmożone dyskusje nie mogły zwiastować niczego dobrego. Håkon odezwał się ponownie w języku Prastarych, sądząc, że nie powinien po prostu stać jak kołek. Urwali rozmowę i obrócili się do niego. Trwali tak przez chwilę, po czym Ev'radat zrobił krok w przód. Jaką ironią byłoby, gdyby to z jego ręki zginął. Dowódca Diamentowych zbliżył się jeszcze bardziej, a potem obrócił plecami do Skandynawa. Lindbergowi przemknęła przez głowę optymistyczna myśl, że może to sposób na okazanie zaufania. Zaraz potem jednak stwierdził, że w grę wchodzi raczej manifestacja siły. – Nie będziemy tracić tutaj więcej czasu – powiedział Ev'radat. 280 – Zgoda – odpowiedziało mu kilku. – Trzeba usunąć problem – dodał jeden z nich, wychodząc przed szereg. – Nie ma nad czym dłużej deliberować. – Opuśćmy pokład tego okrętu i obróćmy go wniwecz. To najlepsza ewentualność. – Zgoda – powiedział Ev'radat. Gdy do Håkona dotarło, że decyzja zapadła, poczuł nieprzyjemne ciarki na plecach. Ot tak, ze spokojem przeprowadzili krótką wymianę zdań, ostatecznie dochodząc do wniosku, że to koniec. Skandynaw zaczął gorączkowo poszukiwać ratunku, ale żaden pomysł nie przychodził mu do głowy. Zaatakować ich? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Zabiliby ich bez trudu, a nawet jeśli jakimś cudem tak by się nie stało, krążownik szybko pomściłby grupę zwiadowczą. Ucieczka? Również bez sensu, bo wrogi okręt był znacznie szybszy. O pertraktacjach nie było mowy, a wszystkie fortele zostały wyczerpane… Nagle Lindberg uświadomił sobie, że nie ma ratunku. Nikt nie przyjdzie im z odsieczą, nikt nie cofnie się w czasie, by zmienić bieg wydarzeń. Oto nadszedł kres drogi Kennedy’ego, jednego z ostatnich statków ludzkości. Håkon opadł ciężko na fotel dowódcy. Słyszał, jak Diamentowi rozważają jeszcze przeszukanie pokładu, by dowiedzieć się więcej na temat tej cywilizacji i ustalić rodzimą planetę. Nie docierała do niego waga tych słów. Musiał najpierw poradzić sobie z przytłaczającą świadomością śmierci. Dopiero, gdy zaczął pocieszać się myślą, że zapewnili swemu gatunkowi przetrwanie, uzmysłowił sobie, o czym mówili obcy. Zmroziło go na myśl, że mogą w systemie Kennedy’ego odnaleźć jakieś informacje na temat Ziemi. Wstał z fotela, skupiając na sobie uwagę Diamentowych. Gdy stwierdzili, że nie ma wrogich zamiarów, wrócili do prowadzenia dyskusji. Håkon podszedł do głównego mechanika, stanął tyłem do obcych, a potem odchylił nieco konchę, by móc mówić. – Gideon… – zaczął, czując się jak lekarz ogłaszający zgon bliskiego. – To koniec. – Co? – Chcą nas zniszczyć – dodał Lindberg przyciszonym głosem. – I obawiam się, że osiągnęli co do tego konsensus. – Mówisz, że… – Szkoda czasu na użalanie się nad sobą – zestrofował go Håkon. – Zanim nas opuszczą i poślą w diabły, natkną się w kriokomorach na pozostałych. – Kurwa – skwitował pod nosem Gideon, łypnąwszy na Diamentowych. – Jak tylko zobaczą ludzkie twarze, nie będą potrzebowali dostępu do komputera pokładowego. – I tak by go nie uzyskali. 281 – Jesteś tego pewien? – Mniej więcej. – Mniej więcej to za mało, Gideon – odparł Håkon, kręcąc głową. – Siadaj do stanowiska i zrób wszystko, żeby zniszczyć banki danych. Zrozumiano? – Przecież nie znają języka. – Co nie znaczy, że nie wyciągną z nich takich informacji, jak choćby trajektorie lotu. Główny mechanik spojrzał na niego powątpiewająco. – Możesz to zrobić? – zapytał Lindberg. – Może… przy odrobinie szczęścia mogę wszystko zniszczyć, ale… – Świetnie – uciął astrochemik. – Potem pozostanie nam tylko unicestwienie tych Diamentowych. – Co masz na myśli? – Zamierzam odejść w chwale, Gideon – odparł ciężko. – Zniszczymy wszystkie dane, na wszelki wypadek, a potem zadbamy o to, by nasi goście nigdy nie przekonali się, kto jest na pokładzie. Hallford wpił w niego wzrok, unosząc brwi. – Chcesz nas wszystkich zabić? – I zabrać ze sobą Kennedy’ego – potwierdził astrochemik. Przez moment milczeli. Håkon słyszał, jak jeden z Diamentowych próbuje dostać się do komputera pokładowego i odnaleźć interesujące ich informacje. – Nie mamy innego wyboru, Gideon. – Wiem… ale w takim razie po co mam niszczyć dane? – Bo jakiś ich statek z pewnością się tu zjawi, by zbadać miejsce zdarzenia. Jeśli będą potrafili wyłowić coś ze szczątków… – Nie sądzę – zaoponował mechanik. – Przynajmniej jeśli chcemy odejść z hukiem. – Co masz na myśli? – Mogę rozsadzić kolektory neutrin. Wybuch będzie tak wielki, że obróci nas w kosmiczny pył. Dosłownie. – To nie wchodzi w grę. – Dlaczego nie? – Bo mój diamentowy kolega musi przeżyć – odszeptał Lindberg. – Jeśli go omyłkowo zabijemy, nigdy nie spotkam go na rachitycznej planecie, nigdy nie znajdę się w jego jaskini i nigdy nie uciekniemy z Rah’ma’dul. – Skoro i tak umrzemy… – I nigdy nie zawrócimy statków, które przetrwały, łącznie z Leavitt. – No tak – przyznał Hallford, pocierając czoło. Przestawał się dziwić, że rozum odmawia mu posłuszeństwa. Za moment mieli rozpocząć procedurę, która zakończy się śmiercią całej załogi Kennedy’ego. Obiektywnie rzecz biorąc, Ellyse i reszta mieli szczęście. Pozostali nieświadomi widma śmierci, jakie nad nimi zawisło. Håkon chętnie by się z nimi zamienił. 282 – Bierz się do roboty – polecił. Gideon skinął głową, po czym obrócił się do panelu i zaczął wprowadzać algorytm do systemu. – Ile ci to zajmie? – Usunięcie danych to nie problem, wystarczy aktywować odpowiednią procedurę awaryjną. – Jest taka? – Musi być. Na wypadek, gdyby trzeba było wyczyścić komputer pokładowy w razie infekcji. – Wcześniej nie zadziałała. – Bo wcześniej mieliśmy do czynienia z czymś znacznie przekraczającym nasz poziom rozwoju technologicznego. – W porządku – odparł Håkon, sprawdzając, czy nie przykuwają uwagi obcych. – A eksplozja? – To nieco bardziej skomplikowana sprawa, ale masz szczęście, że został z tobą główny mechanik. – Niewypowiedziane. – Przypuszczam, że nikt inny nie wiedziałby, jak obejść kilkanaście zabezpieczeń, które muszą nawalić, by doszło do reakcji. – O jakiej reakcji mowa? – Skorzystamy z generatora cząstek w napędzie. Krótko mówiąc, stworzymy obieg zamknięty w miejscu, gdzie powinien być otwarty. – Nie uszkodzimy ich statku? – Nie. Wskutek zamkniętych emitorów dojdzie do implozji, nie eksplozji. Kennedy zapadnie się w sobie, nie zagrażając niczemu, co jest w okolicy. – Świetnie. – Nie wiem, czy tak świetnie, ale innej możliwości chyba nie ma. Lindberg pokiwał głową. – Potrzebujesz mnie jeszcze do czegoś? – zapytał Skandynaw, przygotowując się do naciągnięcia maski. – Tylko do tego, byś jeszcze raz potwierdził, że decydujemy się na samobójstwo. – I tak zginiemy, Gideon. Lepiej zabrać ze sobą dane, które mogłyby zaszkodzić ocalałym. – OK – odparł Hallford, obracając się do niego na moment. – Ale może się okazać, że zanim te diamenty zejdą z pokładu, my padniemy trupem. – Zadbaj o to, by Kennedy zrobił, co trzeba. Dasz radę? Główny mechanik przez moment się zastanawiał, a potem ostatecznie skinął głową. – Jak obejdę zabezpieczenia, ustawię automat – powiedział. – Gdy ich prom odcumuje od kadłuba, wszystko pójdzie w ruch. Nie zdążą nic zrobić. 283 – Więc nie pozostaje nam nic innego, jak czym prędzej ich stąd przegonić. Hallford przytaknął, nie odrywając wzroku od wyświetlaczy. Lindberg wziął głęboki oddech, a potem naciągnął konchę. By jego plan zakończył się sukcesem, musiał wyeksmitować nieproszonych gości, zanim zaczną węszyć po pokładzie i trafią na załogantów pogrążonych w diapauzie. Wcześniej obawiał się, że przedwcześnie podpisze wyrok na siebie i Gideona, ale skoro wszystko miało odbyć się automatycznie, nie był to wielki problem. I tak za moment wszyscy zginą, nieważne, w jaki sposób. Założywszy maskę, odczekał, aż Hallford da mu znak, że dopiął wszystko na ostatni guzik. Spojrzeli sobie w oczy, przez moment niepewni, czy w istocie są gotowi zabić siebie i pozostałych. W końcu Håkon obrócił się i podszedł do fotela dowódcy. Otworzył schowek i złapał za berettę, która się w nim znajdowała. Absurd polegał na tym, że nie mógł ranić żadnego z obcych. Skoro był wśród nich Ev'radat, istniało spore prawdopodobieństwo, że za jakiś czas wszyscy wejdą w skład grupy, która wyda wojnę dotychczasowemu porządkowi. Skandynaw obejrzał się na mechanika. Ten również sięgnął po broń. Niełatwo było podjąć ostateczną decyzję, mimo że innego wyjścia nie mieli. Lindberg ścisnął mocniej rękojeść broni i poczuł, że zaczyna się trząść. Kilkoma strzałami miał sprawić, że wszyscy załoganci umrą. Ale przynajmniej nie znikną bez śladu, powtarzał sobie. Wieronika Romanienko otrzymała ich listy, imiona, nazwiska, biogramy… kiedy wróci na Ziemię, przedstawi wszystkim ocalałym piątkę ludzi, którzy sprawili, że cywilizacja przetrwała. Marne pocieszenie, jeśli nie można będzie tego zobaczyć. Håkon przełknął ślinę i na moment zamknął oczy. Gdy je otworzył, wiedział, że musi działać teraz. 25. W ostatniej chwili Lindberg uzmysłowił sobie, jak karygodny błąd popełnił. Wszystko działo się jednak tak szybko, że nie był w stanie nadążyć za swoimi myślami. Dopiero gdy założył la’derach, pewne elementy zaczęły układać się w logiczną całość. Usiadł na fotelu, po czym dokonał kilku modyfikacji systemu podtrzymywania życia. Obrócił się do Gideona, który posłał mu pytające spojrzenie. Håkon wskazał na wyświetlacz przy jego stanowisku, który teraz wskazywał, że za dwie minuty Kennedy zacznie stopniowo usuwać atmosferę z pokładu. Hallford pobladł, ale skinął głową. Był to jedyny sposób, by mieć pewność, że Diamentowi w porę uciekną. 284 W przeciwnym wypadku mogliby zabić jego i mechanika, a potem rozejść się po statku. Wiele różniło ich od ludzi pod względem fizjologii, ale do życia niezbędny był im tlen. Teraz, mając pewność, że wszystko jest tak, jak być powinno, Lindberg podniósł się z miejsca dowódcy. Nadszedł czas, żeby przegonić stąd nieproszonych gości, a potem zadbać o to, by nigdy nie zagrozili Ziemi, skwitował w duchu. Z berettą w ręku Skandynaw odwrócił się w kierunku grupy obcych. Żaden z nich nie zwracał na niego uwagi. Kątem oka Håkon dostrzegł, że jego towarzysz również wstał. Wymierzyli w Diamentowych, a potem pociągnęli za spust. Ładunki trafiły w ściany i natychmiast zostały wchłonięte przez pokładowe kolektory. Obcy rozproszyli się na boki, dobywając broni. Żaden z nich nie był w niebezpieczeństwie, choć nie mieli o tym pojęcia. Lindberg i Gideon skryli się za bocznymi panelami, po czym zaczęli oddawać kolejne strzały. Pośród obcych zapanowało poruszenie. Wdali się w wymianę ognia, a ich broń emitowała żółte, przerywane promienie, które szybko wypełniły pomieszczenie. Kiedy eksplodował panel za Håkonem, ten skulił się, ale przerwał ostrzał tylko na moment. – Wycofajcie się! – ryknął w języku Ev'radata. – Za moment cała atmosfera z tego statku zostanie usunięta! Zginiecie! Dostrzegł, że jeden z Diamentowych mierzy do niego dłużej niż pozostali. Uzmysłowił sobie, że przeciwnik ładuje pocisk większego kalibru. Po chwili obcy wystrzelił, niszcząc fotele oficerów dowodzących i miejsce, przy którym siedział nawigator. Iskry wzbiły się pod sam sufit, a z rozbebeszonego panelu buchnęły języki ognia. Lindberg rzucił się na ziemię, nadal starając się strzelać tak, by nie trafić żadnego przeciwnika. Wiedział, że za moment zginie, ale dostrzegł też, że obcy zaczynają wycofywać się w kierunku korytarza. Nie mieli ochoty na krwawą jatkę. Håkon nie miał pojęcia, czy Gideon jeszcze żyje. Z całego tego galimatiasu trudno było wyłowić strzały z drugiej beretty. Diamentowi zwiększyli ogień – najwyraźniej Skandynaw źle odczytał ich intencje. Ustawiwszy się w progu, uformowali kordon przed Ev'radatem, chroniąc dowódcę. Kolejna wiązka przemknęła tuż obok głowy Lindberga, niszcząc panel, za którym się chował. Iskry posypały się mu na plecy. Przestał strzelać i rzucił się na ziemię, machinalnie osłaniając głowę. Spojrzał na Gideona i dostrzegł, że towarzysz również przylgnął do podłogi. Tuż nad nim znajdował się wyświetlacz, na którym trwało odliczanie. Do usunięcia atmosfery ze statku pozostała minuta. Jak lepiej umrzeć? Teraz był to jedyny dylemat Håkona. Wysunął dłoń i oddał strzał, nie patrząc nawet, czy omyłkowo nie trafi któregoś z Diamentowych. Szczelna formacja przed Ev'radatem dawała pewność, że nie uszkodzi najważniejszego spośród nich. Potem cofnął rękę. Głupio byłoby ją stracić i przeżywać katusze na moment przed śmiercią. 285 Czas się kończył. Serce biło mu jak szalone, ledwo łapał oddech, a w głowie zaczynało mu się kręcić. Nagle ostrzał obcych ustał. Salwy ucichły jak ręką odjął. Lindberg przypuszczał, że zorientowali się w sytuacji i uciekli, nie chcąc niepotrzebnie ryzykować. Trwał w bezruchu, nie mogąc odnaleźć w sobie dość odwagi, by wyłonić się zza osłony. – Ile jeszcze? – krzyknął do Hallforda, odchyliwszy maskę. – Pięćdziesiąt sekund! – odparł Gideon. Głos mu się przy tym zatrząsł, co nie było niczym dziwnym. Obaj wiedzieli, że nic nie może zatrzymać tego odliczania. Håkon miał tylko nadzieję, że Ev'radat zdąży wrócić na statek. Trudno było mu zrozumieć metamorfozę, jaką przeszedł Diamentowy, ale być może te wydarzenia miały z nią coś wspólnego. Była to poniekąd krzepiąca myśl. Lindberg powoli wychynął zza panelu. Szybko dostrzegł, że się pomylił. – Co jest… – wydukał. Ev'radat stał w progu, za jednym ze swoich podkomendnych. Wbił w jego kark długi szpikulec, a potem pozwolił ciału opaść bezwładnie na podłogę. Był to ostatni gwardzista. Reszta leżała martwa na podłodze. Najwyraźniej żaden odwrót nie nastąpił – zamiast niego nastąpiła błyskawiczna rzeź wszystkich, którzy stali przed dowódcą. Padli jak muchy, bez choćby cichego jęku. Obcy uniósł głowę, po czym schował broń za plecami. Ruszył spokojnym krokiem ku Håkonowi. – Zdziwiony? – zapytał. Lindberg wstał, opuszczając rękę z berettą. – Wybacz, że to trwało tak długo – dodał Ev'radat. – Co… – Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wyłącz procedurę samozniszczenia, natychmiast. – Ale… – Byłem z tobą na Ayna’ata, widziałem kopie Alhassana – powiedział Diamentowy. – Poskładasz wszystko w logiczną całość później, a teraz przerwij ten proces, zanim wszyscy się podusimy. Håkon przeniósł wzrok na Gideona i dostrzegł, że mechanik czekał już tylko na sygnał. Gdy Lindberg dał mu znak, szybko wprowadził odpowiednie komendy. – Już? – zapytał obcy. – On nie mówi w twoim języku – odparł Skandynaw, zupełnie skołowany. – Przecież nosił la’derach. – Ale się jej pozbył. Ev'radat wyglądał na zaskoczonego. 286 – Nie wie, ile mógł dzięki niej osiągnąć. Choć ty także nie zdajesz sobie z tego sprawy, prawda? Lindberg potrząsnął głową, po czym spojrzał na berettę. Rzucił jeszcze okiem na stos ciał leżących w progu, a potem cisnął broń na ziemię. – Możesz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? – zapytał przez zęby, podchodząc do obcego. – Jesteś bezpieczny. Wszyscy jesteście – odpowiedział Ev'radat. – Choć może to szybko ulec zmianie, jeśli moi kompani na krążowniku zaczną się niepokoić. Nie mamy wiele czasu. – Ale jak… – Gdzie ostatnio mnie widziałeś, Håkonie? – Gdzie? Na Ayna’ata… – Owszem – odparł Diamentowy i obejrzał się nerwowo na drzwi. – Pytanie powinno brzmieć inaczej. Kiedy ostatnio mnie widziałeś? Mimo że umysł Skandynawa nadal pracował na zwolnionych obrotach, wiedział, do czego zmierza rozmówca. Niejasno uświadomił sobie też, że się trzęsie. Nie czuł drgania mięśni, raczej dostrzegł je kątem oka. – Kiedy? – powtórzył Ev'radat. – W przeszłości… dalekiej przeszłości… – wydukał. – Tam cię zostawiłem… – Zgadza się – potaknął obcy. – Od tamtej pory robiłem, co mogłem, żeby znaleźć się na pokładzie tego statku. – Tego? – zapytał nieprzytomnie astrochemik. – Wiedziałem, że uciekając możecie natknąć się na któryś z naszych krążowników. Wiem, gdzie znajduje się Ziemia, potrafię określić także trajektorię lotu z Rah’ma’dul. Choć utrudniliście mi to, zmieniając kurs. – Ale jak… – Dzięki mojej wiedzy o przyszłości znalezienie się tu okazało się łatwiejsze, niż sądziłem. Zostałem nawet dowódcą, jak widzisz. – Gratuluję. – Dziękuję – odbąknął Ev'radat. Astrochemik uświadomił sobie ogrom możliwości, jakie stały przed Diamentowym w przeszłości. Znał każdy szczegół linii czasu, wszak analizował je w swojej jaskini długimi latami. Był jak grający w zakładach bukmacherskich, który zna wszystkie wyniki. – Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy dostrzegłem, że pojawił się sygnał od nieznanego statku, najwyraźniej oddalającego się od Rah’ma’dul. Wymagało to trochę perswazji, ale ostatecznie udało mi się przekonać dowódcę okrętu, który otrzymał wiadomość, że wyręczymy go w zbadaniu tej sprawy. I oto jestem. Lindberg na wpół świadomie skinął głową. – Jak wydostałeś się z tamtego statku? – zapytał. – Tego, gdzie były te wszystkie kopie Alhassana? – Przehandlowałem cię za wolność, nie pamiętasz? 287 – Wszystko jakoś mi się zamazało, kiedy zaczęli się nade mną pastwić. – Było to konieczne, bym mógł cię wysłać z powrotem do Terminalu na Rah’ma’dul. Astrochemik wolał nie wracać do tego myślami. – Co teraz? – zapytał. – Wracam do siebie. – Co? – Wracam na statek z informacją, że jesteście niebezpieczną, niezidentyfikowaną jednostką. Na pokładzie macie tylko dwóch załogantów, a mimo to wyrżnęliście w pień moją gwardię przyboczną. – Nie lepiej przyjąć, że się czymś zarazili? Możesz powiedzieć, że szaleje tu jakiś wirus, który… – Nie – uciął obcy. – Sensory wykryłyby jakiekolwiek zagrożenie dla naszych organizmów. Musicie mi zaufać w tej kwestii. Håkon spojrzał na Gideona, a ten wzruszył ramionami. – Ale… będą nas ścigać. – Nie. Będą was szukać, ale dopiero gdy zakończy się proelium. Nie znaczy to oczywiście, że was znajdą. – Lepiej żeby… – Nie udało mi się zdobyć żadnych informacji na wasz temat, niestety – uciął Ev'radat. – Nie dowiedziałem się, gdzie leży wasza rodzima planeta, nie potrafiłem nawet zidentyfikować cywilizacji. – Nie mogą ekstrapolować kursu? – Mogą. Nawet zrobiliśmy to, gdy tylko się tu zjawiliśmy. Håkon przypomniał sobie, że Jaccard nakazał objęcie przypadkowego kierunku, byle dalej od pierwotnego. Byli kryci. – Wedle naszych szacunków, zmierzacie wprost w pewną toksyczną mgławicę. Jeśli tam mieści się Ziemia, to jesteście wyjątkowo twardą rasą. – Z pewnością – odparł Lindberg. Dopiero teraz na dobre dotarło do niego, że Diamentowy ich uratował. To on zapoczątkował cały proces w jaskini na Quae’hes, a teraz doprowadził go do końca tutaj, pośród gwiazd. Jeśli imieniem kogokolwiek powinno się nazywać szkoły na Ziemi, to właśnie jego. Skandynaw uścisnął mu dłoń, wprawiając go w konsternację. – Zatem powodzenia, Lindberg – powiedział na odchodnym Ev'radat. – Zróbcie coś dobrego ze swoją planetą. – A ty? – Ja będę robić to samo z moją cywilizacją. Håkon skinął głową, po czym odprowadził go wzrokiem. Trwał tak przez moment, nie poruszając się. Gdy dotarło do niego, że są bezpieczni, rozejrzał się po pobojowisku. Kennedy 288 nie ucierpiał na tyle, by należało obawiać się o najważniejsze systemy, ale z mostka nikt w najbliższym czasie nie skorzysta. Lindberg ściągnął konchę i przywiesił ją u pasa. – Żyjemy – oznajmił niepewnie główny mechanik. – Póki co. Gideon spojrzał na uszkodzony wyświetlacz nad ich głowami, który gasł raz po raz. – Oderwali się od kadłuba – powiedział. – Zamknij śluzę. – Zrobione. Dekompresja w toku. – Obserwuj, co robi ten statek – polecił Håkon. – Obawiasz się, że ten twój Diamentowy nas oszuka? – Nie, ale obawiam się, że jego oszukają. Pozostało im polegać na sile perswazji Ev'radata. Od niej wszystko zależało. Obaj wpatrywali się w migający ekran, czekając, aż wrogi statek zrobi zwrot. Prom zbliżył się do poszycia, a potem został wciągnięty do hangaru. – Tłumaczy im teraz, co się stało – odezwał się Lindberg. – Zaraz ruszą… za moment. Tymczasem jednostka Diamentowych nawet nie drgnęła. – Co zrobimy, jak zaczną strzelać? – zapytał Hallford. – Podejmiemy walkę, staranujemy ich albo spokojnie doczekamy naszego końca, wybieraj. Teraz to nie ma znaczenia. Ev'radat nie pochodził z przeszłości, jak mniemałem, a z teraźniejszości… jakkolwiek trudno objąć to rozumem. Obaj w tym samym momencie dostrzegli, że krążownik obraca się do nich burtą. Ekran zamigał kilka razy, a obraz nieco się rozmazał. Gdy ponownie się wyostrzył, zobaczyli, że nieprzyjaciel się oddala. Przez moment trwali w zupełnym bezruchu. Potem obaj krzyknęli euforycznie i padli sobie w ramiona, poklepując się po plecach. Håkon żałował, że nie ma z nimi pozostałych, ale nie było sensu ich wybudzać – wszak niebawem musieliby znów pogrążyć się w diapauzie, by Kennedy mógł wrócić na Ziemię. 26. Lindberg otworzył oczy, starając się wypchnąć z gardła metaliczną rurkę. Cholerny osprzęt kriogeniczny − jakby nie można było przez te wszystkie lata wymyślić czegoś lepszego. Tuba w gardzieli, jak w średniowieczu. W rzeczywistości nie powodowało to wielkiego poczucia dyskomfortu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że proces wybudzania kojarzył mu się z początkiem całego tego koszmaru. 289 Tym razem jednak zamiast krwi na osłonie ujrzał nad sobą Ellyse. Uśmiechnęła się do niego, a potem otworzyła kabinę. – Dobrze się spało? Håkon odpowiedział odchrząknięciem. – Mniemam, że dobrze – powiedziała, podając mu rękę. – Jesteśmy niedaleko Neptuna, panie Lindberg. – Cieszmy i radujmy się. – Za cztery godziny będziemy na orbicie okołoziemskiej. Skandynaw wygramolił się z kapsuły, w ostatniej fazie tego skomplikowanego procesu korzystając z pomocy Nozomi. Ściągnął brwi, uświadamiając sobie, że był ostatnim, którego wybudzono. – Dostałeś karę – wyjaśniła Ellyse. – Co? Jaja sobie… – Za to, że nie poinformowałeś nikogo o podróży na Ziemię, postanowiliśmy cię obudzić w ostatniej kolejności. – Powinniście dawać mi nagrody, a nie kary. Gdzie Gideon? – W maszynowni, razem z resztą. Stamtąd śledzą nasze postępy, bo mostek po waszej imprezie nie nadaje się do użytku. – Wprowadził was w temat? – zapytał Håkon, gdy ruszali w kierunku korytarza. – Opowiedział wszystko, co się wydarzyło. – Więc gdzie fanfary? – Na wszystko przyjdzie pora – odparła Nozomi. Chwilę później dostali się windą na niższy pokład i przeszli do maszynowni. Ogrom urządzeń pracujących tu na pełnych obrotach był obezwładniający. Lindberg rozejrzał się wokół, a gdy dostrzegł załogantów przy jednym z monitorów, ruszył ku nim. Ledwo go zobaczyli, a rozpoczęła się kanonada okrzyków i litania wyrazów wdzięczności. Håkon kiwał głową, nie bardzo wiedząc, jak odnaleźć się w tej sytuacji. Wszystko to stwarzało surrealistyczne wrażenie – na moment przed tym, jak ustawili kurs na Ziemię i władowali się do puszek, balansowali na krawędzi śmierci. Teraz, relatywnie rzecz biorąc, minęły ledwie minuty, a on był traktowany jak wybawiciel. – Należy oddać… – Gideon wszystko zrelacjonował – uciął Jaccard. – Wiemy o poświęceniu Ev'radata. – I o kilkunastu trupach na mostku – dodała Channary Sang. – Nie można było ich wyrzucić w kosmiczną próżnię? – Mogą się przydać do sekcji – odparł nieobecnym głosem Lindberg. – Diamentowi nie psują się po latach. Obrócił się do ekranu i spojrzał na gazowego olbrzyma, do którego właśnie się zbliżali. Z tej perspektywy Neptun zdawał się być większy niż wszystkie inne planety Układu 290 Słonecznego razem wzięte. W rzeczywistości był zaledwie cztery razy większy od Ziemi, ale stanowił tylko niewyraźną kropkę, gdy porównało się go z takimi gigantami jak Jowisz. – Są już pozostałe okręty? – zapytała Ellyse. – Nie, jesteśmy pierwsi na miejscu – odparł Loïc. – Dzięki zmianom Dija Udina w systemie astrometrycznym możemy jednak namierzyć inne statki. Pierwszy na miejscu będzie ISS Leavitt, za kilka minut. Zaraz potem Kartal, Wolszczan i Galileo. I to tyle, jeśli chodzi o całą ludzkość. Nozomi kiwnęła głową, a potem wszyscy wpili wyczekujące spojrzenia w wyświetlacz. – Poczekajmy na ISS Leavitt – powiedział Lindberg. – Po co? – zapytał Gideon. – Tam są tylko zarodki. – Nie tylko. – Co masz na myśli? – zapytał Jaccard. – Mam pewien pomysł na to, jak Alhassan może odkupić swoje winy. Nagle cała wdzięczność znikła. Major posłał mu wrogie spojrzenie, a potem zrobił ku niemu krok. – Ta sprawa jest zamknięta. Nie ma mowy o żadnej pokucie. – Więc zarżniemy go jak prosię? – zapytał Lindberg. – Nie, pozostawimy go w kriostazie. – To bzdurny pomysł, który niczego nie zmienia – zaoponował Håkon. – Jesteś mi winien chociaż tyle, by wysłuchać, co mam do powiedzenia. Dowódca przez chwilę milczał, po czym przeniósł wzrok na Ellyse. Gdy dostrzegł, że stoi ona murem za astrochemikiem, głośno westchnął. – Mów – odezwał się. – Leavitt z pewnością ma na pokładzie całą gamę urządzeń neonatalnych. – Najprawdopodobniej. – W tym sekwencery DNA i inne tego typu cuda, które pozwalają przeprogramowywać ludzki organizm jak komputer. Channary i Hallford oderwali wzrok od ekranu i spojrzeli na Skandynawa. Wszyscy zrozumieli w mig, co sugerował. – Uważam, że dzięki la’derach może mi się udać – powiedział. – Oszalałeś? – zapytał Loïc i zwrócił się do Ellyse. – Wiedziałaś o tym? – Nie, ale to niegłupi pomysł. – Niegłupi? – żachnął się Jaccard, podnosząc głos. – To kompletny debilizm! Chcesz zbudzić samego diabła, a potem majstrować w jego głowie. I po co to wszystko? Bo brakuje ci pieprzonego przyjaciela? Czy może emocji? Zbyt bezpiecznie się zrobiło? – Zasługuje na to, by mu pomóc. – Niby dlaczego? Dobre pytanie, stwierdził Håkon. 291 – Bo jest żywą istotą, tak, jak my – wyręczyła go Nozomi. – Tyle że w przeciwieństwie do nas nie korzystał z luksusu wolnej woli. Ktoś wtłoczył w niego określony wzorzec zachowań i… – Nie mam ochoty tego słuchać – przerwał jej Jaccard. – Gideon, ustaw kurs na orbitę geostacjonarną. Pełna moc silników. – Tak jest, panie majorze. Håkon wymienił bezsilne spojrzenie z Ellyse, ostatecznie jednak dochodząc do wniosku, że prędzej czy później uda mu się przekonać dowódcę. Zresztą, gdy opuszczą pokład statku, Loïc straci prawo do samodecydowania o wszystkim. Zrodzi to pewnie konieczność przeprowadzenia wyborów i ustalenia, kto rządzi w tej małej społeczności. Brzmiało to absurdalnie, ale było lepsze niż anarchia. Cała grupa powinna trzymać się razem – nie mogli pozwolić sobie na to, by wskutek konfliktu jedna połowa osiadła w Australii, a druga w Europie czy gdziekolwiek indziej. – Jesteś pewien, że uda ci się to zrobić? – zapytała Nozomi. Lindberg przez moment nie odpowiadał. Kennedy przyspieszył, wyłaniając się zza Neptuna. Gdzieś daleko przed nimi znajdował się Uran, niewidoczny jeszcze z tak daleka. Im bliżej Ziemi będą, tym mniejsze staną się odległości pomiędzy planetami, ale tutaj Układ Słoneczny wydawał się być przepastnym pustkowiem. – Håkon? – Tak? – Pytałam, czy jesteś pewien, że ci się uda. – Pewien? Nie. Ale wydaje mi się, że koncha potrafi wyposażyć mnie nie tylko w zdolności lingwistyczne. – Sama nie wiem – odparła cicho. – Nie brzmi to najbezpieczniej. – Jeśli go, że tak powiem, przeprogramuję, to… – Miałam na myśli ciebie – ucięła, marszcząc czoło. – La’derach ma duży wpływ na organizm ludzki, widać to jak na dłoni. Im częściej jej używasz, tym bardziej możesz stać się od niej zależny. Wiedział, że ma rację. – Bzdura – odrzekł. – Czemu tak bardzo chcesz jego odkupienia? – Nie wiem. Mam imperatyw, jak rasy walczące w proelium. Ellyse uśmiechnęła się, co Håkon uznał za ostateczną zgodę na swój plan. Jaccard prędzej czy później podzieli jej zdanie. Jeśli nie z pobudek altruistycznych, to po to, by dowiedzieć się jak najwięcej o potencjalnym wrogu. Wprawdzie Ev'radat zapewniał, że Diamentowi nigdy nie odnajdą Ziemi, ale nikogo nie było stać na absolutną pewność. Minęli Urana, a chwilę później ukazał się jeden z dwóch największych gigantów w okolicy, Saturn. ISS Kennedy przeleciał blisko jego pierścieni – na tyle blisko, by gołym 292 okiem dostrzec, że składają się z kamieni i lodu. Dwie planety, które minęli w oddali, również posiadały podobne dyski, lecz znacznie mniejsze, ledwo zauważalne. Podróż z Saturna na orbitę okołoziemską zabrała Kennedy’emu półtorej godziny. Okręt przyjął trajektorię geosynchroniczną, a załoganci niemal przylgnęli do wyświetlacza. Część północnej półkuli była przykryta ciemnymi, niepokojącymi chmurami, które nie wyglądały na dzieło natury. – Zrób zbliżenie na jakąś większą aglomerację w Europie – odezwał się Jaccard. Gideon natychmiast wykonał rozkaz i na wyświetlaczu zobaczyli Paryż, gdzie miało siedzibę Europlanet. Miasto zostało obrócone w pył. Budynki przypominały zgliszcza z niedopalonego ogniska. Z orbity trudno było dostrzec ślady świadczące o tym, że niegdyś była to ogromna metropolia. Håkon poszukał wzrokiem charakterystycznego punktu – Wieży Eiffla, ale nigdzie nie dostrzegł nawet jej szczątków. – Musiało dojść do zmasowanego bombardowania orbitalnego – odezwał się słabo Hallford. Nikt mu nie odpowiedział. Spoglądali na ruiny, starając się wypatrzeć cokolwiek, co przypominałoby kształtem budynek. Potem odnajdywali kolejne przesmyki w chmurach i przyglądali się pozostałym wielkim miastom. Wszędzie widok był taki sam. – Skanujesz powierzchnię? – zapytał niepewnie Jaccard. – Tak jest – odparł Hallford. – Jeszcze trochę to potrwa, ale na razie czujniki nie odnotowały żadnych emisji ani sygnałów. Nic elektrycznego, nic spalinowego, nic radiowego… – Gideon urwał, po czym pokręcił głową. Patrzyli na grobowiec ludzkości. I niełatwo było opanować rozpacz. Kennedy zszedł na niższy pułap. Rozpoczęli poszukiwania miejsca, gdzie można byłoby posadzić okręt. Kilkugodzinny lot wokół Ziemi uświadomił im, że niełatwo będzie znaleźć odpowiedni skrawek lądu na nową kolonię. Wszystko zdawało się być pokryte gruzami, a wolna przestrzeń znajdowała się jedynie na jałowych pustkowiach. – Mam coś – odezwał się Gideon, gdy przelatywali nad Atlantykiem. – Mam sygnał radiowy! – ryknął. Wszyscy natychmiast dopadli do jego konsoli. – Mów – polecił nerwowo dowódca. – Jest… jest, panie majorze. Mam potwierdzenie. Ktoś nadaje SOS z Tristan da Cunha. – Skąd? – zapytała Channary. – Tristan da Cunha – powtórzył Håkon. – Wyspy na południowym Atlantyku, mniej więcej w połowie drogi z Ameryki Południowej do Afryki. Jedno z najbardziej odludnych miejsc na kuli ziemskiej. Najwyraźniej opłacało się przebywać na tego typu przyczółkach, kiedy nastąpił atak z orbity. – Najwyraźniej – odparła Sang. – Mam kolejny! – krzyknął Gideon, wstając z krzesła. – I jeszcze jeden! 293 – Uspokójcie się, kapitanie. Wiem, że emocje robią swoje, ale chcemy się czegoś dowiedzieć. – Tak jest – odparł Hallford, zajmując z powrotem swoje miejsce. – Są sygnały z Falklandów, Wysp Kokosowych u wybrzeży Australii, Kiribati na Pacyfiku… Pitcairn na Oceanie Spokojnym… Panie majorze, spływa coraz więcej danych. – Ilu ocalałych? Mniej więcej? – Na samym Tristan da Cunha mieszkańców było może trzystu, a to jedna z mniejszych wysp – wtrącił Lindberg. – I najwyraźniej możemy liczyć na to, że takich miejsc jest znacznie więcej. Ktokolwiek sprowadził na naszą planetę pożogę, ominął najmniejsze skupiska ludności. Håkon spojrzał na ekran, gdzie pojawiały się kolejne sygnały. Tym razem systemy Kennedy’ego odebrały elektroniczne wołanie SOS z wybrzeża Morza Czarnego. Najwyraźniej na stałym lądzie ktoś również przeżył. – Co teraz? – zapytała Ellyse. Wszyscy uśmiechali się cierpko. Nikt się nie odezwał – możliwości było zbyt wiele, by w tej chwili decydować, od czego zaczną. Sytuację komplikował fakt, że do ataku na Ziemię musiało dojść co najmniej dwieście pięćdziesiąt, może nawet trzysta lat temu. Od tamtej pory wykształciły się zapewne nowe państwa, nowe ustroje… nowa rzeczywistość. W końcu Lindberg odchrząknął, skupiając na sobie uwagę reszty. – Zanim zaczniemy zbierać okruchy tej cywilizacji i wysłuchamy chóru zapomnianych głosów, proponuję wykonać przelot nad wszystkimi miejscami, gdzie ktoś ocalał. Niech ci ludzie wiedzą, że nie są już sami. Nikt nie zgłosił sprzeciwu, a Gideon wyznaczył kurs. ISS Kennedy przemknął nad spopielonymi połaciami bezludnej ziemi, zwalniając tam, gdzie tliło się jeszcze życie. Płomień ludzkości nie zgasł i miał ponownie się rozpalić. Wraz ze statkami zmierzającymi na orbitę okołoziemską nadchodziła nowa, nieznana przyszłość. 294