Spis treści Karta redakcyjna Motto Prolog. Ojciec i syn (1809) Rozdział I. Bosorka (1810) Rozdział II. Pokuszenie Rozdział III. Le diable est un Polonais! (1811) Rozdział IV. Za Niemen! (1812) Rozdział V. Spalona ziemia Rozdział VI. Clavis Moscovae Rozdział VII. Najwspanialsza potworność Rozdział VIII. Moskwa! Indeks postaci historycznych występujących bądź wzmiankowanych w książce. Podziękowania Przypisy Redakcja Pawel Wielopolski Korekta Magdalena Świerczek-Gryboś Skład i łamanie Marcin Labus Projekt okładki Dark Crayon © Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2024 © Copyright by Piotr Śliwiński, Warszawa 2024 Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie Wydanie pierwsze ISBN 978-83-83294-76-6 Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 81 redakcja@skarpawarszawska.pl www.skarpawarszawska.pl Konwersja: eLitera s.c. Najdalej z ajdzie ten c złowiek, który n ie wie, gdzie idzie. Napoleon I Bonaparte Ci, którzy śmieli dla ich dumy i własnej miłości zaprzedać krew współziomków swoich, są ohydą narodu i zdrajcami ojczyzny! Józef k siążę Poniatowski PROLOG Ojciec i syn (1809) – Tu leżą – wysapał zmęczony marszem na Wzgórze Świętopawelskie reformata, gdy stanęli na przykościelnym cmentarzu. – Razem? – Ciekawość przemogła ból i żal Juliana Zakrzeńskiego. – Za życia nie dane im było, tedy po śmierci... – Niby w baśni jakiej albo klechdzie – szepnął zaaferowany Stanisław, jego syn. Spoglądali ponuro na zbity z czarnej olchy prosty krzyż, zatknięty wprost w kopczyk mogiły, na którym czyjeś zapobiegliwe dłonie posadziły ziele barwinka. – Solidniejsze zdałoby się im leże. Godniejsze – mruknął starszy Zakrzeński. – Czy nie za jedno gdzie? – Zakonnik zatrzymał dłużej wzrok na jego twarzy. – W poświęconej ziemi przecie i po katolicku chowani. – Weźcie. – Wcisnął sakiewkę w dłoń mnicha. – Powinno wystarczyć na słupek z medalionem i imionami zmarłych. Niechże choć tyle ode mnie mają. – Kto tu leży? – zaciekawił się chłopak. – Powiedzcie, tatku. – Moja przyrodnia siostra, a twoja ciotka Katarzyna. – I kto jeszcze? – Twój imiennik, Stach Krzysztofczyk, którego zwałbyś dziś wujem, gdyby nie losu ślepe igraszki... Rad byłby pewnie teraz patrzeć, jak „białasów” z Sandomierza precz gnamy. – Wszyscyśmy radzi i Bogu dziękujem, że nas z łap nieprzyjaciół wydarł. – Zakonnik wzniósł oczy ku niebu. – Nie Boga to, a jenerała Sokolnickiego zasługa, że nasze bataliony, baterie i szwadrony dzielnie przeciw Rakusom prowadził i na łeb ich pobił. – Gadacie jak jakobin. – Zwijcie mnie sobie, jak chcecie, ojcze wielebny – odparł spokojnie Julian. – Tuszę, że dziś czas inszego boga nadszedł, boga wojny, co ród swój z dalekiej Korsyki wiedzie, a którego narody umęczone za nowe wcielenie mesjasza mają. – Nie bluźnijcież, panie oficerze! Tak nie można. Bóg przecie... – Zbyt wiele nędzy ludzkiej widziałem, gdzie nie tylko na boskie, ale i zwyczajne, ludzkie miłosierdzie miejsca nie stało, tedy mi nie gadajcie, żem bluźnierca. Idziemy! – Odwrócił się na pięcie i syna za sobą pociągnął. *** Przyrzekł sobie nie wracać więcej na zgliszcza ojcowizny. Nie chciał oglądać ruin i rozdrapywać ran. Syn naciskał jednak, by móc gniazdo naddziadów[1] zobaczyć. I Julian uległ namowom Stasia. Im bliżej Koprzywnicy i Klimontowa, tym na sercu ciężej. Każda minuta, każda przebieżona mila sprawiały, że ból targający pamięć narastał. Mijali lessowe pagórki, jary na trzech chłopa głębokie, nabrzmiałe soczystym owocem sady, zboża dojrzewające i maki czerwone. „Gdy pszenica w maku, gospodarz we fraku” – powiadano wśród tutejszych panów braci na potwierdzenie, że przedni chwast jedynie na przedniej glebie wschodzi. – Oto i dziedzictwo – wykrztusił przez ściśnięte gardło i pokazał majaczące w oddali ruiny dworu z zapadniętym dachem i pustymi oczodołami okien. – Mówiłem ci, że nic tu nie ma, jeno mój ból. – Dziękuję wam – odparł cicho Staś. – Wiele to dla mnie znaczy, wiedzieć, gdzie dziad, gdzie ojciec... Podjedźmy bliżej, tatku. – Masz ochotę, jedź tedy – burknął Julian. – Nie każ mi oglądać tego, co jedynie żałość przynosi... Młody Zakrzeński zbódł konia piętą i ruszył kłusem ku dworowi. Gdy stanął na podjeździe, chwilę rozglądał się ciekawie, pokręcił przed gankiem. Nie zsiadł jednak i nie wszedł do środka. Wypalone ściany, wyrwane okna i podwoje odstręczały od wejścia. Zewsząd wiało pustką i śmiercią. Odkąd bowiem Julian kilkanaście lat temu opuścił to miejsce, nikt tu nie bywał. Nawet Austriacy – nowi administratorzy tych ziem – nie raczyli zagospodarować dóbr Zakrzeńskiego. Nad chłopami wziął kuratelę urzędnik cesarski; kazał ziemię obrabiać i plony zbierać. Dworu i gospodarstwa nie przejął nikt. Zniszczał więc dom i czworaki, zniszczały obory i stajnie. Co się ostało po rosyjskiej grabieży, to chłopi okoliczni do swych chałup rozwlekli. Resztę natura wzięła w posiadanie, kryjąc szczelnie kobiercem zieleni, traw, pnączy, krzewin, a nawet drzew, wśród których przodowały brzozy – białopienni pionierzy przyrody. – Napatrzyłeś się? – spytał go ojciec, gdy Staś zrównał się z nim i ruszyli w drogę powrotną. – Cóżeś ciekawego zobaczył? – Zgliszcza, tatku. – Sam widzisz. Nie ma po co wracać. – Może teraz warto? Teraz, kiedy Księstwo? Może warto zacząć raz jeszcze? – I podołałbyś sam? – Julian pokręcił głową. – Nie za młody jesteś? Przecieżeś nigdy nie gospodarzył. Nawet nie wiesz, jak księgi prowadzić, jak zboże siać i zbierać, jak o chudobę dbać, by cię nikt nie oszwabił. – Nauczę się, tatku. – Staś spojrzał z powagą na ojca. – Z waszą pomocą poznam, co i jak. Ludzi najmę, o pomoc poproszę. – Kogo i za co? Każdemu z braci szlachty musiałbyś żywą gotówką w oczy zaświecić, a lafa, co ją od Sokolnickiego bierzesz, na niewiele starczyć może. – Chłopi... – Chłopów z majątku wolnymi puściłem i przysiągłem, że do nijakich posług ciągać ich nie będę. Musiałbyś im zapłacić, jak najemnym. – Zapłacę tedy. – Z gaży kanoniera?! – Julian się roześmiał. – A sam z głodu zdechniesz? – Tedy z nimi robić będę – odszczeknął młody. – Dość mam pary, by podołać robocie. – Dziwi mnie jedno, że tak łatwo zdanie zmieniasz. Z domu uciekłeś, matkę nieledwie o apopleksję przyprawiając, do szkół iść nie chciałeś, tylko za wojskiem pociągnąć. Ledwieś żołnierzem został, a już ci służba obmierzła i rad byś gospodarzyć! Co będziesz robić, gdy i to ci się znudzi? – Ziemia to ziemia. Nie znudzi się, a choćby nawet, zawsze przecie można być i gospodarzem, i żołnierzem. – Chciałbym, by ci się udało. – Zatrzymał młodego i długo w oczy mu patrzył. – Do dziadkaś podobny. – Dlaczego? – Bo i on uparty był. Ziemi wydrzeć sobie nie dał, choć go kartaczami od niej oderwać chcieli. – Zakrzeński głową pokręcił i pod nosem mruczał: – Jak stary... jak stary... – Co mówicie? – Nic, nic. Co mam rzec Sokolnickiemu? – Że lafę za miesiąc poprzedni wezmę wraz z dymisją – odparł Stanisław. *** Nie zdążył jednak generał Sokolnicki dymisji podpisać i młody Zakrzeński musiał pożegnać się na razie z odbudową majątku nad Koprzywianką. Nieledwie bowiem miesiąc minął, odkąd korpus polski brawurowym atakiem wziął Sandomierz, już trzeba było miasto po parodniowym, krwawym boju Austriakom poddać. Nim jednak to nastąpiło, wiele się wycierpieć musiały mury starożytne tutejsze, rwane w kawały bombami i granatami rakuskiej artylerii. Starodawny konwent benedyktynek, świętojakubska pustelnia dominikanów, bramy miejskie i mury mocarne chwiały się w posadach, łupane prochem, ogniem i żelazem. Osiemnastego czerwca generał Sokolnicki, nie chcąc swych ludzi wytracić, na honorowych warunkach poddał miasto. Pozwolono mu wyjść całością wojska pod bronią i rozwiniętymi sztandarami. Nad sandomierską ziemią znów załopotały czarnoorłe chorągwie. *** Nocą z piętnastego na szesnastego lipca w Krakowie nie spał prawie nikt. Ulice i Rynek prastarej stolicy królów polskich huczały. Lud fetował przybyłe zwycięskie polskie oddziały. Ostatni raz świętowano tak po racławickiej wiktorii. Wtedy też, przy palonych wszędzie ogniskach, pito, śpiewano i tańczono. Niejedna panna straciła tej nocy wianek, jęcząc z rozkoszy w twardych zupackich ramionach, niejedna wesoła wdówka zaprosiła do stołu i do łożnicy zmęczonego marszami i bojem wiarusa. Teraz było podobnie. – „Polacy! Ocaliliście ojczyznę i z nią rząd konstytucyjny, a naszym zadaniem będzie zagoić rany, jakie wojna krajowi waszemu zadała!” – Stojący w oknie pałacu Pod Krzysztofory rozpromieniony książę Józef głośno czytał depeszę od króla saskiego, księcia warszawskiego Fryderyka Augusta, co i raz zerkając przez okno na Rynek, gdzie świętowało wojsko i lud. Zebrani przy zawalonym mapami i rozkazami stole podkomendni i sztabowcy żywo komentowali królewski list. – Nie spodziewałem się, że tak szybko Rakusy pokój z Bonapartem podpiszą – dziwił się Zajączek, przybyły wespół z Dąbrowskim i Wybickim do Krakowa. – To nie pokój, a armistycje[2] dopiero – hamował radość Dąbrowski. – Czas jest wojenny i lepiej gruszek nie zasypiać w popiele. – Wielu o urlopy i dymisje wnosi – informował Sokolnicki. – Ludzie radzi by do majątków wrócić. Ziemia czeka. Mam w brygadzie wielu gotowych broń złożyć i do gospodarowania pobiec. – Nie tylko na Lubelszczyźnie i w Sandomierskiem chętni – zauważył Dąbrowski. – Wielkopolanie też głodni ziemi. Ojcowizny aż się proszą o pług. Wojsko dymisjami sypie jak z rękawa. Wnet i kompanii całej nie zbiorę, tak do dom rwą. – Nikogo urlopować ani tym bardziej dymisjonować na razie nie mam prawa. – Poniatowski gryzł fajkę. – Jeżeli cesarz pokój podpisze, sam wszystkie dymisje i urlopy zatwierdzę. – Jakże się ma Fryderyk August? – zagadnął księcia Wybicki. – Jakiż będzie ów Sas na tronie polskim? – Widzi mi się, że oddany bez reszty naszej sprawie – odparł Pepi. – Tak przynajmniej powiadają ci, co przy cesarzu blisko stoją. – Sas zawsze Sasem zostanie. – Zajączek się skrzywił. – Ciekawym, dlaczego Bonaparte nie posadził na tronie kogoś z naszych książąt? – Cesarz pozostał wierny konstytucji majowej – tłumaczył Wybicki – która linii saskiej oddawała dziedziczność tronu. Wierzę, że gdyby Napoleon dał nam Królestwo Polskie, na tronie posadowiłby innego władcę. – Trzeba nam najsampierw status quo Księstwa utrzymać, a dopiero potem o ustrojach prawić – zauważył przytomnie książę Józef. – Dopóki pokoju z Wiedniem nie ma, dopótyśmy w stanie wojny. *** Nużyło się młodemu Zakrzeńskiemu stanie pod bronią i kiedy tylko mógł, wymykał się z Sandomierza ku podupadłemu majątkowi nad Koprzywianką. Nie on jeden zresztą przepustek u Sokolnickiego szukał. Inni, podobni jemu, bardzo młodzi dziedzice, czmychali ku okolicznym włościom. Byli i tacy, którzy za Zawichost i Stopnicę gnali, by tylko rodzicielskie pielesze na powrót zobaczyć. Staś coraz częściej dwór dziadkowy, zrujnowany nawiedzał. Bez strachu zaglądał do pustych pokojów, bobrował w piwnicach, kuchni i komorach. W myślach kładł na nowo dach domostwa, wstawiał okna, mocował drzwi. Marzył, że gdy tylko cesarz podpisze z Wiedniem upragniony pokój, można będzie osiąść tutaj i nowy żywot zacząć. Tymczasem, na ile tylko mógł, krzątał się w obejściu i porządkować próbował nieład zastany. Konia u podjazdu uwiązawszy i rozkulbaczywszy, czapkę i kurtę rzucał, szablę odpasywał i dalejże, do dzieła! W niecałe dwa tygodnie wydarł zewsząd własnoręcznie gruz i śmiecie, chwasty i dzikie samosiejki drzew i krzewin panoszące się po izbach i pokojach. Ruch wokół dworu rychło zauważyli byli poddani Zakrzeńskich i z ciekawością przyglądali się z daleka młodemu zapaleńcowi wydzierającemu naturze zrujnowane dziedzictwo. Razu pewnego, gdy z początkiem września zjechał był tutaj na kilka dni, urlopowany przez Sokolnickiego, przyszli doń chłopi z wioski. Wśród nich siwiuteńki starzec, pamiętający jeszcze Stasiowych pradziadów. Zakrzeński, który akurat rąbał drewno na opał, przerwał pracę i patrzył na idących ku niemu. Widząc ich puste ręce, uznał, że żywią pokojowe zamiary. Wbił więc w pniak siekierę i łyknąwszy wody z cebrzyka, spokojnie oczekiwał gości. Naraz stojący na ich czele starzec, wolno, podpierając się kosturem, ruszył ku Stasiowi. Reszta niepewnie postąpiła za nim. – Pochwalony! – Chłopak podniósł dłoń w geście powitania. – Wy z wioski, z majątku pewnie? – Na wieki wieków! Nie inaczy, jaśnie panie oficerze. – Stary śmiało popatrywał ciemnymi oczyma na młodego dziedzica. – My pana Zakrzeńskiego bywsi ludzie. – Dlaczego bywsi? – zdziwił się Stanisław. – Bo panów Zakrzeńskich już nie ma, jaśnie wielmożny panie oficerze. – Tamten zsunął z głowy zetlały do cna kapeluch. – Świeć Panie nad ich duszą. Jeden od Moskali ubity, bo dwora bronił, drugi we wojnie pod Kościuszką przepadł... – Nieprawda! – przerwał wieśniakowi. – Nieprawda! Dziad mój prawdziwie od Moskala pobity, ale ojciec żyw przecie. Nie przepadł pod Kościuszką. Pod Napoleonem przyszedł, by Polskę wolną przynieść. W Sandomierzu artylerią zawiaduje. – Wszelki duch Pana Boga chwali! – Starzec przeżegnał się nabożnie i z lękiem. – Dyć my słyszeli, że panicz Julian pomarł we wojnę z Moskalem. – Jakże pomarł?! I syna by spłodził, gdyby trupem był?! Zakrzeński jestem! Pana waszego syn i dziedzic tutejszy. – W imię Ojca i Syna! – Chłopi czapki i kapelusze z głów zdejmowali i z rozdziawionymi gębami spoglądali na umorusanego i spoconego młodzika, który własnymi rękami dźwigał z gruzów upadłą schedę. – Miast się żegnać i Pana Boga przyzywać, lepiej byście się za robotę wzięli. – Staś drewno zbierał i pod ścianą dworu układał. – Samo się nie zrobi. Kto nad wami teraz stoi? – Napolion przyszedł, tedy on musi, jaśnie wielmożny panie – odparł stary. – Pierwej byli Awstrioki, ale ich pognali. Widzi się, jaśnie wielmożny panie, że teraz wy. Ale że wy pana Juliana syn? Popatrzta no! – Ludzi mi trzeba. – Otrzepał ręce, potem w cebrzyku przemył, o spodnie obtarł i kurtę na ramiona zarzucił. – Przyjdziecie do roboty? Tamci nic nie rzekli. Stali gromadnie, popatrując jeden na drugiego pytająco. Żaden jednak nie zdecydował się wystąpić. Nawet stary. – Mówcież, ludzie! – zniecierpliwił się Zakrzeński. – Coście, języka w gębie zapomnieli?! Po dobroci pytam: przyjdziecie?! – Ojciec wasz, jaśnie panie, od posług nas zwolnił. – Przed tłum wystąpił człowiek w sile wieku, z włosem siwizną przyprószonym, ale krzepki jeszcze i na gębie czerstwy. – Powiadał, że jak do Kościuszki pójdziem, wolność nam da i do niczego gonić kijem nie będzie! – Wy kto? – Morcin. U dziada jaśnie wielmożnego panicza za fornala byłem. Końmi powoziłem, kułem, jak trza było. – A do Kościuszki poszedłeś? – Z pułkownikiem Kirkorem, jaśnie wielmożny panie. Alem się długo nie nawojował, bo nas rozbili rychło. Do majątku żem wrócił, we czworakach siedzę i pilnuję. – To dlaczego nigdym cię nie widział? Nie od dziś zajeżdżam przecie. – Kryłem się, jaśnie wielmożny... – Przestań wielmożnić! – przerwał mu Stanisław. – Opowiadaj! – Bałem się. Nie znałem was, panie. Kto tam teraz wie, z kim przyjdzie żyć? Pierw ojcowie wasi, potem Moskal i Rakusy, teraz Napolion i Polaki. – Póki co, ja tu ostanę – tłumaczył spokojnie Zakrzeński. – Księstwo teraz jest i nowe prawa. Nikt nas stąd nie wyżenie, bośmy są u siebie. Pytam was tedy raz jeszcze: przyjdziecie? Po dobroci proszę. Nie rozkazuję. Macie wolę, przyjdźcie. Dach trza kłaść, a sam nie poradzę, nie umiem. – Nie za młodziście, panie... – odezwał się tym razem starzec. – Podołacież wszystkiemu? – Gdym do jenerała Sokolnickiego przystał, nikt mnie o lata nie pytał. Nie wasza rzecz. Pytam ostatni raz: przyjdziecie? – Ja przyjdę! – Wąsacz Marcin śmiało postąpił do przodu. – Mnie się widzi, żeście prawdziwie pan Zakrzeński. Taki sam, jak i dziad wasz. Taki sam... *** Czternastego października w Schönbrunn podpisano wreszcie pokój między Austrią a Francją. Wieść o tym zdarzeniu dotarła do sandomierskiego garnizonu z początkiem listopada. Stasiowi Zakrzeńskiemu oczy zalśniły z radości. Będzie wreszcie mógł wziąć dymisję i osiąść w dobrach nad Koprzywianką. – Dom odbuduję i matusię z Jadwisią i Józiem będzie można z Prowansji sprowadzić – cieszył się jak dziecko, którym wszak był jeszcze, choć na piętnasty rok mu szło i jako taki był już do dorosłości sposobny. – Niejeden rok minie, nim dom z ruiny podniesiesz – studził zapały stroskany ojciec. – To, coś już naprawił, do zimy gotować trzeba, by nie zmarniało we mrozy i pod śniegiem. Za młodyś jeszcze. Sam nie poradzisz. – Bo i sam robił nie będę – żachnął się młodzik. – A któż ci pomoże? – Chłopi nasi. Z majątku. – Chłopi, powiadasz. Z majątku. – Julian się zamyślił. – Przecie gdy insurekcja padła, nikogo tam nie zastałem. Marcin fornal był jeno. Reszta się gdzieś rozlazła, we świecie przepadła albo w wojnie... – Fornal Marcin pomoc ofiarował. Inni pewnie pójdą za nim. Damy radę. Pod rakuskim butem tkwili piętnaście lat, ale teraz inaczej będzie. Zobaczy ojciec. – Najpierw chciałbym zobaczyć cię w służbie. O ile wiem, jenerał Sokolnicki dymisji jeszcze nie podpisał. – Julian rozglądał się po na poły zrujnowanej sali Collegium Gostomianum, gdzie po zdobyciu Sandomierza kwaterowali wespół z saperami i inżynierami. – To na razie jest twój dom. – A tam, to co niby?! – Podniósł się z zydla. – Nie dom?! – Zamilcz, szczeniaku, boś jeszcze matce za mleko nie zapłacił, a już gardłujesz! – Julian złapał syna za wyłogi kurtki i przyciągnął do siebie. – Gówno wiesz o tym domu i o tym, com w nim pogrzebł! To wszystko moje było i wszystko rzucić musiałem, bo insze, ważniejsze... – Cóż takiego? – A ty i matka twoja, durniu! Pod sercem cię nosiła, pierworodnego, i o tobiem tylko myślał! – Stary nie krył łez. – Niełatwo było w Krakowie pruskim. Zima, mróz, znikąd pomocy. Oszczędności topniały. Wiosną nadarzyła się okazja, by przez Saksonię do Francji ruszyć. I osiedliśmy w Prowansji. Tameś się chował, rósł. Tamem nowe życie zaczynał. A tu? Tu pochowałem wszystko w rodziców grobie... Julian opadł na krzesło, dysząc ciężko, spazmatycznie. – Co wam, ojcze? – Syn przypadł doń z niepokojem. – Nic... nic. Ostaw mnie. To przejdzie. Idź lepiej do Sokolnickiego. Zdaje się, że dymisję twoją podpisał. – Dziękuję, tato! – Uśmiech rozpromienił synowską twarz. – Będziesz miał to swoje dziedzictwo. *** Na surowym korzeniu stawiał Staś Zakrzeński swoje pierwsze polskie domostwo. Nie było łatwo, bo na niczym się nie znając, polegać musiał we wszystkim na fornalu Marcinie, który okazał się nie tylko doskonałym cieślą, ale i kucharzem. Zamieszkali obaj w cudem ocalałych czworakach i w kilka dni pokryli je prostym dachem z pospiesznie ciosanych dranic. Każdego dnia wydzierali zaborczej naturze podupadły dwór; darli chwast, krze i drzewka porastające pokoje, izby i komory. Do czworaków zaglądać poczęła i Małgocha, u której do niedawna pomieszkiwał Marcin. Początkowo przynosiła chleb, cienkie zupy i kapustę ze skwarką w glinianych dwojakach. Potem zaś, gdy komin postawili i piec przy nim, przeniosła się całkiem ze swej chałupy i zamieszkała w kuchni, potem zaś w izbie, którą dla niej Marcin zgrabnie urządził. Razu pewnego, gdy miało się ku zimie i pierwszym śniegiem sypnęło, nieoczekiwanie pojawił się w majątku Julian Zakrzeński. Mundur miał na sobie marszowy; bermycę bez kordonów i ozdób, szary ciepły redingote[3] i kirasjerskie botforty. Rząd zaś stroczony ciasno, mantelzakami i sakwami ku podróży obwieszony. Luzaka z sobą wiódł objuczonego wszelkimi dobrami i masą różnych narzędzi. Pierw z daleka patrzył na śmiałe poczynania syna, potem wolno zjechał pode sam dwór, wśród krokwi którego uwijali się Szymek i Bartek, Marcinowi siostrzeńcy w kładzeniu gontu obeznani. – Pochwalony! – Julian pozdrowił ich skinieniem ręki. – Na wieki wieków! – huknął z dachu Szymek. – Jaśnie wielmożny pan oficer do kogo?! – Stary Zakrzeński do młodego! – Przybysz stanął w strzemionach. – Syna widzieć chciałem! – A ganiaj no po jaśnie panicza! – Szymon szturchnął Bartka w plecy. – Wartko! Julian zsunął się z siodła, konia tręzlą u ganku uwiązał i jął przechadzać się po opuszczonych dawno kątach. Z początku nie chciał tu nawet zajrzeć; tak bolały go wspomnienia, bolały śmierć bliskich i upadek domostwa, które teraz, z takim pietyzmem, wznosił jego własny syn. – Uparty jest – mruczał pod nosem. – Ale z tej upartości dobre być jeno może. Z dumą patrzył na tchnący nowością dwór, na pachnące świeżym drewnem przyciesie. Brodził wśród drzewnych wiórów grubą warstwą zalegających pod ścianami. Patrzył i zazdrościł synowi odwagi, której jemu nie stało. Z dumą spoglądał na wydarte naturze zabudowania, na stos zielska i drzewek pochłaniany chciwie przez płomienie. Podziwiał odbudowany z gruzów lamus, natenczas służący za podręczną drewutnię i stajnię dla Staszkowego konia – jedynego w całym gospodarstwie żywego stworzenia. Wreszcie pojawił się i syn. Wywołany przez Bartka, porzucił pracę przy stodole i tak jak stał, szedł witać ojca. Zdziwił się nieco, gdy zobaczył go w podróżnym uniformie. Z mantelzakami i sakwami stroczonymi ciasno do siodła, w marszowym płaszczu i w bermycy naciśniętej głęboko na oczy. – Witaj, tato! – Staszkowi zaświeciły się oczy. – Też wziąłeś dymisję? – Tak – odparł ojciec. – Choć Sokolnicki nierad był, że go opuszczam. Wracam do Francji. – Zima idzie. Nie boisz się podróżować sam jeden? – Do zmierzchu chciałbym w arendzie wedle Pacanowa stanąć. Potem na Kraków i Drezno. Nim śniegi spadną, do Prowansji zajadę. Matka na ciebie czeka. Co jej powiedzieć? – Powiedz, że jeśli zechce, moglibyśmy tutaj wszyscy razem. I matuś, i ty, i Jadwisia, i Józio! Przecie dwór dziadkowy duży. Pomieścimy się. – Stanisław roztaczał przed ojcem marzycielskie perspektywy. – A może... może zostałbyś ze mną...? Chociaż do wiosny. Pomógłbyś. Doradziłbyś. – Mnie nie pora zaczynać od nowa, i to na starych śmieciach. Co innego ty. W latach sprawny jesteś, na piętnasty rok ci idzie. Niczego ci zabronić nie mogę. Chciałbym tylko, żebyś wiedział, że tam jest nasz dom. Tam matka twoja... – Wiem, tatku... Myślałem tylko, że... że... – Co? – Że pomożesz... doradzisz... – To dla ciebie. – Julian dobył spod poły płaszcza pękaty mieszek. – Bierz! – Co to? – Reszta lafy za służbę. – Nie potrzeba mi pieniędzy. – Czegóż zatem? – Rady i pomocy. Dlategom chciał, żebyś został. Pieniądze dziś są, jutro ich nie ma, a twoja pomoc... – Bierz, jak daję. – Stary wcisnął mu w dłoń pieniądze. – Zimą jakoś przeżyć musimy. Zapasów przecie nie masz, a na przednówku bieda będzie. Narzędzi trochę i prowiantu przywiozłem. Poradzimy sobie. – Zostaniesz tedy?! – rozradował się młody. – Naprawdę?! – Naprawdę. – Stary mocno go uścisnął. – Do wiosny! *** Zimę całą przegospodarzyli razem. Nikogo z sąsiadów panów braci szlachty o pomoc nie prosili, choć Julian znał tu niejednego, który nie odmówiłby. Stanisław ufał jedynie fornalowi Marcinowi, jego siostrzeńcom i Małgosze, która na dobre objęła wodzostwo nad kuchnią, z prostej baby urastając do rangi dworskiej ochmistrzyni. Uśmiali się nieraz ojciec z synem do rozpuku z zabawnych przekomarzań Małgochy z Marcinem. Każde po swojemu chciało życie dworu układać, każde dworem owym zawiadywać i w łaski pańskie się wpraszać. – Dosyć tego! – huknął Julian, zanosząc się ze śmiechu, gdy razu pewnego zbyt głośno perorowali w kuchni. – Albo mi się zaraz kłócić przestaniecie, albo was rozgonię, każde do swojej chałupy! – Albo? – zapytał Marcin. – Albo was pożenię! – zawyrokował grobowym głosem chłopak. – Co też jaśnie wielmożny panicz?! – oburzyła się Małgocha. – Za tego capa miałabym iść?! – Jakoś żem ci capem nie śmierdział, gdyś tu za mną przylazła! – przyganiał jej Marcin. – A i wtedy, gdym do ciebie zachodził... – Mam ja z wami siedem światów! – Staś wybuchnął śmiechem. – Swatać was nie będę przecie, chciałem jeno, byście się swarzyć przestali. – Powiedz lepiej, Marcinie, co ludzie w majątku gadają? – zagadnął fornala Julian. – Pytałeś kogo, czy do roboty na wiosnę przyjdzie? Sami wszystkiego nie obrobimy. – Posłuchałem ja to tu, to tam, jaśnie wielmożny panie, ale ludzie do gadania nierychliwe. Jeden, drugi pod nosem smędzi, żeście wariaty, jako nieboszczyk jaśnie pan Józef... – Wariaci? – Stanisław się zamyślił. – Niechże więc do wariatów wiosną przyjdą. Nie ugryzę nikogo przecie, a powiedzieć możesz, że jak kto przyjdzie, ten przy podziale intraty pominięty nie będzie. – Ekonomów i batów już nie ma – odezwał się stary Zakrzeński. – Bonaparte teraz takie prawo wprowadza, że każdy wolny jest i nikt go po niewoli nie jest mocen trzymać. – Ludzie gadają, jaśnie wielmożny panie... – Niech gadają! – przerwał mu młody. – A ty im powiedz, że wariat wiosną do roboty zaprasza! *** Mijały dnie. Zima nie ustępowała ani na jotę. Luty tak ścisnął mrozem, że aż stare wierzby nad Koprzywianką i jabłonie w sadzie pękały, z trzaskiem odsłaniając świeże rany bieli i twardzieli. Mimo siarczystych mrozów i dni krótkich a mrocznych, młody Zakrzeński nabierał krzepy i uczył się gospodarstwa. Pod czujnym okiem ojca i fornala Marcina poznawał codzienne zimowe zajęcia, gdy do pola się nie idzie, za to w obejściu pracy multum. – Tego jaśnie panu robić nie przystoi – mówił Marcin, uznając proste gospodarskie zajęcia niegodne pańskich rąk. – Jaśnie wielmożny pan do inszych rzeczy stworzony. – A do jakichże, Marcinie? – pytał młody, ucząc się kosę klepać. – Wszystko trza umieć. Na wojnie od smarka bywałem, a tu dom... Dziadkowy przecie, a jak swój. – Jak stary pan Józef – mamrotała pod nosem Małgocha, pichcąc coś przy piecu. – I nawet z gęby podobny. Podobny, psia jucha! – Opowiedz mi o dziadku – prosił fornala. – Jaki był? Co robił? – Sam rad posłucham – dołączył się Julian. – Bom ojca prawie nie znał. Marcin, niby to z ociąganiem, a po trochu z namaszczeniem nabijał lipową lulkę i zaciągając się wolno i głęboko, snuł opowieść z konfederackich jeszcze czasów, gdy sam wyrostkiem był, ale Józefa Bonawenturę doskonale pamiętał. Staś chłonął wszystko, każdy gest, każde słowo wieśniaka. Sadowił się wygodnie w starym, przytarganym skądsiś fotelu i wyciągnąwszy przed siebie nogi, słuchał z lubością. Zamykał oczy i roił o przeszłości. Julian dał radę słuchać tylko chwilę i zaraz wychodził rozrzewniony. Znikał gdzieś na dłuższy czas. Błądził po polach i miedzach granicznych, rozpamiętując odległe dzieciństwo, matkę, a potem ojca śmierć nagłą. Wracał potem zgaszony jakiś i na długie godziny zamykał się w swym alkierzu. Marcin opowiadał tyle, ile spamiętał. Czasem coś podkoloryzował, aż go Małgocha beształa: – Iii, jak zawsze bajesz! Wziąłbyś lepiej izbę ogacił, bo wnet z mrozu uświrkniem! *** Gdy mrozy zelżały nieco, a śniegi tajać poczęły, ruszyli gospodarzyć na całego. Ruszyła też dalej odbudowa dworu. W codziennych zmaganiach towarzyszyli im Szymek i Bartek, a także – co bardzo ucieszyło Stasia – coraz liczniej przybywający chłopi z majątku, którzy najpierw nieśmiało i z nieufnością zachodzili do dworu, by wreszcie, ujęci postawą młodego dziedzica, gremialnie przyjść z pomocą. Zaimponował im ten piętnastoletni chłopczyna, własnymi rękami wydzierający ziemi i naturze upadłe dziedzictwo. Początkowo kiwali głowami z niedowierzaniem i powątpiewaniem w sens poczynań młokosa, potem jednak ciekawość i podziw zwyciężyły. Z pomocą w odbudowie majątku przyszli wszyscy, starzy i młodzi. Każdy bowiem pragnął zobaczyć potomka Zakrzeńskich, co poczyna sobie nie gorzej niż nieboszczyk pan Józef. Julian, na ile tylko potrafił, także pomagał synowi. Częściej jednak przyglądał się, jak sobie młody radzi, nie przeszkadzał, a gdzie się dało, dyskretnie poprawiał błędy i niedociągnięcia. Niecierpliwie przy tym wypatrywał wiosny, ciepła i słońca, które osuszy trakty i pozwoli mu ruszyć w daleką drogę do odległej Francji. *** Nim ciepły i wilgotny Favonius[4] wespół z życiodajnym słońcem zgarnął z błot i kolein ostatnie krople topniejącego śniegu, młody dziedzic na dobre osiadł we dworze. Żył skromnie, po spartańsku niemal. Ciemnozielony mundur artylerzysty konnego schował głęboko w skrzyni i w prostą siermięgę się odziawszy, ruszył na czele chłopstwa, by pierwszy zasiew rozpocząć. Łoktuszą się opasał, ziarna nasypać sobie kazał i szedł grubo zorane skiby nowym nasieniem zapładniać. – I na co wam to, jaśnie wielmożny panie? – pytał go z troską i niepokojem fornal Marcin. – Bedzieta się tak pospolitować z chamami, tedy bedą was wszyscy wnet mieć za chama. – Dlaczego tak mówisz? – przerwał mu Stanisław. – Widzisz przecież, że ku lepszemu idzie. Nie pamiętasz już, jak się mnie bali i tego, co tu chcę zrobić? Dopiero, jakem im pokazał, że własnymi rękami robić umiem, przyszli ku pomocy. – Wasze ręce do czego innego, nie do pługa i ziarna, jaśnie wielmożny panie. – Do czegoż tedy? – zaperzył się Zakrzeński. – Gdym w wojenną służbę szedł, do armaty jedynie się nadawały i choć mi dopiero na trzynasty rok szło, nikt się nie śmiał. Nawet stare wiarusy, co proch niby prymkę żuli. Nie bałem się wojny, tedy i roli bać się nie będę! – Stary Grzela powiadają, że się z jaśnie wielmożnego panicza pany okoliczne śmieją i chłopskim królem przezwali. Za nic was pono mają i gadają, żeście całkiem rozum postradali. Pono już ojciec wasz... – Cóż o mnie gadają? – zainteresował się Julian, który właśnie wszedł do kuchni, czapkę i kurtę na zydel rzucił i ciężko opadł na stojące wedle komina krzesło. Zaraz go też usłużna Małgocha uraczyła kubkiem gorącego piwa z twarogiem. – Pewnie, żem książę chamów i jakobin? – Nie inaczej, jaśnie wielmożny panie – odparł smutno Marcin. – Zawszem chciał, żeby chłop obywatelem za równo z panem był. Nic więcej. Do wojny z Moskalem szło, więc każdego wzywałem pod broń: i pana, i chłopa. Staś zaś chce razem z wami gospodarzyć. Żebyście po własnej woli do pola i roboty szli, nie pod batem i kijem. Staremu Grzeli podziękuj, że wszystkich namówił. – To nie Grzela... – Któż zaś? – Kacper i Jasiek, co na wojnę Kościuszki z mochem pod pułkownikiem Kirkorem chadzali, a i potem, w Legijonach pode jenerałem Dąbrowskim. Wyście żołnierze, tedy ludzie wam uwierzyli i ufność dali pierwej niż herbowym mopanom, co krzyku i kija chamskim rzyciom nie żałują. Gromada poszła za wami, nie dajcież jej nigdy owego ufania stracić. – Tobie i innym obiecać mogę, że nie pokpię sprawy. – Młody Zakrzeński poważnie i długo spoglądał w oczy sługi, a zaraz potem na Juliana wskazał. – Ojciec rodzony pierwszym świadkiem, a Bóg na niebie drugim! ROZDZIAŁ I Bosorka[5] (1810) Mijały dnie. Na Sandomierszczyznę wielkimi krokami wstępowała wiosna, trykając zaspaną zimę zielonością i rozbuchaniem ciepła. Staś Zakrzeński pod czujnym okiem ojca i Marcina krzepł jako gospodarz i prawowity dziedzic majątku nad Koprzywianką. Ludzie z wioski także dopisali i po początkowej niechęci i nieufności do nowego pana, gromadnie ruszyli z pomocą. Słońca coraz więcej było na świecie. Słońca, co ciepło niesie i światło. Wraz też zazieleniły się oziminą lessowe pagóry, a tam, gdzie jeszcze kilka tygodni temu leżały spłachcie brudnego śniegu, pracowali mozolnie cierpliwi oracze, w parę wołów odwalający skiba za skibą płaty tłustej gleby. Za nimi, krok za krokiem, postępowali bosonodzy siewcy, ciskając w rozmiękłą, wilgotną ziemię pszeniczne, żytnie i owsiane ziarno – zaczyn nowego życia; forpoczty chleba. Dwór lśnił nowością i świeżością. Dach był nowy, połyskujący zdrowym drewnem gontu suto nasączonego tłustym olejem, zaś ściany połyskiwały bielą wapna. I chociaż Stanisław spał w prostym chłopskim wyrku z naprędce ociosanych dranic, na sienniku zszytym z samodziałowych łoktuszy, czuł się tu panem, dziedzicem na swoim. Sam wszystkiego doglądał, pilnował, a w czym rady nie dawał – Juliana i fornala Marcina pytał. Ledwie tylko puściły lody i zelżały mrozy, a wody Koprzywianki, uwolnione z lutych okowów, wartko ruszyły ku Wiśle, Julian Zakrzeński postanowił ruszyć do domu, do Prowansji. Nim jednak to nastąpiło, do urzędu regentowskiego wstąpił, by papiery, które jeszcze ojciec jego dla zabezpieczenia tam złożył, pozyskać i tym samym syna prawowitym dziedzicem wszystkich swych dóbr ustanowić. – Nikt cię odtąd ruszyć stąd nie ma prawa. Chyba że gwałtem – mówił synowi, w dłonie mu pchając teki i luźne karty byle jak pomotane szpagatem. – Dziwno mnie jeno, żeś się tak raptem zdecydował dziedzicem tu zostać. Nie boisz się? – Czego, ojcze? Czego miałbym się bać? Kodeks cesarski nade mną teraz, nie austriackie edykty i ukazy. – Cóż mam tedy matce rzec? – Niech ją Pan Bóg w szczęściu i zdrowiu zachowa. Tato... – Stanisław zawahał się na moment – ...może byście tak razem z mamą, z Jadzinką, z Józiem tutaj... Żebyście tak zjechali i żebyśmy tu... Gospodarzyć razem... na ziemi naszej... Zakrzeńskich... – Nie! – rzekł twardo Julian i świeczki mu w oczach stanęły. – Ja już tu miejsca dla siebie nie znajduję, synu... Nie po tym, com tu przeżył... – Ale... – Basta! – Krótka brzytwa słowa ucięła wszelkie spekulacje i młody zamilkł speszony. Stary przygarnął go do siebie mocno. Ścisnęli się po męsku, do bólu i obiecali sobie, że pisać będą najczęściej, jak się da. Za czym Julian był już w siodle i wkrótce zniknął na trakcie krakowskim. Chłopak został sam. *** To, co wzeszło i plon wydało, zwozili teraz w pocie czoła w powietrzu lepkim i gęstym od prażącego ziemię lipcowego słońca. Zżęte żyto drzemało już w stodole, cierpliwie czekając młocki. Potem przyszedł czas na pszenicę, w końcu zaś i na owies, do którego paliowych łanów śmiały się wesoło kobyle oczy. Tak mijały żniwa, a czas z letniego, coraz bardziej parł ku jesieni, choć ta jeszcze spała daleko za horyzontem. Dni były długie, przeżarte sierpniowym słońcem, rozedrgane światłem przesyconym perlistym śniegiem plew i kurzu. Podczas przerw w pracy chłopak przysiadał w cieniu tarniny na miedzy i dziwował się niepomiernie, jak to się wszystko dzieje. Korowód spraw zwyczajnych, pór roku, żniw, ciągłego ruchu cieszył oko i zdumiewał. Ludzie z majątku pracowali bez przymusu; nikt im nie kazał przychodzić do roboty na pańskie. Sami szli. Co ciekawe, przybyło nawet kilku nowych – dwóch starych wiarusów, byłych ułanów z własnymi końmi, którzy od razu zasilili szeregi żeńców. Stanisław cieszył się, że mimo młodego wieku poważany jest przez swoich ludzi. Nie dbał zaś zupełnie o to, co o nim gadają urodzeni sąsiedzi, mający go za smarka i głupka, który sam koło wszystkiego chodzi, z chłopami się brata i – o zgrozo – pracuje! Prawdziwie pracował i wszystkiego sam doglądał, lecz dalekie mu było bratanie. Wojsko nauczyło go szacunku dla hierarchii, sami zaś chłopi nigdy nie poważyli się nazywać go inaczej, jak „jaśnie wielmożnym panem”, choć wolał, by mówiono doń „panie Zakrzeński”. Bardziej niż tytuły martwiły go żniwa. Z troską patrzył na pękate, choć nieliczne jeszcze wory pełne złocistego skarbu. Czy aby mysz smakowitego, ledwie wymłóconego ziarna nie zeżre? Czy woda nie zaleje albo piorun nie spali? Drżał cały o nową, z takim poświęceniem stawianą stodołę i ze zgliszcz wzniesioną oborę, gdzie wesoło hasały dwa młode cielęta. Frasował się niczym stary, przez co mu na czole zmarszczka, jak krecha od cięcia szablą, rosła i tężała ilekroć się zamyślił głęboko. – Nie trza się zawczasu martwić, jaśnie wielmożny panie – pocieszał go w takich razach Marcin. – Przecie dobrze wszystko idzie. Wnet rzepę zakopcujem i marchew, a ino patrzyć, jak raz baby kapustę kisić będą i burokę. – Skoro tak gadasz... – Stroskaną twarz rozświetlił na moment błysk uśmiechu. – Skoro tak... *** – Mon Dieu! Czyś ty do cna oczadział?! – Anna Zakrzeńska napadła na męża, gdy tylko pojawił się w domu bez Stasia i o wszystkim jej opowiedział. – Pozwoliłeś mu zostać wśród obcych?! Przecie to dzieciuch jeszcze! Ledwie piętnaście lat skończył, a tyś go tam gospodarzem postawił?! Les hommes sont des loups! Ils vont le manger là-bas![6] – Poradzi sobie – bąknął Julian. – Całą zimę i wiosny kawał z nim przesiedziałem. Przegospodarzyłem. Żołnierzem okazał się dobrym, to i roli da radę. Ludzie z ojcowego majątku radzi byli znów Zakrzeńskich nad sobą widzieć. – Horrendum jakieś! – wyrzekała żona dalej. – Małom od zmysłów nie odeszła, widząc cię bez niego. Już myślałam, że trupem gdzieś na wojnie padł, że w ziemi leży. – Przestańże już desperować! Przeciem go żywym i zdrowym zostawił. Zmieniłabyś zdanie, gdybyś widziała, ile w Stasiu zapału i jak dwór dziadka swego ze zgliszcz podnosi. Mnie, starego, zawstydził, bo ja nigdy tyle śmiałości nie miałem, a on się zaparł, niby ojciec mój. – A gdzie Staś, papo?! – Do salonu wpadła dwójka młodszych latorośli Zakrzeńskich. – Dziatki moje! – rozradował się Julian. – Brat wasz postanowił gospodarzem we włościach dziadowych pozostać. Dom odnawia, ziemię pod zasiew gotuje. Pomagałem mu, jak umiałem, ale teraz sam pozostać musiał. – Tedy jadę po niego! – oznajmiła matka. – Nie godzi się tak smarka zostawiać. Nawet jak mu na szesnasty rok idzie. – W latach sprawny jest. Spisał się jako żołnierz, spisze się jako i gospodarz. Może przyjdzie kiedy czas, że go wspólnie odwiedzim i razem dziedzinę podziwiać będziemy. – Maman! Maman! Pojedziemy do Stasia?! – Młodsza Jadzia zaklaskała, kropla w kroplę Julian. – Jakże tam w tej Polszcze nam będzie? – W Księstwie, Jaguś, w Księstwie – poprawił ją młodszy brat, Józef, całkiem do matki podobny. – Wolałabym, żeby brat wasz był teraz z nami w domu. – Anna tuliła do siebie dzieci. – Staś na niepewne poszedł... – Wierzę, że da sobie radę – uspokajał wszystkich Julian. – Uparty jest niczym dziadek wasz, a ojciec mój. – Il est têtu, et toi tu es bête[7] – szepnęła mężowi. *** Zaraz po Zielnej, gdy tylko podziękował Stwórcy za plon dorodny, siedział był sobie na ganku w towarzystwie niezastąpionego Marcina i siorbiąc kwaśne mleko, spoglądał na tężejący wiśniowym poblaskiem, niknący za horyzontem dysk zachodzącego słońca. W powietrzu unosił się ciężki zapach ziół i stygnącego sierpniowego powietrza, od pól zaś przywiało dymy znad ściernisk i rżysk, co razem z kłębami z fajki fornala dawało jedyny w świecie, przenikliwy aromat. Popołudnie drgało słońcem i ciepłem. Grało tysiącem odgłosów przyrody i gospodarstwa. Gralo skowronkiem i derkaczem, zawodzącą w locie czajką i klekocącym na gnieździe bocianem. Od łąk przyniosło porykiwanie krów i rzadkie, pojedyncze rżenie koni. Naraz harmonię owej codziennej orkiestry zburzył śpiew. Mocny, dobywający się z młodego gardła, ni to dyszkant chłopięcy, ni dziewczęcy sopran. Niósł piosenkę obcą, nietutejszą, jakiej Zakrzeński nigdy dotąd nie słyszał. Hori jem obyszow Dolyny ne możu, Diłczynym se znajszow, A żinky ne możu. Zazuleńka kukat, Jaworyna pukat, Durnyj toj parobok, Szto majetku szukat[8]. Nim wybrzmiały ostatnie słowa piosenki, oczom Stanisława i Marcina ukazał się niecodzienny widok. Oto na drodze wiodącej do wsi pojawił się, zaprzężony w dwójkę gniadoszy, dziwaczny wóz. Wysokie burty obwieszone były beczkami i blaszanymi konwiami, zaś wnętrze skrywała płócienna, przysadzista, upięta na pałąkach buda. – Cygany? – zainteresował się Zakrzeński. – Cygany taborem chodzą, a ci sami jadą. W jeden wóz, jaśnie panie – objaśnił Marcin. – To Ruśnioki. Maziorze. – Kto? – Smary, maź, dziegieć, olej skalny, co ze ziemi wypływa, wożą i przedają. Z daleka idą, bo aże od Karpatów. Tak wasz dziad gadali, bo nieraz ich tu u siebie mieli, maź i dziegieć kupywali. – Bardzom ich ciekaw. – Staś poderwał się z ławy i z zainteresowaniem spoglądał na sunących wolno wędrowców. – Na Baśkę hycnę i podjadę bliżej. Obaczę... – Jaśnie... – Fornal chciał coś powiedzieć, ale Zakrzeński nie słuchał. Pobiegł do stajni, skąd chwilę później wypadł na oklep na srokatej kobyłce i pognał prosto ku nieznajomym. – Pochwalony! – rzucił na powitanie i nieznacznie skinął dłonią. – Sława na wiky[9] – odpowiedział powożący zaprzęgiem wąsaty chłop w ogromniastym kapeluchu, którego zaraz grzecznie uchylił przed młodzieńcem. Nosił się z węgierska, w siwych cyfrowanych czerwono portkach, palonych madziarskich butach z kutasami, na ramiona zarzuconą miał luźno prostą, białą sukienną hunię z ciemno lamowanymi kłaputami. Siedzący obok mężczyzny kilkunastoletni chłopczyna o delikatnej, dziewczęcej urodzie, pewnie rówieśnik Zakrzeńskiego, odziany podobnie jak stary, tylko miast huni nosił granatowy bruślik[10] obszyty czerwono-żółtą lamówką, nic nie odrzekł; zamrugał siwozielonymi oczami, zeskoczył zgrabnie z wozu i ukłonił się, zdjąwszy kapelusz i ukazując gęstą ciemną czuprynę. – Zakrzeński sum – przedstawił się Stanisław. – A wy kto? – Rusnaky, pane – zaczął stary. – Maziary. Z Wosia[11] idziem ode Gorlic. Z dalieka, ode rakuskiej strony. Ja Dmytro Kareł, a to moi mołodcy, Wanko i Ondrej... Ondrej! Z tyłu wozu coś zachrobotało, zafalowało płótno budy i na drogę wyskoczył drugi chłopak, wyższy od pierwszego i znać, że starszy, bo pod nosem sypał mu się pierwszy wąs. – Ondrej! Dawaj, pokołonijsa! – Daj Boże szczastja![12] – Tamten pozdrowił Zakrzeńskiego. – Staniecie na popas? – Młody dziedzic zwrócił się do starego maziarza. – Trza by wam co zjeść. Każę nagotować ciepłego. – Dikujem, pane młody... – Dmytro skłonił się nisko. – Dikujem. – I mazi od was kupię, i dziegciu. – Młody przyglądał im się ciekawie, pociągając nosem i łowiąc zalatujący od wozu intensywny zapach ropnych i drzewnych destylatów, po czym spytał: – Piosneczkę słyszałem. Któż śpiewał? – To spiwanoczky Wanka – chwalił Dmytro, a stojący obok niego młodzik spuścił skromnie wzrok i zapłonął żywym rumieńcem. – Spiwaj, Wanko spiwaj, panu dedicu! – A wy skąd wiecie, żem dziedzic? Przecie mnie nie znacie. – Dida waszego i niana[13] znałem. A wy jako dido, pane! – zakończył poważnie Kareł. – Oczy a usta. Perszyj raz was widzę, a jak bym dida waszego obaczył. – Takim podobny? – dziwił się Zakrzeński. – Nigdym dziadka mego nie poznał. Umarł, zanim żem się urodził. – Ja znał waszego i dida, i niana, ojca znaczy się. – Po naszemu gadacie nie najgorzej. – I po waszemu, i po madziarsku, a i po germańsku, i po rusku. Jeździł ja pode Breslau[14] i na Morawę, jeździł do Kenigsburga i Arszawy[15]. Nasłuchałsja. – Dmytro się zamyślił. – No ale, Wanko, spiwaj! Chłopczyna stanął na deskach wozu i perlistym głosem zaśpiewał najpiękniej, jak umiał: Prokwytła, prokwytła, Różyczka czerwena, Ne bude, Ne bude, Z fraireczky żena. Z fraireczky żena, A z fraira gazda, Bo jakby tak było, Chotiłaby każda! „Otrok, a jak dziewucha śpiewa. – Staś wlepiał ślepia w młodego pieśniarza. – A lico, a oczy jak u dziewki. A jak się zapłonił, gdym na niego spojrzał! Oj, Wanko, Wanko, gładkiś jak dzierlatka! Gdybyś ty dziewczyną był, niejeden by do ciebie w koperczaki chadzał!” – Pane, co wam? Pane! – Maziarz pociągnął za rękaw oczarowanego śpiewem i gładkością chłopaka. – Nic ne stałosja? – Nie... nic... – Otrząsnął się z zauroczenia, ale długo jeszcze oczu od Wanka oderwać nie mógł. Tamten zaś płonął jak piwonia, darmo usiłując skryć rumieniec pod szerokim rondem kapelusza. – Zapraszam na wieczerzę i spoczynek. Miejsca u mnie dosyć. *** Z przybycia maziarzy najbardziej ucieszył się Marcin, który pamiętał dawne coroczne wędrówki obwoźnych handlarzy niecodziennym towarem. Z Dmytrem znali się jeszcze z młodych czasów, gdy dwór Zakrzeńskich dobrze stał i kupowano sporo mazi do wozów, a dziegciu dla zdrowia. Ropą zaś palono w kagankach i konserwowano bale i przyciesie oraz gonty ku ochronie przed wilgocią i robactwem. Stanisław poprosił wszystkich do świetlicy na wieczerzę i wieczorynkę, i choć Małgocha sarkała, że to nie przystoi, kazał jej posłać gościom w oficynie, nie zaś w czworakach. – Nie trza, pane, nie trza – wymawiał się Dmytro. – Gośćmi moimi jesteście – przerwał mu Zakrzeński – i spać was położę, gdzie mnie się podoba. Dużo ropy, a mazi macie we wozie? – Dosyć bude, pane – odparł Kareł. – Kupię na zapas, choć wozów w majątku mało. Daleko jedziecie? – Teper na Krakiw, a potem dali, na Breslau abo Olomuc[16]. Na Morawę. – I długo tak już jeździcie? – Czotyrdesat let bude. Sztyrnadcat rokiw mene buło, jak mene niano zabrali perszyj raz[17]. – Całe życie... – Staś ziewnął i pokiwał głową. – No, pora spaty. Zaran[18] ruszajem na Krakiw. – Dmytro klepnął się po udach, wstał i skinąwszy na swych chłopców, ruszył do oficyny. *** Długo Stanisław zasnąć nie mógł i długo przewracał się z boku na bok, wzdychał i zwijał się w sobie, bo przed oczyma stał Wanko, młody maziarz z Łosia, z dalekich Beskidów, co oczarował go swym głosem i spojrzeniem. – Cóż ja?! Co mi się we łbie roi?! – Zerwał się z posłania i długo tarł zmęczone oczy. – Przecie on chłopię, jako i ja, choć ślepia i liczko jak u dziewuchy! A ten śpiew! Zakrzeński zmacał w mroku krzesiwo i hubkę. Skrzesał iskrę i po chwili mrok rozjaśnił nikły blask łojówki. Wciągnął na tyłek portki, wzuł buty i jak najciszej, by nie zbudzić śpiących w oficynie gości, wymknął się do sieni. Już miał wyjść na ganek i popędzić do stajni, gdy coś go podkusiło i cofnął się ku izbie, gdzie spał maziarz z synami. Uchylił drzwi i przyświecając sobie lampką, ostrożnie zajrzał do środka. Tuż przy drzwiach dostrzegł pochrapującego Dmytra, w głębi zaś, tuż pod oknem, Ondreja. „Gdzież Wanko? – Próżno wypatrywał najmłodszego. – Przecie się nie rozpłynął. Samem ich odprowadzał i wszyscy trzej byli”. Wsunął się głębiej do izby i uniósł łojówkę, by dojrzeć więcej. Raz jeszcze omiótł wzrokiem pomieszczenie i dopiero teraz dostrzegł w rogu, uczyniony z kapy na łóżko, prowizoryczny parawan, zza którego dobiegało delikatne senne posapywanie. Najostrożniej i najdelikatniej jak tylko potrafił, nachylił się i zajrzał za zasłonę. W nikłym płomieniu zobaczył śpiącego Wanka. Patrzył i oczu oderwać nie mógł od skrytych pod promieniem rzęs powiek, delikatnych nozdrzy i kształtnych ust, uchylonych nieznacznie, ukazujących rząd białych zębów. Zakrzeńskiemu zawirowało w oczach. Drżał cały z podniecenia i pożądania. Już dłoń wyciągał, by dotknąć młodzieńczych lic i smukłej szyi wyzierającej zza ciemnych kędziorów, gdy naraz usłyszał, jak stary przewraca się na łóżku i mamrocze coś przez sen. Zgasił zatem łojówkę i po omacku, potykając się w drzwiach, wycofał się do sieni. Nie oglądając się za siebie, pobiegł w te pędy do stajni, wyprowadził konia i nie siodłając, pognał na oklep w noc. – Cóż mnie po łbie chodzi? – pytał sam siebie, rwąc przez pola wzdłuż Koprzywianki. – Co za czort? Jaki urok? Przecie to chłopak, jak i ja... Toż sodomia! Ale on jak dziewczątko... taki gładki... śliczny jak malowanie... *** Dniało już dobrze, gdy do majątku wrócił. Zgonionego konia obtarł wiechciem słomy i gdy zwierzę nieco ochłonęło, napoił je i odprowadził do stajni. W podwórcu natknął się na Marcina. – Już żem myślał, że jaśnie pan przepadł gdzie bez wieści. – Stary fornal z niepokojem spoglądał na zziajanego i spoconego Stanisława. – Maziary pytali o was. Za gościnę podziękować chcieli. Pożegnać się... – Gdzież oni? – Zakrzeński próżno rozglądał się za gośćmi, ich końmi i oryginalnym pojazdem. – Pośniadali. Małgocha im gościniec na drogę dała i... – I co? – I pojechali, jaśnie... – Kiedy?! – Staś zrobił się naraz niespokojny. – Dawno?! – Do dnia. Ledwo słonko wstało, pozbierały się i pojechały... – Gadali gdzie?! – Na Staszów pono, a dalej na Busko i Kraków. Tak Dmytro gadał... – Koszulę dawaj! Konia siodłaj! – miotał się młody. – Trza mi za nimi biec... Wanko... – Jaśnie panie! – Stary zatrzymał go i potrząsnął za ramiona. – Jaśnie panie! Co wam?! Czyśta oczadzieli?! Co wam?! Co wam?! – Nie wiem, Marcinie... nie wiem sam... – uspokoił się nieco młodzian. – Nie wiem... Tak mnie coś omotało... we łbie i na duszy... na sercu... – Trza wam spać więcej, odpoczywać, a nie po polach gonić. – A oni? – Maziary? – Marcin wzruszył ramionami. – Przecie wracać będą za niedługo, to się i obaczycie. *** Po długich namowach fornala, dał się wreszcie Zakrzeński do alkierza zaprowadzić i do snu ułożyć. Ten jednak, mimo zmęczenia, nie nadszedł od razu. Chłopak, leżąc na wznak, gapił się ponuro w sufit, a przed oczyma – miast pobielonej wapnem powały – miał roześmianą, dziewczęcą twarz Wanka. Opętany myślą natrętną, która ukojenia nie daje, a jedynie niepokój i utrapienie, zasnął wreszcie wedle południa snem ciężkim, po którym zbudził się jeszcze bardziej zmordowany i zły. Z nikim gadać nie chciał ani jeść niczego, choć mu Małgocha zawiesistego krupniku na tłustym kapłonie uwarzyła i bułkę chleba suto twarogiem posmarowaną przydała. Snuł się tylko po obejściu i po pokojach zasępiony i ponury niczym upiór. Na zapytania nie podpowiadał, a gdy go kto bardzo usilnie prosił o co, czy o dyspozycje jakie, mruczał jedynie coś pod nosem albo odfuknął gniewnie. – Tyś tu teraz rządca i ekonom – burknął do Marcina. – Radź sam siebie. Za czym zniknął na chwilę w alkierzu, skąd niebawem wyszedł niedbale odziany w artyleryjską kurtę i chłopską magierkę. Konia zaraz też siodłać kazał i gdy tylko strzemię podano, prysnął jak z procy wprost na drogę ku Staszowu. – Nic z tego dobrego nie będzie – mruknął Marcin, krzątając się po stajni. – Chłop z chłopem? Tfu! A myślałem, że za dziewkami obzierać się będzie... Sromota ino! *** – Jo huloł i ty huloł, a ktosi nom mazi uloł! – śpiewał wesoło Dmytro. Maziarski wóz wolno kolebał się na leśnej drodze wedle Staszowa. Sierpniowe popołudnie rozlewało się zapachem runa i igliwia, łechcąc nozdrza podróżnych pociągających z glinianego gąsiorka cienkie piwo. Ondrej i Wanko zeskoczyli z wozu i dreptali obok, by ulżyć koniom na piaszczystym leśnym dukcie. Co jakiś czas uskakiwali na rozświetlone słońcem zielone placki runa, by opychać się czarnym słodkimi borówkami i cierpkimi czerwonymi brusznicami. Dmytro pykał fajkę i przysypiał rozleniwiony na owiniętej wełnianą derką ławce. Rozśpiewany latem las wpędzał go w sen i błogostan. – Jesen idet – mruczał do siebie. – Judina uż czerwena, a i jasen listia gubit. Idet noc, pora spaty[19]. Do siedzib ludzkich było jednak daleko, a las zdawał się nie mieć końca i Kareł zrozumiał, że pobłądził albo przegapił wjazd na trakt. – Stanme! – zawołał. – Chodte, weczerame i spaty pódeme. Postawte szatro[20]. – Jedme do sela – proponował Ondrej. – W lisu choczesz spaty?[21] – Uże za pizno sela szukaty[22] – odparł stary i zeskoczywszy z wozu, poprowadził konie na niewielką polanę, gdzie wyprzągł je i nakarmił sianem wyskubanym z worka uwieszonego w tyle wozu, by zaraz potem zabrać się za rozpalanie ognia. – Wezti dzbanok i prinesti wodu – rzucił do Wanka. – Popri puti potik[23]. – Ja z toboju. – Ondrej ruszył za bratem. – Ne – zatrzymał go stary. – Nakładi wece drow do ognia[24]. – Dajte idti. – Nakładi drow! – Dmytro złapał syna za ramię i ścisnął mocno. – Ostawi! – Kruca himmel! – zaklął Ondrej, z ociąganiem szukając opału. Maziarz nic nie odpowiedział, tylko zabrał się za przygotowywanie posiłku. Z płóciennego worka dobywał marchew, rzepę, cebulę i buraki. Obrał wszystko dokładnie, pokroił i dodawszy kawał słoniny, wrzucił do żeliwnego kociołka. Doprawił wszystko przygarścią ziół dobytą z płóciennego woreczka zawieszonego u pasa i czekał cierpliwie na młodszego syna. Tymczasem naburmuszony Ondrej naniósł drewna do ogniska i jął stawiać prosty szałas z żerdzi i gałęzi, grubo moszcząc go cetyną i mchem. Pomstował przy tym pod nosem, że mu stary iść z bratem bronił. – Czoho burczysz? – ofuknął go ojciec. – Dumajete, szczo ja durnyj? Łem durnyj ne widi, że win ne chłopec, a diwka! I ne wasza ona, bo to kopyrdan![25] – Ne budesz tak hwaryty! – Kareł dopadł syna i złapawszy go za koszulę na piersi, wymierzył mu tęgi policzek. – Trza tebe było w asenterunek słaty, na cisarskoho wojaka[26]. – Pustite mene! – Młody wyrwał się z rąk Dmytra i dyszał ze złości. – Gordij, a durnyj ty![27] – Stary splunął z pogardą. – Wanko, brat twoj... Nie dokończyli kłótni, bo oto nagle do rzeczywistości przywołał ich rozpaczliwy krzyk: – Niano! Ondrej! – Spomiędzy drzew, spocony, z włosem rozwianym i przerażony wielce, wypadł Wanko. – Nia... Dalszy krzyk zagłuszył huk wystrzału. Chłopakiem rzuciło w bok, zachwiał się, uszedł jeszcze parę kroków i runął w wykrot po obalonym starym buku. – Dawaj gwer![28] – Stary krótko rzucił do Ondreja. – Bystro! Tamten sięgnął pod ławkę wozu, dobywając stary austriacki karabinek z oberżniętą kolbą i lufą. Nie zdążył jednak dobiec z nim do Dmytra, bo powalił go drugi strzał. Na polankę wpadło kilku dezerterów różnych armii, o czym świadczyły niepełne i zniszczone elementy umundurowania i ekwipunku. – Ty, brudas! – odezwał się jeden z bandziorów. – Pieniądze masz?! Dawaj, a wartko! – Piniazi ne maju... – Kareł kręcił głową, rozkładając bezradnie ręce, jednocześnie krok za krokiem zbliżał się do leżącego Ondreja, obok którego zauważył karabin. – Bieri, szczo choczesz... – Stul pysk, kacapie! – rzucił doń dezerter w łachmanach niegdyś saperskiego munduru i w jakimś cudacznym nakryciu głowy. – Pieniądze dawaj! Złoto! – Ne maju, pane. Ja maziar. Smary maju, maź, dziegieć. Złota ne maju! Piniazi... – Dawaj, co masz! – Do Dmytra zbliżył się oberwaniec w niegdyś białej austriackiej kurtce piechura i przetłuszczonym kaszkiecie na głowie. – No, dawaj! Maziarz rozpiął hunię, niby po to, by sięgnąć po pieniądze. Naraz schylił się, podniósł broń, odwiódł kurek i nie mierząc, wypalił do najbliżej stojącego napastnika w saperskim uniformie. Niemal w tym samym momencie huknęły trzy strzały. Dmytro zachwiał się, ale nie upadł od razu. – Straszna studin. – Upuścił karabin i opatulił się połami huni. – Gordij den, łem e studeno[29]. Zrobił krok do przodu, zwinął się w kłębek, upadł i zastygł na wieki. – Ruszać się, gamonie! Przeszukać wóz i trupa! – dyrygował ten w austriackim łachmanie. – Pieniędzy szukać! Na pewno coś mieli. I buty brać, bo widzi się dobre mają! – We wozie nic nie ma – rzucił olbrzym w grenadierskiej kurtce. – Beczki i konwie ino. A mazią i dziegciem śmierdzi! Tfu! – Biercie konie i w las! Nie pora na gawędy! – „Białas” uśmiechnął się do siebie, znajdując za nadrą Dmytrowej huni chudą sakiewkę z pieniędzmi. – Żarcie jakie? – Żadnego. Ino to. – Inny kopnął stojący przy ogniku kociołek. – Znać, że dopiero obozować zaczęli. – W las! *** Płaty piany opadały z boków konia. Zakrzeński gnał bez wytchnienia ku staszowskim lasom, gdzie spodziewał się spotkać maziarzy. W kilku wioskach i majątkach poinformowano go, że szli tamtędy, spoczywając i wieczerzając. Dlatego gnał, co koń wyskoczy, by jak najprędzej spotkać się z Wankiem, do którego czuł oskomę jakąś szatańską, co choć sodomią na milę trąciła, mocniejszą była od wszelkich boskich i ludzkich zakazów. Pot zalewał mu oczy i kleił do grzbietu ciemne sukno kurtki, ale on nie dbał o to, chcąc jedynie znów zobaczyć obiekt pożądania, zakazanej, niezdrowej miłości. Zmierzchało już, gdy wjechał w staszowskie lasy. Naraz owionął go chłód i cierpki zapach gotującego się do snu leśnego runa i parujących resztkami upalnego dnia koron drzew. Wtem w nozdrza przywiało zapach dymu ogniska i znajomą woń ropy i dziegciu. „Pewnikiem niedaleko obozem stoją” – pomyślał i konia przynaglił. Zanim się jednak w lasy zapuścił, sporo czasu zmitrężył, bo drogi nie znając, musiał o nią pytać każdego napotkanego człowieka. Pytał po wsiach i po dworach, aż wreszcie trop złapał i nie odpuszczał, dopóki w las nie wjechał. Była to widać stała trasa owych maziarzy, bo każdy pytany drogę ich marszruty bezbłędnie wskazywał. Las do snu się gotował w ciszy, którą od czasu do czasu przerywał tajemniczy terkot lelka albo basowanie puchacza w nieprzebytej ostoi i jątrzące ucho, płaczliwe kuwik puszczyka. Cisza owa zaniepokoiła Stanisława na tyle, że sięgnąwszy do olster, odwiódł kurki pistoletów, jeden z nich od razu dobył, drugą zaś ręką sięgnął po szablę i tak uzbrojony przynaglił konia, który z ociąganiem wspiął się leśnym duktem ku rozleglej polanie posadowionej u szczytu sporego pagóra. – Co u licha?! – rzucił sam do siebie, widząc wyprzężony wóz maziarski i rzuconą bezładnie uprząż, wywrócony kociołek obok dogasającego ogniska, przy którym dostrzegł skuloną postać. Zaintrygowany zsunął się z siodła i podbiegł bliżej. Zmartwiał. W kępie wysokiej turzycy dostrzegł naraz leżącego bez życia starego Dmytra z dłońmi zaciśniętymi w śmiertelnym skurczu na połach kapoty, a tuż obok trupa Ondreja, którego krzepnącą krwią żywiły się głodne mrówki i muchy. „Wanko! Wanko! – kołatało w rozgorączkowanym łbie. – Gdzieżeś ty...?!” Zrozpaczony i zahukany biegał to tu, to tam, próbując odnaleźć chłopca. „Kto to zrobił?! Kto zabił?! – Staś bił się z myślami. – Gdzie Wanko?!” Wtem za pniem leciwego, powalonego czasem buka posłyszał ciche pojękiwanie i charczący oddech. Jednym susem przesadził powalone drzewo i znalazł się w głębokim wykrocie, na dnie którego leżał ranny. – Co tobie?! Co?! – pytał rozgorączkowany. Wnet jednak pozbierał się w sobie i pobiegłszy do konia, jął grzebać w sakwach w poszukiwaniu opatrunku i jakiegokolwiek leku. Znalazł jedynie przygarść szarpi i feldflaszę[30] z gorzałką, którą w sakwy wcisnęła zapobiegliwa dłoń Małgochy. Wanko omdlewał z bólu. Rana jednak okazała się być niegroźna. Kula pogruchotała obojczyk, wyszła jednak pod łopatką, nie uszkadzając żadnych organów wewnętrznych. Stanisław rozdarł rannemu koszulę i oniemiał. Oto zobaczył dwoje ramion, gładkich, białych i takichże, ledwie rozkwitłych piersi dziewczęcych. Patrzył czas długi jak wryty, sycąc oko młodzieńczym pięknem. Potem, wstydząc się tego, co zobaczył, i własnego pożądania, energicznie przystąpił do opatrywania rannej. – Takiś, ty, orzeszku! – Uśmiechał się do omdlałej. – Od razu wiedziałem, że z tobą coś nie tak. Za gładkaś na chłopaka. Ostrożnie gramolił się z dołu, wlokąc ranną pod ramiona. Ułożył ją na wyścielającym dno wozu sianie i okrył starannie własną kurtą. Trupy Dmytra i Ondreja z trudem największym wtaszczył na tył wozu i na ile umiał, zawinął w płachtę zdartą z budy. Nienawykły do chodzenia w dyszlu koń długo nie chciał ruszyć i miotał się na wszystkie strony. Poczęstowany lejcem w zad, spotulniał i ruszył wolno w powrotną drogę. *** Noc już była, gdy do Bogorii dotarł i do wrót tamtejszej fary Świętej Trójcy zapukał. Początkowo otworzyć mu nie chciano z obawy przed napadem, lecz gdy opowiedział się, kim jest i co go sprowadza, otwarto i na plebanię wpuszczono. – Ranną mam, ojcze wielebny – rzucił prędko do starego plebana. – Trza ją będzie w spokoju złożyć. Na wozie, w tyle, dwa trupy. – Jezus, Maria! – Ksiądz załamał ręce. – Skądże to?! Jak?! – Ja z majątku wedle Klimontowa. Ludzie owi w gościnie u mnie stali. To maziarze ode Gorlic. W lasach tutejszych ktoś ich napadł i pobił. – Kto? – Nie wiem. Ruszyłem za nimi, bo bez pożegnania wyjechali i nimem ich dognał, już bez życia leżeli... Dzieweczka... – Sporo krwi z niej uszło – badał ją ksiądz. – Tyś opatrywał, chłopcze? – Ja sam. – Dobrześ się sprawił. Gdzie cię tak uczyli? – W bitwach. U jenerała Sokolnickiego w służbie ledwiem czternasty rok skończył. – A tych dwóch? – Trza ich pochować, ojcze. Jeno coś mi się zdaje, że oni nie katolickiej, a prawosławnej wiary. Schizmatyki. – Trup przed Panem Bogiem jednakiej kondycji – mruczał pod nosem pleban. – Niechby i niechrzczony był, toć zawsze człowiek. Z rana ich pogrzebiem. A małą na plebanię! *** Noc całą przesiedział Zakrzeński w nogach łóżka, w którym ciężkim, chorobliwym snem odpoczywała ranna dziewczyna. Baczył przy tym pilnie, by niczego jej nie brakło. Gdy tylko budziła się, zaraz wodę z kubka jej podawał i obcierał zroszone potem czoło. Godziny mijały, a on wciąż tkwił nieruchomo, wzrok utkwiwszy w twarzy dziewczęcia. Patrzył. Patrzył i pierwszy błysk zauroczenia powoli przechodził w rozmiłowanie. Pozostawiona przez uczynnego księdza łojówka dawno już się wypaliła i mrok izbę ogarnął, a on tkwił nadal nieruchomo, wgapiony w ciemność, z której dochodził go oddech rannej. Szarzeć już zaczęło na świecie, gdy Stanisław, zmęczony wypadkami poprzedniego dnia, zasnął był wreszcie wciśnięty w róg łóżka, skulony i okryty zarzuconą na ramiona kurtką. Nie pospał za wiele, bo naraz zbudził go cichy jęk dziewczyny. Ocknął się i przypadł do niej uradowany, że oto się zbudziła. – Cóż? – wyszeptał, podając jej kubek wody. – Lepiej? Zaraz poślę, by ci jeść dali. Uśmiechnęła się bez słów. – Jak ci naprawdę na imię? Bo przecie, że nie Wanko. – Jowanka. Po waszemu Joanna – odparła z wysiłkiem. – Wanko był dla pozoru jeno. – Zgrabnie po naszemu gadasz. Skąd...? – Choczu spaty. – Przymknęła oczy. – Śpij, śpij. Sił nabierzesz. – Gdzie niano? – Podniosła się nagle i niespokojnym, rozbieganym wzrokiem rozejrzała po izbie. – Ondrej? – Oni... Oni nie... – Niano ne... – Dziewczyna załkała. – Ne... Boh pomiłuj... – Nie płacz. – Uścisnął jej zdrową rękę. – Nie trzeba. – Niano! Ja ne choczu. Ne... – Kto to zrobił? – zapytał. – Widziałaś? – Wojaki – odparła już spokojniej. – Trzy, może cztery. Ne znaju. Niano, tatko znaczy, po wodę mnie wysłali. Kiedym z dzbankiem wracała, naszło mene dwoch wojakiw... – Dezertery – skwitował Stanisław. – Niemało teraz takich. Cóż dalej? – Wyrwaław sia. Uciekław... Ony strilali... do niana... Ondreja... – Cichaj, cichaj – uspokajał ją, gładząc po włosach. – Płaczem nic nie poradzisz. Taki los. Odpoczywaj teraz. Śpij. *** Ledwie Jowanka wydobrzała nieco i strzaskany kulą obojczyk zgrabnie poskładany przez miejscowego medyka zaczął się zrastać, Zakrzeński postanowił zabrać ją do siebie i zaopiekować jak najlepiej. – A niano? A Ondrej? – dopytywała, gdy przyszedł jej oznajmić, co zamierza. – Ubierz się. – Pomógł jej z odzieżą. – Pójdziemy do nich. – Jakże? – Zobaczysz, gdzie leżą. – Pochoroniw ty ich bez mene?[31] – nie kryła oburzenia. – Dlaczego? – Słabowałaś jeszcze, a wielebny pilił, by umarłych pogrzebać. Nie godzi się, by chrześcijany długo poza ziemią poświęconą leżeli. – Dziękuję – odparła szybko. – Śliczna panna z ciebie. – Popatrzył na nią z uznaniem, pierwszy raz widząc ją w damskich fatałaszkach. – Dobrzem dobrał? – Dobrze. – Uśmiechnęła się zalotnie. – Skądeś wiedział? – Wzrokiem cię obmierzyłem. A takaś ładna, żem ślepi oderwać nie mógł. – Zapłonił się i oczy spuścił. – Joasia... Joasia... – A co? – Spojrzała nań wyczekująco. – Nie, nic... tak tylko. – Odwrócił się i do wyjścia skierował. – Wedle kościoła zaczekam. I nie oglądając się, wybiegł z plebanii. *** Do majątku nad Koprzywianką dotarli późnym wieczorem. Każdy, kto mógł, biegł im na spotkanie. Wszyscy dziwili się na widok Stasiowego siwka ciągnącego wielki maziarski wóz. Niepotrafiące chodzić w zaprzęgu zwierzę wszelkimi możliwymi sposobami usiłowało pozbyć się chomąta i ciągnionego mozolnie ciężaru. – A to skąd? – zdumiał się Marcin. – Skądże siwek u ruśniockiego woza? Gdzie Dmytro i te dwa jego basałyki? – Nie żyją. Przez dezerterów w lesie Staszowskim ubici – odparł Zakrzeński. – Pleban z Bogorii ich pochował. – W imię Ojca i Syna... – Fornal się przeżegnał. – Takie dobre chłopy byli... Naraz uwagę wszystkich przykuła postać dziewczyny, z trudem wielkim gramoląca się z przepastnego wozu. – Panienka? – Małgorzata z podziwem i niedowierzaniem spoglądała to na Joannę, to znów na Stanisława. – Panienka? – Nie poznajecie? – Chłopak się uśmiechnął. – Przecie to nasz Wanko! Ten, co tak pięknie śpiewał i miast otrokiem, okazał się być dzieweczką. Joasią. Pomóżcie jej zejść, a ostrożnie, bo kość dopiero nastawiona i rana świeżo zawarta. Niech jej Małgocha da co zjeść i pościele w alkierzu. Szymek gracko uniósł ranną i szybko postawił na ziemi, uważając, by nie uszkodzić opatrzonego ramienia. – Wyprzęgaj – polecił Zakrzeński Bartkowi, a sam, zarzuciwszy sobie na ramiona ciężkie wojskowe siodło zdjęte z wozu, zniknął na ganku. *** Mijały tygodnie i dziewczyna pod opieką Małgorzaty wracała do zdrowia i dawnej sprawności. Przywieziony przez Stanisława z Koprzywnicy medyk, ojczulek z tamtejszego opactwa, pochwalił, że rana ładnie się goi, a kość poprawnie zrasta. Pozwolił dziewczynie wstawać i odbywać niedalekie spacery. Jak łatwo się domyślić, towarzyszem przechadzek pozostawał młody Zakrzeński, który zupełnie zadurzył się w młodej Ruśniaczce i całkiem utonął w jej siwozielonych oczach. Cieszył się jak dziecko na każdy jej uśmiech i przychylne spojrzenie. Oczu od niej oderwać nie mógł, czym peszył ją, że spłoniona odwracała głowę i opuszczała wzrok. Wspólne spacery nad Koprzywianką umilał jej opowieściami o tutejszym majątku, o dziejach dziadka swego i ojca, które zasłyszał był od fornala Marcina. Opowiadał wreszcie i o sobie; jak się tu znalazł i dlaczego, o wojennych awanturach, w których miał okazje brać udział. – A Napoliona ty widział? – Widziałem. I to całkiem z bliska, bo szeregi nasze lustrował i polską konną artylerię nader sobie chwalił. Wystarczyło, że po walce przed frontem wojska stanął i rzucił krótkie merci, a wszyscy radowali się jak dzieci, dumni z tego, że sam bóg wojny po żołniersku im dziękuje. Rad bym go jeszcze kiedy zobaczyć albo nawet przed nim stanąć i w ślepia spojrzeć, podziękować za owo Księstwo, które już prawie Polską jest... – Naraz urwał i zatrzymawszy się, wziął dziewczynę za ręce. – Teraz ty. – Co? – Opowiedz o sobie. Prawie cię nie znam. – Cóż tam ja! – Machnęła ręką. – Rusnaczka, maziarka. Sirota... Ty to co innego. Pan. Wełykij gazda[32]. Wojak... – Jaki tam ze mnie wielki gospodarz! A i żołnierz teraz żaden – Roześmiał się. – Za to ty dobrze po naszemu gadasz. Skąd...? – Niano nauczył. Do Polski, do Śląska, na Morawę jeździł. Na książkach czytał... uczył mene... – Umilkła nagle i przyspieszyła kroku. – Opowiedz co jeszcze, proszę. – Nie teraz. – Odwróciła się i położywszy mu dłoń na ustach, szepnęła: – Nie teraz. Może kiedyś... *** Już dawno było po żniwach. Zboże wymłócone w wory zsypano i bezpiecznie skryto w komorze. Siano zaś i słoma w gumnie pod dachem znalazły miejsce. Za pieniądze otrzymane od ojca kupił Stanisław dwie krowy na początek nowego gospodarstwa. Obiecał sobie, że gdy się je do buhaja dostawi i cielić się zaczną, przychówek sprzedać będzie można, a za grosz otrzymany konia dokupić, może nawet dwa. Tak roił sobie w swej młodej, rozmarzonej do cna głowie. Serce zaś zaprzątała mu Jowanka – ów nieoczekiwany dar od losu. Tego, co się rodziło między nimi, nie umieli nawet nazwać. Ni to miłość była, ni zauroczenie. Dni całe spędzali razem na rozmowach, pracy i wspólnym byciu. Dziewczyna, gdy już całkiem wyzdrowiała, pomagała, jak tylko umiała w gospodarstwie. Chodziła koło nielicznej gromadki drobiu, szczepiła jabłonie, grusze i śliwy w sadzie, zaś wszystkie klomby i rabaty wokół zabudowań obsiała ziołem wszelakim i kwieciem. – Popri chyży mame wełykij podworec – tłumaczyła Stasiowi, gdy ten patrzył z podziwem i ciekawością na jej poczynania. – A za chyżom mame zagoridku[33]. – Nie tęsknisz za domem? – pytał ją czasem. – Za Łosiem? – Tu teraz mój dom – odpowiadała, a w oczach kręciły się łzy. – Niano, Ondrej... – A mama? – Mama umerła... Ja sirota... Gdy tylko na płacz jej się zbierało, tulił ją i po oczach i włosach całował. Koił, jak umiał żal Joanny za utraconymi krewnymi, za życiem dawnym, z którego los wyrwał ją tak nagle i nieoczekiwanie. Starał się nie pytać więcej o przykre dla niej sprawy. Najczęściej milczał, radując się samą jej obecnością. Ona także mówiła mało, spoglądając na Zakrzeńskiego z wdzięcznością i uśmiechając się smutno. Ich czysta młodzieńcza fascynacja hartowała się w milczeniu i radości z faktu samego bycia razem. *** Jesień przyniosła Zakrzeńskiemu nowe nadzieje. Wzrosły ceny na zboże i drewno, tedy łatwiej było o spieniężenie plonów tak potrzebnych każdemu zjadaczowi chleba. Pszenica i żyto latoś obrodziły, więc gumno z ledwością się zamykało od nadmiaru złocistego, pachnącego przyszłym chlebem dobra. Już sobie kalkulował, ile to weźmie za każdy, zebrany z trudem niemałym, worek zboża. Wieczorami ślęczał nad księgą z rachunkami, sięgał po liczydło i przerzucając kościane kulki, liczył, sumował i mnożył przyszłe intraty, ciesząc się, że tak ładnie mu poszło, że za sprzedane nadwyżki będzie mógł wreszcie dokupić inwentarza. „Koń by się zdał i świnki jakie – myślał. – Wtedy większa byłaby intrata. Kiecki bym nowe Joasi kupił, a i sobie co na grzbiet”. Odkąd odbudował dwór, nie było dlań rzeczy niemożliwych. Pierwotnie nierealne, posmak jedynie mrzonek mające, marzenia stawały się faktem. Marzył też sobie skrycie, że gdy tylko szesnasty rok życia skończy, oświadczy się pięknej Rusince, która zawładnęła bez reszty jego sercem, a teraz spała spokojnym snem w zgrabnie uszykowanym przez Marcina i Szymka alkierzyku, do którego nawet on nie miał wstępu. Tak sobie roił, słodząc myśli dziewczęcymi wdziękami i już prawie śnił, z głową opadłą na stos papierów, gdy nagle do pełni świadomości przywołał go dobiegający zza drzwi głos Marcina, który od jakiegoś czasu sypiał w czeladnej, stale czuwając nad swym młodym panem. – Jaśnie wiel... – Głos sługi był niespokojny. – Wejdź, Marcinie. Stało się co? – Widzi mi się, że ktoś kole gumna łazi. Ale to nikt z majątku, bo psy ujadają jak baby na jarmaku. Na swoich by tak nie szczekały. – Weź ze sieni gwintówkę. – Zakrzeński już całkiem się obudził. – Nabita jest. Idź zaraz, pobudź ludzi. Sam sięgnął po pistolety, przypasał szablę i wciągnąwszy na grzbiet kurtę, wymknął się do sieni i na ganek. W progu zatrzymał go przerażony Marcin. – Gore, panie! Gumno gore! Trza ratować! – Migiem! Do czworaków. Budź wszystkich! – Musi ktoś podpalił! – Fornal kręcił głową. *** – I cóżeś narobił, durna pało?! – Oberwaniec, w resztkach strojnego munduru szaserów, strofował drugiego, takiegoż oberwańca w niegdyś białej kurcie austriackiego piechura. – Pewno już zobaczyli ogień! Trza wiać! – Idze, idze, głuptoku jeden ty! – odparł zrugany. – Zamknij mordę, klarnecie bosy, i ładuj wory! – Jak nas złapią, zabiją! – przeraził się inny rabuś, odziany w łachman woltyżerskiego munduru. – Albo pod sąd oddadzą! – Za dezercję gardło damy – marudził pod nosem kuternoga w artyleryjskiej kurtce ogniomistrza, uginający się pod ciężarem worka ze zbożem. – Zamilknijcie! Uwijać się z tym gównem! Na konie ładować! – komenderował ten w austriackim uniformie. – Widzieliśta go! Bagrationa! – rechotał stary wiarus, najpewniej były huzar, bo miał na sobie mizerne resztki zdobnego niegdyś mentyka.– Pierw brogi podpala, bo mu się lulki ćmić zachciało, a teraz wielki komandor! Tfu! – Zamknij się, stary! – „Białas” przypadł doń z pięściami. – Przez ciebie, durniu... Nie dokończył, bo od zadania ciosu powstrzymała go żelazna garść prawie dwumetrowego grenadiera. – Zostaw starego! Trza było z ogniem uważać, kpie jeden! Wszystkich nas wpędzisz w kabałę! – Puszczaj! – Wił się jak piskorz. – Uciekajmy! – krzyknął brodaty saper. – Już do gaszenia biegną! – Zbrojnych widać! – przeląkł się woltyżer. – Spokojna głowa. – Ten w austriackim mundurze zdzielił konia w zad i truchtem ruszyli w mrok. – Stulcie pyski, a dupy cało stąd wyniesiemy! Ruszać się! *** Zakrzeński pierwszy dopadł płonącego brogu. Pistolety za pas wcisnął i jął garściami ziemię drzeć i rzucać na płonące siano. – Ludzie! Gaście! A migiem, bo się całe gumno zajmie! Doleciało wnet i paru z wioski, a za nimi Szymek, Kacper, Jasiek, Bartek i Wojtek z czworaków. Gnali i ludzie ze wsi: baby i chłopy. Każdy, z czym kto miał w ręce, by ogień zdusić i tragedii zapobiec. W ruch szły więc drewniane węborki, konwie, koły, bosaki, kłonice, a nawet łopaty do gnoju i grabie. Walczyli, jak umieli z kurem czerwonozłotym, co na gumnie siadł, by się nie porwał na dworskie, a potem na ichnie dachy i zagrody. Lali więc wodę ze studzien, sypali ziemię z obejścia i piach z drogi. Miotali się jak w ukropie. Naraz ktoś zauważył, że ognisty kur pnie się i przeskakuje wolno na strzechy gumna. – Dawać drabiny! – ponaglał Marcin, wymachując groźnie gwintówką. – Gasić! Gasić! Po drabinie na dach skoczył młody parobek i wylawszy na siebie stągiew wody, łapał podawane cebry i węborki i lał ich zawartość na tlącą się strzechę. Wtem coś przykuło jego uwagę, bo przestał odbierać naczynia. Patrzył przez moment daleko w pole, po czym krzyknął, wskazując dłonią: – Tam! Tam! Bieżą w pola! – Kto?! – Stanisław próbował przekrzyczeć zgromadzony tłum. – Kto, u licha?! – Te, co ogień rzucili, jaśnie panie! – odparł chłopak, wylewając kolejne wiaderko na dach gumna. – Szymek! Kacper! Za mną, chłopy! – Zakrzeński dobył szabli. – Marcin, Jasiek! A łuczywa brać! Jaśniej w drodze będzie! *** – Bierzcie konie i w pola! – „Białas” przykazał woltyżerowi i kulawemu artylerzyście, by wiali z łupami. – Zatrzymamy ich! – Nie damy rady! – wtrącił stary huzar. – Kupa ich. Pewno z całego folwarku się zlecieli. – To nie jest wojsko, tylko zwykłe chamy z chłystkiem szlachetką na czele! – Skąd wiesz? – pytał grenadier. – Skąd? – Ludzie gadali... Nieważne. Ruszać się, gamonie! Jazda! Co który miał broń palną, ten zaraz ją opatrywał i gotował do strzału. Reszta szykowała się do odparcia ataku szablą i pałaszem. – Walniecie salwą, jak dam znać! – komenderował austriacki piechur. – Potem na bagnety! *** Strzały oddane w nerwowym pośpiechu okazały się jednak niecelne. Kogoś drasnęła zbłąkana kula, ale miast uczynić krzywdę, rozjuszyła tylko. Wywijający szablą młody Zakrzeński wlał we włościan tyle zapału, że wnet rabusie jak niepyszni musieli podać tyły. Najpierw starł się z szaserem, a kiedy go już położył sprytnym cięciem w lic, natarł na odzianego w austriacki mundur herszta bandy. Ten okazał się lepszym szermierzem od powalonego wcześniej przeciwnika i Zakrzeński sporo się musiał napocić, nim go powalił gwałtownym pchnięciem w czwartą. – Łapaj złodzieja! – Dłonią zbrojną w płonące łuczywo Marcin wskazał uciekających ze zdobyczą. Szymek z Jaśkiem, Kacprem i kilkoma włościanami rzucili się za uciekającym woltyżerem i artylerzystą, którzy porzucili konie objuczone dobytkiem i prysnęli w ciemność. Dezerterzy długo jeszcze opierali się pościgowi. Huzar i saper rąbali szablami, kładąc trupem Bartka i kilku chłopów, i choć osaczeni, nie chcieli się poddać. Największe spustoszenie siał jednak olbrzymi grenadier wywijający trzymanym za lufę karabinem, trzaskający łby, łamiący nosy i zęby. Zakrzeński natarł z furią na olbrzyma, usiłując dosięgnąć go piórem szabli. Starał się ciąć po palcach, by pozbawić dezertera skutecznej obrony. Tamten jednak nie dał się zbić z pantałyku. Błyskawicznie sparował zadane cięcie, uderzył raz jeszcze z potworna siłą, pozbawiając Stasia broni, po czym zdzielił go z całej mocy w skroń kolbą karabinu. Chłopak złapał się za głowę, wybełkotał coś niezrozumiale, postąpił kilka kroków przed siebie, po czym upadł twarzą w rozmiękłą ziemię. – Jegomość ubity! – wrzasnął ktoś z gminu. – Zabili jegomościa! – poszło jak echem wśród pozostałych. Marcin, na widok swego pana leżącego bez ducha, cisnął przed siebie płonącą żagiew, zdjął z ramienia sztucerek, wycelował i wypalił do grenadiera, który trafiony w pierś, zatoczył się i upadł tuż obok Stanisława. – Praśnijcie broń albo jak ten tu... – Stary fornal lufą gwintówki wskazał leżącego olbrzyma i pytającym wzrokiem spojrzał na pozostałych przy życiu huzara i sapera, którzy rzucili szable pod nogi i dali się pognać rozjuszonemu chłopstwu. – I niech nikt nie waży się ich ruszyć, bo ubiję jak psa! Szymek, zamknij ich do lamusa! Tam posiedzą do rana, a później ich do starosty odstawim. – A ten? – Jasiek wskazał postrzelonego olbrzyma. – Do czworaków zanieście. Wydłubiemy ołów. Jak wyżyje, tedy i jego pod sąd. *** Zbudził ją gwar ludzki, strzały i ujadanie psów. Jowanka wstała, zapaliła łojówkę i okręciwszy się chustą, wyszła z alkierza. Przez jakiś czas błądziła po ciemnych izbach i sieni dworu, lecz nie zastawszy nikogo, postanowiła wyjrzeć na ganek. Owionął ją chłód nocy, a do uszu dobiegł wyraźny gwar i na drodze wiodącej z folwarku dostrzegła rozświetloną łuczywami grupę ludzi. Poznała idącego przodem Marcina, poznała Jaśka i Kacpra niosących kogoś na ramionach. – Stanisław? – jęknęła i zadrżał jej podbródek. – Staś? Pobiegła tak, jak stała: boso, w samej koszuli, porzuciwszy chustę i lampkę. Drżącymi dłońmi dotykała jego opuchniętej twarzy i głowy. Próbowała otworzyć mu oczy. – Stasiu... Stasieńku... – szeptała nerwowo, a łzy same napływały jej do oczu i perliły się na policzkach i ustach. – Dlaczego? Co się stało? – Zbójce nas naszli. Dezertery – odparł Marcin. – Jaśnie pana przez łeb gwerem zdzielili. By mioł ino cały, to się i wyliże. – Trza by doktora – odezwał się któryś z chłopów. – Ale gdzieta po nocy szukać? Do miasta daleko. Dziewczyna otrząsnęła się z rozpaczy, wierzchem dłoni obtarła łzy i powiedziała szybko: – Neste do dwora. Opatrzyć trza. Dycha jeszcze – pociągnęła nosem i znów obtarła oczy. – Ratować... – Ale jakże? Bez doktora? – dziwił się Szymek. – Uradzisz to? – Niech Marcin wody nagotuje i szmat nadrze – zwróciła się do fornala, zaś do parobków rzekła: – Szybko! Do domu. Naraz jak spod ziemi pojawiła się zbudzona zgiełkiem Małgorzata. Przybiegła z czworaków i dalejże biadolić i jeremiady odprawiać, że już pan Staś całkiem na śmierć zabity, że oto się cały świat zawali, a ludzie znów na poniewierkę pójdą, gdy pana zabraknie. Nikt jednak nie zważał na jojczenie starej. Parobcy wnieśli nieprzytomnego Zakrzeńskiego do świetlicy i położyli na stole. – Wyjdźcie – poprosiła Joasia zebrane w drzwiach chłopstwo. – Powietrze choremu zabieracie. Tamci jednak stali nadal, ciekawi, co zrobi Joanna. – No wyjdźcie! – Podniosła głos. – Nijak nie pomożecie, a tylko zaszkodzicie. – Coście, ogłuchli?! – huknął naraz Jasiek. – Chodźwa! Z ociąganiem, popatrując jeden na drugiego, opuścili dwór. Dziewczyna z wdzięcznością popatrzyła na parobka, po czym zamknęła za nim drzwi i zaraz wybiegła do alkierza. Po chwili wróciła, ubrana w swój zwykły ruśniacki przyodziewek, w dłoni trzymając pokaźnych rozmiarów skórzany mieszek. Przyniesioną przez Marcina wodą umyła najpierw dokładnie swe dłonie, potem zaś głowę i twarz Stanisława. W miejscu uderzenia powstał duży, nabiegły zepsutą juchą krwiak wielkości pięści. Zmacała oko. Całe! Zmacała skroń i kości czaszki. Całe! Ucieszyła się jak dziecko, którym była przecie, choć myślała już i czuła jak kobieta. Zanim starzy słudzy przybiegli z szarpiami i bandażami, zdążyła rozłożyć na stole małe gliniane naczynia, drewnianą pałkę i krótki ostry nożyk zanurzony w szklance wódki. Z mieszka dobywała kolejno różne zioła, zwłaszcza takie, które pomocne były w podobnych wypadkach: obrzękach, uszkodzeniach kości i zranieniach. – Żeniszek[34]... czyściec... kosztywał[35]... – Małgocha szeptem wymieniała gatunki ziół. – Zna się dziewucha na rzeczy. Jak... jak... czarownica! – Zmilknij, głupia! – zbeształ ją Marcin. – Joasia jaśnie pana nam ratuje, tedy nie kracz jak wrona! Jowanka przeżegnała się trzykrotnie z pokłonem, po czym zabrała się za przyrządzanie kataplazmu z ziół. – Sława Otcu i Synu, i Swiatowo Duchu... – szeptała modlitwę. – Swiatyj Boże, Swiatyj Kriepkij, Swiatyj Biezsmiertnyj, pomyłuj nam... Naraz ujęła nożyk i krótkim, mocnym cięciem otworzyła nabrzmiały krwiak. Chlusnęła czarna, zepsuta krew. Joanna zaraz oczyściła ranę, nałożyła kataplazm i starannie opatrzyła przyniesionymi szarpiami, prosząc Marcina, by zaniósł nieprzytomnego do łóżka. – Wyżyje? – pytał fornal, spełniwszy prośbę. – Nie zemrze nam...? – Nie zemrze – uspokoiła go. – Niech śpi. Lekarstwo wnet działać zacznie. Ostawcie mnie teraz samą. Chcę przy nim posiedzieć. Gdy zamknął za sobą drzwi, Joasia przysiadła u wezgłowia łóżka i tkwiła tak nieruchomo przez czas jakiś. Naraz ocknęła się z letargu. Wolno sięgnęła do sakwy i dobywając z niej niewielkie zawiniątko, mruknęła sama do siebie: – Żeby ne pomerł... Żeby ne pomerł... Dobyła stamtąd niewielki korzeń alrauny[36] i dotykając nim czoła, ust i piersi młodzieńca, zanuciła cicho: Bolaczka to kraczka, Bolaczko! Bolaczko! Uwyj sy hnizdoczko, W lisi temnim, W korczyku maleńkim, Tam twoje carstwo, Tam twoje hospodarstwo. *** – Widziałeś?! Wiedźma to być musi! – jątrzyła Małgocha. – Siedzi tam u niego, baje cóś i śpiwo nie po naszemu wcale. Żeby ino z tego co złego nie było. – Tyś większa wiedźma, bo kraczesz kiejby wrona – zrugał ją Marcin. – Niech Joasi sam Pan Chrystus pomaga! – A jo ci godom, że to wiedźma! Żeby na nas jakiego nieszczęścia nie zwlekła. – Nie strasz, bo się zesrasz! Powiesz jeszcze co złego o tej dziewusze, a pysk ci obiję i pogonię fora ze dwora! Dziewczyna nie słyszała jednak kłótni dwojga starych, zatopiona w rozmyślaniach, pragnąca jedynie zdrowia dla swego dobroczyńcy, który ją tak wspaniałomyślnie przyjął pod swój dach. Mijały godziny, a ona wciąż tkwiła nieruchomo u wezgłowia łóżka, z troską patrząc na nieprzytomnego. Znużona, ostatkiem sił wsunęła się pod kołdrę obok Stanisława i przylgnąwszy doń, zasnęła głęboko i spokojnie. ROZDZIAŁ II Pokuszenie – Ach, jesteś wreszcie, mon cher![37] – Ciemne, zmęczone źrenice pani Vauban rozpromieniły się na moment widokiem dawno nieoglądanego księcia Pepiego, który po wizytacjach wojsk w Gdańsku, Modlinie, Serocku i Zamościu przybył wreszcie do domowych pieleszy Pod Blachą. – Kiedyż osiądziesz tu na stałe? Przecie to twój dom. – Tak, wiem, moja Henrietto. – Poniatowski objął jej chude, kościste ciało skryte pod zbyt ciepłą jak na wczesną jesień suknią i delikatnie pocałował w usta. – Nie zapominaj jednak, że jestem teraz przede wszystkim żołnierzem. Mam obowiązki... – Seulement des fusils, des tambours et des tentes. – Pokiwała smętnie głową. – Où est la mon beau garçon?[38] – Twój chłopczyk został żołnierzem. – Książę rozglądał się za czymś do picia. – Chevalier sans peur et sans reproche[39] – jęknęła stara kochanka Pepiego, uwolniona z jego objęć, smętnie osunęła się na szezlong i okryła pledem. – Nie pozostaje ci nic innego, jak tylko pięknie zginąć z imieniem cesarza na ustach. – Nie wybieram się jeszcze na tamten świat – odparł, sięgając po zawieruszoną na szyfonierze[40] napoczętą butelkę wina. Podszedł do dumbwaitera[41], znalazł odpowiednie dla siebie naczynie, które sprawnie napełnił po brzegi, i natychmiast takoż opróżnił. – Całkiem przyjemne winko. – Nie zapytałeś ani o Anette, ani o Sophie... ani nawet o to, jak ja się czuję. Niedobry... – Nie egzaltujże się, ma chére, bom gotów pomyśleć, żeś taka święta niby Penelopa. Anetka[42] sama o siebie zadbać umie, zaś co do Zosi...[43] – Quoi?[44] – Je l’aime tellement[45]. – Nie zajdziesz do niej? Do synka? – Byłem już przecie – bąknął książę, dolewając sobie wina. – W styczniu... – W styczniu?! – zdumiała się hrabina. – Tu plaisantes?![46] – Skądże znowu! – Poniatowski przechadzał się wolno po buduarze kochanki. – Tajemnicą poliszynela jest przecie, że Sophie to loreta[47]. – Ależ, Józiu... – Ależ, Henrysiu droga. – Książę się roześmiał. – Nie od dziś wiadomo, że Zosia była mą kochanką, że potem zdradzała mnie z innymi. Jeszcze w birbanckich czasach Jabłonny zwano ją Fryne[48], a niejaki Szołdrski z Wielkopolski wydawał dla niej fety i bale. – I co z tego? Kochała cię, może nawet i do teraz kocha. Wasz syn... – Ach, nie mów już o tym. – Odstawił szkło, przysiadł w nogach szezlongu, zdjął jej pantofle i jął masować stopy i łydki. – Masz dla mnie... coś nowego? Owe „coś nowego” wygłosił konfidencjonalnym szeptem, mrużąc szelmowsko ślepia. – Może... – Powiedz, Henrysiu. Ładna? Młoda? Dzika, a może łagodna sarna z dobrego domu. – Spodoba ci się, mon chére. Śliczne dziewczę, a do tego młode. Mogłaby być twoją córką. – Vous êtez inappréciable![49] – Pepi aż podskoczył z radości, zaraz też przywarł ustami do chudych dłoni swej dobrodziejki. – Ale... ale czy nie będziesz... nie będziesz zazdrosna? Nigdy nie byłaś o te wszystkie amuretki[50]? – Nie – odparła z pozorem obojętności. – Ty zawsze będziesz tylko mój. Wiesz, że jestem ponad wszystkie te słodkie kociaki. Mam nad nimi piekielną przewagę. – Tak, wiem. – Książę kwaśno się uśmiechnął. – Zdradzisz mi wreszcie, co to za smakołyk? Jak się zwie? Jak wygląda? – Śliczne dziewczątko z dobrego domu. Trochę jak Gitana, trochę Greczynka. Czarne ślepia, kruczy włos, który kończy się tam, gdzie rozpoczyna kształtna sem... – A imię? Jak ma na imię? – Ów czarny anioł anielskie imię nosi. – Aniela? Anielcia? – Poniatowski się zamyślił i nagły grymas smutku przeszył jego promienną dotychczas twarz. – To imię sprawia, że... Sama najlepiej wiesz, ma chérie. – Tak, wiem. – Pani Vauban się przeciągnęła. – Pamiętam tę twoją okopową amuretkę. W istocie, jak na plebejuszkę całkiem gładka, choć w moich latach. Ale to przecie było dawno temu. Nie powiesz mi, że cię jeszcze tamto męczy? Nie powiesz, że ona cię obchodzi? – Bo była inna niż te wszystkie dobrze urodzone amfibie, które tu przyprowadzałaś. – Ta, którą ci teraz wynalazłam, to przednia partia. – Wdowa po kowalu też była niby Hellenka albo Cyganka – odparł książę. – Nie. Nie chcę drugiej Anieli. Nie zniósłbym... – Gdybym się do tego nie zabrała, pewnie do tej pory biegałbyś po Warszawie w poszukiwaniu tej wdówki. – A więc to ty?! To ty ją przede mną ukryłaś?! Diable... un joli coup![51] – Osuszył do dna butelkę. – Dlaczegoś to zrobiła?! Nigdy mi nie powiedziałaś... – W samą porę przybyłam do Warszawy. I kiedy widziałam, co wyprawiasz z tą plebejuszką, jak ona na ciebie patrzy, jak się rozmiłowała w Waszej Książęcej Mości... zrobiło mi się jej żal. – Ah, je comprends![52] – Pepi kręcił głową z niedowierzaniem. – Chciałaś ją ustrzec przed swym ukochanym łajdakiem. – W rzeczy samej, jesteś bowiem, mój drogi, Generał Nicpoń! Serce mi się krajało, gdym widziała tę biedną kurkę zauroczoną książęcymi amorami. Musiałam ją przed tobą ukryć. – Skąd wiesz, że to było tylko zauroczenie?! Może i ja byłem skłonny prawdziwie pokochać?! – Ty?! – Roześmiała się rozbawiona. – Ty i miłość do jednej kobiety?! Do kobiet w ogóle?! Przecież ty kochasz tylko Bellonę. W jej królestwie i w jej ramionach czujesz się jak ryba w wodzie. A my? Traktujesz nas jak konie, szable albo... armaty. – Henrysiu najdroższa! Ty i armata! Przewyborne! – Czyż nieprawdę mówię? Kiedy tylko usłyszysz bojowe tarabany, wyskakujesz z łóżka, rzucasz kochankę i gnasz w bellum okrutne, do koni i armat. – Bez przesady. Przecie, gdy bój kończę, zawsze wracam do łóżka. Kto jak kto, ale ty nie powinnaś narzekać na mnie. Kogo jak kogo, ale ciebie nie zaniedbywałem nigdy. Do końca życia pamiętać będę twoje ślepia głodnej wilczycy czekającej na swego basiora. – On revient toujours à son premier amour[53]. – A vous la priorité, Mademoiselle![54] – odparł Poniatowski. Za czym opadłszy w miękki, głęboki fotel przy oknie, zamyślił się na chwilę. Wypite wino rozebrało go po długiej i forsownej podróży z Zamościa do stolicy. Sen jął morzyć księcia. Jak przez mgłę spoglądał na odpoczywającą na wygodnym szezlongu swą dozgonną metresę, której chuda, ptasia twarz, pokryta starymi śladami ospy i dziwacznymi piegami, okolona mocno przetkanymi siwizną, niegdyś kruczoczarnymi włosami, wyzierała spod nasuniętego po samą szyję pledu. Wielu jego przyjaciół, znajomych i towarzyszy broni zachodziło w głowę, jak taki przystojniak i łasuch kobiecych wdzięków, mający do dyspozycji – niczym szachinszach bajkowego królestwa Orientu – najprzedniejszy harem warszawskich (i nie tylko) piękności, związał się iście kajdaniarskimi więzy z ową dziesięć lat od siebie starszą, chudą, ospowatą i ekstrawagancką hrabiną, która ujarzmiła nie tylko biednego Pepiego, lecz także niemal całą stolicę ówczesnego Duché de Varsovie. Przyczyn ślepego przywiązania jurnego leguna do owej zwiędłej już dawno dziewanny nie znał nikt. Nikt poza oczywiście nim samym. Stara lamparcica prowadziła jego dom. Dbała o wikt i opierunek oraz nade wszystko o świeże mięsko dla wiecznie głodnego miłosnych karesów łasucha. Gdy była młoda, pięknością nie grzeszyła, ale uwiodła młode książątko niepohamowaną żądzą i umiejętnościami, które zawstydziłyby niejedną kurtyzanę. Brak urody potrafiła zastąpić wyrafinowaną sztuką miłosną, przy której zawodowe córy Koryntu rumieniłyby się niczym mniszki. Tym ujęła Józia i zawładnęła nim na zawsze. Już prawie zasypiał, kołysany trunkiem Dionizosa i oddechem Morfeusza, gdy nagle poczuł delikatny dotyk, najpierw na kolanach, potem na udach i za chwilę miłe ciepło jęło ogarniać jego lędźwie. To pani Henrietta sprytnymi, wprawnymi ruchami dobierała się do jego klejnotów. Poniatowski przeciągnął się tylko lubieżnie i mruknął: – Comme c’est délicieux! Vous êtes incomparable, une vraie sorcière![55] *** Blisko tydzień przeleżał Zakrzeński bez czucia. Pojony przez Joannę mocnymi ziołami spał twardo i głęboko. Dziewczyna pilnowała, by na niczym mu nie zbywało. Z pomocą Marcina wybierała spod pobitego nieczystości, zmieniała opatrunki i z radością patrzyła, jak goi się rana na rozbitym łbie. Wieczorami, gdy ciemność pukała w przymglone szyby dworskich izb i całe domostwo pustoszało, Jowanka zamykała się wraz z chorym w alkierzu i do późna trwała przy nim w milczeniu. W jej młodym sercu z każdym dniem rosło zauroczenie i przywiązanie do młodego artylerzysty, który nie tak dawno sam wydzierał ją śmierci. Gasiła łojówkę i ośmielona mrokiem pozwalała sobie na delikatne pieszczoty głowy, włosów, ramion i torsu drzemiącego Stanisława. Ogarnięta nienazwaną słodyczą i ukołysana spokojem zasypiała wtulona w jego ramię, przywierając doń całym ciałem i marząc skrycie, nuciła cicho: Zełeno, zełeno, Koło zełenoho, Pase wołky miłyj I ja koło nioho. Czarne oczy mame Oboje se zdame, Szczoż komu do toho, Że my sja kochame. A zaraz potem, zasypiając, szeptała: Pryjd do mi miłyj, pryjd, A bo mi sja prysnyj, We dne any w nocy Ne znyjdesz mi z oczy. *** Pewnego wieczora, gdy jak zwykle po skończonym pracowitym dniu Joasia siedziała przy Stanisławie, ten nagle – po raz pierwszy od blisko tygodnia – otworzył oczy i spojrzał na świat przytomnym wzrokiem. Trzymająca go za dłoń dziewczyna spłoszyła się i szybko cofnęła ręce. – Zostaw... Tak jest dobrze – wyszeptał. – To miłe. – Naprawdę? – Zapłoniła się i odwróciła wzrok. – Ile tak leżę? – zapytał po dłuższym milczeniu. – I co się właściwie... – Dezertery na gumno napadli. Kraść przyszli i dobra dużo pobrali. Podpalili. Poszliście gasić... Nie wiedziałam, co się stało. Dopiero jak cię bez ducha całkiem przynieśli... – W jej oczach zalśniły łzy. – Do dwora kazała nieść... ratować. Ziół uwarzyła, łeb rozbity opatrzyła. Krew zapartą puściła ja... Teper dobrze, boś się obudził. Smert’[56] odeszła. – Ty mnie ratowałaś?! – Zakrzeński patrzył na nią z podziwem i macał się po solidnie opatrzonej czaszce. – Tyś mój łeb rozbity leczyła? – Tak, jako i ty mene ratował, kiedy strzelali... – Załkała. – Tam niano i Ondrej... – Nie płacz, nie trzeba! Teraz jesteś ze mną. Nic ci nie grozi. Przecie możesz tu zostać, ile chcesz. Na zawsze... – Na zawsze? Ja Rusnaczka, maziarka. A ty pan. Wełykyj gazda. Co ludi...? – Nic mnie nie obchodzi, co ludzie powiedzą! – Złapał ją za ręce i do siebie przyciągnął. – Za nic mam durne gadanie! Umiłowałem cię ode dnia, gdym cię pierwszy raz zobaczył, kiedyś jeszcze Wankiem była. Pierw myślałem, że to zła miłość, że grzech sodomski nade mną, bom się w chłopaku rozmiłował, co gładki jest niby dziewucha. Ale kiedy się okazało, żeś ty dziewka, nie otrok, pokochałem cię jeszcze bardziej. Stanisław zmęczony opadł na poduszki i długo trzymał za zbolałą skroń. Joanna zaś poderwała się i stała poruszona, ale i szczęśliwa. Jak najdelikatniej uniosła jego głowę i poprawiła mu posłanie. Gdy tak stała nad nim nachylona, Zakrzeński wdychał jej ciepło i zapach. Spod półotwartych powiek dostrzegł rozchyloną koszulę dziewczyny skrywającą młode, ledwie rozkwitłe tajemnice. Naraz objął ją wpół i przyciągnął do siebie, a wyłuskawszy z płótnianki, obsypał pocałunkami nagie ramiona, szyję i piersi. Początkowo Jowanka chciała się wyrwać i uciec. Wnet jednak uległa i przylgnąwszy doń całym ciałem, oddała się niezgrabnej, acz czystej i prostej młodzieńczej miłości. – Już cię nikomu nie oddam – mówił Staś, który całkiem o rozbitej głowie zapomniawszy, pieścił krągłości i zdobywał wianek ukochanej. – Joasia... Jowanka... Szeptali do siebie niby gruchające gołębie, pozbawiając się jednocześnie odzieży i wstydu. Imiona swe splatali z pocałunkami, z ciężkimi oddechami i tłumionym jękiem. Naraz wszystko na świecie zagłuszył prosty i szczery wybuch rozkoszy i para kochanków zapadła się w siebie, tonąc w splotach ramion i ud. *** – Co z nim będzie, jaśnie panie? – zapytał pewnego dnia Marcin, gdy Zakrzeński doszedł już do siebie po zaistniałych niedawno wypadkach. – Trza by go puścić albo do cyrkułu odesłać. – O kim ty gadasz? – Zmrużył oczy i kręcił głową. – Co? – Jak to „o kim”, jaśnie panie?! – zaperzył się fornal. – O tym, co was gwerem przez łeb potraktował. Jakże to, nie pamiętacie? – Srogom oberwał, tedy i pamięć szwankuje. Co to za jeden? – Mruk jakiś. Nic gadać nie chce. Trzymamy go w lamusie. Dwa razy dnia żryć dostaje, ale go nikaj nie puszczamy, coby nie uciekł. Wydłubałem mu kulę, zaleczyłem i teraz wydobrzał. Dziwny to człek, bo choć wielkolud, nijakiej złości w nim nima. Łagodny jak cielę. – A inni? Byli przecie. – Tamtych odprawilim do Klimontowa i ziandary ich zabrali do Staszowa, do cyrkułu. Tego, jak wydobrzeje, też trza będzie odstawić. – Poczekaj! – Złapał fornala za rękaw. – Poczekaj! Przecie jak go im oddamy, niechybnie zadynda na powrozie. Dezerterów na gardle karają. – Niech wieszają. Mnie go nie szkoda. – Marcin się skrzywił. – Ubić was chciał przecie. A do tego złodziej. Takim powinni łapy rżnąć i na stryk! – Zanim mu urżniesz i powiesisz, chciałbym go zobaczyć... pogadać... – Nie trza! Jeszcze wam co złego zrobi! Nie pozwolę... – Racja, nie pozwolisz, bo we drzwiach staniesz. Krócicę bierz i za mną! Wyszli ze dworu, skręcili w ocienioną rokitą i tarniną drogę i minąwszy zabudowania gumna, stanęli przed wolno stojącym, murowanym z kamienia, parterowym budynkiem. – Jest. W barłogu leży. Może śpi. – Marcin zajrzał w maleńkie okienko, przez które doskonale widać było wnętrze lamusa, obecnie pełniącego funkcję aresztu. Zakrzeński także z zainteresowaniem przyglądał się więźniowi, który ze starannie opatrzoną raną postrzałową tuż pod prawym obojczykiem, odziany w samą koszulę i spodnie nie wyglądał groźnie. – Bądźcie ostrożni – szepnął trwożnie fornal, widząc, jak Zakrzeński wyciąga ciężki skobel. – Nie trza zbójowi ufać. Nie trza... – Tobie ufam, Marcinie! I temu, że nie skrewisz, tylko strzelać będziesz, kiedy zajdzie potrzeba. A celuj dobrze, żebyś mnie nie trafił. Stary skinął głową, a chłopak odetchnął głęboko, energicznie pchnął drzwi i wszedł do mrocznego wnętrza. Chwilę nic słychać nie było, choć Marcin z ciekawości aż nogami przebierał i oblizywał spierzchnięte wargi, byle tylko dowiedzieć się, o czym to gada jego pan ze swym niedoszłym zabójcą. Naraz z wrażenia aż przysiadł. Bezwładnie opuścił uzbrojone ramię i z rozdziawioną gębą spoglądał na wychodzącego najpierw Stanisława, tuż za nim zaś wielkoluda z opatrunkiem na nagim szerokim torsie. – Jaśnie... – Fornal próbował coś powiedzieć, ale dosłownie zatkało go z wrażenia. – Jaśnie panie... przecie to... – To Matys Słowik – przedstawił dezertera Zakrzeński. – Na służbę do mnie przystanie. Znajdziesz dla niego miejsce we czworakach? – Na służbę? – wyjąkał stary sługa. – Przecie chciał was... – Tak, wiem. – Położył mu dłoń na ramieniu. – Bądź spokojny, Marcinie, i zaprowadź Matysa do jego nowego domu. – Słowik?! Akurat! – mamrotał pod nosem stary. – Prędzej by mu pasowało „drop” albo „puchacz”. Taki wielki. Byleby z tych pańskich fanaberyj jakiej subiekcyi nie było! Tfu! Psiakrew! I bacznie przypatrując się nowemu gościowi, skinął nań, by szedł za nim. *** Zdziwienia postępkiem Stanisława nie kryła też dziewczyna. – A może on z tych, co niana i Ondreja... co mene chotił...? – Skąd wiesz? Dezerterów kupa po lasach się włóczy, a i zbirów zwyczajnych do łatwego chleba przywykłych. – A konie, co przy nich my naleźli? Toż nasze ony, Karełowe! Wsiady poznałaby je i toho zbira w biłyj cisarskij huni[57], coś jego ubił. – Znasz go? Co on za jeden? – Chłopak objął ją mocno i uspokajał, całując w zaszłe łzami oczy. – On... on niana i Ondreja... zabił... – A ten grenadier? Ten wielkolud Matys? Był tam wtedy? Strzelał? – Może i był. Ja jego nie widziała. On taki straszny. Wełykyj. Nie boisz się, że nam co zrobi? – Nie boję się. Przyrzekłem mu... – Ty jemu?! – Dziewczyna aż podskoczyła ze zdumienia. – Cóżeś takiego przyrzekł temu zbirowi?! – Że mu daruję winę i żandarmom nie oddam ani pod sąd nie odstawię. On doskonale wie, że za dezercję i zbrojny napad czeka go powróz albo ołów. Jeśliby choć raz skrewił i na jotę uchybił, sam mu w łeb palnę, a jak nie ja... – To ja sama ubiju jego! – W jej oku zobaczył złowrogi błysk. – Ubiju! Za tebe! ROZDZIAŁ III Le diable est un Polonais![58] (1811) Zima dała się wszystkim we znaki. Nie dość, że sypnęła śniegiem i ścięła wszystko lutym mrozem, u schyłku grudnia – niczym grom z jasnego nieba – gruchnęła wieścią, iż car Aleksander I, łamiąc zawarte porozumienie z Napoleonem tyczące blokady kontynentalnej, otworzył porty morskie i rynek zbytu dla towarów angielskich. By tego było mało, niedawny sprzymierzeniec – „tylżycki brat” – nakazał wprowadzić wysokie cła na towary francuskie, a co za tym idzie, także i polskie. Handel z Rosją ustał zupełnie, a wpływy z ceł zmalały niemal do zera. Do bojkotu gospodarczego Księstwa Warszawskiego dołączyły szczwane i mściwe Prusy próbujące w międzynarodowym bałaganie uszczknąć coś dla siebie. Wkrótce u granic Duché de Varsovie stanęło sto tysięcy uzbrojonych po zęby żołnierzy carskich, gotowych w każdej chwili wkroczyć w ziemie młodego państwa. Car nie atakował jednak. Nie kiwnął nawet palcem, by ruszyć przeciwko Napoleonowi, przeciwko Francji i jej sprzymierzeńcom. Doskonale wiedział, że rozprawa z nim uda się dopiero wtedy, gdy na swą stronę przeciągnie krnąbrnych, lecz walecznych Lachów – najlepszych żołnierzy na świecie. Bez nich nie śmiał nawet marzyć o pobiciu ludu znad Sekwany i ich korsykańskiego wodza. Imperator bał się go jak ognia. Jeszcze bardziej bał się jednak Polaków. Gdyby doszło teraz do wojny, ci wieczni szaleńcy, istne diabły ze srebrnymi orłami na rogatych czapkach i z Bonapartem na ustach, zdążyliby napsuć sporo krwi petersburskim i moskiewskim rotom, co pozwoliłoby cesarzowi Francuzów przyjść z sukursem i dokończyć dzieła zniszczenia kremlowskiego niedźwiedzia. Chytrze tedy koncypował, by mieć Polaków przy sobie niż przeciwko sobie. Jął więc zabiegać o ich względy, dusze i serca, nade wszystko zaś o głowy i ręce, które planował zwrócić przeciwko „korsykańskiemu bandycie”. Do kogóż uderzyć, jeśli nie do Polaka?! Kogóż doń posłać, jeśli nie Polaka?! *** 1. Mocarstwem, o którym pisałem, a które w obronie Polski stanie, jest Rosja. 2. Pod odbudowaniem rozumiem złączenie wszystkich części Polski razem z ruskimi prowincjami, lecz z wyłączeniem Białorusi; tak, by granice stanowiły: Dźwina, Berezyna i Dniepr. 3. Narodowości polskiej mają być wszyscy urzędnicy rządowi i konstytucyjni, równie jak armia. 4. Nie pamiętam dokładnie konstytucji 3-go maja i nie mogę nic co do tego postanawiać; proszę więc Księcia do nadesłania mi jej. W każdym razie obiecuję nadać liberalną i taką, która by mieszkańców radowała. 5. Na dowód szczerości moich obietnic każę przede wszystkim ogłosić odbudowanie Polski, i to ma być pierwszym czynem w wykonaniu mego planu. 6. Warunki jednak sine qua non, pod jakimi mogę to spełnić, są: 1. Królestwo Polskie zostanie na zawsze przyłączone do monarchii rosyjskiej, której władca będzie cesarzem Rosji i królem Polski. 2. Podpisami najwybitniejszych osób zapewnioną ma mi być jedność uczuć wszystkich mieszkańców Księstwa ku osiągnięciu tych celów[59]. „A więc znów Polska – zamyślił się książę Adam Jerzy Czartoryski, odrywając na moment wzrok od listu Imperatora Aleksandra. – Znów ten nieszczęsny kraj, którego prawie nie ma, a który wszystkim spędza sen z powiek. Quelle ironie![60] Duché de Varsovie jako gruba karta przetargowa! Nie blotka, a tuz istny!” Nie ulega wątpliwości, że Napoleon pragnie zerwania z Rosją i żywi nadzieję, iż ja popełnię błąd dostarczenia do tego powodu, czego oczywiście nie uczynię. Zmieni się jednak postać rzeczy, jeśli Polacy złączą się ze mną. Wzmocniony ich 50 000 wojska i tyloma Prusakami, niepozostającymi wówczas poza mną, oraz moralną rewolucją nieuniknioną w Europie, dotrę bez zwłoki aż po Odrę...[61] W samotności i ciszy gabinetu długo ważył słowa listu. Usiłował znaleźć jakieś konstruktywne rozwiązanie dla przyszłych, dalekosiężnych planów swego pryncypała. Wiedział, że cara nie może zbyć byle czym. Że musi mieć kogoś w rządzie Księstwa, kto nakłoni nie tylko władze, lecz także społeczeństwo do aliansu z Aleksandrem i zechce budować dobro przyszłego Królestwa Polskiego w oparciu o tron petersburski. Długo w myślach ważył, z kim mógłby podjąć dialog i mediacje, do kogo się udać, by nie pokpić sprawy. Przyszli mu więc najpierw do głowy ministrowie Księstwa, bliscy Puławom Czartoryskich: Tadeusz Mostowski i imiennik tegoż Matuszewicz. Obaj z piękną patriotyczną i insurekcyjną kartą. Ten pierwszy: były radca Wydziałów Instrukcji i Żywności Rady Najwyższej Narodowej, później zaś więzień stanu w Pietropawłowskiej Twierdzy. Drugi: dawny kierownik Wydziału Potrzeb Wojskowych tejże Rady, dziś – minister skarbu Księstwa. Przypomniał mu się także nie kto inny, tylko sam książę Pepi – minister wojny Księstwa, bożyszcze kobiet, nade wszystko zaś wojska, które szło za nim jak w ogień. – Jeżeli jego uda się zyskać dla sprawy – mruknął do siebie książę – tedy i wojsko będzie nasze... ...gdy Polacy złączą się z Rosją – niezawodne skutki będą: 1. Odrodzenie Polski nie zostanie odroczone, lecz poprzedzi wszelkie ruchy. 2. Obejmie ono W. Księstwo Warszawskie i wszystkie prowincje rosyjskie, oraz dość pewną nadzieję rychłego przyłączenia Galicji. 3. Teatrum walki nie będzie Polska. Lecz okolice położone nad Odrą. Takie będą skutki niechybne – a prawdopodobnymi być mogą: 1. Ogólny przewrót opinii w Europie; 2. Znaczne zmniejszenie sił Napoleona, nie mogącego na razie wycofać wojsk z Hiszpanii, która zawzięta i licząca 300 000 zbrojnych, nie zadowoli się usunięciem się Francuzów, lecz wkroczy w ich kraje, osłabione nową wojną; 3. Wyswobodzenie Europy spod obecnego jarzma; 4. Polska, jako królestwo, przyłączone do potężnego mocarstwa, pewną będzie obrony na zawsze; 5. Handel przywrócony, biedy usunięte, konstytucja nadana z miernymi ciężarami, nie tak jak dzisiaj ściąganymi na liczne wojsko, służyć mające ambicji Napoleona[62]. Naraz oderwał wzrok, bo przypomniał sobie wszystkich ludzi, których znał i cenił, a pod rozkazami których służył i walczył. Walczył przeciwko Rosji owej, dla której dziś tak wytrwale pracował. „Jenerał Zabiełło, Byszewski... Granne, szarża... Order Męstwu Wojennemu...” – Czartoryski przymknął zmęczone oczy i oddał się wspomnieniom sprzed blisko dwudziestu lat. Z chwilowej zadumy wyrwał go naraz delikatny dźwięk sygnaturki kominkowego zegara zwiastujący godzinę drugą po południu. Tęskne takty Pożegnania ojczyzny Ogińskiego wpędziły księcia Adama w melancholię i przygnębienie. „Wiem, że nie posłuchają, że za carem nie pójdą – myślał. – Próbę jednak uczynić trzeba i obu ministrów Tadeuszów nawiedzić. Potem zaś do Pepiego uderzyć”. Za czym bez ociągania zasiadł do pulpitu i jął pisemnie anonsować się do rzeczonych dygnitarzy. *** – Za dyplomatyczne instrukcje wdzięczny jestem i dziękuję... Przeczytałem uważnie, coś mi pan tu przyniósł, mości książę. – Poniatowski przyjął Czartoryskiego chłodno w swej warszawskiej siedzibie Pod Blachą. – I wierzaj mi, że na takowe układy nigdy ani ja, ani wojsko nasze nie pójdziemy. W zamian za odbudowę złamanego Królestwa Polskiego Aleksander oczekuje ode mnie pisemnej deklaracji, że wszystko wojsko Duché de Varsovie stanie po jego stronie. Formidable![63] Po tym, co uczynił dla nas, Polaków, dla Rzeczypospolitej, miałbym porzucić precz, zdradzić i przejść na stronę wrogów cesarza?! Jego Imperatorska Mość mierzy wysoko i dalekowzroczne plany snuje, ale ośmielę się mu je popsować. Jakież gwarancje, jakiż parol daje nam twój cesarz, mości książę?! – Jestem tylko posłańcem – cicho odparł tamten. – Nie strzela się bryftrygiera[64] za to, że złe wieści w listach nosi. Wypełniam jedynie polecenia Jego Imperatorskiej Mości, który tuszy, iż w tobie i w wojsku pod twoją pieczę oddanemu zyska sojuszników i przyszłych pokoju i wolności Królestwa Polskiego gwarantów. – Ah, la bonne farce![65] – Pepi kwaśno się uśmiechnął, mnąc w dłoni carskie propozycje. – Żądasz ode mnie, książę, bym się wyrzekł tego, com obiecał i przysięgał moim żołnierzom i kraju tego obywatelom. Bym się publicznie pod aktem zdrady podpisał. A cóż w zamian dostanę?! Jakieś czcze zapewnienia imperatorskie o wskrzeszeniu dawnej świetności Korony Polskiej, ale... pod berłem i butem cara! C’est choquant![66] – Vous trouvez?![67] – Ciemne oczy księcia Adama Jerzego badawczo błądziły po twarzy Poniatowskiego. – Cóż zatem mam... – C’est fini![68] – uciął Pepi. – Nie zamierzam submitować[69] się przed twym najjaśniejszym pryncypałem, mój książę. Trzeba będzie, łeb dam, ale nie pozwolę, by mnie żołnierze moi traditorem[70] okrzyknęli i sprzedajnym kpem! – Inny kiedyś byłeś... – zauważył gość ze smutkiem. – Nie takim cię znałem. – Ludzie się zmieniają, mon cher ami. Czasy Jabłonny i wybryków spod Blachy dawno mam za sobą. Wszyscy moi kompanioni od kielicha i dziewczyńskiej sempiterny nadstawiają dziś karku w Hiszpanii, nadstawiali na raszyńskich groblach, pod Jeną i Auerstedt, pod Hohenlinden i Wagram. Kości moich jeburów, bawidamków i ochlaptusów bieleją na placach bitew całej Europy. Wszyscyśmy dziś z Napoleonem, a nie zawsze tak było... – Tak, wiem... pamiętam... – bąkał Czartoryski, któremu odeszła ochota na werbowanie Poniatowskiego i najchętniej pożegnałby się z Pepim. Ten jednak ciągnął dalej: – Pierwszy raz zjechałem do Krakowa trzydzieści lat temu jako austriacki lejtnant, poddany domu Leopolda II. Drugim razem już jako polski generał i wódz naczelny wojsk Księstwa, bijący tych, z którymi niegdyś służył domowi Habsburgów. To, że przystałem najpierw do Kościuszki, potem zaś do Bonapartego nie było żadną prywacją[71] dotychczasowych przywilejów. Ja Polakiem i żołnierzem polskim zostałem motu proprio[72], nie zaś dla profitów, lafy i orderowych błyskotek. Ty zaś, książę... – Od patrioty stoczyłem się do renegata – odparł z przekąsem. – Powiesz mi zaraz, że za Granne wziąłem Order Virtuti, a teraz przyjmuję błyskotki od samego imperatora Wszechrusi, że broniłem Rzeczypospolitej przed tymi, których teraz wobec ciebie reprezentuję i namawiam gorąco do wstąpienia w szeregi wojsk Imperium[73]. – Próbowaliście mnie przekabacić dwa lata temu, śląc do mnie, niby do Judasza, całe sanhedryny z wozami pełnymi srebrników. Mamiliście mnie carskim złotem, kusiliście niby szatan Ewę latyfundiami i pękatym trzosem. Nie wystarczyło widać carowi, że posłał do mnie samego Golicyna[74], a za nim Estunia Sanguszkę, potem zaś twą siostrę Zofię wespół z mężem[75]. Teraz, skoro nic nie wskórał, przysłał ciebie. Sanguszkę już zrugałem, nie prowokuj mnie więc, książę, bym i ciebie nie pogonił stąd jak ostatniego basałyka, co przychodzi do sadu jabłka kraść. – Ależ... – Nie próbuj mnie, książę. Za stary pies jestem. Nie nabiorę się na obiecanki carskie. Nie kupicie mnie. Nie zdradzę dobrodzieja Polski. – O kimże mówisz dobrodziej?! O tym korsykańskim zbirze, który Europę we krwi topi?! Cóż on takiego uczynił, że go tak hołubisz?! Poniatowski zbladł. Lica mu stężały, ślepia zwęziły się gniewnie. Uniósł się wolno i kułakami wsparłszy o stół, wysyczał w twarz oniemiałego księcia Adama: – Zawierzyłem temu, jak go acan zwiesz, „korsykańskiemu zbirowi” z tego względu, że nigdy nas w niczym nie oszukał. Co obiecał nam, Polakom, tego dotrzymał. Obiecał Polskę i dał nam Polskę. Wiesz, co rzekł mi kiedyś, gdym szedł doń w służbę? Zdumiony i wystraszony przybysz zdołał jedynie zaprzeczyć ruchem głowy. – Otóż powiedział mi jedno: „Polacy zawsze byli przyjaciółmi Francji i ja biorę na siebie obowiązek ich pomszczenia. Dopóki Polska nie zostanie odbudowana, nie będzie trwałego pokoju w Europie!”. Oto, co mi rzekł! Twój pan ofiarowuje mi niepewne jutro i łaskę odbudowy tego, co sam w garści po niewoli trzyma w zamian za sui generis psią wiernopoddańczość i uznanie go królem! Królem Polski! – Pepi dyszał z pasji. – Zejdź mi z oczu, książę! Swemu zaś pryncypałowi powiedz, że kupić mnie nie można, bom polski żołnierz, Bonapartego przyjaciel i syn tej krainy. Idź i mu powiedz, że matki i przyjaciół się nie sprzedaje! A bas![76] *** Gdy zawiedziony postawą księcia Józefa Adam Jerzy Czartoryski opuszczał pałac Pod Blachą, równie roztrzęsiony Pepi podszedł do okna, otwarł je na oścież i głęboko wdychał mroźne, rześkie lutowe powietrze. Wielkie płaty śniegu, wirując, wpadały do komnaty, kończąc swój żywot na rozpalonej twarzy Poniatowskiego. „Ile jeszcze będą mnie nachodzić? – myślał. – Ilu oczajduszów wyślą, by mnie kupić? Ilu takich, jak Czartoryski, Sanguszko, jak Rożniecki, Linowski i Szaniawski zdołano przekabacić za cenę ułudy?” Smutnym wzrokiem żegnał kołyszące się w oddali ciemne pudło karety carskiego zausznika, Polaka przecie, jak i on, lecz w obcej służbie i w obcej sprawie przeciw krajowi swemu występującego. Przenikliwe zimno kazało pospiesznie zamknąć okno i rozejrzeć się za kielichem wybornego tokaju, zaś obowiązek i lojalność – zasiąść do stołu i sięgnąć po papiery i pióro. – Czas uwiadomić cesarza – mruknął do siebie i zaczął pisać: Warszawa, 18 lutego 1811 roku Sire, Wasza Wysokość zechce mi wybaczyć, jeśli pomimo wielkich spraw, które zaprzątają obecnie umysł Waszej Wysokości ośmielę się Go prosić o chwilę uwagi, aby Mu przedstawić informacje dotyczące pewnych planów rosyjskich, do jakich udało mi się dotrzeć. Zda mi się to być sprawą tak wielkiej wagi, źródła zaś, z których czerpię wiedzę, którą mam zaszczyt Jego Wysokości referować są tak pewne[77], że uznałbym za brak wdzięczności względem Niego, gdybym zwlekał, chociaż przez chwilę z podzieleniem się z Nim tym, o czym jest mi wiadomo. Jestem świadom, Sire, że geniusz Waszej Wysokości potrafi wszystko przewidzieć i skalkulować, nie sądzę nawet, by owe fakty nie były już wcześniej znane Waszej Wysokości, jednakże, jeśli mój raport może być przyczynkiem do informacji sprawdzonych, które już zdołały do Niego dotrzeć z innych źródeł, będę mógł sobie powiedzieć, że wykonałem najważniejsze zadanie, i dać zadość poczuciu obowiązku, które mi nakazuje je wypełnić. Nie wiem, w jakim stopniu Anglia może być zaangażowana w te knowania, i czy nie wynikają one jedynie ze znanego już powiązania dużej części Rosjan z interesami owego mocarstwa, jednakże jest rzeczą pewną, że udało się już zapoznać Cesarza Rosji z projektem ogłoszenia się królem Polskim, lub wprowadzenia na ów tron kogoś, kto byłby mu całkowicie oddanym. Chcąc się przekonać o ułatwieniach lub przeszkodach, jakie podobny plan mógłby napotkać w Księstwie Warszawskim, wysłano zręcznych emisariuszy, których zadaniem jest zbadać stan umysłów ludzi posiadających pewne wpływy, czy to pośród osób cywilnych, czy wojskowych, oraz rozpoznać nastawienie kraju i armii, aby się dowiedzieć, czy porzuciwszy iluzje co do możliwych zaszczytów, nie zechciano by powierzyć własnego losu z zaufaniem i entuzjazmem jakiemukolwiek mocarstwu, które zagwarantowałoby Polakom ich narodowy byt, imię, oraz poprzednie granice. Możliwość tego rodzaju rozwiązania w systemie różnym od obowiązującego obecnie w Księstwie Warszawskim przedstawiona została jako „oparta na ugodzie wszystkich mocarstw granicznych”. Prusy w takim wypadku będą zmuszone do uruchomienia wszystkich swoich zasobów wojskowych, znacznie zwiększonych dzięki dużej liczbie rekrutów, od jakiegoś czasu systematycznie wzywanych na ćwiczenia, po czym odsyłanych do domu, do których dołączą masy ludności zorganizowanej i uzbrojonej. Obecny król będzie zmuszony się poddać, lub, w razie sprzeciwu, zostanie zdetronizowany i zastąpiony przez innego w wyniku ogólnego powstania przygotowanego z podszeptu Rosji i pod jej egidą. Pierwszą operacją będzie niespodziewana napaść na ziemie nadodrzańskie. Jeśli Austria ograniczyłaby się do roli pasywnej, zachowa taką postawę, jaką przyjęła Rosja podczas ostatniej wojny, nie udzielając pomocy, ani nie stawiając przeszkód operacjom wojennym w oczekiwaniu na odpowiednią chwilę, kiedy to odkryje swoje prawdziwe cele. Autorom owego planu udało się dotrzeć do Cesarza Rosji i przedstawić mu jako rzecz pewną współdziałanie różnych państewek tworzących niegdyś Korpus Germański, uprzedzonych wcześniej, by nie występowały przeciw geniuszowi i wyższości planów Waszej Wysokości, lecz przeciw możliwości, iż będąc zmuszony stale kontrolować wydarzenia w Hiszpanii, w początkowym etapie ich masowej operacji Wasza Wysokość dysponowałby wystarczającymi środkami, by stawić opór siłom przez nie zgromadzonym, zanim jeszcze osiągną oczekiwane rezultaty. Jeśli chodzi o plan zajęcia Księstwa Warszawskiego, jego wykonanie ma zostać powierzone znacznemu korpusowi armii, która maszerując z różnych stron, już gromadzi się między Kowlem a Grodnem, pośród bagien i niezmierzonych lasów w okolicach Pińska. Korpus ów, złożony głównie z kawalerii, dla szybszego działania ma zaatakować Księstwo znienacka, pokonać słaby opór, jakiego można się spodziewać ze strony rozproszonej na dużej powierzchni kraju armii, którą zgromadzić w tak krótkim czasie nie sposób, po czym ruszyć prosto na Warszawę, tam ogłosić przywrócenie Polski pod auspicjami Rosji i nowego suwerena, którego daje jej Rosja i oczekiwać na moment, w którym oddziały i mieszkańcy Warszawy uznają ów nowy porządek za słuszny, szerząc pośród nich przekonanie, które wkrótce zamieni się w pewność, że Francja musi przegrać w tak nierównej walce. Nie mogę zrelacjonować szczegółowo, jakich użyłem sposobów, aby wejść w posiadanie tych sekretnych projektów, jednak wiarygodność informacji, które otrzymałem, jest tej miary, że nie mam prawa w nie wątpić, i nie waham się ani chwili zagwarantować Waszej Wysokości, klnąc się na mój honor, że to, co Mu właśnie przedstawiłem, jest „rzeczywiście planem, nad którym obecnie rozmyśla Cesarz”. Pochlebiam sobie, że Wasza Wysokość nadto dobrze jest świadom szacunku i oddania, jakie mam dla Jego osoby, by sądzić, iż ośmieliłbym się Mu przedstawić w sposób tak jednoznaczny informacji, co do których nie miałbym całkowitej pewności. Moja wiedza o ruchach oddziałów na terenie granicznych prowincji rosyjskich pokrywa się w zupełności z krokami, jakie planują przedsięwziąć autorzy rosyjskiej koncepcji dotyczącej Księstwa Warszawskiego. Przeszkody, dzięki którym rząd uniemożliwia wszelką komunikację z naszym krajem, utrudniają dokładne rozpoznanie obecnej sytuacji w owych prowincjach. Jednak wszystkie wiadomości docierające do nas od jakiegoś czasu co do jednego brzmią zgodnie, że liczne dywizje, maszerując nocami przez lasy, dopiero co przybyły z litewskiego Wołynia; i że między Liebau[78], Mitau[79], Schoenbergiem[80], Brańskiem i Dunabourgiem[81] powstało jeszcze jedno zgrupowanie oddziałów. Mimo iż oficjalnie żywności nie magazynowano, byt owych oddziałów jest zapewniony dzięki działaniom, które podjęto jakiś czas temu, gromadząc dla uniknięcia biedy w każdej wsi zapasy wystarczające na roczne wyżywienie dla wszystkich jej mieszkańców. Przedstawiwszy to wszystko Waszej Wysokości, czuję się zobowiązany opisać Mu dokładnie siły wojskowe, na które może On obecnie liczyć w Księstwie Warszawskim. Armia istnieje w tej liczbie, w jakiej figuruje w planach, jednak ogromne braki w umundurowaniu i obuwiu z powodu wyczerpania funduszy, z których musimy wypłacać żołd, mogą wpłynąć na znaczny spadek jej liczby w razie czynnego udziału w kampanii. Z powodu braku koni i funduszy na ich zakup, chcąc zastąpić te, które wycofać należy, moglibyśmy liczyć na mniej więcej 8000 kawalerzystów. Brakuje też dużo koni pociągowych dla artylerii oraz ekwipaży wojskowych. Puste kasy publiczne i coraz większe trudności z uzyskaniem wpływów bez żadnej nadziei na poprawę w tym względzie, każą obawiać się w przyszłości jeszcze większego niedostatku. Za wyjątkiem Zamościa, gdzie prace są bardziej zaawansowane, inne twierdze na terenie Księstwa nie są zabezpieczone. A sytuacja w Sierocku[82] jest najgorsza. Do tej pory nie zdołałem zorganizować zapasów żywności, zresztą wszędzie brak jest budynków, aby je pomieścić. Śmiem ufać, że byłoby rzeczą zbyteczną opowiadać Waszej Wysokości o duchu panującym w armii, o jej oddaniu dla Francji i jej dostojnego Władcy. Nie obawiam się, by jakaś partia opozycyjna mogła tutaj zaszkodzić. Gwarancją jest honor oficerów. Jeśliby jednak, wbrew wszelkim oczekiwaniom, znaleźli się oficerowie, stanowiący wyjątek od tej reguły, ich odejście nie byłoby dla armii stratą. Zważywszy jednak, że, jak można się spodziewać, żołnierz często może posłyszeć o swojej nędznej kondycji, jak również o tym, że jego sytuacja mogłaby się zmienić na lepsze, należałoby mu zapewnić przynajmniej rzeczy najpotrzebniejsze i możliwość otrzymania zaliczki. Nastawienie mieszkańców Księstwa jest dobre, a przywiązanie do Waszej Wysokości powszechne. Nie mogę jednak przed Waszą Wysokością ukrywać, że ponieważ życzeniem ogółu i przedmiotem wysiłków wszystkich jest przywrócenie Polski, owa możliwość zaproponowana przez Rosję, która może stać się potężnym narzędziem dla siania pokus i umysłowego zagubienia, prawdopodobnie pozyskała sobie w kraju różne czynniki i zdoła je poruszyć. – Tak oto, Sire, rzeczy się mają. Ich waga sprawia, że rozważyłem je pod każdym względem, by ostatecznie przedstawić Waszej Wysokości. Racz, o Panie, widzieć w tym jedynie żołnierską szczerość i gorliwość. Ośmielam pochlebić sobie, iż dzięki wszystkim moim działaniom zdołam przekonać Waszą Wysokość, iż kroki, jakie przedsiębiorę, są podyktowane niewzruszonym oddaniem, którym pragnę się kierować w całym moim życiu, aby Mu tego dowieść. Józef Książę Poniatowski[83] *** – Jakże minęła podróż, książę? – Bonaparte pociągnął Poniatowskiego za rękaw i poklepując bratersko po ramieniu, przywiódł do okna. – Pogoda nie sprzyja. – Fakt, sire. Cała Polska tonie w śniegu. Zamiecie też niezgorsze. Przewiało nas na wylot. – Was? – zainteresował się cesarz. – Z kim przyjechałeś? – Z Konstantym Czartoryskim, Dominikiem Radziwiłłem, Hipolitem Błeszyńskim, adiutantem Jego Królewskiej Mości Fryderyka Augusta, i Józefem Rautenstrauchem z Ministerstwa Wojny. – Gdzieżeś stanął? – Wespół z Konstantym w hotelu przy Valennes. Wczoraj wieczorem[84]. Całkiem grzeczne apartamenta. – Czartoryski? Czy to nie ów ordynat, co własnym sumptem wystawił pułk infanterii i nim zawiaduje? – Tenże sam! Cóż za trafność, sire! – Muszę znać moich żołnierzy. – Cesarz się uśmiechnął. – Et après?[85] Przyjąłem cię sans préambules[86], mówże więc, książę, w czym rzecz. Słucham. – Formalnie jestem tutaj, by złożyć Waszej Cesarskiej Mości szczere wyrazy uznania, gratulacje i życzenia wszystkiego, co najlepsze dla was, sire, jak i waszego pierworodnego z okazji urodzin. Vive le Roi de Rome![87] Nieformalnie zaś, by zaraportować i potwierdzić to, com opisał dokładnie w liście z osiemnastego februara i kolejnych. – Cóż tedy? – Sytuacja jest ekstraordynaryjna. Car pociągnął z wojskami ku granicom Duché de Varsovie i lada dzień wkroczyć może. Czekają tylko na mą odpowiedź. – I cóżeś zamyślił? Pójdziesz na ich propozycje? Car ponoć wiele obiecuje Polakom. – Gdybym przystał na propozycje Aleksandra, nie byłoby mnie teraz w SaintCloud, tylko balowałbym w Petersburgu albo w Carskim Siole – zaperzył się Pepi. – Po mnie tego nie poznacie, choć nasyłają na mnie wielu, i głowę mi suszą ci, co się przyjacioły Polaków mienią. Mirażami wolnej Polski pod berłem cara mamią. A to wszystko tylko po to, bym wojsko i naród przeciwko wam zwrócił i na stronę Moskali przeszedł. – Nie unoś się, mój Poniatosky, nie chciałem cię urazić. – Cesarz próbował udobruchać księcia i bez ceregieli, czule, po ojcowsku, jak to miał we zwyczaju, uszczypnął go w ucho. – Wierzę i bez tego, że mnie nie zdradzisz. Jakież wieści wieziesz? Jakie raporta? – Niewiele ponad to, co już skreśliłem wcześniej w listach, sire. Moi ludzie indagowali w różnych miejscach i sferach. Doszły mnie sygnały, że nasi eksjakobini szykują przeciwko Waszej Cesarskiej Mości zamach albo jakąś większą ruchawkę. Wszystko to, jak mniemam, za poduszczeniem Prus. – Interesujące – mruknął cesarz. – Ale zbytnio mnie to nie dziwi. Zawsze knuli przeciwko mnie. Przeciwko Polsce zresztą też. Wszak nie kto inny zafundował wam rozbiory, a Francji te wszystkie wojny, o których rozpętanie teraz mnie się oskarża. – Podobnież chcieli Kościuszkę sprowadzić jako tego, który ich powiedzie przeciwko wam, sire. Jako nowego naczelnika... – I wierzysz w to, mój drogi? – zadrwił Bonaparte. – Wierzysz, że ów śmieszny człowieczek mógłby mi w czym zagrozić? – Kościuszko śmieszny? – zdumiał się Pepi. – Przecie to... – Kto? – przerwał mu cesarz i roześmiał się szczerze. – Nawet nie wiesz, książę, jaki zeń fantasta! Ofiarowano mu dowództwo Legionów, które potem objęli Dombrosky i Wybiky. Jego osobista niechęć do mnie przyniosła dlań skutki fatalne. Odgrodził się, biedaczyna, od wszystkich. Zamknął w wieży z kości słoniowej, pozostając sam dla siebie bożkiem. Mnie zaś uznał za bandytę, rzeźnika republikanizmu i grabarza Legionów. Kiedy chciałem z nim rozmawiać, widząc go na czele waszego narodu jako żywą ikonę i legendę, on moje pomysły odrzucił. Żądał Polski w granicach przedrozbiorowych i wielu innych gwarancji zakrawających na mrzonki. Wysłałem doń samego mistrza Fouchégo, by nam go przywiódł do sprawy, ale i on nie poradził. – Ale przecie... – próbował coś wyjaśniać książę Józef, lecz Bonaparte nie dał mu dojść do głosu. – Powiedz mi, mój drogi Poniatosky, jak w obliczu wojny z całym europejskim ancien régime’em, ten twój Kosiusko najpierw nazywa mnie tyranem i krwiopijcą, potem zaś bieży w objęcia imperatora, owego bizantyjskiego sępa, którego antenaci nie tak dawno pogrzebali głęboko ostatnie ochłapy Rzeczypospolitej! Mon Dieu! Kosiusko?! Sa conduite prouve qu’il-n’est qu’un sot![88] – Bonaparte westchnął ciężko i sięgnął po stojący na olbrzymim biurku kielich chambertin, po czym opróżnił go duszkiem i zaczerpnąwszy powietrza, zaproponował Pepiemu: – Napijesz się, mój Poniatosky? Przyszłość oglądana przez kieliszek tego wspaniałego trunku jawi się bardziej różowo. – Z przyjemnością, sire. – Obsłużymy się sami. Jak na żołnierzy przystało. – Cesarz sięgnął do dumbwaitera po puchar, napełnił go i podał gościowi. – Salut! – Salut, sire! – Za co wypijemy? – Napoleon uważnie spojrzał na księcia. – Zmęczył mnie ten twój Kosiusko. – Za wolność? – Za zwycięstwo, mon ami! Za zwycięstwo! – Bonaparte opróżnił naczynie. – Co mi jeszcze opowiesz, mój książę? – Aleksander upatruje w Prusach swego głównego sojusznika. Fryderyk Wilhelm szkoli rezerwistów i gotuje się przeciwko wam do ogólnonarodowego powstania, sire. Rosja liczy też na przychylność Austriaków, no i rzecz jasna Anglików. Zwłaszcza zaś na pieniądze tych ostatnich. Liczy też i na nas. Tuszy, że porzucimy ciebie, sire, i pójdziemy na nową służbę, ale jakem już mówił, są to jeno mrzonki gorących petersburskich głów. Gorzej z nami, Wasza Cesarska Mość. Armia Duché de Varsovie ma stany poniżej tego, co podają raporta. Brakuje koni dla jazdy, jak i dla artylerii i trenów[89]. Niedostatek w ubiorze i obuwiu niejednego usuwa z szeregów. Rekrut i kantonista, zbawion munduru i znaku, pierzcha przy lada okazji i do regimentów dociera czasem nieledwie połowa stanu. Bonaparte słuchał uważnie każdego słowa. Poniatowski tymczasem roztaczał przed nim ponurą wizję Europy. Z paniką w oczach opowiadał o realnym zagrożeniu ze strony Rosji i Prus. On, żołnierz, któremu nie raz i nie dwa śmierć zaglądała w ślepia, tym razem lękał się naprawdę. – Zaręczam ci, sire, że będę walczył niby ów lew ryczący, a i ludzie moi nie ustąpią wrogom w boju. Obawiam się jednak, że siły nasze skąpe są i jeśli powtórzy się to, co zaszło w wojnie z Rakusem, możemy nie dać rady. Wierzę, Wasza Cesarska Mość, w twoją szczęśliwą gwiazdę i geniusz twój, i tuszę, iż nas nie zawiedziesz. Wiem, że się tutaj, w Paryżu, nie lubi Polaków, bo ciągle żebrzemy o pieniądze i pomoc w uzupełnianiu armii, ale wierzaj mi, sire, nie możemy wystawić więcej, jak czterdzieści tysięcy żołnierza. Żeby zaś go ubrać i jako tako wyżywić, by z szeregów nie pierzchał, do rekwizycji będę musiał się uciekać, czym sobie jeno szlachtę i chłopstwo zniechęcę. – Dziś, ledwie po pierwszym posłuchaniu, niczego ci obiecać nie mogę, mój Poniatosky. – Cesarz swoim zwyczajem wsunął dłoń w rozpięcie kamizelki, drugą zaś, w kułak zwiniętą, trzymał za sobą i przechadzał się stanowczym krokiem ode drzwi do okna. – Dam ci jeszcze dziś listy uwierzytelniające do mojego ministra wojny Clarke’a i szefa sztabu Berthiera. Zdaj im szczegółowe raporta dotyczące Rosji i zamiarów chytrego Bizantyjczyka. W twoją wierność i w przywiązanie nie wątpię. Wierzę też, iż Polacy nie zawiodą mnie w najgorszej nawet godzinie. Stara Francja opluła się i zhańbiła, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa jak Polska. Powtarzam ci raz jeszcze i jak trzeba będzie sto razy powtórzę: Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja biorę na siebie obowiązek ich pomszczenia. Dopóki Polska nie zostanie odbudowana, nie będzie trwałego pokoju w Europie. Cierpliwości! Dałem wam Księstwo, przyjdzie czas, że dam wam na powrót i Królestwo! – Dziękuję, sire. – Pepi stanął na baczność i parę chwil tkwił w bezruchu. – Spocznij, mój Poniatosky. – Cesarz się uśmiechnął. – Na dziś już wystarczy. Liczę, że w Paryżu zostaniesz dłużej. Wiele jest jeszcze spraw do omówienia. Tuszę, że będziemy się spotykać częściej i równie bezceremonialnie jak dziś. – Będę zaszczycony, sire. – Twarz Pepiego promieniała. – Dobrze, dobrze! – Bonaparte poklepał go po ramieniu. – A teraz jedź co prędzej do Pauliny[90], bo bardzo spragniona widzieć ciebie. Wspomniałem jej, że lada dzień przybędziesz. – Paulina... – rozmarzył się książę. – Je l’aime tellement. – Yhm... Jak każdą, która otwiera przed tobą swych ud podwoje – zadrwił cesarz. – Zmykaj, mój Poniatosky! *** Na przednówku, z końcem marca następnego roku, niebo nad Europą rozjaśnił złowróżbny znak. Oto od zachodu ku północy łysnęła zimnym okiem kometa. Ludzie zadzierali głowy i z lękiem spoglądali na niecodzienne zjawisko. Bali się. Nikt nie wiedział, co ów znak zwiastuje, co przyniesie. Wielu spodziewało się wojny przeciwko Napoleonowi szykowanej przez cara i koalicję. Inni znów jakichś nadzwyczajnych spraw. Ów znak nie zwiastował jednak niczego dobrego. Najpierw bowiem przyniósł suszę i nieurodzaj, które zwykle przynoszą głód i nędzę. Baby, chodzące do boru za chrustem, powiadały, że widziały sunący w powietrzu, tuż nad runem, mór w postaci półnagiej chudej dziewicy ze skrwawioną szmatą w dłoni. Inne znów widziały dziewczyneczkę o bladej twarzy, ubraną w białe giezłeczko, która po cmentarzach chodzić miała, kostki dzieci pomarłych zbierać i w dziwne znaki na ziemi układać. Każdy, widząc owe mary, wiał doma, ile sił w nogach. Powiadano, że ciche dzieciątka moru przyniosła zła kometa i modlono się, by rychło zniknęła za horyzontem w ciemnych, kosmicznych czeluściach. Stanisław w bajdy nie wierzył i wszystkie baby z majątku, co przynosiły straszne wieści z boru i pól, przeganiał precz. Bardziej obawiał się o to, co do ziemi wsieje, gdy ziarna braknie, a potem, co sprzeda i co jeść będą on, Jowanka i wszyscy w majątku. Nawet wojny, o której mówiono coraz częściej, obawiał się mniej niż głodu. Oboje dawno już przestali kryć się przed światem ze swą miłością, z tym, że żyją z sobą niby mąż i żona, choć nie po bożemu bynajmniej. Miłowali się po szczenięcemu, słów i obietnic sobie nie dając i patrząc tylko tyle, ile nowy dzień przyniesie. – Nie tęsknisz ty za Łosiem? – spytał ją kiedyś. – Nie żal ci? – Czoho żal? Przecie tam już nic... nikogo... Niano... Ondrej... – A dom? A gospodarstwo? – dopytywał. – Pewnie przepadnie bez opieki albo ludzie rozkradną. Na zatratę pójdzie. – Ne pójdzie. Bude dobre. Tam stryko teper gazda[91]. Tak niano uradzili, że jakby się co stało i z drogi nie wrócił, tedy brat bude gazdowaty i zatracić nie da. – I nie będziesz żałować? Może chcesz wrócić? – Tu teraz moja chyża, dom znaczy... i ty mój... – I zechcesz mnie? Zechcesz zostać...? Zechcesz... żoną? – Żena... – Zamyśliła się. – I ty choczesz mene, choczesz sirotu? – Choczu tebe! – Roześmiał się i przygarnął ją do siebie. – Jak ty to śpiewałaś? Ne bude z fraireczky żena?[92] Zaśpiewaj, proszę! – Może nie... – Zaśpiewaj. Może w życiu inaczej będzie niż w piosence. Z fraireczky żena. Zaśpiewaj, Joasiu! I zaśpiewała. A on stał i patrzył, i łaknął jej niby jeleń wody. Ledwie nie zgłupiał od miłowania, bo gdy tylko skończyła, porwał ją w ramiona i ukochał znowu, jak co noc niemal. W głowie mu szumiało z radości, a potem zasypiał uradowany i zmęczony, tuląc w objęciach drobne dziewczęce ciało najdroższej pod słońcem istoty. *** W Święto Ciała i Krwi Pańskiej wybrali się oboje, by we mszy i procesji nabożnie uczestniczyć. Dwór umaili wszelakim zielskiem: tatarakiem, barwinkiem, macierzanką i rozmarynem, wsiedli w lichą półkoszkę, bo Zakrzeński nie dorobił się jeszcze lepszego pojazdu, i pojechali do Klimontowa, do fary. Stanisław zwracał uwagę wszystkich swym mundurem, który był jego jedynym wyjściowym ubraniem, Joanna zaś rusińskim strojem: białą opilczą[93] z marszczonymi koronkami u szyi i mankietów, aksamitnym czarnym gorsetem haftowanym srebrną nitką i cekinami w delikatny motyw roślinny, ni to w akanty, ni w palmety, i granatową kabatą[94] z bardiowskiego płótna w biało-niebieskie, kwietne wzory, z biało-zielono-czerwonym szlakiem u dołu z wąskich, naszytych poziomo wstążek. Włos miała długi, upięty w dwie proste kosy związane czerwoną basamanką[95], luźno rzucone na plecy. Już od świtu słońce grało ciepłem i feerią rozbłysków na wszystkim, czego tylko tknęło swym ożywczym promieniem. Tańczyło w płomieniach i melchizedeku monstrancji, złoceniach krzyży, feretronów i gałek baldachimu. Igrało na labiryntach haftów, na złotogłowiu pluwiału, na guzach, sprzączkach i inkrustacjach. Niesiony śpiewem tłum wiernych posłusznie postępował za niosącym Najświętszy Sakrament kapłanem, któremu asystowało przy baldachimie czterech statecznych mieszczan, zapewne tutejszych mistrzów sukienników. Zróbcie mu miejsce, Pan idzie z nieba, Pod przymiotami ukryty chleba! Zagrody nasze widzieć wychodzi I jak się dzieciom Jego powodzi. Otocz Go wkoło, rzeszo wybrana, Przed Twoim Bogiem zginaj kolana! Pieśń chwały Jego śpiewaj z weselem, On Twoim Ojcem, On przyjacielem. Popłynęły prosto w pogodny, ostry błękit nieboskłonu strofy pieśni skleconej niegdyś przez poetę serca – imć Franciszka Karpińskiego. Gdy zaś się miało ku końcowi uroczystości, cały lud wierny rymnął na kolana i z nabożną czcią, i ze łzami w oczach odśpiewał starodawne: Te Deum laudamus: Te Dominum confitemur. Te aeternum Patrem omnis terra veneratur. Tibi omnes Angeli; Tibi caeli et universae Potestates; Tibi Cherubim et Seraphim incessabili voce proclamant: Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus Deus Sabaoth. Pleni sunt caeli et terra maiestatis gloriae Tuae[96]. Jowanka, święta takiego nie znając, zdała się całkowicie na Stanisława, który ująwszy ją za rękę, poprowadził w procesji. Tuż za nimi, niby cienie, podążali Marcin, Kacper, Jasiek, Szymek i wielkolud Matys, wystrojeni w szare, szamerowane czarnym sznurkiem sukmany, mnąc w dłoniach granatowe krakuski i przygładzając wąsa. Matys zwłaszcza – odkąd mu Zakrzeński wspaniałomyślnie krzywdę darował – murem stał za swym nowym panem i na krok go nie odstępował. Szczególną estymą darzył zaś dziewczynę, która wzbudzała w nim zarazem radość, ale i respekt. Lubił jej perlisty, szczery śmiech, lecz drętwiał z przerażenia przed ponurymi spojrzeniami spode łba. Tłum procesyjny rzedł i rozlewał się w wąskie, skąpane w słońcu, kurzu i pyle, koślawe uliczki Klimontowa. Tłum wielobarwny, odświętny, rojny i gwarny. Przodowali okoliczni chłopi, choć wśród sukman, magierek, krakusek, zapasek, chust i kolorowych spódnic widziało się też mieszczańskie kapoty, żupany i suknie, tu i ówdzie mignął szlachecki kontusz i karabela puszczona spod słuckiego pasa, nade wszystko zaś błyszczały mundury obrońców młodego Księstwa. – Wyście Zakrzeński?! – usłyszał za plecami niski, chrapliwy, nawykły do wydawania rozkazów glos. – Stanisław Zakrzeński?! – A kto pyta? – Odwrócił się na pięcie i naraz wyprężył służbiście, widząc przed sobą nieznajomego oficera piechoty z dystynkcjami pułkownika. – Ignacy Hnatowicz, twojego ojca szkolny kolega i w insurekcji towarzysz, basałyku, a natenczas pułkownik fizylierów – przedstawił się wiarus, gładząc posiwiałego wąsa i mrużąc oczy. – Panie pułkowniku... – Młody trzasnął obcasami. – Kanonier Zakrzeński... – Spocznij, chłopcze! – Tamten się uśmiechnął i sięgnąwszy za nadrę, dobył zapieczętowany pakiecik. – List ci od ojca wiozę. Powiadał, że cię tu znajdę, boś ponoć teraz z żołnierza gospodarzem. – Nie inaczej. Dziękuję. – Ten przyjął przesyłkę. – Jakeście mnie poznali? Nigdy przecie... – Z gęby całkiem do starego podobnyś. Nie wyrzekłby się ciebie. Dworu miałem szukać, po ludziach pytać, ale przy święcie postanowiłem tutaj. – Jakże ojciec mój? Zdrów? A matula? Matula moja? – Tego nie wiem, bom pani Anny dawno nie widział. Ostatni raz wtedy, gdym im przed ołtarzem świadkował, a tyś się dopiero pod sercem lągł, basałyku. Już miał się odwrócić i odejść, gdy jego uwagę przykuła Joanna uwieszona ramienia Zakrzeńskiego. Długo wpatrywał się w twarz, zwłaszcza zaś w szeroko otwarte oczy dziewczyny, i zaraz odezwał się sam do siebie: – Mógłbym przysiąc, żem już kiedyś te ślepia widział. Dałbym sobie łeb razem z bikornem zdjąć, żem widział. Ale kiedy, nie pomnę... – Co mówicie, pułkowniku? – zaciekawił się młodzian. – Nic... nic. Śliczna panna. – Hnatowicz uśmiechnął się do Jowanki. – Skąd...? – To sierota. Ruśniaczka ode Gorlic – odparł za nią chłopak. – Wstąpcież na wieczerzę. – Bóg ci zapłać, chłopcze, ale czas nagli – powiedział pułkownik, ciągle w twarz Joanny wpatrzony. – Muszę dziś jeszcze w Sandomierzu stanąć, listy i rozkazy oddać. Niedługo do Zamościa ruszam. Bywajcie! Odwrócił się i poszedł ku dominikańskiemu konwentowi, gdzie przy okalającym klasztor murze, pod byle jak skleconym daszkiem z łozy, stały uwiązane u jaseł konie przyjezdnych. Zanim odjechał, zbliżył się do żegnającej go grupki, by raz jeszcze przypatrzeć się Jowance, która najpierw wstydliwie spuściła oczy, potem zaś podniosła głowę i odważnie spojrzała w twarz starego żołnierza. – Wszelki duch... – Pułkownik prawie się przeżegnał. – Ale skąd? Jakże? Te ślepia! Zaciął konia i nie oglądając się więcej, wjechał w rzednący po procesji tłum, by zniknąć między domami w uliczce wiodącej ku sandomierskiemu traktowi. Stanisław czym prędzej złamał lakową pieczęć ze znajomym signum i zasiadłszy wygodnie w cieniu drzew u dominikańskiego konwentu, zabrał się za czytanie. Dziewczyna przycupnęła obok niego i cierpliwie czekała, aż skończy, czubkiem trzewiczka rysując coś w pyle ścieżki. – Może chcesz, żebym i tobie przeczytał? – Oderwał się od lektury i ujął ją za rękę. – Przecie to do ciebie – odparła. – Żadnych tajemnic przed tobą nie mam, to i posłuchać możesz. – Czytaj tedy. – Przysunęła się doń bliżej, podciągnąwszy kolana pod brodę i oparłszy głowę na jego ramieniu. Drogi Stachu! Nim zacznę i do sedna listu przejdę, chciałbym Cię pierw pozdrowić jak najserdeczniej w imieniu swoim i Matki Twej, takoż Jadzinki i Józia, bardzo za Tobą tęskniących i co dnia wypytujących o Ciebie. Co do mnie, tom zajechał do dom spokojnie, bez awantur nijakich, choć całą długą drogę sam przebyłem, kilka razy tylko takich samych jak ja wędrowców napotkawszy. Matka Twoja, gdym ją o Twych zamiarach uwiadomił, o mało apopleksją nie skończyła i długom jej musiał tłumaczyć, że to twoja suwerenna decyzja i że już na tyle dorosły jesteś, by Cię samego na niepewnym zostawić. Tuszę, że radzisz sobie dzielnie, a z pomocą starego Marcina i parobków niejedno dobre uczynić możesz. Ludzi szanuj, bo Ci zawierzyli i jak dzieci ufne za Tobą poszli. Od powrotu niemal w domu nie bywam, bo mnie x. Poniatowski do robót wojennych zaprzągł. Lada dzień ruszam organizować nowych saperów i pionierów, bo sobie we sztabach naraz o moich inżenierskich umiejętnościach przypomniano i pułkownikowskim fortragiem obdarzono. Zewsząd dochodzą nas słuchy o wojnie nowej, która niechybnie przyjść musi, skoro się Moskal zbroi i u granic Księstwa wojska swe grupuje. Wierzaj mi, Synku, iż boję się o Ciebie i o to wszystko, coś tak pięknie ze zgliszcz i ruin podniósł. Strach pomyśleć, co by było, gdybyś przepadł w jakiej nowej wojnie. Wolałbym przeto, byś był tutaj, z nami, w Prowansji, która przyjęła nas kiedyś w gościnę, domem się stając i gniazdem Twego rodzeństwa. List ów powierzam opiece mego starego druha szkolnego i kompaniona z wojny AD 1794, Ignacego Hnatowicza. Niejedno pewnie opowiedziałby, ale w Sandomierskiem długo nie postoi. Otrzymał ordynans do Zamościa, gdzie ma szkolić rekruta ku obronie twierdzy. Pamiętam, że gdy wyjeżdżał z Francji do Księstwa, poddał mi pewien pomysł tyczący Ciebie. Nie traktuj tego, co piszę, jako polecenia, ani tym bardziej ojcowskiego rozkazu. Wnet całkiem dorosły będziesz, a już teraz sam o sobie decydujesz, tedy nijakiego prawa rozkazywać Ci nie mam. Otóż wiedzieć musisz, że towarzysz mój, Hnatowicz, ma dwie córki. Panny bardzo zgrabne i śliczne na wejrzeniu, a i w leciech podobne Tobie. Starszej Weronce na ośmnasty rok idzie, młodszej Zosi na szesnasty. Nie ukrywam, że kontent byłbym, gdybyś zechciał z jedną z nich związać się i poślubić. Ignaś Hnatowicz radowałby się, mając Cię za zięcia. Wielem mu o Tobie opowiadał; jak sobie radzisz w nowym miejscu, jak dzielnie gospodarzysz na dziadkowych włościach. Nie ukrywam, że też pragnąłbym Twego nierychłego ożenku. Mężczyzna nie powinien być sam. Nie jesteśmy po temu stworzeni, by się samemu tułać we świecie. Skoro już o płci pięknej zacząłem, tedy przypomnę Ci także o Madeleine, córce naszego sąsiada i dobrodzieja Monsieur Armanda Thibaut de Vernon. Pamiętasz ją przecie. Dziećmi będąc, nieraz bawiliście się razem, więc i ta panna nie powinna być ci obcą, zwłaszcza że przez ostatnie dwa lata z niepozornej miodookiej liszki rozwinął się płowowłosy, śliczny motyl. Swatać Cię przez siłę nie zamierzam, lecz zdałoby się, byś pomyślał o swej przyszłości, o tym, komu i dom, i dobra wszystkie zostawisz. Uczynisz, jako zechcesz. Będziesz chciał którą z pięknych, mienionych tu panien wziąć, będziesz chciał jaką inną – Twoja wola. Pozostań w zdrowiu, Synu. Szczęścia życzę i powodzenia Twój ojciec Julian Dan w Cassis, 2 maja 1811. – No i? – Jowanka wlepiła weń smutne oczy. – Będziesz chciał którąś z nich? Ojciec swata cię przecie. – Nie musi. – Zakrzeński złożył list i wsunął w rękaw kurtki. – Ciebie wybrałem i żadnej innej nie chcę. – Żadnej żeś jeszcze nie widział. Skąd będziesz wiedział, czy ci się która nie spodoba? – zapytała smętnie, po czym wstała i ruszyła wolno ku stojącej pod murem półkoszce. – Panny szlachcianki... Cóż ja? Tobie pisana panna z wianem, z majątkiem. – Nie gadaj tak. – Wziął ją za rękę. – Mnie na posagu nie zależy. – Na czymże tedy? – Na tobie! – Mocno wpół ją ułapił, przygarnął do siebie i stał tak chwilę, nie wypuszczając z objęć. – Sam nic nie miałem, kiedym tu przyszedł. Tylko kupę gruzów po dziadkowym dworze. Głupcem musiałbym był, żeby takie cudo z ręki wypuścić! – Ten człek, ów Hnatowicz, tak dziwnie na mnie patrzył – zmieniła naraz temat rozmowy. – Jakby mnie skądś znał. Widziałeś? – Może cię gdzieś już widział? Może mu kogo przypominasz? – Strach go obleciał, jak na mnie popatrzył. Bał się. – Zdaje ci się. – Staś się uśmiechnął. – Niby czemu miałby się ciebie bać? Cóżeś ty, diabeł albo wiedźma? – Patrzył na mnie, jakby upiora zobaczył. Aż takam straszna? – Ślicznaś jak malowanie. – Pogłaskał ją po policzku i spojrzał w oczy. – A pułkownikowi pewnie się coś zwidziało. W wojnach bywał, trupa też niejednego widział, niejednemu też ślepia zamykał... Zwidziało mu się. *** Pięknie, szybko i nader owocnie płynął księciu Poniatowskiemu czas pędzony w Paryżu. Chadzał w polityczne kontredanse z marszałkiem Berthierem, szefem sztabu Wielkiej Armii i z ministrem wojny, generałem Clarkiem, którym wyłuszczył co do joty sytuację u granic Księstwa i przedstawił prawdziwe zamiary cara. Podziwiał zwłaszcza Aleksandra Berthiera, najlepszego bodaj pod słońcem sztabowca, jakiego nosiła Matka Ziemia. Berthier kochał plany i mapy bitewne, o których powiadano, że są żywcem wytłoczone i wydrukowane na skórze i mózgu marszałka. Zadziwiał Poniatowskiego drobiazgowością w znajomości szczegółów, potrafił bowiem powtórzyć z pamięci dopiero co zdany mu raport, znał doskonale szefów placówek i twierdz, znał położenie każdej jednostki; ich stany, ekwipaż i kierunek działań zbrojnych. Jeszcze bardziej od umiejętności marszałka podziwiał książę Józef jego piękną kochankę, panią markizę Visconti, i nie byłby sobą, gdyby nie posiadł i tej piękności, którą wyłuskał z szatek równie łatwo jak każdą inną, co wpadła mu w oko. Biedny kurdupel i brzydal Berthier nawet nie spostrzegł, gdy jego ukochana Madame anglezowała namiętnie na zawsze gotowym do karesów wąsaczu znad Wisły. Nie miał zresztą czasu na zazdrości, zaprzątnięty całkowicie alarmującymi raportami przywiezionymi przez Poniatowskiego. Jeśli tylko pozwalał czas, książę Pepi nie zaniedbywał też i innych pań. Wielką estymą darzył zwłaszcza piękną Paulinę Borghèse, siostrę cesarza Napoleona, która nie skąpiła mu swych wdzięków i powabnego ciała. Potrafił prosto z narady z Berthierem gnać z Paryża do Neuilly, wprost w objęcia pięknej Poli. Miłosne karesy i wyuzdane gierki z pierwszymi damami cesarstwa nie przeszkadzały mu w wytężonej pracy nad przygotowaniami do wojny z Rosją. Razu pewnego, gdy wespół z Bonapartem polował w lasach pod Paryżem, cesarz miał mu w końcu dać zadowalającą odpowiedź w gestii przyszłej wojny polskiej. – Przekonałeś mnie, mój Poniatosky. – Napoleon bawił się składnym lekkim sztucerkiem. – Tylem razy mówił, że to, co mi ślecie w raportach i listach, to głupstwa są jeno i androny rozhisteryzowanych Polaków. Teraz jednak widzę, że prawdę gadacie. Nie dziw się, mój Poniatosky, ale mam i wśród was swoich ludzi, którzy mnie o każdym posunięciu w Duché de Varsovie informują. To, co widzieli, przeraziło ich ogromem przygotowań. Rosjanie rzeczywiście są gotowi na wszystko i jeśli nie uprzedzimy ich zamiarów, zniszczą nie tylko wasze Księstwo, ale i resztę Europy, byle tam zasiać swoje kwiaty zła. – A więc teraz już wierzysz mi, sire? – Milczący dotąd Pepi spojrzał wprost w oczy boga wojny. – Wiedz, że nigdy nie łgałem. Boję się Rosji, jednakowoż dziwię się, dlaczego car zwleka z atakiem. – Bo sam się boi. – Kogo? Niechybnie ciebie, sire. – Nie. Nie mnie. – Bonaparte zaprzeczył wyraźnym ruchem głowy. – Kogóż więc? – Was! Najbardziej boi się Polaków! Dlatego chce przekabacić was na swoją stronę, a wasze bagnety i szable skierować przeciwko mnie! – Mon Dieu! Nie, sire! Rzeczywiście tak jest? – Przecież przysyła do ciebie swoich plenipotentów, by cię kupić. Ciebie i wszystkich Polaków. Obiecuje wam cuda. Nie nastąpi żaden cud, mój Poniatosky. Cudów nie ma. Da wam ułudę wolności, a potem kajdany o wiele cięższe od tych, które nosiliście do tej pory. Z drugiej strony wie doskonale, że w swym szaleństwie jesteście najlepszym wojskiem pod słońcem i zadrzeć z wami gorzej, niż zadrzeć z diabłem samym. – Sire! – Los infernos picadores![97] Tak was przecie zwą gnane przez klechów do boju Hiszpany, nieprawdaż? – Prawda, sire. – Książę pomógł zsiąść Bonapartemu z konia. – Lansjerzy Nadwiślańscy to rzeczywiście istne diabły! – Wy wszyscy jesteście diabły! – rozpromienił się cesarz. – Le diable est un Polonais! Myślisz, żem nie kontent z tego, że stoicie po mojej stronie?! – Wierzę, sire. I też się cieszę. Roustam Raza, osobisty ochroniarz i kamerdyner, zabrał wierzchowce i bez słowa wycofał się na swoje dawne miejsce, czyli kilkanaście kroków za plecami Bonapartego, gdzie stała reszta świty. Jednocześnie zdwoił czujność; znajdowali się bowiem na otwartej przestrzeni – pięknej polanie z trzech stron osłoniętej gęstwiną lasu, czwartą stanowił rozległy widok na pola uprawne, łąki, sady i ogrody zgrabnie upięte w całość z krajobrazem wąską srebrną nitką odległej Sekwany. – Jednego tylko nie rozumiem, sire – zagadnął po chwili Poniatowski. – Dlaczego to właśnie mnie postawiłeś na czele wojsk polskich? Małoż to ludzi zdolnych, lepszych ode mnie w wojennym rzemiośle, a i większy mających posłuch wśród żołnierzy? Są przecie Dąbrowski i Zajączek, jest Sokolnicki... Kościuszko wreszcie. Kiedy się lęgły Legiony, nie kogo innego, a właśnie Naczelnika wszyscy mieli za wodza. – Naprawdę nie rozumiesz, dlaczego właśnie ty, mój drogi Pepi? Który to już rok im wodzujesz? Czwarty, piąty? I dalej nie pojmujesz dlaczego? – Nie mnie to roztrząsać, sire. Jestem żołnierzem, nie filozofem. – Jesteś przede wszystkim księciem, mon cher – wyjaśnił powoli i dobitnie Bonaparte. – Królewskim synowcem. – Cóż z tego? Mój biedny stryjaszek już dawno oddał ducha, i to w obcej ziemi jako niewolnik. – To nie ma znaczenia. – Napoleon machnął dłonią i przez chwilę bacznie przyglądał się zamkowi swego sztucera. – Ważne, kim ty jesteś. Gadasz, żeś żołnierz, tedy i żołnierzy pociągnąłeś za sobą. Ale przez to, żeś książę, poszła za tobą niemal cała arystokracja, całe noblesse. Za Dombroskym czy Sokolikym albo innym generałem już nie byłoby takich tłumów. – A Kościuszko? – Kosiusko?! Sacrebleu! Poniatosky, dosyć już o tym człeku! Napsuł mi tyle krwi, że nie mogę bez pasji gadać o nim! To ślepiec i głupiec, ot co! A w dodatku zwykły... mon Dieu... tchórz! – Ależ, sire... – Książę Józef próbował dyplomatycznie oponować. – Kościuszko to... – Tchórz, mój drogi – uspokoił go cesarz. – Zaraz ci powiem dlaczego. Stał przez chwilę w milczeniu, wdychając rześkie powietrze znad łąk. Chwilę coś ważył w myślach, przymknął powieki i zaraz wrócił do rozmowy. – Pamiętasz, rozmawialiśmy dopiero o Nadwiślańskich diabłach? – Tak, sire. – Wyobraź sobie, że opowiadali mi oni zdarzenie ekstraordynaryjne, które zaszło tu, w Paryżu, ósmego roku. Akurat gotowili się do marszu za Pireneje i był to jeden z ostatnich dni, gdy mogli swobodnie popasać, chędożąc konie do drogi, sami zaś odpoczywali, nabierając sił do nowej wojny. Wtedy człek jakiś, co przechadzał się tam i z powrotem, jął im się bacznie przyglądać i coraz bliżej podchodzić, wyraźnie czymś zaintrygowany. Naraz któryś ze starych legionistów poznał w nim waszego Naczelnika i poderwawszy pozostałych, biegł witać swego dawnego wodza. – I cóż w tym dziwnego, sire? – Pepi kręcił głową. – Żołnierze przecie, chcieli tedy swego dowódcę uszanować. – I tu, imaginuj sobie, że to wasze bożyszcze, ów Tadeuszek święty, widząc idących ku niemu dawnych podkomendnych, zawrócił na pięcie i prysnął w boczną uliczkę. – Niemożliwe! – Możliwe, możliwe... Sam do dziś zachodzę w głowę, mój Poniatosky, co powodowało tym człekiem. Strach? Wyrzuty sumienia, a może zwykła ludzka rozterka, że wtedy, gdy stanęliście u mego boku, by wysadzić z siodła starą, podłą Europę i przynieść jej ludom wolność, on nazywał mnie grabarzem i potworem? Ty jesteś inny, mój Poniatosky! – W czymże, sire? Nie rozumiem. – Ty nie uciekasz! Za tobą pójdą choćby i do piekła! Ująłeś ich i urzekłeś. – Czym? – Wiarą, mój drogi Poniatosky. Wiarą w to, co czynić wypadło. Naraz Bonaparte odwrócił się doń i spojrzał prosto w oczy. Wzrok mu pałał i twarz stężała w niemym zachwycie. Po chwili zaś wydusił przez ściśnięte owym zachwytem gardło: – Tu es... roi![98] *** Nie raz jeszcze dał Bonaparte wyraz niepokojom wojennym. Nie raz pokazał i udowodnił, że ważne niezmiernie i nieobce są mu losy Polski i Polaków – piekielnych szaleńców, których nie warto mieć za wrogów, szczęściem natomiast za przyjaciół, bo odwdzięczyć się umieją dozgonną lojalnością, nawet w chwili, gdy zdradzają wszyscy inni. Jak bardzo leży na sercu boga wojny sprawa Polski, doświadczył Poniatowski podczas urodzin cesarskich, gdy wraz z wieloma dygnitarzami i dyplomatami szedł winszować Napoleonowi szczęścia i łaskawości bogini Fortuny i boga Marsa. Sielankowy nastrój zabawy i beztroski zepsuł nagły atak furii jubilata, który rozkraczony, huśtający się na piętach i palcach, z dłonią wytkniętą w pobladłą ze strachu twarz rosyjskiego ambasadora Aleksandra Kurakina, ryczał z pasją: – Zostaliście pobici pod Ruszczukiem[99], bo mieliście za mało wojska! Dlaczego, pytam?! Dlatego, bo aż pięć dywizyj wycofaliście, by je rzucić ku granicom Polski! Znam ja wasze kuglarskie sztuczki, znam podstępne knowania chytrych lisów Bizancjum! Stary osioł Caulaincourt[100] pieprzy dyrdymały! Niech gada zdrów, a ja i tak wiem, że Aleksander I chce mnie napaść! Myślicie, żem głupi?! Myślicie, że nie wiem, że nie chodzi wam o jakiś gówniany Oldenburg?! O takie nic nikt się nie upomni, nikt głowy nie nadstawi ani bić się nie będzie! Wiem, o co wam chodzi! O Polskę, łajdaki! Ślecie do mnie swoich pachołów z planami przyszłej Polski, ale ja się nie dam nabrać! Wiedzcie zatem, że nie pozwolę tknąć ani jednej polskiej wioski, jednego młyna i stodoły, jednej choćby piędzi polskiej ziemi, nawet gdyby wasze wojska stały na Montmartrze! A bas! Pałac Tuileries zamarł ze zgrozy, gdy spłakany i roztrzęsiony ambasador Kurakin wiał ile sił w nogach do swego powozu. Książę Pepi patrzył i oczom nie wierzył. Oto jego biedny, słaby kraj znów był na ustach i w sercu „Małego Kaprala” – tego krępego, silnego człowieka, który trząsł całą Europą, teraz zaś pogonił kota ambasadorowi największego ciemiężyciela Polaków. – Cóż ci to, mon ami? – Stojąca tuż obok Poniatowskiego siostra cesarza, piękna Paulina Borghese, ze zdumnieniem spoglądała na swego nadwiślańskiego kochanka. – Co się stało? – Nie, nic, moja Polu – wykrztusił z siebie książę. – To... to mesjasz... – Kto? – Ton frère[101] – wyszeptał Pepi, ściskając jej drobną dłoń. – Mesjasz... *** Razu pewnego, gdy pracowali obaj do późna w cesarskich gabinetach Tuileries, Bonaparte zdrzemnął się na chwilę w fotelu, obłożony mapami i papierami pełnymi szkiców nowych planów wojennych, w które tego dnia wtajemniczał jedynie księcia Pepiego. Chambertin miło pulsowało w cesarskich żyłach i kołysało w błogim śnie. Poniatowski jeszcze czas jakiś ślęczał nad mapą Księstwa Warszawskiego, znacząc czerwonym ołówkiem tajemnicze punkty wzdłuż wschodniej granicy i notując coś w małym kieszonkowym notesie. Wnet jednak odłożył pióro i ołówek i wyprostowawszy zesztywniałe plecy, nabił fajkę. Skręciwszy fidybus z kawałka papieru, przypalił go od stołowego świecznika i przytknął do tytoniu, za czym zaciągnął się z lubością mocnym, aromatycznym dymem i otworzył na oścież wysokie pałacowe okno. Stał tak jakiś czas, paląc i kontemplując czerń nocy, myślami błądził gdzieś daleko nad Wisłą, Wartą i Niemnem. Jakaż będzie ta wojna i co przyniesie jego młodemu Księstwu? A może, gdy zgnębią wreszcie petersburskiego niedźwiedzia, nie będzie już Duché de Varsovie, ale prawdziwa Polska? Może Królestwo albo kolejna Rzeczpospolita? Tyle pracy ich czeka jeszcze, tyle trudów i nocy nieprzespanych, tyle godzin w siodle i pod nieprzyjacielskim ogniem... Naraz, mimo ciepłej nocy, ciało księcia przeszył gwałtowny dreszcz. Tknięty dziwnym przeczuciem, odwrócił się powoli i zmartwiał. Tuż przed nim, zaledwie kilka kroków, stała zwiewna postać niewieścia, cała w bieli. – Madame? – zapytał niepewnie, nie wiedząc, kto zacz. – Madame? Zjawa jednakże nie odpowiadała, za to wolno zbliżyła się do księcia. Teraz już wyraźnie widział jej twarz; kredowobiałą, smutną, o zaszłych mgłą oczach, które wnet wypłynęły krzepnącymi niczym lód, krwawymi łzami, cała zaś twarz zmieniła się w jednej chwili w ziemistą czaszkę. Puste oczodoły wpatrywały się w Poniatowskiego najpierw językami ognia, potem zaś soplami lodu, wreszcie zgasły zupełnie. Widmo pogroziło palcem, później dłonią wskazało na wschód i pokręciło głową, jakby wyraźnie czegoś zakazując, i zanim zdumiony i nielicho wystraszony książę zdążył cokolwiek powiedzieć, rozpłynęło się w powietrzu. – Votre Majesté...[102] – Ledwie zdołał wydusić przez ściśnięte gardło. – Czy sire widział to, co ja? – Tak, mój Poniatosky, widziałem... – Bonaparte, wciśnięty w fotel, złożył dłonie jak do modlitwy i długo nie mógł dość do siebie. – C’est fascinant et terrifiant...[103] Co to właściwie było? – Mogę tylko przypuszczać, sire. – Książę Pepi, ochłonąwszy z lekka, usiadł na powrót przy stole. – Powiadają, że owa biała dama to przekleństwo naszego rodu; fatum Poniatowskich, które ma nam zwiastować jakoweś niebezpieczeństwo albo katastrofę. – To interesujące. – Napoleon zamienił się w słuch. – Opowiadaj! – Ponoć pierwszy ujrzał ją mój dziad Stanisław, kasztelan krakowski, a wówczas jenerał szwedzki przeddzień bitwy połtawskiej[104]. Drugi raz ukazała mu się tuż przed śmiercią[105]. – Ciekawe, naprawdę... – Bonaparte zamoczył usta w kieliszku chambertin. – Później zobaczył ją mój stryj, a syn poprzedniego, także Stanisław, nasz władca nieszczęsny, tuż przed pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej[106], drugi zaś raz objawiła mu się po rzezi Pragi[107]. Teraz pokazała się mnie... – Nam, mój drogi, nam – upomniał go Cesarz. – Pamiętaj, że i ja ją widziałem. – To niedobrze, sire. To znaczy, że czeka nas obu jakieś nieszczęście... – Przesąd. – Napoleon machnął lekceważąco dłonią. – Nie wierz w bajki, mój Poniatosky! – A to, cośmy tu obaj widzieli? – To nasza słodka tajemnica! – Władca poklepał go po policzku i podając pełne szkło, dodał: – Za pomyślność wojny polskiej! *** Kilka dni po zaistniałych wypadkach słano gońców i umyślnych z Francji ku granicom Księstwa Warszawskiego. Rozpoczęły się mobilizacja i gotowanie do przyszłej wojny z Rosją. Jednym z tych, którzy szli w sukurs nowym zaciągom i ku szkoleniu rekruta, był Julian Zakrzeński. Pożegnawszy żonę i dwójkę młodszej dziatwy, wsiadł na konia i w towarzystwie kilkudziesięciu oficerów ruszył przez kraje Związku Reńskiego prosto ku rodzinnym stronom. Towarzyszyło mu wielu starych kompanówlegionistów. Wśród nich byli także ci, z którymi przeszedł cały szlak bojowy pod wodzą Sokolnickiego. Po drodze dane im było widzieć przygotowania do wyprawy, jakiej dotąd świat nie widział. W mijanym Wielkim Księstwie Badenii, Królestwie Wirtembergii, w Bawarii i Saksonii garnizony tętniły życiem. Śmierć – stara sina suka – już ostrzyła swe wysłużone narzędzie i zacierała chciwe dłonie... Z rozrzewnieniem witał Julian stary, pamiętany ze szkolnych lat Kraków; z Rynkiem Rzeźniczym, gdzie Ankę, swą przyszłą żonę zdobywał; wspominał szkołę i starych, dobrych belfrów oraz kolegów, których kości bielały na powstańczych i legionowych szlakach. Potem coraz bardziej serce miękło, a łza wierciła źrenice, gdy Mogiłę minąwszy, na trakt sandomierski wjechał. Koszyce, Opatowiec, Nowy Korczyn i potem wedle Koprzywnicy zjazd na Klimontów, opodal którego leżały Szymanowice i dwór dziadowy, dziś przez syna bohatersko podniesiony z ruin. Zamierzał odwiedzić swą latorośl, by zaraz ruszyć ku Radomiowi i Warce, gdzie miał rozkaz rekruta werbować i wraz z nim ku stolicy ciągnąć. Wystarał się o takowe dyrekcje u samego księcia Pepiego, który pobywał natenczas we Francji i ściągał ku sobie wszystkich mieszkających tam, a będących bez przydziału Polaków, szczególnie zaś obeznanych z prochem i śmiercią starych wiarusów. „Może i Stacha do armat na powrót przyciągnę? – myślał, gdy z każdym krokiem ku ojcowiźnie się zbliżał. – Młody jest, a takich teraz armia potrzebuje. Zaraz go ogniomistrzem zrobią albo porucznikiem. Z armatą obyty przecie... Nada się, by go z powrotem wojsko wzięło”. Tak rozmyślając, zbliżał się z każdą chwilą do miejsc znajomych, znaczonych dzieciństwem, młodością, matczynym ciepłem i ojcowską twardą ręką. Z rozrzewnieniem spoglądał na lessowe pagóry, z których znikły w gumnach złote łany i soczyste latorośle sadów i ogrodów. Nade wszystko intrygowała Juliana owa dziewczyna opisywana przez syna w liście. Jakaż będzie, jeżeli będzie w ogóle, owa przyszła pani Zakrzeńska? Któż to taki? Kogo sobie syn w sercu upodobał? Naraz i jemu wspominać przyszło pierwsze spotkanie z Anną. Dyliżans z Galicji, przeprawa do Krakowa, a potem grzeszny czas, gdy po racławickich przewagach zdobywał wianek ukochanej. *** Słońce stało wysoko na niebie, zwiastując ciepłe południe, gdy znajome dachy skryte wśród gęstwiny drzew zobaczył. Kiedy zaś ujrzał unoszący się z komina dym, coś ścisnęło go w sercu i w żołądku. Przynaglił konia, by w kilka chwil znaleźć się na drodze prowadzącej do dworu. – Znać babską rękę – mruczał pod nosem, spoglądając na klomb u wjazdu i sprytnie urządzony ogródek pod oknami domostwa. – Pewnie Małgocha zadbała albo ta... Stasiowa... Nie dane mu było zbyt długo rozmyślać, bo już od progu witał go fornal Marcin, który ułapiwszy starego pana za ciżmę, mocno przywarł głową i ramieniem do jego nogi. Dłonią zaś ujął za tręzlę. – Prędzej bym się śmierci spodziewał – wyszeptał i z radością spojrzał w twarz Zakrzeńskiego. – Niechże wielmożny pan zsiada. – Rad jestem widzieć cię w zdrowiu, Marcinie – powiedział Julian. – Jakże syn mój? Gdzież on? – Jaśnie pan Stanisław pola do późna dogląda. Z chłopami urzęduje po całych dniach. Wszystkiego sam musi dojrzeć, sprawdzić. – Słusznie! Prawdziwie po gospodarsku. Widzę, że nie próżnowaliście. Dom odnowiony, ogacony. – Tak, tak... Ino się martwią, bo latoś nie obrodziło jak wprzódy. Suchota była... Julian zerwał się ku gankowi. Już miał pchnąć drzwi i wejść do środka, zatrzymał się jednak nagle i na dłuższą chwilę stał tak, dłońmi oparty o pobielany wapnem filarek. Ten sam dom i nie ten sam. Te same ściany i ościeżnice i nie te same zarazem. Wahał się, czy nacisnąć oczyszczoną ze śniedzi i brudu klamkę, czy odstąpić. Dom to jego jeszcze, czy już nie jego? Wokół czuł powiew dzieciństwa, a jednocześnie obcości, nowości, która wyrosła tutaj dzięki synowskim zapałom. Chwilę później stał już w ciemnej sieni rodzinnego dworu. Jakże inaczej tu było wówczas, gdy opuszczał rodzinne siedlisko. Z dziecięcą ciekawością otwierał kolejne drzwi, chcąc sprawdzić, jak radzi sobie syn. Równo wyprowadzone ściany świeciły czystością i bielą wapna. Alkowy, alkierze, komora, kredens, czeladna, świetlica. Wokół wiało świeżością i pustką. Tu i ówdzie stał samotny mebel, czasem prosty zydel albo chłopskie wąskie łóżko, nadwątlona czasem skrzynia, komoda bądź odzyskany z pożogi wojennej stary sekretarzyk czy fotel. Zaszedł wreszcie do kuchni. Ledwie pchnął drzwi, uderzył go zapach jedzenia, ziół i miłe ciepło bijące od pieca, przy którym krzątały się dwie kobiety. – Małgorzata? –Julian zaraz rozpoznał starszą. – Jaśnie pan Julian?! – Spojrzała nań z radością i niedowierzaniem. Rzuciła robotę i podbiegła witać starego. – A to? – Zakrzeński przyglądał się drugiej, podlotkowi jeszcze, która do tej pory skryta w komorze i trąca zioła w moździerzu, właśnie wyszła na światło. – Joasia, jaśnie panie. Sierota – odparła za nią stara. – Ona nie nasza. Ruśniaczka, maziarka, czy tak jakoś. Jaśnie panicz wiedzą więcy... Julian nie dał jej skończyć. Wcześniej długo patrzył w oczy i twarz dziewczyny i ze zdumieniem kręcił głową, coraz szerzej otwierając zdumione ślepia. Naraz podszedł i zerwał jej chustkę z głowy. Burza ciemnych, mocnych włosów rozsypała się na ramiona i czoło Joanny. – Nieee... to niemożliwe... – Ujął Jowankę za ramiona i pociągnął bliżej ku oknu. – Usta te same i nos jak u Kaśki, a ślepia... te ślepia... takie miał tylko... Puścił ją i zaraz w stupor popadł, bo oczy zamknął i głowę na pierś opuścił. Zastygł na chwilę w bezruchu i naraz ocknął się, znów wzrok w Joasię wlepiając. – Ruśniaczka?! Maziarka?! – Roześmiał się nerwowo. – Nie drwicie wy ze starego wiarusa?! Z diabłem o duszę w wista zagrałbym o to, żeś ty nie ruśniacka córka, ale z tutejszego gniazda... – Co wam, panie?! – Małgocha odłożyła robotę i z troską spojrzała na pobladłego Juliana. – Co? – Takie ślepia Stach tylko miał. – Wyciągnął dłoń i rozcapierzył palce ku jej twarzy. – Stach Krzysztofczyk! Łeb dałbym sobie zdjąć, żeś ty jego... I to być może... Opadł ciężko na zydel i zmęczony, dyszał ciężko, spoglądając w buzujący pod piecem ogień. Nic nierozumiejąca dziewczyna stała roztrzęsiona i pobladła. Opuściła po sobie ręce i wystraszonym wzrokiem spoglądała na nieznajomego, który nadjechał tu niespodzianie i zachowywał się, jakby był u siebie. Tak zastał ich Stanisław. – Tata?! – Ze zdumieniem spoglądał na znajomą sylwetkę, ciężko unoszącą się zza stołu. – Co tata tu... – Bronisz mi do siebie zjechać? Powiedz lepiej, kto to jest? Skąd? – Julian wskazał na zlęknioną, szukającą pociechy w ramionach ukochanego. – To... Joasia. Pisałem ci przecie o niej. Nie pamiętasz? – Ona? – Stary z wrażenia znów aż przysiadł. – To... to ma być ta twoja wybranka?! – Cóż w tym śmiesznego? – dziwił się młody. – W czymże gorsza? Że prawosławna? Że Ruśniaczka ode Gorlic? – Ruśniaczka?! – Ojciec prychnął rozbawiony. – Taka z niej Ruśniaczka jak z ciebie inkaski kacyk! – Ten, co list twój przywiózł, ów Hnatowicz, też tak na nią patrzył, jakby się bał. Tylko czego? Kogo? Owej dziewki bezbronnej, co nikogo nie ukrzywdziła? W czymże ona straszna? – Straszna? Nieee, ona nie straszna... tylko te ślepia... ta twarz... – Julian naraz wstał i z lekko obłędnym wzrokiem jął mówić ni to do nich, ni to do samego siebie. – Zbierajcie się! Jedno i drugie! Jedziemy! – Gdzie, tato?! – Syn patrzył nań jak na wariata. – Dokąd i po co?! – Konno jeździć umiesz? – Julian spojrzał w zdumione oczy dziewczyny i z niedowierzaniem powtarzał: – Jaka podobna... jaka podobna... – Umiem, pane – odparła posłusznie. – Zbieraj się tedy. Pojedziesz z nami – powiedział, do syna zaś rzucił: – Każ siodłać! – Ale gdzie?! – Do Sandomierza. Tam jest rozwiązanie. – Rozwiązanie? O czym ty gadasz, ojcze?! – Zobaczysz! *** Nie minęły dwie godziny, a stali już w podwojach reformackiego konwentu Świętego Józefa. Witały ich tchnące chłodem, ceglane zakonne mury. – My do brata Cypriana! – huknął Julian prosto w twarz oniemiałego furtiana. – Wołajcież go, a chyżo! Albo puśćcie doń, to sami trafimy! – Brat Cyprian? – Zakonnik się zamyślił. – Ten stary? Ledwie nogami włóczący? – No, młody nie jest. – Nie masz go już wśród nas. Pomarł był. Ze dwa lata będzie. Ze starości widać, bo jak spać legł, nie wstał na jutrznię. – Do benedyktynek tedy! – Zakrzeńskiemu zaświeciły się oczy. – Do matki przeoryszy! Ta więcej nam powie! – Poczekaj, tato! Co właściwie chcesz...?! – Potwierdzenia! – Szarpnął się stary. – Potwierdzenia, że Joasia... *** – Teraz ja tu nad wszystkim. – W progach benedyktyńskiego opactwa powitała ich niestara jeszcze ksieni. – Mateńka seniorka lat temu parę Bogu ducha oddała i żywota wiecznego zażywa. Jeśli wam czego trzeba, mówcie tedy albo pytajcie. – Nie wiem tylko, czy aby pomóc zdołacie – powątpiewał Julian. – Rzecz, o którą chcę spytać, blisko dwadzieścia lat temu się stała. – Jeżeli w klasztorze albo w Sandomierzu, tedy pytajcie śmiało, bom do opactwa za młódki oddana, tedym niejedno tu widziała i słyszała. – Znacież tedy, matko wielebna, historię dziewczęcia oddanego za kratę dekretem ojca. Dziewczyna owa... siostra moja... – Znam – przerwała mu ksieni. – Smutna to rzecz i tragedią ludzką zamknięta in saecula saeculorum. Powiadacie: siostra? Cóż tedy wam rzec mogę, że ani na pensjonarkę, ani tym bardziej pokorną służkę Chrystusową się nie nadawała. Zbyt żywa i ogniem pokusy gorejąca. Dla takiej mury klasztorne za ciasne. Od razu, gdym ją tu zobaczyła, pomyślałam, że jej łono nie po to, by w panieńskiej czystości schło, ale by zdrowym nasieniem zaszczepione, owoc dobry wydało. Tak też i niedługo potem, ledwie w kilka miesięcy, znać już było, że panna przy nadziei i w stan błogosławiony wstąpiła, a w czas odpowiedni śliczną i zdrową dziewuszkę powiła. Na chrzcie jej dano Joanna, a po matce Katarzyna. – Otóż i ona. – Zakrzeński wskazał Jowankę wtuloną w ramię Stanisława. – Znać podobieństwo. – Ksieni utkwiła oczy w jej twarzy. – Na śliczną pannę wyrosła. W księdze ochrzczonych zapisano ją jako córkę Katarzyny z Zakrzeńskich i nieznanego ojca... Cała ta sprawa na tyle wstydliwą była, żeśmy co rychlej zapomnieć o niej chciały, zwłaszcza zaś po tym, jak nas panna Katarzyna opuściła w niesławie... – Cóż dalej, matko? – Dalej? Niewiele wówczas wiedziałam, za młoda byłam. Dopiero potem, gdy mnie już matka przeorysza do urzędu gotowiła, wyjawiła wszystkie sprawy, także i te, które sromotą obarczone były. O dziecięciu i nieszczęsnej matce jego takoż. – Ojca wspominała? – ożywił się Julian. – W przytomnej[108] tu dziewczynie zobaczyłem od razu podobieństwo do druha mego serdecznego, który sobie siostrę moją nader upodobał. – Na pewno nie był nim pewien austriacki oficerek, z którym w tany wszeteczne poszła – uspokoiła go zakonnica. – Już wówczas bowiem matką była i jako takowa w zgromadzeniu naszym przebywać nie powinna. Jednak... – Cóż takiego sprawiło, że tutaj została? – Życzenie świętej pamięci ojca waszego i to, że panna postanowiła być mniszką. – Nawet mimo dziecka? – Tak. Bała się, że będzie musiała odejść precz, a sama tylko, z dziecięciem u piersi, nie da sobie rady we świecie. Matka przeorysza, pewnie przez wzgląd na bogate donum ojca panny, a i waści kompana, który się za was podał, nie pognała precz nieszczęsnej i dziecię zachować pozwoliła. Potem, gdy siostra wasza umarła, podrosłą już dziewieczkę oddano na wychowanie Niewietrznym, rodzinie kupców ze Sandomierza, która sama dzieci nie mając, przysposobiła dziecko i pokochała jak własne. – Jakimże tedy sposobem trafiło niebożę do ruśniackiej rodziny pod Gorlice w Galicji? – pytał wzruszony Zakrzeński. – Co takiego stało się, że aż tam zawędrowało? I jak dawno to było, że nic a nic dzieciństwa swego nie pamięta, jak tylko rodzinę maziarzy z Łosia. – Wiem tylko tyle, panie oficerze – zaczęła – że pewnej wiosny, ledwie śniegi zeszły i drogi obeschły, ruszyli kupcy na trakt madziarski. Ruszył i Niewietrzny z żoną i dzieckiem. Pono w Bieczu u swej familii na dłuższy popas stanąć mieli, a potem dalej, do Miszkolca jechać i jesienią powrócić. Coś się widać po drodze stać złego musiało, bo nikt ich już więcej nie obaczył. Jegomość Kawiorski, takoż kupiec, powiadał, że ostatni raz widział się z Niewietrznymi na bieckich rogatkach. Oni w mieście ostali, on zaś dalej pojechał. Nie spotkał ich ani w madziarskich stronach, ani w Bieczu w drodze powrotnej. Do Sandomierza też nigdy nie wrócili. Przepadli. *** – Kurwa moja maty buła. – Dziewczyna miała twarz mokrą od łez. – Nie mów tak! – Julian wziął ją w ramiona. – Nigdy nie daj sobie tego wmówić. Matka twa szlachcianką była po mieczu, ojciec zaś żołnierzem, i to dobrym, zacnym oficerem koronnym. – Cóż ja? – łkała. – Sirota, na świecie sama. Ne bude... – Nie jesteś sama – rozrzewnił się stary. – Masz jego. Masz mnie. – Tak? – Uśmiechnęła się przez łzy. – Tak? – Pobłogosławię wam, jeśli tylko taka losu i Boga wola. Nie będę synowi swemu i siostrzenicy szczęścia i miłości żałował. – Tato! – Chłopak przypadł doń, chcąc mu dłonie całować. – Przestań, głupi! – ofuknął go ojciec. – Co to ja baba albo katabas, żebyś mi ręce ślinił?! Ja po wianek matki twojej po rynnie lazłem, tedy mnie miłowanie przed ślubem niedziwne. – I nijakiej przeszkody nie będzie, że krew dziada jednego w nas płynie? – Tulił dziewczynę w ramionach. – Ale jesteście z dwóch babek różnych jak ogień i woda. Matka moja jednako kochała mnie i przyrodnią moją i choć bardzo zdrada ojcowska ją piekła, jednak do owocu zdrady owej żalu i pretensyj nie rościła – uspokoił syna Julian i położywszy dłonie na czołach obojga, rzekł krótko: – Niech się wam wiedzie, dziatki. Jeżeli ja nic przeciwko wam nie mam, to i pewnie Bóg na niebie, co ponoć miłosiernym jest, też do was nic mieć nie będzie. – Dziękuję. – Jowanka popatrzyła nań z wdzięcznością. – A teraz chodź. – Spojrzał łagodnie. – Pora rodziców twoich odwiedzić. ROZDZIAŁ IV Za Niemen! (1812) – Każdego dnia i o każdej porze w głowy biednych carskich poddanych tłoczy się jedno i to samo: Dumaj, dumaj, carem nie budiesz![109] I stado niewolników, nieszczęsnych rabów, święcie w to wierzy. Nauczone, że nie można inaczej, pokornie – niby prosię szukające żołędzi i trufli – z nosem przy ziemi celebruje swój niecny los i jak mantrę powtarza owo dumaj, dumaj. Wy zaś, jeszcze raz to powtarzam, jesteście ludźmi wolnymi. Doskonale wiecie, że nie łżę. Każdy z was nosi w tornistrze buławę marszałkowską! Czyż was okłamałem, mes enfants[110]?! Popatrzcie na wodzów naszych, na marszałków. Niejeden z nich to taki sam człek jak i wy, z gminu; nieraz i nędzarz, który swymi czynami wyniesiony został do najwyższych godności. Nie z urodzenia, nie z wykształcenia, ale z czynu! I nie z cudów! Cudów nie ma, mes enfants! Wodzowie lęgną się czasem wśród wszy i pluskiew, których pełno w chałupach, czynszowych norach; w rynsztokach i na bitewnych szlakach. Bonaparte stał w strzemionach otoczony ludzkim mrowiem, w którym dostrzec można było liczne zastępy wąsaczy, wiarusów i młodzików ze srebrnymi orłami na kwadratowych czapkach, na czakach, kaszkietach i bermycach. Równe cugi piechoty, artylerii i wszelakiej maści i autoramentu jazdy, słuchały jak zaklęte Małego Kaprala. Wierzyli i ufali mu, bo ukochał ich miłością ojcowską, która nie po głupiemu pieści, ale nagradza, a kiedy trzeba, także karci. A że nagradza hojnie i wysoko, przekonał się niejeden, zwłaszcza ci, o których teraz mówił. – Oto Bernadotte. Nim stał się marszałkiem, ten biedny Gaskończyk był prostym szeregowcem, co niegdyś chadzał w dziurawych kamaszach, a teraz pretenduje do szwedzkiego tronu! Bruździł mi nieraz i psuł robotę, a mimo to patrzcie, kim dziś jest! Dalej drugi z gaskońskich nędzarzy, Lannes, mój dzielny wieśniak, co zaczynał jako czeladnik u farbiarza, a skończył jako książę Montebello! Trzeci wreszcie Gaskończyk, moja kawaleryjska papuga, Murat! Ten, co ród swój wiedzie z oberży w Labastide-Fortunière! Takoż plebejusz! O kimże jeszcze nie wspomniałem?! O Augereau! O moim olbrzymie, który nim został marszałkiem, był synem murarza, potem zaś pracował jako lokaj i kelner. – Vivat caesar! Vive la France! Vive la Pologne! – huknęły jak raz polskie masy. Do nich bowiem przemawiał ten, za którym szli po śmierć lub zwycięstwo. Bez strachu, bez lęku; z nadzieją na chwałę. – Dalejże, chłopcy! Do dzieła! – Z błyskiem w oku przemawiał cesarz. – I zważcie na kolejnych moich les misérables[111]! Na Soulta, syna ubogiego notariusza, i na Neya, rudzielca z Saarlouis, syna biednego bednarza. Wszyscy oni, jak większość z was, z plebsu, z gminu! Żaden z nich nie słyszał od nikogo dobrego słowa, ale też nigdy nie usłyszał złowieszczego nie budiesz! Tak przemawiał do swych polskich diabłów, kiedy w drodze ku granicy na Niemnie stanął w Poznaniu na kilkudniowy popas i na tamtejszym Placu Działowym wizytował salutujące go oddziały. Wśród tłumów wojska i cywili wiwatujących na cześć cesarza Francuzów był także pułkownik Zakrzeński. Kilka dni wcześniej szkolił przyszłych kanonierów i pomagał sypać szańce i wały na przedpolach Modlina i Kazunia. Wespół z podkomendnymi i chłopskimi robotnikami, zegnanymi tu niemal z całego Księstwa, sypał umocnienia, jadł i spał pod gołym niebem, co wyraźnie nadwerężyło jego siły i nadszarpnęło zdrowie. Pewnego popołudnia, gdy leżąc na pryczy w prymitywnym baraku dla robotników, próbował miodem, czosnkiem i podłą przepalanką kurować zmęczone ciało, zawitał doń nieoczekiwany gość, młodziutki adiutant Pepiego. – Pułkownika Zakrzeńskiego szukam! – grzmiał z daleka do oniemiałych kmiotków, podoficerów i żołnierzy. – Gdzież go znajdę?! Gadaj no który! – Tamoj, ale chyba śpi, bo umordowany bardzo. – Jeden z włościan dłonią brudną od ziemi wskazał miejsce odpoczynku Juliana. Nieznajomy, nieledwie dwudziestojednoletni młodzieniec, a już kapitan w adiutanckim, bogatym mundurze, zgrabnie zeskoczył z siodła i sprężystym krokiem ruszył ku barakowi. Urękawiczoną dłonią pchnął byle jak sklecone drzwi i znalazł się w mrocznym, niewietrzonym pomieszczeniu. Owionął go zapach gotowanej kapusty, ziemniaków i grochu zmieszany z ostrym odorem męskiego potu, dawno niemytych ciał, tytoniu i stęchlizny. – Pułkowniku Zakrzeński! – rzucił przybysz. – Panie Julianie! Jest pan tu?! – Jestem, jestem! – W nikłym świetle wpadającym przez drzwi i mikroskopijne okienko w bocznej ścianie baraku zamajaczyła przygarbiona sylwetka. – Ludek?! Skąd ty tutaj? Nie w sztabie? – Od niedawna adiutantuję Poniatowskiemu – odparł nieoczekiwany gość, którym okazał się Ludwik Kicki. – Boże mój, jak pan wygląda?! Coś pan z sobą zrobił?! Pan pułkownik jesteś! Nie możesz się tak prowadzić! Cóż wojsko powie?! – Nie męcz mnie, chłopcze – odparł znużony Zakrzeński. – Chory jestem, a roboty moc. Modlin trza fortyfikować, Kazuń szańcować, a nie o pułkownikowskich epoletach myśleć. Czego chcesz? – Jak to? – Tamtego poruszyła obcesowość starego oficera. – W odwiedziny przecie nie przyjechałeś. Gadaj tedy po co. – Poniatowski was potrzebuje... Polska potrzebuje... – Co ty powiesz? Przecie dla nikogo innego, jak tylko dla niej porzuciłem Prowansję i grzebię się w piachu i błocie od rana do nocy. Małom dla ojczyzny zrobił? – Niech pan nie drwi, pułkowniku. – Kickiemu nie było do śmiechu. – Pepi ludzi zbiera; żołnierzy, nie safandułów, co przy kominku grzać się nauczeni i duby smalone dzieciom i wnukom opowiadać. Wie pan, że do wojny idzie. U Bonapartego teraz każdy inżynier, saper i pionier na wagę złota. – Przeciem inżynier, to i ziemię co dzień przerzucam, sapy ryję, szańce sypię i bastiony tyczę. Mało jeszcze? – Czytaj pan tedy. – Młody adiutant podał mu starannie opieczętowany list. – Od kogóż to? – Zakrzeński obtarł dłonie o spodnie i ostrożnie otworzył pismo. – Do światła muszę. Źle tu widać. – Od samego księcia. Prosił, byś mu pan nie odmawiał. Pamięta cię jeszcze z warszawskich, insurekcyjnych czasów. – Tak, tak. Teraz wszyscy tylko tamte czasy wspominają. – Julian mrużył oczy i zagłębiał się w tekst. – Ja was pamiętam za to spod Raszyna i Sandomierza. Książę Józef takoż... – Chce, żebym co rychlej razem z tobą do Poznania jechał. Do sztabu zaprasza. Tylko po co? Tutaj bardziej się przydam. – Skapiejesz pan na tym podłym wikcie. Niech się młodzi po barakach plątają, kapuchę z grochem żrą i bąki puszczają. Ale wy? Wam nie pasuje z chłopkami jadać i rydlem ziemię pruć. Doprowadź się pan do porządku, zbieraj, co trzeba i dziś wieczorem widzę cię u siebie. Stoję u kapucynów w Zakroczymiu. Nędznie tam, bo klasztor zniszczony, ale przynajmniej sucho i na łeb nie pada. Braciszkowie polewki na piwie uwarzą i podjemy sobie. – Ale tu... rozkazy mam... robotę... – wahał się Julian. – Trza skończyć... – Inni skończą. Mało to młodych? – Pewnie, że niemało. Jest tu dwóch takich jak ty, łebskich chłopaczków. Podporucznicy Klimek Kołaczkowski i Ignaś Prądzyński. Niewiele starsi od synka mego. Ale... ale i ja mam swoje zadania. – Już was z nich Mallet zwolnił. Do niego też Poniatowski słał pismo. Jedziemy, panie Julianie! *** Nie spodziewał się Julian takiego obrotu sprawy i takich profitów tuż przed marszem ku dalekim, rozległym stepom i pustkowiom nieogarnionego carstwa, o którym powiadano, że sam diabeł pomagał je budować. Zaraz bowiem, gdy z Zakroczymia przybyli do Poznania, witał go sam książę Józef, od kilku dni stojący tu ze sztabem w oczekiwaniu na przybycie Napoleona. – Dlaczego ja? W imię jakich zasług? – dopytywał zadziwiony, ale i szczęśliwy, gdy mu Poniatowski osobiście wręczał patent adiutancki. – Małoż to lepszych ode mnie? Młodszych? Takiemu Kickiemu ojcem mógłbym być, a tu kolega... – Nie samych smarków potrzebuję – uspokoił go Pepi. – Stary wiarus często lepszy niż tuzin młodych ćwików. Wziąłem cię też, panie Zakrzeński, przez wzgląd na dawne czasy. – Nic już z tych czasów nie zostało. No, może nie ciałkiem... bo syn w Krakowie pruskim zrodzony. – To już ze siedemnaście lat mieć będzie. – Nie inaczej! W artylerii konnej pod panem Potockim, potem zaś pod Sołtykiem służył. Od pacholęcia przy armacie robi, ledwie czternasty rok skończył. – Zacnie. To teraz pewnie na fojerwerkera albo i lejtnanta fortragował. – Nic z tego, mości książę. Syn mój rolnikiem wolał zostać. Dymisję mu jenerał Sokolnicki podpisał i odtąd Staś na ojcowiźnie mojej gospodarzy. – Teraz?! Gdy armia w potrzebie?! Hreczkosiejem mu się być zachciało?! – dziwił się Poniatowski. – Choć może i słusznie. Chleba tak samo wojsku potrzeba, jak i szabel. – Chłopak sam nie wie, co dlań dobre. Do szkół iść nie chciał, a gdy go matka posłać zamierzała, uciekł pod skrzydła Waszej Miłości. – Naprawdę? – Jako gówniarz pod Raszynem stawał i całkiem nieźle sobie poczynał. – Artylerzysta, jak i ty. – Poniatowski po bratersku uścisnął Zakrzeńskiego. – Dzisiaj sieje i zbiera, ale kto go tam wie, co zamyśli jutro. Ostatnio pannę znalazł i raczył mnie wieścią o ożenku. Ciekaw jestem, czym jeszcze zaskoczy. – A nie ciekawyś, mój panie, co ja mam dla ciebie? – Adiutanckie akselbanty mi szykujesz, mości książę, to wiem. Pisałeś przecie. – Tak, bo chcę, byś moich młodzików utemperował i w ryzach trzymał, a kiedy trzeba będzie, objął komendę nad saperami i inżynierami. Chciałbym też, byś mi tego wieczora towarzyszył. – W czymże, mój książę? – zaciekawił się Julian. – W wieczerzy u Bonapartego. Tuszę, że spotkasz tam niejednego kompana z insurekcyjnych i legionowych dni. – Nie szkoda czasu na takowe majonezy? – Cesarzowi się nie odmawia. Chciał, żebym przyprowadził najlepszych. Nie odmawiaj i mnie, panie Zakrzeński. *** Na cztery dni Poznań, stolica Wielkopolski, stał się stolicą świata. Tu bowiem rezydował schyłkiem maja i początkiem czerwca cesarz Francuzów, mesjasz narodów Europy albo – jak chcieli inni – korsykański bandyta i morderca ancien regime’u. Witał go więc, z daleka widoczny, łuk tryumfalny z napisem Heroi invincibili[112]. Witały tłumy poznaniaków i wojska z zastraszonymi i wielce przejętymi władzami miasta. Na pięciu frontowych oknach ratusza zainstalowano olbrzymich rozmiarów transparenty z wyobrażeniami inicjałów cesarskich: Napoleona i Marii Ludwiki oraz herbów Księstwa i Poznania z francuskim orłem cesarskim. Plac Napoleona – zwany jeszcze kilka lat temu imieniem Fryderyka Wilhelma – okupowały od bladego świtu nieprzeliczone rzesze żołnierzy, mieszczan poznańskich, wieśniaków z okolicznych wsi oraz wszelkiej zbieraniny ludzkiej. Wieżę poznańskiej fary udekorowano bogatą iluminacją na kształt wieńca wawrzynu, w którego wnętrzu widniał olbrzymi napis: Napoleoni magno Caesari et victori[113]. Adresat mógł bez przeszkód oglądać owo cudo z okien swej kwatery w pojezuickim kolegium stojącym vis-à-vis świątyni. Po przeglądzie wojsk, wygłoszonej tyradzie i pochwałach, udał się był Bonaparte w asyście generalicji, oficerów i najpierwszych w mieście obywateli na mszę dziękczynną. Po nabożeństwie zaś ruszyli wszyscy, w towarzystwie pięknych poznanianek, do Wielkiego Refektarza u jezuitów, gdzie wydano wspaniałe przyjęcie na cześć znamienitego gościa. W najbliższym otoczeniu Bonapartego, oprócz nieodstępnych Berthiera, Davouta i Neya oraz wystrojonego, błyszczącego feerią barw niczym jarmarczna papuga Murata, znaleźli się także Polacy. Szef V Korpusu – książę Józef z podkomendnymi: Zajączkiem, Kniaziewiczem, Kamieńskim i całym orszakiem adiutantów i sztabowców, którym przewodził general Fiszer, ów słynny ulubieniec Kościuszki, dzielący z nim niedolę maciejowickiej gehenny, potem zaś niewolę w pietropawłowskich kazamatach, dzisiaj szef sztabu księcia Pepiego. W grupie owej, prócz Szumlańskiego i Kickiego, był także Julian Zakrzeński. Niechętny tego typu spotkaniom, fetom i rautom, przybył tutaj wręcz z musu, by nie robić przykrości dowódcy. Przywiodła go też i ciekawość osoby Napoleona, którego teraz dopiero mógł poznać osobiście. Miał też jedyną i niepowtarzalną okazję usłyszeć, o czym dyskutują wszyscy wielcy Wielkiej Armii. Dziś był wieki dzień księcia Józefa. Asystował bowiem Bonapartemu, niemal nie odstępując go na krok. Próbował przy tym załatwić dla armii Księstwa najpilniejsze potrzeby i rozwiązać największe bolączki. – Jakże, mój Poniatosky, idą twoje przygotowania do wojny? – zaczął cesarz, gdy po posiłku udali się na spacer w jezuickich ogrodach. – Słyszałem, że werbujesz żołnierzy, że furaż i żywność zbierasz. – Tak jest, sire. Ledwie zima odpuściła i ruszyły lody, posłałem umyślnych w ziemie Duché de Varsovie, by co rychlej organizować kwatermistrzostwo – odparł książę. – Możesz być pewien, sire, że twym wojskom nie braknie w Polsce chleba, a koniom zboża i siana. – A co z poborem? Będziesz miał ludzi do uzupełnień i świeżego rekruta? – Od marca nic innego nie robię, sire, tylko ludzi ściągam, skąd się da, choć przyznam, że idzie to dosyć opornie. Entuzjazm niby jest, ale potem spada i boję się, żeby dezercyj nie było. Muszę rotacje stosować, wiarusów i weteranów pchać w służbę na tyłach albo do cywilnej. Resztę winieneś, sire, wiedzieć od obecnego tutaj marszałka Davouta, któremu przedkładam zawsze szczegółowe raporta. – Jakież nastroje wśród Polaków, mon chere? – Bonaparte pieszczotliwie uszczypnął Pepiego w ucho. – Tuszę, że dobre. – Pamiętasz, sire, gdyś ogłosił, że jesteśmy wojsko polskie, że idziemy za Niemen jako armia polska? – Poniatowski smutno spojrzał mu w oczy. – Cała Warszawa zawrzała wówczas radością wielką. Nikt o niczym innym nie gadał, jak tylko o wojnie polskiej i o was, niby o mesjaszu sprawiedliwym, co idzie na wschód przebiegłego czarta na carskim tronie pognębić i w czeluście strącić, by już nie wstał więcej i nam nie groził swa łapą niedźwiedzią. Staram się i czynię, co w mojej potencji, by jak najlepiej wywiązać się z danego słowa, Wasza Cesarska Mość. Mogę jedynie żywić nadzieję, że nowy zaciąg powiedzie się w zupełności i nim Grande Armée przekroczy Niemen, będziemy mieć dwadzieścia jeden tysięcy nowego rekruta. Niestety, muszę cie zmartwić, sire. To, co pisałem w ostatnim do ciebie sprawozdaniu, nie zmieniło się ani na jotę. Koncentracja wojsk saskich i westfalskich do cna rujnuje nasze biedne Księstwo. Od jesieni zeszłego roku urzędnicy nie widzieli złamanego grosza, teraz zaś nie mam już nic na opłacenie żołdów i na jedzenie dla chorych w lazaretach. – Wiem o tym – odparł sucho Napoleon. – Pradt[114] informuje mnie aż zbyt często o beznadziejnej sytuacji tutaj. Jedyne, co mogę w tej chwili zrobić, to wypłacić wam czwartą transzę pożyczki. Cztery miliony franków to chyba sporo, co? – Oszczędzam, na czym tylko mogę – tłumaczył książę. – Nikt u mnie prawie, może prócz adiutantów i sztabowców, nie bywa. Żadnych zabaw próżnych się u mnie nie pozna. Żyję teraz prawie jak mnich i czasem się zastanawiam, czym podejmę Waszą Cesarską Mość, gdy zechce u mnie w Jabłonnie stanąć. Chwilę milczał, czymś zadumany. Naraz jednak podniósł wzrok i poważnie, z błyskiem w oku, pełen entuzjazmu, jął mówić dalej: – Cieszę się na tę wojnę, sire! Zbieram siły i gotów będę z moimi ludźmi! Nie damy po sobie poznać, żeśmy lebiegi! Nie poznasz po Polakach, że tchórze, sire! Mam wiarę, że nam się uda, że zgnieciemy gada w jego jamie. Jest nas tylu, że zadziwimy świat. Takich mas idących przeciwko Moskwie nie widziały jeszcze dzieje. Nie mieli takich hufców ani Aleksander Wielki, nie miał Tamerlan i Attyla, zaś cezarowie Imperium Romanum do pięt nie dorastają Waszej Cesarskiej mości! – Bien, bien[115], mój Poniatosky. – Cesarz poklepał go po ramieniu. – Cieszę się bardzo, ale aż tak ogniście zapewniać mnie nie musisz. Wierzę ci i bez tego. Zakrzeński słuchał, patrzył i skrzętnie notował w pamięci wszystko, co tylko ważnym się zdało. Obserwował dawnych towarzyszy broni z insurekcyjnych czasów, jak dziś wyrośli na francuskim, napoleońskim wikcie. Oto Zajączek – General Melon – nie tak dawno skłócony niemal na śmierć i życie z królewskim synowcem, nieuznający jego zwierzchnictwa i okazujący Pepiemu otwartą wrogość, dziś bez mrugnięcia okiem spełniający rozkazy naczelnego wodza Duché de Varsovie. W niczym nie przypominał dawnego „czerwieńca” insurekcji warszawskiej. Porywczy i gwałtowny z predylekcją do obrażania się o byle co, był jednak dobrym przełożonym. Żołnierze szanowali go za męstwo i niespożyte siły, z jakimi oddawał się pracy nad formowaniem nowych oddziałów, poważali niezmiernie za troskę, z jaką otaczał każdego, najlichszego nawet gemajna, bacząc, by żadnemu niczego nie brakło; ni żołdu, ni miski pełnej i ciepłej kwatery. Nie mógł mu jednak Julian zapomnieć ucieczki ze stolicy wespół z Kołłątajem. Pamiętał, jak dziś, oczy zwężone złością i owo krótkie: „To koniec! Z drogi!”, rzucone w twarz zdumionego żołnierza. Wiedział, że Zajączek to wódz nie lada, który wiódł teraz inny zgoła żywot u boku cesarza i w blasku napoleońskich orłów. Jednak cień dawnego wspomnienia długo jeszcze prześladował Zakrzeńskiego. Nie zatrzymał się na długo przy Melonie. Oto bowiem drugi z wodzów – Kniaziewicz – stanął przed obliczem pułkownika. To przecie pod jego rozkazami szedł Julian zdobywać Civita Castellana i Gaetę, chadzał bić Habsburgów pod Offenbach i Hohenlinden. Nie byli wówczas nawet Wojskiem Polskim, ale Posiłkowym Legionem Lombardzkim i nie pod białym orłem na karmazynie haftowanym szli do boju, ale pod trójkolorowym płatem z wyobrażeniem siedzącego na armatach, rozcapierzonego koguta, który to ptak stanowił na ów czas signum bojowe ich oddziału: République Française Prémiere Legion Polonaise. Wreszcie i Fiszer, Kościuszkowy niegdyś pupil, Fiszerek, dziś całą gębą generał i szef sztabu V Korpusu. Dawno już zmężniał i mocno posiwiał po rarytasach serwowanych w Pietropawłowskiej Twierdzy, zaś po pobycie w więzieniu w Niżnym Nowogrodzie poważnie szwankował na nogi. Mawiano o nim, iż jest chodzącym honorem. Nie ugiął się przed Rosjanami i nawet w niewoli, pod silną presją i zastraszeniem, odmówił wszelkich zeznań. Nie przyjął też pieniędzy pozostawionych dlań przez Kościuszkę. Pozbawiony wszelkich środków do życia, po powrocie z niewoli dostał się do Francji, gdzie od razu wstąpił w szeregi formowanej Legii Naddunajskiej. Teraz zaś był, obok Poniatowskiego, spiritus movens mobilizacji i organizacji armii Księstwa do wojny z Rosją. Mimo że niedowład nóg nie pozwalał mu na swobodę poruszania się, robił wszystko, by być wszędzie tam, gdzie potrzeba szybkich działań i decyzji. Nikomu nie dał się w tym wyprzedzić. W dowód uznania Pepi mianował go naczelnikiem swego korpusu. Przerwał Zakrzeński rozpamiętywania dawnych czasów i wspomnienie o towarzyszach broni, bo oto znów z ogólnego rozgardiaszu i zabawy – przysunąwszy się bliżej – łowił chciwie słowa rozmowy dwóch wielkich wodzów: – Pamiętasz, sire? Kiedym ci składał hołdy w Saint-Cloud, zaproponowałem maszerować na Moskwę przez ziemie ukrainne. – Pamiętam doskonale – powiedział cesarz. – Pamiętam też i to, że odmówiłem ci, mój Poniatosky. – Tak, wiem, lecz nadal obstawałbym przy swoim, Wasza Cesarska Mość. Iść południowym krańcem to coś zupełnie innego, niż zapuszczać się na północ, ku Litwie. – Przecież idzie lato – odparł bez niecierpliwości Bonaparte. – Planuję przekroczyć Niemen w czerwcu, nie później. Myślę, że uwiniemy się w kilka miesięcy i nim przyjdzie zima, będziemy już w domu, a Aleksander pobity. – Gdybyśmy poszli na Wołyń, można by było wywołać tam insurekcje i tumulty moich rodaków przeciwko Rosji. Jeżeli Wasza Cesarska Mość pozwoli, mógłbym iść tam sam z moim korpusem. Ludzie mnie pamiętają z dawnych wojen. Pójdą za mną. Prócz tego od południa mogłaby nas wesprzeć Turcja... – C’est exclu,mon cher![116] – odparł Napoleon głosem nieznoszącym sprzeciwu, a zrobił to wyjątkowo głośno, tak, że wiele osób odwróciło głowy i jęło przyglądać się z ciekawością. – Moi agenci donoszą mi coraz częściej, że Porta lada dzień podpisze z Aleksandrem pokój. Co wtedy zrobimy? Wnet okazać się może, że nasi dotychczasowi alianci przejdą na stronę adwersarzy i będziemy mieć przeciwko sobie nie tylko dwułbego czarnego orła, ale i biały półksiężyc. To koniec, mój Poniatosky! Nie będzie żadnych marszów na Wołyń ani przez austriacką Galicję. Wybij sobie z głowy wszystkie te bajki! Postanowiłem iść przez Litwę. Zajmiemy Wilno, a potem ruszamy na Moskwę. Uderzymy Bizantyjczyka w samo serce! *** Puszczona w ruch wojenna machina wolno i niestrudzenie sunęła z Francji ku granicy Księstwa z Imperium Rosyjskim na Niemnie. Przeszło pół miliona ludzi z całej Europy; znad Sekwany, Ebro i Tagu, znad Dunaju i Tybru, znad Renu, Odry i Łaby, znad Wisły i Warty wreszcie parło z impetem na wschód, gdzie nad Newą i Moskwą miał swe leże bizantyjski niedźwiedź, na którego mieli skutecznie zapolować. Wielobarwna i wielojęzyczna masa ludzka zdawała się nie mieć końca, pełznąc wielokilometrowymi anakondami bagnetów, lanc i szabel daleko na bezkresne rubieże. Prócz blisko trzystu pięćdziesięciu pięciu tysięcy Francuzów w nieznane ruszyło też około trzystu dwudziestu tysięcy cudzoziemców ze wszystkich, nawet najbardziej odległych zakątków Europy. Maszerowali tedy Francuzi, mając u boku najwierniejszych z wiernych, czyli Polaków. Maszerowali Sasi, Hiszpanie i Portugalczycy, Flamandowie i Walonowie, Westfalczycy, Meklemburczycy, Badeńczycy i Szwajcarzy. Szli Holendrzy, Włosi, Neapolitańczycy, Lombardczycy, Iliryjczycy, Kroaci i Madziarzy, Wirtemberczycy, Frankfurtczycy, Weimarczycy oraz obywatele i poddani wszystkich pozostałych księstw, ksiąstewek, mikroskopijnych i efemerycznych państewek dziwotworu o nazwie Związek Reński. Szli też niedawni dumni i butni rozbiorcy Polski – Prusacy i Austriacy – upokorzeni i zmuszeni nagłą igraszką losu, która zwała się Bonaparte i która nałożyła im kiełzno porządku i dyscypliny. Na czele owego tłumu, w asyście konnych, przepysznie odzianych w kapiące od złotych szamerunków dołmany gidów, jechał cesarz – otoczony żywym murem srogiej, wąsatej Gwardii. Jak zwykle noszący się prosto i skromnie: w zielonym mundurze strzelców konnych z dystynkcjami pułkownika, czarnym szwajcarskim bikornie i prostym szarym płaszczu bez jakichkolwiek ozdób i oznak. Gdzie nie stanął, wywoływał aplauz i zachwyt. Cisnęli się doń ludzie, zwłaszcza gdy przechodził przez Wielkopolskę, choć wielokrotnie słyszał o gwałtach i zaborze mienia przez nieprzeliczone masy jego wojsk. Wciąż nękały go delegacje pokrzywdzonych ziemian, odartych ze wszelkiego dobra chłopów i mieszczan. – Takie jest prawo wojny – mruczał pod nosem i mocniej zaciskał za plecami kułak lewej dłoni. – Rekwizycje to powszedniość. Cóż ja mogę? Żołnierz jest głodny jak każdy. Bez ofiary nie będzie wygranej. Nie będzie Polski. Pożegnał już gościnny Poznań. Minął Wrześnię, Ślesin i Krośniewice, by na kilka dni zabawić w niemniej gościnnych Walewicach. Tajemnicą poliszynela było, że stanął tam na dłuższy popas przez wzgląd na piękną właścicielkę tamtejszych dóbr, panią Marię z Łączyńskich. Później czule żegnał przychylne mu strony, lecz rozkaz, jaki wydał później, całą radość odbierał gościnnym Polakom: „Zabrać całe bydło, mąkę i ziarno, każdą ilość wódki, wina i piwa, jaką znajdziecie między Wisłą a Niemnem”. Słodkim okrucieństwem dziękowali Francuzi i ich alianci polskim gospodarzom, rekwirując zarówno zapasy żywności i plonów, jak i żywy inwentarz, wozy i konie. Grande Armée witana była i goszczona z radością, za to żegnana płaczem i przekleństwami, których nikt – nawet cesarz – nie umiał uśmierzyć, nie umiał zaradzić niedoli. Wielkopolska, Kujawy, spora część Mazowsza, Pomorza i Prus Wschodnich zostały wręcz spustoszone przez zdające się nie mieć końca kolumny wojsk. Niejeden ordynat, niejeden zapobiegliwy ziemianin, a i kmieć gospodarny, w ciągu zaledwie kilku dni, a czasem ledwie godzin stawał się nędzarzem, by nie rzec proszalnym dziadem skazanym na wycug. *** Wśród tych, którzy w owe dni czerwcowe zasilili szeregi wojsk Wielkiej Armii, był i młody Zakrzeński. Swym postanowieniem zadziwił nie tylko Jowankę i starego Marcina, ale nade wszystko oddanych mu całym sercem parobków z olbrzymem Matysem na czele. – Jaśnie pan kpi se z nos ino? – podpytywał go fornal, gdy młodzieniec oznajmił swój zamysł. – Na cóż te pańskie fanaberie? – To nie fanaberie, Marcinie – odparł chłopak. – Słyszałeś przecie, że cesarz Napoleon ludy wszystkie do wojny przeciwko Moskalom woła. Wojna o Polskę ma być! O Polskę! Słyszałeś?! Sam Bonaparte tak gadał! – Któż tedy tu ostanie? Kogo nad dobrami jaśnie pan ostawi? Ludzi trza łebskich, co tu gospodarzyć umieją. Pana trza... – Do urzędu regentowskiego pojedziemy. Zrobię cię wójtem nad wszystkim tutaj i będziesz pannie Joasi pomagał. – Nie zostawisz mnie tu samej – zlękła się. – Nie chcę! – Nie będziesz sama – uspokajał ją Zakrzeński. – Masz do pomocy Marcina. Jest Małgorzata. Oboje ci będą jak rodzice i dbać będą jak o swoją. Parobków do pracy w gospodarstwie też... Cała wieś za nami... – Nie zostawiaj mnie, Stasiu. Boję się, żeby... – Sam nie idę. Matysa i Szymka zabieram ze sobą. Poradzicie sobie tutaj. Wojna długo trwać nie będzie. Do jesieni winniśmy wziąć Moskwę, Moskali pogonić, a na zimę być doma z powrotem i w Gody grzać się przy piecu. Jak postanowił, tak i zrobił. Na nic zdały się żale i zaklęcia Joanny, by został i z trudem wielkim odbudowanego majątku pilnował. Rozkochana w nim na zabój dziewczyna nie wyobrażała sobie długiego rozstania, a już tym bardziej śmierci ukochanego. Nie dopuszczała do siebie myśli, że coś złego stać się może, a przecie Stanisław na wojnę szedł, nie na odpust. – Zgłosisz się do tych, od których żeś uciekł – oznajmił nieoczekiwanie Matysowi. – Z munduru znać, żeś grenadier. – Pierw dezerter, jaśnie panie – burknął olbrzym. – Jak się zwiedzą, pewnikiem obwieszą. – Nie powieszą, bo sam cię odstawię. Powiem, żeś był ranny i trochę głupi od tego, ale obroty flintą znasz i maszerować umiesz. Do Jaśka i Kacpra zaś rzucił: – Wy też ze mną pójdziecie. W artylerii się przydacie. Razem się zaciągniemy. Joasi, która chciała coś powiedzieć, zamknął usta długim pocałunkiem, potem kazał co rychlej zbierać się do drogi, dwa konie osiodłać, worek owsa, drugi zaś mąki stroczyć i niedługo potem ruszyli w drogę. *** – Co mi tu wciskasz, chłopaczku?! – W punkcie werbunkowym przywitał Zakrzeńskiego niemiły major audytor, któremu Stanisław przedstawił sprawę Matysa. – Skoro to dezerter, powinien stanąć przed sądem i w łeb kulkę dostać albo zadyndać na powrozie! Nie powiesz mi, że się tak nagle nawrócił i postanowił na nowo iść w służbę. – Darowałem mu winy i u mnie w majątku odpokutował, co miał za skórą, panie majorze – odparł dobitnie młody. – Nie dałem go tknąć, choć moi ludzie go strzelali i łeb chcieli rozwalić. Postanowiłem sobie, że jak wydobrzeje, zwrócę go armii. Oto jest! – Gdzieś służył? – Znudzony oficer popatrzył na wielkoluda w połatanym uniformie grenadiera. – Mnie za jedno, gdzie cię przydzielę. – Proszę o powrót do mojej kompanii, panie majorze – odezwał się Matys. – Do regimentu drugiego piechoty pułkownika Krukowieckiego, przedtem pana Potockiego... – A więc byłeś pod Raszynem i Sandomierzem? – zapytał zdziwiony Zakrzeński. – A ty co się tak dziwisz, ptaszku? – zainteresował się oficer, spoglądając ze zdumieniem na Stasia. – Przecie cię tam nie było. – Ośmielam się zaprzeczyć. Od szczeniaka pod panem Sołtykiem służyłem – odparł z godnością. – Czegoś z pułku uciekł? Źle ci było? – Stary wojak tym razem zagadnął wielkoluda. Tamten nie potrafił jednak odpowiedzieć. Milczał tylko i gapił się cielęcym wzrokiem na wąsatą gębę oficera, który cienkim nożykiem ostrzył pióro. – Jak się zwiesz? – Major zamoczył pióro w inkauście. – Słowik... Matys Słowik. – Skądeś jest? – Ze stężyckiego powiatu. – Wrócisz do swoich – mruknął oficer. – Do drugiego pułku, tam, skądeś uciekł. – Bóg wam zapłać. – Wielkolud przestępował z nogi na nogę, mnąc w dłoniach czapkę. – Nie mnie dziękuj, ale temu tutaj... – Wskazał na Stasia. – Ja bym się z tobą nie cackał. Kula w łeb za dezercję i kwita! *** Gdy tylko odstawił Matysa, wespół z Szymkiem, Kacprem i Jaśkiem ruszył do pułku konnej artylerii Romana Sołtyka. Niestety nie zastali pułkownika, który przeszło rok wcześniej przeszedł w służbę do ułanów, a ostatnio, jak wieść niesie, został adiutantem samego Sokolnickiego. Zamiast niego powitał ich pułkownik Antoni Górski, szefujący zapasom artylerii w korpusie księcia Józefa. Dowódca zdumiał się bardzo na widok chłopaka. Ucieszył się i zmartwił jednocześnie. Przygładził wąsa i wsunąwszy dłoń w rozpięcie kamizelki sposobem Bonapartego, jął przechadzać się po swojej kwaterze mieszczącej się natenczas w lichym dworku między Warką a Białobrzegami. – Powiadasz więc, że chcesz wrócić do armii Księstwa i na Moskwę iść z Napoleonem? – Nie inaczej, panie pułkowniku! – odparł rezolutnie Stanisław. – Nawet rekrutów, parobków z majątku przywiodłem, konie dwa i spyży worek... – Cóż ci twoi rekruci umieją? – zaciekawił się Górski, wlepiając ślepia w szczerą, chłopięcą twarz kanoniera. – Krowy pasać? Snopki zwozić? – Za pozwoleniem... My pana jenerała Kniaziewicza bywsi ludzie – odezwał się Kacper i wyprężył służbiście. – Woltyżery. Z legii jeszcze, panie pułkowniku. – Sam marszałek Davout darował. – Jasiek sięgnął za nadrę i z zawiniątka wysupłał niewielki krzyżyk na czerwonej wstążce. – Gadał, że za męstwo. – Dobrze... – Górskiemu na widok Legii zabłysły oczy i chwilę ważył coś w myślach. – Dobrze... Pójdziecie tedy pod komendę kapitana Romańskiego. Do kompanii... – Bogu dzięki! – przerwał mu rozradowany Staś. – Do Sowińskiego, na stare śmieci... – Niestety, nie masz już Sowińskiego w naszych szeregach. – Pułkownik przystopował radosne zapędy Stasia. – Nie gadajcie, że pomarł albo ubity. – Z twarzy Zakrzeńskiego momentalnie spełzł uśmiech. – Tak źle nie jest – pocieszył go dowódca. – Pułkownik Sowiński okazał się oficerem ponad stan w naszej artylerii i poruczono go do pieszej, bo ta liczniejsza i pono jej oficerów brakuje. I nie przestając mówić, przysiadł na moment do stołu i szybkim ruchem pióra skreślił coś na półarkusiku papieru, który zaraz wręczył Stasiowi. – To jest wasz przydział. Trzeba będzie nowe uniformy wyfasować. Jak się twoi ludzie sprawdzą i nadadzą, wnet z nich zrobimy wręczycieli albo i ładowniczych[117]. – Dziękuję, panie pułkowniku! – Zakrzeński trzasnął obcasami i uśmiechnął się szeroko. *** Z przyjemnością, ale i z troską spoglądał Stanisław na dziecięcą radość parobków z majątku, którzy wyfasowawszy nowe, pachnące świeżością ciemnozielone mundury artylerii konnej Księstwa, przymierzali je, oglądali z uwagą, porównywali z swymi dawnymi uniformami piechoty, pytali o każdy detal. Porzucali więc w kąt swój dotychczasowy chłopski przyodziewek, by za moment przedzierzgnąć się w walecznych kanonierów. – Koszula, ineksprymable[118], lejbik[119], spodnie, kurta, buty, bermyca[120] – powtarzali jak mantrę za Zakrzeńskim nazwy wszystkich części munduru. Każdy otrzymał też szablę, parę pistoletów i kanonierskie, kryte czarnym futrem siodło z ciemnozielonym czaprakiem. Uczyli się rozpoznawać barwy innych broni i formacji. Uczyli wszystkich nazw i określeń. Poznawali lampasy, wyłogi, guzy, kordony, pompony i chwasty, sprzączki, klamry i kruczki[121]. Na koniec, gdy już się wymoderowali i dopasowali każdy szczegół nowego uniformu, powędrowali w szeregi kompanii kapitana Jana Romańskiego, który objął był komendę po ulubieńcu żołnierzy pułkowniku Sowińskim. Ten okazał się człowiekiem prostodusznym, serdecznym i otwartym dla każdego, kto chciałby służyć w powierzonych mu szeregach. Jednakowo poważał tak starego, jak i nowego, nieobytego z bojem żołnierza, twierdząc, że z każdego, kim powoduje miłość ojczyzny, można urobić tęgiego zabijakę. Drapiąc się za uchem i gryząc wiśniową fajeczkę z porcelanowym cybuchem, przechadzał się wolno i oglądał Zakrzeńskiego i towarzyszy. – A więc powiadasz, smyku, że chcesz z powrotem do artylerii? – Przypatrywał się szczupłej sylwetce Stanisława opiętej ciemnozielonym mundurem. – Służyłeś już przecie tutaj. Cóż takiego zaszło, żeś odszedł? Któż ci tak łatwo dymisję dał? – Jenerał Sokolnicki, panie kapitanie – odparł Zakrzeński. – Ojciec trochę dopomógł, ale nikt mnie siłą nie wstrzymywał. Gospodarskiego życia popróbować chciałem i majątek dziadowy z upadku podźwignąć. – I cóż? Udało się? – Udało, panie kapitanie. – Czemużeś tedy tam nie ostał? Skoro ci bogini Fortuna swych łask w sztuce agrarnej nie poskąpiła, trza było się doma ostać i ziemi służyć. – Nikt mnie z obowiązku względem ojczyzny nie zwolnił! Dymisję zawsze złożyć można, ale munduru nie ściągać i gdy trzeba, to stanąć w ordynku, panie kapitanie. Romański z uznaniem patrzył na młodzieńca. Podobało mu się to, co mówił i jak postępował. Trzej parobcy takoż zaniemówili i spoglądali z podziwem na swego pana. – A to pewnie wolontery? Przyszłe pomagiery, a potem kanoniery nasze? – Dowódca skinął na przybyłych wraz ze Stasiem. – Nie inaczej. Kacper – wskazał na starszego – był już w wojsku. Pod panem Kościuszką służył. – Prawda to? – zainteresował się kapitan. – Prawda, wasza miłość – odparł żołnierz. – Pierw u kosonierów, potem zaś w Legijonach, woltyżerskich obrotów uczony i flintą robić. – A ten? – Romański wskazał Jaśka. – Także w woltyżerach, w drugim pułku służył. Odznaczony. – Sam Maréchal de Fer[122] darował. – W twardej chłopskiej dłoni błysnął biały krzyżyk. – Légion d’honneur[123] – wzruszył się kapitan. – Noś ją z dumą, przyjacielu. *** Dni całe schodziły teraz na przemarszach i ciągłym szkoleniu. Wszyscy trzej dostali się do sekcji ogniomistrza Szczepana Radonia, starego wiarusa, który pamiętał legionowe boje nad Trebbią. Służył pod komendą Dąbrowskiego i bronił odwrotu przed rotami znienawidzonego Suworowa. Legia Polska została dziesiątkowana, stanęła jednak na wysokości zadania i brawurowo osłoniła odwrót wojsk francuskich. Z tamtych dni pozostały na Szczepanowej piersi dwa krzyżyki: polskie Virtuti i francuska Legia. – Tedy i ojca mego znać musicie – zagaił Stanisław. – Też artylerzysta i w Legii służył. – Zakrzeński? Nie przypominam sobie – oznajmił wiarus. – Tylu nas tam było, że trudno każdego z imienia spamiętać. Z Galicji może? – Od Klimontowa w Sandomierskiem się wiedziemy. – W Sandomierskiem, powiadasz... – Radoń zamyślił się i za chwilę zaczął opowieść o sobie. Wzięty do niewoli pod Arcole, rychło zamienił austriacki biały mundur piechura na granatowy uniform francuskiego grenadiera, potem zaś artylerzysty. Kiedy się tylko zwiedział o Legionach tworzonych przez Dąbrowskiego i Kniaziewicza, poprosił o dymisję i niedługo potem przywdział ciemnozieloną kurtę polskich kanonierów. – Bonaparte to bóg prawdziwy! Pod Arcole, na moście pierwszy raz go widziałem. Kiedy się już francuskie cugi sypać poczęły i rozchodzić, ten ci porwał z ziemi zsiekany kulami w szmaty sztandar i sam, szpady w garści nie mając, poprowadził swoich ludzi na nasze szańce. Do Alpone weszli jak na paradzie i tak Rakusom dupę złoili, że wszystkim Polakom w ich służbie dech zaparło. Już żem wtedy wiedział, że jak dalej mam być przy wojsku, to tylko u Bonapartego. – Skądeście się u Rakusów wzięli? – dopytywał Staś. – Od Sącza się wiodę, więc siłą rzeczy cesarski byłem. – Wiarus gorzko się uśmiechnął. – Kazał cysorz iść w kamasze, tom poszedł. Inaczej być nie mogło. Gdym się we francuskiej niewoli znalazł, zaraz białe łachy prasnąłem, bo mi się Bonaparte jako sam mesjasz jawił, który powiedzie nas ku wolności, a narody ku zbawieniu... No ale dosyć o tym. Trza was jeszcze wiele nauczyć. Tyś już chyba wcześniej był u nas? – Zgadza się. Hrabiego Potockiego pamiętam, jak pułk nasz składał. Od gówniarza przy armatach jestem. – Tedy łatwiej nam wszystkim pójdzie. Pomagać mi będziesz. I tak się zaczęło. Od rana marsz. Potem posiłek i na każdym dłuższym postoju nauka artylerycznej roboty i obrotów przy armacie, Jasiek, Kacper i Szymek poznali już, co to lontownik, świeczka i przepalniczek; poznali robotę wiszorem[124] i stemplem, jak używać szufli, grajcara i bawolego ozora. Uczyli się zaprzodkowywać i odprzodkowywać działo, prowadzić je do boju na prolonges, czyli przedłużnicach, ośmiometrowych linkach, dzięki którym z dziecinną prostotą można było otworzyć ogień przy każdym zatrzymaniu się, tak w ataku, jak i w odwrocie. Po paru postojach znali doskonale wszystkie rodzaje stosowanych w artylerii pocisków: kule, kartacze, granaty, brandkugle, karkasy[125], bomby i naboje do nich wszystkich. W czasie marszu zaś uczyli się poprawnie prowadzić zaprzęg, jak z kłusa przechodzić do galopu, by koni nie ochwacić. Stanisław wrócił na swe dawne stanowisko prawego kanoniera, zaś parobcy awansowali na pomocników: Jasiek – na pierwszego prawego, Kacper – na drugiego, i pod pilnym okiem swego młodocianego pana uczyli się wycierać kanał lufy, przybijać nabój i zapalać przepalniczek. Szymek, jako z końmi obeznany, zwoszczykiem[126] został i całkiem nieźle sobie z zaprzęgiem radził. Kiedy mijali Jabłonnę w drodze na Serock, Pułtusk, Różan i Ostrołękę, salutował ich sam książę Józef. Stojąc na balkonie swej podwarszawskiej rezydencji, w ciszy i skupieniu spoglądał na masy polskiego wojska, do których lada chwila miał dołączyć i na czele których pójść po laury w dalekie rosyjskie bezkresy. Staszkowi wraz się zdało, że oto za plecami Pepiego zobaczył ojca, który z miną wielce uroczystą spoglądał i takoż salutował maszerującym żołnierzom Księstwa. – Może to być, że tatko tak blisko księcia stoi? – mruczał do siebie. – A może zdawało mi się tylko... Jednocześnie myśl mu zajmowała Joasia, w której dane mu było poznać swą cioteczną siostrę i jednocześnie miłość wielką, co zawładnęła nim bez reszty. „Gdzież ona teraz? Co robi? – pytał sam siebie, kiwając się w siodle. – Jakże daje sobie radę wśród obcych? Czy Marcin z Małgorzatą jej pomogą i jak dom cały utrzymają? A co będzie, jak zginę? Czy jej kto nie ukrzywdzi? Czy wszystko pójdzie w diabły?” – Cóżeś taki zgniły?! – Ogniomistrz podjechał doń i donośnie wyrwał z zadumy. – Minę masz, jakby ci kto umarł. – O dziedzinę się trapię – odparł Zakrzeński. – Dziewkę tam ostawiłem. Miłuję ją jak nikogo na świecie i lękam się... – Wojna – uspokoił go Szczepan. – W taki czas wszystko zdarzyć się może. Niejeden z nas kogoś doma ostawił. – Wy też? – Ja... – Wiarus przygładził wąsa. – U mnie już nikogo. Kasarnia[127] teraz domem moim, a pułk rodziną... – Cóż się z waszymi stało? Pomarli? – Jedni pomarli, drudzy poginęli... Nie pora teraz o tym... – Podoficer zmarszczył czoło i zaciągnął się kwaśnym dymem z fajki. Niebawem wjechali w krainę lasów i bagien kurpiowskich. Witał ich chłód i cień leśnych ostępów Puszczy Białej i Zielonej. Bezdrożami i duktami parły nieprzeliczone rzesze wojska, płosząc i wyganiając z cichych i spokojnych dotychczas ostoi wszelkiego zwierza, który wystraszony czmychał w przepastne knieje, by ukryć się przed hałasem i śmiercionośnym ołowiem napoleońskich karabinów. Wiekowe drzewostany nieprzebytej Zagajnicy[128] pierwszy raz w swych dziejach przyjmowały tylu obcych, rozwrzaskliwych przybyszów naraz. Leśne echa niosły w dal unisono języków: francuskiego, polskiego, niemieckiego, włoskiego, portugalskiego, holenderskiego, hiszpańskiego i wielu innych dobarwionych parskaniem i rżeniem koni, skrzypieniem osi wozów i lawet dział, brzękiem oręża, narzędzi i mnóstwem innych, obcych naturze dźwięków. Owa wielojęzyczna pstrokacizna parła uparcie na północny wschód ku brzegom Niemna, za którym majaczyła ziemia dzierżona twardą ręką carów. Pośród owego tłumu w granatowych, białych, ciemnozielonych, brązowych, siwych, czarnych i niebieskich uniformach, zdobnych w złoto, srebro i szych akselbantów, epoletów, kordonów, galonów, guzów, pętlic i belek gwardyjskich, gnał w obłoku kurzu prosty powóz. Ciągnięty przez szóstkę małych kudłatych polskich mierzynów, powożony przez trzech wieśniaków i eskortowany przez siedzącego na koźle mameluka oraz ledwie kilku strzelców konnych, zdawał się być środkiem transportu pierwszego lepszego oficera, zapóźnionego w marszu za swą jednostką albo zagubionym wozem sztabowym którejś z wielu dywizji. Tymczasem w pudle pojazdu, na wpół siedząc, na wpół leżąc, podróżował sam bóg wojny w asyście chodzącego mapnika – marszałka Berthiera, który bezceremonialnie rozparty na siedzeniu, drzemał w najlepsze z głową opartą na ramieniu cesarza. Przodem zaś rwało pięciu trębaczy, ile sił w płucach głosząc przybycie naczelnego wodza. Staś widział wszystko tylko przez chwilę. Spocony, palony słońcem i pokryty kurzem, zatopiony w głodowym półśnie i rozmyślaniach o Jowance, ani spostrzegł, gdy cesarski powóz przemknął obok ich kolumny i pognał dalej, ku zamkowi w Wyłkowyszkach, koślawym miasteczku o dzień drogi od brzegów Niemna. Wiecznie głodne i niewyspane wojsko nie było zainteresowane ani cesarzem, ani pięknem kurpiowskiej, nadbiebrzańskiej i nadniemeńskiej przyrody. Pragnęło jedynie napełnić puste kałduny, nakarmić i napoić utrudzone marszem konie, opatrzyć broń i przyłożyć głowę do snu. Stojące w zenicie, czerwcowe słońce wolno i systematycznie paliło świat na pył i popiół. Z ciał ludzi i zwierząt wyciskało ostatnią, najmniejszą kroplę potu. Wszędobylski kurz wdziera się w najmniejszy zakamarek munduru i oporządzenia, sięga pod każdy włos zwierzęcej sierści. Ciężkim, siwym pledem okrywa ludzi i konie. Łamie oddech i zmusza do nieustannego kaszlu. Wysuszone na wiór usta łakną wody, płuca zaś czystego powietrza. Stanisław jedzie tuż obok trzeciego przodkowego. Już niemal zasypia z otępienia i skwaru. Każdy ruch w siodle i obijająca się o bok torba nabojowa, którą dźwiga na zmianę wespół ze swym rówieśnikiem, kanonierem Bolkiem Alaborskim, wywołuje ból i wzmaga niewygodę. Chłopak najchętniej cisnąłby precz ciężar i kwadratową czapę, zdarłby z grzbietu ciemnozieloną kurtę z czarnym kołnierzem zdobnym w szkarłatną wypustkę i złote wybuchające granaty, zzuł buty i pognał gdzieś ku wodzie, by pić do woli i taplać się jak źrebak. Nic z tego jednak. Trzeba iść w ordynku. Trzeba zasilać sobą – małym trybikiem w machinie wojennej – morze ciał i głów. Snują się tedy, niby w kondukcie. Konno, przodem sunie ogniomistrz Szczepan. Zobojętniały na wszystko, pogrążony w niezdrowej, płytkiej drzemce, z nieodłączną fajką w zębach. Czapkę uwiesił u mantelzaka, ręce wsparł na kuli siodła i oddał się głodowej sjeście. Pozostali żołnierze działonu, tak jak i cała reszta kroczących ku nieznanemu straceńców, płynęli w pół śnie, pół jawie. Głód wpędzał w niezdrowe majaki i omamy pełne matek, sióstr, żon i kochanek; pełne rodzinnych domów, chat i dworów, w których stoły uginały się od nadmiaru wszelkiego jadła, zaś obejścia emanowały sielskim spokojem, którego niejeden już nigdy nie zazna w doczesnym życiu. *** – Du pain! Donnez leur du pain![129] Nawet Starej Gwardii brakuje jedzenia! Jeżeli jutro dowiem się, że któryś z moich żołnierzy jest głodny, każę was powystrzelać! – Napoleon grzmiał na marszałków i generałów. Cisnął w kąt nieodłączny szwajcarski kapelusz i krzyknął do zdumionego Berthiera. – Siadaj! Pisać będziesz! – Co takiego, sire?! – „Mapnik” patrzył nań cielęcym wzrokiem. – Proklamację do wojska. – Tak, sire... – Feldmarszałek aż przysiadł ze strachu. – Zanim to jednak zrobisz, skrobniesz rozkaz do wszystkich darmozjadów z Komisariatu[130], do tej bandy złodziei, która nie potrafi zapewnić wojsku miski zupy i kawałka wołowiny z kaszą czy ziemniakami! Sacrebleu! Niech każą zaraz budować piece chlebowe, niech zwożą mąkę i biorą się za robotę, do kroćset! Wojsko nie może być głodne! Już podczas marszu przez Księstwo namnożyło się maruderów i dezerterów. Mamy też masę trupów i chorych z głodu. Prędzej wykończy nas ten cholerny brak aprowizacji niż moskiewskie kule! Do roboty, kuzynie! Jeszcze tej samej nocy Bonaparte podyktował proklamację do wojska będącą de facto wypowiedzeniem wojny carowi Aleksandrowi. Łażąc wielkimi krokami po zasłanej papierami podłodze, wypluwał z siebie całe zdania i niecierpliwie miął w dłoniach ręcznik, którym co jakiś czas obcierał spocone czoło: Żołnierze! Rozpoczęła się Druga Wojna Polska. Pierwsza zakończyła się pod Friedlandem i w Tylży. W Tylży Rosja przysięgała być wiernym sojusznikiem Francji i walczyć z Brytanią. Dziś łamie ona te zobowiązania. Odmawia też wyjaśnienia swego osobliwego postępowania, tak, że francuskie orły nie mogą powrócić za Ren, bo byłoby to równoznaczne z pozostawieniem naszych sojuszników zdanych na jej łaskę i niełaskę. Rosję porywa jej los, jej przeznaczenie musi się wypełnić. Czy myśli, że ulegliśmy degeneracji? Czyż nie jesteśmy żołnierzami spod Austerlitz? Zmusza nas do wyboru pomiędzy hańbą a wojną. Nie może być wątpliwości co do naszego wyboru. Maszerujemy więc dalej, za Niemen, i ponieśmy tę wojnę na jej terytorium. Druga Wojna Polska będzie tak samo chwalebna jak pierwsza, lecz pokój, jak zawrzemy, będzie miał swą własną gwarancję. Przyniesie koniec zgubnym wpływom, jakie Rosja wywierała na stosunki w Europie przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Napoleon *** – Ruszylibyście za jakim żarciem. – Szczepan ocknął się z drzemki i odwrócił do jadących za nim podkomendnych. – Coraz mniej i coraz gorzej jemy. Przyjdzie skapieć na tym podłym wikcie. – Trza by do wsi jakiej albo majątku – odezwał się Jasiek. – A tu ino lasy i lasy. – Jest rozkaz, żeby na własną rękę rekwizycje czynić i w jedzenie się zaopatrywać – rzucił Radoń. – Czyj to rozkaz? – zainteresował się wybudzony z drzemki Stanisław. – Gadają, że samego Napoliona – odezwał się któryś. – Pan pułkownik Górski i pan kapitan Romański przyzwolenie już w Pułtusku dali, żeby rekwirować, co się da. – A jak kto po dobroci dać nie chce? – Temu gwałtem zabiorą wszystko – odparł gorzko Alaborski. – Wojna jest i mus brać. Niedługo potem wjechali w mały, zasobny majątek między Rajgrodem a Augustowem. Widać, że z dóbr nie obrany, bo u podjazdu wedle dworu stała kolaska zaprzężona w dwójkę zgrabnych gniadoszy, zaś na nieodległym błoniu pasły się blisko trzy tuziny dorodnych mlecznych krów, pilnowanych przez kilku małych oberwańców w kapeluszach z liści łopianu i połatanych na tyłkach i kolanach zgrzebnych porciętach, którzy – gdy tylko zoczyli maszerującą kolumnę artylerii – co prędzej jęli gnać stado ku dworskim oborom. – Jazda do majątku! – Wśród działonów pojawił się kapitan Romański. – Dziś ciepło będziemy wieczerzać! *** – Czym chata bogata! – Od progu witał wygłodniałych żołnierzy i oficerów niemłody już szlachcic w starym, acz schludnym kontuszu. – Gość w dom, Bóg... – Pochwalony, panie gospodarzu! – huknął Romański. – Piękny, zaiste, mająteczek! – A tak, tak, panie oficerze. – Szlachcic giął się w lansadach. – Wszystko tu mamy! Zaraz wieczerzę każę uszykować dla panów i dla żołnierzy coś... – Moi żołnierze sami sobie wikt zapewnią – przerwał mu kapitan, ruchem głowy wskazując kanonierów wlokących z zagrody przeraźliwie kwiczącego, tłustego wieprzka, z którego wnet z pomocą szabli wypuścili krew i ostatnie tchnienie. – Przykrym będzie los tego pana – odezwał się Szczepan, gdy wraz z Zakrzeńskim i innymi kanonierami wyprzęgali konie na popas – kiedy się dowie, że go pozbawiamy balastu wszelkiego dobra, jakie posiada. – Ale to przecie... – zaperzył się Staś. – Gwałt, chciałeś rzec? – Alaborski się uśmiechnął. – Inter arma silent leges[131], Stasieńku. Ci wszyscy ludzie przyjmują nas z otwartymi ramionami i sercami, a żegnać będą łzami i przekleństwami. Zobaczysz. – Co ty gadasz? – Prawdę – odparł zań ogniomistrz. – Jest pono rozkaz z samej góry, by brać, co ino znajdziemy między Wisłą a Niemnem: ziarna, mąki, bydła i wszelkiej gadziny, wódek, piwa i wina, czy to w majątkach, czy po miastach. Pono ci, co idą od samej Francji, zdążyli już obrać ze wszystkiego, co ino zjeść można, cały Związek Reński, Wielkopolskę i spory kawał Pomorza. – Do Moskwy kawał świata, a każdy żreć coś musi, i człowiek, i koń jednako – zakończył tyradę Alaborski, bo uwagę jego przykuło nagle iście niebiańskie zjawisko w postaci młodej, pszenicznowłosej szlachcianeczki, która w asyście parobka i dziewki służebnej wystawiła na ganek kosz z bułkami i kiełbasami, by raczyć nimi wygłodniałych artylerzystów. – A co to za Cypryda[132]? Istne cudo w tej dzikiej ziemi. – Panna Joasia ładniejsza – przygadał Jasiek do Zakrzeńskiego. – Nieprawdaż, jaśnie... – Kto? – zaciekawił się Bolek. – Pana Stasiowa bogdanka, jak to gadają – wyjaśnił Kacper, rozpalając ognisko. – Pana?! Staś to wasz pan?! – Tak. – Ha, ha, ha! – Tamten się roześmiał. – Widzę, Staszku, żeś na wojnę zabrał cały fraucymer! Jaśnie pan Zakrzeński ruszył wojować razem z pocztem! A kiedy łeb już za ojczyznę położy, tedy go parobasy przy artylerycznych obrotach zastąpią. – Smary masz pod nosem, a już gardłujesz! – Jasiek złapał kanoniera za bary i podniósł bez trudu, po czym wysyczał prosto w zdumioną i przerażoną twarz. – Kiedy mnie Davout Legię darował, tyś się pewnie jeszcze swojemu ojcu po torbie pętał, szczochu! – Ostaw go – uspokajał parobka Staś. – Nie pora na zwady. Bolek młody, a głupi. Ja nie z pocztem przyszedłem, ale z towarzyszami, którzy jako i my wojować będą. Wojna i śmierć im nie dziwne. – Gadajcie zdrowi – Alaborski, uwolniony z uścisku Jaśka, poprawił mundur – a ja się tymczasem pannie przyjrzę, bo widzę, że nader gładka sarenka. *** – Co panienka wyprawia?! – Marcin patrzył zdumiony na Joasię siodłającą i juczącą w rozmaite sakwy i worki swą maziarską kobyłę. – Gdzież to panienka jedzie?! – Nieważne, Marcinie! – ucięła krótko. – Nie twoja rzecz! – Jakże nie moja? – zaperzył się fornal, a dziś wójt na Szymanowicach. – Pan Stanisław kazał panienki pilnować, żeby się... – Nic mi nie będzie! Już ci gadałam, że nic ci do tego, gdzie jadę! Ostawi mene! Za Stasiem mi pora! – A kto gospodarzyć będzie? – Ty! – Wlepiła weń piękne zimne ślepia. – Ciebie Staś na wójta naznaczył i w regentowskim zapisał! Tyś tu teraz rządca! Z drogi! I nim stary Marcin zdążył zaoponować, dziewczyna była już w siodle i zbódłszy konia piętami, ruszyła galopem ku zwoleńskiemu traktowi. – Patrzoj no, jak zhardziała. – Małgocha nie kryła dezaprobaty. – Takie toto było liche, jak tu przyszło, a teroz się frygo i wywijo! Tfu! Czarcie nasienie! – Panienko! Nie trza! Panienko! – żegnał Joannę coraz odleglejszy, płaczliwy glos Marcina. Nie zatrzymała się jednak. Nie zawróciła. Gnała przed siebie, choć tak naprawdę nie wiedziała ani dokąd jechać, ani gdzie szukać ukochanego. Pamiętała jedynie, że ruszył hen ku Warce i Warszawie, gdzie zamierzał odnaleźć swój pułk. Postanowiła więc, że dołączy do pierwszego napotkanego oddziału i wraz z nim pójdzie ku stolicy, a potem – już u boku Stasia – w rosyjskie bezkresy. *** – Mieliście rację. – Alaborski smętnie kiwał głową i co chwila drapał nerwowo zmierzwione kudły. – Nigdy nie zapomnę ślepiów panny Dorotki, gdyśmy jej ojcu majątek do cna wyczyścili. Płakała, zaklinała, byśmy koni i bydła nie brali. Choć krowę przy cielęciu ostawili. – I ostawilim. Nie trza się mazać! – ofuknął go Szczepan. – Jeszcze niejedni będą nas wyklinać od najgorszych. Kazali nam dowódcy wiktu na własną rękę szukać, to i szukamy. – Francuzy od razu gwałtem wszystko biorą – mruczał któryś z kanonierów. – Widziałem ja kiedyś, jak ichnie huzary jednego jaśnie wielmożnego po plecach wypłazowali niby prostego kmiotka za to tylko, że przed nimi worek owsa schował. – Ale za to jakie teraz piękne remonty[133] mamy! – Zakrzeński poklepał po kłębie idącego za zaprzęgiem, krzepkiego luzaka i naraz zamyślił się głęboko, bo wyobraził sobie, że i jego majątek, z takim trudem podniesiony z ruin, ktoś nachodzi i obiera z wszelkiego dobra, a Joasię gnębi albo i gwałtem bierze. – Konie piękne – pochwalił Kacper. – W całej armii nikt takich nie ma. – Jeszcze niejeden dwór, a i wieś po drodze ograbimy – tłumaczył ogniomistrz. – Jak nam skąpią żarcia i nic zapewnić nie potrafią, tedy sami musimy zdobywać. Okrutne to, ale prawdziwe. – Zwłaszcza jak się jest Polakiem – mruknął niepocieszony Bolek. – Pal sześć, gdy rekwirujemy dobra saskie, wirtemberskie, pruskie czy inne, gorzej, gdy swoich przyjdzie ze skóry obdzierać. Panna Dorotka nigdy mi nie wybaczy. Te jej ślepia zagniewane i pełne łez śnią mi się teraz po nocach. – Czekaj jeszcze trochę, a prawdziwe upiory śnić ci się zaczną. Niech tylko do pierwszej bitwy dojdzie – zadrwił stary wiarus. – Proch żeś już kiedy wąchał? – Nie, panie sierżancie... – Módl się tedy, byś pierwsze starcie przeżył. Albo i od kanonady nie oszalał. – No co wy? – Któryś z żołnierzy się roześmiał. – Albo to nam huk armat dziwny? – Cichaj, głupi – zgasił go Szczepan. – Obaczym, czy jak w ogniu staniesz, taki cwany będziesz. Jak ci kula albo granat koło ucha świśnie, ogłuchniesz albo na chwil parę oniemiejesz. Niektórym na zawsze tak zostaje i chadzają potem, kuśtykając i łbem trzęsąc jak paralityki. *** Nieledwie kilka godzin wcześniej odczytano proklamację cesarską, a już forpoczty Grande Armée dochodziły do Kowna, którego starodawne mury obronne i wieże kościołów lśniły z dala nobliwą godnością na tle wyostrzonego słońcem błękitu. Stali w ordynku, odczyszczeni, umyci i ogoleni. Wyszwarcowane i wyglansowane skóry pasów i lederwerków, uprzęży i wszelkich potrzeb świeciły z daleka. Rozległe przestrzenie między Mariampolem a Kownem grały feerią barw, wśród których prym wiodły granat, biel i czerwień – francuskie tricolore – fraków, kurtek, spodni, kamizelek i wyłogów Starej i Młodej Gwardii Cesarskiej. Prócz tego zielenie, czerń i błękity, żółcie, szarości, brązy i wszystkie możliwe odcienie czerwieni od purpury i amarantu na różach skończywszy – barwy wszelakie, przy których tęcza zda się ubogą siostrzycą. Każdy z piechurów owej niekończącej się stonogi ludzkiej, której łeb sięgał Niemna, ogon zaś spoczywał nad Tagiem – oprócz obiecanej buławy marszałkowskiej – taszczy w skórzanym tornistrze blisko trzydzieści kilogramów różnych nieodzowności, w tym: dwie koszule, parę grubych spodni płóciennych, parę tkanych czarnych getrów, worek z przyborami toaletowymi, bandaż, szarpie, dwie pary butów z zapasowymi, podkutymi gwoździem podeszwami oraz cztery ogromne suchary o łącznej wadze czterech funtów. Pod tornistrem dynda płócienny worek z pięcioma funtami ryżu i tylomaż mąki. Prócz karabinu żołnierz dźwiga dwa trzyfuntowe bochenki chleba w przewieszonym przez ramię worku. Cała żywność winna wystarczyć na pierwsze dwa tygodnie wojowania w rosyjskiej ziemi. Jazda, artyleria oraz wszelkie inne służby są równie mocno objuczone. Kawalerzyści taszczą w jukach i mantelzakach siekiery, sierpy i toporki oraz masę rozmaitego nieodzownego żelastwa. Najbardziej sponiewierani ciężarem są chyba kirasjerzy sascy Zastrowa, których czarne żeliwne kirysy ważą po trzydzieści funtów[134], zaś pretoriańskie grzywiaste kaski dodatkowo obciążają już i tak uciemiężoną codziennymi troskami głowę. Niewiele lżej mają pozostali kirasjerzy, których szesnastofuntowe[135] kirysy i mosiężne kaski zdobne kitami z końskiego włosia są równie nieznośną udręką podczas letnich, bezwietrznych skwarów. Jest upalny dzień dwudziestego trzeciego czerwca. Słońce nie daje wytchnienia ludziom i zwierzętom skupionym teraz na rozległych połaciach pokrytych tu i ówdzie lasami, kępami drzew i krzewów. W oddali błękitnieje i skrzy się Niemen tonący w zielonym oceanie niedojrzałych zbóż. Widzieli go z bliska na razie jedynie nieliczni zwiadowcy, ale niejeden z żołnierzy Wielkiej Armii ronił ukradkiem łzę na wspomnienie rzeki dzieciństwa. Stoją teraz bezczynnie i cierpliwie czekają na wciąż przybywające nowe oddziały. Jest tu i Korpus Saski Reyniera, i westfalski Vandamme’a, jest wreszcie i ich – polski – Poniatowskiego. Staś patrzy na to wszystko oczarowany, z szeroko otwartymi z podziwu i zdumienia oczyma. Nigdy dotąd nie widział tylu ludzi, zwłaszcza zaś żołnierzy, naraz. Kalejdoskop barw i kolorów wiruje przed młodzieńcem. Trudno mu pojąć, skąd i jak udało się jednemu tylko człowiekowi zbudować tak ogromną machinę, uruchomić jej skomplikowane tryby i pchnąć ją na tory wiodące wprost ku jaskini północnego niedźwiedzia. Póki co jednak ich bezpośrednim zadaniem jest dopaść i rozbić Armię Zachodnią księcia Bagrationa. Poniatowski czeka tylko na odpowiedni rozkaz, na znak do ofensywy. Żeby jednak pobić cwanego Gruzina[136], trzeba najpierw zdobyć i utrzymać Grodno. Wśród mas żołnierskich pojawia się naraz książę Józef. Twarz ma zmęczoną, stroskaną. Znać, że od dawna się nie wysypia. W dłoni ściska arkusz papieru. Próbuje czytać. Najpierw sam, lecz już po chwili oddaje pismo stojącemu najbliżej, towarzyszącemu mu Zakrzeńskiemu. Julian wolno i z namaszczeniem odczytuje nadesłaną co dopiero z Wyłkowyszek odezwę do wojska. Stanisław, choć stoi daleko ze swą kompanią, słyszy jednak urywki mowy. Poprzez poruszenie ludzkie i parskanie koni rozpoznaje głos ojca. – Tato... – szepcze. – Tato... Oczy świecą ze wzruszenia, ale stara się ukryć emocje. Jest przecie żołnierzem, tak jak ojciec, jak wszyscy ci ludzie w ciemnozielonych artyleryjskich kurtkach, w towarzystwie których zmierza ku zwycięstwu lub śmierci. Cesarski rozkaz u niejednego wywołuje łzy. Jest tam przecie mowa o wojnie polskiej! A więc idą się bić w wiadomym celu. Nie za jakiś tam Neapol czy Lyon, nie za Drezno czy inny Paryż, ale za Warszawę i Kraków, za Poznań i Lublin, nade wszystko zaś za Wilno, Grodno, za Kowno i Szawle, za Brześć i Łuck. Ledwie skończyli słuchać proklamacji i wiwatować, gdy naraz zza pagórka wychynął, pędzący cwałem, silny dropiaty koń, niosący na grzbiecie strojnego niczym papuga adiutanta. – Où se trouve le général Poniatowski?![137] – Zdobny w akselbanty, szarfy i wszelkie przynależne sobie adiutanckie błyskotki, młody pułkownik z trudem kiełznał rozpędzonego konia. – Là-bas! Avec le général Kniaziewicz![138] Adiutant dopada wnet grupy generałów i wyższych oficerów. Salutuje z konia i wręcza Poniatowskiemu jakieś pismo. Tamten dziękuje skinieniem głowy, za czym szybko czyta rozkaz. – Panowie! – rzuca gromko do zebranych. – Idziemy się bić! – Nareszcie! – Kniaziewicz uśmiechnął się wesoło. – Nareszcie! – Zarządzić alarm w batalionach! – Książę Pepi wydawał ostatnie dyspozycje. – W szwadronach takoż i w bateriach! – Tak jest! – Generałowie Kniaziewicz, Kamieński, Zajączek, Kamieniecki i pułkownik Górski przytknęli dłonie do kapeluszy. – Ruszamy za pół godziny! – Poniatowski stanął w strzemionach. – Na Grodno! *** W tym samym czasie, gdy książę Józef na czele korpusu zdążał przez Podlasie w kierunku Grodna, na północy Bonaparte szykował do przekroczenia Niemna podległe bezpośrednio sobie korpusy: Oudinota, Davouta i Neya oraz ogromne, idące w dziesiątki tysięcy jeźdźców zgrupowanie czterech korpusów Murata. Nieprzeliczone masy wojska Grande Armée z niecierpliwością czekają na możliwość przeprawy. Tymczasem z oddali słychać łoskot toporów i siekier oraz monotonne żegotanie pił. Wiekowe nadniemeńskie drzewostany padają z głuchym hukiem u stóp zdobywców. Na dwie godziny przed północą pada wreszcie rozkaz: „Budować!”. Odtąd saperzy i pontonierzy będą uwijać się jak w ukropie, by przed świtem zdążyć z wystawieniem trzech mostów, po których całe mrowie ludzkie zgromadzone na lewym brzegu Niemna przeprawi się na rosyjską stronę i zacznie wreszcie upragnioną wojnę. Dwunastokonne zaprzęgi pontonierskie stają tuż nad wodą i po chwili ciężkie płaskodenne krypy chyboczą na Niemnie. Obok przemykają łódki wypełnione setką zuchów z pułku grenadierów. Bezszelestnie przeprawiają się na drugi brzeg, tworząc pierwszy francuski przyczółek na litewskiej ziemi. Wśród zwiadowców zaległych na piaszczystej łasze jest także były dowódca Stasia, pułkownik Roman Sołtyk – adiutant Sokolnickiego i oficer gabinetu topograficznego, teraz zaś zwiadowca Jego Cesarskiej Mości. – Musimy dorwać języka – szepce do młodego ryżego chudzielca w adiutanckim mundurze – i poszukać przewodnika. Najlepiej jakiegoś chłopka. Potrzeba nam dobrych zwiadowców. – Konni! Uwaga! – syknął któryś z piechurów. – Duży oddział! – Broń w pogotowiu! – komenderuje dowódca grenadierów i wolno podnosi się z piachu z obnażoną szpadą. – Bagnet... – To moskiewskie huzary! – Sierżant piechoty, mrużąc oczy, rozpoznaje białe kity na czakach. – Setka ich będzie! – Cel! – Oficer uniósł szpadę. – Zaczekajcie! Nie strzelać! – powstrzymuje ich Sołtyk. – Jeszcze nie teraz! – Qui vive?![139] – Nie zwalniając biegu, krzyczy rosyjski oficer huzarów. – Francja! – Szybko rzucają piechurzy. – Czego chcecie?! Co tu robicie?! – Odpierdol się! – odpowiada rezolutnie polski sierżant. – Niedługo zobaczycie! Rosyjski oficer spina konia i wraca do swoich. W zupełnej ciemności słychać jedynie tętent kopyt i przyciszoną rosyjską komendę. Po chwili ciemność i ciszę nocy rozdarł błysk i huk blisko setki wystrzałów. – Nie strzelać! Nie odpowiadać! – Pułkownik powstrzymuje krewkich grenadierów. – Nie dajcie się sprowokować! – Odjeżdżają! – Dowódca zwiadu chowa szpadę. – Dajcie znak saperom, niech wracają do budowy. Do świtu trzeba skończyć mosty. – Naprzód, kapitanie! – Sołtyk otrzepuje mundur z piasku. – Pora zasięgnąć języka. Najjaśniejszy pan będzie niezwykle rad, gdy mu przyprowadzimy kogo z tutejszych. Pono są bardzo zmyślni. – Tak jest! – Ten oddaje salut pułkownikowi, za czym wszyscy ruszają w ciemność. *** Aniu! Duszko Najdroższa! Postanowiłem sobie, że kiedy tylko ruszę z domu na nową wojnę, od razu pisać będę. Stało się jednak inaczej, bo czasu teraz nie masz na nic. Poniatowski umieścił mnie przy sobie, co poczytuję za prestige nie lada, ale też zupełnie nie wiem, skąd się wziął. Może to przez wzgląd na stare czasy, jeszcze od insurekcji się wiodące? Nie wiem. Zanim Bonaparte ogłosił Drugą Wojnę Polską, pobywałem jako instruktor i inżynier forteczny w Modlinie. Nie pisałem nic od czasu wyjazdu z domu, bo i nie było kiedy. Tak ci się zapamiętałem w pracy, że wnet bym i podupadł na zdrowiu, gdyby mnie stamtąd Poniatowski nie wyciągnął i przy sobie jako adiutanta usadził. Teraz zaś idziemy na wojnę z Rosją. Wreszcie! Lada dzień przekroczymy Niemen i wejdziemy w Litwę. Przed nami Grodno i pewnie pierwszy bój. Pierwotnym zamysłem mym było, by na każdym popasaniu list do Ciebie pisać i, korzystając z poczty sztabowej, słać go doma. Potem jednak wydało mi się, że byłaby to w wojennych warunkach istna fanaberia starego żołnierza, a takowa teraz nie przystoi. Każdy chciałby bowiem do niewiasty swojej pisać, a to przecie niepodobna, bo potrzeba by było do tego bryftrygierów z tysiąc, albo i więcej. Powziąłem tedy zamiar, że miast listów będę pisać dla Cię i dla dziatek naszych dzienniczek niewielki. Ot taki Journal de Marche[140], żebyś wiedziała, gdzie jestem i co robię. Nie pisałem Ci do tej pory, bo też i nie umiałem o tym opowiedzieć. Nie wiedziałem, jak zacząć. Dlatego teraz, przynajmniej próbuję. Otóż imaginuj sobie, że nie tak dawno odwiedziłem – jadąc do Modlina i drogi nieco nadłożywszy – Stasia naszego, który od lat paru całkiem ładnie sobie poczyna na gospodarstwie. Nigdy byś nie przypuszczała, że z niego taki rolnik! Młody przecie jeszcze, a już jak stary rozumuje i działa. Wszystko z ruiny podniósł i na nogi postawił. Ludzi sobie zjednał i murem za nim stoją. Nie wiem tylko, czy nie zechce on wraz z nami ruszyć na Moskwę. Żołnierz przecie, jak i ja. Tu najważniejsza rzecz, o której chciałem Ci rzec, Duszko moja. Otóż wiedz, że syn nasz, choć młody, dzieciak przecie, miłość życia swego odnalazł. Zaskoczył mnie i zbił z tropu swym postanowieniem rychłego ożenku. Myślałem, że mnie już niczym w życiu nie zadziwi. Jest jednak inaczej i tu sam nie wiem, czy chcę i czy mogę Ci o tym napisać. Trudne to dla mnie, ale i nadzieję jakąś niosące. I boję się, i cieszę jednocześnie. Wybranką naszego syna jest nie kto inny, tylko – cudownie odnaleziona we świecie – córka siostry mej przyrodniej Katarzyny i druha mego serdecznego Stanisława Krzysztofczyka, tego samego, po którym nasz pierworodny nosi imię. Dziewczę owo zwie się Joanna i dziwnym świata tego porządkiem znalazła się u nas w majątku za pośrednictwem wędrownych maziarzy rodem z Łosia podle Gorlic w Galicji. Biedna ta sierota zawładnęła w zupełności sercem i duszą naszego Stasia, a i on rozmiłował ją w sobie do cna. Zapałali do siebie afektem wielkim i świata poza sobą nie widzą. Nie miałem siły ani sumienia rozdzielać tych dwojga, bo miłują się tak prosto i pięknie, że aż mi serce ścisnęło, chociażem żołnierz. Sam nasze młodzieńcze miłowanie pamiętam i wiem, że różnie stać się między nami mogło. Nie przemogła nas jednak ni wojna, ni ludzie. Taka w miłości siła! Pozdrawiam Cię, Najmilsza i w pamięci swej ostawiam Twój Julek W obozie wedle Augustowa, 22 czerwca 1812. ROZDZIAŁ V Spalona ziemia Nieźle natrudziła się Joasia, by wojska księcia Józefa idące ku Niemnowi odnaleźć i dogonić. Tułając się po traktach i polnych drogach, częściej maruderów albo i dezerterów z V Korpusu napotykała niż regularnych, karnych żołnierzy w zwartych oddziałach. Nim dotarła do Grajewa, ostatnie kolumny wojsk Poniatowskiego opuściły Augustów. – Patrzcie, kantynierka[141]! – Oczy młodego piechura rozjaśniły się nagle. – Może ta ma co zdatnego do żarcia?! – Masz co do jedzenia? – zagadnął ją wlokący się na czele kompanii piechoty młody kapitan. – Dasz? – Sprzedać mogę – odparła szybko, nie zsiadając z konia. – Mnie nikt darmo nie dawał. – Pieniędzy u nas dość. – Kapitan zaświecił jej przed oczyma srebrną monetą. – A ty nie za młoda jesteś, by włóczyć się za wojskiem? Nie boisz się, że co złego... – Nie! – rzuciła rezolutnie Joasia i sięgnęła do olster po nabite pistolety. – Mam jeszcze to, gdyby ołów nie pomógł. Ze skórzanego mieszka z ziołami i lekami dobyła zawiniątko i rozsupławszy je, pokazała wszystkim mały brązowy korzeń do złudzenia przypominający ludzki kształt. – Przebóg! – Ten i ów nabożnie się przeżegnał. – Toć alraune! – Ta dziewucha to wiedźma! – Pewien zabobonny sierżant szeptał do ucha oficerowi. – Nic od niej nie bierzcie, bo nas wszystkich wygubi! – Sprytna broń! – Młody kapitan uśmiechnął się do dziewczyny. – Razi lepiej niż niejedna kula czy bagnet. Wojsko boi się ciebie i za czarownicę uważa. – Żadna ze mnie wiedźma – odparła. – Za moim miłym poszłam. Przy armatach ponoć służy. Lęk odszedł żołnierzy, gdy Jowanka ukryła straszny korzeń, a z płóciennego worka przy siodle wyciągnęła dwa bochenki chleba i pęto suchych kiełbas. Zapachniało pieczywem i dobrze uwędzonym mięsem. – Dla niewielu starczy, aleć zawsze coś – pochwalił zabobonny sierżant, pogryzając wędlinę, uprzednio wcisnąwszy w drobną dłoń sporą garść zebranych wśród piechurów pieniędzy. – Dajże co zjeść. – Ostań przy nas – zaproponował kapitan. – Przyda się kantynierka, co wikt dla zgłodniałych wynajdzie. Skoro zioła masz, tedy i leczyć umiesz. Zdasz się nam jak nikt. – Do miłego muszę – zaoponowała. – Może go wnet i znajdę. Przy armatach... – Konny czy pieszy? – pytali żołnierze. – Konny. – Oficer? – Nie. – W konnej. – Sierżant pokiwał głową. – Przy jeździe musisz ich szukać, dzieweczko. Nie szkoda ciebie, takiej młodej, na wojnę? – Za miłym poszłam. – Tedy pilnować się musisz – doradzali piechurzy. – Jest rozkaz króla Hieronima, a gadają, że i samego cesarza, żeby za Niemen puszczać po jednej kantynierce na batalion. – Lepiej zawróć, dziecko. – Stary sierżant spoglądał z troską w wesołą twarz Joasi. – Wojna nie jest dla ciebie. Wracaj do domu. Do mamy. – Nie mam mamy. Taty też nie. Tylko on mi został. – Pociągnęła nosem. – Nie ma gdzie wracać. – Idziemy na Grodno – rzucił do niej pewien porucznik. – Cały nasz korpus to szpica króla Hieronima. Chodź z nami. Rychło znajdziesz swojego chłopca. Jak pójdziemy do walki, możesz go już nie spotkać. Spiesz się! Jeżeli w konnej służy, tedy u pułkownika Górskiego stoi. Tam go szukaj! *** – Konie zdychają, panie kapitanie. – Ogniomistrz Radoń przekrwionym z gorąca i niewyspania wzrokiem patrzył na Romańskiego. – Żreć też nie ma co. Pozwólcież wojsku kałduny końskim ścierwem napełnić. – Nawet soli nie ma – sarkał któryś z kanonierów. – Tedy prochem solić będziem. Saletra jak sól. – Zakrzeński starł pot z czoła, zeskoczył z siodła i z dobytym nożem dopadł pierwszego z brzegu końskiego trupa leżącego przy drodze. W ślad za nim poszli inni. Szablami, tasakami, bagnetami i nożami pruli, rżnęli i dźgali zwierzęce wątpia. Darli na sztuki stygnące ścierwa padłych rumaków, które nie tak dawno bohatersko ciągnęły wozy, przodkary, pulwerkary i armaty. Tu i ówdzie błyskały iskry pospiesznie nieconych ognisk. Nadziewano kawały mięsa na broń i w chwil parę dało się słyszeć miłe skwierczenie topionego w ogniu tłuszczu. – Tylko surowego nie żryjcie – studził głód żołnierzy stary wiarus – bo wyzdychacie jak te konie. – Nas przynajmniej żreć nie będą. – Jakiś rozpalony młodzik się roześmiał. – Obyś się nie mylił! – zgasił go inny wąsacz. – Co do gęby wrazisz, jak koni braknie? – Rosja długa i szeroka! – odezwał się z przekąsem inny rekrut, któremu sypał się pierwszy wąs. – Tam żarcia w bród! – Jedzcie, nie gadajcie! – zrugał ich Romański. – Zaraz się zbieramy i marsz na Grodno! Jeszcze dziś przyjdzie wziąć miasto! – Zorganizowalibyście jaką wodę. – Staś Zakrzeński półszeptem przywołał Jaśka, Kacpra i Szymka. – Gęby na pieprz spalone. Wódką pragnienia nie ugasim. – Zrobi się. – Kacper zmrużył oko. – Napoimy i nas, i konie. – Powiedzcie ino kapitanowi, a my się wystaramy o wszystko, co trzeba – szepnął Jasiek. – Powiem! – Zakrzeński położył mu dłoń na ramieniu. – Róbcie tak, jak uważacie i żeby dobrze było. *** Tyle mam Ci do opowiedzenia i do napisania, Duszko moja! Lada dzień przekroczymy Niemen i weźmiemy Grodno. Tak przynajmniej powiada wódz naszej flanki, król westfalski, brat cesarski Hieronim. Ile w tym prawdy, a ile czczych przechwałek, wkrótce sami obaczym. Jeśli powiodą się zamysły Bonapartego, możemy wojnę polską zakończyć w nieledwie dni parę. Davout myśli zdusić Bagrationa i po jego rozbiciu niezwłocznie ruszyć na Moskwę. Cesarz tuszy, że wszystko pójdzie dobrze i po jego myśli. Zastanawiam się, co zamyśla Staś. Nie umiem rozgryźć tego chłopaka. Chciał być rolnikiem, ale podejrzewam, że gdy ruszymy na Rosję, znów odezwie się weń żołnierski zew. Wojna stała się jedynym i niezbywalnym prawem, więc mniemam, że i nasz Staś stanie w ordynku. Boję się jeno, czy poradzi sobie ze wszystkim i kogo ostawi w majątku z Joasią? Tuszę, że do lipca choć kropla deszczu spadnie na te niegościnne ziemie. Wszystko wyschło na pieprz i tylko patrzeć, jak spod wszędobylskiego kurzu zacznie wyzierać spękany grunt. Wdychamy kurz, który w ciągłym marszu zdążył już rozgościć się w każdym zakamarku munduru i ciała. Barwy formacyj, broni i służb skrywa srebrny pled suchego pyłu. Trzeszczy w zębach. Drażni powieki i źrenice. Aprowizacja szwankuje na każdym kroku. Jemy trupy końskie i co się nawinie pod rękę. Źle nas widzą tak tutejsi ziemianie, jak i chłopi. Wydzieramy im bowiem żywcem wszystko, co da się do gęby włożyć. Ludzie nasi zabijają się o miskę zupy, o kawałek przaśnego chleba. Nie dość na tym. Król Hieronim obraził się śmiertelnie na nas Polaków, żeśmy się skarżyli przed Napoleonem na wybryki wojsk westfalskich w Polszcze. Pominąwszy w starszeństwie jenerałów naszych, przed samym księciem Józefem, zdał dowództwo swemu pupilowi, jenerałowi Jacquesowi Allixowi. Żadna w tem dla nas pociecha, że korpus nasz w obce, niepolskie pchają łapy. Cieszę się, Duszko moja Jedyna, na jeszcze jeden dzień przeżyty, choć boję się, że w każdej chwili śmierć przyjść może. Nikt z naszych jednak nie daje po sobie poznać, że kostucha mu straszna. Rwiemy dnie wedle Horacjańskiego carpe diem. Jeśli paść albo i podle zdechnąć przyjdzie, przyjmiemy to za jeszcze jedno losu zrządzenie. Ściskaj szczerze i mocno dziatki nasze, co przy Tobie zostały. Niech się im wiedzie i nic złego ich od losu podłego nie spotyka. Józia zwłaszcza strzeż, bo wyrywny bardzo, żeby przypadkiem Ci nie uciekł i za mną nie pognał. Postaram się jak najszybciej, gdy tylko Grodno weźmiem i Niemen przekroczym, przypomnieć o sobie. Idziemy w kurz i pył, wysuszeni na wiór, ale i szczęśliwi, bo przewodzi nam gwiazda Napoleona. Niesie nas wiara w zwycięstwo i zgniecenie moskiewskiego gada. U bram Grodna w wilię św. Piotra i Pawła, 28 czerwca 1812. *** – Przyjdzie całkiem skapieć na tym skwarze. – Młody kanonier dyszał z wysiłku i przegrzania. – Czemu nas tak gnają jak stado baranów? W pysku sucho, we łbie się mąci. Wody dajcie! – Siedź cicho! – zrugał go ogniomistrz Szczepan. – Nie tobie jednemu język do podniebienia przysechł. Każdemu pić się chce, a bydlętom zwłaszcza. Konie mrą jak muchy. Stanisław, półgoły, w rozchełstanej, przepoconej koszuli, chorym ze zmęczenia i gorąca, nic niewidzącym wzrokiem spoglądał daleko, hen przed siebie. Nie widział jednak ani majaczącego na horyzoncie Grodna, ani jadących obok towarzyszy broni. Przed oczyma miał jedynie twarz ukochanej Joasi, tak wyraźną i czystą, jak gdyby stała tuz przed nim. Omam przybierał coraz bardziej realnych kształtów i wreszcie Zakrzeńskiemu wydało się, że oto gada z rzeczywistą postacią. – Joasia... Jowanka... a co ty tu...? – bełkotał jak w malignie. – Czemużeś za mną poszła? W domu trza było... gospodarstwa pilnować... Marcin pomoże... on teraz wójt... Widziadło nie odpowiadało. Milczało i spoglądało w oczy chłopaka szklanym, nieobecnym wzrokiem. Chłopak wyciągnął ku ukochanej najpierw jedną rękę, potem drugą i naraz całym ciężarem poleciał do przodu, prosto na kark zdumionego wierzchowca, który wzdrygnąwszy się, szarpnął całą siłą w bok, zrzucając jeźdźca. – Podnieście go! – rzucił do Jaśka i Kacpra ogniomistrz. – I obudźcie, bo sam w siodle długo na śpiocha nie usiedzi! – Wody trza by poszukać – marudził Szymek. – Wyzdychamy jak nic na tym warze. Jeszcze dzień, dwa, a wyschniemy jak żaby... Ledwie jednak obudzili i wpakowali na koński grzbiet ledwie żywego Stasia, z koni zsuwali się kolejni młodzi kanonierzy i oficerowie. – Tamtych też zbierać! – komenderował Romański. – Wnet cała kompania legnie pokotem! – Jak tak dalej pójdzie, pozdychamy prędzej od tego kurzu, z głodu i pragnienia, nie od moskiewskich kul – smęcił zniechęcony któryś z młodych oficerków. – Na cholerę było nam iść aż tutaj? – Cara bić! – sapnął Radoń. – Nie słyszeliście, jak cesarz gadał, że zaczynamy wojnę polską? – Słyszelim, słyszelim. I co z tego? Tylko że na tej wojnie my dupy nadstawiamy, a Francuzy laury zbierać będą. Niech szlag trafi takie honory! – Bonaparte obiecywał... – zaczął coś Alaborski, ale zagłuszyli go wnet inni malkontenci. – Obiecywał wojnę, nie śmierć głodową! – Mieliśmy mocha bić, a nie końskie ścierwo na surowo żreć! Jeszcześmy ni razu nie strzelali, a trupów za nami... – Westfalczycy z nami idą – rzucił Szczepan. – Ich konie też mrą jak muchy. Nie my jedni idziemy zdychać za Polskę! – Za Polskę? – zdziwił się któryś. – Na razie to zdychamy za cesarskie fanaberie. – Cicho, głupi! Nie dla Bonapartego tu jesteśmy. – A dla kogo?! – Alaborski się roześmiał. – Może mi powiecie, że dla Księstwa? Dla Rzeczypospolitej? – Dla nas samych, durniu! Bez takich jak my nie będzie ani Księstwa, ani Rzeczypospolitej, ani żadnej innej Polski! – Radoń dyszał z pasji. – Polska to my! Nie żadne senatory czy wodzowie, ale my: wojsko, chłopi, szlachta, łyki, Żydy, baby i dzieci, i każdy, kto się Polakiem mieni! Idący na czele kompanii kapitan Romański zbywał milczeniem dyskurs swych żołnierzy. Wierzył w dobrą gwiazdę Bonapartego, wierzył, że i tym razem idą po zwycięstwo. Jednocześnie z niepokojem spoglądał na mrących z głodu, pragnienia i wycieńczenia żołnierzy, na zdychające z głodu albo zatrucia konie. Widział rozkład wojsk, które ledwie doszły do linii Dniestru, a już przedstawiały żałosny widok. Co będzie w chwili, gdy do walki dojdzie? Wątpliwość w powodzenie sprawy walczyła wciąż z nadzieją, którą nie tak dawno zapalały w głowach i w sercach płomienne słowa księcia Pepiego, gdy w maju, na placu Saskim, przemawiał: „Towarzysze broni! Idziemy walczyć pod rozkazami Cesarza. Pamiętajcie, przechodząc granicę Księstwa, że wstępujecie nie na ziemię obcą, ale polską. Nieście oręż mściwy nieprzyjaciołom, opiekuńczy współziomkom; idziemy nie podbijać, ale oswobadzać. Dosyć tego dla Polaka. Niech żyje cesarz!”. *** Blisko czterdziestotysięczny korpus księcia Józefa maszerował na wielkiej przestrzeni od Augustowa aż po Grodno. Staś, wespół z towarzyszami, szedł w samej szpicy z kawalerią i wszystkimi oddziałami lekkimi, Jowanka zaś ciągle wlokła się wraz z piechotą i maruderami. Jej mocny, huculski konik parł wytrwale, przebijając swą sprawnością i tężyzną najlepsze kirasjerskie i ułańskie rumaki. W ciągu ostatnich kilku tygodni jakże odmienił się jej wygląd. W niczym teraz nie przypominała skromnej młódki. Z rusińskiej dziewki-zielarki przedzierzgnęła się w całą gębą markietankę. Spalona słońcem, o twarzy i rękach ogorzałych, odziana w siwe, cyfrowane żółtym szamerunkiem portki i biało szamerowany huzarski mentyk, palone buty i słomiany kapelusz bardziej przypominała węgierskiego czikosza albo bałkańskiego grasanta. W antałkach zgrabnie przytroczonych do końskiego siodła wiozła wódkę i czystą, przegotowaną wodę, za którą płacono teraz więcej niż za przednie wino, zaś w skórzanych i płóciennych workach: chleb, kiełbasy i zioła. Za każdy zarobiony na maszerujących masach grosz zaraz kupowała potrzebne wiktuały. W pewnym mijanym nieopodal Grajewa dworze uleczyła gorączkującego syna wlaścicieli, za co obdarowano ją porządnym siodłem, cudem uratowanym przed rabującym wszystko wojskiem. – Artylerii kapitana Romańskiego szukam. – Ukłoniła się ładnie grupie strzelców konnych w zielonych uniformach z pomarańczowymi wyłogami i dodatkami, w pozsuwanych z głów bermycach. – Panowie pokażą, gdzie stoi. – A co by panienka chciała stojącego zobaczyć? – zagadnął ją wesoły, dziewiętnastoletni młokos w stopniu podporucznika i roześmiał się serdecznie. – Bo my, chasseurs à cheval[142], jednakowo dobrze szablą, jak i kuśką machamy, i takoż z flinty, jak i z kuśki palić umiemy! – Bardzo dowcipnie! – Dziewczyna się uśmiechnęła, kraśniejąc na twarzy jak piwonia, czym wzbudziła zdrowy śmiech towarzyszących młodemu oficerowi żołnierzy. – Oleczku, powiedzże panience jaki wierszyk! – Inny młody oficer chichotał, zapewne kompan pierwszego. – Ten o obłapce! Tamten nie dał się dwa razy prosić. Obtarł rękawem spocone czoło i nachyliwszy się ku Jowance, zaczął: Śpiewaj, o Muzo, jakiemi przymioty Można jebura zyskać wieniec złoty! Śpiewaj rozkosznie pełna ognia Feba! Niech pozna Naród, jak jebać potrzeba! Wiem ja to wprawdzie, że nie jesteś rada, Gdy ci o chuju rozprawa wypada. Lecz nie bez tego-ć, Panieneczko gładka, Abyś czasami nie wypięła zadka Na łechtające prośby Apollina, Pana Niebianów, cnego skur...[143] – Poruczniku Fredro! – Figlarny młodzieniec posłyszał naraz za plecami donośny okrzyk człowieka nawykłego do komenderowania i nieznoszącego sprzeciwu. – Cóż to znowu?! Kolejnej dziewce mącisz w głowie swymi wulgarnymi wierszydłami?! Przecie to dziecko jeszcze! – Posłusznie melduję, panie pułkowniku, żem niczego zdrożnego na myśli nie miał! – Wywołany wyprężył się służbiście. – Dziewka jak malowanie, tom pofolgował myślom i mowie. – Nie jestem już dzieckiem – odparła niezrażona niczym Joanna. – Na siedemnasty rok mi idzie. – Nie za młoda na kantynierkę jesteś? – pytał ją pułkownik Kurnatowski, dowódca pułku, on to bowiem był owym strofującym przyszłego komediopisarza oficerem. – Jak ci się udało dotrzeć aż tutaj? – Za miłym moim poszłam. Kanonierem jest w konnej... Szukam... – Tedy musiałaś ich minąć. Stoją gdzieś z ligę[144] za nami. Mój pułk, razem z huzarami, w szpicy idzie. Nikogo przed nami nie ma. Tylko Niemen, Grodno i... Rosjanie. – Bóg wam zapłać, panie – odparła szybko i nie oglądając się za siebie, zawróciła konia i pognała z powrotem. „Jakże mogłam ich przegapić? – myślała w drodze. – Jechałam przecie wedle wojska... Artyleria pono w zieleni chadza, jak i szasery... Gdzie te armaty? Staś...” Nie ujechała nawet staja, gdy na jej drodze pojawił się nagle leżący tuż przy trakcie, padły z głodu i pragnienia koń i oparty o jego zapadły brzuch młody huzar. Pokryty pledem wszędobylskiego kurzu, wydawał się spać. Pyszne błękitne czako z czerwonym kordonem i kitą kompanii wyborczej leżało ciśnięte precz, zaś dołman i mentyk stanowiły posłanie umordowanego nieludzko żołnierza. Chwilę przyglądała się leżącemu, który na pierwszy rzut oka nie dawał znaku życia, po czym zsunęła się z siodła i napełniwszy wodą kubek z brzozowej kory, wolno zbliżyła się ku huzarowi. – Pij, pij – podtykała mu wodę. – Będziesz żył... Półtrup, nie próbując nawet ożywczego napoju, spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na dziewczynę i zakrzyknął: – Vive l’Empereur! *** Mon Bien-Amié. Sam nie wiem, czy cieszyć się, czy niepokoić. Oto niemal bez walki i bez nijakiego wysiłku, ledwie tylko razy kilka z armat dawszy ognia, wzięliśmy Grodno! Moskal sam ustąpił bez walki. Nie wiem, co o tym sądzić i przykro mi o tem mówić i pisać, ale zdaje mi się, że wódz nasz, brat cesarski Hieronim Bonaparte, wiedzie nas ku zatracie. Mieliśmy wedle cesarskich planów zaatakować, związać walką i zniszczyć siły księcia Piotra Bagrationa. Ten jednak wymknął się niby okoń z saka i zagrał nam na nosie. Ów Hieronim, król Westfalii, to człek ani do wojaczki, ani do kierowania całym skrzydłem Wielkiej Armii niezdatny. Serce się ściska, patrząc, jak się siły nasze marnują. Któryś już dzień wleczemy się w kurzu i nieludzkim upale. Ludzie i konie mrą jak muchy. Brak wszelkiej organizacji i aprowizacji jest zatrważający. Obawiam się, że jeśli tak dalej pójdzie, nie wróci nikt z tej szaleńczej wyprawy. Jesteśmy dopiero w Grodnie, Rosjanie wymykają się nam co krok i nie wiadomo, jak długo jeszcze przyjdzie nam ich ścigać. W Grodnie zarządzono kilkudniowy postój. Możemy wreszcie wziąć do ust czystej wody, najeść się i wyspać. Poniatowski powiada, że brat cesarski chciał przeć dalej, bez postoju w Grodnie, ale nacisk marszałków i jenerałów był tak duży, że ten uległ ich namowom i zarządził popas. Tu nadmienić muszę, że nie obyło się bez scysji, a nawet jawnych niesubordynacyj, zwłaszcza ze strony Vandamme’a i Maisona. Vandamme postawił sprawę na ostrzu noża i tak ściął się z Hieronimem, iż ten, bawiąc się w cesarza, odprawił z kwitkiem jenerała i nawet gadać z nim nie chciał. Na miejsce Vandamme’a znalazł nowego dowódcę VIII Korpusu – jenerała Junota. Odwołany, wściekły apelował do samego Napoleona, słusznie uznając wybór za najgorszy z możliwych. Junot to bowiem miernota i na wodza nie nadaje się w takim samym stopniu, jak i król Hieronim. Vandamme, widząc, iż nic u cesarza nie wskóra, składa dymisję, zwija manatki i wraca do Francji. Wierzaj mi, Najdroższa, że gdybym tylko mógł, zrobiłbym to samo. Przywiodła mnie tutaj ułuda zwycięstwa, pognębienia naszych ciemiężycieli i rychły powrót w chwale. Z wielkiego entuzjazmu i rozbudzonych nadziei nie zostało we mnie prawie nic. Każdego dnia dane mi widzieć rozpad Wielkiej Armii i nic nie wskazuje na to, byśmy jeszcze kiedy w tej wojnie mieli być w lepszej kondycji (chyba jedynie korpus Davouta ma się lepiej, ale też i wodza ma najlepszego z możliwych). Powiem więcej: jest coraz gorzej. Coraz częściej przychylam się do zdania Caulaincourta, by nie ruszać na Rosję, a jedynie umocnić granice Księstwa i czekać na ruch Aleksandra. Dziś już jednak za późno na gdybania. Dziś nie czas na odwrót. Trzeba iść dalej. Nie możemy teraz zawrócić, byłoby to niegodne tak Polaka, jak i żołnierza, który dał parol wodzowi i dotrzyma go usque ad finem[145]. *** – I gdzie to żarcie?! Gdzie te zapasy?! – piekliło się wojsko na ulicach wziętego bez walki Grodna. – Stoimy tu drugi dzień, a w brzuchu pusto! – Trzeba było sobie zorganizować! – rechotał pewien dowódca konnego patrolu szaserów, którego żołnierze obwieszeni byli wszelkim dobrem: workami z mąką, kaszą i zbożem, ubitymi kaczkami, kurami i gęśmi. – Nasz pułk nie położy się dziś spać głodny! – Skąd to macie?! Dalibyście choć krzynę i nam! – Wygłodniały fizylier aż zacierał ręce i oblizywał się na widok jedzenia. – Podzielcież się! – Odejdź, człowieku! – Któryś z jeźdźców naparł nań koniem i dobywszy szabli, chciał wypłazować zagradzającego drogę intruza. Nie zdążył jednak uderzyć, bo zobaczył skierowane przeciwko sobie kilka bagnetów. Odstąpił więc i klnąc pod nosem, rzucił rozwścieczonym piechurom na odchodne: – A żarcie trzeba sobie umieć zorganizować! – Udławcie się, kpy! – goniły odjeżdżających przekleństwa głodnych fizylierów. *** Stanisław patrzył na takie sceny szeroko otwartymi oczyma. Nie mógł pojąć – sam nieziemsko głodny i spragniony – jak ludzie potrafią być dla siebie podli i nieużyci, gdy kiszki zagrają im marsza, a żołądek zacznie przyrastać do kręgosłupa. Tu i ówdzie zdarzały się rękoczyny kończące się niekiedy nawet śmiercią skłóconych o byle ochłap żołnierzy. Wydzierano sobie zdobycze. Wyprzedzano w okradaniu domów, dworów i wiejskich chałup. Sam nieraz uczestniczył w rekwizycji, ale nigdy nie zniżył się do walki o jedzenie. – I zabraniam wam picia wody z bajor i kałuż! – słyszał często od przezornego jak zawsze Romańskiego. – Już lepiej wódkę lać w gardło niż tę przeklętą błotnistą berbeluchę! Stali wówczas u stóp grodzieńskiej fary pojezuickiej na placu Batorego, usiłując schronić się przed palącymi promieniami słońca w cieniu okalającego kościół muru. Rozkulbaczyli i wyprzęgali ledwie żywe konie, próbując w jakikolwiek sposób ulżyć ich niedoli. Kilku żołnierzy udało się w poszukiwaniu wody, inni ruszyli za paszą. Większość kompanii artylerii zaległa jednak pokotem, by choć na moment zaznać spokoju i odpoczynku. Lejący się z nieba skwar i wszędobylski kurz zniechęcały do wszystkiego i wpędzały w marazm. – Tu umarł król Batory. – Kapitan Romański wskazał stojącą przy ulicy Brygidzkiej pokaźną kamienicę. – W tym domu. – Niech nam tedy jego duch przyświeca – mruczał jeden z żołnierzy moszczący sobie posłanie na stercie porzuconych worów i szmat. – Bonaparte winien brać z niego przykład. – Naprawdę? – zainteresował się któryś z oficerów. – Taaak – odparł tamten, ziewając szeroko. – Król ten pono słowa po polsku nie umiał, bo Madziar, ale cara na łeb pobił i do stóp sobie rzucił. – Prawda to? – pytali kanonierzy. – Prawda? Powiedzcie. – Prawdę powiada ten żołnierz – odparł kapitan. – Kiedyś i od nas Moskal baty brał i wiał, gdzie pieprz rośnie. – Piękne to musiały być czasy – rozmarzył się słuchający opowieści Staś – gdy poczty usarzów deptały czapkę monomacha[146]. – Nie gadaj – rzucił Alaborski – przecie i my bić Moskala idziem. – Prędzej z głodu powyzdychamy, niż mocha dojdziemy i pobijemy – mruczał któryś z kanonierów. – Zmilknijcie wraz! – huknął Szczepan. – Miast po próżnicy gadać i siły tracić, odpoczywajcie lepiej. Spać, ile się da i póki można! Wnet pomilkli wszyscy. I starzy, i młodzi. Ten i ów pojadał coś łapczywie i skrycie. Wygrzebywano ostatki z juków, toreb i mantelzaków, dopijano resztki z manierek i flaszek, nade wszystko zaś odpoczywano. Po trudach wielokilometrowego marszu, gdy gnali jak na wyścigach, pędzeni sprzecznymi rozkazami króla Hieronima, karmieni kurzem i obmywani palącymi promieniami słońca, zalegli pokotem, zobojętniali na wszystko. Za artylerią konną i pieszą niebawem przywlekli się i piechurzy z dywizji Kamieńskiego. Stawili karabiny w kozły, zrzucali z ramion tornistry i lederwerki, by zaraz paść bez ducha i zasnąć snem kamiennym. Nawet nie myśleli o jedzeniu. Nie próbowali gasić pragnienia. Rzucali się na ziemię, marząc jedynie o śnie i spoczynku. Tylko niewielu z nich chciało się jeszcze szukać drewna na opał, by ugotować polewkę na mętnej niemeńskiej wodzie, mące, krupach, jagłach i byle ochłapie zalatującym padliną. Sąsiadującą z placem przed kościołem farnym ulicę Brygidzką dokładnie zawaliły wozy i zaprzęgi pociągów. W transporcie nie było jednak nic do jedzenia, a jedynie zapasy amunicji i sortów mundurowych oraz innych, zbędnych obecnie utensyliów. Kniaziewicz, który przejął komendę nad dywizją po Kamienieckim – mianowanym gubernatorem Grodna – nie potrafił zrozumieć, dlaczego nikt nie próbuje ogarnąć bałaganu z dnia na dzień pożerającego coraz to nowsze jednostki Wielkiej Armii. Co i rusz alarmował księcia Józefa o skandalicznym stanie powierzonych sobie sił. Takież same uwagi wnosili i inni dowódcy: Zajączek, Kamieński, Dąbrowski i Górski, prosząc o zaprowiantowanie dla swych żołnierzy i jaki-taki żołd. Książę odparł, że będzie apelował do cesarza w tej sprawie, ale jak dotąd nie było odpowiedzi. *** Do Grodna prócz regularnych, zwartych oddziałów jęły ściągać także luźne kupy maruderów, markietanek oraz oficerskich rodzin. Niektórzy bowiem dowódcy zabierali z sobą niemal całe gospodarstwa domowe: z żonami, dziećmi i liczną służbą. W tej zdążającej na oślep, niekończącej się rzece ludzi płynęła również Joasia. Handlowała, czym tylko się dało; pomagała w chorobie, serwując temu i owemu zioła, wodę i gorzałkę w antałku. Jednocześnie nie przestawała szukać i wypatrywać ukochanego. W szeregach maszerujących żołnierzy rosła jej sława. Dziewczyna budziła podziw i strach jednocześnie, gdy zjawiała się na dropiatym koniu i z korzeniem mandragory zawieszonym na szyi. Nikt jej już jednak nie nazwał wiedźmą czy czarownicą. Wszyscy napotkani żołnierze korzystali skwapliwie z jej zapasów oraz rady i pomocy. Wnet też zwać ją poczęli Alraune od miana niezwykłego korzenia, który nosiła na piersi. – Alraune! Słodka Alraune! Gdzież twa wyborna wódka?! – wołali do niej przyjaźnie żołnierze z wirtemberskiego pułku piechoty Prinz Paula, którzy właśnie przybyli za Polakami do Grodna. – Nie teraz! – rzuciła im przez ramię. – Szukam kogoś! Bez wytchnienia parła wierzchowcem w pełne kurzu uliczki Grodna. Wiedziała, że gdzieś tutaj stoją obozem artylerzyści konni i jej Staś. Zakręciła się wokół fary Witoldowej[147]; i wyglądając, i nasłuchując Polaków, dotarła wreszcie na zatłoczony wojskiem plac pod bazyliką Świętego Franciszka Ksawerego. – Artyleria... gdzie artyleria?! – Przypadła do rozwalonych w cieniu pod murem woltyżerów i grenadierów z dywizji Kniaziewicza. – Tam konni stoją. – Wąsaty grenadier wskazał niedbale dłonią na uliczkę pod murami kościoła. – A tam znów piesi... – W imię Ojca i Syna... Wszelki duch Pana Boga chwali! – Leżący na przodkarze działa Szymek przyglądał się z ciekawością dropiatemu konikowi i siedzącej na nim osóbce, w której rozpoznał ukochaną Zakrzeńskiego. – Panna Joasia! A to się Staś ucieszy! Ona także dojrzała parobka, choć początkowo nie poznała, tak korzystnie zmienił go strojny artyleryjski mundur. – Szymek?! A gdzie Staś?! – przypadła doń. – Żyw?! – Żyw. Jeno skapcaniały nieco. – Zwoszczyk zrobił jej miejsce i przepuścił między żołnierzy. – Odsypia, bo słaby bardzo i kurzu mocno ołykany. Jak my wszyscy... – Weź tedy to. – Odpięła antałek z wódką przytroczony do kulbaki. – Wojsku rozdaj i prowadź do Stasia! – Tak jest! – Uśmiechnął się i z beczułką pod pachą poprowadził Jowankę do miejsca, gdzie w najlepsze spał oparty o siodło Zakrzeński. Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i przypadłszy do śpiącego twardym snem chłopaka, rzuciła mu prosto w ucho: – Stasiu! Stasieńku! Obudź się! Przyjechałam... – Tak... tak. – Mlasnął przez sen. – Joasia... Dobrze, żeś przyszła... dobrze... – Naraz ocknął się i już zupełnie przebudzony poderwał z barłogu. – A ty tu skąd?! Miałaś przecie w gospodarstwie Marcinowi pomagać i czekać na mnie... Czekać... – Nie mogłam, miły mój! – Przywarła doń całym ciałem. – Nie umiem tam siedzieć. Skoro ty tutaj, to i ja... – Idziemy na wojnę, nie na spacer! Któż cię ustrzeże, kto ochroni, kiedy mnie nie będzie?! Kto wie, może jutro łeb postradam. I co wtedy?! – Poszłam ja za tobą, bo sama chciałam. Nie po niewoli i nie z musu – odcięła się urażona. – Sameś Marcina gazdą nad wszystkim ustanowił, to i mnie tam nie potrzeba. Chciałam przy tobie... A jak ciebie braknie, to nic... poradzę sobie... – Na razie nijakiej wojny nie znać – włączył się do rozmowy o nic nie pytany Kacper. – Prędzej z głodu pomrzemy i bez wody niż od ruskich bagnetów. Gadają, że co ino dojdziemy mocha, ten zaraz cichuśko ucieka i puste pole za sobą zostawia. – Cesarz wściekły cały chodzi podobno, że mu się wróg co i rusz wymyka – skwitował wszystko ogniomistrz Radoń. – Oficery powiadają, że Moskale wciągają nas coraz dalej, bo chcą nas wygubić głodem i marszem. – Zdejmij worek z siodła. – Skinęła na Szymka. – Jest tam chleba trochę i kiełbas suchych, co się w tym ukropie nie popsują. – Chcesz do nas przystać? – Wśród żołnierzy pojawił się nieoczekiwanie kapitan Romański, wręczając Jowance garść pieniędzy. – Kantynierką, widzę, jesteś i na medycznych sprawach też się znasz. Przydać się możesz. Za jedzenie i napitek gotowizną płacę. U mnie nie ma, że nie. *** – Moi panowie, nie będę was oszukiwał. – Książę Poniatowski omiótł wzrokiem twarze obecnych w namiocie dowódców podległych sobie jednostek. – Jest gorzej niż źle. Sami doskonale wiecie, że aprowizacja szwankuje na każdym kroku. Brakuje tak żywności dla ludzi, jak i paszy dla koni. Żołnierz je byle co i byle czym karmi swe wierzchowce. – Apelowałeś z tym do cesarza, mości książę? – zapytał Kniaziewicz. – Cóż on na to? – Słałem ludzi z listami, wnet i sam się doń pokwapiłem, ale na moje prośby o lepsze traktowanie naszych żołnierzy zrugał mnie tylko, że fanaberie i fochy stroję. Powiedział mi też cesarz, że wszyscy żołnierze, czy to polscy, czy francuscy, niderlandzcy czy wirtemberscy, jednakowo głód i poniewierkę znoszą, ale nikt się nie skarży, tylko ponoć my, Polacy. – Łatwo się Polakami gębę wyciera! – zdenerwował się, spokojny dotąd, szef sztabu Fiszer. – Cesarz wie doskonale, że stoimy za całą jego Gwardię, która mogłaby naszym grenadierom i lansjerom na posyłki latać! Nie dajmy Bonapartemu satysfakcji! Pokażemy jeszcze, co wart jest Polak! – Nie egzaltujże się! – uspokajał go Zajączek. – Nie pora na to. Lepiej radźmy, jak zapobiec temu, by wojsko z szeregów nie wiało i z głodu nie marło. – Nie umrze! – zaprzeczył zdecydowanie Pepi. – Przed nami droga na Smoleńsk. Tuszę, że wnet spotkamy się z Rosjanami, że do bitwy dojdzie, po której już tylko chwała, sława i rychły powrót do domu z bogatymi łupy. Mam jednak o wiele gorsze wieści niż ciągłe problemy aprowizacyjne. – Jakież to wieści? – zainteresował się Kamieński, a pozostali nadstawili ucha. – Znów reprymendy cesarskie? – Nie tym razem – ożywił się Poniatowski. – Otóż nie dalej, jak kilka godzin temu przybył do mnie umyślny wprost z Turcji. – Cóż przywiózł? – zapytał Fiszer. – Wieść o pokoju, który Turcja podpisała z Rosją w Bukareszcie. – Bonaparte już wie? – zainteresował się Zajączek. – Trudno powiedzieć. Traktat podpisano już ponoć z końcem maja. – Gdyby wiedział, pewnie już wszyscy byśmy o tym słyszeli – głośno myślał Kniaziewicz. – Mnie co innego tu boli. – Cóż, Karolu? – zagadnął go pułkownik Górski. – A to, że stracimy teraz wielkiego sojusznika, a cały plan, który miał jegomość książę, teraz przestaje mieć znaczenie... – Jakiż to plan miałeś? Powiedz – zainteresował się milczący dotąd Dąbrowski. – Nigdyś się nam nie zwierzał. – Zaproponowałem Bonapartemu, byśmy całością korpusu odłączyli się od Grande Armée, zalegli na ziemiach ukrainnych i stamtąd, gdy tylko wiosna przyjdzie, ruszyli koncentrycznym atakiem przeciwko Rosji. Tłumaczyłem, że żyje tam wielu naszych, którzy na wojnę z carem pójdą jak w ogień. Powiedziałem nawet, że może liczyć na circa sto tysięcy oddanych Polaków. – I cóż na to cesarz? – indagował Zajączek. – Niestety, odesłał mnie z kwitkiem – odparł cierpko książę. – Uznał mój pomysł za niedorzeczność i postanowił trzymać się swoich planów marszu na Wilno, by oskrzydlić i zgnieść armie Bagrationa i Barclaya. Cwany Gruzin zwiał jednak Davoutowi sprzed nosa i teraz, zamiast zmiażdżyć Rosjan w jednej walnej bitwie, musimy ich ścigać, sami nie wiedząc gdzie. – O to im właśnie chodzi – skwitował sytuację jak zawsze trzeźwy Kniaziewicz. – Car Aleksander tylko czeka na dogodny moment, by nas wciągnąć jak najdalej w ruski interior i tam wygubić po trochu. – Niedorzeczność – oponował Zajączek. – Napoleon chyba wie, co robi. Nie prowadziłby nas na zatratę. – Nie chcę być złym prorokiem, ale zdaje się, że Karol ma rację – poparł Kniaziewicza Pepi. – Jedno mnie ciekawi, panowie – zainteresował się Dąbrowski. – Dlaczego nie ma z nami króla Hieronima? Dlaczego nie robimy narady ze wszystkimi dowódcami podległych mu korpusów? Dlaczego wciąż jesteśmy sami? – Nie wiesz? – Kamieński się roześmiał. – Przecież to proste. To, że Hieronim nosi to samo nazwisko, co cesarz, nie znaczy, że jest wodzem i strategiem na miarę swego brata. Król Westfalii może i dobrze manewruje kuśką w sypialni i potrafi obmyślać strategie dla zdobycia kolejnych piczek, ale wódz z niego żaden. Nie pojmuję, dlaczego Bonaparte zrobił go głównym prawoskrzydłowym Wielkiej Armii! – Cóż ty na to, książę? – zagadnął Poniatowskiego Fiszer. – Cóż powiesz? – A cóż ja mogę, mon Dieu?! – Pepi bezradnie rozłożył ręce. – La Grande Armée, Grande Nepotisme... Życie, ot co! Obiecałem Bonapartemu, że nie będę go zadręczać naszymi problemami, skoro całe wojsko miewa podobne. Zapewniłem go też o naszym doń przywiązaniu, o zapale do walki i poświęceniu. Obecny na naradzie sztabowej Julian Zakrzeński, który wespół z dowódcami pułków i adiutantami zajmował miejsce przy długim wąskim stole zawalonym papierami, mapami, bikornami, czakami, kaskami, bermycami i czym tylko można z żołnierskiego oporządzenia, uważnie słuchał dyskursu wodzów i częstokroć ze zdumieniem spoglądał na pamiętanych z insurekcyjnych czasów przełożonych. Podziwiał nade wszystko księcia Józefa; cenił go nie tylko jako wodza, ale i przyjaciela. Poniatowski urzekał bowiem swym przywiązaniem do obowiązków żołnierza i oddaniem sprawom ojczyzny. Pepi schował głęboko wielkopańskie nawyki, porzucił niemal całkiem miłosne podboje i żył jak asceta. Nawet wąsy zgolił i coraz częściej paradował ze lśniącą na słońcu łysiną, zarzuciwszy pierwej modną treskę. Do niedawna oskarżano go, że jeździ sobie swobodnie na czele korpusu, nie dbając o to, co się w tyle dzieje, za nic mając wojsko i jego rozterki. O podobne zachowanie obwiniano też wielu polskich oficerów, że żyją niczym paniczyki, za nic mając powierzonych sobie żołnierzy, konie i cały sprzęt wojenny. Dziś książę Józef zgoła inaczej się prowadził i bliżej mu było do abnegata i lazarona niż do bawidamka i sybaryty. Zapuszczony, częstokroć z kilkudniowym zarostem na zapadłych policzkach, smutny zaiste przedstawiał widok, gdy w skurzonym i poplamionym mundurze przybywał na naradę. Jadał nie na porcelanie czy srebrze, ale na zwykłej cynie częstokroć gorzej niż właśni oficerowie. Bywało, że dzień opędzał kieliszkiem wina lub wódki i pajdą chleba, ułomkiem kiełbasy lub plastrem lada jakiej wędliny. Tuż obok Poniatowskiego siedział, starszy odeń o osiem lat, „stary Sas”, Jan Henryk Dąbrowski. Z włosem dobrze już przyprószonym siwizną i twarzą pooraną zmarszczkami zdawał się o wiele starszy, niż był w rzeczywistości. Bardzo wyważony i doświadczony wódz, mający już za sobą dawne żale do Bonapartego i księcia Józefa za pozbawienie wodzostwa nad wojskiem Księstwa, dziś starał się być doradcą i niemal prawą ręką Poniatowskiego, z którym ciągle szeptał o czymś zapamiętale. Nawet szefa sztabu, Fiszera, nie dopuszczali do swych cichych konwersacji. Sterany życiem i wojnami Jan Henryk nie zazdrościł już Pepiemu. Satysfakcją napełniał go sam fakt uwiecznienia w pieśni Wybickiego, którą wojsko śpiewało zapamiętale od czasów Republiki Lombardzkiej. Jego nazwisko figurowało tam przecie obok samego Czarneckiego, Kościuszki i Bonapartego. Zwielokrotnione zaś w refrenie, wryło się na zawsze w pamięć tak wiarusów, jak i nieopierzonych rekrutów. Dąbrowski stał się klechdą, chodzącą, żywą legendą, którą miała na ustach cała armia Duché de Varsovie: Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy. Co nam obca moc wydarła, szablą odbijemy. Marsz, marsz, Dąbrowski do Polski z ziemi włoski za Twoim przewodem złączem się z narodem. Najbardziej jednak zdumiewał Juliana generał Zajączek. Istny kameleon wśród napoleońskich żołnierzy. Pamiętał go był Zakrzeński z dawnych dni insurekcyjnych jako zapiekłego i nieprzejednanego jakobińskiego czerwieńca, który w chwili najcięższej próby pierzchał niby zając i zdrajca ostatni z mrącej stolicy wespół z wodzem owych czerwieńców – księdzem Kołłątajem. Potem przypomniał mu się Zajączek francuski, bardziej francuski niż Francuzy same. Gotowy wyrzec się swej polskości na rzecz nowej ojczyzny, poszedł w służbę u boku Bonapartego; był w Egipcie wespół z Sułkowskim, Łazowskim i Grabińskim. Wreszcie, gdy przyszło mu powrócić pod sztandary ze srebrnymi orłami, nie wahał się wymówić posłuszeństwo księciu Józefowi, obraził się i odwróciłby całkiem plecami do Księstwa, gdyby nie interwencja samego cesarza. Jakże dziś zmienił się Zajączek! Zakrzeński nie poznawał tego butnego i pewnego siebie jakobina. W ciągu ostatnich lat General Melon stał się był – na równi ze swym niedawnym głównym adwersarzem, księciem Poniatowskim – bożyszczem żołnierzy, dbałym o ich zaprowiantowanie i najdrobniejsze nawet potrzeby. Troszczył się o nich bardziej niż o samego siebie. Jego dywizja piechoty była bodaj najlepiej zorganizowaną i wyposażoną w całym korpusie księcia Józefa. Naraz z zadumy wyrwał Juliana czyjś szept i dotknięcie dłoni na ramieniu: – Witam najuprzejmiej, panie pułkowniku. – Dobry wieczór. – Zakrzeński odwrócił się i spojrzał w twarz nieznajomego. – Z kim mam...? Pan pułkownik...? – Nie poznajesz mnie? – Tamten uśmiechnął się szeroko. – Może za ciemno? – Głos znajomy przecie – zastanowił się Julian. – Kazik Małachowski? – Kazik, Kazik. – Nieznajomy pokiwał głową i roześmiał się szczerze. – A tyś jest Julek, prawy Kościuszkowy emisariusz. Cóż dzisiaj porabiasz, panie Zakrzeński? – Adiutantuję Jaśnie Oświeconemu księciu Józefowi. – Winszuję! – A ty? – Ja nad pierwszym pułkiem infanterii naszej stoję. – Powinszować takoż. – Julian z uznaniem podziwiał pułkownikowskie epolety Małachowskiego. – Te nasze fortragi[148], to istne jeu d’esprit[149]. Z tym żeś ty dowódca w linii, ja zaś prosty pułkownik na posyłki. – Nie gadaj, że adjudant tricolore[150] to chłoptaś na posyłki! – Małachowski znów się roześmiał. – Mon brave![151] Trzeba opić te nasze awanse. Zajdź do mnie, panie Julianie. Mam ja z firkin[152] przedniego wina węgierskiego... Ignaś Hnatowicz by się nam zdał do kompanii. Gdzież on teraz? Nie wiesz? – Gdym się z nim żegnał, jechał do Zamościa jako instruktor piechoty. Tuszę, że jest tam do tej pory. Chyba że... – Bądź tedy u mnie dziś wieczór po odprawie! *** – Wierzyć mi się nie chce, żeś aż tu za mną zaszła. – Stanisław, tuląc ją do siebie i pieszcząc, patrzył z podziwem i niedowierzaniem w ślepia dziewczyny. Podziwiał jej zapobiegliwość, zasoby i strój niecodzienny. – Ileż w tobie uporu i nadziei... – Chciałam za tobą tylko... nic inne... – plątała się w wyjaśnieniach, całując jego oczy, czoło i twarz. – Łem tebe choczu... ja... ja... – Kocham cię, dziewczynko moja. – Patrzył jej prosto w oczy. – Kocham i dlatego boję się o ciebie. Chciałbym, żebyś była teraz tam daleko, pod Sandomierzem. Nie tutaj... Nie przeżyłbym, gdyby coś... Nie pojmuję, po coś za mną poszła. Tak rozmawiając, snuli się przez zawalone wojskiem Grodno. Dawno już minęli plac Batorego, ulice Mieszczańską i Mostową, zeszli ku Podolnej, skąd doskonale widać było zniszczony most na Niemnie i szerokie nadrzeczne błonie gromadnie oblegane przez polskie, francuskie i westfalskie wojska ugrupowania króla Hieronima. – Błagam cię, Joasiu. Zawróć, póki jeszcze czas – próbował odwieść dziewczynę od dalszego marszu na wschód. – Tam śmierć, a tyś taka młoda, taka piękna... – Tyś też młody... i piękny... mój... – Ale ja jestem żołnierz i idę tam, gdzie rozkaz... – Nie wrócę za Niemen! – Złapała go za kołnierz kurtki, przyciągnęła ku sobie i przywarła ustami do jego ust. – Nie wrócę bez ciebie! – A jeśli...? – To i ja z tobą! Tam... w gazdostwie... bez ciebie ja będę nic... sirota, co to ją pognać fora ze dwora, jak komu przyjdzie ochota. Wezmi mene z soboju... wezmi... – Załkała po ruśniacku. – Dobrze... ale obiecaj mi, że się za mną w ogień pchać nie będziesz! Do bitwy nie pójdziesz! – Obiecuję – odparła uspokojona. – Łem ne odsyłaj mene... *** – Trąbić wsiadanego! – Zdyszany Romański dopadł swej kompanii w chwili, gdy ta właśnie rozsiadła się do wczesnego śniadania. – Idziemy w sukurs Rożnieckiemu! Kamieński już ruszył! Nie ociągać się! Do koni! – Co się gapicie?! – Staś, bodaj najmłodszy w całej baterii, wykazał najwięcej dyscypliny i spokoju i zaraz zagrzał do artyleryjskiej roboty swoich niedawnych parobków: Jaśka, Kacpra i Szymka. – Zaprzęgać i w cugu stawać! Do armat! Łap się za stemple! Za wiszory! Do koni! Ogniomistrz Radoń z uznaniem i uśmiechem błąkającym się po wychudłej twarzy popatrywał na młodziutkiego kanoniera. Sam rozkazów nie wydawał, chcąc zobaczyć, jak poradzi sobie z tym zadziorny młodzik. Gdy dopadli wreszcie miejsca bitwy, zastali polskie siły srodze zmieszane przez kozaków hrabiego atamana Płatowa, którego liczne sotnie bez problemu gromiły osłabione i osamotnione pułki jazdy Rożnieckiego. Trup polskiego ułana słał się gęsto wśród dojrzałych łanów żyta. Kto z życiem cało uszedł, ten w popłochu rejterował za ziejącą ogniem osłonę własnych dział, które w pośpiechu ustawiali do bitwy przybyli właśnie artylerzyści Romańskiego. – Kartaczami ładuj! – padały komendy. – Nawiasowym pal! Kanonierzy uwijali się jak w ukropie, chcąc nadążyć przed nacierającymi ponownie sotniami Płatowa. Nie chcieli się dać zajechać i zaszarżować. Nikt nie chciał umierać w tak piękny lipcowy dzień. W ruch poszły szufle, stemple i ładunki i wnet sukursująca jazdę artyleria konna zasnuła się smrodliwym niebieskawym dymem. – Dajcie im podejść bliżej! Kartaczami ładuj! – Wśród ciemnozielonych szeregów ponownie poszła komenda. – Ostro przez metal! Pal! Armatki znów plunęły ogniem i żelazem, wzbijając fontanny ziemi, drąc w kawały i krwawe szmaty, upojone dotychczasowym zwycięstwem zastępy kozaków, Baszkirów i Kałmuków. – W skok! Szwadronami naprzód! – Przybyły z odsieczą Kamieński prędko rozwinął do szarży swoich ułanów, szaserów i huzarów. Takoż uczynili książę Sułkowski i generał Tyszkiewicz, za czym sześć pułków polskiej jazdy ruszyło masą na zdezorientowanych jezdnych Płatowa, którzy pierzchać poczęli, nie czekając, aż ich polska artyleria wytłucze do nogi. Mimo odsieczy i natychmiastowej reakcji Kamieńskiego Rosjanie wzięli górę. Polacy pozostawili na pobojowisku wśród zbóż, rżysk i ściernisk blisko tysiąc trupów. W niewolę zaś poszła ich przeszło setka. Paliowo połyskujące łany i granat ułańskich mundurów, pąs, karmazyn i żółć wyłogów obficie zlała krew ludzka i końska. Pierwsze starcie wojsk Księstwa w owej wojnie zakończyło się klęską. Artylerzyści Romańskiego odnieśli jednak swój mały sukces. – Bardzo ładnie! Zasłużyłeś na nowe szlify, chłopcze. – Szczepan z uznaniem klepał po plecach młodego Zakrzeńskiego. – Ładnieś się spisał! Będzie z ciebie tęgi fojerwerker. – Dziękuję! – Nie wierzyłem, że do nas wrócisz. – A gdziem miał iść, panie sierżancie? *** W reprezentacyjnej sali Pałacu Gubernatora w Witebsku zaległa cisza, przerywana jedynie skrzypieniem obcasów przechadzającego się wolno Napoleona. Wszyscy zebrani w napięciu oczekiwali cesarskich decyzji, żaden jednak nie ośmielił się odezwać pierwszy, nikt nie odważył się zadać pytania. – Doskonale zdaję sobie sprawę – zaczął wolno – że nie osiągnęliśmy na razie nic z zamierzonych wcześniej celów. Ani bowiem nie udało nam się zniszczyć głównych sił wroga, ani nawet nie stoczyliśmy z nim jednej porządnej bitwy. Stoimy w miejscu: żremy, pijemy i rosną nam tyłki w Witebsku, gdy tymczasem Aleksander rośnie w siłę i czas działa na jego korzyść. – Cóż zatem, sire? – Pierwszy ośmielił odezwać się cesarski adiutant Filip de Ségur. – Jakie masz plany? – Na razie mamy nad Rosjanami przewagę, zarówno w ludziach, jak i w wyposażeniu. Jest nas blisko sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierza, gdy tymczasem car dysponuje nieledwie stu pięćdziesięcioma tysiącami ludzi. Przy takiej przewadze nie pozostaje nam nic innego, tylko przejść do ofensywy. Proponuję kierunek na Smoleńsk! – Ależ sire... – Berthier próbował kwestionować cesarski pomysł. – Co ci się nie podoba? Smoleńsk to jedyna możliwa droga marszu. To clavis Moscovae[153]! Klucz do serca Rosji! Rosjanie będą bronić miasta. Mają tam swój święty obraz, mają cerkwie i monastyry. Poza tym Barclay połączył się był już z Bagrationem, więc ich siły są dużo większe i gotowe do działań zaczepnych. Uważam, że jedno nasze poważne zwycięstwo doprowadzić może wreszcie do zakończenia tej paskudnej wojny. Pogodzimy się z moim „tylżyckim bratem” i zaraz potem jazda do domu. – To niedorzeczność, sire – znów zaoponował Berthier. – Dalszy marsz na wschód wpędza nas coraz dalej w rosyjski interior, o którym nie mamy zielonego pojęcia. – I zważ na tamtejszą zimę – poparł marszałka wielki koniuszy Caulaincourt. – To nie będą wywczasy w górskiej wiosce, ale prawdziwe wschodnie zimy. Hannibala o mały włos nie zabiły Alpy, naszym grobem może być rosyjska pustka, nad którą stać będą bezwzględny marszałek mróz i generał głód. Nie daj nam zginąć, sire! – Bez egzaltacji, moi panowie! – irytował się cesarz. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że Rosjanie chcą nas wciągnąć w swe bezkresy. Wiem też, że tutejszy klimat może być zabójczy. Zależy mi jednak na tym, by dotrzeć do Smoleńska i tam zalec na zimę, zbierać zapasy i czekać do wiosny, a kiedy przyjdzie kolejny rok i car nie zechce zawrzeć pokoju, ruszyć wówczas jednocześnie na Petersburg i Moskwę. Zniszczyć do gołej ziemi jedną z nich, drugą zaś zachować w spokoju. – Sire, zważ na to, że nasze linie komunikacyjne wydłużają się z każdym dniem marszu. Do ich ochrony potrzeba coraz więcej wojska, co dodatkowo osłabia już i tak nadwerężone siły Grande Armée – drążył temat nieustępliwy Berthier. – Jeśli posuniemy się w głąb Rosji, wróg będzie miał okazję szarpać nas do woli. Gdybyśmy zatrzymali się w Witebsku, mógłbyś, sire, uczynić zimę i mróz swoim sprzymierzeńcem. Teatrum wojny przybliżyłoby się do nas z czystej konieczności. Rosjanie, widząc, że się nie damy wciągnąć w zasadzkę, sami do nas przyjdą; nie będziemy musieli ich ścigać. – Tak, ale pamiętaj, że oni cały czas są na swojej ziemi, my zaś występujemy w roli intruzów – włączył się do dyskusji Caulaincourt. – Dla Rosjan, tak kręgów dworskich, arystokracji, posiadaczy ziemskich, jak i prostego ludu, ta ziemia to świętość, za którą gotowi oddać wszystko, łącznie z mieniem i życiem. Niepoślednią rolę w podbijaniu patriotycznego bębenka gra tutaj Cerkiew, która stawia nas w roli ludożerców i antychrystów przybyłych tylko po to, by pożreć bez soli świętą matkę Rosję. – Dobrze, dobrze, drogi Armandzie. – Cesarz zbył go nerwowym machnięciem ręki. – Do rzeczy. Powiadacie, że Rosjanie dobrowolnie się cofają, że chcieliby wciągnąć nas aż do Moskwy. Otóż opuścili oni Wilno tylko dlatego, że nie zdążyli się tam na czas skoncentrować. Opuścili linię Dźwiny, bo Bagration się spóźnił i nie przyszedł z sukursem wcale. Zwinęli wreszcie obóz pod Witebskiem i odeszli na Smoleńsk tylko dlatego, że Barclay musiał wreszcie połączyć się z Bagrationem, co odsuwano w nieskończoność. Pamiętajcie, że nie będziecie mieć Smoleńska bez bitwy, nie będziecie mieć Moskwy bez bitwy! Lepiej prowadzić działania zaczepne, niż uwikłać się w beznadziejną, przewlekłą wojnę, której szanse w oddaleniu naszym od Francji będą znikome albo nawet i żadne. – Wiesz dobrze, sire – odezwał się marszałek Duroc – że Rosjanie są u siebie i że będą walczyć w obronie domu, swojej matki Rosji. Ich sprzymierzeńcem będzie zarówno mróz, śnieg, jak i ostatni chłop pańszczyźniany, w którego ślepej duszy zaszczepiono strach, pogardę i nienawiść do „potworów znad Sekwany”. Ta ziemia jest dla nich świętością, którą kalamy samym tylko przebywaniem na niej. Im głębiej włazimy w ichnie bezkresy, tym większą nienawiść u nich wywołujemy. Tu car jest bogiem, a Bóg carem, sire! – A ty, Dumas, też jesteś przeciwko mnie? – Bonaparte zagadnął tym razem głównego intendenta swej armii. – Co myślisz? Jak widzisz nasz dotychczasowy marsz? – Wiesz, sire, żem nigdy nie łgał. Teraz też będę szczery i powiem tylko, że wojna z Rosją będzie wojną narodową i ani import towarów angielskich, ani nawet odbudowa Królestwa Polskiego nie stanowią dostatecznie ważnych przyczyn do podjęcia aż takiego ryzyka. Całe nasze wojsko nie uznaje konieczności dalszej wojny i wszystko przemawia za tym, by pozostać w Witebsku. – Krew nie została jeszcze przelana, a Rosja jest zbyt potężna, aby poddać się bez walki. Aleksander rozpocząć może preliminaria dopiero po walnej bitwie. Jeśli zajdzie tego potrzeba, dotrę aż do świętego miasta i tam zwyciężę. Pokój czeka na mnie u bram Moskwy. A jeśli wówczas jeszcze imperator trwać będzie w uporze, układać się będę z jego bojarami lub też z ludnością Moskwy, która o tyle liczną jest i oświeconą, aby zrozumieć dobrodziejstwo swobody i własny interes – żachnął się cesarz. – Zresztą Moskwa nie cierpi Petersburga; podobne zaś współzawodnictwo, w skutkach wprost nieobliczalne, łatwo będzie wyzyskać. Moi panowie, podjąłem już decyzję. Ruszamy na Smoleńsk! A jeśli trzeba będzie, pójdziemy na Moskwę i dalej! Sam diabeł mnie nie powstrzyma! En avant![154] *** Król Westfalii, Hieronim, brat cesarski do pochodów coś ostatnio nierychliwy. Już i tak zbyt wiele czasu zmitrężył na siedzenie w Grodnie, gdy tymczasem Moskale czmychnęli i próżno ich szukać w radiusie sześciu lig[155]. Zachodzimy tutaj i rozsiadamy się jak u siebie, a wróg dalej nie pobity i choć się cały czas cofa, zagrażać nam nie przestaje. Wyszliśmy z miasta czwartego czerwca, dwa dni po jeździe naszej, którą – nie wiedzieć czemu – Hieronim przydał korpusowi LatourMaubourga, nas zaś pognał forsownym marszem dalej na wschód. Idziemy w coraz większym ukropie, jakby prosto w piekielne czeluście, nie zaś w północne i wschodnie rubieże świata. Skwar zabija tak ludzi, jak i konie. By zjeść cokolwiek, żołnierz posuwa się nawet do gwałtów i grabieży. Aby w skwarze największym, który około południa się rodzi, nie maszerować, pobudkę trąbi się tutaj już o trzeciej w nocy i nim świt na świecie zagości, jesteśmy parę godzin w drodze. Kiedy zaś słońce stoi w zenicie, szukamy wytchnienia w miejscu, które bodaj namiastkę cienia przysparza. Karmią nas podle, ale też niczego innego się nie spodziewałem. Na śniadanie chleb z wódką, na obiad wódka z chlebem, wieczerza z tychże samych wiktuałów złożona. Mam świadomość, Duszko moja Najmilsza, że ów diariusz nigdy może nie trafić w Twe ręce. Łudzę się jednak i piszę nadal, choć mi słońce ślepia wypala, a łeb skołatany na niewiele myśli się zdaje. Zastanawiam się, co też porabia nasz ukochany ancymon Staś? Jest tak nieobliczalny w swych postanowieniach, że nie zdziwiłbym się wcale, gdybym go na powrót w szeregach naszych zobaczył. Jeżeli został w Szymanowicach i tam gospodarzy, to dobrze, bo przynajmniej daleko od tego piekła, które każdy nadchodzący dzień nam gotuje. Jeśli jednak poszedł na tę przeklętą wojnę, tedy... no comments, jak powiadają Angliki. Jak wda się, moim zwyczajem, w wojenne awantury, tedy nijak nie będę w stanie mu pomoc. Tu każdy zdany jest na siebie i tylko na siebie. Każdy żołnierz Grande Armée żyje i umiera w samotności. W samotności tłumu, Najdroższa. Ja też. Tylem się był rozpisał w ogólnikach, a tu przecie spraw wagi wielkiej krocie. Wiedz, że nie dalej, jak wczoraj stoczyliśmy bitwę o małe, nikomu niepotrzebne miasteczko Mir. Nazwa owa – nieobca przecie, bo czas wojny o konstytucję przywodząca – rozrzewniła mnie bardzo, bom przypomniał sobie dawne, pod Wedelstedtem boje o Zelwę, gdziem Virtuti wziął. Dość wspomnieć, że kozacki ataman, niejaki Matwiej Płatow, stojący w ariergardzie II Armii Zachodniej dostał dyrekcję od samego Bagrationa, by nas do owego Miru nie wpuścić. Miał on pod sobą blisko ośm tysięcy bagnetów i szabel i tymi siłami na dywizję jenerała Rożnieckiego gracką pułapkę uszykował. Nasi wpadli w owe paści i tylko rozum i opanowanie Poniatowskiego pozwoliły wyjść z opresji. Rzucił on bowiem dwa nasze regimenty piechoty, które z impetem sukursowały biedną, postrzelaną i zgonioną jazdę. Pułkownicy, Miaskowski i Czartoryski, pociągnęli śmiało ze swymi żołnierzami i brawurowo wsparli chevalierów Rożnieckiego. Żal jeno, że po owym bellum, na placu pozostało naszych z pół tysiąca trupów i ranionych, zaś ćwierć tysiąca poszło sromotnie w niewolę. Sen mnie morzy i niewiele już dziś napiszę, chciałbym tylko jak najwierniej przekazać Ci swą tułaczkę po moskiewskich bezkresach. Sam nie wiem, co jutro przyniesie i czy ktokolwiek będzie mógł podać Ci moje nieszczęsne piramidy papieru. Chciałem słać listy przez cesarskich kurierów, ale kiedy wielu zaczęło przepadać bez wieści, uznałem, że lepiej będzie, jak zbiorę wszystko i komu zaufanemu podam, by na wypadek mej śmierci oddał Ci wszystko, com tu napisał. W obozie pod Mirem, w noc z 10 na 11 lipca 1812. *** – Nic z tego nie będzie, moi panowie. – Poniatowski stał zasępiony nad stołem zakrytym starą, połataną tu i ówdzie mapą. – Bonaparte jest wściekły i rozgoryczony, żeśmy się jak dzieci podejść dali. Davout naciska na mnie, bym co rychlej ścigał Bagrationa. Dostał ponoć dyrekcję od samego cesarza, wedle której ma przejąć komendę nad całością naszych sił. Hieronim się obraził i, nie słuchając nikogo, ruszył prosto z placu do Westfalii. – Najważniejsze, że Davout zajął Mińsk i będzie można iść wreszcie dalej – głośno myślał Kniaziewicz. – Każdy dzień postoju przybliża nas do zguby. – Skąd to mniemanie? – zainteresował się Zajączek. – A stąd, że byłoby katastrofą zostać tu na zimę. – Nie koloryzuj, Karolu – Dąbrowski się uśmiechnął – nie będzie aż tak źle. Cesarz jest dobrej myśli i szacuje, że zimą będziem się grzać w domowych pieleszach i opowiadać wnukom i dziatkom o wojennych przewagach. – Jeśli nasza jazda będzie dokazywać tak, jak pod Mirem i Romanowem[156], pewnikiem do Mohylewa nawet nie dojdziemy – ironizował Zajączek. – Ułani i szaserzy to nie harcowniki, żeby do popisów w pojedynkę przed frontem stawać. – Możem się i nie popisał pod Romanowem – odciął się Kamieński – ale to nie nasza wina, że wszędzie z opóźnieniem wkraczamy i idziemy niemal na oślep. – Czyjaż tedy? – kpił nadal generał Melon. – Czyjaż, no? – Hieronima, cesarskiego brata! – nie wytrzymał Kniaziewicz. – Wleczemy się, nie przymierzając, jak muchy w gównie! Już dawno powinniśmy być w Mohylewie! Davout sam musiał opierać się Bagrationowi pod Sułtanówką, zaś wszystkie gromy cesarskie spadły na Bogu ducha winnego przytomnego tutaj księcia Józefa. – Prawda to? – zdumiał się Fiszer. – Prawda – odezwał się Pepi. – Cesarz nazwał mnie zdrajcą. Wściekł się i złych słów mi nie szczędzi. Pisze do mnie, że maszeruję nazbyt delikatnie, a głowę mam zajętą nie wojną i obowiązkami żołnierza, lecz pięknymi warszawiankami. Dał mi na moment faktyczne dowodzenie całym prawym skrzydłem Grande Armée, ale potem, gdym za Davoutem nie nadążył i go nie wspomógł, zrugał mnie od zdrajców i renegatów. – Idziemy, ile tchu w piersiach! – nieoczekiwanie poparł księcia Zajączek. – Nikt się nie oszczędza. Ludzie padają jak muchy nie od kul, ale z głodu. Koń garści ziarna i kuli słomy nie wiedział od tygodnia. Żre tylko trawę, a gdy jej braknie, liście z drzew i poszycie z dachów. Wiecie, panowie, żem Bonapartego apologeta wielki i żołnierz oddany, ale sangwina się we mnie gotuje na takie brednie! I to z czyich ust, spod czyjej ręki?! Cesarza! – Każdemu mylić się wolno i czasem zły osąd wydawać. – Dąbrowski studził gorącą krew generała. – Czasem czyjaś decyzja, którą mniemamy za złą i krzywdzącą dla siebie, okazuje się zbawienna dla innych, dla reszty całej, pro publico bono... – O czym ty gadasz, Janie? – dziwił się Kniaziewicz. – Co? – O niczym ważnym, a tak starym, że nic do sprawy naszej nie wnoszącym – odpowiedział enigmatycznie Dąbrowski i przelotnie spojrzał na księcia Józefa. Tamten skinął Janowi Henrykowi i nieznacznie się uśmiechnął z lekkim zakłopotaniem. Wiedział doskonale, o czym wspominał generał. Przypomniał sobie naraz ów wieczór pamiętny, grudniowy 1806 roku w zaśnieżonej, błotnistej Warszawie, dokąd wraz ze sztabem zjechał nieoczekiwanie sam Bonaparte, mając u boku Talleyranda – ministra spraw zagranicznych Francji, eksbiskupa Autun, którego czasem zwał „gównem w jedwabnej pończosze”, jednocześnie powierzając mu najważniejsze urzędy w państwie i radząc się go w sprawach najwyższej rangi. Tak było i owej zimowej nocy, gdy ważyły się losy Polaków i wodzów przyszłej armii Księstwa. Dwóch ich naówczas było: książę Józef i generał Jan Henryk. Długo rozważał cesarz, komu w wodzostwie dać pierwszeństwo; kogo uczynić tym, który powiedzie naród i wojsko? Pytał sam siebie, pytał i Talleyranda, który chytrze podsuwał różnorakie racje, raz się z cesarzem zgadzając, innym znów razem kwestionując jego pomysły. Nastał wreszcie moment ostatecznej decyzji Bonapartego. Już-już się zdawało, że bawidamek Pepi – bożyszcze kobiet i birbantów – będzie się musiał obejść smakiem na rzecz rycerza bez skazy, dzielnego Sasa, któremu wojsko „Marsz, marsz...” śpiewało, gdy oto nagle Napoleon sparaliżował wszystkich swoimi słowami: – Panie Poniatosky! Pamiętaj o jednym: że jako wódz naczelny moich Polaków, masz przede wszystkim dbać o to, by zasypywać żelazem, ogniem i ołowiem głowy naszych wrogów, nie zaś papierami, utyskiwaniami i żądaniami pisemnych gwarancyj moją biedną, zmęczoną głowę! „Naczelny wódz moich Polaków!” Więc Pepi, nie „szczwany Sas”! Wielu myślało wówczas, że Bonaparte oszalał, że postradał zmysły, dając wiarę szatańskim podszeptom przebiegłego kuternogi, a dowództwo nad Polakami księciu Poniatowskiemu. Dąbrowski zszarzał nagle i struchlał. Nie pomogło mu, że był na ustach wszystkich żołnierzy wszystkich legii polskich, nie pomogło mu owe „Marsz, marsz...”. Zgasł z podmuchem słów Napoleonowych dzielny Jan Henryk, zaś gęba starego lisa, księcia Benewentu[157] pokraśniała z uciechy. Dawny to był jednak czas, do którego wracać nie było warto i postanowień cesarskich roztrząsać. Fakt faktem – wybór księcia Józefa tę dobrą miał stronę, że dla sprawy polskiej zyskał nie tylko żołnierzy i lud prosty, ale i starą szlachtę, i arystokrację. Teraz inne sprawy zaprzątały umysły dowódców. Po raz pierwszy w oczach, sercach i umysłach zagościł lęk i niepewność jutra. Niejeden obawiał się o los armii: o ludzi, konie, o sprzęt. Ledwie bowiem przekroczyli Niemen, ich szeregi zaczęły topnieć w lawinowym tempie. Żołnierze, zwłaszcza młodzi, niedoświadczeni rekruci, dezerterowali, gdy tylko nadarzała się sposobność. Wielu chorowało, wielu marło z głodu i wycieńczenia. Padały też konie, i to bynajmniej nie z braku paszy, ale nade wszystko z nadmiaru niedojrzałego zboża – zabójczego dla zwierzęcych żołądków. – Jest rozkaz, generale – rzucił Pepi do Dąbrowskiego. – Bonaparte domaga się, byśmy ubezpieczali marsz Wielkiej Armii jako ariergarda. Prosiłem cesarza, aby przydał nam wszelkie dostępne oddziały stojące w Grodnie i inszych mniejszych miastach. Nic z tego jednak. Nie dość, że odmówił, to jeszcze przysłał dyrekcję, by twoja dywizja stanęła w odwodzie i ubezpieczała nasze tyły. – Będziemy osłabieni – zauważył Zajączek. – Nie dość, że dezercja z dnia na dzień większa, w batalionach infanterii nie masz więcej, jak trzy, cztery setki ludzi, to jeszcze zabierają nam Jana. Paradne dyrekcje dostajemy ostatnio! Paradne! – Cóż na to wszystko Davout? – pytał Kniaziewicz. – Sam podsunął pomysł, byśmy w ariergardzie stali – odparł kwaśno Poniatowski. – Marszałek zrobi wszystko tak, by spodobało się cesarzowi. Jego lojalność wobec Napoleona... – Znamy ją aż nadto – wtrącił się Zajączek, zazdroszczący sukcesów księciu Eckmühl[158]. – Na pierwszym miejscu jest cesarz, na drugim: cesarz, na trzecim: cesarz... – Dałby Bóg każdej armii takiego Davouta. – Górski pokiwał głową. – Jego ludziom niczego nie brakuje. Mają wikt i opierunek. Wojsko boi się go jak ognia, ale kocha jak matkę. – Boją się Żelaznego[159], bo za dezercję i kradzież choćby miski grochu stawia pod mur, a kochają, bo nigdy niczego im nie brakuje. Mają u niego jak w domu na zapiecku – głośno myślał Dąbrowski. – Nie masz w jego korpusie ani złodzieja, ani oszusta. Gadają, że kury i prosięta wałęsają się pod nogami żołnierzy bez szwanku. – Postarajmy się w tym jednym być podobni do Ludwika – powiedział Pepi. – Może wtedy wojsko przestanie wiać z szeregów, a głód nie będzie powodem śmierci i dezercji. *** Dni całe razem. Ramię w ramię wtuleni. Nawet kapitan Romański na te ich amory oko przymyka. Niejedni bowiem tacy jak Joasia i Stanisław idą w szeregach Grande Armée. Niejedni tacy, co to z miłością i ze śmiercią za pan brat pod rękę kroczą. Chłopak nie przejmował się już, że towarzysze z baterii i kompanii dowcipkują o nim i jego wybrance, że nabijają się zeń, iż do cna zgłupiał i oczadział. Niejeden jednak zazdrościł mu owej młódki, ledwie rozkwitłej siedemnastoletniej lelujki albo różyczki, niejeden suszył do niej zęby i ostrzył sobie na nią artyleryjskie pazury. Wielbili ją zresztą nie tylko artylerzyści; dziewczyna zyskała sobie miano pięknej znachorki i kantynierki tak w polskich, jak i w innych – francuskich, westfalskich, wirtemberskich i portugalskich – szeregach. Nie na darmo Sasi i Bawarczycy zwali ją Die Niedliche[160] czy Alraune. Zawdzięczali jej zdrowie, a nierzadko i życie, nade wszystko zaś cieszyli się z samego faktu przebywania w jej towarzystwie. – Wszystkim się podobasz! – Zakrzeński nie krył zazdrości, spoglądając to na Joasię, to na maszerujących obok i obozujących żołnierzy. – Słodka Alraune. – Za tobą ja tu przyszła, nie za nimi – obruszyła się. – Ty myślisz... ty... że ja tak... Alraune... oni tak nazwali, nie ja... Ja nawet nie wiem, co to „alraune”. – Ów korzeń, co go nosisz przy sobie. – Nadragula[161]... Maty dała... dawno. Howoryła, co szczastie nosiw... – Szczęście, powiadasz? – zasępił się Zakrzeński. – Mnie szczęścia z magicznych marchwi nie trzeba. Tyś jest szczęście. Zjawiłaś się tak nagle. Ledwie śmierci wyrwana. Potem mnie ratowałaś i zaraz pokochałaś, jak i ja ciebie. Teraz znów razem... To jest szczęście, choć wojna przecie... Od paru dni biwakowali w Mohylewie, skąd już prosta droga wiodła ku Smoleńskowi. Stare, z łaski króla Batorego wzrosłe miasto dziś nie posiadało nic ze swej dawnej świetności. Od czasu pierwszego rozbioru spoczywało w rękach i na łasce Rosji, stając się od razu stolicą guberni. Środkiem, wciśnięty miedzy wysokie, strome brzegi, toczył swe wody narowisty i niepokorny Dniepr. I choć od dawna panowało tu obce samodierżawie, wiara wielu obrządków miała się dobrze, nie nastając jedna na drugą. Kościoły sąsiadowały z cerkwią, klasztory zaś z monastyrami. Jowanka tęsknie spoglądała na prawosławne świątynie o cebulastych baniach wież zwieńczonych krzyżem z ukośną belką. Nie wchodziła jednak do środka, do żadnej z cerkwi, jakby obawiając się czegoś. Stanisław dostrzegł ten niepokój. – Cóż ci to? – zapytał. – Cóżeś taka markotna? Potrzeba ci czego? Może pomodlić się chcesz? Kościołów tu dosyć, a i cerkwie... – Nasze inne były – odparła. – Nie takie wielkie i... smutne. – Czemu smutne? – Smutne i zimne. Nasze nie z kamieni, tylko z drzewa. Las przypominały... pachniały birom, szkwirkom i smerekom... Ne bude Wosia...[162] – Pociągnęła nosem. – Cichaj, nie trzeba! – Przygarnął ją do siebie i tulił mocno. – Mój dom też daleko. – Łatwo ci mówić – odparła gorzko. – U ciebie niano i maty... u mene nikogo... Ja sirota. – Matka we Francji, daleko. Może nigdy jej już nie zobaczę. A ojciec? Jeżeli z armią, z nami idzie, tedy jak każdy inny zginąć może. Ty... – Popatrz! – przerwała mu nagle, wskazując sunący droga orszak jeźdźców. – Pięknie! Przodem, na narowistym karym dzianecie, odziany w granatową, obcisłą kurtkę z karmazynowym kołnierzem zdobnym w szerokie generalskie hafty, jechał sam książę Józef, wódz naczelny V Korpusu. Muskulaturę ud i łydek podkreślały obcisłe karmazynowe rajtuzy z podwójnym srebrnym lampasem, książęcą zaś głowę wieńczyła wysoka kwadratowa czapka z granatowego sukna z biała kitą, srebrnymi taśmami, bulionami i kordonem. Pół kroku za nim zdążał jego adiutant przyboczny Antoni Potocki, z daleka błyszczący przepysznym węgierskim strojem: amarantowym dołmanem suto zdobionym srebrnymi pętlicami, akselbantami i niebieskim kołnierzem, niebieskimi, cyfrowanymi srebrem spodniami i węgierskimi palonymi butami. Bogatego uniformu dopełniało niebieskie czako z białą kitą i srebrnymi bulionami oraz niebieski mentyk podbity białym futrem, zdobny w srebrny szamerunek i pętlice. Na czele adiutanckiego orszaku jechał szef sztabu armii Księstwa – Stanisław Fiszer w granatowej kurcie szaserskiej z karmazynowym kołnierzem zdobnym w generalskie hafty w postaci filigranowych srebrnych liści dębowych i srebrnych orłów polskich, w karmazynowych rajtuzach wpuszczonych w cholewy wysokich botfortów oraz bikornie ze srebrnym galonem i białą kokardą. Za Fiszerem podążała grupa adiutantów polowych księcia Józefa. Było ich z tuzin. Wystrojonych jak na paradę, w generalskie i pułkownikowskie mundury różnych broni, formacji i służb. Stanisław, który bacznie przyglądał się niecodziennemu orszakowi, poderwał się naraz i stanąwszy w postawie zasadniczej, poprawił mundur i sam sobie zakomenderował: – Garde a vous![163] – Podniósł dłoń do nakrycia głowy. Zdumiona Jowanka również wstała prędko i z zaciekawieniem spoglądała na wzbijającą fontanny kurzu grupę jeźdźców. – Tam! – Wskazała postać oficera w ciemnozielonym dwurzędowym fraku pułkownika korpusu inżynierów z czarnymi wyłogami zdobnymi w złote wybuchające granaty, złotymi epoletami i guzikami oraz karmazynowymi wypustkami i podszewką, w białych obcisłych spodniach do konnej jazdy, wysokich botfortach oraz bikornie ze złotym guzem, galonem i białą kokardą. – Gdzie? Co? – pytał Staś zapatrzony w księcia Józefa. – Co się stało? – Tam! – powtórzyła raz jeszcze. – Popatrz! – Tata?! – Zakrzeński w postaci pułkownika rozpoznał Juliana. – Tato! Tamten widać dosłyszał i rozpoznał głos syna, bo naraz wzdrygnął się i obejrzał, gwałtownie wstrzymując konia, czym naruszył nieco rozpędzony szyk książęcej świty. Adiutanci i oficerowie spojrzeli nań z wyrzutem, niektórzy z zaciekawieniem. Stary Zakrzeński zmitygował się zaraz, odwrócił, poprawił w siodle i nie spojrzawszy na syna, przynaglił konia. – To chyba nie tatko – mrużył ślepia. – Chyba nie... – Na pewno on. Poznałam zaraz, jak tylko w twarz spojrzałam – odparła Joasia. – Może cię nie poznał? – W służbie był, tedy mu nie wypada szyk łamać i od księcia odbiegać – tłumaczył ojca. – Pić mi się chce. Nie masz czego? – Przy kompanii wszystko ostawiłam. Chcesz pić, trza wrócić. – Chodźmy tedy. – Wziął ją za rękę i z żalem obejrzał się za znikającą w tumanach kurzu książęcą świtą. *** – Kto to był, mój Zakrzeński? – Poniatowski zagadnął Juliana, gdy przybyli do kwatery księcia. – Nie rozumiem, mości książę. – Tamten jakby nie dosłyszał pytania. – Nie udawaj, pułkowniku – zbeształ go żartobliwie Pepi. – Wiesz doskonale. Ten chłopczyna w artyleryjskim mundurze... i ta dziewuszka... Przyznam, że dziewczę miód. Śliczna. Tylko te ślepia niby dwie szable zimne... Nie wiesz, kto to? – Excusez-moi, Votre Majesté[164] – zaczął tamten. – Nie chciałem stwarzać problemów. W służbie jestem i za każdym wołającym nie wypada się oglądać. Ten to syn mój, a dziewka... – A więc to ten bohater, który zaciągnął się pod nasze sztandary? – Nie inaczej, mój książę. Czternasty rok lewie skończył, kiedy pod Raszynem stawał. Sam pan Potocki do swoich go wziął. – Mon brave![165] – zakrzyknął mile zaskoczony Poniatowski. – A ta dzierlatka? Śliczna nad podziw... tylko wzrok jakiś dziki... Znasz ją, pułkowniku? – To córka rodzona przyrodniej siostry mojej i przyjaciela serdecznego z kościuszkowych jeszcze czasów... – odparł i popadł w zadumę. – Cóż ci to? W czym zgryzota? – Bo ten smark miał doma siedzieć. Sam dymisję wziął od Sokolnickiego. A teraz... – Teraz na mocha idziemy – pocieszył go książę. – Po sławę i zwycięstwo. – Wspominałem już, że syn mój do gospodarstwa pospieszył i ani mu w głowie było wojowanie. Nie pojmuję... – Łeb młody i głupi, choć może i pomysłów w nim dobrych wiele. Skończy się wojna, to do majątku wróci. Ty przecie też, panie Julianie, na gruntach siedzisz, winnice obrabiasz. I to gdzie?! W Prowansji samej! Powinszować takiej fortuny! – O młodego się martwię, nie o winorośle. – A o dzieweczkę? – Pojęcia nie mam, co ona tu robi. Kiedym ją ostatni raz widział, gospodarzyła wespół ze Stasiem. – A teraz markietanka jak się patrzy! – pochwalił Pepi. – Niczego sobie sikoreczka! – Przecie to młode jeszcze, mości książę – zaperzył się Zakrzeński. – Dzieckiem mogłaby wam być. – Czy to nie ta, co ją wołają Alraune? – Ponoć tak ją zwą żołnierze, ale... – Tak... hm... – Książę westchnął, bo przypomniały mu się czasy spod Blachy i na ten jeden moment znów zapragnął pokosztować młodego fructum. *** Od blisko dwóch tygodni stoimy w Mohylewie. Wojsko zbiera siły i każdego dnia docierają do naszych jednostek coraz to nowi maruderzy. Kantonuję[166] wespół z paroma adiutantami księcia w pustym, porzuconym przez dotychczasowych posesjonatów domu w bliskości Dniepru. Książę Pepi nalega jednak usilnie, byśmy się gdzie bliżej niego przenieśli, bo chce nas zawsze mieć przy sobie. Jeszcze się dobrze lato nie zaczęło, a już myślimy o zimie. Gromadzimy zapasy, fasujemy płaszcze i opończe. Poniatowski stał się przez tych ostatnich dni gospodarzem nie lada. Wszystko szykuje i zapina na ostatni guzik, jakbyśmy zaraz mieli iść w bój śmiertelny. Kazał nawet wyszykować obszerny lazaret w Borysowie, potem zaś kilkakrotnie pisał do cesarza z prośbą, by pozwolił zabrać z Grodna nowe bataliony dla wzmocnienia naszych, już i tak przerzedłych szeregów. Niestety, Bonaparte nie zgodził się na ów manewr i co gorsza, postanowił nas osłabić, zabierając najpierw Kamienieckiego i czyniąc go gubernatorem Grodna, a dowódcą dywizji po Kamienieckim mianował Kniaziewicza, potem zaś zagarnął całą dywizję Dąbrowskiego, rozkazując osłaniać nasze tyły nad Berezyną. Jeździmy teraz często-gęsto wszędzie całym sztabem, bo Poniatowski chce koniecznie sam mieć wgląd na wszystką wojenną robotę. W czasie jednej z owych eskapad, gdyśmy robili rekonesans po pułkach i batalionach, spotkałem nie kogo innego, ale naszego syna Stasia! Imaginuj sobie, że ten basałyk i ancymon, do niedawna jeszcze gospodarz, co wojsko wraz rzucił, znów jest w naszych szeregach! Mało tego! Ma on przy sobie ową dziewkę – siostrzenicę moją, w której sobie bardzo upodobał, a która – jak z wyglądu i zachowania wnioskuję – kantynierką przy wojsku naszym została. Inaczej być nie może, bo by jej nikt wśród artylerzystów pozostać nie zezwolił. Niestety, nie dane mi było z nimi ani witać się, ani słowa zamienić, bo wraz ze sztabem jadąc, rzecz prosta, nie wypadało wyrywać się z szyku do dziecka, które dawno już dzieckiem być przestało. Tak więc żal mam po trosze do siebie, żem ich nie przywitał, nie zagadał... Nic o nim nie wiem, poza tym że zdrów i żyw jeszcze, i że Joannę ma przy sobie. Dzień każdy przybliża nas jednak do boju, tedy drżę o niego i o tę małą. To przecie wojna, nie spacer po calanques[167]. Jeszcze parę dni względnie spokojnego popasu i ruszamy na Smoleńsk. Mamy teraz przed sobą połączone potencje Bagrationa i Tolly’ego w liczbie przeszło stu dwudziestu tysięcy ludzi. Tuszę, że wreszcie uda się nam ich związać prawdziwą bitwą. Nimem poprzednie akapita skończył, już się larum podniosło w korpusie naszym. Oto ledwie wybiło dziewiątego sierpnia, kazali nam się uwijać i gotować do marszu. Książę Poniatowski wszędzie na gwałt rozsyła adiutantów i kurierów. Szczęściem mnie nie poruczył niczego ważnego, oprócz tego, bym zawsze stał pół kroku za nim, jako ten Roustam za Cesarzem. Zaraz też wspomniały mi się insurekcyjne czasy, gdym był tuż za Kościuszką. Adiutantura przy Pepim jest jednak czymś zupełnie innym. Oto bardziej trzyma mnie on przy sobie z sentymentu i przez wzgląd na dawne czasy niż dla rzeczywistej posługi. Dotychczas szliśmy w nieziemskich, upiornych skwarach, ugotowani nieomal na twardo i z solą potu naszego. Nieraz wojsko, dla ochłody z mundurów rozdziane, przypominało oberwańców z wywieszonymi z pragnienia ozorami. Potem wraz się coś naturze odwidziało i jęła nas batożyć wichrem i lodowatym deszczem, choć to przecie pełnia lata. Tonące w kurzu drogi i pola zamieniły się w jednej chwili w wielkie bajora, w których konie tonęły po pęciny, wozy zaś grzęzły aż po osie. Szczęśliwy ten, który – jak ja – mógł się w towarzystwie Poniatowskiego w ciepłej kwaterze schronić. Strach myśleć o tych, jak Staś nasz, co sub Iove frigido[168] muszą w błocie do snu zalec. O dziewczęciu owym nieszczęsnym nawet myśleć się boję. Nigdy bym nie przypuszczał, że z Poniatowskiego taki melancholik i sercowiec. Popadnie nieraz w taką zadumę, że zdaje się, jakby spał, a gdy go do przytomności przywołać, zachowuje się tak, jakby z dalekiej peregrynacji wrócił. Troska się on o wszystko; o wojsko i o dalszą naszą wyprawę. Tu też wyjawić Ci muszę, że rozmawiamy wiele o tym, co jeszcze zdarzyć się może i wyznam, że coraz częściej trapią nas wątpliwości, co do dalszego marszu na wschód. Coraz wyraźniej bowiem widać, że Moskale wodzą za nos Bonapartego, a ten z uporem godnym dziecka daje się im prowadzić niby tryk na postronku. Tuż przed wymarszem z Mohylewa Poniatowski kazał zliczyć nam wszystkie nasze siły i porównać z tym, cośmy wyprowadzili z granic Księstwa ku Niemnowi. Meldowane stany liczbowe są zatrważające. Otóż wyobraź sobie, że w czerwcu było nas, sił polskich blisko czterdzieści tysięcy żołnierza i rekruta, uzbrojonego i wyposażonego z pieczą i zapobiegliwością. Teraz, w przeddzień wymarszu, do walki pozostało nas nieledwie dwadzieścia dwa tysiące! Zapytasz mię teraz pewnie, gdzie się podziało owe osiemnaście tysięcy żołnierza? Gdzież są ci, którzy stać tu teraz z nami powinni?! Czyż w wojnie zginęli? Czyż na stronę wrażą przeszli? Może doma wrócili? Owóż nie! Ci, co zniknęli z naszych szeregów, to albo dezertery, albo marodery, wlokące się za nami i rabujący to, co jeszcze do zrabowania zostało. Najwięcej jednak padło z chorób rozmaitych, z głodu i zimna, które tutaj niepospolicie ze skwarami okrutnymi godzą się wybornie. Tu wrócę jeszcze do dyskursu, który między mną a księciem Pepim powstał, gdyśmy kiedyś na popasie w południowym słońcu, gdzieś za Grodnem siedzieli. Wyszła wówczas ode mnie myśl takowa, że owej wojny nijak wygrać nie będzie sposobu i że Bonaparte już jest przez Aleksandra pokonanym. – Skąd to mniemanie? – pytał mnie zaskoczony książę. – Czy żeś do wrogów przystał, mój panie? – Nie trzeba do wrogów przystawać, by ich w naszym bezpośrednim gronie spostrzec, Wasza Miłość – odparłem enigmatycznie, aż Poniatowski wzrok na mnie dłużej zatrzymał. – Nie pojmuję. Oświeć mnie, pułkowniku. – Zważ, mój książę – odparłem – kogo Bonaparte wiedzie przeciwko Moskwie. Prócz Francuzów i nas ma przy sobie samych wrogów swoich. – Jak to? – Czyż nazwiesz, panie, sprzymierzeńcami cesarza Prusaków i Rakusów albo Ispanów czy Italczyków? – uderzyłem retorycznie. – Przecie to jawne wrogi sprawy naszej. Nawet pośród Francuzów znajdziesz i takich, którzy wojnie naszej przeciwni są i najchętniej wróciliby z tych przeklętych błot i lasów prosto nad Sekwanę i Loarę albo do słonecznej Prowansji, gdzie dane było i mnie przeżyć trochę pięknych chwil. – Wiem, że nas nie lubią – odparł kwaśno książę Józef. – Jesteśmy solą w oku, wyrzutem sumienia całej Europy, zwłaszcza zaś Francji, o której nie bez kozery mówił Bonaparte, że wydała nas na łup ciemiężycieli i jest współsprawczynią nieszczęść naszych. Wypierają to z siebie Francuzy, jak mogą. Kiedyś, dawno temu, marszałek Lannes powiedział, że za jakąś tam Warszawę życia Francuzów poświęcać nie zamierza. – Onegdaj i sam cesarz zrugał nas przecie, żeśmy bawidamki i do walki nieskorzy. A przecie... – chciałem coś jeszcze dodać, lecz przerwał mi książę, rozpogodzony nieco, jakby nowym entuzjazmem uniesiony. – Wierzaj mi, mój drogi Zakrzeński, że ani się obejrzymy, a Napoleon znowu, jak po wzięciu Somosierry, powie: Vous ètes braves, les Polonais! [169] Takoż i kończę. Bo i czasu na pisanie niewiele zostaje. Trzeba nam wyfasować mundury, zjeść co jeszcze i kłaść się spać. Sen ów bowiem może okazać się być ostatnim przed wiecznym. Pozostawaj w zdrowiu, Duszko moja Najmilsza. Dziatwę naszą uściskaj, Jagusię zwłaszcza, bo to i dziewczynka, i zawsze oczko w głowie. Józkowi zaś powiedz, by się za ojcem nie smarkał, ale mamy swej i siostrzyczki pilnował. Pisałem na kwaterze w Mohylewie 10 sierpnia 1812. Post Scriptum: Papiery moje, na wypadek śmierci czy kalectwa, zawierzam JOX Józefowi Poniatowskiemu, którego z kolei proszę zdać owe synowi memu Stanisławowi, albo – gdyby i ten poległ – na ręce żony mej Anny z Łabędzkich bądź pozostałych dzieci moich: Józefa i Jadwigi. Julian Zakrzeński, pułkownik inżenierów XW, adiutant JOX Poniatowskiego ROZDZIAŁ VI Clavis Moscovae – Wracacie z niczym?! – Romański nie posiadał się ze zdziwienia na widok jadących z pustymi rękami zwiadowców pod komendą ogniomistrza Radonia. – Gdzież owe frykasy, gdzie woda i pasza któreście zdobyć obiecywali?! – Posłusznie melduję, panie kapitanie, że zjeździliśmy w krąg ze sześć lig[170] i niczego nie znaleźliśmy. – Jak to?! Żadnej wioski?! Żadnej osady czy choćby chałupy albo arendy przydrożnej?! Nic?! – drwił dowódca. – Nie gadajcie, że nic po drodze nie ma! Rosja to nie Sahara! – Wioski, ba, nawet miasteczka są – bąkał Szczepan – aleć nic tam nie znajdzie poza pogorzeliskiem. Powiadają, że kozaki mają rozkaz palić wszystko, a ludzi gnać na wschód, tak by nic dla nas nie postało. Nawet studnie jakimś paskudztwem trują albo ziemią i piachem zasypują. Spotkaliśmy oddział francuskich kirasjerów, ale i ci wracali jedynie z workiem zboża i lichymi kapłonami. Podobno spotkali wieś, gdzie się chłopi do żniw szykowali, ale potem i oni przepadli jak kamień we wodzie. Ledwie skończył opowiadać, deszcz lunął okrutny. Wyschnięta na proch ziemia i mundury zdobywców chciwie piły wodę. Konie ponuro zwieszały łby, wietrząc chłód ziemi w koleinach i dołach, gdzie jęła gromadzić się mętna, żółta woda i nie dając się powstrzymać jeźdźcom i koniowodnym, zanurzyły pyski w błotnistych bajorach. Żołnierze zeskakiwali z siodeł i przytykali usta do chłodnej mazi, by tylko wyzyskać z niej nieco wilgoci. – Masz jeszcze cokolwiek gorzałki? – Stanisław zagadnął wtuloną weń Joasię. – Bukłaczek nieledwie i wina antałek. – Rozdaj chłopakom. – Jakże? – Rozdaj, a nie pożałujesz. Wdzięczni ci będą. Zapamiętają. Zaraz też liczne dłonie wyciągają się po podany alkohol. Spalone dotychczas słońcem usta łapczywie chłoną cierpki, ostry smak wódki. Zmęczone, ogorzałe twarze dziękują uśmiechem za darmowy poczęstunek. – Nigdy ci tego nie zapomną – szepnął jej do ucha. – Kupiłaś ich sobie tym łykiem wódki. Dla żołnierza to stokroć ważniejsze niż wiatyk i absolucja. Jesteś panią dziegciu i gorzałki. Królową i wiedźmą naszej kompanii! – Nie mów tak, bo aż strach. – Spojrzała z lękiem w jego rozgorzałe ślepia. – Nie mów tak. – Kiedy to prawda. Będą cię miłować i ukrzywdzić nikomu nie dadzą. – A ty? – Ja? Ja jestem polski szczęściarz! – Roześmiał się szczerze. – Żabojady znad Sekwany i piwożłopy znad Łaby tak mnie zwą. – Dlaczego? – Bo mam ciebie! Całą! Duszą i ciałem! Mam taką, jakiej oni nigdy mieć nie będą. Dlategom szczęściarz. – Za pomyślność! – Któryś z żołnierzy wznosi toast. – Za naszą Joasię! Za Słodką Alraune! – Za cesarza! – dodaje inny. – Pies mu mordę lizał! – wydziera się krewki Alaborski. – Za księcia Józefa! Toć jest nasz wódz! Jeszcze mu Bonaparte dziękować będzie i po dupie całować, gdy zobaczy, jak Polak wojuje! – Zmilknijże, durniu! – zrugał go Radoń. – Chyba że chcesz przed sądem stanąć za ubligę! – A niech mnie i wieszają! – nie dał się uciszyć krnąbrny kanonier. – Książę jest nasz wódz! Może być, że i król! Poniatowski dłużej jest księciem niż Bonaparte cesarzem! Plwam na godności, gdy nam się krzywda dzieje, a dowódca nasz baty zbiera za cesarskiego brata! – Niech cię cholera! – Szczepan przypadł do pomstującego i zatkał mu gębę kułakiem. – Za dobry żołnierz jesteś, żeby cię rozstrzelać albo obwiesić! Zmilknij! Stul pysk i maszeruj! *** Nazajutrz wypogodziło się nad wyraz. Słońce zalało świat złotożółtą poświatą i wyciągnęło ostatki wilgoci z pokrywających drogę kałuż i kolein. Wnet na drodze i polach okolicznych zaroiło się od adiutantów i kurierów Wielkiej Armii uwijających się jak w ukropie, w dłoniach dzierżących kartki z meldunkami i rozkazami. – Gdzież tak gnacie, jakby się paliło?! – dopytywał niejeden oficer prowadzący swój oddział traktem na Krasne. – Nic nie wiecie?! – wołali posłańcy. – Idziemy na Smoleńsk! – Słyszałaś?! Wreszcie bić się będziemy! – egzaltował się Zakrzeński. – Cóżeś taki radosny? – dziwiła się Joanna, piętami przynaglając konia. – A jak zginiesz? Trup mnie nie ukocha. – Staś bardziej ciebie niż kostuchę miłuje! – Jadący obok Alaborski się roześmiał. – On nie dla niej! – Obiecaj mi, że się wrócisz i na tyłach ostaniesz – prosił dziewczynę. – Nie potrzeba się bez potrzeby na azard wystawiać. – Nie... – Obiecaj mi! – powtórzył z naciskiem. – Dobrze. – Spojrzała mu w oczy. – Obiecuję. – Ponoć Bonaparte stanął w Ladach i tam nas lustrować będzie – odezwał się, wyrwany z drzemki, sierżant Radoń. – Zda się, że coraz bardziej będziemy potrzebni Jego Cesarskiej Mości. – Podobnież łaskawszym okiem na Poniatowskiego patrzy, odkąd mu się cały korpus Junota zgubił. – Wśród żołnierzy baterii Szczepana pojawił się nagle sam pułkownik Górski. – Mamy stanąć jako całe prawe skrzydło Grande Armée. – Ten nasz nędzny korpusik? – dziwował się kapitan Romański. – Tak – odparł sucho pułkownik. – A Jaśnie Oświecony Książę Poniatowski jako fligeladiutant cesarza?! – nie wytrzymał, jak zawsze wyrywny Alaborski. – Nie nasza to rzecz! – zgromił go kapitan. – Mamy tylko celnie strzelać i nie dać się rozbić! Reszta... – ...jest milczeniem – filozoficznie i z przekąsem dokończył pyskaty kanonier. – Stulcież wreszcie dziób, żołnierzu! – wściekł się Romański, Górskiemu zaś rzucił: – Pan pułkownik raczy wybaczyć, ale ów żołnierz gębę ma niewyparzoną i czasem... – A jak się przy armacie sprawuje? – zapytał niczym niezrażony dowódca. – Posłusznie melduję, że za lewego kanoniera robi i... – I...? – I nader chwacko sobie poczyna. – Jutro imieniny i urodziny Najjaśniejszego Pana! – Górski przestał interesować się Alaborskim i przemówił do wszystkich żołnierzy kompanii. – I żeby mi każdy stanął w ordynku jak najczyściej! À grande tenue, to jest w paradzie! – Tak jest! – huknęli naraz wszyscy zebrani. – Niech żyje cesarz! – Do bitwy takoż pięknie iść macie! – salutował ich pułkownik. – Do tańca ze śmiercią trza występować paradnie! To ostatni walc! *** Piętnastego sierpnia naddnieprzańskie łęgi poniosły w dal gromkie, dobywane z dziesiątek tysięcy gardeł: Vive l’Empereur! En avant! Vive la France! Tak obchodzono podwójne święto: czterdzieste trzecie urodziny oraz imieniny Cesarza Francuzów. Wielu jednak, Polaków zwłaszcza, zanosiło modły nie do owego nowego mesjasza narodów, ale do Matki Bożej, której patronalne święto wypadało właśnie dziś. Kapelanów w Wielkiej Armii – tak katolickich, jak i protestanckich – było jednak jak na lekarstwo; nieledwie kilkunastu w polskich, szwajcarskich i wirtemberskich pułkach razem wziętych, tak więc pierwszeństwo miały uroczystości świeckie, do których gotowano się już od poprzedniego wieczora. Szwoleżerowie, szaserzy, kirasjerzy, ułani, dragoni i huzarzy, artyleria piesza i konna oraz nieprzeliczone rzesze piechoty: grenadierów, fizylierów, woltyżerów i karabinierów – wszyscy w równych, zwartych kolumnach, błyszczący nieskazitelnie czystym, paradnym mundurem, na którym nie uświadczył ni grama pyłku czy kurzu. W pełnym słońcu lśniły kaski, kirysy, godła na czakach i kaszkietach, szable, pałasze, bagnety i groty lanc. Bonaparte pojawiał się to tu, to tam w otoczeniu świty marszałków, generałów i adiutantów. Naraz znikł całkiem i już do wieczora nie pokazał się nikomu. Dopiero u progu nocy, stanąwszy pośród obozu Wielkiej Armii pod Krasnem, przyjął cesarz uroczystą defiladę swych wojsk. W szpalerze ogni rozbłyskujących z nadzianych na lance i bagnety słomianych wiechci, w rozgwarze muzyki wszystkich możliwych orkiestr pułkowych i krzyku tysięcy gardeł: Vive l’Empereur! dokonywało się największe święto Cesarstwa. Sam jubilat i solenizant, skryty w cieniu, milczał i okiem wilgotnym od łez spoglądał na mijające go, a niewidzące wcale hufce. Nie chciał ulegać słabości, ta jednak była silniejsza i stąd ów przypływ nagłego wzruszenia, które chciał ukryć przed podwładnymi. „Cóż to za wódz, co łzę roni? – zapytywał sam siebie. – Wzruszenie słabość oznacza”. Wnet jednak łzy otarł kułakiem, a nos wydmuchał w dobyty z rękawa fular, ułożył się wygodnie na swym skromnym legowisku, żelaznym składanym łóżku i podparłszy na łokciu, spoglądał na defilujące oddziały. „Łzy wzruszenia nas umacniają – przemknęło mu przez myśl. – Prawdziwy mężczyzna nie powinien wstydzić się łez. Tylko tchórz i łajdak umyka przed wzruszeniem, ryczy zaś jak baba w godzinie największej próby”. *** Niedziela wstawała piękna, słoneczna i sucha. Cały korpus polski wystąpił w pełnej gali. Lśnił niczym na rewii albo uroczystym przeglądzie. Już bladym świtem zapowiedziano czyste ubranie i pucowanie broni. Książę Józef wraz ze sztabem rwał na czele pochodu. W kłębach kurzu, w okropnym skwarze lejącym się z nieba, błyszczał mundurem wielkim, czapą rogatą i szkarłatną wstęgą Legii Honorowej przez pierś puszczoną. – Trzeba się śmierci pokazać à grande tenue – pokpiwał beztrosko. – Nie żal umierać, gdy słonko się weseli! Wjechali teraz w las, który nieco cienia i ochłody przydał tak ludziom, jak i koniom. Te ostatnie zwłaszcza tęsknie i chciwie rżały za tchnącymi wilgocią runem i ściółką. Polany zaś kusiły soczystą trawą i zielem wszelakim. Niebawem las się skończył, przechodząc w usiany krzewami i kępami drzew płaskowyż. – Na lewo patrz! – zakomenderował Pepi i wnet oczom żołnierzy wychodzących z ostępów ukazał się leżący na pagórku, podparty na łokciu sam Bonaparte! Wydawać by się mogło, że cesarz zupełnie nie jest zainteresowany ani wojskiem, ani zbliżającym się doń Poniatowskim, który wnet znalazł się tuż obok i nie zsiadając z konia, oddawał honory maszerującym kolumnom. Bonaparte naraz wypluł żute nerwowo źdźbło trawy, podniósł się wolno i otrzepawszy spodnie, ruszył raźnym krokiem ku nieodstępnemu Roustamowi, który niewzruszenie tkwił nieopodal, pilnując powierzonych sobie koni. Wódz migiem znalazł się w siodle i ruszył z kopyta prosto ku czołu polskich kolumn. Poniatowski szedł za nim krok w krok. Rozpierała go duma, kiedy patrzył na swych chłopców, których do ataku prowadził sam cesarz. Nieopierzeni smarkacze i stare wiarusy huknęły jak raz: Vive l’empereur! Vivat Caesar! Vive la France! Vive la Pologne! – Voilà Notre brave roi! Brave Polonais! – Gębę cesarską rozjaśnił szeroki uśmiech. – Vous êtes notre frère![171] Wzruszony Pepi zdołał jedynie wykrztusić zduszone: – Merci! Do swych żołnierzy rzucił zaś gromkie: – En avant! Vive l’Empereur! *** Smoleńsk już z daleka ryczał ogniem armat. Obie strony – francuska i rosyjska – przerzucały się nawałą ognia, od której puchły uszy i truchlały serca niejednego rekruta i młodego oficera nieobytego jeszcze z ogniem wojny. Ten i ów wciskał głowę w wysoki kołnierz kurty, jakby miało go to uchronić przed grozą wojny i nieuchronnością śmierci w bitewnym gwarze. O piątej rano blisko półtorej setki francuskich dział rozpoczęło koncert, którego finałem, krwawą ognistą kodą miało być otwarcie miasta, rozbicie korpusów Bagrationa i Barclaya i wyrżnięcie sobie krwawej steczki ku Moskwie. – Patrzcie! – Mrużąc łzawiące od prochu, dymu i kurzu ślepia, młody kanonier wskazał dłonią drobną sylwetkę galopującą w otoczeniu garstki gidów tuż przed główną linią wojska. – To cesarz! – Bonaparte! Sam Bonaparte! – podjęli inni. – Nasz Napoleon! W przepisowym czasie linie zwinęły się w zwarte kolumny. Piechota zdwoiła krok. Rozwinęła się do ewentualnej szarży jazda. Do bijącej od bladego świtu artylerii francuskiej lada moment dołączyć miała także polska. Cesarz, jadący ciągle na czele polskiego korpusu, oderwał się był nagle, zjeżdżając w lewo. Wojsko tymczasem skierowało się w prawo, ku miastu, którego przedmieścia, jak i mury tonęły w nieprzeniknionym ogniu i dymie. Rozwinięci do ataku tyralierzy polscy ruszyli ku przedmieściom Nikolskiemu i Raczeńskiemu, by wykurzyć stamtąd szykujących się do walki Rosjan. *** „Gdzież on teraz?! Co z nim?! – kołatało w głowie nieszczęsnej, która włócząc się na tyłach, pośród taborów, lazaretów i obozowisk, próbowała odnaleźć ukochanego i zrozumieć cały bezsens toczącej się na jej oczach wojny. – Staś! Stanisław! Jaka ja głupia była, że ci iść dała w te dzikie kraje! Jaka głupia była, że za tobą poszła...” – Ej, ty! – nawykły do rozkazywania głos wyrwał ją naraz z letargu. – Ej! A ranę opatrzyć umiesz?! – Ja? – Tak, ty! Po polsku rozumiesz?! Spojrzała przed się przytomniej i zobaczyła chudego szpakowatego mężczyznę w siwym kitlu z podwiniętymi wysoko nad łokcie rękawami białej niegdyś koszuli, który w zakrwawionych dłoniach trzymał oberżnięty kikut ręki i ociekającą krwią, chirurgiczną piłkę. – Pomożesz mi?! – Pomogę. Bez namysłu zsunęła się z siodła i uwiązawszy konia u koła ambulansu, podbiegła ku lazaretowi, dużemu, kwadratowemu namiotowi z siwego płótna. W środku owionął ją smród przepoconych ciał, zatęchłej krwi i spalonego prochu. – Rany opatrywać umiesz? – zagadnął ją medyk. – Opatrywała czasem... ja zielarka... maziarka... – Bierz się za tego – rzucił. – Pozszywałem go. Już mu flaki nie wypłyną. Czasu nie ma. Wyjący z bólu żołnierz w fizylierskim mundurze nie napawał optymizmem. Jego młodym ciałem wstrząsały konwulsje i ból przemożny. Nieprzytomny, rozpalony gorączką wzrok wirował po ścianach namiotu i twarzy przelękłej dziewczyny. Joasia, zrozpaczona widokiem i nieludzkim wyciem ciężko rannego, założyła sprawnie prosty opatrunek, za czym sięgnęła do torby i nerwowo grzebała w niej przez chwilę, by naraz wydobyć blaszaną długą rurkę, z jednej strony zaklepaną dokładnie, z drugiej zaś zamkniętą czeremchowym korkiem. Zawartość rurki – szary proszek – wsypała do małej butelki z odrobiną wódki, po czym dała do picia rannemu. – Naści, pij, pij... – szeptała. – Sława Otcu i Synu, i Swiatoho... – Coś mu tam dała? – zainteresował się medyk. – Umarł czy śpi? – Spaty bude – odparła spokojnie Jowanka. – Tyś Rosjanka? – Oficer popatrzył podejrzliwie w siwozielone, szeroko otwarte oczy dziewczyny. – Skąd... – Ja Rusnaczka, maziarka... próbowała tłumaczyć. – Frair mój przy harmacie robi... zełenyj[172] kabat nosi... – Ja takich rozterek nie mam. Ani baby, ani dziecka. Nic... Od smarka wprawiany byłem w lekarskie rzemiosło. Ledwie bowiem szósty rok życia zacząłem, ojciec do skrzypiec mnie zagnał, bym paluchy ćwiczył. Sam się na medykamentach znał i nieraz ludzi łatał, co po wojnach kalekami zostali. Potem, jak już widział, że mi łapy do strun nawykły, kazał uczyć haftu i kiedym dwunasty rok życia skończył, wysłał do nauki anatomii. Dzieciństwa nie miałem prawie. Nic, tylko noże, pincety, catguty... A temu – wskazał piechura – coś dała? – Maku i horyłku – odparła już bez lęku. – Gadacie na to laudanum... – Mnie by się też zdało, żeby tylko serce i rozum na owo cierpienie i gnój znieczulić – mruknął pod nosem oficer lekarz i oddalił się do rannych. *** Zadrżała rosyjska ziemia u bram Smoleńska. Setki francuskich, polskich, portugalskich i wirtemberskich armat darły ogniem, żelazem i ołowiem powietrze i ciała carskich poddanych. Młodzi oficerowie, kanonierzy i pomocnicy jak zaczarowani spoglądali na pułkownika Redla, który ze stoickim spokojem przechadzał się między bateriami z fajką w zębach i za nic miał rozrywające się nad głowami pociski. – Będziemy, zdaje się, walić do wieczora, zanim cokolwiek napoczniemy tęgie mury – mruczał, gryząc ustnik fajki. Kanonada trwała w najlepsze, zaś wszystkie pozostałe wojska, nieuczestniczące w oblężeniu, zasiadły do posiłku, dla niektórych od kilku dni pierwszej, prawdziwej i ciepłej strawy. Gdy już nasycono głód, zabrano się do opatrywania broni i ekwipunku na jutrzejsze krwawe teatrum, jakie zamierzano dać dla swego wodza. Czyszczono karabiny, ostrzono bagnety i pałasze, oprawiano w skórki albo rozklepany ołów nowe, ostre skałki. Nade wszystko zaś rozprawiano o tym, jak i gdzie przyjdzie się nazajutrz bić z Moskalem. – Pewnikiem piechota pójdzie na pierwszy ogień – snuł wywody jakiś stary wiarus, grenadier pamiętający jeszcze czasy Konsulatu. – Kawaleria nie ma tu czego szukać. Murów koniem się nie dobywa. – Kiedy już miasto weźmiem, rad bym jakiej Rosjanki pokosztować – rozmarzył się inny, młody żołnierz w mundurze woltyżera. – Powiadają, że dupiaste one i za cyc też złapać można. – Bacz, by cię która dupą nie zgniotła! – zarechotał wąsaty, podchmielony winem fizylier. – Gadanie! – Tamten machnął ręką. – Nie ma takiej, której wychędożyć by nie można. Najgorętsze są pono hiszpańskie mniszki! Przy ognisku obok biwakowali strzelcy konni i huzarzy. Oni też nie gadali o niczym innym jak o płci pięknej, zwłaszcza młody porucznik Fredro, zabawiający swych kompanów kolejnymi sprośnymi strofami: Jednak należy to wiedzieć, że piczy Świat nasz uczony trzy gatunki liczy: „Cybulka, która pępka prawie bliska” – „Smrodka, ta podle dupnego siedliska” – „Trzecia chamajda, czyli też środkowa, Ta ni wprzód idzie, ni się na tył chowa”. Pierwszych w krainach południowych dużo; Bardzo północnym rodom drugie służą; Rozsądne Polki trzecich się trzymają, Jednak i niemi nieźle wyrabiają[173]. Najedzeni i wypoczęci rechotali po każdym niemal zdaniu, a co który skromniejszy zapłonił się jak pensjonarka, czym jeszcze bardziej rozśmieszył kompanów. – Ciekawi mnie, co zrobimy, jak Smoleńsk weźmiemy? – Udaną zabawę przerwał naraz sam Fredro. – Pójdziemy dalej czy zostaniemy tu na leże? – Smoleńsk pono bogaty i zasobny we wszystko. W panny z dobrych domów też – odparł jeden z huzarów. – Słyszałem, że Bonaparte planuje tutaj wielki magazyn dla naszych – dodał inny. – Ciekawe, co car zrobi, jak mu armię rozbijemy? – A co ma zrobić?! – roześmiał się pewien szaser. – Dupę w troki zabierze i na Kamszatkę ucieknie. – Albo pokój podpisze – dodał inny. – Albo... – Patrzcie! – Uwaga biwakujących przy ogniskach żołnierzy skupiła się teraz na nadchodzących właśnie dywizjach marszałka Davouta. Jego korpus był jak na razie najmniej poszkodowany w wyniku kampanii; odniósł najmniejsze straty tak w ludziach, koniach i sprzęcie. Dezerterów, złodziei i gwałcicieli było tam jak na lekarstwo, bowiem Maréchal de Fer nie tolerował w szeregach żadnego łajdactwa. Jeśli ktoś z jego podwładnych został przyłapany na przestępstwie, od razu szedł przed rząd luf, bez względu na to, czy był wysokim oficerem, czy zwyczajnym ciurą. Żołnierze księcia Eckmühl prezentowali się niezwykle dostojnie. Odkarmieni, czyści, w doskonałej formie i takim samym umundurowaniu wzbudzali zazdrość, ale jednocześnie i podziw u wszystkich, w tym także u samego cesarza. Szli spokojnie, ale i szybko, śpiewając jakąś krótką, a nader wesołą piosneczkę, bo co i raz wybuchali gromkim śmiechem. Bonaparte tylko przez chwilę przyglądał się przybywającym wojskom. Zaraz bowiem pognał znowu ku walczącym. Nakazał natychmiast przerwać bezowocne szturmy piechoty i skoncentrować się jedynie na uderzeniu zmasowanym ogniem artylerii. Każda nowo przybyła bateria od razu była kierowana na pole walki. – Jakież rezultaty? – Nieoczekiwanie dołączył do spaceru pułkownika Jakuba Redla. – Trudno powiedzieć, sire – odparł tamten spokojnie. – Musimy poczekać, aż dymy opadną. Meldowano mi, że wszyscy mieszkańcy Smoleńska posiłkują swych żołnierzy, dokarmiają ich i opatrują rannych. – A to co? – Bonaparte sięgnął po perspektywę i długo wpatrywał się w stanowiska rosyjskich baterii. – Co to za ruch? – To? – Redel sięgnął po swą lunetkę. – Popi, ichni kapłani. Błogosławią żołnierzy wodą święconą i świętymi obrazami. Taki zabobon, sire. – Nie ma ludzi, którzy by się lepiej rozumieli niż żołnierze i księża – mruknął Napoleon. – Strzelajcie do zmroku. Potem capstrzyk i od rana zaczynamy od nowa! Zdwoić warty i czekać świtu! – Tak, sire! *** – Ledwo cię mogłam odnaleźć. – Zmęczona trudami dnia i tym, co widziała w lazaretach, Joanna przypadła do Stanisława pałaszem rąbiącego na opał krzewy tarniny i bzu. – Powiedzieli mi, że cała artyleria teraz tutaj. – Prosiłem cię, żebyś się w ogień nie pchała – przerwał pracę i upomniał ją cicho. – Boję się... – Przecie teraz nie strzelacie. – Ale zaraz z rana zaczniem od nowa. Nie powinno cię tu być. – A gdzie mam iść? – zaperzyła się. – Tu wszędzie wojna. Jak ciebie braknie, to i ja już... – Zostaniesz przy trenach[174] i ani się waż szwendać między armatami. – A jak ty... jak się tobie co stanie? – To chociaż ty musisz przeżyć. Jak mnie zabiją, to i ta twoja czarodziejska marchew nie pomoże. Gdybyś ojca mego gdzie spotkała, to powiedz mu, żem za cesarza, za Księstwo... A teraz chodź do ognia. Ogrzejesz się, zjesz co. – Pozbierał porąbane drewno i gałęzie. – Chłopaki się ucieszą. Dawno cię nie widzieli. – Zobacz, co dla nich mam. – Dziewczyna sięgnęła do skórzanej sakwy u siodła i dobyła z niej pękaty gąsior i trzy pokaźnych rozmiarów flasze wina. – Dostałam w lazarecie za pomoc przy rannych. Medyk gadał, że tym ich znieczula. – Niechże i nas choć na chwilę znieczuli. – Uśmiechnął się do niej i już mieli odejść, kiedy dostrzegł naraz jadącego wolno konnego oficera, który zdawał się kogoś szukać wśród biwakujących i gotujących się do snu żołnierzy. Naraz ich oczy się spotkały. – Tata?! – Staś?! Synku?! – Tamten wzdrygnął się i nie czekając, zsunął się z siodła. – Wszędziem cię szukał. Tam, wtedy, w Mohylewie... zrozum... nie mogłem ot tak sobie z szyku wyjść... nie wypadało... jestem bodaj najstarszy z adiutantów księcia... – Wspaniale, tato! – Chłopak wpadł w ramiona Juliana i długo się witali. – Joasia też tu jest. Nie chciałem, żeby szła, ale uparła się... – Tak samo uparta jak i ojciec. – Stary Zakrzeński przygarnął do siebie także i ją. – Jak matka... Upartych rodziców miałaś: dzikich, narowistych, ale pięknych... – Powiadasz, tato, że przy Poniatowskim blisko stoisz... – Młody szybko zmienił temat. – W rzeczy samej. – Powiedzże tedy, co dalej będzie. Co Bonaparte zamierza, kiedy już Smoleńsk weźmiemy? – O to musiałbyś jego zapytać. Wiem tylko, że chce dopaść i zgnieść Rosjan właśnie tu, a potem zapaść na leże aż do wiosny. – A jeśli Moskale się wymkną albo, nie daj Boże, nas przemogą? – Jeżeli umkną, tedy pewnie gnać będziem za nimi aż do Moskwy i dalej. Jeśli zaś przemogą, wtedy... – Cóż wtedy? – zapytała milcząca dotąd Jowanka. – Wtedy... – Stary się zamyślił i dopiero teraz dostrzegł butelkę wina i bukłak w jej dłoniach. – Daj lepiej, słonko, tego wina! *** – Jakże się sprawy mają, mój panie? – Spacerujący w swym namiocie Bonaparte dłużej zatrzymał wzrok na twarzy osobistego sekretarza, barona Agathona Faina. – Jutro spodziewam się wydać Rosjanom bitwę, w której zamierzam posłać ich do diabła. Nie wiem tylko, ile jeszcze mamy czekać na Junota i Eugeniusza. – Nie doczekamy się chyba na nich, sire. – Baron odłożył pióro i wolno podniósł się znad papierów rozrzuconych na składanym stoliku. – Eugeniusz nocuje w Korytni, przeszło pięć lig[175] od Smoleńska. Junot zaś stoi jeszcze dalej, bo przeszło osiem lig stąd[176]. – Berthier już mi doniósł, że jest szansa, by Włosi Eugeniusza dołączyli do nas jutro w trakcie walki. Szkoda tylko, że utraciliśmy tylu ludzi podczas marszu. Samej Gwardii ubyło mi dziewiętnaście tysięcy żołnierza! I to zaledwie w drodze od Niemna do Smoleńska! To niewiarygodne, sacrebleu! – Masz ich jeszcze całe dwadzieścia cztery tysiące, sire – pocieszył go sekretarz. – Do tego dolicz siły Davouta, Neya, Murata i Poniatowskiego. Tych jest sto dwadzieścia dwa tysiące. – Słaba to pociecha. – Napoleon kwaśno się uśmiechnął. – Z tym, co mam, muszę jutro stanąć do walki i wszystko wygrać albo przegrać. Żywię nadzieję, że Rosjanie tym razem nie zwieją i dotrzymają placu, jak na wojowników przystało. – Nadal mamy nad nimi przewagę. – Na cóż nam ona jednak, gdy przeciwnik miga się od starcia? Jeżeli Bagration i Barclay i tym razem zwieją, zostawiwszy miasto na pastwę naszych wojsk, okażą się niewartymi splunięcia tchórzami. – Bonaparte otrząsnął się z ogarniającego go snu, wstał i jął przechadzać się po namiocie. – Wezwij zaraz, proszę, Caulaincourta. Zaproś też Żelaznego i Rudzielca, no i moją szaloną Papugę[177]. Musimy dopracować szczegóły. Jutro czeka nas pracowity dzień! *** Najukochańsza i Najdroższa Żono moja! Spieszę Ci donieść, że oto w dzień po urodzinach cesarza stoimy u bram Smoleńska – ostatniej twierdzy broniącej wnijścia do Moskwy. Jest to pono trzecie co do wielkości miasto w imperium carów. Tak przynajmniej gadają ci, którzy cokolwiek o nim wiedzą. Fortalicja owa siedzi na wielkiej stromiźnie przeciętej w połowie nurtem Dniepru i na jego południowym brzegu; cała skryta jest za mocarnym murem do dwunastu stóp[178] grubości dochodzącym, wysokim, z porządnie wypalonej cegły uczynionym, który flankują trzy dziesiątki mocarnych baszt – krągłych i graniastych, z dachów swych podobnych domkom gołębim i rufom galeonów. Jeżeli wróg się nie wymknie i nie ujdzie w głąb ruskiego interioru, tedy mieć pewność będziemy, że do bitwy stanie, a wówczas za jednym zamachem los wojny owej zmienić się może albo w victorię, albo w sromotną klęskę naszą. Życzyłbym sobie – jak każden z nas – tego pierwszego. Wygrać bitwę, a z nią całą wojnę i do dom wrócić. Smoleńsk powitał nas potworną kanonadą blisko stu dział rosyjskich, które niejednego, zwłaszcza młodzika z ogniem nieobytego, śmiertelnie przeraziła. W szeregach naszych wielu jest takich, którzy jeszcze prochu nie wąchali w żadnej z wojen. Żal mi tych chłopaczków, co głowy w kołnierze wciskają ze strachu i nieledwie z koni nie pospadają. Żal jeszcze i dlatego, że niejeden z nich nie wróci, matuli swej albo bogdanki nie zobaczy. Ledwie doszlusowaliśmy do Francuzów, zaraz wezwał mnie do siebie książę Poniatowski. Kiedym doń przybył – wystrojony jak na gody – zastałem tam, jednakowo wyfiokowanego w paradny mundur wielki, jenerała Stasia Fiszera, który z tajemniczą miną kuśtykał wolno po książęcej kwaterze. – Co? Pojedziemy, mój Zakrzeńsiu? – Pepi powitał mnie pytaniem i takim zdrobnieniem, jakim nigdy wcześniej mnie nie przezywał. – Z całym szacunkiem, dokąd, Wasza Miłość? – Do Bonapartego – odparł. – Czas pokłonić się cesarzowi. Jutro pewnikiem do bitwy wejdziem. – I cóż mu powiemy, mój książę? – zapytałem. – Że Polacy zawsze za wolność zdechnąć gotowi? – Po cóż tyle goryczy? – uspokoił mnie Poniatowski. – Wszyscyśmy teraz na jednej, trupiej drodze. Stąd odwrotu nie masz. – Dlatego dopraszam się łaski Waszej Wysokości, byś mi dozwolił syna widzieć, nim w ten piekielny mielcuch[179] wejdziemy. – Pamiętam i widzieć dozwalam. Jak tylko wrócimy od Bonapartego, odwiedzisz syna, gdziekolwiek stoi. Podziękowałem tedy JO Księciu i zaraz do kwatery JC Mości ruszyliśmy. Wiódł nas przodem Fiszer, który już wcześniej bywał tam po dyrekcje i znał drogę. Wszędzie już wokół wojna. Huk armat, haubic i moździerzy taki, że nam się zdało, iż to piekło się nad nami rozpękło i ogniem żywym sieje. Już od bladego świtu Murat, szwagier cesarski, rąbie się bez pardonu z jazdą moskiewską. Widziałem go przelotnie i przyznam, że piękny to człowiek. Fizys kształtna, wyrazista, ślepia kpiące ze wszystkiego, jakby się Boga i śmierci nie bał; kędziory na łbie kasztanowe, niby trefione, ale nie, bo naturalnym swym rodzajem poskręcane pięknie i na plecy, aż na łopatki spadające. Odziany był w mundur fikuśny, niby z burleski albo operetki jakiej, barwny niczym amadyniec[180], szamerowany i od złota kapiący. Na łbie niesfornym czapa polska, czworograniasta, barankiem suto obszyta i z kitą blisko dwa łokcie mierzącą. Koń i siodło takoż pyszne, czaprak ze skóry lewarciej, a potrzeby wszystkie metalowe, bogato złotem powleczone. Jeździł zaś niby sam Jovis gromowładny albo Phoibos[181] na skrzydlatym Pegazie. Dość jednak o Muracie i o jego wyczynach. Oto stanęliśmy przed samym Bonapartem. Ten nas przyjął nad wyraz kordialnie i początkowo wesoło rozprawiał, prawie ściskając nas z radości. Dopiero gdy mu się książę Józef jął uskarżać na podłą kondycję korpusu naszego i słabą potencję wojska, cesarz o mało nie wpadł w szewską pasję i dalej nas rugać za to, iż śmiemy biadolić o niedoborach wojsk Księstwa, które przecie nie stały jeszcze w żadnym prawdziwym boju, straty swe mogąc przypisać jedynie dezercji, głodowi i chorobom. Jeszczem nigdy nikogo nie widział tak z nerwów wyprowadzonego. Bonaparte o mało ze skóry nie wylazł, pomstując i klnąc na czym świat stoi, w szczególności zaś gardłując na biednego Fiszera, któremu za korpus nasz cały się dostało. – Ale gdzie, jakim cudem, pogubiliście swych żołnierzy, do cholery?! – Sire... nasze wojsko młode... nienawykłe... Brakuje żywności, wody... Trud marszu... – Oczywiście! – nie dał mu skończyć Napoleon. – Wciąż w te same dudy dmiecie! Dlaczego inni zdołali dojść w dużo lepszym stanie, choć o wiele dłużej od was w drodze pozostają?! Doskonale wiem, dlaczego tak się dzieje! Wy wszyscy – tu wymownie spojrzał na oniemiałego Poniatowskiego – jesteście dobrzy, ale tylko z waszymi kurwami w Warszawie! Pepi zbladł nagle jak ściana i stężał, jakby nahajem w pysk dostał. Godnym swego stanu milczeniem zniósł jednak cesarskie połajanki, nade wszystko zaś ostatnie słowa, które rozdzierały jego nieszczęsne serce. Bez słowa przyjął rozkaz o natychmiastowym przygotowaniu naszego korpusu do defilady. Oddał Bonapartemu salut, za czym pospiesznie wyszliśmy z kwatery. Wierzaj mi, Anuś Najdroższa, żem w tej jednej chwili miał ochotę samojeden do Bonapartego podejść i za słowa owe, tak niewdzięczne, w pysk wyciąć. W ten moment pokochałem naszego Pepiego jeszcze bardziej niż do tej pory; bardziej niż kiedykolwiek poważałem Kościuszkę! I za cóż to wszystko? Za cóż owe łajania i gromy rzucane na biednego jenerała Fiszera? Tegoż samego, który zwany był przez wszystkich chodzącym honorem! Który grosza od nikogo nie wziął darmo, a jedyne, co chciał, to służyć jak najlepiej Napoleonowi i wszystko oddać dla dobra naszej sprawy! A wojsko?! Toż przecie nasze, nieledwie cztery miliony obywateli liczące Księstwo wystawiło sto tysięcy żołnierza, gdy tymczasem taki Związek Reński, który aż czternaście milionów głów ludzkich liczy, dał Bonapartemu ledwie dwadzieścia tysięcy ludzi więcej. Któż zatem bardziej azarduje? Kto większe trudy ponosi? My, alianty najtwardsze cesarza Francuzów, gotowe w ogień za nim bieżeć, czy ta banda szołdrów[182], jeszcze niedawno gotowa bagnet wrazić w plecy?! Wnet się Napoleon uspokoił i zaraz ustną dyrekcję Poniatowskiemu wydał, by co rychlej w ordynku stanąć i ochędóstwie wielkim niby do bitwy ostatniej. Chciał nas widać osobiście wizytować, by obaczyć, jak to się prezentuje owa „niesforna zgraja Polaków”, która śmie utyskiwać na swoje niedole. Nie zobaczył nas jednak takich. Wszystkie cugi nasze na baczność, niby struny wyprężone, w postawie garde a vous, co sił w piersiach ryczące na przemian vivat Caesar! i vive l’Empereur! sprawiły, że wnet się rozrzewnił i cala złość mu przeszła. – Dajcie im popalić, moje dzieci! – Twarz cesarską rozjaśnił uśmiech. – La victoire est à nous![183] – Poniatowski dobył szabli, oddając mu salut. Wojsko w gotowości postawione; artyleria cała nasza wali w mury Smoleńska aż miło; Bonaparte udobruchany; Poniatowski wniebowzięty, że się wreszcie z wrogiem zderzym w walce; my zaś z Fiszerem i adiutantami rozradowani takoż, ale i zafrasowani, jak sobie nasze wiarusy i smarkateria poradzą. Prawie bym zapomniał Ci napisać, jak to się z naszym pierworodnym huncwotem spotkałem. Otóż, jak tylko rozmówiliśmy się z cesarzem, pognałem zaraz rozpytywać, gdzie lotna artyleria stoi. Takoż i znalazłem, a wśród chłopaczków masy i garści wiarusów syna naszego, który jest teraz kanonierem przy armacie i da Bóg, fortraguje rychło na jakiego ogniomistrza albo i lejtnanta. Spoważniał i urósł ten basałyk przez ostatnich kilka miesięcy i ledwiem go poznał. Rozpytywałem go o gospodarkę i komu ją zostawił, skoro z Bonapartem na Rosję idzie. On mi zaś odrzekł, że w regentowskim zrobił wójtem starego fornala Marcina, żeby nikt z postronnych do dworu i ziemi prawa sobie bezpodstawnie nie rościł. Mądry ten nasz Staś i łeb nosi nie od parady, choć mnie ta jego chybotka[184] pomysłów nader zdumiewa, bo raz chce żołnierzem być, innym znów razem rolnikiem. Cieszyliśmy się jednak ze spotkania jak dzieci. Staś chciał poważny być i uczuć nie okazywać, ale gdy mu się broda trząść poczęła, oczy zaś mgłą zaszły, przypadł sam do mnie i w objęciach utonął cały, a i mnie staremu łza się na wąs puściła. Jest tam z nim dziewuszka owa, Joasia. Stoi przy ich kompanii jako kantynierka i ani chybi dobrze jej z żołnierzami. Dowódca, kapitan Romański, oko przymyka na owe amory Staszkowe, bo wie, że może i ostatni raz w swym życiu ma chłopak odrobinę radości. Lubią tam oboje. Ją zwłaszcza, bo choć młodziutka jeszcze taka i nieopierzona, a już im matkuje prawie, zdobyte cudem jadło i napitek przedawa, a kiedy trzeba, to i znachorką być potrafi, bo ziół i lekarstw zna bez liku. Teraz żem dopiero poznał, co za skarb się naszemu synowi trafił. Żal mi jeno czasem serce ściska, bo tak weń wmiłowana, że krok w krok za nim postępuje i ani chybi, będzie chciała w ogień najgorszy i największą jatkę pójść. Na szczęście Staś nie oczadział do szczętu z miłości i Joasię – kiedy tylko rozkaz otwarcia ognia dostali – na tyły zaraz odesłał. Co dzień się modlę, żeby oboje cało z tej awantury głowy wynieśli i szczęśliwie do domu wrócili. Ty zaś, Najdroższa, życz mi szczęścia albo dobrej i szybkiej śmierci w tym ruskim piekle. Twój Julek Z kwatery głównej, u bram Smoleńska, w nocy 16/17 sierpnia 1812. *** Bladym świtem, w poniedziałek, kanonada dział francuskich rozbrzmiała od nowa. Tym razem cała uwaga Bonapartego skupiła się na przeprawie przez Dniepr, którędy uchodziły z miasta pułki Rajewskiego zastępowane przez korpus Dochturowa: butyrski, szirwański, tomski i ufijski, moskiewski, pskowski, sofijski i lubawski, czernihowski, muromski, rewelski i selegiński pułki piechoty, siedem pułków jegrów i trzy regimenty dragonów – irkucki, orenburski i syberyjski – oraz kilkanaście silnych baterii armat miało do upadłego bronić świętego Smoleńska. Cesarz w asyście Dezyderego Chłapowskiego, pełniącego dziś służbę ordynansową, ruszył zlustrować miejsce przyszłej walki. Nie potrzeba było lunet, by w porannym słońcu dostrzec mury, bastiony i baszty twierdzy, na których rozsiadły się nieprzeliczone rzesze obrońców w asyście licznych baterii dział. W dole, pod murami, harcowały sotnie kozackie. – Zróbcie z nimi porządek, Klaposky. Chciałbym z bliska przyjrzeć się murom. – Napoleon uśmiechnął się do adiutanta. – Weź sobie szwadron waszych braves i do roboty! Kozacy, widząc rozwijający się do szarży oddział Polaków, pierzchli zaraz, za to z murów posypały się granaty, które zmieszały szyki atakujących, co skwapliwie wykorzystali dońcy, wyskakując zza zasłony i próbując rozbić polski szwadron. Ten jednak nie dał się zbić z pantałyku i dzielnie sobie poczynał w wymianie ciosów, czym zmusił sotnię do cofnięcia się pod osłonę murów. Tymczasem Bonaparte już bez przeszkód mógł przyglądać się z bliska przygotowaniom Rosjan do obrony; fachowym okiem ocenić prace inżynierskie i saperskie oraz podziwiać mocarne baterie na flankach i w centrum obrony. – Od jenerała Sokolnickiego, sire! – Przypadł doń konno kurier z meldunkiem. Nie było w nocy innych ruchów, jak tylko stała ewakuacja miasta drogą na Wielkie Łuki. – Bystre oko omiotło tekst raportu. – Ognie obozowe nieprzyjaciela przy drodze wiodącej na prawo znacznie zmniejszyły się około drugiej godziny po północy, ale może to być zjawisko naturalne, skoro znaki obozu są niemal takie same jak wczoraj wieczorem. Zaczyna się ruch, kolumna piechoty wchodzi na wybrzeże, by wycofać się wzdłuż brzegu rzeki, a podobna kolumna, w chwili gdy zaczęła się strzelanina na naszym froncie, wycofała się na lewo od miasta dołem wąwozu. „Nie będziemy szukać brodów i ścigać tych, co umykają” – zamyślił się na moment cesarz, za czym spiął i przynaglił konia. – Dostaniemy ich tutaj i teraz! Na Smoleńsk! En avant! *** – Dochodzi szósta, czas zaczynać, panowie! – Poniatowski wydawał ostatnie rozkazy. – Cała nadzieja w naszej artylerii i piechocie. Pokażcie cesarzowi, na co stać polskiego żołnierza! Wojsko wdziewało paradne mundury, opatrywało broń, dojadało z kotłów – dla niejednego ostatnią w życiu – ciepłą, sytą strawę. Pierwsi tyralierzy wyskoczyli skrycie przed szeregi i zajęli dogodne pozycje do ukrytego strzału. Tuż za nimi rozwijała swój front artyleria; kanonierzy i pomocnicy zataczali działa, krzesali ognie do zapalenia lontów i znosili wodę do chłodzenia luf. Za plecami artylerzystów szykowała się sformowana w zgrabne kolumny piechota Kniaziewicza i Zajączka. Wszyscy czekali w napięciu na cesarski rozkaz i książęcy znak do ataku. Zamiast rozkazów i znaków przed frontem Polaków pojawił się konno sam Bonaparte w otoczeniu marszałków i adiutantów. Cały w pyle i kurzu. Strużki potu spływają mu po zmęczonej, ale zadowolonej twarzy. – Vivat caesar! Vive l’Empereur! – Z polskich gardeł podniósł się wielki salut dla wodza, który jeszcze wczoraj miał ich za dziwkarzy, utracjuszy i maruderów, a dziś śmiał się do nich oczyma i sam poprowadził na stanowiska. – Coś nieskoro nam to idzie – tłumaczył Poniatowski nieporadność swych niektórych oddziałów. – To są młode wojska! – Cesarz się roześmiał i zaraz dodał: – Prawym skrzydłem przytulicie się do Dniepru, reszta niech całą siłą uderza na miasto. Pierwsi do boju ruszyli polscy, francuscy, wirtemberscy i portugalscy tyralierzy, celnym ogniem powstrzymując wychodzących do ataku poza mury miasta rosyjskich jegrów. Ci cofnęli się, ale tylko na chwilę, bo zaraz – idąc im w sukurs – na przedmieścia Smoleńska wylała się istna fala, przepełnionej bojowym zapałem, carskiej piechoty, chcącej jak najszybciej dobrać się do skóry najeźdźcom znad Sekwany i ich aliantom. Od rana całe miasto wypełniał spiżowy śpiew cerkiewnych dzwonów. Liczni wierni kierowali swe kroki ku świątyniom. W ów dzień przypadała bowiem wielka uroczystość – święto Przemienienia Pańskiego. Na ulice wylegli liczni kapłani, niosąc wychodzącym na bój z antychrystem regimentom wino i prosforę oraz błogosławiąc i krzepiąc duchowo. Bitwa tymczasem trwała w najlepsze. Przez blisko trzy godziny tyralierzy i strzelcy Wielkiej Armii zasypywali ogniem i ołowiem stanowiska rosyjskiej piechoty, próbując ją wywabić z kryjówki i zmusić do ataku. Co bardziej krewcy Rosjanie dawali się sprowokować i uderzali z impetem na francuskie pozycje, wkrótce jednak zostali przywołani do porządku przez swych dowódców i cofnęli się pod mury miasta, nie przyjmując walki. – Koniec tej zabawy, panowie! – Bonaparte omiótł wzrokiem twarze swych marszałków. – Niech teraz przemówią armaty! Zaraz też pognali kurierzy z rozkazami do szefów baterii i kompanii i w ciągu zaledwie kilkunastu minut blisko pół tysiąca dział napoleońskiej armii zagrało Rosjanom upiorną kołysankę, ale ci, choć mniejszą siłą ognia dysponowali, jęli od razu odgryzać się Francuzom. *** – Do armat! W skok! Potem poziemnym, a strychującym pal! – komenderował kapitan Romański. – Ruszajcież się, a żwawo, żeby wam dup ołowiem nie nadziali! Jazda! – A jak ichnia infanteria albo jazda uderzy do szturmu?! – starał się przekrzyczeć huk stary sierżant Radoń. – Nie wiesz?! Ciebie mam uczyć, starego ćwika?! – obruszył się Romański. – Wtedy nawiasowym walić! A celnie! Na ostatek dacie ognia czołgającym! Naprzód, dzieci! Porwali się galopem, aż koniom śledziony zagrały, a piana puściła się z pyska. Minęli atakujące niemal biegiem bataliony Zajączka i Kniaziewicza oraz bijącą gradem ognia artylerię pieszą, której pociski rozrywały się w ogrodach i budynkach przedmieść, wywracając i obracając w perzynę niskie domki, zagrody i liczne z tej strony cegielnie. – Podchodzimy ich jak najbliżej i najszybciej! – dyrygował swoimi kanonierami niezmordowany Romański. – Pamiętajcie, że to wojna, nie la halte des pipes[185]! Robimy podjazd na dwieście jardów[186], potem salwa i odskok! Allez! Cesarz patrzy na nas! Gdy zbliżali się ku liniom wroga, strach powoli ustępował bitewnemu amokowi. Nawet największy kompanijny strachajło zaciskał zęby i z utęsknieniem czekał, by wepchnąć śmiercionośny ładunek w ciemny pysk działa, a potem wygarnąć do skrytych za przymurkami i opłotkami rosyjskich jegrów. Jeszcze metr, dwa i nastąpi krótkie: „Stój! Tuj! Cel! Pal!”. Już są blisko, tak blisko, że zdolni zobaczyć wąsate gęby Rosjan i ich czarne, siodłate kaszkiety z białymi kordonami i wysokimi kitami. Naraz kapitan mocno ściągnął wodze, aż koń przysiadł na zadzie i nerwowo targał zębami twardy munsztuk. – Odprzodkuj! – wrzasnął ku nadjeżdżającym. – Ładuj! Podniesienie dwa gradusy! Nawiasowym pal! Artylerzyści uwijali się jak w ukropie. Szczękały odpinane przodkary, zgrzytały orczyki, trzeszczały lawety podtaczanych dział, głucho stukały stemple i szufle z prochem. W ruch poszły świeczki i przepalniczki i po chwili zagłuszył wszystko jednostajny huk salw. Kule ze świstem ryły gęste od dymu i kurzu, spowite w trupi, siny woal powietrze. Trzaskały najpierw mury i opłotki, by potem dostać się do ciał obrońców. Darły na miazgę ludzkie mięso i kości; pruły trzewia, wydzierając z nich krew, eksrementa i całą esencję życia, które w tej jednej chwili przestało mieć jakąkolwiek wartość i znaczenie. – Ładuj! – Romański ponowił rozkaz. – Podniesienie jeden gradus! Ostro przez metal! Pal! I znów pole bitwy zasnuł ogień i gęsty, śmierdzący dym. Tę chwilę wykorzystał dowódca, dając rozkaz do natychmiastowego odskoku. Zwijali więc stanowiska, nie bacząc na ognistą ripostę Rosjan – latające wokół karabinowe kule i rozrywające się nad głowami kartacze. Staś Zakrzeński, choć z ogniem obyty, po raz pierwszy brał udział w tak wielkiej bitwie. Raszyn, pamiętany sprzed trzech lat, jawił się teraz jako igraszka i przygrywka do owej masakry. Brudny od kurzu i spalonego prochu, spocony i zmęczony, ale i szczęśliwy, że zdatny jest do artyleryjskiego fachu i że ogniomistrz Radoń patrzy nań życzliwie, dwoił się i troił, by jak najlepiej wypełniać swe powinności. Musiał też zastąpić trzeciego prawego pomocnika, który ranny siedział, jęcząc, oparty o koło przodkary. Biegał więc bez tchu prawie, donosząc ładunki, celując w poziomie i zapalając przepalniczek. Kiedy więc na moment przerwali kanonadę, padł ciężko na zrytą butami i wrażymi pociskami ziemię i dyszał ze zmęczenia. – Nie dam rady, panie sierżancie... – rzucił ostatkiem sił do Szczepana. – Ja już... Na szczęście dla umordowanego nieludzko Staszka i jego kolegów, do Romańskiego przypadł kurier od księcia Józefa z rozkazem natychmiastowego zwinięcia stanowiska i sukursowania idącą do boju piechotę Kniaziewicza i Zajączka. – Przodkuj działa! – padały komendy. – Zaprzęgaj i w tył! Młodzi oficerowie, kanonierzy i pomocnicy, ledwie zipiąc, dopadli zaprzęgów. Stanisław pewnie by padł ze zmęczenia, gdyby nie Jasiek, który chwycił go za kołnierz i przemocą niemal wciągnął na koński grzbiet. – Wiszor trzymaj! – rzucił do zaprzęgającego Kacpra. – Ino nie zgub! – Jazda! – Radoń przynaglił konia. – Ruszaj! Gnali na złamanie karku, ledwie nie potrzaskali starych pruskich armat i przodkarów. – Położycie ogień na Nikolskie! – komenderował Romański, omiótłszy wzrokiem przywieziony przez kuriera rozkaz. – Artyleria Gwardii przyjdzie nam z pomocą! Walcie, ile wlezie! *** – Widziałeś tych tam?! – Do Poniatowskiego przypadł rozogniony Murat i dzierżoną w dłoni buławą marszałkowską wskazał stojące na przedmieściu Raczeńskim regimenty dragonów rosyjskich. – Nie podoba mi się to. – En effet[187]. – Książę sięgnął po perspektywę i długo spoglądał na formującą się jazdę wroga. – Jeśli mam tam rzucić swoje armaty, wolałbym, żeby nie było tych dragonów. – Pora ich stamtąd wykurzyć! – Cesarski szwagier zbódł konia ostrogami i pognał ku formującym się pułkom kawalerii. – En avant! Polska i francuska jazda czekała jak zbawienia frontalnego ataku na rosyjskie linie. Konie drobiły kopytami pył i kurz. Postronki cierpliwości cięły do żywego nerwy jazdy Bruyères’a, która nagłym rozkazem kudłatego szaleńca runęła wreszcie jak burza na nieprzyjaciela. Oprócz pruskich i francuskich pułków do boju ochoczo ruszyli polscy ułani. Zafurkotały złowróżbnie wielobarwne proporczyki lanc, prując najpierw powietrze, potem zaś trzewia rosyjskich jeźdźców. Zalśniły złowrogo srebrne orły na kwadratowych czapach szczeniaków znad Wisły, Warty i Niemna. W niejednym polskim chłopaku zagrała nuta pradziadów, każąca zakrzyknąć „wyczha!” i – niczym na polowaniu – szczuć carską zwierzynę. Nie próżnowała też polska piechota, której zwarte szyki biły nieprzerwanie salwami w pędzących na oślep Rosjan. Irkuccy, syberyjscy i orenburscy dragoni spod komendy generała Antona Skałłona nie potrafili zatrzymać francusko-polskiej szarży. Obrona rosyjska pękła pod nawałą atakujących. Pierzchający Rosjanie, by dostać się do wrót Mołochowskich, musieli całością szyku przedefilować przed najeżonym lufami frontem Polaków oraz wojsk Davouta. – Skałłon ubity! – wrzasnął któryś z polskich oficerów, widząc, jak od wybuchu kartacza wali się na ziemię dowódca wrogiej jazdy. *** Kiedy tylko spędzono z pola rosyjską kawalerię, przyszła kolej na popisy artylerii, której baterie zalały ogniem i żelazem przedmieście Raczeńskie, obracając w perzynę domy i ogrody. Zgoniły przy tym skrytą tam piechotę i gotowały plac dla uszykowania do szturmu francuskich, polskich i portugalskich kolumn. Niestety! Szturm trzeba było wstrzymać, a atakujących fizylierów cofnąć poza zasięg rosyjskiego ognia. Oto bowiem na zagrożonym odcinku pojawił się sam Barclay de Tolly. Ów zimnokrwisty marszałek za nic miał ostrzeżenia swoich podkomendnych i adiutantów, którzy krzycząc: – Pan tego nie robi, Wasze Wysokoprewoschoditielstwo! [188] – próbowali odwieść go od przekroczenia Dniepru i osobistego udania się do oblężonego Smoleńska. – Poszli won! – Machnął tylko ręką i pognał prosto ku Raczeńskiemu, gdzie na pagórku, w cieniu nakrytej zielonymi baniami cerkiewki, stała milcząca dotąd dwunastolufowa bateria. – Ogień na wprost! – zakomenderował i dwanaście spiżowych ryjów plunęło ku polskim pozycjom nawałą ognia i żelaza. Salwy rosyjskiej baterii, choć dużo słabsze od ognia przeciwników, wywołały niemałą panikę wśród polskich i francuskich artylerzystów. Nakryci ze wzniesienia celnym ostrzałem, padali sieczeni żelastwem kartaczy, rozrywani na szmaty kulami i bombami. – Pozabijają nas! – darł się wniebogłosy jakiś młody rekrut i w panice wcisnął się między koła przodkary. – Zginiemy wszyscy! – Ruszaj, do cholery! – Stary wiarus, podporucznik, dowódca baterii, siłą wydarł go spod wózka. – Stawaj do boju! Straciłeś rezon czy ci picza rośnie?! Naraz padający granat obu rozrywa na strzępy, a twardy oficerski kułak oderwany od ręki, długo jeszcze – nim stężał – zaciskał się na kołnierzu kurtki pozbawionego głowy kanoniera. Podobne sceny działy się i na innych stanowiskach. Także wśród kolegów Zakrzeńskiego kostucha zbierała sowite żniwo. Bolek Alaborski właśnie zatykał skórzanym paluchem zapał i celował w pionie, gdy padająca ze świstem kula rozerwała go wpół, ostawiając nogi na ogonie działa, korpus zaś i głowę porywając hen aż na dyszel przodka. – Legnij! – zdążył krzyknąć ogniomistrz Radoń i kiedy wszyscy żyjący jeszcze żołnierze baterii przypadli do ziemi, przeraźliwy huk wstrząsnął powietrzem. To wybuchł, trafiony celnym strzałem, wózek amunicyjny, grzebiąc w stercie drewna i żelastwa dwóch artylerzystów, pozostałych dwóch zaś raniąc poważnie. – Kto żyw, do mnie! – komenderował Szczepan. – Ładować! Migiem! – Kiedy nie ma z czego! – wydyszał mu do ucha Stanisław, pokazując płonące resztki przodkary. – Brać ładunki, skąd jeszcze się da! I ruszać się, koniosraje! Mierzyć, a dobrze! Do posuwającego się za nim jak cień Zakrzeńskiego rzucił tylko: – Jeśliby się cokolwiek ze mną stało, komendę obejmiesz! – Jakże ja?! – dziwił się chłopak. – Małoż to zdatniejszych...?! – Kogo masz?! Same trupy ino! Tyś szlachcic, aż dziw bierze, żeś jeszcze nie oficer. – Nie po zasługi do was przystałem – oburzył się – ale z obowiązku. – Tedy z obowiązku żywych pozbieraj i do roboty! To nie koniec przecie jeszcze! – Tajes! – Staszek przytknął brudną dłoń do pokrytej kurzem i osmalonej prochem czapki. *** Kiedy już wydawało się, że to koniec, że oto nadeszła ostateczna zagłada polskiej artylerii, która ostatkiem sił starała się dotrzymać pola Rosjanom, wymieniając w działach rozbite łoża, podciągając w miejsce strzaskanych w drzazgi wozów amunicyjnych i przodków nowe, nieuszkodzone jeszcze; pośród wybuchających bomb, pękających granatów, gwiżdżących kul, siejących śmierć i okropne rany kartaczy, wśród zarzynanych wybuchami ludzi i koni, w fontannach ziemi i szalejącej śmierci, pojawił się nagle sam Murat w towarzystwie księcia Józefa. Na ich widok polscy artylerzyści unieśli się entuzjazmem i zapałem. Nikt już nie patrzył śmierci, nie okazywał strachu przed nieprzyjacielskim ogniem. Wszyscy, jak jeden mąż, rwali się do baterii, łapali spłoszone konie, chwytali za szufle, ładunki i stemple; ładowali działa, gotowi w każdej chwili do kolejnej salwy. – Wiwat, książę Poniatowski! Bywaj nam, królu nasz! Wiwat, Joachim, król Neapolu! – wznosili okrzyki na cześć Murata. Tamci dwaj stali spokojnie i przyglądali się krwawemu spektaklowi bez mrugnięcia okiem, jakby nie byli uczestnikami, a jedynie biernymi widzami, którzy z daleka oglądają piekielne teatrum. Naraz, tuż za plecami uwijającej się artylerii, pojawiły się nieprzeliczone masy piechoty: polskiej, francuskiej, portugalskiej i wirtemberskiej. Portugalczycy zwłaszcza wzbudzali żywe zainteresowanie swymi mundurami – brązowymi kurtkami z czerwonymi wyłogami i kołnierzami. Dochodziła godzina czternasta, gdy Bonaparte dał wreszcie rozkaz do natarcia i piechota, minąwszy walczącą od świtu, nieludzko umordowaną artylerię, wkroczyła zwartymi kolumnami w wąwozy okalające miasto. Dywizje Neya, Davouta i Poniatowskiego koncentrycznym atakiem ruszyły ku smoleńskim przedmieściom. – Musisz wziąć Raczeńskie i mosty na Dnieprze, Karolu. – Pepi z błyskiem w oku dawał ostatnie dyrekcje Kniaziewiczowi, do Zajączka rzucił wręcz błagalnie: – Ty zaś, Józefie, złap za pysk bramę Nikolską! Łap i nie puszczaj, choćby sam diabeł sukursował Moskali! Pierwszy do ataku uderzył Kniaziewicz. Pchnął swoich chłopców w trudny i niebezpieczny teren. Poprzecinane wąwozami pagóry pełne zarośli, gęstych krzewów, lichych chałup, warsztacików, manufaktur i cegielni, były doskonałym schronieniem dla rosyjskiej piechoty, która celnymi salwami wywracała polskich piechurów. Uszykowana w trójkąt dywizja, pomimo strat, parła przed siebie, zostawiając za plecami, skoszone celnymi salwami trupy kolegów. Przodem, wysforowawszy się na czoło, zdążała kompania woltyżerów pod wodzą kapitana Kosińskiego, który zsiadłszy z konia, z dobytym pałaszem osobiście poprowadził wojsko do ataku. – Naprzód, chłopcy! Żywo! – przynaglał podkomendnych, wielkimi susami sadząc naprzód. – Tuj! Cel! Pal! Brać domy i ogrody! Waleczni woltyżerowie parli za nim jak burza. Nie zatrzymali ich nawet bitni jegrzy, którzy spychani ze swych stanowisk podali tyły pod naporem Polaków. Wtem Kosiński, forsując parkan, pada przeszyty karabinową kulą. Śmierć walecznego dowódcy wstrząsnęła wojskiem. Strach spojrzał w oczy starych wyg i ćwików. – Rejterujem! – rzucił któryś i cała kompania, krok za krokiem, cofała się aż ku pozycjom wyjściowym, pod mury zasypywanych gradem kul cegielni i ogrodów. Jeden na drugiego niemo popatrywał, wzrokiem pytając: „Co dalej czynić, jak się zachować, gdy wodza brakło?”. Naraz z szeregu wyskakuje woltyżer Wróblewski i unosząc broń nad głowę, krzyczy do kolegów: – Wiarusy! Dalej! Naprzód, a śmiało, niech się tylko nikt poza siebie nie ogląda! Zawstydził tym podoficerów i całą resztę kompanii. Spięli się w sobie wszyscy i nie bacząc na salwy jegrów, natarli z impetem. Wpadli na ładujących broń i zorawszy ich okrutnie kolbą i bagnetem, wzięli utraconą pozycję, dwie setki gwardzistów inflanckich gnając w niewolę. Za woltyżerami szła reszta dywizji Kniaziewicza. Załomotały werble, chrzęściły odwodzone kurki, ziemia zadudniła pod butami, z ust zaś popłynęło: Dalej bracia, idźmy śmiało Na hasło Napoleona! Czyje w polu legnie ciało, Ten przeznaczeń swych dokona! Rosjanie – widząc, że nie podołają natarciu Polaków – wzniecili pożar na przedmieściach, podpalając stogi, brogi i wszelkiego rodzaju budynki drewniane. Kłęby siwozielonego i czarnego dymu zasnuły pobojowisko. Atakujący parli jednak niewzruszenie do przodu. Równie dzielnie poczynali sobie żołnierze dywizji Zajączka, który sam, z szablą w garści, bez cienia strachu poprowadził ich na przedmieście Nikolskie przeciwko dywizji Niewierowskiego. Ci, którzy pamiętali generała Melona z haniebnej ucieczki przed rzezią praską w krwawe insurekcyjne dni, patrzyli teraz z dumą na owego krzepkiego sześćdziesięciolatka, który z konia – nie kłaniając się kulom i kartaczom – przynaglał podkomendnych do zwiększenia wysiłku i rozbicia Rosjan. – Trza nam pilnie sukursu! – Próbując przekrzyczeć huk salw, zwrócił się do swego adiutanta, Józefa Krasińskiego: – Pojedziesz, majorze, do marszałka Davouta, niech nas wesprze swoimi armatami! – Wedle rozkazu, panie generale! – Zziajany Krasiński ściągnął wodze i zawróciwszy konia w miejscu, pognał prosto ku stanowiskom francuskiego korpusu. Niestety, choć Żelazny Marszałek udzielił Polakom wsparcia, nie udało się wedrzeć do miasta. Zawalone trupami i gruzem bramy stanowiły przeszkodę nie do przebycia. Bez drabin i osłony strzeleckiej nikt nie mógł dostać się za mury Smoleńska. *** – Co tam się dzieje, sacrebleu?! – Rozsierdzony Bonaparte próbował dojrzeć cokolwiek pośród dymu i ognia, lecz lunetka przybliżała jedynie gęste kłęby i płomienie. – Dlaczego nie szturmują?! – Ośmielam się zauważyć, sire – zaczął nieśmiało adiutant Stanisław Rostworowski – że bez dobrego wykorzystania artylerii nic tu nie zdziałamy. – Co ty powiesz?! – ironizował cesarz. – Naprawdę?! Przecież nasze zuchy walą z dział niby na manewrach. Mury Smoleńska wnet się od tego rozsypią. – Excuse moi, sire – odezwał się tym razem Dezydery Chłapowski, oficer ordynansowy Berthiera. – Staś ma rację. Trzeba nam przestać kruszyć mury, a zacząć strzelać w baszty. Tam ściany cieńsze. Nie zdzierżą ostrzału... – Ładnie! – nieoczekiwanie poparł ich Napoleon. – Dobrze myślicie! Ja jednak pójdę dalej, mes braves! Ja im to miasto spalę! Tak! Spalimy ten ich święty Smoleńsk! Rosforosky! Klaposky! – Na rozkaz! – Pojedziecie zaraz do Davouta, Neya i Poniatowskiego! Niech walą z armat w miasto! Niech spalą i poślą w diabły ten przeklęty, krnąbrny gród! *** Uszykowane do oblężenia blisko pół tysiąca francuskich, polskich i wirtemberskich armat zalało ogniem i żelazem starodawne miasto. Na efekty tego artyleryjskiego huraganu nie trzeba było długo czekać. Smoleńsk płonął, nakryty ognistą czapą. Mury wież i baszt sypały się w gruzy, rozświetlone błyskami granatów i bomb. Ostrzał był tak silny, że pociski atakujących zderzały się w powietrzu, tworząc wraz z ogniem i wybuchami piekielny fajerwerk i upiorne unisono kończącego się dnia. Pośród owej nawały niosło się bezustanne: En avant! En avant! Vive l’Empereur! Płonęło już dosłownie wszystko; nawet sukno mundurów rosyjskich żołnierzy uparcie tkwiących na stanowiskach. Rozdarte ciała wojskowych i cywilów, cuchnące spalonym mięsem, zasłały teraz ulice i place miasta. Nikt nie dbał o rannych, umierających w męczarniach bez jakiegokolwiek opatrunku, bez kubka wody. Kto znaczniejszy i zamożniejszy zdołał już dawno uciec. W zgliszczach pozostali jedynie biedacy oraz ci, którzy do samego końca ociągali się z wyjazdem, a teraz było już zbyt późno na rejteradę. Chorzy i ciężko ranni, porzuceni i zdani na własny los, ginęli rozrywani granatami i paleni żywcem w zasypanych gruzem budynkach. Śmierć – stara, chuda suka – ucztowała do sytości, bodaj po raz pierwszy od początku tej wojny. Starożytny gród płonął od krańca do krańca. Wybuchy darły powietrze. Trajektorie lotu świetlistych bomb i brandkugli szyły niebo złowróżbnym ognistym ściegiem. Łuna nad miastem wypełniła nieboskłon, wysycając go żółtą, trupią poświatą. Przy wtórze tarabanów i artyleryjskiej kanonady ruszyły do kolejnego ataku masy polskiej, francuskiej, portugalskiej i wirtemberskiej piechoty. Gnali na złamanie karku, nie sięgając do ładownic po ładunki. Dźgając bagnetem i tłukąc kolbą, wolno i systematycznie spychali Rosjan ku miastu, na zrujnowane do szczętu przedmieścia, potem zaś z powrotem za mury. Wtem atak załamał się i przewagę zyskały waleczne roty jegrów generała Zachara Ołsufjewa, które jęły spychać Wirtemberczyków, najpierw spod murów miasta do przedmieść, potem w okalające miasto jary i wąwozy, by naraz ruszyć chwacko w pogoń. – Zaraz mi Sokolnickiego zdejmą! – martwił się Bonaparte, widząc masy jegierskie spychające francuską piechotę ku dawnej Baterii Zygmuntowskiej, gdzie zasadził się bohaterski szpieg-obserwator. – Jeżeli go stracimy, cały nasz wysiłek weźmie w łeb! – Nie stracisz go, sire! – Ney uspokoił cesarza. – Michał to nie złodziej, ale szpieg. – Cóż z tego, mój drogi? – Złodziei się wiesza. Szpiegów zaś... – Stawia pod ścianą albo... – ...albo przekabaca na swą stronę – zakończył beznamiętnie rudzielec. – Sądzisz, że Sokolnicki przeszedłby na carską służbę? Porzuciłby nas? Ten Polak... – Zdrajców nie brakuje w żadnej nacji, sire. Nawet wśród Polaków. Wtem po raz kolejny dało ognia pół tysiąca dział Grande Armée. Rosyjskie roty zasypał grad kartaczy. Wezwania Boga i świętych mieszały się z przekleństwami i bluźnierstwami. Na placu bitwy pozostały zwały trupów i rannych. Przedmieście Kraśnieńskie obficie spłynęło krwią. Cofający się Rosjanie puścili je z dymem, by powstrzymać ewentualny ponowny atak sprzymierzonych. Powoli zbliżała się noc, kryjąc w ciemnościach śmierć i cierpienie. Noc sierpniowa, ciepła i gęsta od tężejącej powoli krwi i dymu, spowita w woal ognia, który na podobieństwo gorejącego Wezuwiusza rozświetlał ponury obraz pobojowiska. Smoleńsk zakwitł płomieniem wyrafinowanego piękna i potworności. Grą cieni i gorejących żółtoczerwonych jęzorów. Ciemne sylwety baszt, blanki murów i kopuły soboru zwieńczone pióropuszem ognia niejednemu pięknoduchowi przypominały znany z homeryckich pieśni pożar Ilionu. Kapitan Henri Beyle[189] nazwie ów potworny spektakl dymu, murów i płomieni „oszałamiającym widokiem”. *** Tego wieczora ustały wszelkie działania zbrojne. Rosjanie zamknęli się w Smoleńsku, Francuzi zaś i sprzymierzeńcy zalegli obozowiskiem pod murami miasta. Zapłonęły setki, jeśli nie tysiące ognisk, przy których Wielka Armia gotowała strawę i szykowała się do snu. Ponure teatrum zniszczenia rozświetlała łuna pożaru. Przy ogniu grzali się również sztabowcy Bonapartego, z Caulaincourtem, Berthierem i Bessièresem na czele. Ten i ów pogryzał coś z późnej wieczerzy, tamten zaś dojadał resztki z obiadu, kiedy nagle pośród generalicji pojawił się sam cesarz. – No i co?! Grzmoci jak Wezuwiusz! – Napoleon huknął w ucho Armanda i bratersko poklepał go po ramieniu. – Nieprawdaż, panie wielki koniuszy?! Wspaniały widok! – Okropny, sire! – burknął tamten. – Ba! – Cesarz się roześmiał. – Wspomnijcie, moi panowie, co powiedział mądry cesarz Wespazjan: trup wroga zawsze ładnie pachnie! *** Przy jednym z tysięcy ognisk obozowały niedobitki baterii Zakrzeńskiego. Pojadłszy wołowiny i wodnistej zalewajki z dużą zawartością pszennej mąki, rozłożyli się leniwie przy ogniu. Ogniomistrz Radoń częstował tytoniem. Skory do wspomnień rozdawał palenie nawet najmłodszym w kompanii. – Opowiedzcie co, Szczepanie – prosił któryś. – O starych czasach, jakeście jeszcze pod Napolionem nie służyli. – A żebyście wiedzieli, że opowiem! – odgryzł się stary. – Trupem już trącę, ale opowiem wam o czasach, kiedyście jeszcze pieluchę w zębach nosili. O czasach, gdy się we mnie skończył wraz cały Bóg i wszyscy święci. Kiedy świat cały trupem trącił i znikąd nijakiej pomocy nie było. – Gdzież tak było, jako w piekle? – dopytywał któryś z kanonierów. – W Motrilu, w Andaluzji. Nie dość, że było jak u wchodu do piekieł, bo i gorąc niemożebny, i upał, to jeszcze ściśnięto nas wszystkich na tamtejszym cmentarzu – podjął opowieść Szczepan. – Odarci ze wszystkiego, goli jak Adamy, tkwiliśmy pod murem i czekaliśmy: albo nas ubiją od razu, albo pognają gdzie dalej w niewolę. Nie dość i na tym, to jeszcze gawiedź tamtejsza przyszła na nas patrzeć a wydrwiwać, a docinać i poniewierać. Ale to jeszcze nic, bo największej sromoty my zażyli, gdy nas przez miasto całe gnano jako barany na rzeź. W owej godzinie strasznej modliłem się do Boga i do diabła, by nas albo zaraz z tego świata zmietli, albo broń do ręki dali i umrzeć, jak żołnierzom dozwolili. Potem w tył zwrot i z powrotem na cmentarz. „Teraz to już pewnikiem śmierć”, myślałem. Ale nie, bo zjawia się jakiś znaczny oficer hiszpański, może być, że i jenerał. Naraz jeden z naszych gadać zaczyna doń po ichniemu: „Zlituj się, Wasza Miłość, jenerale! My nie psy, co ogonem swą sromotę zakryć zdolne! Zważ w nas ludzi!”. Tamten, jak tylko mowę hiszpańską usłyszał, pchnął tego Polaka rękojeścią szpady w pierś tak mocno, że ten rymnął na ziemię jak długi. Jenerał doń gada: „Tyżeś Hiszpan, a z tymi francuskimi psami trzymasz?!”. „Ja nie Hiszpan, ja Polak, panie!”, odpowiada żołnierz. „Skądeś tedy hiszpańskiego uczony?”, pyta tamten. „Lat parę tu już jestem, tom się nauczył”. „Skądeś rodem?” „Ode Poznania w Wielkopolsce. Ja Polak, katolik”. Kiedy mu ów człowiek rzekł, że jest katolickiej, nie żadnej diabelskiej wiary, wzruszył się jenerał i zaraz kazał nas po ludzku przyodziać, byśmy tyłkami gołymi jak małpy nie świecili. Ogniomistrz Radoń zamyślił się na moment i nic nie rzekłszy, dorzucił drew do ognia, za czym zaciągnął się fajką. – Cóż dalej? – dopytywali się żołnierze. – Opowiecie? – Dalej? Zagnali nas na statek i mieli powieźć do Alicante. Wsadzili pierw do łodzi i w czas odpływania pojawił się na brzegu batalion Francuzów z Almerii, którzy, gdyby się nie spóźnili, bo z Hiszpanami mieli sprawę, uwolniliby nas i skończyłaby się nasza niedola. Niestety, trza nam było dalej cierpieć, zważywszy, że na okręcie ścisk panował, brud i smród nie do opisania. Trzy dni tak płynęliśmy o suchym pysku; bez kropli wody i bez okruszyny chleba. Dopiero na trzeci dzień dali nam słodkiej wody, i to wtedy, kiedyśmy sami się do beczkowozu zaprzęgli i takową na okręt dotargali. Sześć dni trwała nasza podróż do Alicante. Tam dostaliśmy po kwarcie wody i pajdzie chleba, co na dwa razy w gębę wraził i po wszystkim. Bez mała dwie niedziele żyliśmy tam zamknięci w kozie. Żarliśmy wtedy prawie same śledzie, ale wyżyć się dało i nikt z głodu nie marł. Za jakiś czas postawili nas przed gubernatorem Alicante. Był to Anglik, jakiś pułkownik albo jenerał. Jak nas zobaczył, obdartusów i lazaronów ostatnich, zapytał, cośmy za jedni. Gadamy, że Polaki, a ten zaraz jął łajać Hiszpanów i dalejże im wytykać: „Wy nie wiecie, co oni za jedni! Co to za ludzie! Oni nie mają ani ojczyzny, ani króla! Służą tedy innym, a wiernie jako psy! Ich to zasługa, że Francuzy tyle bitew wygrali. Polacy, to ród szlachetny i bitny! To bodaj najlepszy żołnierz pod słońcem! Baczcie i na to, że to lud katolicki, a wy, katolicy, takeście ich obdarli! Godzi się tak z żołnierzem w niewoli postępować?!”. – Dziwy, zaiste prawicie, dziwy! – Skupieni przy ogniu młodzi żołnierze z zachwytem kręcili głowami. – Jakeście tedy wrócili stamtąd? – Powieźli nas najsampierw na Gibraltar, a potem do Kadyksu, stamtąd zaś aż do Portsmouth w Anglii, gdzie nas chcieli do swoich jednostek werbować. Dali nam mydło, brzytwy; kazali się myć, golić i zaraz do koszar wsadzili. Jeść dawali po pół funta mięsa, funt chleba, piwo i dziewięć pensów, takowych ichnich trojaków[190], dziennie. Wszyscyśmy dostali białe portki i czerwone kurtki, a skórzane czaka i nic, ino, żebyśmy się do ich szeregów najęli. Nikt na nas jednak nie nastawał, nie nagabywał. Grzecznie z nami się obchodzili, żeby kogo byle czym nie urazić. Komendant owego zbiorowiska pytał nas nieraz, czy abyśmy nie chcieli do Indyj płynąć i tam wojować jako ekspedytory[191]. Raił nam o zdobyczach tamtejszych i o bogactwach wielkich, zamorskich, które na wyciągnięcie ręki mieć możemy. My nic, ino że do swoich chcemy; żeśmy Polacy i na swojej, choć niewolnej ziemi umierać winniśmy, albo na owym skrawku Księstwem zwanym, ale na swoim. Komendant, ujęty widać naszym dobrym sprawowaniem i umiłowaniem ojczyzny (a wiedzieć musicie, że on, jako wyspiarz, wolność nade wszystko i umiłowanie ojczyzny rozumie), kazał nam wyrychtować okręt, napełnić wszelkim dobrem do podróży przydatnym i zaraz do Hanoweru odesłał. Francuzy długo uwierzyć nie chciały, żeśmy od Anglików w tak dobrej kondycji wrócili. Odarli nas tedy ze wszystkiego, co z Anglii pochodziło, i spalić zaraz kazali. Potem pognali na zimnie i lodzie do Amsterdamu, gdzie jako niewolniki przez dwie niedziele przesiedzieliśmy w kozie zamknięci. Kiedy nas już o wszystko wypytali, a pewni będąc, żeśmy nie w angielskiej służbie i żeśmy nie zdrajce, posłali nas aż do Bordeaux, gdzieśmy pierwszy raz od lądowania na kontynencie świeże i nowe bielizny i mundury wyfasowali. – I chciało się wam na powrót żołnierzem być? – pytał młody rekrut, ledwie parę miesięcy w szeregach. – Na Rosję taki kawał świata iść? – Taka moja powinność – odparł spokojnie Szczepan. – Nic robić nie umiem, tylko bojować. Nie zrozumiecie tego, boście jeszcze smarki. – Mnie tego tłumaczyć nie musicie, chociażem gówniarz – odezwał się, zamyślony dotąd, Staś Zakrzeński. – Tyś jest wolonter. To co inszego – pochwalił go ogniomistrz. – Lepiej Joaśki mojej poszukam – odparł młody. – Na czas bitwy do tyłu ją odesłałem. Mam nadzieję, że nic jej nie jest. I wepchnąwszy w usta resztę kolacji, nasadził na czoło czapkę i zniknął w mroku. *** – Zajączek, Stuart i Krukowiecki ranni, jenerał Grabowski i pułkownik Zakrzewski zabici, kapitan Dembiński takoż. – Poniatowski nerwowo przeglądał donoszone co chwila raporty z pola walki. – Jeszcze dzień, dwa takiej rzezi, a nie będzie z kim iść dalej. – Nie desperuj, tak źle nie będzie – pocieszał go zwalisty Kniaziewicz, dopiero co przybyły do kwatery. – Jutro na pewno wejdziemy do Smoleńska. – By było z kim – ciągnął swoje Pepi. – Wykrwawiamy się w tych tutaj jarach i na przedmieściach. – Co na to wszystko cesarz? – Jutrzejsze oblężenie w całości zawierzył kunsztowi Davouta. Dał mu we wszystkim wolną rękę. Rozmawiałem z Żelaznym i... – I cóż postanowił? – włączył się do rozmowy, przybyły właśnie w asyście kilku oficerów i adiutantów, niestrudzony Fiszer. – Mamy iść wraz z nim na wyłom w Bastionie Zygmuntowskim. Wesprzemy dywizję Frianta. Rozpoczynamy o świcie. Proponowałbym wyspać się, moi panowie. Jutro nie będzie czasu na odpoczynek. Dla wielu będzie to ostatni... – Za pozwoleniem – odezwał się przybyły z Fiszerem adiutant major Roman Wybranowski. – Udało nam się zebrać rannych i konających, ale jenerał Grabowski został gdzieś na placu... Świeć, Panie, nad jego duszą. – Świetnie spisaliście się jako dowódcy – pochwalił Wybranowskiego i młodziutkiego Kickiego książę Józef. – Jakież nastroje na jutro? – Francuzy niepocieszone – odezwał się tym razem Kicki. – Morale ich zawodzi. Ponoć Bonaparte zaczyna bardziej w nas wierzyć niż w swoich. – W końcu mu obiecaliśmy. – W oku Pepiego pojawił się ożywczy błysk. – Noblesse oblige[192]. – Noblesse? A co z nieszlachcicami? – zapytał Julian Zakrzeński przybyły wraz z Fiszerem. – Trzon armii to przecie plebeje: wieśniacy i mieszczanie, chłopi i rzemieślnicy. – Każdy, kto się Polakiem mieni, tak nobilis, jak i plebejusz, słowa dotrzymuje. Ja słowo Bonapartemu dałem, że go nie opuszczę i do piekła z nim pójdę, jak będzie trzeba. Wojsko takoż. – Poniatowski żywo wstał od stołu; oczy mu błyszczały. – Doprowadzimy mu tę wojnę do końca, choćbyśmy sami mieli zostać na placu! Usque ad finem! *** – Skoro Francuzi nie weszli do miasta, powinniśmy bronić się nadal! – perorował przybyły na nocną naradę w rosyjskim sztabie pułkownik Toll, plenipotent księcia Bagrationa. – Wojska mojego pana nawet nie powąchały prochu w tej bitwie! Stoimy bezczynnie, a tymczasem można by tymi siłami uderzyć i Bonapartego zdusić! – Zdusić?! – zdumiał się Barclay. – Na razie to on nas dusi! Jutro bronić nam się przyjdzie na zgliszczach. Żołnierz już ledwie zipie. Żadne duszoszczipatielnyje zapewnienia go nie ruszą. Bez potrzeby tracimy tylko czas i kolejne bataliony! – Tym, co mamy, moglibyśmy bronić się jeszcze i ze dwie niedziele, a choćby i dziesięć dni – włączył się do rozmowy szef sztabu, generał Aleksiej Jermołow. – Do tego czasu powinna przyjść odsiecz... – Do tego czasu kamień na kamieniu w Smoleńsku nie postanie – zawyrokował Barclay. – Wasze Wysokoprewoschoditielstwo pozwoli. – Pułkownik Toll zbliżył się do mapy. – Proponowałbym zwrot zaczepny. Wyjdziemy z miasta dwiema kolumnami przez bramę Nikolską i Mołochowską. Armia marszałka Bagrationa przeprawi się przez Dniepr i rzuci z impetem na zdezorientowanego i związanego bojem Bonapartego. – To niedorzeczność! – ripostował Jermołow. – Obrona, jak najbardziej, ale bez tych woltyżerskich popisów Jego Ekscelencji Piotra Iwanowicza! W mieście za mało jest miejsca, żeby ściągać tam aż tyle wojska. Obie bramy zawalone są trupami i gruzem. Niepodobna formować tam kolumny. Zanim ruszymy do boju, wybiją nas jak kaczki. Francuska artyleria tylko czeka, by nasze roty nafaszerować ołowiem i żelazem. Lepiej będzie, jak uderzymy przez Kraśnieńskie na korpus Neya. Tam nikt się nas nie spodziewa. – Niestety, moi panowie. – Po chwili ciszy odezwał się Barclay de Tolly. – Cesarz Francuzów ma przeciwko nam sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierza, gdy ja zaledwie połowę tego. Dzisiaj tylko mam na stanie cztery tysiące trupów i rannych, których niepodobna ratować. Jeśli wyjdę ze Smoleńska i uczynię zwrot zaczepny, stracę bez większej korzyści osiem do dziesięciu tysięcy ludzi, a miasto i tak wpadnie w łapy Francuzów. – Imperator Aleksander kazał nam tu trwać i bronić się do końca! – ripostował w imieniu wszystkich dowódców generał Aleksandr Kutaisow. – Jeżeli oddamy Smoleńsk, Bonaparte za parę dni stanie w stolicy carów! – Car nakazał też oszczędzać nasze siły i bez potrzeby ludzi nie tracić! – rzucił zirytowany Barclay. – Kiedy nasze armie były oddalone od siebie, żądano ode mnie, bym wystąpił siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami przeciwko stu pięćdziesięciu tysiącom Francuzów. To prawda, że nasze waleczne wojska odrzuciły jak dotychczas wszystkie ataki wroga, ale straciliśmy już cztery tysiące rannych i zabitych, w tym dwóch znamienitych jenerałów. Każdy dzień, mimo naszych największych wysiłków, przynosić będzie coraz większe straty. Francuzi są już wszędzie; ze wzniesień i pagórów bez przeszkód biją z armat w nasze przeprawy na Dniestrze. Załóżmy, że utrzymam miasto; wtedy wystarczy, by nieprzyjaciel przeprawił się poniżej Smoleńska i zaszedł nas z prawego skrzydła. W takiej sytuacji zmusi nas do wyjścia z miasta, które koniec końców i tak wpadłoby w łapy Bonapartego, a ja bez potrzeby straciłbym od ośmiu do dziesięciu tysięcy bitnego żołnierza i byłbym zmuszony przyjąć nierówną walkę z liczniejszym przeciwnikiem albo rejterować na jego oczach i pod ogniem jego armat! – Duch w armii upadnie! – sierdzili się tamci. – A potem i w Rosji całej! Co będzie z cudowną Hodigitrią? Co z Przenajświętszą Mateczką Smoleńską?! Ją też wydamy na pastwę antychrysta?! – Bez obaw, moi panowie! – Naczelny wódz studził gorące głowy. – Pomyślałem o wszystkim zawczasu. Ikonę zabierzemy i umieścimy bezpiecznie w naszym obozie. Prześwięta Hodigitria pozostanie z nami! Sam dopilnuję, by wieźć ją w powozie w asyście batalionu wyborowej piechoty! Do rana musimy wyjść za mury! Osłonę odwrotu powierzam księciu Eugeniuszowi i jego dywizji! Wykonać! *** – Gdzież on teraz? – pytała sama siebie Jowanka. – Żyje czy go ubili? Co ja zrobię sama we świecie takim? Może powinnam zostać i obejścia pilnować z Marcinem? Mijając jakiś większy lazaret, gdzie przy blasku pochodni i łojówek chirurdzy i felczerzy amputowali strzaskane kończyny, wydłubywali żelastwo i ołów z nieludzko poharatanych ciał, postanowiła zajrzeć do środka. Jednak fetor i ilość krwi odstręczyła ją od tego zamiaru. – Wśród żywych jest! – powiedziała głośno sama do siebie. – Nie zabili go! Żyje! – A z kimże ty tak rozprawiasz, dziewczyno? – Z zadumy wyrwał ją, należący niechybnie do Polaka, głos. – Nie strach to włóczyć się tutaj? Ja sam ledwie kozakom spod spis uszedłem. Pogubiłem się, jak ze sztabu do brygady Pakosza jechałem... A ty? Cóżeś za jedna? – Ja... ja... – zaczęła bąkać, zaskoczona nieoczekiwanym spotkaniem. – Skórzewski sum[193] – przedstawił się oficer. – Adiutant jenerała Fiszera. Moskale pono cofają się ze Smoleńska. Widać bitwy jutro nie będzie. – Nie będzie... – powtórzyła beznamiętnie Joasia. – Tyś kantynierka. – Ten spojrzał uważnie na nią i na jej dobytek. – Pamiętam cię. Chodziłaś przy artylerycznych Romańskiego. Zwą cię Alraune. – Ja Jowanka... Miły mój kazał mi tu zostać, jak się atak zaczął. – I słusznie zrobił. Nie można narażać takich panienek na śmierć niechybną. – Tylko że teraz nie wiem gdzie on. Czy żyw? – Nie pora tobie po pobojowisku w noc łazić. Na Moskali łatwo się natknąć. Dońce zwłaszcza niebezpieczne... Ale co tam – odezwał się naraz żywo. – Pojedziesz ze mną. Przy sztabie coś się dla ciebie znajdzie. – A mój miły? Mój Staś? – Jak tylko żywy, znajdziemy i jego. – Hrabia uśmiechnął się życzliwie. *** Żołnierze ze zgrozą patrzyli na serie eksplozji wstrząsających co i raz starożytnym Smoleńskiem. Ten żegnał się nabożnie, tamten przeklinał głośno albo w duchu całą tę wojnę, inni jeszcze, nie zważając na detonacje i pożary, przetrząsali pospiesznie tornistry i torby zabitych w poszukiwaniu czegoś do jedzenia; zaglądali do manierek za wódką albo choćby wodą. Każdy okruch, każda kromka chleba, każdy obłamek suchara zostały pieczołowicie zebrane i pochłonięte przez wygłodniałych żołnierzy. Nie gardzono nawet cebulą i nadpsutą słoniną. Głodu nie czuł chyba tylko Zakrzeński, który na wpół obłąkanym wzrokiem szukał wśród tłumów przy ogniskach swej ukochanej. Biegał przez czas jakiś pomiędzy skupiskami ludzi, usiłując ją odnaleźć. Wreszcie zziajany padł gdzieś pomiędzy Francuzami. – Que s’est-il passé?[194] – zagadnął z troską jeden z grenadierów Davouta. – Ce n’est rien – wycharczał zdyszany Stanisław, półleżąc na ziemi z oczami utkwionymi w rozświetlaną łunami pożarów czerń nieba. – Ma petite amie[195]... Joasia... moja słodka Alraune... – Nie gadaj, że Alraune, to twoja...?! – niedowierzał Francuz. – Nie poznajesz go? – rzucił znad ognia drugi. – Przecie to ten szczęściarz Polaczek od Poniatowskiego! – Patrzcie no! – podchwycił inny. – Notre petit chanceux [196] zgubił swoją dzierlatkę! Ojojoj, cóż za nieszczęście! – Odpieprzcie się! Zakrzeński zerwał się na równe nogi i już miał walnąć na odlew najbliższego Francuza, gdy naraz ciszę wieczoru rozdarł niespodziewany wybuch o potwornej sile. Wielka fontanna ognia, dymu, ziemi i gruzu wytrysnęła wysoko ponad wieże, dachy i mury miasta. Wojsko stanęło jak urzeczone, spoglądając na ów szatański fajerwerk. – Qu’est-ce que c’est?[197] – zapytywał niejeden, podnosząc zdumiony wzrok. Nie było jednak czasu na domysły. Wszystkich przywołało do rzeczywistości łomotanie bębnów i jazgot trąbek. – Pas acceleré! Pas de charge! Pas de course![198] – padały kolejno komendy dla piechoty, która porwawszy karabiny z kozłów, nadziewała pospiesznie bagnety i gnała co sił pod swe orły. *** Zbliżała się druga po północy, kiedy kolumny piechoty Rybińskiego tryumfalnie wkroczyły do opustoszałego Smoleńska. Powitała ich cisza, płomienie i kłęby dymu dobywające się z każdego zaułka. Na murach i szańcach stygły strzaskane armaty i jaszcze, zaś każdy skrawek ziemi zasłany był trupami i jęczącymi z bólu rannymi. Ruiny, zgliszcza, skwierczące w ogniu zwały dachów i stropów oraz ciał rosyjskich żołnierzy i cywilów robiły wstrząsające wrażenie. Ziemia jęczała tysiącami rannych, o których zapomniano zupełnie i porzucono na pastwę zdobywców i płomieni chciwie pochłaniających wszystko na swej drodze. Za polskimi kolumnami do spalonego miasta weszła cała reszta Wielkiej Armii. Oczom żołnierzy ukazał się koszmarny widok. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, walały się setki, tysiące trupów i rannych. Tysiące napuchniętych zwłok ludzkich i końskich, rozkładających się bardzo szybko i rozsiewających wszem wobec nieziemski fetor. Pożar musiał być ogromny, gdyż niektórzy z zabitych zdawali się upieczeni. Wielu spłonęło żywcem w podpalonych lazaretach i prywatnych domach. Medycy Grande Armée padali z wycieńczenia, usiłując ratować, kogo się dało. Dla tak wielkiej masy poszkodowanych brakowało jednak medykamentów i podstawowych środków opatrunkowych. Opatrywano więc wszystkim, co do tamowania ran zdatne: pakułami artyleryjskimi, papierem, dartymi w pasy koszulami, a nawet stolarskimi wiórami i brzozowym łykiem. Niestety, nie wszystkich można było uratować. Tu i ówdzie kręcili się bezradni francuscy żołnierze z łopatami, usiłujący grzebać stosy poległych nieszczęśników. – To są jakieś Scyty przeklęte – mruczał pod nosem rudowłosy marszałek Ney, bohater dzisiejszego wieczoru, który osobiście, pieszo, z karabinem w dłoni szturmował smoleńskie mury. – Skąd to mniemanie? – zagadnął go Bonaparte. – Nie widzisz tego, sire?! Ci barbarzyńcy palą wszystko i niszczą tylko dlatego, żeby nie dostało się w nasze ręce. Nocny wybuch też nie był przypadkowy. – Uważasz ich za aż takich potworów? Rosjanie chyba nie są tacy podli dla siebie samych. – Nie wiem, sire, ale zdaje się, że tutaj nic nie dzieje się przypadkiem. – Skoro już tu jesteśmy, wyślij pan, panie Michale, swoich saperów, niech zabezpieczą przeprawy na Dnieprze. W miarę możliwości budujcie nowe mosty i kładki, szukajcie brodów. Nie zamierzam tutaj długo stać! Musimy ścigać Rosjan i pobić ich wreszcie. Niepodobna biegać za nimi w nieskończoność! – Jak udało im się wyjść z całym wojskiem i z cywilami? To przecież ogromna masa ludzka – dziwił się waleczny rudzielec. – Jak oni to robią? – Dyscyplina, Ney! Dyscyplina, porządek i ślepe przywiązanie! Dyscyplina! Mają wszystko to, czego nam najbardziej brakuje! *** Ulice Smoleńska zdawały się ołtarzem hekatomby na cześć jakichś potwornych bóstw. Znakomitą większość kłębiących się trupów stanowili Rosjanie, przede wszystkim żołnierze, choć nie brakowało także cywili. Służby sanitarne i tabory Wielkiej Armii uprzątały zabitych; najpierw swoich, potem rosyjskich. Taboryci artylerii usiłowali zbierać leżącą wszędzie broń i walające się części wojennego ekwipunku. – W różnych wojnach bywałem – mruczał pod nosem Szczepan Radoń – alem takiej jatki jeszcze nie widział. Biłem się w Italii, w Hiszpanii; chodziłem z Dąbrowskim na kraj świata, ale... – Boże mój... strach ino... – Któryś z kanonierów zsunął bermycę z głowy i przeżegnał się nabożnie. – Wojna... – Przecie, że nie na odpust my tu przyszli – rzucił niedbale ogniomistrz. – Jeszcze się śmierci napatrzycie. Przejeżdżali teraz obok dużej grupy rannych. W pierwszej kolejności opatrywano i zbierano do ambulansów żołnierzy Grande Armée, wielu z nich koczowało jeszcze na ziemi, czekając na swoją kolej. Natomiast Rosjanie cicho i bez skargi, pogodzeni z losem, cierpliwie czekali, aż ktoś miłosierny zajmie się nimi i choć trochę ulży ich niedoli. Uwagę Zakrzeńskiego zwróciła zwalista, wyróżniająca się wśród innych, postać żołnierza siedzącego na kupie gruzu, podtrzymującego na kolanach zwłoki młodego oficera ze strzaskaną głową. Ręce i twarz grenadiera pokrywały krew i mózg zabitego. – Proszę o pozwolenie... – Staś rzucił prędko do Szczepana i nim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chłopak gnał już ku siedzącemu nieruchomo wielkoludowi. – Matys! Matys! Tyżeś to?! Słowik?! Nic ci nie jest?! – Jego trza ratować... – wymamrotał grenadier. – Pan oficer nasz... – Ostaw go! – rzucił z konia Radoń. – Jedziemy! – Znam tego człeka! – Cóż ci z tego, że go znasz? – Porucznika trza ratować... – bełkotał dalej Matys. – Kto kompanię poprowadzi? – Jemu już nic nie pomoże. – Zakrzeński złapał Słowika za kołnierz kurtki i przyciągnął ku sobie. – Wracaj do pułku! – Ostaw tego żołnierza! – ponaglał sierżant. – Ruszaj się! W służbie jesteś! Musimy jechać dalej! – Znam tego grenadiera... Rad jestem, że żyje. – Patrzcie tam! – krzyknął zaaferowany Kacper, gdy wjechali głębiej w miasto. – Ilu naszych! W bramach i wyłomach murów, w miejscach, gdzie trwał uporczywy szturm, ziemię skrywały zwały trupów Polaków, Francuzów, Portugalczyków i Wirtemberczyków. Im dalej w miasto, tym więcej martwych Rosjan. Całe wręcz sterty zalegały ulice i place. Nikt ich nie uprzątał, toteż koła zaprzęgów taborów i artylerii bezlitośnie miażdżyły wszystko na jedną, lepką od zbitego mięsa, krwi, kości, ekskrementów i szmat pulpę. W ruinach znajdowano zmasakrowane zwłoki carskich żołnierzy i cywilów, nadpalone, niektóre całkiem zwęglone, powyginane cudacznie w ostatnich, przedśmiertnych podrygach. Wśród owej masy trupów i rannych uwagę przechodzących zwrócił młody, obdarty do naga, atletycznie zbudowany Rosjanin. Olbrzymia rana postrzałowa na piersi wskazywała, jaką śmiercią umarł. Litościwi żołnierze polscy odnieśli go na bok, by ułożyć obok tysięcy innych. Naraz ów trup podrywa się, siada i zaczyna szybko i nerwowo wykrzykiwać w stronę zdobywców: – Wy duże choroszi liudi, ale wasz impierator powinen buti pohanoju, duże pohanoju liudinoju. Szczo zrobiw’ jomu nasz impierator i szczo win chocze wid naszoi materi Rosiji? Wstani’, swiata zemlia! Zachiszczajte naszu wiru, impieratora i batkiwszczinu![199] – Po jakiemu on gada? – Piechur Legii Nadwiślańskiej pytał swego oficera, Henryka Brandta. – Nie wiem. Zda się, że po małorusku[200]. Pewnie trza mu pomóc, bo jeszcze żyw! – odparł tamten i jednocześnie rzucił do regimentowego lekarza: – Doktorze Gulicz! Tutaj, tutaj! Człek cierpi! Pomoc potrzebna! *** Na pobojowisko wkraczało coraz więcej zwycięskich oddziałów. Oprócz zwykłych złodziei dybiących na gotowe do odarcia ze wszystkiego trupy, do akcji ruszyły oddziały sanitarne i pełni oddania lekarze, którym przewodził Dominique-Jean Larrey – sztabschirurg Bonapartego – bożyszcze żołnierzy. Bez bikornu i mundurowego fraka, w drelichowym fartuchu i burej od krwi, przepoconej koszuli, żujący tlące się cygaro, krążył niczym dobry duch pośród zmasakrowanych ciał, przykazując surowo, by nie zapominano nikogo, tak sprzysiężonego, jak i Rosjanina. – Macie laudanum?! – pokrzykiwał do sanitariuszy. – Już nie, sire – odpowiadali. – Sudoriferum Lettsoma[201] też już jak na lekarstwo. – Dajcież tedy rannym wódki. Niech nie cierpią. Lejcie im w gardła, ile wlezie. Za barakiem, w którym operował Larrey z towarzyszami, wśród nieludzkiego wycia i spazmów, wolno rósł kopiec amputowanych kończyn... *** Jednym z tych, których zwabiło wnętrze zdobytego grodu, jest także Julian Zakrzeński. U boku Pepiego, w gronie jego asysty, podziwia okropieństwa wojny. Smutnym, otępiałym wzrokiem spogląda na krwawą miazgę ludzką stygnącą na ulicach Smoleńska. – Straszne – szepce ponuro książę Poniatowski. – Niemniej strasznie wyglądała Praga, gdy ją wziął Suworow – odparł Julian. – Jeno myśmy tu nie palili dziatek, a kobiet i starców nie rżnęli jak bydło. – Widziałeś to? – Byłem tam, mój książę, i o mały włos zostałbym na zawsze. – Boże, ileż jatek przyjdzie nam oglądać tej wojny? – zasępił się pułkownik Szumlański. – Zapewne niejedną jeszcze! – pocieszył go Kicki. – Naostrzmy więc rzeźnickie szpady! – Przestańcie krakać, panowie! – zbeształ ich Poniatowski. – Ja też podobnej rzezi nie widziałem, ale wiem, że człowiek w istocie swej zdolny jest do wszystkiego. – Nawet do niszczenia swojej ziemi i ludzi, mości książę? – dziwił się Zakrzeński. – Nawet. Rosjanie to Scyty; swoje zniszczą, byleby tylko wróg na tym nie skorzystał. Zobaczycie jeszcze nie raz i nie dwa, że tak jest. Tutaj jednostka się nie liczy, jest niczym. Masa jest wszystkim. Przejeżdżali teraz obok nietkniętych ogniem budynków świętego soboru katedralnego, w którego wrotach, jak i w całym wnętrzu stał bogobojny, złachmaniony, spłakany i wygłodzony tłum smoleńszczan. Żaden z nich nie wypowiedział ni słowa skargi albo złorzeczenia. Gdy Poniatowski ze swą świtą zbliżył się do świątyni, w tłumie podniósł się rwetes, a zaraz potem ktoś uderza na alarm, że oto Francuzi przyszli gwałcić i mordować, i cała ta strwożona masa ludzka cisnęła się gwałtownie ku carskim wrotom, w otoczenie swego batiuszki, który stanowczym głosem wzywa do ciszy, a gdy już ją uzyskał, płomiennie przemawia do swych owieczek. – Co on gada? – zagadnął Poniatowskiego hrabia Skórzewski. – Pewnie coś ważnego – zainteresował się Szumlański. – Patrzcie, jak go obstąpili. – Mówi, żeby się nie bali, że nie przyszliście tu gwałcić, że w świątyni nic nikomu się nie stanie. – Panowie oficerowie z Poniatowskim na czele usłyszeli naraz dziewczęcy głos. – Powiada też, że Francuzy nikogo nie zjadają, a Bonaparte to nie antychryst, bo wierzy w tego samego Boga, co oni. – Joasia?! – Julian zdumiał się niezmiernie na widok swej siostrzenicy. – Skądeś się tu wzięła?! Myślałem, że idziesz ze Staszkiem. – Szłam, wujku, ale się zgubiłam. Staś kazał na tyły iść, tom poszła – odparła. – Sama nie wiem, gdzie on teraz. Pan Skórzewski mnie znalazł i tu przyprowadził. I nie czekając, co jej stary krewniak powie, na oczach całego sztabu korpusu i wielu żołnierzy wchodzących do cerkwi oraz zdumionego i przelękłego tłumu smoleńskich rozbitków-obdartusów, przyklęknęła i oddawszy potrójny pokłon, zaczęła: – Otcze nasz, iże esi na nebesich’, da swętitsę imę Twoje, da pridet’ cesar’stwie Twoje, da bądet’ wola Twoja... Widząc to, wielu żołnierzy polskich i francuskich pozdejmowało czaka i bermyce i nabożnie poklękało za dziewczyną. Tłum smoleńszczan z popem na czele zaniemówił na chwilę, po czym bezwiednie i mimowolnie podjął modlitwę. *** Najdroższa i Najukochańsza Żono moja! Spieszę Ci donieść, że po wielu zmaganiach i krwawych przewagach wzięliśmy wreszcie clavis Moscovae – starożytny Smoleńsk! Spodziewałem się przynieść Ci stamtąd jakowyś, choć drobny, suwenir, ale okazało się, iż Moskale podpalili miasto, że ledwie kilkanaście pobudynków się ostało całych, a i te zaraz na lazarety przemieniono. Staś nasz chwacko a pięknie w artylerii się sprawuje i słyszałem, jak kapitan Romański, szef ich kompanii, przy mnie go przed Pepim chwalił, że łebski chłopak i może kiedy sam na czele baterii albo i kompanii stanie. Ja tu o nim pisać chcę, a przecie – nie kłamiąc – od zakończenia bitwy wcalem go nie widział. Przeto ani wiem, czy żyw, czy ubity, gdzie w ziemi leży. Tuszę, że go jednak nic złego nie spotkało. Każdy rodzic o tym jeno marzy, by jego latorośl przy życiu w owej wojnie pozostała. Z inszych spraw wojskowych, a i obyczajowych, to opowiedzieć Ci chcę historię dwóch naszych dowódców, która i zabawną, ale i w końcu tragiczną się była okazała w finale. Było w szeregach naszych dwóch wodzów niepoślednich: jenerał Grabowski i pułkownik Krukowiecki, którzy się z sobą o starszeństwo nad wojskiem bardzo mocno poswarzyli. Poszło o to, która kompania ma iść pierwsza w awangardzie[202]: grenadierska – jak chciał Grabowski, czy fizylierska – jak się Krukowieckiemu widziało. Rzecz się miała jeszcze w Ostrołęce, ale ładu jenerał z pułkownikiem aż do dziś nie doszli. Stanęło wreszcie na tym, że Krukowiecki rozkazu Grabowskiego nie wykonał, a ten zażądał od impertynenta satysfakcji. Do pojedynku stanąć mieli po zakończeniu pierwszej walnej bitwy. Przyjaciel mój, młodziutki adiutant Kicki, tak mi rzecz wyłożył. Pułkownik Krukowiecki, sangwina i w gorącej wodzie kąpany, za wszelką cenę chce być wszędzie pierwszy, także i tu, przy wtórym pułku piechoty. Rozkazuje tedy swojej komendzie iść naprzód. Naraz rzecze doń jenerał Grabowski: „Pan pułkownik zapominasz, że masz mnie przed frontem i ruszasz z pułkiem bez mego rozkazu; wiedz o tem, że i ja chcę stanąć na jego czele”. Porywają się wówczas obaj do szpad i pokrzykując co niemiara jeden przed drugim, wiodą biegiem cały pułk ku wyłomowi w murze. Gnają na wyścigi, a pochyłość wzmaga jedynie prędkość ataku. Naraz z murów, z blanków i wież sypnęło gradem kul, bomb i kartaczy. Zagrzechotały salwy batalionów i gromko zamruczały baterie rosyjskie. Rosjanie rozpoczęli kanonadę nie tylko z miasta, ale i zza Dniepru, gdzie się roty Bagrationa zgrabnie do strzału uszykowały. Polski trup ściele się gęsto. Piechury nasze padają jak muchy. Roznamiętnieni swarami obaj wodzowie nie zważają jednak na nic, ścigając się, który pierwszy wrażych pozycji dopadnie. Kicki, pod którym ubito konia, szedł razem z nimi, pieszo i z bagnetem, opowiadał mi, że miasto wzięli z marszu. Grabowski z Krukowieckim nadal idą w konkury, który z nich lepszy śmierci kochanek. Piechota rosyjska stała jednak twardo. Same bitne jegry i grenadiery. Zbili się w kupę silną, wzmocnioną w dwa działa. W kłębach dymu i błysku ognia niby upiory ładowali i spokojnie do naszych mierzyli. Lubo pięknie i strasznie to wyglądało, a ponad nimi, bojowo rozwinięty łopotał biały sztandar z zielono-granatowym krzyżem św. Andrzeja i dwułbym orłem czarnym na złotym dysku pośrodku w takimże złotym wieńcu z liści bobkowych i dębowych zmyślnie haftowanych (tak dokładnie owo signum opisuję, bom je widział później, zdobyte, mocno kulami naszymi zmłócone). Jenerał Grabowski ledwie ich spostrzegł, zaraz jeszcze bardziej naprzód się wysforował i dalejże do żołnierzy swych wołać: „Dalej, za mną, grenadiery! Do ataku broń!”. Pułkownik Krukowiecki, także nie chcąc być gorszym, rozkazuje swoim przystanąć, nabić i salwą ku Moskalom bić, a zaraz potem biegiem gnać na ich pozycje. Przeciwnik zasypał ich kulami i kartaczami tak mocno, że przez czas jakiś na pobojowisku nic widać nie było. Kiedy się zaś rozjaśniło i dymy nieco opadły, poznali, że jenerał zabity, pułkownik zaś ciężko ranny. Tak się owo nieporozumienie i pojedynek wodzów tragicznie zakończył. Grabowski zbyt wcześnie życie na ołtarzu wolności dał, Krukowiecki zaś na cały czas kampanii naszej był już całkiem hors de combat[203]. Cóż, gdyby nie zacietrzewienie obu i obopólna niechęć, żywi byliby do tej pory i jako tacy bardziej przydaliby się ojczyźnie i wojsku. Skoro już o wodzach naszych, niechże mi wolno będzie casus Zajączka pokrótce przedstawić. Owóż pomnisz, jakim go sobie zostawiłem w pamięci po upadku insurekcji, gdy niczym tchórz, z podkulonym ogonem wiał ile sił z dogorywającej stolicy. Teraz zaś zupełnie innym go ujrzałem. Sam jeden, jakby urągając śmierci, konno objeżdżał swe szeregi, zagrzewając żołnierzy do walki. Zabronił dywizji cofać się i uciekać. Wierzył w męstwo swoich chłopców i swą szczęśliwą gwiazdę. Naraz, kiedy tak przynaglał podkomendnych, gołą szpadą wskazując kierunek natarcia, kula rosyjska rani jego konia, następna zaś jego dosięga. Skrwawione i rozhukane bydlątko samo wynosi go na tyły, poza linię ognia. Tego dnia niejeden jeszcze padł raniony albo zabity. Niejeden wódz prześwietny życie oddał albo zdrowie za pomyślność ojczyzny. Krzątałem się jeszcze jakiś czas w sztabie przy Poniatowskim, ale ten widząc mą złą kondycję, kazał mi odpoczywać i legnąć gdzie w jakim niespalonym jeszcze domu. Ba! Ale jak takowy znaleźć, skoro nieledwie kilkanaście w całym mieście ocalało i oparło się ogniowi. Nie mając innego leża, padłem ze zmęczenia w pustym wozie amunicyjnym, którego dno wymościłem wywleczoną z jakiegoś archiwum czy biblioteki garścią papierów. Każdy z nas szuka sobie lokum albo choć kąta do spania na własną rękę. Wszystkie ocalałe z pożogi budynki przeznaczono na lazarety i nie ma mowy, by wkręcić się gdziekolwiek choćby z siennikiem albo kulą słomy, która jest towarem deficytowym i służy nade wszystko za spyżę dla koni. Ckni mi się i do Ciebie, i do dzieci naszych. Nieraz żałuję, żem się dał namówić na tę rosyjską awanturę. Poniatowski chyba jednak wie, co robi i tuszę, że niedługo pobijemy Bagrationa, a potem szybko i sprawnie do domu wracam. Proszę Cię, Najdroższa, pilnuj nam Józia, bo mi przebąkiwał przed wyjazdem, że też chciałby jak ja, jak i Staś. Obawiam się, że i on Ci ucieknie. O Jadwisię dbaj, bo to nasz skarb największy i jak lat swych dojdzie, wydaj ją, proszę, za kogo dobrego i zacnego. Może być i Francuz, byle nie łajdak. Na koniec chciałbym Ci jeszcze opowiedzieć pewne zdarzenie z Bonapartem w roli głównej. Jest to bowiem fakt znamienny i wart zapisania dla przyszłych pokoleń. Pokazuje bowiem, jak tu widzą naszego cesarza, a jak go do tej pory Rosjanom przedstawiano. Zdarzyło się to zaraz po wzięciu przez nas Smoleńska. Postawiono przed nim jakiegoś prawosławnego popa z cerkwi cudownie ocalonej przed płomieniami. Ów batiuszka, mimo iż stał przed majestatem, klął w żywe oczy, wydzierał się wniebogłosy, że nasi żołnierze to banda zbirów zajmujących świątynie, zaś Bonapartego wyzywał od antychrystów i świętokradców. Ten wysłuchał spokojnie owego jazgotu, za czym zapytał ojczulka, co takiego stało się z jego cerkwią. Tamten gada, że ukrywa się w niej ocalała po bitwie ludność z najbliższej okolicy. – Niechże Wszechmocny Bóg ma w opiece i ciebie, ojcze, i owe ofiary niewinne, które chronisz u siebie – odparł mu ze stoickim spokojem cesarz. – Wracaj do swych owieczek. Każdy duszpasterz winien brać z ciebie przykład, ojcze, i miast opuszczać powierzoną sobie świątynię, winien zostać i wytrwać w niej wraz ze swą owczarnią, wówczas żaden z moich żołnierzy nie naruszyłby świętości miejsca. Wszyscyśmy przecie chrześcijany i jeden jest Bóg, Pan Zastępów! Za czym kazał odprowadzić owego popa pod eskortą do jego cerkwi i przykazał, by mu włos z głowy nie spadł. Parafianie jego, gdy zoczyli francuskich gwardzistów, jęli płakać i cisnąć się do batiuszki i do carskich wrót, by za ich zasłoną szukać ratunku. Naraz ojczulek zakrzyknie głośno: – Przestańcie jęczeć i zawodzić! Widziałem cesarza Francuzów i gadałem z nim, jako do was gadam! Bonaparte wcale nie jest takim, jak go malują! To taki sam człek jak my! Taki sam zeń chrześcijanin, jak i z nas wszystkich! Żaden zeń Belzebub, Szatan i antychryst, jak nam go do tych pór przedstawiano! Francuzy ani nikogo nie zabijają z dzieci, kobiet i starców naszych, ani nikogo nie jedzą na podwieczerz! Wojna, którą nasz car z ichnim toczy, jest jeno polityczną igraszką wielkich tego świata, nie zaś sporem religijnym. Rozejdźmy się, dziatki, w pokoju! Pan Napoleon nie ukrzywdzi nas, ani dzieci naszych. Cesarz z carem bojować przyszedł, nie z maluczkimi! Tuszę, że gdyby im jeszcze Bonaparte nakładł do głów o zniesieniu poddaństwa, a ludzi Wszechrusi obiecał uczynić pełnoprawnymi obywatelami, pewnikiem zyskałby sobie przychylność całej tej rozległej krainy, samą zaś obietnicą uwolnienia wszystkich, obaliłby wniwecz samego Aleksandra! Bywaj zdrowa, Żono moja! Twój Julek Smoleńsk, z wtorku na środę 18/19 sierpnia 1812. *** – Kiedy przestaniemy się cofać, do cholery?! – Wściekły Bagration usiłował wydobyć od Tolly’ego jakąkolwiek sensowną odpowiedź. – W co tu się gra?! Jeżeli dalej tak będzie, dojdziemy chyba do Kamczatki. – I o to chodzi – odparł sucho i niewzruszenie minister wojny – by wywlec tego francuskiego kurdupla jak najdalej w rosyjskie rubieże, a tam już sam się wykończy. Zamorzymy Bonapartego głodem, przestrzenią i zimą. Wywleczemy go i zniszczymy. Jeszcze kilka tygodni, może miesięcy, i jego Grande Armée będzie żreć własne trupy. – To nie rozwiązuje problemu – rzucił mu w twarz ataman Płatow. – Nikt już nie traktuje nas poważnie. W koteriach dworskich Petersburga i na samym dworze mówi się już otwarcie, żeśmy zdrajcy, bo miast walczyć, unikamy rozstrzygającego starcia z Francuzami. Wojsko też pana nienawidzi i zwie „Niemcem Barclayem”. – I cóż z tego? – odparł nagabywany. – Doskonale wiem, że cała stołeczna socjeta nienawidzi mnie równie mocno jak Bonapartego. Zwiecie mnie zdrajcą, zniemczonym Szkotem i cholera wie, kim jeszcze, ale musicie wiedzieć, że wypełniam tylko rozkazy Jego Imperatorskiej Mości Aleksandra. Cała ta wojna to nic innego, tylko próba wyprowadzenia Napoleona jak najdalej w Rosję i zniszczenia go śniegiem, mrozem i głodem. – Rosjan to nie interesuje. Wszyscy pragną wreszcie walnej i otwartej walki – włączył się ponownie do rozmowy ataman Płatow. – Widzisz pan, feldmarszałku, stoję oto tutaj w prostym szynelu naddnieprzańskiego mużyka. Nigdy już nie przywdzieję rosyjskiego munduru, bo od dni Smoleńska stał się on symbolem hańby! – A ja nie omieszkam powiadomić Jego Imperatorską Mość, że pan minister Barclay de Tolly prowadzi naszego korsykańskiego gościa prosto ku bramom świętej Moskwy! – dodał Piotr Iwanowicz. – Ależ panowie! – próbował oponować minister wojny. – Alea iacta est! – Tamten wlepił weń swe błyszczące gruzińskie ślepia. – Tak to chyba głosił Cezar? Jest pan skończony, Michale Bogdanowiczu! ROZDZIAŁ VII Najwspanialsza potworność[204] „I co ja mam z tobą zrobić, dziewczyno? – Książę Józef patrzył na krzątającą się wśród rannych Jowankę. – Ślicznaś jak malowanie, ale dziecko prawie jeszcze! Mon Dieu, oni wszyscy mają mnie nadal za jurnego blacharza[205]! Tymczasem została mi tylko ta biedna Henrietta. Kiedyż skończy się to sprowadzanie dziewek dla karesów? Oni wszyscy nie chcą i nie mogą zrozumieć, że to koniec zabawy i maskarady, że ta wojna to być albo nie być Bonapartego, Polski, nas wszystkich. Obiecałem cesarzowi, że nie cofnę się nigdy, nawet wtedy, kiedy inni wrzeszczeć będą: Sauve-qui-peut!”[206] Właśnie opatrzyła kolejnego polskiego piechura i obmywała się w cebrzyku z krwi i potu. Naraz podniosła głowę i napotkała na sobie wzrok księcia. Nie zapłoniła się ani nie odwróciła oczu. Spoglądała śmiało, ale i z respektem w ciemne źrenice wodza, którego mile połechtało swym widokiem krzepkie ciało skryte pod mokrą od potu i wody zgrzebną koszuliną. – Podejdź, dziecko. – Skinął na nią i odłożył pióro, którym jeszcze przed chwilą kreślił raport dla króla Fryderyka Augusta. – Napij się orszady[207]. Sam jenerał Fiszer wyczarował dla mnie to cudo! Skąd on wziął tutaj migdały, doprawdy nie wiem. – Dziękuję – odparła cicho dziewczyna, biorąc ostrożnie zimną szklankę z rąk księcia. – Jesteś taka śliczna, taka młoda... Mon Dieu! – Poniatowski długo sycił wzrok pięknem młodego ciała. – Stary już jestem, ale... – Nie... to nieprawda, Wasza Wysokość. – Jowanka pokręciła głową. – Nie jest pan stary... Taki dobry pan... Wojsko powiada, że król prawie... – Prawie. – Pepi zamyślił się, popadając w melancholię. – Powiedz lepiej: dziad łysy na czele bandy straceńców. Ale... ale za Bonapartem poszedłbym i w ogień. Zaufał mi i nie mogę go zawieść. – Wasza Wysokość nie jest dziad, a nasze wojsko to... to... – plątała się w słowach, wreszcie nie wiedząc, co powiedzieć, podeszła bliżej i pochyliwszy się, ucałowała księcia w zroszoną potem łysinę. – Wystarczy. Nie kuś... – Wdychał z lubością, ale i lękiem ciepło bijące od ledwie rozkwitłych piersi siedemnastolatki, skrytych pod mokrą płótnianką. – Tyle spraw jeszcze przede mną... Nie kuś... – Nie trzeba tak gadać... nie. – Odstawiła pustą szklankę i obtarła usta wierzchem dłoni. – Naprawdę? – Spojrzał prosto w jej oczy, niemal bezwiednie ją objął w stanie i delikatnie przyciągnął ku sobie. – Naprawdę? – Tak! – odparła prędko, usiłując wymknąć się z krępujących objęć. – Pachniesz tak dziewczęco... tak niewinnie... – Książę tulił Joasię, ustami błądząc po jej szyi, ramionach i piersiach. – Tak dawno już nie czułem... Tak dawno już... Młodość... Naraz odsunął ją od siebie i długo patrzył na falujące przyspieszonym oddechem, młode piersi. – Cóż... odejdź... – I choć go oskoma żarła okrutna, odesłał ją pańskim skinieniem ręki. – Odejdź do rannych. Im bardziej się przydasz niż mnie. Dziewczyna stała milcząca i zmieszana, gdy tymczasem książę toczył dziwny monolog: – Tak, Henrietto, moja stara dobra, niezrównana... najwierniejsza z wiernych. Nikt tak tego nie robił jak ty... – Czy mam już sobie pójść, mości książę? – zapytała nieśmiało. – Co? A... tak, tak – odparł rozkojarzony Poniatowski. – Moja Henrysia jest przy mnie. Ona jedna wie, jak to zrobić, by sprawić przyjemność... Tak, tak... Teraz idźcie sobie wszystkie... Trzeba pochować Michałka Grabowskiego, Jasia Dembińskiego... Wszystkich... *** Bladym świtem, dwudziestego pierwszego sierpnia, z cesarskiej kwatery głównej rozbiegli się konno i pieszo kurierzy z rozkazami do wszystkich dowódców kompanii biorących udział w zdobyciu Smoleńska, by do południa każdy z nich miał gotowy raport o stanie oddziału. Siedzieli więc panowie oficerowie i pilnie pisali przez cały ranek, nie obciążając żołądków zbędnym balastem śniadania. Na bębnach, na deskach wozów, na wywleczonych z gruzów blatach stołów, a nawet na plecach kompanów – gdzie kto mógł – sporządzano raporty: kto padł w boju, kto raniony, kto się i czym wybitnym wykazał. Pisał i Jan Romański, mając za pulpit wywrócony przodkar bez kół, na którego dnie rozłożył kałamarz i arkusz papieru. Pióro przygryzł i myślał przez chwilę, kogo najpierw do fortragów przedstawić, kogo do krzyży srebrnych albo złotych, kto na Legię, kto na Virtuti zasłużył. Przed oczyma stanęli mu zaraz wszyscy ci, którzy padli w boju, a nie szczędzili swych sił przy armacie, choćby pyskaty Alaborski, co uwijałby się jak fryga przy zapale działa, gdyby go wraża kula nie rozerwała na dwoje. – Temu i nasz krzyżyk, i Legia za mało – myślał głośno o swym żołnierzu i pisał pospiesznie. – Niechże go choć cesarz imiennie przed frontem wyczyta, niechże choć tyle... Cała kompania na krzyże zasłużyła, na fortragi, choć wielu już ziemię gryzie. A ten drugi szczeniak, jak mu tam... Zakrzeński. Takoż zasłużył. I stary Radoń, ale ten już i Legię ma, i Virtuti. Może by go do porucznikostwa albo i na kapitana wystawić. Górski nie będzie miał obiekcyj ani książę Poniatowski. Nawet cesarz... *** Około południa wzniósł się pod niebo alarm do stawania pod bronią. Załomotały bębny, zadęto w trąbki i całe wojsko polskie zbierać się poczęło, w mundury paradne na nowo odszykowane wciskać, broń rychtować, by w ordynku stanąć: orkiestry na prawym skrzydle pułku, sztandary i orły z pocztami obok i cała reszta, jak do boju wystawiona: w środku piechota, na flankach jazda, za nimi artyleria, parki, treny[208] i ambulanse z całym zapleczem. Wnet zjawił się i Bonaparte wraz ze swą świtą, z Davoutem, Neyem i Muratem, z generalicją całą i adiutantami. Pośród wodzów nie mogło zabraknąć i księcia Józefa, który z rozrzewnieniem i wielką powagą kroczył tuż obok, pilnie nasłuchując każdego słowa i bacząc na każdy gest. Zarzucił w niepamięć niedawne łajania, gorzkie słowa cesarza, bo od kilku godzin huczało mu w uszach pamiętne, dyktowane do „Biuletynu Wielkiej Armii” zdanie: „Sprawowanie się korpusu polskiego pod Smoleńskiem zadziwiło Rosjan, przywykłych gardzić nimi; byli zaskoczeni wytrwałością i wyższością, jaką rozwinęli nad nimi w tej okoliczności”. Teraz jednak nie dane było wspominać najpiękniejsze nawet słowa. Oto bowiem cesarz – jak zwykł zawsze czynić podczas rewii – zsiadł z konia im ruszył między szeregi wojska. Tuż za nim zdążali krok w krok wszyscy obecni marszałkowie, generałowie, adiutanci i rzecz jasna książę Józef, tym razem idący tuż obok Napoleona. Szybko i zwięźle odpowiadał na pytania tyczące najwaleczniejszych generałów. Poniatowski nakazał im więc wystąpić przed szereg. Generałów rozpytywał Bonaparte o pułkowników, tych zaś o oficerów niższych i subalternów, tamtych znowu o podoficerów, a tych ostatnich o najbardziej zasłużonych żołnierzy. Takim oto prostym sposobem żaden z uczestników walki, nawet ten najlichszy, ostatni z ostatnich, nie został pominięty w nagradzaniu i pochwałach. Cesarz minął był już generalicję, pułki piechoty, jazdy; wszystkie mniejsze i większe pododdziały polskie uczestniczące w boju o Smoleńsk i wolno zbliżył się do artylerzystów. Najpierw, jako liczniejszych, chwalił i dekorował pieszych, dopiero później przyszła kolej na konnych. Jeszcze krok, dwa i dojdzie do Jana Romańskiego, z którym zamienia kilka słów, z uznaniem patrzy na Legię i Virtuti wpięte w mundur oficera, po czym pyta, szczypiąc delikatnie kapitana w ucho: – Nie chciałbyś jeszcze jednego? – Nie rozumiem, sire... – Romański jest rozkojarzony i nie bardzo wie, o co chodzi. – Jeneral Poniatosky powiada, żeście się pięknie popisali, kapitanie. – Ależ, sire... Pełniłem tylko swą powinność. – I za powinność powinieneś dostać krzyż. – Za pozwoleniem, sire – nie dał się zbić z pantałyku Romański – ale pisałem w raporcie, że mam w kompanii ludzi zacnych, którym się Legion d’honnoeur bardziej niż mnie należy. – Cóż, jak sobie chcesz... majorze. – Bonaparte uśmiechnął się wzrokiem do oniemiałego, jeszcze przed chwilą kapitana, do kroczącego tuż za nim generała Krasińskiego rzekł: – Mon jeneral, pan zapisze nazwisko tego oficera... Romajsky, czyż nie? – Tak, sire! – Tamten stuknął obcasami. – Merci beaucoup – zdołał wykrztusić zdumiony, ale i uradowany Romański. Cesarz szedł dalej i nie postąpił więcej niż pięć kroków, gdy uwagę jego przykuł wyprężony służbiście stary wiarus z sumiastym wąsem i z zsuniętą na prawe ucho czapką. – Nazwisko? – Radoń! – Skąd jesteś? – Od Sącza w Galicji się wiodę, sire! – Czyż nie byliśmy razem w Italii, monsieur Radoni? – Pod Arcole, sire – zaczął sierżant. – Ośmielam się zauważyć, że wtedy po przeciwnych stronach. – Ach tak! Rzeczywiście. – Napoleon się uśmiechnął. – A potem? – Potem sam się oddałem w niewolę, sire, i... i... – I przystałeś do mnie. – Tak jest, sire. Jako kapral austriackiej piechoty. – A w Hiszpanii zostałeś sierżantem, czyż nie? – Tak, sire. – Od tamtej pory, co? – Nic, sire. Służyłem wiernie aż do hiszpańskiej niewoli. – Potem wróciłeś wraz z innymi na angielskim statku. – Tak, sire! – Stary sierżant promieniał, zdumiony fenomenalną pamięć wodza. – I co? Zostałeś artylerzystą, jak widzę. – Jak nastało Księstwo. – To już pięć lat. Nie awansowałeś? – Posłusznie melduję, że nie, sire. – Nie chciałeś zostać gwardzistą? – Chciałem! Jeszcze jak! – Szczepan wyprężył się służbiście. – Ale Wasza Cesarska Mość daleko, we Francji... Gwardia takoż... Biłem się na wszystkich wojnach... – Rozumiem... bien... Bonaparte nic już nie rzekł, tylko odszedł na stronę ku pułkownikowi Górskiemu, z którym przez chwilę o czymś rozmawiał, za czym dał znak dłonią i wtem rozległy się sygnały kawaleryjskich trąbek. Górski wystąpił przed szereg i do prezentujących broń artylerzystów rzucił: – W imieniu cesarza! Sierżant Radoń zostaje mianowany podporucznikiem artylerii Księstwa Warszawskiego! W oczach starego wiarusa zakręciły się dwie krągłe łzy i jedyne, na co mógł się teraz zdobyć, to oddanie salutu i zduszony szept: – Merci... Ale to jeszcze nie wszystko, bo pułkownik Górski grzmiał nadal: – W imieniu cesarza! Podporucznik Radoń zostaje mianowany porucznikiem artylerii Księstwa Warszawskiego! Z kolei do Napoleona zbliżył się nowo mianowany major Romański i gestem głowy wskazał na szereg artylerzystów konnych dowodzonych przez Radonia. – W imieniu cesarza! Kanonier Alaborski zostaje post mortem mianowany sierżantem artylerii Księstwa! – Vive l’Empereur! – huknęli jak raz kamraci wyczytanego. Bonaparte raz jeszcze podszedł ku zielonym szeregom. – Kanonier Zaszesky! – Na rozkaz, sire! – Pobladły Stanisław wystąpił do przodu i spotkał się oko we oko z Napoleonem. – Ile masz lat? – Siedemnaście, sire. – I już kanonier przy armacie? Bardzo ładnie! Od kiedy w wojsku? – Od dwunastej wiosny, sire. Pierw pod jenerałem Sokolnickim i księciem Poniatowskim... – Tedy z Austrią się biłeś? – Biłem, sire. Pod Raszynem i Sandomierzem. – A potem? – Potem nic... Dymisję wziąłem. – Czyżby? Taki młody. – Melduję posłusznie... jenerał Sokolnicki podpisał... – I cóżeś robił, gdy cię ze służby zwolniono? – Majątek dziadów z ruin podnosiłem od Moskala i Rakusa zniszczony... – Skądeś tedy tutaj? – Wojna mnie wywołała, którą Wasza Cesarska Mość ogłosił. – Zakrzeński trzasnął obcasami. – Nie było innego sposobu, jak iść... – Mon brave! – Przez twarz cesarza przemknął cień uśmiechu, zaś dłoń powędrowała do ucha Stasia, by wytargać je w ojcowskiej pieszczocie. Górski rzucił okiem na raport, za czym komenderował: – W imieniu cesarza! Kanonier Zakrzeński zostaje mianowany sierżantem artylerii Księstwa Warszawskiego! Obserwujący wszystko z niedalekiej odległości Julian nie krył wzruszenia. Radość przepełniała mu serce, gdy widział syna wyróżnianego przed frontem przez samego cesarza. Przypomniało mu się wówczas, jak dwanaście lat wcześniej, po krwawej bitwie pod Hohenlinden, jako żołnierz Kniaziewicza odbierał Legię Honorową z rąk boga wojny. Tak samo jak dziś miał wilgotne oczy i dumę w sercu. Szkarłatna wstążka obok niebiesko-czarnej była wówczas najpiękniejszą liturgią, największym sacrum. Dzisiejszy synowski awans dopełniał pięknej służby. Stary Zakrzeński starł łzę z wąsów i bezwiednie przytknął dłoń do kwadratowego polskiego czaka, które nosił od czasu wzięcia Smoleńska, zarzucając oficerski bikorn inżynierów. – Staś żyje! – radowała się stojąca tuż obok Joanna. – Sam Napolion go chwali! Prawie zaklaskała w ręce z radości. Jednak cisza i uroczysty, podniosły nastrój sprawiły, że jedynie złożyła przed sobą dłonie i trwała nabożnie wpatrzona w swego oblubieńca jak w obrazek. – Chciałabym znów być przy nim, wujku. – Spojrzała na wzruszonego Juliana. – Wróćcie mnie do armat. – Dobrze, dziecko, dobrze... – Ojcowsko gładził ją po głowie. – Będzie, jako chcesz. Dalej szły kolejne awanse. Żołnierze występowali z szeregów po odznaczenia i szlify niczym do Najświętszego Sakramentu. Mesjasz narodów szafował dziś hojnie wśród Polaków – boskich diabłów, upadłych aniołów bez króla i ojczyzny – najwierniejszych z wiernych. Jakże jasno świeciła wówczas jego gwiazda! *** – Słyszeliście, panowie?! – Zajętych śniadaniem sztabowców księcia Józefa powitał nową wieścią generał Fiszer. – Pono cesarz Aleksander, czując na plecach dech niezadowolenia dworskich koterii, mianował wodzem swej armii starego Kutuzowa! – Co takiego?! – Adiutant przybyłego, Heliodor Skórzewski, wybałuszył gały i upuścił na kolana kawał upieczonego naprędce końskiego mięsa, brudząc przy okazji jaśniejące bielą spodnie. – Sacrebleu! Do kroćset! – Cóżeś taki zdenerwowany, pułkowniku?! – Generał Izydor Krasiński szczerze się roześmiał. – Aż tak jesteś cięty na Kutuzowa?! – Excuse moi, jenerale – odparł hrabia – ale pobrudziłem spodnie! A Kutuzow? To stary dziad! Pierdoła, któremu za parę lat stuknie siódmy krzyżyk. – Mógłby być ojcem Bonapartego – odezwał się zamyślony dotąd Kniaziewicz. – Aż dziw bierze, że car wywołał z szeregów tego starego safandułę odpowiedzialnego za klęskę pod Austerlitz. – Słyszałem, że car uległ żądaniom koterii i wojska. Ponoć wszyscy chcą walnej rozprawy z nami. Mają już dość cofania się w nieskończoność. – Podejrzewam, że za parę dni stary cyklop wyda nam bitwę – wtrącił swoje trzy grosze Szumlański. – Bonaparte też tego chce. – Wśród kończących posiłek pojawił się książę Pepi. – Droga do Moskwy stoi otworem. Jeżeli Moskale nas zatrzymają, musimy przyjąć bój ze wszystkimi konsekwencjami. Rozmawiałem z cesarzem i namawiałem go, żebyśmy ruszyli na ziemie ukrainne, na Podole i Wołyń ku hibernie[209], a potem, na wiosnę, uderzyli z nowymi zapasami ludzi i koni. – Cóż on na to? – dopytywał Franciszek Paszkowski, następca Zajączka. – Niestety. Nie podziela moich pomysłów. Tuszy natomiast, ze lada dzień dopadniemy zgnuśniałego cyklopa i zgnieciemy go w zarodku. Powiedział mi cesarz, że wolałby spotkać się na placu z Bagrationem – tłumaczył książę. – Bardziej bowiem ceni sobie dzielnego Gruzina niż tuzin innych carskich marszałków. Wciąż powtarzał: „Bagration to” i „Bagration tamto”, jakby wcale nie zamierzał zetrzeć się z Kutuzowem. – Ponoć to sam Bagration naciskał na dwór Aleksandra, by się pozbyć Barclaya – snuł przypuszczenia Kniaziewicz. – Moi panowie, widzę, żeście dobrze poinformowani. – Poniatowski się uśmiechnął. – Wieści szybko się rozchodzą. – Jenerał Sokolnicki nie zasypia gruszek w popiele i śle swych szpiegów, gdzie tylko się da – pochwalił szefa wywiadu Księstwa Kicki. – Powiada się, że ma swych ludzi nawet w sztabie Kutuzowa. – Gdyby tak było, mielibyśmy Moskali jak na talerzu. – Książę się roześmiał. – Niestety, tak daleko nasze oczy i uszy nie sięgają, choć wiemy całkiem sporo. – Jakże ma się cesarz? – zagadnął Górski. – Jak nastawienie przed walką? – Nie może się nas nachwalić. Ciągle mi powtarzał: Vous êtes braves, les Polonais! A swoim marszałkom i generałom pokazuje nasze kompanie i szwadrony, mówiąc: Mes braves Polonais![210] – Kogóż postawi cesarz przeciwko staremu Kutuzowowi? – zastanawiał się Kniaziewicz. – Davouta? A może Murata? – Nie sądzę – odparł spokojnie i z namysłem książę Józef. – Jeżeli Bonaparte miałby kogo postawić teraz przeciwko Moskalom, będzie to nikt inny, tylko Ney. – Co ty mówisz, książę?! – zaoponował Fiszer. – Nie masz nikogo innego zdolnego przeciwstawić się Kutuzowowi?! – Bonaparte powiada, że kiedy przyjdzie nam zetknąć się z Rosjanami, nie potrzeba będzie mądrości, a jedynie szaleńczej odwagi, a ryży szaleniec Ney ma jej aż nadto. – Jakież plany, prócz wodzostwa Neya, ma dla nas cesarz? – interesował się Paszkowski. – Nie wiem zbyt wiele – podjął książę – ale ponoć Bonaparte nie czuje się najlepiej i chętnie złożyłby dowództwo w czyjeś ręce, Najpewniej Neya, choć do zaszczytów chętni są też Murat i Davout. Każdy z nich widziałby się na czele Wielkiej Armii. Cesarzowi zdałby się teraz jaki tęgi medyk i cieple łóżko, nie zaś rosyjskie bezkresy. Tyle wywnioskowałem po ostatnim widzeniu. Trzęsie nim febra nie lada, ale nikomu tego poznać po sobie nie daje. Nie wiem, na co liczy, ale stan Jego Cesarskiej Mości jest poważny. – Sądzisz, Wasza Miłość, że Ney wystarczy na wojnę z Kutuzowem? – niepokoił się Małachowski. – Ney jest, obok Davouta, najuczciwszym z marszałków. To nie złodziej, co idzie na wojnę dla łupów, ale wódz prawdziwy. Ponoć kiedy mu Massena przysłał lunetę zrabowaną w Hiszpanii, Rudzielec odesłał ją wraz z notą, że kradzionego w prezencie nie przyjmuje... A jakież nastroje w drugim pułku? – zmienił temat Pepi, zagadując Paszkowskiego. – Śmierć jenerała Grabowskiego pewnie wstrząsnęła wojskiem? – Najbardziej wzruszony jest adwersarz jego niedawny, pułkownik Krukowiecki. Zgasł ci on nagle, jakby go połowę ubyło. Powiedział mi, że kompana walecznego utracił i żałuje poniewczasie, że się owym pojedynkowaniem wygłupił. Poniatowski milczał przez chwilę, jakby ważył w myślach to, co powiedział przed momentem generał, nowy szef brygady, za czym przemówił wolno i dobitnie: – Panowie, proszę was, byście na ten czas odłożyli na bok wszelkie animozje i niesnaski. Jeżeli który chce się z kim pojedynkować, niechże czyni to po zakończeniu kampanii naszej albo niech się z adwersarzem swym pojedna, przeprosi, by ciało swe zachować w porządku. Lepiej bowiem nadstawić karku w walce z wrogiem niż bez potrzeby wyżywać się w bratobójczych pojedynkach. Nie chcę więcej słyszeć o swarach między wami. Jeżeli dojdzie mnie jakikolwiek znak, żeście między sobą powadzeni, odbiorę komendę tak jednemu, jak i drugiemu! *** – Moi panowie – Bonaparte z wyraźnym wysiłkiem przechadzał się po swej kwaterze, spoglądał w oczy marszałków i generałów – sytuacja nie jest wesoła. Powiem więcej; wszystko wygląda tragicznie i nie trzyma się kupy. Ludzie Schulmeistra i Sokolnickiego wciąż mi donoszą, że car zdjął ze stanowiska wodza naczelnego Barclaya de Tolly’ego i na jego miejsce usadził Kutuzowa, co nie zmienia faktu, że armie rosyjskie nadal uchylają się od walnej bitwy, wciąż uciekają i wymykają się nam. Na co oni liczą? Co to jest? – To jasne, sire – odezwał się Berthier. – Te sprytne diabły usiłują nas wciągnąć jak najdalej i tam wygubić ze szczętem. – Bien, bien – przerwał mu Napoleon. – Moi wywiadowcy donieśli mi również, że Kutuzow zatrzymał się nagle i zbiera wszystkie znajdujące się w okolicy oddziały oraz ściąga inne, o jakie tylko poprosi imperatora Aleksandra. Tuszę, że wreszcie nadarza się okazja do walnej bitwy. Musimy wziąć się w garść, moi panowie! Dość już też ciągłych niesnasek między wami! – Skulił się naraz w sobie i mocno zakasłał. – Nie zniosę waszych gówniarskich przepychanek; który lepszy, który zacniejszy! Możecie się nie lubić, a nawet nienawidzić, ale we Francji i prywatnie! Tu zaś jest Rosja, setki mil od domu, i jesteście tu służbowo, sacrebleu! Dosyć więc już zabawy! Od dziś współpracujecie razem! Jeśli się to komu nie podoba, niechże wraca do domu! Obeszliśmy się bez Hieronima i Vandamme’a, obejdziemy się i bez tego, komu nie w smak wojna. Basta! Bonaparte, znużony tyradą i postępującą chorobą, ciężko opadł na krzesło. Skronie pulsowały mu gorączką. Nie miał się najlepiej. Poprosił o wino, które wypił prędko i zastygł na moment w bezruchu. – Jakież na dziś dyrekcje, sire? – zagadnął po długiej przerwie Davout. – Dyrekcje?! – ożywił się Napoleon. – Pytacie mnie o dyrekcje?! Powinniście najpierw wziąć się w garść i zacząć reorganizować korpusy. Dopóki karety i bagaże panów oficerów będą miały pierwszeństwo przed artylerią i taborami, dopóty możemy zapomnieć o jakiejkolwiek strategii. Jeżeli dowiem się, że generalska i oficerska prywata bierze górę nad dobrem Wielkiej Armii, każę rozstrzelać winowajcę, a jego dobytek spalić albo rozdać potrzebującym! – Za pozwoleniem, sire... – próbował coś powiedzieć Berthier, ale Bonaparte zaraz go zgasił. – Nie ma pozwolenia! Dla ciebie, mon ami, zwłaszcza! Gnuśniejesz, mój drogi, ogarnia cię coraz większe lenistwo, odkąd przekroczyliśmy progi Rosji. Jesteś bezczynny, nie dbasz o wojsko i marszrutę jednostek! I to kto?! Ty, którego zwą moim mapnikiem! Wstydź się, Ludwiku Aleksandrze! Marszałkowie i generalicja spoglądali po sobie, smęcąc coś pod nosem i grzebiąc czubkami butów w spalonej na proch, wydeptanej ziemi. Żaden nie odważył się odezwać pierwszy, bojąc się cesarskiego gniewu. Zaraz oberwało się hrabiemu Dumasowi, głównemu intendentowi i organizatorowi rezerw: – Czy wiesz, mój Mateuszku, że zwą cię arcyłotrem, a podległe tobie służby złodziejami i zbirami?! Wilkami w owczej skórze! Masz natychmiast tak zorganizować system rekwizycji, żeby wojsko nasze nie chodziło samopas za jadłem i napitkiem! Żołnierze grabią, co się da, nie szczędząc przy tym największych nawet świętości; łupią cerkwie i sanktuaria. Posuwają się nawet do tego, że żrą komunikanty i chleją mszalne wino, i to bynajmniej nie schizmatyckie, ale jak najbardziej katolickie! Czy wy, do jasnej cholery, chcecie, żeby Rosjanie i wszyscy inni znienawidzili nas do reszty?! Już i tak zrobiono ze mnie korsykańskiego diabła, wilkołaka, potwora, który najechał ich świętą ziemię, i antychrysta, co przybywa, by zjadać rosyjskie dzieci! Nie widzicie, durnie, że oni z każdym dniem są silniejsi, a my coraz słabsi?! – Ależ, sire! – oponował Murat. – Jesteśmy silni! Dopiero wzięliśmy Smoleńsk! – Tak sądzisz?! – Cesarz zakasłał. – Otóż wyobraź sobie, drogi Joachimie, że kiedy nasza prześwietna Grande Armée rozłazi się po rosyjskich wertepach niczym smród po gaciach, Rosjanie coraz bardziej rosną w siłę! Każdy nasz maruder, każdy złodziej i poszukiwacz jedzenia jest zabijany przez kozaków albo przez uzbrojone kupy tutejszych partyzantów. – Cóż zatem czynić, sire? – zapytał Davout. – Jak mamy się wzmacniać? – Jak? Drogi Ludwiku, tobie nie muszę chyba tego tłumaczyć? Beze mnie nie umiecie nic postanowić! Paradne, Davout! Nawet ty pytasz mnie o takie oczywistości! Zbieraj ludzi, trzymaj w karbach i nie pozwalaj na żadne łajdactwa. – Przecież trzymam i nie pozwalam, sire. Wiesz... – Wiem jedno; łazicie poobrażani jeden na drugiego. Zostawić was samych, a wnet skoczycie sobie do gardeł jak wygłodniałe wilki. – Co masz nam do zarzucenia, sire? – dąsał się Żelazny. – Doskonale wiesz, że moje wysiłki i zwycięstwa są nie w smak niektórym tu obecnym. Ale to nie moja wina, że... – Żrecie się jak wściekłe basiory. Nie wyłączając ciebie, Ludwiku – odparł Bonaparte, szarpiąc ze złości rozpięcie w kamizelce. – Także i Murat! Po co mi to było?! – Co takiego, sire? – odezwał się tym razem Joachim, król Neapolu. – Rien... rien... – odparł prędko cesarz. W duchu zaś pomyślał: „Cóż za osioł ze mnie, żeby podporządkować Davouta Joachimowi. Jak ja się teraz z tego wyplączę? Dureń ze mnie, ale cóż... głupota większym jest grzechem niż kradzież... Starzejesz się, Napolione... starzejesz...” Siedział tak w zamyśleniu i narastającej gorączce. Prawie zasypiał, schorowany i zmęczony, kiedy wśród marszałków i generałów znów poczęły się szemrania i przepychanki słowne; co zrobić, co powie cesarz i czym się to wszystko tutaj, w Rosji, skończy. Milczał tylko Poniatowski, który prosto z korpuśnej narady przybył do namiotu Bonapartego z nieodstępnym Fiszerem, Pelletierem, Malletem, Krasińskim, Paszkowskim i Kniaziewiczem. Sam nie wiedział, co powiedzieć. Pragnął jedynie zakomunikować swą gotowość do walki i wierność ślepo oddanych Polaków. Już miał otworzyć usta, gdy naraz jego oczy spotkały się z oczyma Bonapartego. Ten powstrzymał go od wyjaśnień i zmęczonym głosem, prawie szeptem, mówił: – Panowie, powziąłem decyzję. Idziemy dalej. Nie zatrzymujemy się tutaj. Musimy wreszcie stoczyć bitwę z Kutuzowem. To w tej chwili nasze być albo nie być... Jesteśmy zbyt daleko od domu, by myśleć teraz o odwrocie albo, nie daj Boże, o układach pokojowych z Aleksandrem... Najpierw stoczymy i wygramy bitwę, potem będziemy się układać... – Umilkł na chwilę; widać, że mówienie sprawiało mu trudność. Wszyscy myśleli, że zasnął, lecz on po chwili mówił znowu. – Jeślibym... jeśli nie byłbym w stanie pokierować walką... zrobi to w moim imieniu Ney... I proszę nie kwestionować rozkazów... Już postanowiłem... To wszystko na dziś. Wodzowie bez słowa opuszczali cesarski namiot. Jedni byli zaskoczeni, drudzy zadowoleni z decyzji Napoleona, inni jeszcze wręcz zniesmaczeni. Żaden jednak nie śmiał wyrazić teraz nawet słowa sprzeciwu. – Poniatosky! – Bonaparte naraz się ożywił i na moment zatrzymał księcia. Zatrzymali się i pozostali dowódcy. – Vous savez garder votre sang froid dans le plus grand danger et profiter de votre expérience militaire[211]. – Sire... – próbował coś powiedzieć zaskoczony pochwałą książę, ale ku zdumieniu jego i wszystkich pozostałych, Napoleon dokończył: – Ils sont tous démoralisés hormis Poniatosky[212]. *** Wybacz mi, Najdroższa moja, żem nic ostatnio nie pisał, ale tyle się naraz dzieje, że czasu nie mam, by choć na chwilę do papierów zajrzeć. Idziemy w nieznane i na niepewne. Tuszę jednak, że Bonaparte wie, co czyni. Mimo trudów i tylu śmierci z głodu, chorób i ran, mniemamy, że wreszcie dojdzie do rozstrzygającego starcia z Rosjanami. Właściwie, to już dziś zaczęliśmy ścierać się z nimi w walce, choć apogeum dopiero nastąpi. Wojsko jest w dobrym nastroju, choć wielu choruje i pada z wycieńczenia. Staś nasz – gdym go spotkał ostatnio – w dobrej był kondycji, a i jego wybranka takoż. Jest tu teraz kantynierką i bardzo sobie chwalą nasi artyleryczni jej pomoc i usługi. Bonaparte, po kilku dniach wahania, postanowił jednak ścigać Moskali i jeśli trzeba będzie, zdobyć ich świętą, starożytną Moskwę. Nawet nie wiesz, co to dla mnie znaczy! Dla mnie, którym o mały włos łba nie położył w obronie Pragi! Iść na Moskwę, zgnieść koronę carów! Od rana Murat rąbał się z całą ariergardą jenerała Konownicyna. Bój był tak zażarty i Moskal nie odpuszczał, że walki trwały od dziewiątej rano do samego wieczora. Murata dzielnie wspomagał v-ce król Italii Eugeniusz, syn naszej nieszczęsnej ekscesarzowej Józefiny. Tego dnia i nam przypadł zaszczyt niemały uczestnictwa w boju. Cały korpus nasz pod wodzą Pepiego stanowił prawe skrzydło Wielkiej Armii. Idziemy tedy starą drogą smoleńską. Trud to niemały, bo Moskal, czując, że się nam nie wywinie, drzewa porżnął i przejście w wielu miejscach starannie zawalił. Lasy tu gęste, dużo gęstsze niż w Polsce czy we Francji. Ciężko kolumną marszową postępować, cóż dopiero szyk do boju rozwinąć albo chociaż ku przegrupowaniu. Dziś dzień cały na boju zeszedł. Najwięcej pracy wykonała nasza dzielna i bitna piechota, dzięki której wzięliśmy Afanaskowo i Popówkę. Kozacy atamana Karpowa i jegrzy Sieversa nie ustępowali nam ani na piędź. Trudna była z nimi sprawa, a dodatkowo mieli za sobą jenerała Tuczkowa i całkiem sporą liczbę chłopskiej milicji, zwanej „opołczenie”. Milicję ową silnie motywują do walki tutejsi popi, Bonapartego przedstawiając jako antychrysta, nas zaś jako szatanów na jego usługach. Sądzę, że najbliższe dni przyniosą rozstrzygnięcie i będzie można polec godnie albo w chwale wrócić do domu. Jak na razie jasno nam świeci gwiazda Napoleona, choć on sam od dni paru w nie za dobrej jest kondycji. Nie wiem, czy go nie bierze influenca jakowaś albo co gorszego jeszcze, bo – jak powiada bywający na naradach Poniatowski – stan cesarza zmienia się z godziny na godzinę, tak że czasem słabuje ciężko, ledwie ustać na nogach może, innym zaś razem podniecony bardzo i pełen sił witalnych. Na wypadek jednak braku potencji, postanowił złożyć dowództwo w ręce Najdzielniejszego z Dzielnych, to jest Neya. Ba! Ma tu przecie oprócz Rudzielca, także i Żelaznego Davouta, ma i szaleńca Murata, ale ten ostatni na naczelnego wodza nijak się nie nadawa. Do rąbaniny w polu i do szaleńczych szarż jak najbardziej, ale nie do rządzenia, kiedy trza wziąć odpowiedzialność za wojsko. Całuję Cię i wielbię Twój mąż Julek W nocy 4 września 1812, gdzieś w lasach podmoskiewskich. *** – Dochodzi czwarta. – Bonaparte spojrzał na cyferblat złotej dewizki. – Lada moment ruszamy! Piękny czas na śmierć albo zwycięstwo, nieprawdaż, panie wielki koniuszy? – Jeśli mam być szczery, sire – Armand Caulaincourt mówił powoli i ważył słowa – widok przyszłego champ de bataille[213] nie nastraja obiecująco. – Dlaczegóż to? – Proszę spojrzeć i ocenić samemu. – Tamten podał mu perspektywę. Mgły ciężko osiadały na łęgach porastających brzegi toczącej wolno swe wody Kołoczy, odkrywając widok na dalekie przedpole rosyjskich stanowisk. Od razu znać było, że nieprzyjaciel starannie przygotował się do defensywy. Na okolicznych polach nie uświadczył ani źdźbła słomy, ni kłosa zboża. Wszystko dokładnie zżęto i wywieziono; wszystkie drzewa, a nawet i całe przeszkadzające w ostrzale lasy ścięto i powalono, wsie zaś i pojedyncze zabudowania spalono do ziemi. Pośród owego wyczyszczonego z przeszkód terenu majaczyła, usypana naprędce przez żołnierzy i okolicznych chłopów, mocarna reduta o pięciokątnym, nieregularnym narysie. – Nie będzie lekko. – Obecny w cesarskiej kwaterze głównej marszałek Ney także bacznie przyglądał się umocnieniom. – Nikt nie obiecywał, że będzie – odparł Napoleon. – Stary cyklop Kutuzow dobrze się przygotował. – Davout kwaśno się uśmiechnął. – Śmiem wątpić, że to jedyna przeszkoda na drodze do Moskwy. – Jak mam to rozumieć, Ludwiku? – zainteresował się Bonaparte. – Myślę, że za tą fortalicją kryją się kolejne, sire – spokojnie odparł Żelazny. – Kutuzow jest zbyt cwany, by pozostawać przy jednym tylko takim szańcu. – Chyba reducie – poprawił go Grouchy. – Jak zwał, tak zwał – rzucił prędko Junot. – Fakt. Nie będzie łatwo. – A gdzie Poniatosky? – Brak księcia Pepiego Napoleon zauważył dopiero po chwili. – Od bladego świtu rąbie się z Moskalami – odparł Berthier. – Polacy nie mają dziś łatwego chleba. *** Od zarania piątego września jaśniała szczęśliwie gwiazda księcia Józefa, który na czele korpusu ruszył flankować Wielką Armię w marszu ku fortyfikacjom pod wsią Szewardino usypanych rękami tysięcy rosyjskich sołdatów i pańszczyźnianych mużyków. Gęby polskich diabłów w kwadratowych czapach i futrzanych bermycach kraśniały tego dnia z uciechy. Dopadli wreszcie główne siły kaprawego Kutuzowa i planowali przetrzepać im skórę. – Pokażemy dziś, na co nas stać! – zagrzewał ich do boju książę Józef. – Niech nam już nigdy cesarz tchórzostwa nie zarzuci! Dalej, dzieci! Parł więc korpus polski – jak i poprzedniego dnia – przez leśne ostępy starą drogą smoleńską wedle wsi Jelna. Zuchy Pepiego nie dały się zastraszyć nacierającym zewsząd sotniom kozackim Karpowa ani celnym palbom rot jegierskich Sieversa. Na czoło wysunęła się dywizja piechoty, którą po rannym generale Zajączku przejął Izydor Krasiński i forsownym marszem jęła podchodzić pod flesze[214] Bagrationa. – Jedź, zamelduj Jego Cesarskiej Mości, że idziemy carskie szańce dobywać! – Poniatowski podał kurierowi karteczkę z meldunkiem. – Proś o dalsze dyrekcje! – Wedle rozkazu! – Koń zatańczył w miejscu pod wysłannikiem i strzelił jak z procy ku kwaterze cesarskiej. Rosjanie, widząc zbliżające się ku nim polskie oddziały, które bez nijakiego strachu rozgromiły kozacką i jegierską ariergardę, postanowili powstrzymać swych najzaciętszych wrogów nagłym kontratakiem wspartym ogniem artylerii konnej Gorczakowa, która zgrabnie obsadziła stoki Reduty Szewardyńskiej i jęła razić Polaków celnym ogniem, sukursowana przez dragonów i wycofujących się jegrów. – Jazda w skok! Na prawo! – komenderował książę. – Regimenty dwunasty i szesnasty po lewo! Biegiem marsz! Ósmy i piętnasty marsz za nimi! Artyleria takoż! En avant! *** Ledwie tylko padły książęce rozkazy, pola pod Borodinem i Szewardinem pokryły równe salwy kompanijnego ognia. Od strony rosyjskiej reduty i towarzyszących jej flesz gruchnęła artyleryjska, potwornie gęsta salwa, na którą dała natychmiastową odpowiedź polska artyleria, tak piesza, jak i konna. – Dajcie z siebie wszystko! Walcie celnie! Nie marnujcie kul! – Czarny od prochu major Romański wskazał swoim artylerzystom wrogie baterie siedzące okrakiem na mocarnej reducie. – Jeżeli dacie radę, zgońcie te armaty ze stoku! – Ładuj! Podniesienie trzy gradusy! Tuj! Cel! Pal! Strzał i odskok! – komenderował zziajany porucznik Radoń. – Zaprzęgać! A chyżo, do cholery! Jazda! Ile sił w nogach gnali na pozycje. Zaprzęgali konie, podpinali działa do przodkarów i rwali przed siebie, co koń wyskoczy, niemal pod same wraże szańce. Tam znowu odprzodkowanie, ustawianie dział, uderzenie i podciąganie na pozycje. – Staś! Staś... ja już nie mogę... – dyszała mu w ucho rozdygotana ze strachu i zmęczenia Jowanka, gdy na chwilę przywarli do ziemi po celnej kanonadzie rosyjskiej, wywracającej polskie działa i przodkary, zabijającej ludzi i konie w zaprzęgach. – Tu jak w piekle... ja nie wiedziałam, że to tak... – Mówiłem ci, żebyś za mną nie szła! – Zakrzeński usiłował przekrzyczeć huk wybuchów. – Miałaś siedzieć doma i pilnować chudoby! Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko z całej siły wtuliła się weń i załkała. – Ty, głupia?! Teraz już za późno na płacz! – I co teraz będzie?! Pozabijają nas wszystkich! – Wszystkich?! Nie dadzą rady! Trzymaj się mnie! Naraz, tuż na głowami, rozległ się przeraźliwy, przeciągły świst, a zaraz potem zagłuszył wszystko potworny wybuch i świat zniknął na moment w kłębach kurzu, dymu i wyrzucanych w powietrze fontannach ziemi. Obsługi dział odruchowo przypadły do ziemi. Wielu żołnierzy pozostało na niej już na zawsze, inni, którzy podnosili się i rozglądali wokoło, dostrzegli wśród opadających dymów wielki lej, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał jeden z wozów amunicyjnych. Wokół walały się resztki pojazdu, strzaskane w drzazgi deski i koła oraz krwawe szmaty ludzkiego i końskiego ścierwa. Rosyjska artyleria nadal grzmiała celnym ogniem, ale i polska nie pozostawała głucha. – Jasiek! Szymek! – Stanisław nawoływał swych podkomendnych. – Żywi?! – Żywi! – Spomiędzy kół lawety wyczołgał się czarny od prochu Szymon. – Jaśkam nie widział. – Jestem, jestem! – Podniósł się, wraz z innymi kanonierami, drugi wzywany. – Ale walą! – Swiatyj Boh... – Joanna prawie się przeżegnała i pobiegła w miejsce, gdzie jeszcze do niedawna stał jej konik objuczony wszelkim dobrem. – Gdzie on?! Biegała tu i tam, wodząc wzrokiem pełnym rozpaczy wśród zaściełających ziemię ludzkich i końskich trupów. – Co ty robisz?! – Stach patrzył na nią zdumiony. – Co ty robisz?! Czego ty szukasz?! Joasia! – Gdzie on? – Dziewczyna rozglądała się obłędnym okiem po usłanym trupami polu. – Taki dobry był... taki ładny... konik mój... – Zdurniałaś?! Wracaj zaraz! – Chłopak pobiegł za nią i w ostatniej chwili zdołał obalić i przycisnąć sobą do ziemi, oto bowiem znów dał się słyszeć groźny pomruk rosyjskich dział i powietrze ponownie rozdarł świst pocisków i detonacje. – Do dział! Ładować! – Ledwie ucichły wybuchy, porucznik Radoń poderwał się na nogi. – Tuj! Cel! Pal! Maszerująca do ataku polska piechota Kniaziewicza i Krasińskiego także dostała się pod morderczy ogień rosyjskich baterii i rot. Darta w krwawe szmaty, dziesiątkowana kartaczami i salwami karabinów, parła niewzruszenie naprzód. Nagle wśród atakujących pojawił się sam książę Józef. Gnał konno, jedynie w asyście dwóch młodych adiutantów. Kary, ognisty ogier tańczył nerwowo pod jeźdźcem, który kpiąc ze śmierci, nieuzbrojoną dłonią wskazywał wojsku kierunek ataku: – Drugi pułk w las! A złójcie im tyłki! Pas de charge! Równe linie białych wyłogów, zjeżone szczotką bagnetów i świecące srebrnymi orłami na czarnych kwadratowych czapach, gnają prosto na wąską leśną ścieżkę, na której z ledwością mogą się pomieścić we czterech obok siebie. Ściśnięci ramię w ramię suną jednak prosto ku wyjącej armatami i plującej gradem karabinowych pocisków reducie. Diabli Bonapartego – choć targani morderczym ogniem, w fontannach ziemi, w wirze dymu i ognia – prą wciąż naprzód. Gardząc śmiercią, uparcie maszerują ku pozycjom wroga. Wolno, acz z nieziemskim uporem polska artyleria podtacza tuż za nimi blisko trzydzieści dział, sadowiąc je na jednym z pobliskich wzgórz, skąd ma nadzieję celnym ogniem razić carskie siły posadowione na mocarnych – górujących nad wsią Siemienowskoje – fleszach. *** Trzon grupy uderzeniowej Wielkiej Armii stanowiła dywizja Chastela z korpusu Grouchy’ego oraz dywizje Pajola i Bruyère’a wespół z dragonami La Houssaye’a, piechurami Compansa i żelazną pięścią czterech dywizji kirasjerskich. Przeciwko sobie mieli straż tylną generała Konownicyna, która – jak tylko mogła – miała opóźniać pochód Francuzów i ich aliantów. Jednocześnie Kutuzow przykazał, by jak najrychlej kończyć budowę mocarnych umocnień, zwłaszcza wielkiej Reduty Rajewskiego oraz zespołu fleszy Bagrationa – flankujących Redutę Szewardyńską, gdzie zamierzano dać odpór nacierającym. O dziesiątej rano do walnego ataku ruszył największy szaleniec tej wojny – cesarski szwagier – Joachim Murat i rozpoczął, trwającą do wieczora, rąbaninę z głównymi siłami księcia Andrieja Gorczakowa, których większość zasadziła się w pięciokątnej, ukończonej dosłownie kilkanaście godzin wcześniej reducie pod wsią Szewardino. Przeszło dwanaście tysięcy rosyjskiego żołnierza z czterema setkami dział czekało na przyjęcie ogniem maszerujących Francuzów. Pierwsza uderzyła dywizja piechoty Compansa z korpusu Davouta. Miażdżona huraganowym ogniem rosyjskich dział, szarpana bezustannie gwałtownymi atakami jegrów i szarżami dragonów, parła uparcie naprzód. Cztery pułki francuskiej piechoty, wsparte ogniem własnej artylerii, zaczęły brać górę nad słabnącymi siłami Rosjan i już-już wydawało się, że oto Gorczakow odda Redutę Szewardyńską Davoutowi, gdy nagle, wycofane w nieładzie pułki carskie spięły się w sobie i uderzyły ponownie, spychając Francuzów z korony wałów. Krwawy kalejdoskop dopiero się rozkręcał. Z placu znoszono jedynie lżej rannych; pozostali, wespół z trupami kolegów, byli żywcem wdeptywani w ziemię butami maszerujących kolumn. Wreszcie Compans – widząc, że nic nie wskóra – postanowił wycofać wojsko poza zasięg ognia Rosjan, zaś przeciwko ichniej artylerii wysłać jedynie strzelców z zamiarem wybicia rosyjskich kanonierów. – Co on wyprawia?! – Bonaparte próbował dostrzec przez lunetę ruchy komend Davouta. – Dlaczego Compans się zatrzymał?! Czemu nie atakuje?! Czy ja zawsze do ostatecznej rozgrywki muszę posyłać Polaków?! *** – Równaj cugi! Pas de charge! – komenderował podniecony atakiem generał Kniaziewicz. – Naprzód! Piechurzy dali się porwać ognistemu zawołaniu swego wodza. Wszyscy, jak jeden mąż, zdwoili krok, rwąc się do kolejnego już, ponadludzkiego wysiłku. Najeżona bagnetami, spowita w kłęby fioletowosiwego dymu masa ludzka parła do zwycięskiego szturmu. Nie mogły ich powstrzymać ani kanonada rosyjskich dział, ani uderzenie całej dywizji grenadierów Karola Meklemburskiego, ani też wspomagających ją grenadierów Michaiła Woroncowa. Na nic zdały się zuchwałe szarże całej dywizji „różnokołnierzowych” kirasjerów oraz dragonów i huzarów, którzy choć zrąbali dwa bataliony Polaków i zagarnęli baterię samego generała Pelletiera, nie powstrzymali jednak impetu boskich diabłów znad Wisły. Wydawało się, że jazda Sieversa rozniesie na kopytach i szablach polską piechotę, zrąbaną i tratowaną w szaleńczym pędzie kolejnych zabójczych szarż, której nie potrafiły pomóc kontrszarże lekkokonnych Mazurów polskich i francuskich szwoleżerów; że wniwecz pójdzie pięknie rozwinięty atak żołnierzy Pepiego, gdy oto nagle nadeszło nieoczekiwane wsparcie dywizji Frianta, która skierowawszy ogień na galopujących Rosjan, powstrzymała ich i zmusiła do odwrotu. Sievers próbował raz jeszcze ugryźć polskich piechurów i rozsypanych w tyralierę kompanii kapitanów Skrzyneckiego i Kempskiego, którzy zaskoczeni nagłym atakiem zdawali się już straceni i pogrzebani żywcem. – Rajluj kłąb![215] – Skrzynecki wystąpił przed ulegających panice grenadierów. – Nie rozłazić się! Nabijaj! Tuj! Cel! Pal! – Podwójnym marsz! Dowolnym pal! – komenderował Kempski. I nie czekając, sam podniósł karabin po zabitym grenadierze, nabijał, ładował i strzelał wespół z podkomendnymi. Niektórzy żołnierze, dla sprawniejszego nabijania i celowania, pozdejmowali bagnety z luf. Teraz palba mogła rozpocząć się na dobre. Celność i prędkość Polaków zadziwiła Rosjan. Nikt nie spodziewał się, że dwie przerzedzone kompanie grenadierów zdołają odeprzeć impet szarży ciężkiej, doborowej jazdy rosyjskiej. Lecz stało się! Kompanie Kempskiego i Skrzyneckiego przedzierzgnęły się na te kilka chwil w ziejące ogniem szańce żywych ciał. Biada temu, kto poważył się zbliżyć na odległość strzału! Zaraz ginął, albo sam, albo wraz z koniem, pod śmiertelnym gradem kul bądź od celnych pchnięć bagnetem. Wkrótce przed polskimi grenadierami wyrosło spore przedpiersie z trupów rosyjskich kirasjerów. Pozostali, widząc, iż następne ataki na nic się nie zdadzą, a tylko grożą utratą kolejnych ludzi, dali nogę, ścigani celnym ogniem Polaków i francuskiej artylerii, która mając przed lufami bok rozciągniętych w linię Rosjan, prała w nich bez pardonu, wyrywając krwawe dziury i miażdżąc nawałą żelaza ocalałe szwadrony. *** – A mierzcie dobrze, bo kiesony nie doszły na czas i ładunki trza oszczędzać! – Romański konno objeżdżał swe stanowiska w towarzystwie Józefa Sowińskiego, byłego dowódcy Stasia, a dziś szefa artylerii pieszej przy dywizji Krasińskiego. Naraz zsiedli z koni i ruszyli między grające ogniem działony. – Jak wam idzie? – Sowiński zagadnął Radonia. – Spędzimy mocha z góry? – Nie będzie łatwo, panie kapitanie – odezwał się stary wiarus. – Mierzym dobrze i wnet ich ugryziemy. Wtem, w odpowiedzi na polski atak, ze stanowisk rosyjskich posadowionych na kurhanie Mamełonie posypała się istna lawina ognia oraz pocisków artyleryjskich i karabinowych. Górujący na Uticą kopiec był dla żołnierzy generała Tuczkowa doskonałym punktem twardego oporu, gdzie można było okopać się, umocnić i bić salwami w początkowo zdezorientowanych Polaków. – Co teraz? – Młody Zakrzeński patrzył z lękiem i niepewnością na zmęczone oczy porucznika Szczepana. – Co robić? – Jesteś teraz sierżantem, decyduj – odparł wiarus. – Ty wydajesz rozkazy. Bateria cię słucha. Dalej! – Ogień na kurhan! – zaczął niepewnie chłopak. – Odwracać działa! Ruszać się! Żywo! I nie czekając, poskoczył ku najbliższej, gotowej do strzału armacie i złapawszy za drążki, pomógł kanonierom przestawić ją na dogodne miejsce. Kanonada nie cichła i nie malała. Kule armatnie pruły powietrze i szeregi wojsk. Wywracały, trąc na miazgę kolejne szeregi Polaków usiłujących wedrzeć się na pagór. – Nie zatrzymywać się! Nie ładować! – komenderował Izydor Krasiński. – Szturmem brać! Naprzód, chłopcy! Zakrzeński, upojony walką, nie zwraca wcale uwagi na strzały i na ginących kolegów, podkomendnych i zwierzchników. Wie tylko jedno: trzeba wytrzymać, trzeba dobrze wypaść i nie skrewić w oczach dowódców. To pierwsza jego taka akcja i to w takiej bitwie! Usmolony prochem i brudny od targanej wybuchami ziemi, biega pomiędzy powierzonymi sobie żołnierzami, próbując zagrzewać ich do walki i jeszcze większego wysiłku i choć prawie nic nie widać w gęstym dymie i kurzu, sam próbuje dojrzeć wrogie stanowiska i celować. Krok w krok za nim, niby cień, zdąża nieustraszona Joasia. Dawno już wyzbyła się lęku przed śmiercią i żalu po stracie konia i zasobnych juków. Pozostał jej tylko przewieszony przez plecy antałek z gorzałką i torba z ziołami, bandażami i szarpiami, których skwapliwie użycza każdemu potrzebującemu. Nie wiedzieć kiedy, sama stała się jednym z kanonierów. Doskonale wie, że nikt jej nie uchroni, nawet ukochany – tak samo jak i inni narażony na śmierć. Miast więc kryć się za jego plecami, postanowiła być pomocna. Biega tedy między przodkiem a armatą, dźwiga ciężkie ładunki, a kiedy padnie któryś z pomocników, staje na jego miejscu, pomaga podtaczać i ustawiać działo na pozycji. Zakrzeński patrzy na nią z uznaniem i szacunkiem, ale i z ciągłą troską. Nie wyobraża sobie, że mogłaby zginąć. Chciałby, jak to czynił dotąd, odesłać ją gdzieś na tyły. Ale dziś nie ma tyłów; dziś wszyscy są w pierwszym szeregu. Kantynierki, markietanki i wiwanderki[216] idą wraz ze swymi oddziałami, z ukochanymi. Po śmierć lub zwycięstwo. – Dasz radę? – Stanisław zatrzymuje na moment zabieganą Joaśkę. – Usiądź gdzie, dychnij na chwilę! Poradzimy sobie! – Dam... dam radę... – dyszy mu prosto w twarz. – Przecie żem wasza... artyleryczna... I z dumą pokazuje mu zyskane niedawno okrycie – ciemnozieloną artyleryjską kurtkę żywo kontrastującą z czerwoną spódnicą i białym, płóciennym fartuchem. Zmęczone, ale radosne oczy uśmiechają się spod daszka kwadratowej fizylierskiej czapki z pomponem. Znowu muszą przypaść do ziemi. Nawała ognia rosyjskiej artylerii dosłownie przygniotła polskie i francuskiej, szeregi. Józef Sowiński, kierujący ogniem artylerii pieszej, właśnie podnosi do oka małą, mosiężną, oprawną w skórę i róg perspektywę, by dojrzeć cokolwiek na pobojowisku, gdy nagle pocisk armatni urywa mu prawą nogę. Artylerzyści zamarli na moment i oniemieli na widok swego wodza w kałuży krwi, opartego o koło lawety. Któryś usiłuje go podnieść, dołącza drugi i trzeci, by wynieść wodza na tyły. Ten jednak odepchnął żołnierzy i głosem nieznoszącym sprzeciwu woła: – Wara, psiekrwie! Między trupy mnie?! Niedoczekanie! Do armat wracać! Nabijać! – Ale wasza noga, kapitanie! – próbuje przemówić mu do rozsądku młody subaltern. – Jebał ją pies! – warczy Sowiński. – Kulasa z kija można wystrugać! Przeżyję! Do armat, powiedziałem! Piechotę wesprzeć! Nabijaj! *** Reduta Szewardyńska przechodzi raz po raz z rąk do rąk. Całe przedpiersie rozmiękło od wdeptanej w nie krwi poległych Francuzów, Polaków, Niemców, Włochów, Portugalczyków i Rosjan. Batalionom Compansa przyszły w sukurs kompanie woltyżerskie pułkownika Rybińskiego, które w huraganowym ogniu wzięły sąsiadujące z umocnieniami wzgórza, gromiąc całą dywizję grenadierów Borozdina. Krwawa rąbanina ustała dopiero około piątej popołudniu, kiedy po raz kolejny uderzyła pełnią ognia, niczym salwą burtową wielkich galeonów, cała francuska artyleria, a na południowej flance wychynęły do szarży niezliczone masy kawalerii Murata. Pomiędzy walczącymi twardo artylerzystami pojawił się książę Pepi. Z uznaniem patrzy na poranione, omotane szmatami łby i ręce, na osmolone, ale radosne gęby. Odnajduje zemdlonego, ciężko rannego Sowińskiego, który ostatkiem sił wydaje komendy. – Zasłużyłeś na Legię i na nasz krzyżyk[217]. – Poniatowski zsiada z konia, podbiega do wycieńczonego kapitana. – Już nie będziesz kłuł Bonapartego w ślepia pruskim Pour le Mérite! – Oby... – szepcze tamten. – Oby... Pamiętam, jak ze wstrętem gapił się na order od Fryca... – Będzie z ciebie kontent. – Książę Józef salutuje swego żołnierza. – Sam doń pójdę w twojej sprawie. – W sprawie ich wszystkich... – Ranny pokazuje dłonią swych umordowanych walką podkomendnych. – Należy im się... – Odnieście kapitana do lazaretu! – Poniatowski podniósł się z kolan. – Niech go poskładają, bo się nam wykrwawi! *** Powoli zbliżała się noc. Nikt jednak jeszcze nie myślał o śnie. Umęczeni całodzienną walka żołnierze usiłowali biwakować w niekorzystnym terenie. Cierpiało zwłaszcza lewe skrzydło i centrum Wielkiej Armii, gdy przyszło mu stanąć na popas w ogołoconym niemal doszczętnie z drzew terenie. By rozpalić ogień i ugotować byle strawę, żołnierze uciekali się do rozbijania porzuconych karabinów, części kiesonów[218], przodkarów i lawet armatnich. Do odpoczynku szykowali się także artylerzyści Romańskiego, którzy dopiero teraz mogli oszacować dokładnie straty i ubytki. – Koni zaczyna brakować – meldowali szefowie baterii. – Wnet sami będziemy musieli zaprząc się do dział. – Remonty by się zdały. I to dobre. – Remontów nie będzie – studził zapały dowódca. – Nie będzie ani koni, ani ludzi. Nikt nas nie zastąpi. – Przy działach nie ma kto stanąć! – Porucznik Radoń pokazywał szczupłe obsady działonów. – Już kanoniery za dwóch albo i trzech przy armacie robią! – I gorzej będzie. – Jak to? – Nie ma rezerw i nie będzie! – Wśród żołnierzy pojawił się nagle książę Józef wraz ze sztabem. – Idziemy na niepewne i w nieznane! Nie obiecywałem, że będzie łatwo! – Skoro mamy walczyć, musimy mieć czym! Musimy mieć rezerwy! – gardłowali oficerowie. – Podobno to jeszcze nie koniec! Jakby na potwierdzenie ich słów z pobliskich lasów dobiegła wszystkich gwałtowna wymiana ognia. – To nasza piechota – tłumaczył spokojnie Pepi. – Artyleria niech spać się kładzie. Jutro z rana zaczynamy bój. Wśród artylerzystów był także i Stanisław, który do tej pory grzał się przy ognisku wespół z Joasią i towarzyszami z baterii. Została ich garstka, wystarczająca zaledwie do tego, by sprawnie i w miarę szybko obsłużyć działo. – My już nie wrócimy do domu. – Dziewczyna spoglądała markotnie w płomienie, nad którymi skwierczały kawałki koniny nadziane na szable. – Poginiemy tu wszyscy. – Nie poginiemy! – uspokajał ją Zakrzeński. – Zwyciężamy przecie. Cesarz chce otwartej bitwy. Jeśli wygramy i car podpisze pokój... – Podpisze albo i nie podpisze. – Radoń kiwał głową. – Z carem nigdy nic nie wiadomo. – Powiadają, że i sam cesarz nie wie, dokąd dokładnie iść – odezwał się Romański. – Ponoć ciężko sięgnąć języka, bo Rosjanie wymykają się jak zające. Bonaparte przesłuchiwał jakiegoś dońca, ale nic odeń ciekawego nie usłyszał, poza tym że armią carską dowodzi teraz Kutuzow. Barclaya zdjęto z wodzostwa i Moskale mają przyjąć bitwę. – Widzisz – Joanna spojrzała na oblubieńca – nawet cesarz nie wie dokładnie, gdzie jesteśmy. – Jutro się dowiemy. – Zakrzeński przysiadł się bliżej, objął ją i tulił mocno. – Trza się wyspać. Nie wiadomo, czy to nie ostatni raz... – Nie gadaj tak. Przecież... – Sama dopiero mówiłaś, że poginiemy... – Nie dokończył, bo zamknęła mu usta pocałunkiem. Noc zapowiadała się zimna i wietrzna. Na dodatek lunęło sowicie deszczem, który siekł bez litości płomienie ogniska, by wreszcie stłamsić je do szczętu. Żołnierze klęli, próbując rozpalić ogień na nowo. Zbierali dostępny susz albo wydzierali z ubrań i siodeł suche włosie końskie. W paprochy, cetynę i włosie sypano proch z ładunków, krzesano iskry, wszystko po to, by znów móc się grzać i warzyć strawę. Młodzi, zagrzebani w obszerny sukienny szynel rosyjskiego sołdata, zasypiali, tuląc się do siebie i nie zważając na zimno ani deszcz. Grzały ich miłość i nadzieja przetrwania. Nie wiedzieli, bo i skąd mogli, że tuż obok, wraz ze świtą księcia Józefa, przemknął konno Julian Zakrzeński. On także długo tej nocy myślał o swym dziecku i jego wybrance. Pamięcią i tęsknotą sięgał zaś daleko poza Rosję, poza Polskę, ku słonecznej, ciepłej Prowansji, gdzie była i żona, i dwójka pozostałych dzieci. Jakże się mają? Jak sobie radzą? Czy zdrowi? Czy dane mu będzie zobaczyć ich jeszcze? *** Bonaparte długo nie spał tej nocy. Rzec można, że prawie oka nie zmrużył, rozmyślając o tym, co przyniesie kolejny dzień. Serce przepełniała mu radość, że oto stary Kutuzow stanął wreszcie do walki, że nie cofa się, nie zwija szyków. Podjął rzuconą rękawicę. – Jutro postanowiłem odpocząć – rzekł do zebranych marszałków i generałów. – Powinniśmy też dać nieco wytchnienia wojsku. – Co się stało? Dlaczego? – dopytywał Davout. – Nic, drogi panie Ludwiku. Ot, po prostu wszyscy musimy odpocząć – odparł ze spokojem cesarz. – Rosjanie nie uciekną. – Nie sądzisz, sire, że to podstęp? – zagadnął Caulaincourt. – Najpierw się okopią, zbudują umocnienia, lunety i reduty, a potem czmychną gdzie dalej? – Nie sądzę. Nie tym razem. – Bonaparte snuł się po swej wałujewskiej kwaterze. Ból i silne osłabienie trzymały go w swoich szponach. – Kutuzow będzie walczył. Musi się przecie czymś różnić od Barclaya. Tuszę, że car wybrał Jednookiego, by ten walczył i zwyciężał, nie rejterował. Szkoda tylko, że ciągle błądzimy po omacku. – Nie rozumiem. – Do rozmowy włączył się Ney. – Co masz na myśli, sire? – A to, mój drogi Michale, że ciągle błądzimy. Nie mamy nawet skrawka porządnej mapy tych terenów. Ujęliśmy ledwie jednego kozaka, który jest wyszczekany i gładki w obejściu, ale niczego nowego nie wniósł do sprawy. Ujęto też paru kmiotków z opołczenia, ale są tak wystraszeni, że oniemieli i niczego nie można się od nich dowiedzieć. Rosjanie wolą bowiem wycofać się albo zginąć, niż poddać i wyśpiewać nam wszystko. Ich pogarda śmierci, zaiste, jest godna pozazdroszczenia! – Biją się jak Turcy, sire – wtrącił przybyły na naradę Poniatowski. – Żołnierze Porty walczyli z Moskalami do ostatniej kropli krwi. – Biją się jak wy – odparł z naciskiem Napoleon. – Jak Polacy. W tym jednym są do was podobni. – Tylko w tym? – zdziwił się Berthier. – Tak, mój drogi – rzekł dobitnie cesarz. – Podstawowa różnica między Rosjaninem a Polakiem jest taka, że ten pierwszy gnany jest do walki kapralskim kijem, ten drugi zaś przynaglany umiłowaniem ojczyzny i wolności. – A Rosjanie? Czyż nie miłują? – zagadnął Eugeniusz Beauharnais, cesarski pasierb. – Miłują cara batiuszkę, świętą cerkiew i... bat! Knut! To jest dla nich atrybut miłości i wolności! – Bonaparte był zirytowany. – Nie męczcie mnie już. Widzicie, żem słaby... Wszyscy musimy odpocząć... Jutro... – Moi żołnierze ciągle jeszcze walczą, sire – wtrącił nieśmiało Poniatowski. – Wiem o tym, mon ami, i dlatego wierzę, że najdalej pojutrze właśnie na twoje stanowiska nastąpi główne uderzenie Rosjan i tam rozerwą wreszcie swój szyk. A wtedy... – cesarz zawiesił głos – ...wtedy wbijemy im nasz żelazny klin Neya, Murata i Davouta. Do dzieła, panowie! En avant! *** W cesarskiej kwaterze pozostał jedynie Berthier, który bez słowa zasiadł do składanego pulpitu, jakby doskonale wiedział, że przed walną rozprawą z Rosjanami potrzebna będzie zwięzła i mocna przemowa. – Żołnierze! Przed wami bitwa, której tak bardzo pragnęliście... – Bonaparte spojrzał zdumiony na zamyślonego księcia Neuchâtel. – Cóż ci to, Berthier?! Pisz! – Tak, tak... – ocknął się tamten. – „Od was zależy zwycięstwo, które jest nam tak bardzo potrzebne; da wam pod dostatkiem wszystkiego i dobre leże zimowe, a potem prędki powrót do ojczyzny. Sprawcie się tak jak pod Austerlitz, Friedlandem i Witebskiem. Niech wasi najpóźniejsi potomkowie wspominają z dumą: oni byli w tej wielkiej bitwie pod murami Moskwy”. – To wszystko, sire? – Berthier odłożył pióro i pytająco wodził wzrokiem za cesarzem, który chory i nieludzko zmęczony padł ciężko na krzesło i twierdząco pokiwał głową. – Spodziewałem się czegoś... – Marszałek chciał coś jeszcze powiedzieć, zdziwiony lakoniczną treścią rozkazu, ale cesarz położył palec na ustach i ruchem dłoni dał krótki, ale znaczący sygnał, że chce pozostać sam. – Daj to do przepisania, Ludwiku – usłyszał na wychodne. – Każdy żołnierz powinien to usłyszeć. *** Bonaparte został sam. Przez długą chwilę wydawało się, że zasnął. Siedział w bezruchu, z głową opuszczoną na piersi i ciężko sapał. Sapanie przeszło w charkot i cesarz ocknął się z męczącego letargu. Trzeźwiejszym okiem spoglądał na wnętrze swej kwatery. Patrzył na rozrzuconą na stole korespondencję, na przywiezione rankiem dokumenty, nade wszystko zaś na stojące na krześle, wysokie podłużne pudło okute mosiądzem. Wreszcie, po długim namyśle, zebrawszy siły, podniósł się ciężko i pokasłując, i drżąc jak w febrze, podszedł do skrzynki i delikatnie ją otworzył. W środku znajdował się, malowany jaskrawymi barwami, portret rocznego chłopczyka o kędzierzawych, gęstych puklach i błogim spojrzeniu. Dziecko trzymało w dłoniach bilbokieta – zręcznościową zabawkę, której kulka wyobrażała Ziemię, zaś kijek do jej chwytania – królewskie berło. Bonaparte z rozrzewnieniem patrzył w twarzyczkę dziecka, a w jego oczach pojawiły się łzy. – Napolione... mój maleńki Napolione... – szeptał cesarz, nie przestając spoglądać na portret. – Moje kochane L’Aiglon[219]... Szkoda, szkoda, że nie możemy być teraz razem... Naprawdę... naprawdę wolałbym być teraz z tobą w domu, w Tuileries... razem z tobą i z mamą... Mam nadzieję, że kiedy ty... kiedy obejmiesz po mnie sukcesję, kiedy zostaniesz cesarzem Francuzów, nie będziesz musiał zabiegać wojną o pokój z całym tym stadem hien. Wojna jest najgorszym rozwiązaniem najtrudniejszych spraw... Tak, synku, wcale nie uśmiecha mi się tu być... walczyć i tracić tych wszystkich pięknych ludzi... Wojna to barbarzyńskie rzemiosło... przyszłość należy do pokoju... Jutro... jutro pokażę cię moim chłopcom, moim dzielnym moustaches[220]. Tak, moje małe L’Aiglon, ty też kiedyś będziesz wielki, będziesz nimi rządził... nimi dowodził... Jutro cię zobaczą... jutro, mój mały... Dalszy monolog zagłuszył ciężki kaszel. Bonaparte zamknął pudło i wolno dotarł do swej polowej sypialni. Nie wezwał kamerdynera ani nikogo innego z podwładnych. Zdarł tylko halsztuk z szyi, rozpiął koszulę, cisnął na bok szaserską kurtę i runąwszy na łóżko, zasnął jak dziecko. *** Duszko moja Najukochańsza! Oto wreszcie, po tylu wahaniach, postanowiłem wysłać pocztą cesarską ten memuar, w którym zapisywałem wszystko, co się nam tu po drodze zdarza. Sam książę Pepi uważa, że powinienem z tego skorzystać, póki jeszcze kuriery nasze do Francji latają. Dziś wielki dzień! Szykujemy się do walnej rozprawy z Moskwicinem i tuszę, że Victoria będzie po naszej tronie. Bonaparte już postanowił: idziemy dobywać starą stolicę carów – świętą Moskwę! Rano, szóstego września, osobiście odwiedził i zwizytował nasz korpus. Widać, że jest szczęśliwy i zadowolony z naszej postawy w walce. Jednocześnie coś go gryzie do żywego, a może chory. Pokazywał nam wszystkim portret swego maleńkiego synka, Napoleona II, którego zwie L’Aiglon. Rozkoszny, sielny dzieciak. Cała Grande Armée poczytuje sobie za dobrą wróżbę móc oglądać małoletniego króla Rzymu (taki tytuł nosi ów malec). Cieszymy się wraz z nim, ale jest i powód do zmartwień. Oto bowiem wraz z portretem Orlątka, paryski posłaniec przyniósł sporo listów, w nich zaś wcale ładne wieści o tym, że marszałek Marmont dał się rozbić Hiszpanom i Anglikom pod Salamanką[221] i zgadnąć nietrudno, że Napoleon może teraz utracić Madryt, a wraz z nim całą, z takim trudem zdobytą Hiszpanię. Żałuję teraz, żem wcześniej nie pomyślał o wysłaniu moich pism. Mniemałem, że nie wypada prywaty przedkładać nad dobro wspólne, gdy wojna. Teraz jednak widzę, że powinienem wcześniej słać do Ciebie każdy, najmniejszy nawet list i tym samym liczyć na Twą odpowiedź. Nie wiem przecie nawet, czyś zdrowa i jak się mają dziatki nasze. Powiesz pewnie, że mnie nic nie obchodzi, tylko wojna i Bonaparte, ale to nie tak. Czasem wydaje mi się, że niepotrzebnie wdałem się w tę awanturę. Wolałbym po stokroć być z wami teraz w Cassis i pilnować winnic. Kiepski ze mnie gospodarz. A żołnierz? Czas pokaże. Staś okazał się lepszym gospodarzem, a i żołnierzem niezgorszym. Od samego cesarza fortrag na sierżanta artylerii zyskał. Joasia zaś, siostry mojej córka, na krok go nie odstępuje. Kantynierką albo wiwanderką miała pierw zostać i z takim zamysłem z armia naszą poszła, teraz zaś pod Staszkową komendą przy armacie robi, jak prosty kanonier, i żadnego strachu przed wojną i śmiercią po niej się nie pozna. Teraz mamy wszyscy nieco wytchnienia przed jutrzejszym starciem z Rosjanami. Dojadamy i dosypiamy. Wreszcie można spokojnie o rodzinie, o żonie i dzieciach pomyśleć. Na cóż jednak zda się myślenie, skoro jestem tu, daleko od domu, i z dnia na dzień coraz bardziej odbiega mnie wiara w to, że Was jeszcze kiedykolwiek obaczę. Gdy Józef lat sprawnych dojdzie, chciałbym, by po mnie zarząd majątkiem przejął, a gdy się kiedy uda, to i wykupił ziemię na własność. Jadwisię dobrze za mąż wydaj i bacz na nią, by nie znijaczała na tym podłym świecie. Jutro być może bitwa śmiertelna, a wielu z nas w gębę niczego porządnego nie kładło. Żywimy się czym popadnie i co zdobyć z trudem niemałym można. Jadamy głównie końskie ścierwo, prosto nad ogniem pieczone, bez przyprawy nijakiej, a często i półsurowe; czasem trafi się byle kasza albo jagły, czy chociaż placek lada jaki z nieosolonej mąki zaczyniony zwyczajną wodą z bajora, bez odrobiny drożdży czy jajka. Niestety, na tak podłym wikcie wnet choroby różne się lęgną, które przyprawią wielu młodych, dzielnych ludzi o śmierć albo paskudne infekcje i dyzenterię. Stare wiarusy powiadają – nie bez racji – byle co żresz, byle jak wyglądasz. I coś w tym jest, bo mizerota żołnierzy naszych, zwłaszcza młodych, widoczna aż nadto. Piją także byle co, najczęściej tutejszą wódkę pędzoną ze zbóż wszelakich, jako i u nas, ale dodatkowo rasowaną różnymi mocnymi ziołami, która to wódka na głodniaka spożyta, ogłupia – najpierw mocno i niezdrowo podniecając do zrywu, zaraz potem jednak z nóg zwala i często o śmierć przyprawia. Cieszę się, że Staś owego świństwa do gęby nie bierze, bo gdym go ostatni raz widział, całkiem dobrze wyglądał, choć może – jak i my wszyscy – nieco wychudł i sczerniał. Chciałbym bardzo, by choć on szczęśliwie do dom wrócił. Mnie, staremu, wystarczy dobra służba u boku najlepszego z wodzów, jaki mógł się wojsku naszemu przytrafić. I dobra śmierć w owej służbie. Bądź zdrowa, Najukochańsza Żono moja. Całuję cię i jak najgoręcej pozdrawiam Twój mąż – Julek Zakrzeński W obozie wedle Możajska, 6 września 1812 w nocy. *** W tym samym czasie, gdy cesarz Francuzów prezentował swoim żołnierzom portret następcy tronu – maleńkiego Napoleona II, zwanego Orlątkiem, ogłoszonego niedawno królem Włoch, po przeciwnej stronie, w szeregach wojsk rosyjskich pojawił się sam feldmarszałek Kutuzow w asyście sztabu i licznie zebranych archimandrytów, popów i zakonnych czerńców. Nie opuszczając końskiego grzbietu, dłonią nakazał ciszę, po czym odezwał się do otaczających go tłumów: – Żołnierze! Dzieci Świętej Rusi! Przyszło nam stanąć oko w oko z antychrystem, co z zachodnich i południowych krańców Europy nadciągnął, by pognębić i zniszczyć naszą świętą ziemię! Dzieci moje, brońcie z całych sił świętej Rusi i świętego prawosławia! Korsykański diabeł, francuski pomiot szatana stoi u wrót świętej Moskwy! Nie dajmy mu ruszyć dalej! Nagle podjechał do stojącego nieopodal artyleryjskiego jaszcza, na którym stał, skryty pod płatem płótna, prostokątny kształt. Zerwał zeń zasłonę i pełnym egzaltacji głosem kontynuował: – Oto nasza, cudownie ocalona z francuskich bezbożnych łap, Przenajświętsza Mateńka Smoleńska! Niechże was chroni od nieprzyjaciół i wiedzie do zwycięstwa! Chór archimandrytów i pozostałych duchownych zaintonował modlitwę, którą zaraz podjęły wszystkie szeregi Rosjan: Da woskresniet’ Bog, i rastoczatsa wragi Jego, i da bieżat’ot lica Jego nienawidjaszczi Jego. Jako isczezajet dym, da isczeznut, jako tajet wosk ot lica ognia, tako da pogibnut biesi ot lica ljubjaszczich Boga, i znamienujuszczichsja krestnym znamieniem, i w weseli głagołjuszczich: radujsa Preczistyj i Żiwotworjaszczij Kreste Gospoden’, progoniajaj biesy siłoju na tiebie propjatago Gospoda naszego Isusa Christa, wo ad sszedszago, i poprawszago siłu diawolju, i darowawszago nam tiebie Krest Swój Czestnyj na prognanie wsjakogo supostata. O Preczestnyj i Żiwotworjaszczij Kreste Gospoden’! Pomogaj mi so Swiatoju Gospożeju Dewoju Bogorodiceju, i so wsiemi swjatymi wo wieki. Amin’[222]. *** Zbudziły ich trąbki i warkot regimentowych werbli. Ranek, siódemgo września, wstawał nader zimny i wilgotny. Joanna pierwsza otworzyła oczy i wygrzebała się z pieleszy ciężkich rosyjskich szyneli, mokrych od deszczu i rosy. Dygocąc z zimna, zacierała spierzchnięte dłonie, przecierała zaspane oczy. Przez moment przyglądała się śpiącemu Stanisławowi i od razu przyszły do niej wspomnienia każdej, spędzonej wspólnie chwili, pierwszych uniesień przeradzających się z każdym dniem w miłość i przywiązanie, które przywiodły ich aż tutaj, niemal pod same mury Moskwy. Siedziała w milczeniu, gładziła Zakrzeńskiego po włosach i twarzy, i prawie zapomniała, gdzie i w jakich okolicznościach się znajdują. On także wkrótce się obudził i z rozanieleniem spoglądał na pieszczącą go dziewczynę. Popadł w błogostan i przyjemnie otępienie, z których nie mogły wyrwać go ani wezwania do pobudki, ani pokrzykiwania oficerów wzywających do stawienia się w ordynku. – Fraireczko moja! – Uśmiechnął się do niej. – Mój ty kanonierze jedyny! – Jeszcze ci ich paru zostało. Jam nie jedyna. – Nieczęsto się taki kanonier w baterii zdarza. Bonaparte bacznie ci się przyglądał. Nikt mu nie wspomniał, żeś dziewka. – Kantynierka też już ze mnie żadna – mruknęła kwaśno. – Konia zabili... wszystko dobre ja potyrała[223]. Nie będzie już wina i horyłki... kiełbas nie będzie... – Kanonier Joanna za to jest – powiedział z dumą. – Jak się dobrze w boju sprawdzisz, tedy może i Bonaparte Legię ci przyda. – Przyda albo i nie. Ja chciałabym, byś przeżył... bym i ja z tobą... – Cicho głupia, nie becz. – Przytulił ją do siebie, widząc świeczki w jej oczach. – Dosyć tych pieszczot! – Do rzeczywistości przywołał ich Radoń, budzący swych żołnierzy. – Pobudkę grają! Trza się do boju szykować! Zbierali się więc wszyscy, choć wielu było takich, którzy by dalej spali, za nic mając walkę i beznadziejny marsz na wschód, ku Moskwie. Wielu sarkało, że już dość, że pora najwyższa zawrócić i do domu wracać. Z ociąganiem dojadali z kociołków pozostałości wczorajszej kolacji, poprawiali złachane mundury i oporządzali broń. Kiedy zaś wszystkie oddziały stanęły w ordynku, odczytano krótki i zwięzły rozkaz pisany ręką Berthiera. Tych kilka lakonicznych zdań wyraźnie podniosło żołnierzy na duchu. Setki, tysiące zachrypniętych, przeżartych porannym chłodem i podłą gorzałą gardeł, jak raz huknęło: – Vive l’Empereur! Wzywany i pozdrawiany tego ranka Bonaparte ledwie trzymał się na nogach. Niewiele miał dziś sił. Starczyło ich tylko, by wykrzyknąć ku wschodowi i pełgającym nad widnokręgiem promieniom: – Voilà le soleil d’Austerlitz![224] Za czym runął bezwładnie na podstawiony mu zaraz fotel i zapadł w chorobliwy letarg. Jego opuchniętą i rozpaloną gorączką twarz raz po raz zlewały strużki potu. Całą poprzedzającą bitwę noc spędził w chorobliwej malignie, która nie opuszczała go i teraz, gdy otoczony szczelnie czworobokiem swych nieodstępnych gwardzistów i w otoczeniu dowódców i adiutantów usiłował dowodzić. Miast gromkiego głosu i pełnych werwy rozkazów, z jego ust dobywał się od czasu do czasu ni to szept, ni bełkot niezrozumiały, z którego w pewnym momencie dało się wyróżnić słabe: – Ney... Ney... – Tak, sire?! – przypadł doń szalony rudzielec. – Poprowadzisz atak, Michale... Wszystkie ataki... – Ależ, sire! – Dzisiaj nie czas na finezje... – bełkotał Napoleon. – Tylko twoja odwaga... Pokaż ją... pociągnij wojsko... Ruszaj... Ney... Tamten nie odezwał się więcej. Jednym susem znalazł się na końskim grzbiecie i co prędzej pognał ku gotującym się do ataku szeregom. *** Na widok maszerujących do boju mas Francuzów, Kutuzow dał natychmiastowy rozkaz do artyleryjskiej kanonady. Ponad dwieście luf baterii Rajewskiego plunęło niczym salwa burtowa wielkich galeonów w kierunku nacierającej Grande Armée. Powietrze rozdarł niespotykany dotąd ryk i huk, jakby niebo rozpękło się naraz i lunęło potokiem dymu, ognia i ołowiu. Niejednego żołnierza, choćby i wiarusem był, ślepy strach przygniótł do ziemi. Kule, granaty i bomby orały powietrze, ziemię i francuskie szeregi. Na czele tych ostatnich parł nieugięcie rudowłosy, nieznający strachu syn bednarza, marszałek Michał Ney. Biała figura jego konia – niczym sztandar francuskiej armii – odcinała się jasną plamą na tle mas wojska. Naraz przystanął i za nic mając pociski drące jego żołnierzy na szmaty, leniwie żuł i wypluwał przed siebie prymki tytoniu. – Będziesz miał swoje Austerlitz – mruknął ni to do siebie, ni to do odległego Bonapartego, i wolno ruszył do przodu, wskazując szablą kierunek ataku. – Tylko to słońce... wali prosto w ślepia... – En avant! Zbici w zwartą masę, dziesiątkowani ogniem wrażej artylerii Francuzi parli do szturmu, nie bacząc na straty, nie zatrzymując się ani na chwilę dla załadowania broni. Przed oczyma mieli jedynie śmierć ucieleśnioną w czarnej, wielkiej bryle Reduty Rajewskiego, najeżonej przeszło dwiema setkami dział. *** Sygnałem do szturmu był jednak nie gromki rozkaz Neya, ale salwy Polaków Poniatowskiego, którzy już o piątej rano, wśród opadających mgieł, ruszyli do ataku przeciwko jegrom i grenadierom Tuczkowa. Stary trakt smoleński ponownie rozgorzał ogniem i obficie spłynął krwią. W opłotkach Uticy rozpoczęło się uporczywe potykanie się w miejscu. – Nie rozwiniemy się do szturmu. – Poniatowski niecierpliwie żuł ustnik fajki. – Ludzi tylko napsujem, a efekt żaden. – Musimy wrócić pod Jelnę – radził Kniaziewicz. – Proponuję pod lasem rozwinąć baterie, a piechotą raz jeszcze uderzyć po linii drogi. – Rozwijaj! – Pepi polecił Pelletierowi. – Piesza bateriami! Konna niech flankuje natarcie piechoty i wspomaga jazdę! – Za pozwoleniem, mój książę! – Przypadł doń Julian Zakrzeński. – Proszę... – Cóż tam, panie Julianie? – Zwolnij mnie z adiutanctwa przy sobie i daj iść w bój. – Zakrzeński błagalnie spoglądał na pryncypała. – Tam syn mój... Jeśli ma paść, wolałbym... – Rozumiem – odparł książę Józef – i zezwalam. Jeno miast ginąć, lepiej cało z tej awantury wyjdźcie. – Dziękuję! – Julian oddał salut wodzowi i zawróciwszy konia, pognał prosto ku polskim szeregom. *** – Nie boisz się?! Co, Joaśka? – zagadnął Stach. – Nie strach ci iść w to piekło? – Strach... ale przecie z tobą – odparła. – Łem niech nas smert’ beri razem... Razem... – Cwałem! Jazda! – posłyszeli nagle rozkaz Romańskiego. – Przed nami mochy! Jegry! – W skok! Odprzodkuj i do kartaczy! – Między działonami czuwał niestrudzony wiarus Radoń. – Ostro przez metal! A bić celnie! Dalej! – Zataczaj! Podniesienie dwa gradusy! – komenderował Staś. – Trzy gradusy! Tuj! Cel! Pal! Baterie plunęły celnym ogniem. Pociski rwały powietrze ponad głowami atakujących woltyżerów i po chwili detonowały pośród jegierskiego i grenadierskiego mrowia. – Trafiony! – rechotał młody artylerzysta. – Na miły Bóg! Bijem ścierwa! Celny strzał! – Zataczaj! Ładuj! – Stanisław złapał za drążki, pomagając ustawić armatę. – Ruszać się! Za stempel! Tuj! Cel! Pal! Joaśka! Do mnie! – Tak?! – Przypadła doń ze strachem, ale i z radością w oczach. – Ładunek w rurę! – Pomógł jej dźwignąć kartacz. – Podniesienie! Naraz powietrze wypełnił jazgot i wizg rosyjskich pocisków. Ogień i huk rozdarły powietrze nad głowami polskich artylerzystów. – Zatoczyć! Zaprzęgać i w skok! – komenderował Radoń. – Ruszamy! Zwijaj baterię! – Panie sierżancie! – Zakrzeński słyszy rozpaczliwy krzyk młodego kanoniera-pomocnika. – Zostałem sam! Nie poradzę! – Nie płacz! Cicho! Ładunek dawaj! W rurę pchaj! – próbuje pocieszać trochę tylko młodszego od siebie chłopaka. – Zaraz coś poradzimy! Łapie przy tym za stempel i solidnie przybija ładunek w lufie. Zaraz też obaj chwytają za koła i z mozołem podtaczają armatę na stanowisko. Wspólnie szacują i ustawiają odległość, kąt nachylenia, po czym celują do widocznych w oddali Rosjan. – Jak ci powiem, odpalisz działo! – Zakrzeński przekrzykuje huk armat i rozdzierających powietrze wybuchów. Wciska szczotkę wyciora w wiaderko z wodą, by po chwili wepchnąć ją w pysk sąsiedniej armaty i tym samym zapobiec ewentualnemu wybuchowi kolejnego ładunku. Pomiędzy działonami biega też niestrudzony stary wiarus, od niedawna porucznik, Radoń. Czarny od kurzu, ziemi i spalonego prochu, nie przypomina w niczym dobrodusznego, siwego wąsacza. Ferwor walki dodaje mu sprawności i ujmuje lat. – Jest nas siedmiu na dwie armaty! – relacjonuje mu z przejęciem Zakrzeński. – Wnet i tego braknie! – Stawajcie! – Szczepan mruży ślepia i zsunąwszy czako w tył głowy, komenderuje. – Ładunek w rurę! Przybij! Podniesienie trzy gradusy! Pal! Najbliżej stojące działa ich kompanii także dały ognia, a obsługi utonęły na długą chwilę w siwych kłębach. Kiedy tylko opadły dymy, zobaczyli powywracane szeregi rosyjskiej piechoty i idących przeciwko nim w pełnym zmasowanym ogniu piechurów Macieja Rybińskiego, których szkarłatne wyłogi pstrzyły się w oddali wśród dymów i kurzu. – Wstrzymać ogień! – Między bateriami, konno i w asyście kilku młodych subalternów, pojawił się major Romański. – Zaprzodkować działa i sukursować piechotę! Bierzemy kurhan szturmem! – Zaprzęgać! – poszło między działonami. – Co pan tu robi, pułkowniku?! – Dowódca kompanii ze zdziwieniem spoglądał na przybyłego właśnie starego Zakrzeńskiego. – Poprosiłem księcia Poniatowskiego o przydział do was – odparł i zaraz się przedstawił. – Julian Zakrzeński, do dzisiaj w sztabie korpusu. – Mam w kompanii jednego Zakrzeńskiego. To jaki pana krewny? – Syn. Stanisław. – Ten sam. – Gdzież go znajdę? – A, tam! – Romański wskazał dłonią kłęby dymu i kurzu w dolinie na wprost drogi ku Uticy. – Co pan zamierza tu robić? – Wspomóc was przyszedłem. Przy armatach... – Da pan pułkownik radę? Tu młodych, krzepkich trzeba. – I takich, co nie uciekną z placu, kiedy śmierć w ślepia zajrzy. – Ludzi tracę, a nowych nie będzie. Każda para rąk się przyda. Dziękuję! *** – Poniatowski uderzył! Co dalej, sire? – Przed Bonapartem stanął adiutant sztabowy z meldunkiem spod Uticy. – Niech Ney atakuje... – Cesarz ciężko westchnął i nie otwierając zmęczonych oczu, dodał: – Nie cofamy się... Nie wolno... Musicie zdobyć tę redutę... Wreszcie Kutuzow przyjął bitwę... – Nasza piechota wzięła wieś Gorki, sire! – meldował w podnieceniu kolejny kurier. – Przejechali się po jegierskich karkach aż miło! Sam jenerał Plauzonne poprowadził pułk do boju! Niestety, padł... – Biedny Ludwik... – Na szczęście jenerał Delzons przyszedł z sukursem, inaczej nic by ze sto szóstego nie zostało! Borodino nasze, choć nieprzyjaciel most na Kołoczy spalił! – Melduję posłusznie, sire, że wzięliśmy Uticę! – Przed cesarzem wyrósł nagle młody oficer artylerii polskiej, Rostworowski, z ramieniem strzaskanym pociskiem, obficie zbroczony krwią i ledwie trzymający się w siodle. Twarz kredowobiała, oczy w obłędzie, usta łapczywie chłoną przesiąknięte spalonym prochem, wrześniowe powietrze. – Jenerał Krasiński ranny, ale komendy nie oddał. Bije się! Kapitan Rybiński przebił się przez roty Moskali, ale mu trzy setki ludzi ubito. Sam szedł... jako anioł i pułkowego orła niósł na czele wojska... Jenerał Tuczkow ubity... Moch się cofa... Rostworowski mdleje i byłby upadł, gdyby nie Bonaparte, który ostatkiem sił porwał go za klapy płaszcza i z pomocą Caulaincourta ułożył na ziemi. – Opatrzcie chłopaka, bo się wykrwawi – dyszy cesarz. – Larrey! *** – Nie nabijać! Biegiem marsz! Corrigez l’alignement![225] Vive l’Empereur! – grzmiały rozkazy Davouta, Neya i Murata. – Nie ładować! Bagnety w linii! Pas de charge! Wrześniowe powietrze rozdarł potworny ryk siedmiuset dział – czterystu napoleońskich i trzystu rosyjskich. Nieprzeliczone masy sprzymierzonych Grande Armée parły z niezwykłą siłą ku Rosjanom. Kto padł, ten już nie miał szansy wstać. Zadeptywano się, miażdżono ciała i twarze. Stopy i kopyta miesiły ziemię, wodę, pot, ludzkie i końskie mięso, kości i krew, zamieniając je w straszliwy, cuchnący auszpik, w rozdzierający nozdrza pasztet. Unurzany we krwi Ney, bez kapelusza, ze szpadą w dłoni, strzykający co i raz błotnistą tytoniową śliną, w ponurym milczeniu kierował kolejne pułki i bataliony ku piętrzącej się wysoko, ryczącej ogniem reducie. Nikt już nie pamiętał, ileż to razy spychali się z korony wałów Rosjanie i Francuzi. Dziesięć? Może dwadzieścia? Takiej rzezi nie pamiętał nikt, kto żyw. Żołnierze z niedowierzaniem patrzyli na ów krwawy spektakl, którego byli mimowolnymi uczestnikami. Mordowano się z nieznaną dotychczas zaciętością. Stary Zakrzeński, któremu dane było obserwować ową jatkę, bezwiednie żegnał się kilka razy, nie mogąc uwierzyć, że mogło być coś potworniejszego od Maciejowic, od rzezi Pragi. Tutaj mord osiągnął swe apogeum. Masy ludzkie i końskie przepychały się tam i z powrotem w krwawych zapasach. Czarni od prochu i rozrzucanej wybuchami ziemi polscy artylerzyści zdawali się być cieniami samych siebie. Za nic mając szalejący powiew śmierci, ostatkami sił obsługiwali szczupłą baterię. Tu i ówdzie padał kolejny kanonier z oberwaną głową albo strzaskanymi kulą nogami, tam znów wybuchał z łoskotem trafiony granatem kieson. Ginęły równie straszną śmiercią konie, nie rozumiejące głupkowatej zabawy ludzi. Julian dopadł baterii konnej. Bez słowa zsunął się z siodła i nie czekając na niczyje przyzwolenie, złapał za drążki łoża i pomógł ustawić armatę na miejscu. – Tak, dobrze! – pochwalił młodego kanoniera, który ze strachem w oczach regulował śrubę podniesienia. – Daj gradus, może dwa w górę! Nie więcej! O tak! Uszczuplone walką i głodem załogi baterii zasilają dziś wszyscy, bezczynni dotychczas oficerowie, koniowodni i zwoszczycy. Jest major Romański i porucznik Radoń; są i Konarski, i Rościszewski, jest kapitan Święcicki, są Ledóchowski i Schwerin. Na linię przybył nawet pułkownik Redel i nie dbając o szarżę, pomaga donosić ładunki i pcha je w lufę. Naraz gdzieś pośród dymów wychynął czarny jak smoła koń, niosący jeźdźca w kwadratowej czapie ze srebrnym generalskim galonem i kosmatą burką na ramionach. Wszyscy wnet poznali, że książę Pepi postanowił ruszyć swe szeregi do ostatecznej rozprawy z Moskalami. – Hej, chłopcy! Naprzód! – Nie wstrzymując wierzchowca, podrywa do ataku stojącą karnie piechotę Kniaziewicza. – Kończmy to, Karolu! En avant! – Jak sobie życzysz, książę! – Szeroką gębę starego niedźwiedzia rozjaśnia promienny uśmiech. – Tegom chciał! Naprzód, wiara! Nie ładują broni. Rwą na wyścigi, prostując przed sobą srebrzysty las zimnych ostrzy. Nie bacząc na strzały, prują trzewia Rosjan, niemal rozdeptują jegierskie, grenadierskie i karabinierskie roty. Szaleństwo bierze górę nad strachem. Polskie diabły znów górą! *** Stanisław sonduje podniesienie, podkręca śrubę i sięga po świeczkę. Nabój już tkwi w lufie; jeszcze tylko dobrze wymierzyć i oddać ku rosyjskiej kolumnie następny zabójczy strzał. Joasia wespół z Jaśkiem donosi właśnie kolejny ładunek, a młody chorąży – przydany rano do pomocy – zatyka skórzanym paluchem zapał działa... Wtem, gdzieś nad głowami, z wysoka dobiega ich przeszywający uszy wizg, a zaraz potem skwierczenie lontu. Zakrzeński próbuje ostrzec współtowarzyszy, ale głos więźnie mu w gardle, zagłuszony dodatkowo oddanym właśnie wystrzałem. Potworny huk wypełnia powietrze. Chłopak czuje nagłe uderzenie ognia w plecy i w głowę, w nozdrzach zaś swądu przypalonego sukna munduru i czapki. Fala uderzeniowa rzuca go kilka metrów na przedpole. Bezwładnie ciśnięte ciało szybuje z rozrzuconymi na boki rękami i ląduje w przepalonej, zbrylonej ziemi. Usta wypełnia lepka słodycz krwi zmieszana z kwaśno-gorzkim odorem treści żołądka, uszy zaś przeszywa jednostajna, tnąca aż do bólu pustka. Przedpiekle to już czy rajskie łąki? W głowie pulsuje myśl bezmyślna, a oczy mimochodem zmierzyć się muszą z żółtoczerwonym karnawałem świateł... „Co tak cicho? Gdzie są wszyscy? Jakże to tak? Czemu słońce czarne? Mamo...” Oko samo się zamyka, a świat wiruje w jakiejś nieokiełznanej karmanioli, w jakimś piekielnym lansjerze[226]. „Joasiu...” *** Śmierć jest milczeniem. Świętym smutkiem i złowróżbną ciszą wypełniającą serca i mózgi ofiar. W owej ciszy, rwanej na strzępy wybuchami bomb i granatów, batożonej salwami karabinów, słychać było doskonale śmiertelnie rannego Piotra Bagrationa, który wolał do nacierających grenadierów francuskich: – Brawo! Brawo, chłopcy! – Węgle oczu walecznego Gruzina gasną wolno w oparach krwi i prochowego dymu. – Pozdrówcie francuskie bagnety... *** Głęboki wąwóz fosy Reduty Rajewskiego kłębił się zbitym ścierwem ludzkim i końskim. Osiem pięter kośćca i mięsa oraz szmat niegdyś będących mundurami, oporządzeniem i uprzężami; butów i najprzeróżniejszych nakryć głowy: bermyc, kasków, czak, a także strzaskanej i pogiętej w niemożliwe nieraz kształty broni palnej, jak i białej oraz kirasjerskich i karabinierskich kirysów wypełnia każde niemal zagłębienie wokół mocarnego szańca. Ney patrzy skamieniały, wstrząśnięty do żywego. On, najwierniejszy z wiernych, nigdy nie pyskujący ani nie podnoszący głowy przeciwko cesarzowi, ten jeden raz nie wytrzymał i wybuchnął: – Sacrebleu! Co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic nie widzi! Ma nas w dupie! Jeśli już nie chce dowodzić, niechże tedy wraca do Tuileries, a ja będę bił się za niego! *** Bonaparte był zbyt słaby i zbyt chory, by widzieć nieludzkie wysiłki swoich największych szaleńców Neya, Murata, Davouta, Poniatowskiego... Siedział osowiały w fotelu i nic niewidzącym wzrokiem spoglądał ku pagórom, na których toczyła się rzeź. Nikt już nie dął w piszczałki i trąbki, nikt nie bił w tarabany. Kto żyw łapał za broń, by wesprzeć walczących. Tak Rosjanie, jak i Francuzi mordowali i dawali się mordować z iście diaboliczną pogardą śmierci. Obok gemajnów, podoficerów i subalternów ginęli także oficerowie i całe szeregi generałów. Nikt się dziś nie oszczędzał, nikt nie prosił pardonu i nie skamlał o litość. – Czyż to nie ludzie pańskiego brata? – Do wielkiego koniuszego zbliżył się Berthier i podtykając mu pod nos lunetkę, wskazał ruszające do szarży szwadrony ciężkich kirasjerów Augusta Caulaincourta. – W rzeczy samej! – Tamten spoglądał na rojącą się wśród zwałów trupów żelazną pięść wymierzoną prosto w szyję reduty, w ową otwartą na ścieżaj gardziel, przez którą można się było dostać do środka. – Od czoła zaś piechota Lanabére’a! Już niosą drabiny, stawiają na trupach i lezą na wał! – Mon braves... – szepce z wysiłkiem cesarz. – Reduta Rajewskiego wzięta, sire! – Usłużny adiutant relacjonował Bonapartemu, co akurat przynieśli w meldunkach kurierzy. – Któryż to już raz dzisiaj? – Napoleon silił się na ironię. – Trzydziesty? – Kutuzow podaje tyły! – Do stojącej na odkrytym pagórze kwatery głównej przybył posłaniec od Neya. – Marszałek prosi Waszą Cesarską Mość o wsparcie! Najlepiej, gdyby teraz uderzyła Gwardia! To byłby ostateczny cios! Nie trzeba było długo czekać, by do schorowanego cesarza przybyli Murat i Davout, także prosząc o możliwość użycia Gwardii w ostatecznej rozprawie z Rosjanami. – Zlitujże się, na miłość boską, sire! – grzmiał Davout. – Daj nam teraz twoich moustaches, a przetrącimy grzbiet Cyklopowi! – Zetrzemy łeb bestii! – wtórował Żelaznemu Murat. – Rosja będzie nasza! Sire! Bonaparte milczy. Próbuje zebrać myśli w trawionej gorączką głowie. Szarpany dreszczami opatula się płaszczem, głowę wciska w wysoki kołnierz i ponuro spogląda przed siebie. „Dać im Gwardię czy nie dać? – myśli. – A jeśli ją stracę? Któż mnie wtedy ochroni? Szwadronik polskich straceńców? Chciałbym jeszcze zobaczyć syna... mojego małego Napolione...” Naraz szef owej Gwardii, Bessières, szepce ponuro do ucha: – Jesteś tysiące lig od Paryża, sire! Cesarz podnosi na moment zmęczony wzrok i prosto w twarze oczekujących decyzji rzuca krótko: – Nie! Gwardia... przy mnie! *** Zakrzeński czuje każdą cząstkę swego ciała. Każdy ruch sprawia ból. Jednak ostatnim, nadludzkim wysiłkiem podnosi się z ziemi i usiłuje usiąść. Wreszcie udaje mu się to i bezpiecznie wspiera się o trupa kompana z baterii. Wszędzie przemykają ludzie; ktoś coś do kogoś mówi, ktoś woła. W kłębach dymu i kurzu, z których składa się teraz niemal całe powietrze, nic nie jest oczywiste. Ogłuszony wybuchem bezradnie rozgląda się wokół. Rozciera na twarzy brunatną maskę z własnej krwi i błota, odpluwa cuchnącą zawartość ust i powoli zbiera się na nogi. Chwiejnym krokiem rusza, sam nie wiedząc gdzie. Rozbite upadkiem usta szepcą boleśnie: – Joasia... Jowanka... Jasiek... Gdzie...? Jak...? Co to...? Naraz potyka się na czyichś nogach i po chwili stwierdza, że są to tylko nogi. Reszta żołnierza spoczywa na lawecie rozbitego działa; już spokojnie, bez bólu i strachu. Brnie dalej, szukając ukochanej i kolegów z kompanii. Nie ma tutaj nikogo. Tylko trupy, szczątki armat i wozów. Pozostali poszli dalej; bój nie skończył się jeszcze i powietrze nadal wypełnia odór spalonego prochu, strachu i śmierci oraz huk detonacji. Świat wiruje w oczach. Uszy zaś wypełnia głucha cisza. Stanisław najbardziej obawia się o dziewczynę i o ojca, którego widział przez moment wśród przybyłych oficerów. „Czy żywi? Czy już dawno trącą trupem, rozerwani na strzępy? Jasiek...? A Alaborski? Zaraz... Bolek przecie już... on ten... Szczepan...?” – Radoń... pan porucznik... Ot i on! – Chłopak wśród rannych i zabitych dostrzega znajomą sylwetkę dowódcy-wąsacza. – Żyw? Trup...? Stary wiarus jest półprzytomny i solidnie poszarpany przez wybuch kiesonu. Brzuch, bok i noga strzaskane na nic; kości pewnie w kawałkach, usta pełne krwi z piersi podartej od odłamków żeber. – Dycha jeszcze... – Stanisław szepce sam do siebie. – Żyw... żyw... Poruczniku... Szczepan... Dłonie łapią za mokre i lepkie od krwi strzępy munduru. Chłopak dźwiga starego i usiłuje postawić na nogi. Nic z tego; półtrup osuwa się z powrotem, ciągnąc go za sobą. – Wstawaj... Musisz żyć... – bełkoce. – Kto nas w bój poprowadzi...? Wstawaj... To nie tak miało być... Nie tak... Glowa wiarusa opada bezwładnie na kolana Staszka. *** – Wujku, nigdzie go nie ma... – Joanna, łkając, dopadła starego Zakrzeńskiego, który pomagał ładować armatę. – Jak to wybuchło, zniknął... Ja nie wiem... – Ja też, dziecko, ja też. – Julian przybił ładunek stemplem. – To jest wojna. W każdej chwili można kogoś stracić... Nic na to nie poradzę. – Ale ja tak nie chcę! – Załkała histerycznie. – Nie chcę! – Uspokój się! – Przygarnął dziewczynę. – Nic na to poradzić nie można! Trzeba było nie iść za nim! Wiedziałaś, w co się pakujesz! – Ne! Ne! Ja ne choczu! Neee! – wyrwała się i pobiegła na oślep przed siebie, spłakana, usmarkana. – Staaaś! – Co się stało? – zagadnął Schwerin. – Co za jedna? – Bardzo mojego syna kocha, a on... – Zabity? – Wypluj pan to słowo! – Zakrzeński złapał oniemiałego pułkownika i potrząsnął kilka razy, zanim się zreflektował i opuścił ręce. – Przepraszam... przepraszam... – Ile nas to jeszcze kosztować będzie? – Pokiwał głową tamten. – Ile jeszcze? *** Zbliżała się noc. Noc najokrutniejsza z okrutnych; pełna jęków, błagań, próśb, złorzeczeń i przekleństw rannych i konających, którzy wypełniali tysiącami borodińskie pobojowisko. Nikt jednak nie zważał na owo piekielne unisono. Każdy, kto przeżył, dbał jedynie o siebie i marzył, by jak najprędzej rozpalić ogień, uwarzyć co nieco strawy, zapełnić puste kiszki, a potem spać. Spać jak najdłużej. Tam, gdzie nie można było znaleźć ni krzty drewna, żołnierze posuwali się do rozbijania i rąbania w drzazgi karabinów, których łoża i kolby trafiały prosto w ogień. Rąbano kiesony, jaszcze i wozy, rozbite łoża dział i resztki chałup zdobytych wiosek. Inni przetrząsali tornistry, torby i mantelzaki trupów i rannych w poszukiwaniu żywności, wody i wódki. Jeszcze inni pruli końskie trupy, by zaspokoić głód świeżym mięsem. Wkrótce ochłapy skwierczały nad ogniem, nadziane na pałasze i bagnety. Pochłaniano je na wpół surowe, ociekające gorącym tłuszczem. Nikt nie martwił się o rannych i o wierzchowce, daremnie poszukujące paszy i wody. Ich żałosne, ponure rżenie długo jeszcze niosło się nad zasłaną trupami równiną. *** – Nie dam ci ani jednego gwardzisty, Joachimie – spokojnym tonem Bonaparte odesłał z kwitkiem swego wojowniczego szwagra. – Kończcie tę rzeź. Jest noc. Nie rozwiniemy szyków do boju, gdy nic nie widać. Cesarz, pokrzepiony nieco snem i winem, otrząsnął się był po ostatnich słabościach i trzeźwiejszym okiem spoglądał na świat. – Rano chciałbym dostać konia pod wierzch – wymamrotał do Caulaincourta. – Jakże się ma twój brat, Armandzie? – Posłusznie melduję, że oddał życie za Francję i Waszą Cesarską Mość – głucho odparł tamten. – Takoż i Lanabére – wtrącił Davout. – Wszyscy wnet damy łeb w tej rzezi... – Po co tyle defetyzmu, Ludwiku? – zaperzył się Bonaparte. – Jesteśmy przecie górą. Kutuzow się cofa. – Tak, ale nadal niepobity – odezwał się Ney. – Urządziliśmy jatkę, z której dalej nic... – Ty też przeciwko mnie, Michale? – ożywił się Napoleon. – Przecie droga do Moskwy stoi otworem. Teraz już nikt nas nie powstrzyma. – Tak, sire, ale... – Berthier chciał coś powiedzieć, lecz Bonaparte tylko machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy. – Powiedziałem: na rano konia pod wierzch. Sam chcę zobaczyć pobojowisko. I proszę mi przedstawić raporty z bitwy. Dziękuję panom. *** – Ciekaw jestem, co jutro wymyśli cesarz? – zastanawiał się siedzący przy ogniu kanonier od Romańskiego. – Może starczy już tej wojny? – Podobnież mamy iść dalej – odezwał się inny. – Do samej Moskwy. Tam Napolion podpisze pokój z carem. – Gadają też, że żadnego pokoju nie będzie, że ino car za nos Bonapartego wodzi, żeby nas wywlec daleko i tam pozabijać – perorował jakiś podoficer dragonów. – Na zatratę idziemy. – Głupiś! – ofuknął do pewien ułan. – Zatrata to tutaj była! Jowanka siedziała przy ogniu w grupie artylerzystów i na próżno oczekiwała powrotu Stanisława. Odkąd straciła go z oczu, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Osowiała, błądziła to tu, to tam, przysiadając z żołnierzami. – Zjedz co, panienko. – Jasiek próbował podetknąć jej kawałek osmolonej nad ogniem koniny. – Trza jeść, bo z sił panienka odejdzie, a wtedy... – Nie chcę – powiedziała. – Skoro Staś nie żyje, to i ja nie chcę żyć. – Nie żyje, a może i żyje. Nikt go nie widział, żeby zabity. Może się znajdzie jeszcze. – Może on tam leży gdzie i jeszcze dycha. – Spojrzała w czerń nocy, skąd dobiegały wycia i błagania umierających rannych. – Może trza iść go szukać? – Ciemno, że oko wykol. Rano poszukamy, panienko. – A co ty jej tak panienkujesz? – zadrwił któryś z żujących twarde mięso żołnierzy. – Dziedziczka twoja, czy jak? – Nic ci do tego! – odburknął Jasiek. – Może i dziedziczka! – Osłońcie ognie, bo padać zaczyna! – Wojsko rzuciło się chronić ogniska przed nadciągającym deszczem. – Zimno – zadygotała Joasia. – Ano zimno, panienko. Trza się ogrzać. – Jasiek podszedł do niej, okrył jakąś kapotą i objąwszy ramieniem, bez ceregieli przygarnął do swego boku. Jowanka obtarła nos, spojrzała nań ukradkiem i uśmiechnęła się z wdzięcznością. *** Tymczasem na pobojowisku trwała akcja ratunkowa. Lekarze, chirurdzy, felczerzy i kto tylko do posług medycznych się nadawał, opatrywali rannych i wydzierali z łap kostuchy, kogo się dało. Ku rozpalanym przez żołnierzy ogniskom podpełzali ze wszystkich stron ranni i konający, by zemrzeć przy świetle i w cieple. Inni zaś – by się ogrzać i poszukać wsparcia i jedzenia. Ktoś wpadł na pomysł, by przetrząsać dokładnie tornistry i torby poległych Rosjan, których na ową kampanię wyposażono przyzwoicie w kaszę, mąkę, wodę i wódkę. Kto inny podsunął myśl, by z pobliskiej rzeczułki, dopływu Kołoczy, przynieść wody i nagotować dla wszystkich cienkiej zupy na koninie, z mąką i kaszą. Każdy pomysł wydawał się dobry, by przetrwać tę zimną, mokrą od krwi i deszczu, upiorną noc. *** Dla Stanisława nadeszła bodaj najdłuższa i najgorsza chwila w jego dotychczasowym, krótkim życiu. Wokół niosło się, zwielokrotnione echem od lasów, upiorne unisono jęków i zawodzeń rannych i umierających, którym nikt nie przyszedł z pomocą. Przed oczyma kwitł mrok, zagarniając sobą całe pobojowisko. Gdzieś w oddali migotały nikłe płomienie ognisk obozujących żołnierzy. Jednak czyje to były ogniska? Rosyjskie czy francuskie? Zbyt mało sił miał Zakrzeński, by podnieść się z ziemi i powlec ku ich zbawczemu ciepłu i światłu. Poza tym trzymał na kolanach półżywego dowódcę, porucznika Radonia, któremu bezskutecznie usiłował opatrzyć rany. Stary wiarus jęczał cicho, mężnie znosząc odłamki tkwiące w ciele. – Cicho... przyjdą i po nas... uratują – pocieszał Staś. Chciał mówić głośniej, ale rozbite wargi i nadwerężona szczęka nie pozwalały. Po raz pierwszy od wyjazdu z rodzinnego domu pomyślał o matce. Próbował przypomnieć sobie, jak wygląda; szukał w pamięci jej twarzy, ale – o zgrozo! – rozpływała się w szarą, zamgloną maskę bez oczu i ust. Bezosobowa pałuba o ledwie ludzkich kształtach. – Mamo... – wycharczał przez pokaleczone, rozbite usta. – Mamusiu... Jego szept podchwycił także i Radoń, co i raz powtarzając niby mantrę ciche „mamusiu”. W takiej godzinie jak ta niejeden przeklinał swój los, Boga i matkę, że zrodziła go na zatracenie w rosyjskim pustkowiu; przeklinał Bonapartego, w którego imię zaszedł aż tutaj. – Musimy wytrwać do rana... musimy... wtedy nas znajdą – powtarzał Staś sobie i ciężko rannemu dowódcy. – Zaraz ci pomogę, poruczniku... zaraz coś zaradzimy... Zwarł się w sobie, dźwignął z kolan i popluwając krwią, jął rozglądać się wokoło, ale ciemności nie pozwalały dostrzec niczego. Stanisław postąpił ledwie kilka kroków i jak długi runął do dołu, który okazał się lejem po wybuchu wozu amunicyjnego. Długo trwało, zanim wylazł stamtąd, a potem bezskutecznie usiłował odnaleźć pozostawionego na chwilę Szczepana. Wreszcie zrezygnowany usiadł obok czyichś zwłok. Jak się okazało, był to trup rosyjskiego piechura, który oprócz kilu sucharów i pęta suchej kiełbasy miał manierkę z miło chlupoczącą wódką. – Szczepan... Szczepan! – Zakrzeński nawoływał rannego kompana, licząc, że ten zaraz się odezwie. – Radoń, gdzieście są?! – Tu... taj... – posłyszał ciche rzężenie. – Tu je... tem. Potykając się o trupy, dotarł do dowódcy i namacawszy go w ciemnościach, rzucił prędko: – Byśmy tylko do rana dotrwali. Mam gorzałę, kiełbasy dość i suchary. Naści! Ranny nie chciał jeść. Wódki też odmówił. Za to chłopak długo wciągał w siebie piekącą, ale mile znieczulającą zawartość manierki. – Zjedz co... trza jeść. – Podtyka dowódcy kawałek kiełbasy. – Nie mogę... w bebechy dostałem... boli... – wysapał tamten. – Dałbyś popalić... – Nie mam palenia. – Ja... mam. – Mokrą od krwi dłonią podał młodemu kapciuch z tytoniem i małą fajkę. – Przypal. Staś nabił fajkę i po chwili szamotaniny z pistoletowym kurkiem, skrzesał ogień. W nikłym płomyku dostrzegł leżące wszędzie zwały trupów, rozdarte wybuchem konie i powywracane drzewa, które do niedawna jeszcze były całkiem sporym lasem u stóp fleszy Bagrationa. – Może by tak ogień rozpalić? – myślał głośno. – Ogrzać się choć trochę? – A masz siłę? Zakrzeński nie odpowiedział. Za pomocą szabli mozolnie nastrugał pokaźny kopczyk wiórów z karabinowej kolby, po czym garścią prochu i pistoletowym zamkiem rozpalił mikry ogieniek i zasilając go zaraz łupanymi z karabinowego łoża szczapkami, cetyną z powalonych drzew i wydzieraną z kaszkietów tekturą, zamienił w zgrabne ognisko, przy którym zamierzali dotrwać do rana. *** – Dali z siebie wszystko. – Stanisław Fiszer ponuro zawisł nad mapą sztabową w kwaterze księcia Józefa. – Jeżeli kiedykolwiek ktokolwiek powie co złego o naszych chłopcach, sam mu pysk obiję albo wyzwę na plac! – Nie gorączkuj się, Fiszerku kochany – uspokoił go Poniatowski. – Cokolwiek byśmy dla nich dziś robili, i tak będzie za mało. – Żal mi jeno artylerycznych naszych – żalił się tamten. – Tak ich mało, a tak wielu padło tego dnia. – Codziennie będą trupy i rzednąć będą nasze szeregi – rzekł smętnie Kniaziewicz. – Módlmy się, byśmy łby cało z tej awantury wynieśli. To jeszcze nie koniec. Ludzie głodują i mrą, ale nikt nie sarka. Męstwo znać z każdej strony. Patrzyłem w twarze rannych kirasjerów rosyjskich i, uwierzcie mi, panowie, nie usłyszałem cienia skargi. Prości żołnierze, oderwane od pługa mużyki, ściskali w dłoniach medaliki ze świętym Mikołajem, całowali je z zapałem i zapominali o bólu. Zaraz przypomniałem sobie naszych Działyńczyków i Fizylierów w maciejowickim zamku. Jęczeli i marli z godnością. – Pójdziemy, gdzie cesarz każe – odezwał się ożywiony Poniatowski. – Przysięgałem, że nie oddamy ni jednej armaty, nie ciśniemy o ziemię karabinu. Będziemy zdychać i może się zdarzyć, że ani jeden Polak nie przekroczy na powrót Niemna, ale nie zejdziemy z linii, żaden nie pokpi sprawy. Nie sprzedałem nas carowi, kiedy mnie mamił worami czerwońców i złociutkich imperiałów, nie sprzedam was i teraz, gdy kostucha w ślepia zagląda, a Bóg rechocze z naszej naiwności i głupoty. – Cóż nam tedy radzisz, książę? – zapytał Fiszer. – Jakie dyrekcje wydasz na jutro? Masz w nas aliantów najwierniejszych, ale musimy wiedzieć co dalej. – Idziemy jako awangarda pod wodzą cesarskiego szwagra – odparł spokojnie Pepi. – Wiem, panowie, że to furiat i szaleniec, ale Murat ma siłę, jakiej brakuje niejednemu wodzowi, dlatego tylko z nim chcę łamać wraże szyki. Bonaparte ruszył na wojnę polską, więc nie powinniśmy zawieść, panowie. Musimy okazać się godnymi naszej ojczyzny! Sztabowcy milczeli. Nie wiedzieli, co powiedzieć. Postawa wodza nie pozwalała na jakikolwiek sprzeciw. Starzejący się Poniatowski w niczym nie przypominał bawidamka spod Blachy. W tym jednym momencie stał się podobny do Żelaznego Davouta. Świecąc łysiną i ogniem w oku, zamknął usta wszystkim ewentualnym oponentom, sam gotowy dać głowę za sprawę. – I pamiętajcie o jednym. – Zakasłał i wsparł się mocno kłykciami o rozpostartą na stole mapę. – Polak nie grabi, nie kradnie! Żadnych gwałtów i przemocy! Nie będziemy Suworowami! Moskwę weźmiem jak żołnierz, nie jak rzeźnik! *** Ledwie tylko słońce wytoczyło się nad widnokrąg i zalało wszystko krwistą poświatą, Bonaparte udał się konno na rekonesans pobojowiska. Zlany potem, obolały i ledwie trzymający się w siodle, ze zgrozą spoglądał na odsłonięty przez brzask, upiorny widok. Końskie kopyta cesarskiej świty po pęciny brodziły w ludzkiej i zwierzęcej masie zwłok. Poplątane i skręcone z sobą nierozerwalnymi więzy, leżały w wiekuistym pokoju trupy Francuzów, Rosjan, Polaków, Wirtemberczyków, Portugalczyków, Sasów, Neapolitańczyków i wielu innych nacji. Wszyscy z sinym piętnem śmierci na zastygłych twarzach. Wśród tego morza mięsa i krwi, gdzieniegdzie wystawały, niczym zwęglone kikuty, pozostałości wiosek i osad: Gorkich, Siemionowskojego, Uticy i Borodina. Grunt pod nogami koni i ludzi także zapadał się z mlaskaniem, obficie zbroczony krwią, stratowany setkami tysięcy końskich kopyt, przeoranych na wskroś i w poprzek ołowianymi i stalowymi czerepami pocisków. W owej miazdze błąkały się niedobitki i wszyscy ci, którym udało się przeżyć ów piekielny spektakl. Zgrabiałymi z zimna rękami przetrząsali tornistry, sakwy, mantelzaki i kieszenie padłych w boju kolegów i przeciwników w poszukiwaniu czegokolwiek zdatnego do jedzenia. Osuszano z wszelkiej zawartości feldflasze, butelki, gąsiorki i antałki. Co się dało zjeść od razu, pochłaniano niemal bez gryzienia. Tu i ówdzie dostrzec można było medyków i nielicznych kapelanów. Pierwsi ratowali życie doczesne, opatrując rany i amputując podeszłe gangreną i strzaskane w niwecz kończyny; drudzy zaś ratowali żywot wieczny tych wszystkich, którzy jeszcze dychali – większość bowiem leżała już bez ducha. Pośród lekarzy prym wiódł jak zwykle Dominik Larrey, naczelny chirurg Grande Armée – istny Bonaparte w krwawym kitlu. Niestrudzony naczelny medyk, nigdy w mundurze, za to zawsze unurzany po łokcie we krwi, szedł z pomocą każdemu potrzebującemu, czym dał przykład innym medykom i sanitariuszom. Kogo udało się opatrzyć i zoperować na miejscu, tego kazał ładować na ambulanse i wieźć do zamienionego na lazaret, nieodległego klasztoru w Kołockoje. Cesarz spoglądał na zwały trupów z kamienną twarzą, którą od czasu do czasu przeszywał grymas bólu i zalewał pot. Pobojowisko napawało go zdumieniem, ale i zwątpieniem w sens wzajemnego mordowania. Z wysokości siodła łatwo mógł dostrzec bezmiar wczorajszej rzezi. Był zdumiony i przerażony, bo w niczym podobnym nie dane mu było uczestniczyć, mimo że był już zahartowany w boju i niejednego trupa w życiu widział. Obecna gehenna przerastała swym ogromem wszystko, co dotychczas widział. Otaczająca go chmara sztabowców, marszałków, generałów i adiutantów także milczała jak zaklęta. Milczeli Ney, Davout, Ségur i Caulaincourt, takoż Murat, książę Eugeniusz, Grouchy i książę Józef. Nie było słychać nic, prócz jęków dogorywających rannych obu stron, mlaskania kopyt w krwistej miazdze i krakania wron unoszących się siwoczarnymi chmurami nad oceanem dymiących trzewi albo biesiadujących na ledwie ostygłych zewłokach. Naraz koń jednego z adiutantów nieopatrznie trącił nogą dogorywającego Rosjanina, z którego krtani dobył się skowyt bólu. Bonaparte w jednej chwili ocknął się i nie szczędząc łajań, ryknął ku zdumionym sztabowcom: – Co to jest, sacrebleu?! Co wy wyprawiacie, do kroćset?! Ruszcie w tej chwili swe zakłamane dupy i pomóżcie temu nieszczęśnikowi! Co się gapicie, jeden z drugim?! Jazda mi zaraz opatrzyć tego człeka i otoczyć godną, najlepszą opieką! Jeśli ma zemrzeć, niechże to robi z godnością! – Ośmielam się zauważyć, sire – wtrącił nieśmiało któryś z adiutantów – że ów ranny jest Rosjaninem, nie Francuzem, więc... Oczy Napoleona w jednej chwili zaszły mgłą wściekłości. Zbódłszy konia ostrogą, błyskawicznie znalazł się obok sztabowca i targając go za kołnierz, plunął wprost w ucho: – Po bitwie nie ma wrogów! Są tylko ludzie! *** U stóp fleszy Bagrationa kręciło się bezradnie kilkudziesięciu piechurów. – Co tu robicie, majorze? – zapytał Bonaparte najwyższego stopniem żołnierza. – Dlaczego nie poszliście naprzód, jak wszyscy? – Otrzymałem rozkaz stanąć tutaj – padło z ust starego wiarusa. – Dołączcież tedy do swojego pułku! – polecił cesarz. – Melduję posłusznie, że pułk jest tutaj, sire! – odparł major, ruchem głowy wskazując podejścia i rowy umocnień fleszy. – Proszę mi w tej chwili powiedzieć – zirytował się Napoleon – gdzie jest pański pułk?! Ma pan natychmiast do niego dołączyć! – Pułk jest tutaj! – Umordowany bojem oficer także się zirytował. – Jest tutaj! – Za pozwoleniem, sire – któryś z młodych adiutantów próbuje wyjaśnić cesarzowi – to rzeczywiście wszyscy z tego pułku. Zdobyli redutę, ale nie potrafili jej utrzymać i wnet zostali starci w pył. Ci tutaj to już ostatni spod jednego orła[227]. Napoleon widać zrozumiał, bo oddawszy wojsku salut, ruszył kłusem przed siebie. Jechał sam pośród stosów rannych i zabitych; szczątków broni, kasków, kirysów, lanc, pałaszy i szabel, strzaskanych karabinów i dział, dopalającej się faszyny oraz licznych i walających się setkami kul armatnich i karabinowych. Wokół zaś, niedająca ani chwili spokoju, ani chwili do namysłu, jęcząca i wyjąca z bólu miazga ludzka, błagająca o pomoc albo o dobicie. – Na obraz i podobieństwo... – mruczy pod nosem. – Ten, kto nas stworzył, musiał być albo szaleńcem, albo potworem... Na obraz i podobieństwo... *** Tonąc w ponurych myślach, dociera wreszcie cesarz na pozycje polskie wedle Uticy. To, co tam zobaczył, znów zaszkliło wzrok. Oto jego najwierniejsi leżeli pokotem, nie opuściwszy stanowisk. W owej gęstwinie polskich szczątków dostrzegł dwie postaci uczepione kurczowo ogona wywróconej do góry kołami armaty, usiłujące za wszelką cenę wydobyć się z morza trupów. – Co to za jedni? – zwrócił się do przybyłych sztabowców. – Ci żołnierze? – To artyleria konna Księstwa... moi ludzie... – Wzruszenie odejmuje mowę Poniatowskiemu. – Całą noc tak... – Jedźmy. – Bonaparte spina konia i zbliża się do rannych. – Trzeba im pomóc! Cesarscy adiutanci dźwigają z ziemi dwa ludzkie strzępy. Jeden, cały we krwi, ledwie dycha; widać, że każdy oddech sprawia mu ból. Drugi – poznając, kogo ma przed sobą – próbuje się zameldować: – Votre Majesté... sergent Zakrzeński... – Stanisław przykłada skrwawioną dłoń do rozbitego czoła. – Melduję posłusznie, że... – A ten drugi, to pewnie lieutenant Radoni? – Cesarz spogląda na starego wiarusa. – Je vous ai promu tous les deux récemment, n’est-ce pas?[228] – Tu as... raison[229] – wybełkotał ledwie żywy Szczepan. Bonaparte zsiada z konia i pochylając się nad starym żołnierzem, odpina swą Legię i chce zawiesić ją na jego piersi. – Daj temu młodemu... – szepce z wysiłkiem konający. – Ja już taki mam. Cesarz przypina Legion d’honneur do piersi zdumionego, ale i dumnego chłopaka i delikatnie dotyka jego poranionej, brudnej twarzy. – A to... pamiętasz? – Wyciąga ku cesarzowi dłoń, w której ściska kurczowo kawałek starej, brudnej materii. – Co? – Bonaparte przygląda się z zaciekawieniem strzępowi. – Gli uomini liberi sono fratelli...[230] – Podaje mu zielono-biało-czerwony kontrepolet[231] Legionu Lombardzkiego. – Gli uomini... – Je me souviens[232]. – Oczy Napoleona zaszły na moment mgłą. – Vive la Pologne! – Dajcież mu zemrzeć w pokoju... – wyszeptał podnoszony z ziemi przez adiutantów Zakrzeński. – Sire... ROZDZIAŁ VIII Moskwa! Tydzień minął, odkąd obie wraże armie zafundowały sobie niespotykaną dotychczas w dziejach wojen rzeź. Za plecami maszerujących ku Moskwie Francuzów i uciekających przed nimi Rosjan pozostały wypalone do cna szczątki Szewardina i Borodina, wdeptane w ziemię Siemionowskaja, Utica, Gorki i płonący wciąż jeszcze Możajsk; pozostały zwały trupów wszelkich nacji i ludów Europy, końskie ścierwa, porzucone bezładnie kupy zniszczonego, rozbitego sprzętu wojskowego, dział, wozów, broni. Na przestrzeni wielu kilometrów niósł się mdły, ciężki i gryzący nozdrza dym i smród popalonych ciał, prochu i wypalonych aż do gołej gleby lasów. Czternastego września przed południem Bonaparte stanął na popas na Wzgórzach Worobiowych, skąd jak na dłoni widać było mury, wieże i dachy świętej Moskwy. Zsunął się z siodła, by w milczeniu i zachwycie spoglądać na rozległe miasto. Urzekało go swym ogromem, rozciągnięte aż po horyzont, łyskające feerią barw dachów kamienic, pałaców, nade wszystko zaś cerkwi, których cebulaste, pękate banie grały czerwienią, żółcią, błękitem, zielenią, granatem i złotem. Ocean domów i ulic zachwycał i urzekał. Po twarzy Bonapartego błąkał się podziw i zaskoczenie; oczy same śmiały się do wszystkich tych wspaniałości. Środkiem – niczym stalowo połyskująca wstęga – wiła się rzeka Moskwa, tuląc do siebie ogrody, pola i przepyszne parki otaczające zamki, pałace i dwory. Jeszcze chwila, a do obserwatora podejdzie królowa Szeherezada i złożywszy mu na oczach ożywczy pocałunek, poprowadzi ku wszystkim wspaniałościom Wschodu. *** – To miasto stygnie – wyszeptał do siebie. – Dlaczego z kominów nie leci dym? Co u licha?! Sacrebleu! Przypuszczenia cesarskie wnet się potwierdziły. Kurier od Murata przyniósł krótki meldunek, z którego jasno wynikało, że Kutuzow ewakuował miasto, a oficer z rosyjskiego sztabu prosił o zawieszenie broni do czasu, aż armia carska opuści mury Moskwy. – Niech pan powie królowi Neapolu – odparł cesarz – że zgadzam się na armistycję i wyjście Rosjan z miasta. Niech Murat idzie w ślad za Kutuzowem; niech go ściga, ale nie atakuje. Pragnę też, by zebrał delegatów władz municypalnych u bram miasta, bym mógł się z nimi odpowiednio przywitać i tym samym dać gwarancję bezpieczeństwa. Niech wiedzą, że cesarz Francuzów nie jest krwiopijcą i ludożercą! – Tak jest, sire! – Żołnierz salutował służbiście i ruszył z kopyta w dół wzgórza. Tymczasem u podnóża ciągnęły zastępy głodnych i brudnych obdartusów, którzy mieli to szczęście, że wyszli cało z rzezi pod Borodino. Dowódcy korpusów, dywizyj i pułków stawali na głowie, by wyżywić, napoić i zreorganizować swych zdechlaków wciąż gotowych umrzeć za cesarza. Wszystkim dokuczają głód i brak snu, brud, smród i pragnienie. Majacząca przed oczyma Moskwa jawi się jako oaza, gdzie można będzie najeść i napić się do syta i nade wszystko wyspać. Każdy marzy o zasobnym, bogatym mieście, o jego spiżarniach, piwnicach i sypialniach. W owej masie ludzkiej zdąża także Joasia. Pogodzona ze stratą Stanisława, zobojętniała i gotowa na wszystko, pustym wzrokiem spogląda na plecy jadącego przed nią kanoniera, który nieomal nie spadł z siodła, zasnąwszy na końskim grzbiecie. – Łóżko... łóżko i... Staś – kołacze w głowie. – I jeść... jeść... choćby łem adzimka[233]. Każdy ma dość półsurowego, osmalonego prochem karabinowym końskiego ścierwa i marzy o jakimś najprostszym jedzeniu, ale świeżym i pachnącym. – Kaszy ze skwarką... ze skwarką i kapustą smażoną – bełkoce Jasiek powożący armatą. – Albo i raków z koprem... Jezuuu! Głód wyostrza zmysły i zaognia powonienie, które łowi z powietrza jedynie smród spalenizny i rozkładających się trupów. Świat wiruje przed oczyma. Białokore brzozy, rachityczne sosenki, fioletowosiwe torfowiska i wszechogarniający smutek wyzierający z podmokłych bagnisk i trzęsawisk sprawiają, że żądza głodu i pragnienia łączy się w nierozerwalną całość z nostalgią za domem, za bliskimi. – Staś... – szepce dziewczyna. – Czy żyw? Żyw. Żyw i ciągle jeszcze wierzący w zwycięstwo Wielkiej Armii. Wlokący się w tłumie maruderów i ozdrowieńców, w garści nerwowo ściskający cesarską Legię i strzęp kontrepoletu Radonia – jedyne pamiątki po dowódcy. Pamięta szklany, na wpół obłąkany wzrok Bonapartego przypinającego mu własny krzyż. Wszystko jak w bajce; nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Święte i przeklęte. *** Najukochańszy! Najdroższy Mężu mój! Trzy dni temu otrzymałam Twój Journal de Marche. Przeczytałam wszystko dokładnie, słowo po słowie, i przez trzy dni płakałam za Tobą i nad dzieckiem naszym, Stasiem. Dopiero teraz mogę pisać do Ciebie. Przychodzi mi to niezwykle trudno, zważywszy na Twe postanowienie dobrego wojowania u boku cesarza. Słyszałam wiele o tej – jak ją zwą – wojnie polskiej, lecz zda się, że to nie żadna wojna o Polskę, a jedynie kolejna cesarska fanaberia. Nie mnie jednak badać, co jest tu słuszne, a co nie. Chciałabym jedynie, byś wrócił cały i zdrów z owej awantury. Pragnę też ujrzeć wreszcie Fils prodigue[234], który wpierw uciekł do wojska, by zostać rolnikiem i teraz zaś na powrót przywdział mundur. Najbardziej przeraża mnie to, że nie wiem ani gdzie, ani czy żywi jesteście, kiedy to piszę. Nie znałam ani siostry Twej, ani jej lubego, ani też dziecka ich, w którym Staś nasz sobie tak wielce upodobał. Wybacz więc, że o ową Joasię nie drżę tak jak o was obu. Twoje listy i dzienniki przywiózł jakiś młody, nieopierzony oficerek niewiele starszy od naszego Stasia. Pytałam go, czy był tam z wami, ale on odparł, że przyjechał prosto z Paryża i w wojnie owej udziału nie bierze. Mon Dieu, il est chanceux[235] – pomyślałam sobie. – Nie musiał zaglądać śmierci w ślepia i martwić swej biednej matki tym, że nie wróci z otchłani. Muszę Ci jeszcze wyznać i rzecz najgorszą, o której powinnam była najsampierw napisać. Nie upilnowałam naszego Józia. Tuszyłam nadzieję, że choć on przy mnie zostanie, że wspomoże w pracy i niedoli matkę swą i siostrzyczkę. Nic z tego. Dnia pewnego wstał wcześnie, osiodłał konia i już go nie było. List mi tylko zostawił. Ach, mój Boże! Trudno to listem nazwać. Ledwie kilka słów skreślił na listku z kajetu lada jak wyrwanym. „Chérie Maman! Niech się Petite Maman chérie[236] nie martwi o mnie. Idę tam, gdzie poszli Ojciec i Staś, i gdzie powinien być każdy, kto Cesarza i Wolność nade wszystko miłuje. Ściskam mocno Maman i Jadwisię. Całuję – Joseph”. I tyle! Imaginujesz sobie?! Takie wyjaśnienie! Teraz już pewnie wdział jaki mundur i jeśli go gdzie nie ubili, to maszeruje przez pół Europy z Bonapartem na ustach. Została mi tylko Jadwisia. Lecz cóż? Dzieweczka jeszcze młoda. Bezbronna. Żebym tylko sił miała na tyle, by ją do dorosłości przysposobić i wydać kiedy za kogo zacnego. Minęło siedemnaście lat, odkąd przybyliśmy do Cassis, a jak dotąd nigdzie nie bywaliśmy, nikogo prawie tu nie znamy. Jakże mielibyśmy tego dokonać, skoro niemal od początku naszej francuskiej ścieżki prowadzasz się albo z Dąbrowskim, albo z Kniaziewiczem, czy ostatnio z Poniatowskim? Dobrze, że jest obok sąsiad nasz i dobroczyńca, Monsieur de Vernon, który doradza mi i pomaga we wszystkim, choć robić tego nie musi ani nie jest nam w niczym zobowiązany. Jego to bowiem wszystko: dom i majątek, i winnice, a pomaga nam nie jak właściciel, ale i krewniak najbliższy. Gdyby nie pan Armand i przydani przezeń do pomocy ludzie, sama nie wiem, jak poradziłabym sobie ze zbiorami. Quel homme merveilleux![237] Tuszę jedynie nadzieję, że do zimy wrócisz do dom i razem będziemy już cieszyć się sobą. Ucałuj ode mnie Stacha naszego, a jeśli spotkasz tam gdzie uciekiniera Józia, nakłoń go, by wracał co rychlej do mnie. Wyperswaduj gorącej głowie, że nie tam jego miejsce, ale tu – przy matce i siostrze. Bywaj zdrów, Najdroższy, Najukochańszy Julku Anna Zakrzeńska Cassis, 27 Augustii 1812. *** – Cóżeś się tak zasępił, pułkowniku? – Uwagę Poniatowskiego przykuła nietęga mina Juliana. – Qu’est-ce qui se passe?[238] – To mój pierwszy list od żony, odkąd wyruszyliśmy na Rosję. – Zakrzeński zamachał księciu przed nosem płachtą papieru. – I to jest powodem subiekcji? – zdziwił się Pepi. – Gdyby tak do mnie kto pisać zechciał... a już kobieta jaka zwłaszcza! – Wokół Waszej Miłości zawsze tyle kobiet. Aż dziw, że żadna nie pisze. – Może i pisze, ale listy nie dochodzą. – Poniatowski się uśmiechnął. – Jakież wieści z Francji? – Już drugi syn z domu ucieka pod nasze sztandary. – Powinszować takich synów! Grande Armée potrzebuje świeżej krwi! – Ale ten szczeniak nie ma jeszcze czternastu lat... – Jest! Jest rozkaz, Wasza Miłość! Prosto od Bonapartego! – Rozmowę przerwał przybyły właśnie Kicki. – Idziemy na Moskwę! Z Muratem, jako awangarda! – Nawet Zajączek zbiera się do życia. – Za Kickim do kwatery wślizgnął się Paszkowski. – Jest na tyle mocny, że niebawem wróci w nasze szeregi. – To dobrze. Trzeba nam dobrego, zaradnego dowódcy. To jeszcze nie koniec. Bonaparte wiele sobie po nas obiecuje. – Polskie diabły wykonają niewykonalne. – W drzwiach kwatery pojawił się Fiszer wespół z grupą sztabowców. – Ostatni będą pierwszymi, mój Fiszerku – pocieszył go Pepi. – Odniosłem niemiłe wrażenie, że cesarz nie za bardzo wie, gdzie jesteśmy i jak daleko przed nami stoi Kutuzow. Wzięto, co prawda, języka, jakiegoś kozaka i tutejszego mużyka, ale niewiele udało się wyciągnąć – włączył się do rozmowy Sołtyk. – Tutejsze nazwy trudniejsze są do odgadnięcia nawet dla kogoś, kto zna rosyjską mowę. – Rozmawiałeś z Napoleonem, hrabio? Cóż dalej zamierza, gdy już będziemy w Moskwie? – zwrócił się doń książę Józef. – Cesarz myśli o pokoju. Spodziewa się, że Aleksander zechce tego samego, że wystraszy się potęgi Bonapartego i pójdzie na ustępstwa. – A jeśli nie zechce? – pytał Kniaziewicz. – Jeśli car nie ma zamiaru kończyć tej wojny? Co wtedy? Co będzie, jeśli nikt nie zechce z nami rozmawiać o pokoju? Zostaniemy tu na zimę? – Bonaparte sam powiedział, że kiedy staniemy w Moskwie, będziemy mieć wszystkiego w bród; jedzenia, odzienia i spyży dla koni – wyjaśniał Roman Sołtyk. – Nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać tutaj i przeczekać zimę. Zapasów wystarczy dla stu tysięcy żołnierza nawet na pół roku. – Optymistyczna wizja, zaiste – zauważył Tyszkiewicz. – A jakież realia? – Realia są takie, że korpus się kurczy, jak sami dobrze wiecie – zaczął Poniatowski. – Proponuję znieść w pułkach piechoty trzecie bataliony, a żołnierzy przenieść do dwóch pozostałych. Da nam to trzy pułki w każdej dywizji. Na pułk wypadnie przez to wówczas blisko tysiąc chłopa... I oszczędzajcie konie, na ile się da. – Co z działami? – dopytywali Górski i Redel. – Co zrobić, gdy braknie zaprzęgów? Kanonierów? – Musimy się obejść tym, co mamy. Nie sądzę, by nam cesarz przydał kogo. Rezerw nie ma. Trza tedy menażować[239], jak się da i co się da. I proszę was o zachowanie godności, gdy tylko wejdziemy do miasta. Zresztą stać tam długo nie będziemy, bo zaraz idziemy wspomóc Murata, a potem osłaniamy miasto od południa albo od północy. Mam czekać kolejnych dyrekcyj cesarskich. C’est tout[240], panowie. *** Jowanka nie mogła nadziwić się pięknu moskiewskich ulic, placów, kamienic, pałaców i świątyń. Nade wszystko tych ostatnich, których złote i wielobarwne kopuły wprawiały w zachwyt i drżenie. – Swiatyj Boh... – szeptała urzeczona. – Piękne! Pilnowała się kompanii, zwłaszcza zaś Jaśka, który strzegł jej jak oka w głowie. Zauroczenie pięknem dawnej stolicy carów pozwoliło choć na moment zapomnieć o ukochanym, którego zdążyła już opłakać i pochować. Była teraz żołnierzem kompanii Romańskiego i nie miała zbyt wiele czasu na rozpacz i żałobę. Wszyscy samodzielnie musieli starać się o prowiant i kąt do spania, dlatego zaraz po wejściu do miasta ruszyli plądrować za jedzeniem i noclegiem. Jadący na czele major pozostawia konie ordynansowi, sam zaś, w towarzystwie kilku żołnierzy, wbiega w bramę jednej z kamienic. Prędkim krokiem przemierzają korytarze i sionki; zaglądają do mieszkań i apartamentów. Wszystko stoi puste, jeszcze nie ostygłe po opuszczeniu przez właścicieli. Na piecu w jednym z pomieszczeń buzuje w garnku pozostawiona rybna ucha. Któryś z myszkujących – nie pytając nikogo o zgodę – zdejmuje garnek z ognia i dobywszy łyżki zza cholewy, z radością opróżnia naczynie. Wnet przychodzi inny i jeszcze jeden, dosiadają się i dzielą bez słowa. Ktoś znajduje chleb, ktoś słoninę. Zajadają pospołu, rwąc żywność w kawały i zapychając puste żołądki. Romański przez zaszłe parą okno spogląda w dal, ponad dachy kamienic, domów i świątyń. By poprawić ostrość i przybliżyć sobie miasto, sięga po perspektywę, której okular chwyta niecodzienny, dziwny widok. Oto po przeciwnej stronie miasta widzi ogromne masy ludzi uchodzące z Moskwy pieszo, konno albo wszelakimi dostępnymi pojazdami. Major dostrzega też, że miasto nie posiada żadnych silniejszych fortyfikacji, a jedynie płytki rów okalający całość. Widzi także czyste, uśpione kominy bez jednej chmurki dymu; znak, że mieszkańcy pozostawili wszystko na pastwę wroga i uchodzą w nieznane i na niepewne. Wokół stygła i tężała martwa cisza. Wszystkie ulice i place wielkiej Moskwy były puste. Znakomita większość domów, pałaców i dworów pozamykana na głucho, zabarykadowana pakami, drewnem, zabita deskami. Podobnie sklepy, kramy, bazary i składy wszelkiego dobra. Nie wałęsały się psy i koty. Nawet brzęku muchy nie dało się słyszeć. Rejwach i ogólny chaos zaczął się dopiero wówczas, gdy do miasta wkroczyli Francuzi i cała reszta Wielkiej Armii. Pijani wywlekają wory z mąką, kaszą i innymi dobrami, które wnet lądują na ulicy. – L’or! Où est l’or?![241] – wrzeszczy podpity kirasjer, wymachując dobytym pałaszem i z zapamiętaniem rąbiąc w bramę jednej z kamienic. – Mój Boże, co za durnie z tych Francuzów – szepce złowrogo przejeżdżający mimo Romańskiego młody porucznik polskiej piechoty. – Uganiają się za byle błyskotką i flaszką wina. Ciekaw jestem, co zrobią, gdy zgłodnieją? Złoto żreć będą? – Do nas przyjdą, by kupić chleba i kiełbas – odparł major. Wspominając więc słowa dowódców, by nie zabierać niczego poza żywnością, coraz większe grupy polskich żołnierzy ruszają plądrować składy, magazyny, prywatne mieszkania i domy moskwian. – Chodźwa tu, może co znajdziemy! – Jasiek wskazuje na zabity deskami niewielki sklep o zatrzaśniętych na głucho okiennicach i drzwiach. – Chodź, panienko! – Szymek skinął na Joannę, rzuca tręzlę i biegnie za Jaśkiem. Dziewczyna podąża za kanonierami i cierpliwie czeka, aż uporają się z opornymi okiennicami. Z pomocą bieży także kilku innych artylerzystów. Wyrywają okno z ościeżnic i wdzierają się do środka. Owionął ich zapach domowych pieleszy, zapach ładu i spokoju. W pomieszczeniach panował półmrok, więc ktoś zaraz zawołał: – Zróbcie światło! Dajcie lampę! Łojówkę albo choć świecę! Trzasnęło krzesiwo i spod krzemienia trysnął na hubkę snop iskier. Wprawne żołnierskie dłonie zgarnęły rozpałkę, a silne płuca wznieciły płomień. – Szukajcie kuchni, piwnic albo spiżarni! – pohukiwał głośno podoficer. – Brać ino żarcie! Z głębi domu dobiegł ich jakiś ruch, a potem głuchy, stłumiony jęk. – Cichajcie! – uciszył wszystkich Jasiek. – Cichajcie! – Może umiera kto? – zastanawiał się któryś. – A może to złe jakie? – Głupiś! – zbeształ go inny. – Gdyby tu złe było, nie wleźlibyśmy tak łatwo. – Zmilknijcie! – uciszyła wszystkich Joanna. – Jakbym głos ludzki słyszała. Przestali na moment bobrować i wszyscy wsłuchali się w ciszę domostwa, przerwaną nagłym jękiem boleści. – To nie duch, a człowiek – odezwał się Szymek. – Baba musi... Naraz półmrok sieni rozjaśniła świetlista plama otwartych drzwi do jednego z pomieszczeń. Na progu pojawił się człowiek. Gdy zobaczył buszujących Polaków, stanął jak wryty. – Szto słucziłos’?! Poczemu stoisz?! Nada idti k’wraczu! Bystro! – Zza pleców mężczyzny dobiegło błagalne wołanie. – Anton! Idi bystro![242] – Nie mogu! – odezwał się wzywany. – Poczemu? – Francozy! – Gdie? – Siuda! – wrzasnął niemal, zatrzaskując drzwi. Sień znów zalała ciemność. – Idziemy! – rzucił któryś. – Trza zobaczyć, co to za jedni. Może mają co do jedzenia. – Ostawmy ich lepiej. Może to podstęp? – zawahał się Jasiek. – Jaki podstęp? Przecie... Dalsze słowa przerwał ponowny krzyk bólu. – Sprawdźmy! – rzuciła krótko Jowanka i nie czekając na pozostałych, podeszła do drzwi i załomotała. – Otwori! My nie wragi![243] – Ostawi nas! – dobiegł ją męski głos. – Ostawi! – U was żenszczina! Ona bieriemiennaja![244] – S czego ty znajesz?[245] – Ja akuszerka! Otwori! Zachrobotał zamek i drzwi otwarły się wolno, ukazując zalaną światłem świec i łojówek komnatkę, której centralną część stanowiło wielkie małżeńskie łoże. Młody, dwudziestokilkuletni człowiek w rozchełstanej koszuli z podwiniętymi rękawami i o spoconym czole, do którego kleiły się kosmyki włosów, bez słowa odsunął się na bok, wpuszczając Joannę i Jaśka do środka. W pościeli, wyjąc z bólu, spoczywała młoda, niewiele starsza od Joasi kobieta, obok której przycupnęła podobna do niej, lecz starsza niewiasta. Zapewne matka brzemiennej. Joaśka zsunęła kaszkiet z głowy, zrzuciła z ramion torbę, artyleryjską kurtę i oporządzenie. Zakasała rękawy koszuli i gromkim głosem zażądała gorącej wody, ręczników i prześcieradeł. – A ty, co się gapisz?! – zbeształa Szymka. – Pomógłbyś lepiej! Zakręciła się też zaraz koło cierpiącej. Odprawiła na bok – jak się okazało – jej matkę. Następnie, z kanoniera oraz przyszłego ojca pomocą, przyjęła na świat nowego Rosjanina. – Otrok! – Przyjrzała się wrzeszczącemu dziecku, podwiązując pępowinę. – Zdrowy otrok! – Sielny parób! – Jasiek się roześmiał. – Sielny! – Spasiba, spasiba tiebie! – Młody ojciec z wdzięcznością spoglądał na wybawicielkę. – Gowori, szto tiebie nada? Dam wsio![246] – Jeść byście dali – odparła żywo. – Wojsko z głodu pomrze, jeśli jeść nie dostanie. Muka, miaso, chlieb, wodka ili wino u tiebia jest? Mołoko, kołbasa?[247] Gospodarz, zrozumiawszy, o co chodzi, zniknął na chwilę w ciemnościach korytarza. – Nie ucieknie? – Szymek spoglądał zań z obawą. – Od baby z dzieckiem maleńkim? – odparł Jasiek. – Nie odstąpi ich na krok. A Joasia? Joasia to teraz dla niego zbawienie. Zrobi dla niej wszystko. Dziecko mu uratowała i babę! Jakoż niedługo trwało i młody gospodarz wrócił, uginając się pod ciężarem wiklinowego kosza pełnego wszelkiego dobra: chleba, mięsa, kaszy, serów, kiełbas i szynek, kilku flaszek przedniej wódki i likierów, pod pachą dźwigał zaś pękaty gąsior z winem. – Eto dla was, krasawica! Za to, szto ty żenu moju spasiła i riebionka![248] – Za czym sięgnął do kieszeni, a w jego dłoni zalśniły carskie imperiały. – Złota nam nie trza! – Odsunęła rękę z pieniędzmi. – Jedzenie przyjmiemy z ochotą. Diengi schowaj! – Co też panienka?! – zdumiał się Szymek. – Trza brać, jak dają! – Im bardziej się przydadzą – odparła, a do Rosjanina rzuciła z uśmiechem: – Schowaj, batko[249]! *** Stanisław – podleczony nieco i opatrzony przez podkomendnych Larreya – wlókł się smętny wśród zgrai oberwańców, maruderów i ozdrowieńców. W opuchniętej gębie żuł fajkę, pamiątkę po dzielnym Radoniu; dławiąc się smrodliwym dymem, usiłował przypomnieć sobie, co się właściwie stało w ciągu ostatnich kilku dni. Cudem ocalała przed złamaniem żuchwa bolała i uwierała, ale ustnika fajki z zębów nie wypuszczał. Ktoś litościwy uraczył go kubkiem wódki, kto inny podsunął kawałek chleba albo koniny i tak szli masą bezładną, przed oczyma mając starodawne mury, dachy i wieże świętej stolicy carów. „Gdzie oni są? Gdzie kompania? Przecie wszyscy zginąć nie mogli. Gdzie Joasia? – W głowie pulsuje krew i jedyna, natrętna myśl. – Nie mów mi, że to koniec... nie mów...” Z przodu kolumny słychać poruszenie; czyjeś podniesione głosy wieszczą tłumowi: – Moskwa! Moskwa! Nogi same nabierają przyspieszenia, usta zaś szepczą w zapamiętaniu: – Moskwa! Joasia! Tata! Wielu biegnie, potyka się, przewraca jeden na drugim, byle jak najszybciej móc zobaczyć starodawną stolicę carów – obietnicę obfitego stołu i miękkiego posłania. Inni znowu – z niechęcią do wszystkiego: do wojny, długotrwałego marszu w nieznane, do głodu, pragnienia i niespodziewanej śmierci – milczącą obojętnością przyjmują tę wiadomość. *** Tymczasem główne siły Wielkiej Armii na dobre zagościły w mieście, które zdumiewało swym ogromem, iście orientalnym przepychem, bogactwem, ale nade wszystko wiszącą w powietrzu, złowróżbną ciszą i wyzierającą z każdego niemal zaułka pustką. Nigdzie ni śladu wojsk rosyjskich; ni widu, ni słychu cywilnych mieszkańców. Tylko gdzieniegdzie, w zabarykadowanych domach i cerkwiach, schronili się nieliczni – ci, którzy albo nie zdążyli uciec, albo pozbawieni byli po temu sił i środków. Jeszcze inni postanowili zostać mimo wszelkich niedogodności i najazdu Francuzów. Na stopniach kościoła Świętego Ludwika przy Małej Łubiance witał wkraczających do miasta kapelan tutejszej kolonii francuskiej, abbé Adrian Suffugé. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że jego ziomkowie znad Sekwany nie posiadają w swych szeregach ani jednego księdza. – Któż wam tedy niesie Dobrą Nowinę?! – dopytywał maszerujących wąsatych woltyżerów i grenadierów. – Kto ślepia zawiera w ostatniej posłudze?! – Nous sommes la Bonne Nouvelle![250] – Zarechotał któryś. – Mesjasz narodów na Kreml zaś pojechał! Na siwku! – Que Dieu leur pardonne...[251] – Suffugé przeżegnał nabożnie maszerujące tłumy i zrezygnowany cofnął się do drewnianej kruchty. – Nie będzie z tego nic dobrego. Mon Dieu... nic dobrego. *** Wczesnym rankiem, piętnastego września, Bonaparte dosiadł swego ulubionego araba, siwka o imieniu Emir, wkroczył tryumfalnie do Moskwy i bez ociągania kazał się prowadzić na Kreml. Ledwie znalazł się na ulicach, ogarnęło go nieliche zdumienie. Całe miasto zdawało się spać. Zewsząd wiało pustką i ponurą ciszą zwiastującą jakieś nieszczęście. Cesarz jest przygnębiony. Nie tak wyobrażał sobie wkroczenie tutaj. Miał nadzieję, że powitają go przedstawiciele municypalności, wręczą klucze do miasta i ugoszczą godnie, jak zdobywcę. Nic z tego. Nigdzie żywej duszy. Nawet psa i kota, szczura, myszy ni muchy. – Co to jest, Caulaincourt? Co to wszystko znaczy? – Odwraca się do wielkiego koniuszego. – A może ty mi powiesz, Méneval? Ale ani wielki koniuszy, ani też pierwszy sekretarz Cesarstwa nie mają pojęcia, co się stało; dlaczego nikt ich nie wita, dlaczego całe miasto wydaje się wymarłe. Wnet jednak zapominają o wszystkim, bo oto stanęli przed mocarnym Kremlem – ceglano-kamienną cytadelą leżącą na wzgórzu w samym centrum miasta, zwieńczoną krenelażem, flankowane mnóstwem kształtnych baszt, potężnych machikułów – i kontemplują w niemym zachwycie. – Zaiste drugi Pałac Dożów! – przerywa ciszę baron Fain. – Wenecja Północy... – Wenecja to raczej Petersburg – prostuje porównanie Caulaincourt. – Albo Amsterdam... – Zamilczcie! – ucina spór Bonaparte. – Zachwyt niech będzie ciszą. – To Schody Strzeleckie – informuje cesarza jak zwykle usłużny wielki koniuszy. – Tutaj Piotr I masakrował bunt gwardzistów. – Trzymani pod batem buntują się czasem. – Napoleon kiwa głową. – Moi moustaches nie zdradzą mnie nigdy... Moi anieli. Umilkł naraz, bo przypomniał sobie nieodległe przecie w czasie zdarzenie z Erfurtu, gdzie współ z carem przechadzał się pod rękę wśród gwardyjskich wart. Naraz zatrzymali się przed jednym ze starych wiarusów naznaczonym wielką blizną biegnącą przez czoło i twarz. – Co sądzisz, bracie Aleksandrze, o ludziach, którzy żyją mimo takich ran? – A ty, bracie Napoleonie, co powiesz o sołdatach, którzy takie rany zadają? Bonaparte milczał. Milczeli także wszyscy obecni sztabowcy, milczał dwór i generalicja. Niewygodną, grobową, znaczoną jedynie oddechami władców ciszę przerwała głucha, twarda odpowiedź wąsacza: – Ci już nie żyją! „Tak – zamyślił się cesarz. – Z takim wojskiem, z taką Gwardią można dojść aż tutaj, do Moskwy. Można i na kraj świata. Posprzątać paskudztwo ancien régime’u”. Niedługo potem znalazł się w komnatach carskich, których od przeszło dwustu lat nikt nie zamieszkiwał. Pusty, wymarły Kreml miał teraz posłużyć za jego główną kwaterę. Przysiadł na moment na wniesionym właśnie, składanym łóżku i zamyślił się głęboko. „Co dalej? Co będzie, jeśli Aleksander nie zechce podpisać pokoju? Wojna? Dalej? Dokąd można iść dalej? Aż do Kamczatki? Co to jest? Dlaczego jeszcze nikt nie przybył pertraktować o pokoju?” Powieki robią się ciężkie jak z ołowiu; powoli nadciąga sen. Ciało i głowa wiotczeją, stają się coraz cięższe. Bonaparte przemógł jednak sen i zwlókłszy się z pryczy, podszedł do stojącego z boku, przenośnego sekretarzyka, przy którym szybko sklecił list do żony: Mon Amie! Otrzymałem Twój list z trzydziestego pierwszego, z którego wywnioskowałem, że dotarły już do Ciebie listy ze Smoleńska. Napisałem już też do Ciebie z Moskwy, dokąd dotarłem czternastego. Miasto dorównuje wielkością Paryżowi, jest tam tysiąc sześćset wież kościelnych i ponad tysiąc pięknych pałaców. Miasto zaopatrzone jest we wszelkie dobra. Szlachta opuściła je, podobnie jak i kupcy, którzy zostali do tego zmuszeni; pozostało tylko prostactwo. Z moim zdrowiem jest dobrze, gorączka mnie opuściła. Nieprzyjaciel wycofuje się, na ile mogę sądzić, w kierunku Kazania. Ten wspaniały podbój jest rezultatem bitwy nad Moskwą[252]. Tout a Toi. NAP Zmęczony odłożył pióro, dowlókł się do łóżka i nie zzuwszy nawet butów, ciężko padł na posłanie. Przez sen dobiegł go czyjś przeraźliwy krzyk: – Gore! Moskwa gore! *** Zaczęło się całkiem niewinnie. Od pożaru moskiewskiej giełdy, centrum handlowego i składu najprzeróżniejszych dóbr zwiezionych tu niemal z całej Azji. Ogień hulał przez noc całą, pochłaniając żarłocznym płomieniem rozmaite cuda Orientu: kobierce, szaty, broń, naczynia i wszelkie inne przedmioty zbytku. Olbrzymi, przepyszny pałac handlowy trawił bezbrzeżny ogień, Francuzi zaś daremnie usiłowali gasić pożar. Na próżno szukano wozów strażackich albo chociaż beczkowozów zdolnych dostarczyć wodę do gaszenia. Rosjanie zabrali bowiem niemal wszystkie, wiele zaś zniszczyli i uszkodzili. Wodę noszono więc w wiadrach, kotłach, a nawet czakach i kaszkietach; z największym trudem udało się w końcu zdusić płomienie i zażegnać niebezpieczeństwo. Przed Caulaincourta doprowadzono schwytanego na ulicy rosyjskiego policjanta, który ponoć wiedział coś o podpaleniu Giełdy. – Zobaczycie! Zobaczycie, że to jeszcze nie koniec! – Rosjanin dyszał z pasji, ale i z wielkiego strachu. – Będzie jeszcze wiele, wiele pożarów! Spalimy świętą matkę Moskwę! Są nas tysiące, tysiące wiernych Rosjan, dzieci tej ziemi! Nie pozwolimy, byście cokolwiek skorzystali z tego dobra! Spalimy całe miasto! Już niebawem! Zobaczycie, że nie kłamię! Wielki koniuszy bez słowa spoglądał na miotającego się przed nim policjanta, który wydawał się niespełna rozumu. Nie wierzył, że tutejsi mieszkańcy mają dość sił i środków, by unicestwić ogniem olbrzymią metropolię. – Jego Wysokopriewoschoditielstwo gubernator Rostopczyn przykazał, by podpalić miasto! Każdy pałac, każdy dwór i znaczniejszy dom ma być dobrze nabity prochem albo smołą i siarką, a potem podpalony, tak by nic nie dostało się w wasze świętokradcze, bezbożne łapska! Caulaincourt miał dość gróźb i inwektyw ze strony pojmanego. Kazał więc co rychlej zabrać go i umieścić pod kluczem, sam zaś niezwłocznie udał się do cesarza. *** – Gdzież znajdę Polaków? Gdzie Poniatowski? – Stanisław przy drodze wiodącej ku rogatce Zwienigorodzkiej napotyka mniejsze i większe oddziały oraz pojedyncze grupki wojsk IV Korpusu księcia Eugeniusza. Są wśród nich Chorwaci, Dalmatyńczycy, Francuzi, Hiszpanie i Włosi, każdy zajęty pilnym pakowaniem swych zmęczonych, częstokroć poranionych ciał w paradne mundury, by jak najokazalej zaprezentować się przed cesarzem. – Radbym wrócić do swoich. – Polacy? Poniatowski? – zastanawiał się zapytany młody kapral francuskich fizylierów. – Pewnie gdzieś tu są. Poszukaj dobrze w Moskwie. Na pewno kogoś znajdziesz! Ostatnim słowom Francuza towarzyszyła salwa śmiechu jego kompanów. – Où est votre uniforme de gala, Monsieur le Polak?![253] – Śmiał się zeń inny. – Na sobie, błaźnie! – odciął się Zakrzeński. Następnie obciągnął sobie kurtkę i otrzepał skurzone, gdzieniegdzie upstrzone krwią i błotem spodnie, po czym wcisnął się w tłum zdążających do miasta spieszonych szaserów, lansjerów i artylerzystów, którzy – podobnie jak i on – szukali swoich jednostek. – Do miasta wchodzić nie wolno! Zawracać! Ale już! – grzmiał jakiś pułkownik w otoczeniu kilkunastu żołnierzy pilnujących rogatki. – Dlaczego?! Co się dzieje? – oponowali i protestowali żołnierze. – Jutro wejdziecie! Wszyscy! Jest rozkaz cesarski, by rozłożyć się obozem na równinie pod miastem! – Pod miastem? – mruczy do siebie chłopak. – Może tam znajdę swoich? Joasia... – Staś?! Synku! – za plecami słyszy nagle dobrze znajomy głos. – Tata?! – Pokancerowana wybuchem i upadkiem twarz promienieje ze szczęścia. – Żyjesz, tato! – Winszuję, synku! – Stary Zakrzeński patrzy z dumą na pierś syna z biało połyskującą Legią. Zsiada z konia i podchodzi do zabiedzonego rekonwalescenta. Ma na sobie ciemnozielony, dwurzędowy surdut podróżny i starą kwadratową czapę na głowie. Jest świeżo ogolony, jakby nie szedł prosto z bitwy smoleńskiej, ale z domu w niedzielne południe do fary na sumę albo od balwierza. – Czego winszujesz, tato? – Młody wolno cedzi przez opuchnięte wargi. – Tego! – Ojciec z nabożną czcią dotyka francuskiego odznaczenia. – Kto ci dał? Poniatowski? Davout? Murat może? – Cesarz darował. Od własnej piersi odjął i do mojej przyszpilił... Radoniowi chciał dać, ale tamten już miał... Joasia? Gdzie ona? Chcę do swoich, do kompanii. – Jadę szukać kwatery dla księcia Józefa i naszego sztabu. – Julian, promieniejąc z dumy, zaprasza syna na siodło. – Idziesz ze mną? Moskwę sobie obaczym. *** Koczują w Podolsku opodal Moskwy. Cały polski korpus otrzymał rozkaz flankowania Wielkiej Armii od południa. Na ulicach i placach miasteczka, w domach, pałacach i nędznych chałupach cisną się wszyscy szukający noclegu Polacy. Kompania majora Romańskiego obozuje na niewielkim, częściowo brukowanym, częściowo porośniętym rachityczną trawą placyku, w cieniu starego jesionu. Powyprzęgano konie, zabezpieczono armaty i kiesony. Wojsko pali ogniska, naprędce usiłuje przyrządzić przed snem jakąkolwiek strawę. Przy jednym z takich ognisk króluje i krząta się Jowanka. Już nieco okrzepła, a nawet zobojętniała po stracie Stanisława. Jest przekonana, że zginął. Przecież widziała go lecącego kilka metrów w powietrzu, wyrzuconego ze stanowiska siłą wybuchu amunicji. Widziała padającego wiarusa Szczepana i innych, rozrywanych na strzępy żołnierzy. Nie wierzyła, że ktokolwiek mógł przeżyć ten wybuch, dlatego pogrzebała ukochanego w myślach i w sercu. Szymek z Jaśkiem wystarali się dla niej o zgrabnego rosyjskiego konika, najpewniej po jakimś kozaku albo Baszkirze, i Joasia na powrót mogła przedzierzgnąć się w kompanijną kantynierkę. Zaraz też postanowiła ruszyć za jakimś żarciem dla towarzyszy. Jak okiem sięgnąć nie ma jednak ani jednego całego gospodarstwa, żadnego żywego inwentarza. Wszystko uprowadzone. Jedyne, co można oglądać do woli, to dziesięć tysięcy akrów[254] płaskiej niczym stół równiny porosłej rzędami kapusty i buraków. Luźne grupy żołnierzy, bez rozkazu, przystępują do zbiorów i szykowania pożywnego posiłku. Buraki są duże i soczyste; cięte szablami i tasakami, broczą obficie rubinowym sokiem, brudząc ręce i mundury. Kapusta w całości ląduje w beczkach, jakby żołnierze wiedzieli, że pobyt w Moskwie będzie długi; wystarczająco długi, by kiszonka doszła w sobie, nabrała odpowiedniego smaku i aromatu. – Jest zakaz oddalania się od oddziałów! – Francuski oficer żandarmerii usiłuje zatrzymać zapobiegliwych, zbierających płody ziemi Polaków. – Rosjanie się cofają, ale nadal pozostają groźni! – Boicie się kozaków jak diabeł święconej wody! – Polski fizylier idący po kapustę splunął z pogardą. – Strzelisz mi w plecy, żabojadzie?! *** Jakiś czas jechali w milczeniu, któremu towarzyszył jedynie stukot końskich kopyt po bruku ulicy zwielokrotniony echem odbitym od na głucho zamkniętych domów, kamienic i pałaców. Naraz z jednego z zaułków dobiegł ich łomot i huk rozbijanych drzwi, okiennic i szyb. To nieustraszona Grande Armée ze Starą Gwardią na czele plądrowała i grabiła zasobne składy, magazyny, piwnice i mieszkania. Żołnierze ośmieleni postępowaniem podoficerów i subalternów parli po łup wszędzie, gdzie tylko się dało. Piechota wypróżniała w pośpiechu tornistry ze wszystkich nieodzowności i napełniała je złotem, kosztownościami, brzęczącą monetą albo drogocennymi metalami, kamieniami, materią i ubraniami. W szaleństwie nie ustępowała im kawaleria, włamując się wszędzie, nawet do cerkwi i kaplic, niszcząc wszystko, czego zabrać nie dawała rady. Porzucone w pośpiechu, zasobne moskiewskie domy, pałace i dwory wywracano do góry nogami od piwnic po dach. Francuzi, Wirtemberczycy, Sasi, nade wszystko zaś gwardziści z ogniem pożądania w oczach wpadali do niestrzeżonych albo pozostawionych pod opieką słabej, częstokroć starej służby, kapiących od bogactwa domostw i plądrowali z dziką pasją. Co komu zbywało lub nie mieściło się po kieszeniach, w sakwach i tornistrach, lądowało w błocie, bez względu na wartość i unikatowość. – To szaleńcy... – szeptał ze zgrozą stary Zakrzeński. – Szaleńcy. – Co mówisz, tato? – zainteresował się Stanisław. – Nic, nic... – Julian zamknął oczy, by nie musieć patrzeć na ów poniżający spektakl. – W Polsce też tak plądrowali. Dlatego Vandamme został odwołany, a wielu Sasów i Wirtemberczyków poszło pod rozkazy Neya albo pod ścianę. Wtem, ponad szczyty dachów i wież pałaców oraz świątyń, buchnęły pojedyncze płomienie i snopy iskier. Wirujący wiatr poniósł w niebo warkocze siwoniebieskiego i czarnego dymu. – Nie dość, że rabują, to jeszcze podpalają. – Julian ponuro spojrzał w dal. – Dobrze, że naszych tu nie ma. Mochy pewnie zaraz by nas oskarżyli o podpalenie. Pewnie z zemsty za Maciejowice i Pragę. – Nie desperuj, tato. – Staś położył mu dłoń na ramieniu. – Może to Francuzy się popili przy rabunku i któryś niebacznie ogień zaprószył. – Znajdziemy dla księcia i sztabu jaką kwaterę bliską Kremla. Najlepiej w zacnym pałacyku; nie za dużym, byśmy się tam ładnie wszyscy pomieścili, a potem... potem pewnie Bonaparte podpisze pokój z carem i pojedziemy do domu. Koń by ci się zdał. Znajdziemy coś. Kiedy oglądali zdatny do zamieszkania, niesplądrowany jeszcze pałacyk i już dobierali się do solidnych wrót, dogonił ich adiutant książęcy, kapitan Kicki, wołający z daleka: – Niechże się pan nie trudzi! Książę Poniatowski już zakwaterowany, a my wraz z nim! Posłałem dwóch umyślnych, żeby znieśli najpotrzebniejsze rzeczy. – Zatem wycieczka się nie udała – zmartwił się stary Zakrzeński. – Dlaczego? – zaoponował młody. – Oglądnęliśmy spory kawał Moskwy. – To mój syn, kapitanie. – Julian przedstawił swą latorośl. – Miło poznać. – Ludwik Kicki chciał podać dłoń Stasiowi, ten jednak, miast odwzajemnić uścisk, wyprężył się służbiście i oddał honory starszemu stopniem. Adiutant uśmiechnął się przyjaźnie i odpowiedział na salut, po czym zagadnął koleżeńsko: – Gdyby nie ta wojna, chadzalibyśmy teraz pewnie do szkół albo na głuszca i dzika. – Stanisław Zakrzeński. – Chłopak dopiero teraz odpowiedział na uścisk dłoni tamtego. – Zapraszam tedy pana kapitana do Szymanowic nad Koprzywiankę. Dzika strzelać! – Zaproszenie przyjmuję. Jeno tylko łby cało z tej zawieruchy wynieśmy. *** Początkowo – widząc kilka pożarów w Moskwie – nikt nie przypuszczał, że po północy dojdzie do istnego wybuchu ognia, i to w wielu miejscach równocześnie. Zajęte albo snem, albo rabunkiem wojsko niewiele robiło sobie z tego, że „gdzieś tam” się pali. Nikt nie zważa na to, że pożary wybuchają w coraz to nowszych punktach miasta, częstokroć bardzo oddalonych od siebie. Wkrótce całe kwartały ulic płoną żywym ogniem, unoszącym się wysoko ponad dachy świątyń, pałaców i kamienic. Ktoś zapobiegliwy, pewien wyższy oficer czy generał usiłuje zorganizować akcję gaśniczą; rozsyła żołnierzy w poszukiwaniu wody, pomp i węży gaśniczych. Za niedługo przed oficerem zjawia się młody subaltern francuskiej piechoty liniowej i melduje, że pomp więcej nie ma. – Jakże nie ma?! – irytuje się tamten. – W całej Moskwie nie ma pomp gaśniczych?! Nie kpij ze mnie, chłopcze, bo każę cię zastrzelić! – Kiedy to prawda! – Przed płonącym budynkiem zjawiają się inni, wysłani na poszukiwania. – Nie znaleźliśmy żadnej całej pompy ni węża, a te, które są, zniszczył ktoś, potrzaskał i porżnął całkiem. – W paru domach znaleźliśmy tylko to! – Jeden z żołnierzy rzuca na ziemię sporych rozmiarów pakunki zakończone nasmołowanymi lontami. – Pełno tego w kominkach, piecach, szafach i skrzyniach! – Ktoś naumyślnie naszykował to do podpalenia! – Maigret zastrzelił nawet jednego Rosjanina! – Fizylier wskazał swego kolegę. – Skąd wiecie, że to Rosjanin? – Bo się z innymi zmawiał – wyjaśniał rzeczony Maigret – a kiedyśmy ich zdybali, któryś krzyknął uchodit’, i tyleśmy ich widzieli. Tego jednego udało się trafić. – Trzeba natychmiast uwiadomić cesarza! – Oficer skinął na konnego subalterna. – Moskale palą Moskwę! *** Ale Bonaparte, obudzony przez Caulaincourta, wiedział o wszystkim. Odegnawszy od siebie resztki snu, wyskoczył z pościeli i przemywając twarz wodą, podszedł raźno do okna. To, co zobaczył, na moment odjęło mu mowę. Świat wirował przed oczyma pomarańczowożółtą, podbiegłą czerwienią, błękitem i malachitem ścianą ognia, na tle której drgały w jakimś neurotycznym, obłąkańczym tańcu najświetniejsze budowle dawnej stolicy Rosji. Napoleon stał jak urzeczony i dopiero po chwili zapytał stojącego tuż obok Berthiera: – Jak to możliwe, że ten pożar... tak szybko? – To Rosjanie. To oni sami, sire – wyszeptał urzeczony pożarem marszałek. – C’est terrible! Oni sami podpalają?! Co za ludzie! Potwory! Ce sont les Scythes![255] Mon Dieu! – Postaramy się odnaleźć winowajców! – Ney, przybyły właśnie, wyprężył się służbiście. – Wytępimy wszystkich, sire! – Nie damy rady – odparł za cesarza Caulaincourt. – Oni są wszędzie. Żołnierze donieśli, że pożary wybuchają niemal za ich plecami. W wielu domach i pałacach co i rusz odnajdują kolejne pakiety z lontami. Bonaparte odsunął się od okna. Zimny pot oblewał mu czoło i twarz. A więc ten szalony policjant, którego przesłuchiwał wielki koniuszy, nie był obłąkany. Mówił jednak prawdę. Podpalaczy będzie więcej i więcej. Do cesarskiej kwatery na Kremlu zbiegali coraz to nowsi kurierzy i zwiadowcy z najdalszych zakątków Moskwy, donosząc o kolejnych podpaleniach, ale i o co rusz aresztowanych podpalaczach, wśród których prym wiedli specjalnie do tego oddelegowani policjanci i żandarmi mający do dyspozycji wypuszczonych z więzień kryminalistów, którym za cenę udziału w unicestwieniu miasta obiecano odpuścić winy i darowano wolność. Wielu zabito na miejscu, kilkudziesięciu rozstrzelano bez sądu w ulicznych egzekucjach, innych znów wzięto na spytki, by dowiedzieć się, z czyjego rozkazu działali i co zleceniodawcy chcieli zyskać, podpalając Moskwę. – Nie wierzę! Nie wierzę! – powtarzał nerwowo Bonaparte. – Kto to kazał uczynić? – Nie wiemy, sire – odparł cicho marszałek Duroc. – Nasi śledczy próbują coś wycisnąć z pojmanych, ale ci bełkocą coś niezrozumiale, że to jakiś Rostopiec czy Roztropski... – Rostopczyn, gubernator Moskwy – podpowiedział Berthier. – Dostałem przed chwilą informację od Polaków, że to wszystko z jego polecenia. – Skąd to wiedzą? – zapytał Ney. – Ludzie Poniatowskiego wydusili wszystko z policmajstra, który dostał ustne polecenie samego gubernatora, by bez zwłoki podpalić miasto. Rostopczyn całą sprawę omówił ponoć wcześniej z Kutuzowem. Ten ostatni miał wyprowadzić całe wojsko i moskwian, ilu się da, a budynki i zapasy spalić tak, by nic nie dostało się w nasze ręce. – Nie tylko dlatego podpalili. – W drzwiach kwatery pojawił się nagle sam książę Józef, który ledwie parę godzin gościł w nowej moskiewskiej kwaterze. – Car panicznie bał się jednej rzeczy. – Jakiej, mój Pepi? – Napoleon spojrzał nań z uwagą. – Zdjął go okrutny strach, że zechcesz, sire, dać jego ludowi wolność i Kodeks miast knuta i samodzierżawia. Gdybyś bowiem z rabów i niewolników zrobił ich obywatelami, poszliby z tobą bić cara choćby i na koniec świata. – Ejże, mój Poniatosky! Miałżebym aż taką moc?! – Zważ, Votre Majesté, na nas, na Polaków – odparł spokojnie książę Józef. – Czyż nie poszliśmy za tobą, gdy dałeś nam Księstwo, gdy obiecałeś wolność i wojnę o Polskę? Wystarczyła obietnica, a jesteśmy tutaj bez względu na wszystko. – Nie chciałbym być złym prorokiem – włączył się do rozmowy Davout – ale zachodni wiatr niesie ogień aż tutaj. Pali się już wszystko wokół Kremla. Jeżeli się nie pospieszymy, sami niedługo będziemy smażyć się jako przystawka dla urojeń Rostopczyna. – Popatrzmy jeszcze trochę, panowie! – Krótko, ku przerażeniu podkomendnych, decyduje cesarz i spoglądając ze zgrozą w zalewające świat płomienie, rzuca z wściekłością: – Rosjanie to potwory! Jakże można podpalić wszystkie te pałace i świątynie?! Co za bizantyjskie, półdzikie bestie! *** Z oddali, z miejsca, gdzie obozują polskie i francuskie oddziały niewpuszczone za mury, Moskwa jawi się niczym ognisty cyrk; strzelające snopami iskier, rozkołysane nawałą płomieni i warkoczy dymu Koloseum. Świetlista, żółtopomarańczowa łuna wypełnia całe niebo. Nie słychać jednak odgłosów bitewnych, żadnych krzyków, wybuchów i wystrzałów. Wysoko w powietrze buchają fontanny iskier i snopy płomieni. Miasto jaśnieje przed oczyma obserwatorów, wśród których jest także i Jowanka, natenczas przydzielona do obsługi działa razem z Jaśkiem i Szymkiem. – Co jest? – pytają się wzajem. – Co tam się dzieje? – Pewno nasi podpalili Moskwę! – woła któryś z żołnierzy. – Gadał jeden furier, że się wszystko miasto zajęło ogniem od jednej stodoły! – Głupiś! – osadził go inny żołnierz – To mochy Moskwę palą, żeby się nam nic nie ostało! Chcą, żebyśmy zdechli z głodu i zimna! Na co nam przyszło?! – Zamilczcie! – zrugał ich major Romański, któremu nie w smak był jazgot wojska roznoszącego plotki. – Książę Poniatowski przyjedzie z Moskwy albo kogo przyśle, to się i prawdy dowiemy! I bez tego widać, że się w stolicy carów ostro pali, aż huczy! *** – Żebym ja wiedziała, gdzie Staś – mruczała sama do siebie Joasia. – Jeśli żyw... – Nie trza się turbować, panienko – zagaił Szymek. – Jak trup, to pochowają go nasi albo mochy. A jak żyje, to się i odnajdzie. – Patrzta ino, jak się hajcuje! – Młody dobosz od fizylierów, siedzący tuż obok przy ogniu, wyciągniętym przed się paluchem wskazywał rozjaśniany pożarami moskiewski gród. – Ale tam teraz gorąc! – Aby nam się ino Napolion nie usmażył! – Któryś z woltyżerów się roześmiał. – Zmilknijcie! – ofuknął ich oficer ułanów. – Książę jedzie! Konno, w asyście adiutantów i generałów, objeżdżał Poniatowski swe szczupłe siły. Z troską w oku spoglądał na zmizerowane, przerzedzone i wygłodniałe szeregi. – To Wasza Miłość nie na kwaterze? – dziwił się Romański. – Miasto podobno pełne jest pustych, gotowych do zajęcia domów i pałaców. – Ma pan rację, majorze – przytaknął książę – ale nie ma, lecz miało. Teraz tam wszystko w ogniu. Nawet cesarz musiał wynosić się z Kremla. – Pewnie i Wasza Miłość przed ogniem z miasta uszedł? – dopytywał Kniaziewicz. – Nie inaczej, choć mi kapitan Kicki piękny pałacyk wynalazł, a pułkownik Zakrzeński pomógł mi w ochędóstwie owego lokum. Joanna, słysząc drogie sercu nazwisko, ożywiła się nieco i podniosła od ogniska, bacznie spoglądając na książęcy sztab, jakby chciała tam dostrzec ukochanego. – Ujczyna Julian! – rozpoznała wuja. – To o nim pewnie gadał książę, nie o Stasiu... On przecie nie... – Joaśka! Joasia! – słyszy nagle znajomy głos. Nie! To niemożliwe! Nie może być prawda! Mimo to spogląda uważnie ku grupie jeźdźców, z którego naraz pieszo wypada postać z poobijaną, poranioną gębą i czapką nasuniętą głęboko na oczy. – Staś! – zdołała ledwie wykrzyknąć i już wpada w ramiona ukochanego. Cały sztab i wszyscy żołnierze zgromadzeni przy ogniskach spoglądają z rozrzewnieniem na ową idylliczną scenę, za tło mającą ścianę ognia unoszącą się nad Moskwą. *** Tymczasem gehenna miasta trwała w najlepsze. Nikt już nad niczym nie panował. Ogień trawił wszystko na swej drodze. Wojsko, maruderzy oraz pozostali w mieście Rosjanie – społeczne męty, byli więźniowie, służba dworska i każdy, komu miłe cudze dobro – rabowali, co popadło. Kiedy jedni, przerażeni nawałą ognia, uciekają w panice, inni wdzierają się do nienapoczętych przez płomienie domów i posiadłości, by plądrować, brać wszystko, jak leci – potrzebne, niepotrzebne – byleby zaspokoić swą łupieżczą próżność. U stóp chramu Błogosławionego Wasyla pijany w sztok rosyjski mużyk chędoży w upojeniu francuską markietankę, którą przed chwilą obdarował zrabowanym gdzieś kosztownym futrem i kilkoma butelkami przedniej wódki. W przerwach pociągają tęgo z gąsiora. Sapaniom Rosjanina towarzyszy gromkie Baise-moi![256] Francuzki i zabawa trwa nadal w najlepsze. W ruch idą kolby, drewniane koły, stalowe pręty, łomy i kamienie. Słychać łupanie zamków i kłódek. Drzwi piwnic i schowków ulegają pod naporem włamywaczy. Tłum łasych łupu wdziera się wszędzie, gdzie tylko może. Wszelkiego rodzaju trunki, przyprawy i zamorskie specjały: cukier, herbata, kawa, odzież i futra, najprzedniejsza bielizna, skóry i tkaniny – wszystko wpada w łapy plądrujących żołnierzy francuskich i rosyjskiego pospólstwa. Dołączają do nich także żołnierze włoscy, portugalscy, hiszpańscy, sascy i wirtemberscy. Nikt nie dba o konwenanse, choćby był oficerem i szlachcicem. Każdy jednako kradnie i niszczy; każdy nurza się w rozpuście, nie bacząc na innych. Równie szybko zostaje złamany zakaz wkraczania do miasta i część korpusów obozujących w najbliższym sąsiedztwie Moskwy wdziera się za mury. Żadne straże nie powstrzymają już wdzierających się wojsk. Nikt nie chce głodować, skoro w mieście tyle jest jedzenia i wszelkiego dobra. Uciekający z płomieni i walących się budynków mieszają się z wkraczającym do miasta wojskiem i markietanami. Ci ostatni grabią uciekinierów, przeszukują ich kieszenie i unoszony, cudem nieraz uratowany dobytek. Dochodzi do rękoczynów i bójek. Francuska markietanka próbuje obedrzeć z resztek dobytku starą kobietę z trójką dzieci i piękną, bladą dziewczynę niesioną przez dwóch służących na noszach. Francuski oficer, widząc owo bezprawie, dopada markietanki i wali ją na odlew w twarz, po czym gromkim Dehors![257] odgania plądrującą. Inny znowu Francuz, dygnitarz cesarski, zobaczywszy uciekającą z płomieni młodą kobietę ze służącą i dzieckiem, zabiera je do swego powozu i unosi prosto do swej kwatery poza miastem. Moskwa wrze nadal. Od potężnych płomieni, buchających wysoko w niebo, odkształcają się, uczynione z ciężkich miedzianych i spiżowych blach, dachy domów i pałaców i wraz z płonącymi belkami i krokwiami walą się z chrzęstem i hukiem na ulice i place. Zwielokrotniony upadkiem łomot urasta teraz w piekielne unisono, któremu towarzyszy stukot butów piechoty i kopyt jazdy. Tak kończy się dzień... *** Hrabia Sołtyk zdążał właśnie na czele sztabu generała Sokolnickiego, poszukując nowych, nieogarniętych ogniem budynków zdatnych na kwatery. Moskwę tymczasem jadł powoli i z namaszczeniem bezlitosny ogień – ze stolicy usiłowały wydrzeć się tłumy tych, którzy nie chcieli albo nie zdołali ujść wcześniej. Naraz w olbrzymiej grupie ludzi z wyglądu samego zdradzających przynależność do wyższych stanów, dostrzega pułkownik Roman przecudnej urody kobietę w kwiecie wieku, która równym stanowczym krokiem zmierza wraz z innymi ku miejskim bramom. Przez chwilę stoi jak wryty, urzeczony niecodzienną pięknością. „Istna Wenus! – przebiegło przez głowę hrabiego. – Ach, tulić taką, pieścić a kochać!” Wzrusza go i pobudza jej słodycz oraz odwaga złączone z rezygnacją. Krzyczy ona po francusku do otaczających ją uchodźców, by dopomogli wydostać się jej z tłumu wojska i plebsu. – Madame! – Sołtyk konno toruje sobie drogę z pomocą szpicruty. – Madame! Pani pozwoli pomóc sobie i da się odprowadzić do naszej cesarskiej kwatery, stamtąd zaś, już z glejtem, będzie pani odstawiona na łono rodziny! Odwagi! Proszę dać sobie pomóc! Jakiż był jednak jego zawód, gdy rzeczona Rosjanka odwróciła się gwałtownie i z nienawiścią warknęła: – Monstre ! Qu’est-ce que vous me proposez?![258] Sołtyk opuścił bezradnie dłonie i jak urzeczony, ale i nielicho speszony, patrzył na rosyjską piękność niknącą w tłumie. *** Z oddali, z polskiego obozowiska pod Podolskiem, pożar Moskwy nie wygląda aż tak potwornie. Płomienie i dymy wystrzelają co prawda wysoko w niebo i widnokrąg spowity jest żółtopomarańczową poświatą, lecz nie dochodzą tu odgłosy rabunków i kłótni rabusiów, nie widać gehenny mieszkańców, potworności na ulicach i w płonących domach. Wszyscy spoglądają w niemym zachwycie i grozie na toczący się przed nimi ognisty spektakl. Poodwracali głowy i oczy od ognisk, od kompanów i od jedzenia. Może tylko młody Zakrzeński nie jest zainteresowany moskiewskim fajerwerkiem, bo całą uwagę skupił na Joannie, która także poza nim świata nie widzi. Zapadli gdzieś w oddaleniu od ognisk i tłumów, kryjąc się pośród wozów taborowych i armatnich lawet, by oddać się cichej i skrytej miłości. Nie zważają ani na chłód nocy, ani na uciążliwą mżawkę, która pokryła wnet wszystko gęstą rosą. Szczęśliwi i syci siebie, wnet zasypiają między kołami wozu amunicyjnego, spokojni, że tej nocy na pewno nikt nie zatrąbi alarmu bojowego; obędzie się bez wrzasków, przekleństw i złorzeczeń. Wszyscy posną przy ogniu najedzeni i zadowoleni. Dziewczyna znów jest na ustach wszystkich w kompanii. Jej wielki czyn wobec rodzącej Rosjanki napełnił dumą artylerzystów Romańskiego. Dzięki zapasom darowanym przez wdzięcznego młodego ojca wróciła do kantynierskich zajęć, choć nadal chce, jak umie, pomagać przy armacie. Teraz to już pełną gębą wiwanderka, z własnym koniem i wózkiem pełnym wiktuałów. Pojazd zmajstrowali dla niej Szymek z Jaśkiem z rozbitego jaszcza i przodka armatniego. Tego wózka skarbów zazdroszczą jej teraz niemal wszystkie markietanki, tak francuskie, jak i polskie, niemieckie i inne. Zazdroszczą, ale i podziwiają, że nic jej dobrodziejstw nie pochodzi z kradzieży i rekwizycji. Wszystko otrzymała w podzięce i ową podzięką dzieli się – niemal darmo – ze swymi współtowarzyszami. – Chodź z nami! – wołały ją dziś z rana niektóre kantynierki z francuskich korpusów. – Moskwa czeka! Podobno można tam zdobyć całe głowy cukru! Jest i kawa, i likiery, wódki, herbata, sobole i gronostaje! Chodź, Alraune! Obłowimy się! Ale ona tylko uśmiecha się tajemniczo i wtulona w Stasiowe ramię, rozsiadła się wygodnie na swym wózku, by każdemu spragnionemu kanonierowi z kompanii serwować kubek gorzałki z wiszącego u burty antałka. Dawno już nie była tak szczęśliwa, choć są teraz setki mil od domu, z płonącą Moskwą za plecami i z masą trupów na trasie tej upiornej wycieczki. Stanisław także daje upust swemu szczęściu w ramionach ukochanej, jak i w błogiej świadomości, że oto w garści ściska darowany przez samego boga wojny krzyżyk Legii – najświętszą relikwię wszystkich kampanii i bojowe signum Cesarstwa. Cieszy go też, że ojciec żyje i że znów wszyscy są razem, zdrowi i cali. *** Krótko dane im było cieszyć się beztroską i spokojem, wytchnieniem po srogich bojach pod Szewardinem i Możajskiem. Zaraz bowiem, ledwie tylko zalegli obozem u wrót Moskwy w Podolsku, pojawił się u Poniatowskiego francuski generał Karol Lefebvre-Desnouettes z pisemnym cesarskim rozkazem objęcia dowództwa nad polską dywizją jazdy. – A Sebastiani? – Książę Pepi rzucił okiem na rozkazy. – Co z nim? – Ma objąć Drugi Korpus jazdy... – Bardzo dobrze. – Fiszer uśmiechnął się z przekąsem. – Wreszcie przestanie nam psuć robotę. – Ależ Stasiu! – próbował oponować Poniatowski. – Staś ma rację – podjął temat Kniaziewicz. – Sebastiani to błazen. Nie dałbym mu pod komendę nawet markietanki. To beztroski pajac, którego ciągle trzeba wyciągać z opresji. – Nie mnie oceniać Horacego – odparł Lefebvre. – Wiem, że to Francuz, mój rodak i winienem go bronić, gdy wkoło sami Polacy, ale... – Nie sami, nie sami – przerwał mu Pelletier. – Masz ci jeszcze nas, trzech Francuzów. – Tak! – Bontemps się roześmiał. – Piotr Karol błogosławiony między Janami Chrzcicielami! Wszyscy zebrani w książęcej kwaterze wybuchnęli śmiechem. Rzeczywiście, obecni tutaj Pelletier, Mallet i Bontemps byli oddelegowanymi do armii Księstwa Warszawskiego oficerami francuskimi. Tak się jednak wkrótce i z wojskiem, i ze swoją nową ojczyzną zżyli, że za pewnych i zacnych Polaków ich miano. Cieszyli się wielkim mirem wśród żołnierzy; Mallet zwłaszcza, którego wielu Maleckim zwało, on sam często pisał się Malletski i o względy nowych rodaków – szczególnie zaś rodaczek – usilnie zabiegał. Ceniono zasługi wszystkich trzech i poważano w wojsku całym. Jedynie Desnouettes był tu nowy, jednak sprawdził się już jako dowódca i miał nadzieję, że nowi podkomendni oraz nowy zwierzchnik – książę Józef – zaakceptują go w pełni. – Nie daje nam cesarz wytchnienia. – Poniatowski kwaśno się uśmiechnął, czytając list Bonapartego. – Kiedy jedni rabują miasto i balują w pijackich burdach, my musimy być... – ...semper fidelis! – dokończył zań Fiszer, dziś będący w wyjątkowo wisielczym humorze. – Taka widać już nasza powinność wobec narodów, mości książę. – To pewnie kara za to, żeśmy się pono pod Możajskiem ociągali i nie stanęli na wysokości zadania. – Przez Kniaziewicza również przemawiał sarkazm. – Nie przesadzajcie, panowie – studził gorące głowy Pepi. – Nie jest z nami tak źle. Cała Moskwa w ogniu stoi. Ponoć podpalili ją sami Rosjanie na rozkaz gubernatora. Wszystko się tam teraz gotuje jak w jakim alembiku. Lepiej nam tedy kantonować tutaj niż w owym piecu. Tu w spokoju zgotujemy się do bitwy, gdyby takowa zajść miała. Murat ma być głową, my zaś rękami, którymi jako cepami młócić będziemy. Mamy okrążyć i zniszczyć Kutuzowa. Napoleon pokłada w nas wielkie nadzieje. – Słaba to nadzieja, ledwie trzy tysiące głów licząca – powątpiewał Paszkowski. – Każdy z naszych wiarusów za dziesięciu Moskali stanie – pocieszał książę Sułkowski. – Trzeba będzie, to i do szarży samoszóst[259] z ułanami albo szaserami stanę. Koni mało, ludzi takoż, ale tchórzostwa się po nas nie pozna. – Pójdziemy, gdzie nam każą, książę – przytaknął i wsparł Poniatowskiego hrabia Tyszkiewicz. – Nieledwie w cztery pułki jazdy stoim i kompanią majora Romańskiego, ale i tym możemy pod jenerałem Lefebvrem tęgo nawywijać. – A ty? Cóż ty na to wszystko, Franciszku? – Pepi pytał Paszkowskiego, ze zdaniem którego bardzo się liczył. – Pójdziemy wszyscy – odparł tamten. – Konie tylko trza dobrze ochędożyć i na ostro porządnie okuć, bo tu Rosja i przy październiku mogą się zdarzyć lute dni. – Podobno Kutuzow stanął obozem kilka mil stąd; okopał się porządnie, flesze każe sypać i rekruta szkolić, zapasy zbiera, broń każe naprawiać i nową sprowadzać, skąd tylko się da – zauważył Lefebvre. – Niełatwo go będzie ugryźć. – Znając szaleństwo Murata, gotowiśmy na gołe pięści do boju iść i jeszcze bój ów wygrać! – żartował Kniaziewicz. – Szkoda, że Dąbrowskiego nie ma teraz z nami. Pokazałby, jak się walczy. Stary Sas nigdy się nie cofa! – Jeszcze dziś będę widział się z królem Neapolu. Cóż mam mu rzec? – pytał książę Józef. – Podołamy? – Podołamy! – zapalił się Fiszer i spojrzał w raporty, które mu adiutanci po pułkach i batalionach zebrali. – Podołamy, choć z tego, co tu mam, jasno wynika, że nie możemy stawić do boju wszystkiego trzy tysiące żołnierza i to razem z nami wszystkimi: sztabem, dowódcami i adiutanturą. Dziesięć szwadronów jazdy i ledwie osiem batalionów pieszych to wszystko, co zdołaliśmy wystawić do walki. Pójdziemy w awangardzie, więc musimy liczyć się z tym, że może to być nasz ostatni bój. – Rozkazy zmieniają się co chwila – wyjaśnił Pepi. – O ile mi wiadomo, idziemy pod komendą marszałka Bessièresa, a z Muratem mamy uczynić kolaborację[260] dopiero wówczas, gdy dojdzie do spotkania z Kutuzowem. Cesarz liczy na nas, panowie. – Jak zawsze! – Paszkowski się roześmiał. – Najpierw nas łaje, potem podziwia i innym daje za przykład! Laissez faire aux Polonais![261] *** Nie do końca wiadomo było, skąd się ogień wziął na Kremlu. Czy go wiatr z sąsiednich budynków przyniósł, czy tajemniczy podpalacz podłożył. Faktem było, że płomienie dotarły i do kwater cesarskich. Wrześniowy wicher hula w najlepsze, roznosząc iskry i zarzewie nowych pożarów w najdalsze zakątki Moskwy. Kaskada ogników pada dosłownie wszędzie. Suche drewno więźb dachowych z łatwością ulega pastwie płomieni. Żelazne, mosiężne i miedziane blachy dachów walą się z hukiem na bruki ulic, porywając ze sobą kalenice i gzymsy domów. Ogień jest już wszędzie. Żaden budynek nie stanowi bezpiecznego schronienia. Czerwony kur szaleje także na dziedzińcu Kremla, gdzie tłoczy się Gwardia Bonapartego, zwłaszcza zaś artyleria, której jaszcze i kiesony lada chwila grożą wybuchem. Wszyscy z przerażeniem patrzą na snopy iskier padające tuż obok zmagazynowanego prochu i ładunków. Jeden ognik wystarczy, by posłać wszystkich w diabły. – Qu’y a-t-il de nouveau?[262] – Cesarz raźno wyskoczył z łóżka i pierwsze pytanie skierował do Armanda Caulaincourta. – Kreml stoi w płomieniach – odparł wielki koniuszy. – Wszystko otacza wielki krąg ognia. – E, tam! To pewnie nieostrożni żołnierze chcieli sobie upiec chleb i przez przypadek podpalili parę domków. – Sire, to jednak jest prawdziwy pożar! – Czy ty za bardzo nie koloryzujesz, Armandzie? – Bonaparte przystąpił do codziennej porannej leveé[263]. – Powiadasz, że w Moskwie pożar, a mnie doniesiono całkiem niedawno, że wojsko nasze bawi się w najlepsze: pije na umór, rozrabia i łupi, co się da! Zaś stary dupcyngier Kirgener[264] wychędożył jakąś młodą, szczupłą Rosjaneczkę! A może to była Francuzeczka? Zamiast opowiadać bajki, wezwałbyś lepiej doktora Mestivera. Mam mu zamiar oznajmić, że ze mną już wszystko w porządku! Leję jak dawniej! Cesarz sięgnął pod łóżko i dobył pełną flaszkę mętnego płynu. – Nie rozumiem, sire. – Caulaincourt spoglądał ze zdumieniem na władcę. – Możesz mu powiedzieć, że leję już swobodnie i bez bólu. Kryzys minął, sacrebleu! Teraz wracamy na wojnę, drogi Armandzie! – Tak, sire. – Wielki koniuszy stara się być w miarę spokojny i opanowany. – Radziłbym jednak panu spojrzeć za okno i zobaczyć, że miasto stoi w ogniu aż po krańce, ogień zaś wdarł się już na Kreml. Jeśli się stąd nie zabierzemy, może być z nami krucho. Bonaparte, ogolony i ubrany, nic nie mówiąc, postanawia odwiedzić Kremlowski Arsenał – piękny, nowoczesny budynek zdobny mnóstwem trofeów wojennych: dział, haubic, karabinów, pistoletów; nieprzeliczonej broni białej, nade wszystko zaś tak przydatnej teraz Francuzom amunicji. Tymczasem ogień dociera także i tutaj. Już tlą się smołowane pakuły, cesarskie karety i stosy sznurów artyleryjskich używanych przez Rosjan. Jeszcze chwila, a płomienie dobiorą się do prochu, a wtedy... Cesarz Francuzów zdaje się tego nie zauważać, jakby kpił sobie z owych niebezpieczeństw. Nie zamierza wcale opuszczać Kremla. Wędrował wciąż po pustych korytarzach i komnatach, wyglądał przez okna, za którymi hulał huragan ognia, i wściekle krzyczał: – Quel spectacle terrible! Quelle détermination! Quels gens![265] Wszystkie te cudowności! Pałace i świątynie! Jak oni mogli to wszystko zniszczyć?! To banda Scytów! Naraz odsuwa się w głąb korytarza. Oto bowiem w narastającym gorącu zaczynają pękać okna i futryny. Szkło szyb sypie się na posadzki, a brzęk, zwielokrotniony echem pustych przestrzeni, staje się potwornym, piekielnym łoskotem kaleczącym słuch. – Musimy uciekać, sire! – Jak spod ziemi zjawia się naraz Berthier, książę Neuchâtel. – Wszystko wokół stoi w płomieniach. Jeżeli Rosjanie zaatakują nasze korpusy stojące pod Moskwą, Wasza Cesarska Mość nie będzie mógł połączyć się z nimi! Napoleon zawahał się na moment, pionowa zmarszczka przecięła czoło, oczy zaszły mgłą. – Powiedz Armandowi, niech mi zgotuje Taurisa[266]! Nic tu po nas! Wiejemy, Ludwiku! *** Najdroższa moja! Oto spieszę Ci donieść, że po wielu trudach naszej Wielkiej Armii wzięliśmy wreszcie starożytną stolicę carów, świętą Moskwę! Na cud zakrawa, że weszliśmy tutaj bez jednego wystrzału. Moskale opuścili bowiem miasto, zabierając z sobą lud cywilny, jak i wojsko. Tylko nieliczni mieszkańcy pozostali w domach. Kutuzow odstąpił bez walki. Nie dane nam było jednak wejść całym korpusem do miasta. Ledwie sam, z synem naszym, dla księcia Józefa przyszliśmy szukać kwater i lokum dla sztabu. Niestety, z kantonowania naszego w Moskwie nic nie wyszło i obozujemy w Podolsku, kilka mil opodal. Rostopczyn – gubernator Moskwy – kazał podpalić miasto i teraz, choć noc, piszę list przy lampie moskiewskich pożarów. Nie potrzeba ni świec, ni ogniska, wszystko bowiem wiruje szatańskim płomieniem, w którym przegląda się świat. Wolałbym być w domu, przy Tobie, niż tułać się po niepewnym. Jak potoczy się ta wojna, nie wie nikt. Obawiam się, że i sam Bonaparte nie jest pewien, co dalej. Siły nasze topnieją, zima za pasem, a o powrocie na razie nikt nie wspomina. Najważniejsze, żeśmy wszyscy – Jowanka, Staś i ja – żywi i zdrowi, choć syn nasz po bitwie możajskiej niedomaga nieco; gębę ma obitą, zęby nie wszystkie i strachu się najadł sporo. Opłaciły się jednak te jego przewagi, bo od samego cesarza, z piersi owego zdjętą, Légion d’honneur wziął i patent na ogniomistrza. Dzielny nasz cielak! O Józiku wieści nie mam żadnej. Przepadł jak kamień w wodę. Może gdzie w marszu go spotkam, bo pono – jak piszesz – do wojsk Bonapartego przystał, tedy pewnie ku nam z sukursami zdąża. Rad bym wiedzieć, jak sobie radzisz, czy wszystkiemu podołasz. Zostałaś sama z Jadzinką naszą i nielekki to dla was czas. Wiedz tedy, że – choćby cokolwiek i najgorszego się stało – miłuję Cię i miłować nie przestanę. Gdybym więc nie wrócił do dom i w ziemi ruskiej na wieki pozostał, nie wahaj się wtóry raz za mąż iść; byś się nie musiała na starość poniewierać o żebraczym chlebie i na zatratę siebie i córeczki naszej nie dawać. Tulę Cię i kocham najgoręcej, Twój Julian W Podolsku, w kwaterze JOX Józefa Poniatowskiego, 17/18 września 1812. *** – Co z nami będzie? – Dziewczyna spoglądała z nadzieją, ale i z niepewnością w twarz Stanisława. – Co dalej? – A co ma być? – Zakrzeński utkwił wzrok w płomieniach ogniska, zupełnie nie zważając na gorejącą w oddali Moskwę. – Trzeba się cieszyć, żeśmy żywi i zdrowi, że razem i że znów przy tobie... – Gdzie Szczepan? – spytała nagle. – Na rękach mi umarł... i na oczach cesarza. – Widziałeś cesarza? – Joasia spojrzała nań z podziwem. – Naprawdę? Gadał co do was? – Tak jak i ty teraz do mnie. Radoniowi chciał Legię darować, ale tamten się wymówił, że już jedną ma, więc Bonaparte mnie dał... – Pokazał biały krzyżyk na piersi. – Kiedyż to? – Po boju pod Uticą, jakeście odeszli dalej, a nas po wybuchu uznali za trupów. Szczepan żył jeszcze i przez noc całą piliśmy gorzałkę i śmierdzącą wodę... – A co będzie... co będzie, jak poginiemy wszyscy? – W oczach dziewczyny zagościł strach. – Co wtedy, Stasiu? – Martwemu już wszystko jedno – chłopak się uśmiechnął – czy go pogrzebią, czy zjedzą... – Swiatyj Boh... Co też ty? – Przeżegnała się, spoglądając nań z lękiem. – Swiatyj Boh... *** Pośród nawały płomieni i nieprzeniknionych ścian ognia, otoczony krztuszącymi się od dymu i gorąca oficerami i adiutantami, snuł się ulicami Moskwy posępny i zawiedziony Bonaparte. Teraz już wiedział, że przegrał Moskwę z Kutuzowem i z imperatorem Aleksandrem. Przegrał także – bodaj rzecz najważniejszą, która mogłaby obalić na zawsze imperium carów – możliwość wywołania antycarskiego powstania. Nie pora teraz jednak na rozpamiętywanie zaprzepaszczonych szans. Zanim podejmie jakiekolwiek kroki, musi najpierw wynieść cało głowę z szalejącej wokół pożogi. Przodem, tuż przed orszakiem, zdąża rosyjski policjant jako przewodnik. Początkowo wiedzie wszystkich wzdłuż rzeki Moskwy, by wreszcie poprowadzić do jednej z dzielnic, której drewniane budynki doszczętnie strawił ogień. Ludzkie i końskie nogi wzbijają tumany gorącego popiołu i iskier unoszących się wysoko ponad głowy, wciskających się w uszy, oczy i nozdrza. Na nic zda się mokra chusteczka przy ustach i nosie, na nic szmaty na końskich łbach, na nic stawianie kołnierzy mundurów wysoko nad uszy – wszędobylski gorący popiół i iskry wdzierają się w najmniejszy zakamarek odzieży, parząc i brudząc każdego. Wszyscy brodzą w żużlu i popiele, przewracają się i potykają na leżących wszędzie szczątkach budynków, krokwiach i belkach poszyć dachowych. Prowadzone krótko przy pysku konie szarpią uździenice i czanki, nie chcąc iść dalej; boją się ognia i gorąca. Niebawem mijają konwój złożony w całości z wozów amunicyjnych. Każdy z nabożnym lękiem albo wręcz panicznym strachem spogląda na owe kryte brezentem, rzadziej zaś drewnianą pokrywą pojazdy pełne śmiercionośnej zawartości. Wystarczy przecie iskra, by przepalić wątłą materię i posłać wszystkich maszerujących wraz z ich boskim wodzem w niebyt. Tragedii zapobiegło dopiero zakryte nieprzeniknionym woalem dymów i wirujących obłoków popiołów niebo, ciskające o ziemię strumieniami wody. Minąć jednak jeszcze musi sporo czasu, nim zdusi do cna szalejącą na ogromnych przestrzeniach falę ognia. Na razie płomienna nawałnica ma się w najlepsze, trawiąc najokazalsze gmachy w Moskwie. Na ulicach zaś trwa nadal rabunek i pijaństwo, w którym oprócz żołnierzy francuskich i sprzymierzonych biorą udział także cywile oraz sami Rosjanie. Pijany, rozwrzeszczany tłum potyka się i przewraca na zniszczonych sprzętach; meblach, skorupach naczyń, porcelan i fajansów, stosach książek i zawartościach skrzyń oraz szaf. Nikt nie jest bezpieczny w te dni. Nie znajdzie ukojenia nawet w tak świętym miejscu jak kaplica czy cerkiew. Nic nie uchroni mieszkańców Moskwy przed chciwością rozjuszonego żołdactwa. Ulicą rządzi dziś ogień, wódka i pięść, czasem bagnet, lufa albo nóż. Niepodobna zliczyć włamań i grabieży. Złaknionej łupów tłuszczy nie oprze się nic: butelka wina, kawał pieczystego, popia, złotem ociekająca kapa, surdut, letnia suknia czy podbity futrem płaszcz, a nawet garść orzechów czy łyżka śmietany. Schlana do nieprzytomności, upojona szczęściem zdobywców banda opróżnia kolejny pałac, kolejny dom; bobruje w piwnicach, pławi się w kadziach i beczkach z trunkiem, spółkując z markietankami i Rosjankami. Która po dobroci oddać się nie chce, brana jest gwałtem przy wtórze rechotu i pijackich zaśpiewów. W pobliżu bramy Kazańskiej grupę zapijaczonych kirasjerów i grenadierów pochłania walący się w płomieniach dom. Gruz i belkowania stropów miażdżą francuskich i pruskich chciwców. Przekleństwa mieszają się z wyciem, wezwaniami Boga, świętych i głuchym łoskotem padających murów. Pomimo deszczu pożar trwa w najlepsze. Błoto popiołu i krwi pokrywa popielatoburym ługiem ulice, trupy, jak i masy rabujących. Pośród owego upiornego pandemonium, środkiem ulicy idzie zmęczony, padający z nóg chirurg Larrey. Zlany deszczem, który spłukuje zeń lepką krew operowanych, ponurym, przerażonym wzrokiem spogląda na przeganianych z miejsca na miejsce biednych moskwian. Obładowane tobołami matki z dziećmi, siwobrodych dziadków ciągniętych w drewnianych wózkach przez wnuków. Wszystko na oślep szukające w popłochu jakiegokolwiek schronienia przed najazdem zdobywców i rozszalałym ogniem oraz ulewą. Zrozpaczony niemocą chirurg podnosi z błota wrzeszczące dziecko i wtyka je w ramiona opętanej strachem matki, której pobladła twarz nie wyraża nic ponad lęk i nienawiść. Larrey stoi przez moment w bezruchu zauroczony jej piękną młodą twarzą okoloną burzą ciemnokasztanowych włosów, wśród których przeświecają złowrogo zielone ślepia. Chirurg odwraca wzrok i odchodzi w głąb gorejącej ulicy. Właśnie mija skład apteczny, w którym naraz eksplodują rozgrzane w szkle witriol, wódka i żywica. Strumienie płonących płynów wylewają się na zewnątrz, pod stopy niczym lawa. Naczelny chirurg Bonapartego uskakuje szczęśliwie na bok i zadumany rusza w czeluście płonącej Moskwy. *** – Może trzeba było iść z nimi? – zastanawia się Stanisław na wspomnienie nawołujących francuskich i niemieckich kantynierek. – Pono w Moskwie wiele dobra w domach i na ulicach. Wojsku zdałaby się teraz wódka, a i co do żarcia zdatnego, zwłaszcza żeśmy nic gorącego w gębie od paru dni nie mieli. – Zapasów jeszcze mam dość – odparła Jowanka. – Do ubrania musimy co sprawić przed zimą. Cuhę[267] jaką ciepłą by tobie albo kożuch... – Gdzież tego szukać będziesz? – Któryś z kanonierów się roześmiał. – Moskwę Francuzy z bogactw czyszczą, że się i dla nas nic nie ostanie... – My nie rabusie! – zgromił go grzejący zgrabiałe dłonie przy ognisku Jan Schwerin. – Nie przyszliśmy do Rosji kraść i gwałt czynić. – Joaśka ma rację – dodał Konarski. – Trza nam szukać jedzenia i ciepłego okrycia na wierzch. Jak zima przyjdzie, wesoło nie będzie. – Myślicie do zimy tu siedzieć? – powątpiewał któryś z podoficerów. – Nie wierzycie chyba, że cesarz zechce tyle czekać, aż się Moskale na pokój zdecydują? – Na twerskiej drodze pono aż roi się do kurierów – podjął rozmowę major Romański. – Odkądeśmy tylko ku Moskwie podeszli, cesarz śle posłów do Petersburga z nadzieją na pokój z carem. Książę Poniatowski powiada, że się Bonaparte szykuje zimować tutaj. Wszyscy tedy powinniśmy szukać sobie zapasów i ciepłego odzienia... Jak na komendę ucichły wszystkie rozmowy, a wojsko i cywile rozbiegli się między taborowe wozy i armaty, bo ulewa, tłamsząca dotychczas pożar Moskwy, dotarła także i nad polskie obozowisko. Stanisław okrył Joannę i siebie znalezioną w jednym z podolskich domów ciepłą, tęgo pikowaną kołdrą i mięciutkim pledem. Skuleni pod okapem armatniej lufy starali się przetrzymać deszcz, który jednak nie zamierzał ustąpić, zamieniając całą okolicę w rozdeptane, rozmiękłe bajoro z labiryntami kolein wypełnionych brudną, zimną wodą. Wolno gasły ogniska, żołnierze wybierali z nich pospiesznie niedopieczone ziemniaki i rzepę, porywali kociołki z zupą i niedopieczone kawały końskiego i wieprzowego mięsa. Wzmagał się wiatr i siekł deszczem prawie poziomo, mocząc wszystko i wpędzając w marazm wojsko, które klnąc i złorzecząc, okiem potępieńca spoglądało na odległą, tonącą nadal w pióropuszach płomieni Moskwę. Ogień pożarów zdawał się trwać niewzruszenie pomimo walącej się nań ściany wody. Świetlista łuna długo jeszcze panowała nad światem i znaczyła swym blaskiem pośród mroku wszystko aż po odległy horyzont. *** – Co on właściwie zamierza? – mruczał sam do siebie Bonaparte, rozparty w fotelu i wgapiony nieruchomo w jakiś bliżej nieokreślony punkt na ścianie nowej kwatery w Pałacu Pietrowskim, cudem ocalałym z pożaru. – Czego chce Aleksander? Czy aby pokoju? Może tylko ja tego chcę? Mon Dieu! Przecież nie poświęciłby pradawnej stolicy swych przodków, gdyby chciał się ze mną układać. Może nadal chce wojny i wcale nie zamierza pertraktować? Zresztą to niedorzeczne... Imperator Wszechrusi nie pokwapi się na spotkanie ze mną. Tu nie Tylża, nie pora na piękne gesty i słowa. Za dużo trupów za nami. Jeśli taka jest destynacja[268], by wojować dalej, tedy wojujmy! Voilà! Raz jeszcze zerknął uważnie na przywieziony od Murata list z meldunkami. Od czasu do czasu kiwał głową, marszczył brwi i zaraz roześmiał się nerwowo sam do siebie. – Mon pauvre et stupide Monsieur le Napolitain![269] Ci twoi rosyjscy przyjaciele, ci kozacy, kokietują cię i bawią, łechcąc twoją próżność i dumę, ale coś mi się zdaje, że tak naprawdę robią z ciebie kpa i durnia! Biedny Murat! Wciąż święcie wierzy, że Rosjanie wieją na Kazań! Boję się, że wciągną go w jakąś zasadzkę... i nas wszystkich też... A teraz jeszcze ten pożar... Mon Dieu! Przecież wszyscy w świecie gotowi pomyśleć, że to nasza sprawka uczyniona motu proprio[270] Francuzów. Skończymy jako podpalacze i łupieżcy, Rosjanie zaś wyjdą na pokrzywdzone biedactwa, którym ze wszech miar dzieje się od nas krzywda. Roustam! – huknął potężnie, a gdy w drzwiach stanął jego wierny sługa z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach, rzucił krótko: – Poślij po barona Lelorgne! Niech się stawi zaraz! – Tak, sire. – Wierny Ormianin znikł za drzwiami. *** Bonapartego znów opada wściekłość. W bezsilnej złości patrzy na pełgające morze ognia, w którym nurza się carska metropolia. Cerkwie, klasztory, wyborne pałace, dwory, wytworne kamienice, teatry; wszystko niknie w oczach, chciwie zżerane przez jęzory gigantycznego, żółtoczerwonego smoka, spowitego w kłęby gęstego, smrodliwego dymu. – Łajdak! Ważył się z zimną krwią dodać ten potworny, ludzkimi dłońmi poczyniony pożar do już i tak ogromnych nieszczęść i zbrodni wywołanych wojną! Zdaje mu się, że jest Rzymianinem albo efeskim Herostratem, ale w istocie jest tylko durnym dzikusem! – Widok płonącego, wciąż podpalanego miasta do żywego rozjusza Napoleona, który w obecności najbliższych dworaków pomstuje na Rostopczyna, potem zaś na wszystkich pozostałych Rosjan. – Te przeklęte Scyty, te bizantyjskie potwory zrobią wszystko, żeby nic nie dostało się w nasze ręce! Ils mangeront leur propre merde![271] Sacrebleu! Tyrada wyczerpała go szybko, bo ciężko padł na krzesło i dopiero po długim milczeniu rzuca do Berthiera: – Napiszemy teraz co nieco do mego brata Aleksandra. Pora pogadać o rozejmie. Może nawet o pokoju! Pisz! Otrzymawszy wiadomość, że w Moskwie przebywa brat ministra Waszej Imperatorskiej Mości w Kassel, posłałem poń i odbyłem zeń długą rozmowę. Poleciłem mu udać się do WIM, by uwiadomił go o moich uczuciach. Piękne i wspaniałe miasto Moskwa już nie istnieje. Rostopczyn kazał je spalić. Cztery setki podpalaczy aresztowano na gorącym uczynku. Wszyscy, jak jeden mąż, zeznali, że ogień wzniecili i podkładali z rozkazu gubernatora i szefa moskiewskiej policji. Zostali rozstrzelani. Wygląda na to, że pożar także w końcu wygasł. Trzy czwarte domów tego pięknego miasta spłonęło do szczętu. Taki postępek jest ohydny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu. Czy miał on na celu pozbawienie mnie części zapasów? Przecież były one w piwnicach, dokąd ogień nie sięga. I doprawdy, nie pojmuję, skąd ten pomysł, by burzyć jedno z najpiękniejszych miast świata; wielowiekowe dzieło architektów, budowniczych, snycerzy, cieśli i rzeźbiarzy. Aby osiągnąć tak znikomy cel? Owóż takie postępowanie, mające swój początek pod Smoleńskiem, uczyniło z przeszło pół miliona rosyjskich rodzin dziadów bezdomnych i żebraków. Moskiewskie wozy strażackie i pompy zniszczono albo zabrano, część zaś broni przekazano z arsenału wprost w ręce złoczyńców i kryminalistów, którzy zmusili nas do ostrzelania Kremla, by ich stamtąd wykurzyć. Zwyczajne względy humanitarne oraz interes tego wielkiego miasta nakazywały przekazać z ufnością miasto w me ręce, ponieważ armia rosyjska je porzuciła. Nakazywały też pozostawić w Moskwie zarząd miasta, sądy i wszelką służbę cywilną. Tak niegdyś postąpił i Wiedeń, i Berlin, a także Madryt. Tak postąpiliśmy i my sami w czas najazdu Suworowa. Pożary pozwoliły na niekontrolowany rabunek, jakiego z pasją dopuszczali się żołnierze, konkurując z płomieniami o szczątki zasobnego miasta. Gdybym tylko przypuszczał, że do tak haniebnych i ohydnych rzeczy doszło z rozkazu WIM, nie pisałbym tego listu; nie umiem jednak wyobrazić sobie, abyś Ty sam, ze swoimi zasadami, swym wielkim a dobrym sercem i poczuciem sprawiedliwości, miał pozwolić na takowe ekscesy, niegodne wielkiego suwerena i takoż wielkiego narodu. Wyprowadziwszy z Moskwy wozy i pompy strażackie, Rostopczyn porzucił w niej jednak półtorasta dział polowych, sześćdziesiąt tysięcy nowiutkich karabinów, grubo ponad półtora miliona ładunków dla piechoty, blisko pół miliona funtów prochu, trzysta tysięcy funtów saletry i tyleż samo siarki etc. Rozpocząłem wojnę z WIM, nie czując Doń wrogości. Jednak list od Ciebie, przed lub po ostatniej bitwie, powstrzymałby mój dalszy marsz, a sprawiłoby mi też przyjemność zrewanżować się rezygnacją wkroczenia do Moskwy. Jeśli WIM zachowujesz nadal choć szczątki swych dawnych wobec mnie uczuć, weźmiesz ów list za dobrą monetę. W każdym razie możesz być mi jedynie wdzięczny za to, że przynoszę Ci najświeższe wieści o tym, co dzieje się w Moskwie. Napoleon – Czy to nie zbyt... – Berthier podniósł oczy znad listu. – Co zbyt, mój Ludwiku? – Zbyt... impertynenckie i prowokacyjne, sire – odparł spokojnie książę Neuchâtel. – Nie wiem, czy Jego Imperatorska Mość będzie zachwycony tym pismem. – Nie przesadzaj, mój drogi. – Cesarz się uśmiechnął. – Papier wszystko przyjmie, papier się nie rumieni. Nie napisałem nic, co mogłoby wstrząsnąć moim bratem Aleksandrem. Zapewniam cię, że nie jest on cnotliwą pensjonarką i nie zarumieni się na kilka słów prawdy. *** Dobrze pilnować się musieli, gdy ruszyli w poszukiwaniu żywności i zimowych okryć, wszędzie bowiem natknąć się można było na zbrojne oddziały opołczenia albo kupy kozackie, w każdej chwili gotowe zaatakować znienacka, zabijać i brać w niewolę. Major Romański zezwolił iść większą grupą, konno i uzbrojoną po zęby, bez wozów, a jedynie z workami i mantelzakami na zdobycz. Jakoż i niedługo wrócili, obładowani dobrem wszelakim, bo choć większość Rosjan uciekła wraz z wojskiem na Kazań, wielu pozostało, wielu innych dobytek cały, nietknięty pozostawiło w domach i obejściach. Przywieźli więc ciepłe, futrzane abłauchy, sukienne baszłyki, kuczmy i papachy, proste wojskowe szynele, wypełnione włosiem i słomą tiełogriejki[272] i kilka kożuchów ze źle wyprawionej, niemal surowej skóry. Na czele wyprawy dowodzonej przez kapitana Święcickiego wracała rozradowana Jowanka w towarzystwie Stanisława, Jaśka i Szymka oraz kilkunastu kanonierów. Niektórzy żołnierze powdziewali zdobyczną odzież, przez co wyglądali niczym zgraja pańszczyźnianych mużyków albo sotnia kozacka czy kałmucka. Na jeden z takich dońskich podjazdów natknęli się nawet w jednej z wiosek wśród lasów. Szczęściem kozacy, widząc zwarty, choć niewielki oddziałek artylerzystów i kilku lansjerów, nie odważyli się zaatakować i grożąc z daleka spisami i karabinkami, wycofali się ku Czepielewu. – Na cóż to tyle tego? – dziwował się Romański, spoglądając na przywiezioną przez patrol odzież. – Do zimy daleko jeszcze. – Powiadają, że tu zima lada chwila przyjść może – odparł Święcicki. – Przy takiej pogodzie? Toć to wiosna prawie. – Schwerin zatoczył dłonią krąg, wskazując bezchmurne niebo i zalany słonecznym ciepłem krajobraz. – Maziary z Wosia, co z mazią i dziegciem jeździli do Rosji, do Peterburga i Nowogrodu, powiadali, że zimy tu srogie, że Rosja zła, kiedy zima przychodzi. Wszyscy bali się i zawsze wracali doma, nim śniegi spadły. Gadali też, że tu takie lute mrozy przychodzą, że kiedy kto splunie, do ziemi gałka lodu doleci. – Nie może być! – Konarski kręcił głową. – Może, może – potakiwał Joannie Romański. – Czytałem ja pamiętniki kamszackie jegomościa pana brygadiera Kopcia, który po wojnie dziewięćdziesiątego czwartego roku był w niewolę wzięty, a później w dalekie, azjatyckie strony zesłany. Pisze on tam o zimnie wielkim i mrozach, które tutaj wszędy panują. Nie daj tedy Boże, by nas tu, w Rosji, zima zastała, bo i zdarzyć się może, że do dom w kondycji jak najgorszej, jeśli w ogóle, wrócić będzie dane. – Chciałabym wrócić. – Joasia mocno ścisnęła dłoń Stanisława. – Z tobą. – Jeśli nas Rosja nie zeżre albo Moskal nie wypatroszy. *** – Pan mnie wzywał, sire? – W drzwiach komnaty cesarskiej stanął niezmordowany baron Lelorgne. – W czym mogę być pomocny? – Witam. Chciałbym powierzyć panu arcydelikatne zadanie. – Bonaparte od razu przeszedł do sedna sprawy. – Proszę usiąść. – Zamieniam się w słuch. – Baron d’Ileville sięgnął po podany kieliszek wina. – Wie pan – zaczął cesarz – że o podpalenie Moskwy posądzają nas, Francuzów. To może być źle odebrane w oczach Rosjan, cara, jak i całej reszty świata. Chciałbym oczyścić moją armię z jakichkolwiek podejrzeń. Wie pan doskonale, że wzniecenie pożaru jest sprzeczne z naszym i Francji interesem. – Jakież byłoby moje zadanie? Czego pan ode mnie oczekuje, sire? – Podniósł wzrok. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, byśmy wyszli z tej awantury z czystymi rękoma. – Proszę więc tedy, byś znalazł pan jakiegoś łebskiego Rosjanina, który udałby się do Petersburga z listami od nas do imperatora Aleksandra i dokładnie, ze szczegółami, zdał rację ze wszystkiego, co tu się stało. – Znam kogoś takiego, Votre Majesté! – Lelorgne’owi zaświeciły się oczy. – Jest w Moskwie odpowiedni człowiek! – Któż to taki? – Niejaki Iwan Akinifiewicz Tutołmin... – Czym się zajmuje ów człek? – To jenerał-major armii carskiej, natenczas dyrektor Szpitala Podrzutków. Człowiek bardzo dzielny i zacny. Jak mi doniesiono, w przeddzień naszego wejścia do Moskwy ewakuował z powodzeniem wszystkich swoich podopiecznych w bezpieczne miejsce, sam zaś wrócił do Moskwy i opiekuje się najmłodszymi sierotami, których wyprowadzić nie zdołał. – En effet. Un homme très noble![273] – Napoleon był pełen podziwu dla carskiego oficera. – Tuszę, że to istotnie najlepsza kandydatura na posła do carskich podwoi. Proszę wobec tego sprowadzić natychmiast tutaj owego człeka. Niech mu pan powie, że będzie to dla mnie nie lada zaszczyt poznać kogoś tak zacnego. Ową zaś dziatwę, którą Tutołmin ma pod opieką, proszę objąć jak najlepszą kuratelą i niech żadnemu z owych dziatek niczego nie braknie i włos z głowy nie spadnie! Kto by zaś ich mir zakłócał, łbem zapłaci! – Tak jest, sire! *** – Wyglądamy niczym kacapy! – Staś Zakrzeński śmiał się do rozpuku, oglądając siebie i Jowankę. – Babo ty moja ruska! Paradował w watowanej kapocie do kolan, ściągniętej w pasie szerokim rzemieniem, u którego dyndał pistolet na plecionej ze skóry smyczy; na głowie miał kozacki baszłyk, dokładnie okręcony nausznikami wokół szyi. Joasia tonęła zaś w obszernym szynelu i wielkiej futrzanej abłausze. – Żadna zima nas nie zmoże! – Śmiała się doń szczerze i głośno. – Obyśmy do Szymanowic cało wrócili, do Małgochy i Marcina... – Jasiek smętnie się uśmiechnął. – Tam zawsze ciepło było i nie głodno. – Trza nam pierw łby z Rosji cało wynieść. – Zakrzeński się zamyślił. – Stąd do domu daleko. O Szymanowicach na razie nie ma co myśleć. Cudem będzie, jeśli Niemen przejdziem... – Musimy wrócić, Stasiu – szeptała mu w ucho. – Mnie się zdaje, że ja zaciążyła... – Co ty mówisz? – Wziął ją w ramiona i w oczy spojrzawszy uważnie, długo nie puszczał. – Prawda-li to? – Od paru dni mdli mnie z lada czego. Czy co zjem, czy nie, jednako rzygam. – Dajże posłuchać. – Przylgnął uchem do jej brzucha. – Za wcześnie jeszcze! – Roześmiała się. – Sama nic nie czuję, choć zda mi się, że ktoś we mnie pod sercem siedzi. – Dziewczynko moja! – Uśmiechnął się do niej i mocno utulił. – Ojcem tedy będę. – A będziesz! Zdałoby się, żeby i mężem. – Trza będzie, to i mężem zostanę! – Porwał ją w ramiona. *** – Jesteśmy, sire! – zameldował się baron Lelorgne w towarzystwie Tutołmina. – Oto rzeczony jenerał-major Iwan Akinifiewicz, obrońca wdów i sierot. – Witam, panie jenerale! – Bonaparte podszedł do Rosjanina i kordialnie go uścisnął. – Czy zna pan francuski na tyle dobrze, by obejść się bez tłumacza? – Niestety nie, Votre Majesté. – Tedy Lelorgne wam dopomoże. – Cesarz się uśmiechnął. – Zna równie dobrze rosyjski, jak francuski. Nieprawdaż, baronie? – W rzeczy samej, sire. – Niechże pan tedy powie, że prowadzę wojnę na wskroś polityczną i nie czuję jakiejkolwiek wrogości wobec narodu rosyjskiego, a mym największym, niespełnionym dotychczas marzeniem jest pokój. Ogłaszałem wszem wobec, że w Moskwie znalazłem się wbrew własnej woli. Tutaj, jak i w innych miastach, czyniłem wszystko, by powstrzymać pożar, który spowodowali sami Rosjanie. – Wszystko skrzętnie spisałem – odparł nieco zalękniony Tutołmin. – Cóż więcej trzeba, sire? – Nic więcej, mój panie – odparł spokojnie cesarz. – Wystarczy jedynie, byś dotarł cały i zdrowy do Petersburga i zdał sprawę z tego, co tu się zdarzyło. Bez upiększeń i bajek o francuskich ludożercach i podpalaczach. Powiedz pan swemu carowi, że to nie ja podpaliłem miasto, ale jego wierny sługa Rostopczyn! Dostanie pan wszelkie glejty i plenipotencje. Proszę jak najszybciej ruszać do stolicy. – A dziatwa, którą mam pod swą pieczą? – martwił się Rosjanin. – Dzieciom owym włos z głowy nie spadnie – zapewnił cesarz. – Biorę je pod swą osobistą kuratelę! – Dziękuję, sire. Naraz Bonaparte zrywa się gwałtownie, podchodzi do okna i z udawaną albo i nie wściekłością syczy na temat Rostopczyna: – Co za łajdak! Potwór! Jak mógł z zimną krwią do tylu nieszczęść poczynionych przez ludzi dołożyć jeszcze i to?! Chciał być Neronem, Rzymianinem, a kim jest naprawdę?! Zwyczajnym, durnym dzikusem! Panie Tutołmin! – Słucham, sire. – Mimo ataku wściekłości Bonapartego generał zachował zimną krew. – Będzie pan łaskaw napisać do Cesarzowej Wdowy, matki Aleksandra. – Wskazał gościowi pulpit z papierami i kałamarzem. – Proszę. I bez ceregieli jął dyktować, co następuje: Madame! Cesarz Napoleon czuje ból, widząc naszą stolicę niemal kompletnie zniszczoną przez coś, co jak powiada, nie należy do normalnych sposobów prowadzenia wojny. Zdaje się on przekonany, że gdyby tylko nikt nie stawał między nim a naszym dostojnym Cesarzem Aleksandrem, to dawna ich przyjaźń szybko by wróciła, a nasze nieszczęścia znalazły swój kres... *** Moskwa stygła. Ogień powoli ustępował, duszony obfitością wody lejącej się z nieba strumieniami. Niemiłosierny skwar oddawał plac przenikliwemu zimnu. Rabunek tego, co jeszcze nadawało się do ukradzenia, a co posiadało jakąkolwiek wartość, trwał w najlepsze. Zachodnia część miasta, najmniej dotknięta pożarem, staje się złodziejskim eldorado. Zapijaczeni Francuzi leją w gardła wino, likiery i wódkę. Co chwila w ich przekrwione oczy wpadają coraz to nowsze dobra, które wnet łapią chciwe dłonie. Alkohole, herbata, kawa, cukier, cenna odzież, futra, a nawet ciężkie, drogocenne meble i książki – wszystko w bezładzie wywlekane jest z domów, sklepów, składów i magazynów. Prawie nikt nie chroni się przed deszczem. Wojsko moknie do suchej nitki, ale nie przestaje rabować. W stertach dywanów, pościeli, satynowych poduszek i kołder przewalają się pijani żołnierze pospołu z kantynierkami i Rosjankami – uczestniczkami przygodnej miłości i libacji. W osłoniętych od wiatru i deszczu miejscach wykwitają liczne ogniska, przy których w żeliwnych kotłach wojsko gotuje najprzeróżniejszą strawę. Są tu więc najwyszukańsze mięsa, wędliny i sosy, kosztowne trunki i chłodzące napitki, są wędzone ryby, różnorakie sery, leguminy, owoce i słodycze. Gargantuiczna uczta trwa w najlepsze. Nikt nad nikim i nad niczym nie panuje. Po wielu dniach głodu, pragnienia, braku snu i ciągłego napięcia bitewnego, nastał czas obżarstwa i rozpasania. Marszałkowie i generałowie także dali się ponieść ogólnemu nastrojowi wojska i na równi z nim uczestniczą w wielkim festiwalu rui i poróbstwa. *** Nie wszystkim jednak dane było grabić Moskwę, ucztować do woli i zażywać uciech cielesnych. Zaległa na popas wokół miasta i w najbliższej okolicy awangarda marszałka Murata otrzymała natychmiastowy rozkaz wymarszu za rosyjską ariergardą i mimo ulewnego deszczu pozbierała się i rychło ruszyła w pościg. W owej garści wytrwałych maszeruje także wątły korpus księcia Józefa, który ledwie zażył nieco spokoju i wytchnienia, już musiał ponownie stanąć w ordynku. Dawna świetność polskich zabijaków spełzła z błyszczących niegdyś mundurów i oporządzenia. Przerzedzone szeregi już nie te same i z nie tą samą zapalczywością kroczące za wrogiem. Nawet wódz – książę Pepi – coraz bardziej rozgoryczony, często wpadający w melancholię i inne dziwne stany duchowe. Jedzie sam, z nikim nie gada, zagubiony w swych smutkach i wątpliwościach. Ileż to razy słyszał, że pierzchający przed nimi Rosjanie zdemoralizowani są i pokonani. Tymczasem prawda była taka, że to oni – stojący u wrót Moskwy zwycięzcy – zostaną pokonani własną demoralizacją. Wokół roje uprzykrzających się niczym komary kozaków, gotowe w każdej chwili na atak i równie błyskawiczny odskok, zaś po lasach i wąwozach czają się zbrojne kupy chłopskiego opołczenia napadające każdego, kto niebacznie odłączy się od swego oddziału. Tuż za księciem wlecze się – przemoczone do ostatniej nitki – pokasłujące i posmarkujące z zimna – całe adiutanckie environnement [274]. Jest tu także Julian Zakrzeński, któremu rozbite pod Maciejowicami czoło daje się we znaki zawsze przy takiej parszywej jak ta pogodzie. Tępy ból pulsuje w skroniach, chcąc rozsadzić czaszkę. Stary wiarus przymyka oczy, pozwalając koniowi samemu wybrać drogę i wlec się w tłumie innych wierzchowców. Nie zważa na nic, nawet na okrzyki zwiadowców o pojawiających się tu i ówdzie kozackich patrolach. Myśli tylko o żonie, dzieciach i nowej francuskiej ojczyźnie, którą sam sobie niegdyś wybrał. Najczęściej przed oczyma duszy staje Anna. Prawie już zapomniał, jak wygląda i co mówiła, gdy odjeżdżał. Na piersi, w woskowanej kopercie wiezie jedyny od niej list, który cudem doszedł aż tutaj. W garści stary Zakrzeński ściska piękny złoty medalion z wyobrażeniem patronki żony – jedyną zdobycz, łup wojenny wyniesiony z dawnej stolicy carów. „Będzie dla niej, gdy wrócę – myśli sobie i mocniej ściska cerkiewny skarb. – Niech chociaż to... jeśli sam łeb cało wyniosę”. Przypomniał sobie też zaraz, co pisała doń o młodszym synu. Nie wierzył, że taki szczeniak, liczący ledwie czternaście wiosen, poradzi sobie w świecie. Nawet jeśli dostał się w służbę do jakiegoś pułku albo batalionu, zrobią zeń dobosza i nim naprawdę powącha prochu w jakiej bitwie, pewnie zginie przy pierwszym starciu. Obracał w dłoniach święty medalion i uśmiechał się dobrotliwie. Zsunął z palca ślubną obrączkę, nanizał na łańcuszek i wszystko schował obok listu od żony. Zbódł konia ostrogą i kłusem ruszył za swym pryncypałem. *** – Dlaczego nikt nie odpowiada? Gdzie są, u diaska, wysłańcy z Petersburga?! Czyżby zaniemogli? Zaginęli w drodze?! – Bonaparte był wściekły. Przechadzał się wielkimi krokami po komnatach Kremla, dokąd wrócił tuż po pożarze. Berthier, Caulaincourt, Fain i inni zebrani przy cesarzu milczeli. Doskonale wiedzieli, że cokolwiek teraz powiedzą, zwróci się przeciwko nim. – Sire... – próbował zabrać głos Ney, ale Napoleon uciął krótko: – Jeszcze nie skończyłem, Michale! Tak... Otóż chciałbym wam oznajmić, panowie, że zamierzam pozostać wraz z wami i z całym wojskiem na zimę w Moskwie, czy to się komu podoba, czy nie. Nawet w obecnej sytuacji, gdy lwia część miasta jest spalona do szczętu, mamy o niebo lepsze warunki tutaj niż gdziekolwiek indziej. Zatem polecam natychmiast rozpocząć fortyfikowanie Kremla wszystkimi dostępnymi siłami i środkami. Ufortyfikujcie też wszystkie pobliskie klasztory i świątynie. Moim adiutantom wydałem już rozkazy, by wysłali tylu zwiadowców, ilu się da dla rozpoznania najbliższej okolicy. Musimy być gotowi na każdą ewentualność. Nawet i na to, że zwali się nam na łeb cała potęga imperium carów! – Czy to nieodwołalne, sire? – zapytał dyrektor cesarskiej poczty, hrabia Lavalette. – Czy rzeczywiście mielibyśmy zostać tutaj całą zimę? – Tak, mój panie Antoni! – zasapał z pasji Bonaparte. – Jeśli trzeba będzie, zaczekamy sobie tutaj na carskie decyzje nawet i do wiosny! Powiem więcej; gdy zajdzie taka potrzeba, będziemy tu siedzieć nawet i do przyszłorocznych zbiorów. Na razie dodam jeszcze tylko tyle, że poleciłem już odpowiednim służbom zorganizować we Francji i w Polsce nowy pobór. Liczę zwłaszcza na polskich kozaków, których obiecano mi dostarczyć tutaj jak najrychlej, i to jeszcze nim spadnie śnieg. C’est tout, panowie! Indeks postaci historycznych występujących bądź wzmiankowanych w książce. Zawiera informacje dotyczące roku 1812, bez wcześniejszych i późniejszych losów. Aleksander I (1777–1825) – car Rosji, syn Pawła I, starszy brat księcia Konstantego oraz Mikołaja I, swego następcy. Augereau, Pierre François (1757–1816) – marszałek francuski, książę Castiglione. Dowódca XI Korpusu Wielkiej Armii. Bagration, Piotr (1765–1812) – rosyjski generał piechoty, arystokrata z gruzińskiego rodu Bagratydów. W 1812 roku dowódca 2. Armii Zachodniej. Barclay de Tolly, Michaił (1761–1818) – rosyjski generałfeldmarszałek, minister wojny. W 1812 roku dowódca 1. Armii Zachodniej, największego zgrupowania wojsk rosyjskich. Beauharnais, Eugeniusz de (1781–1824) – generał francuski, wicekról Włoch, syn cesarzowej Józefiny, pasierb cesarza Napoleona I. W 1812 roku dowódca IV Korpusu (włoskiego). Bernadotte, Jean Baptiste (1763–1844) – marszałek francuski w latach 1804–1811. Berthier, Louis Alexandre (1753–1815) – książę Neuchâtel i Wagram, diuk Valengin, pierwszy mianowany przez cesarza Bonapartego Marszałek Francji. Z wykształcenia kartograf. Szef Sztabu Wielkiej Armii. Bessières, Jean Baptiste (1768–1813) – książę Istrii, marszałek Francji. Głównodowodzący Kawalerii Rezerwowej Cesarstwa. Błeszyński, Hipolit (1766–1824) – generał kawalerii, adiutant króla Saksonii Fryderyka Augusta I. Bonaparte, Hieronim (1784–1860) – najmłodszy brat Napoleona I, władca Królestwa Westfalii. Współdowodzący (z Vandamme’m) VIII Korpusem. Bontemps, Piotr Karol (1777–1840) – polski major francuskiego pochodzenia, współorganizator artylerii wojsk Księstwa Warszawskiego. Borghese, Paulina (Paoletta Buonaparte) (1780–1825) – ulubiona siostra cesarza Napoleona. Borozdin, Michaił (1767–1837) – rosyjski generał. W 1812 roku dowódca VIII Korpusu w 2. Armii Zachodniej generała Bagrationa. Brandt, Henryk (1789–1868) – porucznik. W 1812 roku dowódca kompanii woltyżerów II baonu 2. pułku piechoty Legii Nadwiślańskiej. Bruyère, Jean Pierre (1772–1813) – generał francuski. W 1812 roku dowódca 1. Dywizji Lekkiej Kawalerii w I Korpusie Kawalerii Rezerwowej. Caulaincourt, Armand de (1773–1827) – francuski generał i dyplomata. Wielki Koniuszy Cesarstwa. Ambasador Francji w Petersburgu do 1812 roku. Caulaincourt, Auguste de (1777–1812) – brat Armanda, francuski generał. Dowódca II Korpusu Kawalerii. Chastel, Louis (1774–1826) – generał kawalerii francuskiej. W 1812 roku dowódca 3. Dywizji Lekkiej Kawalerii w III Korpusie Kawalerii. Chłapowski, Dezydery (1788–1879) – baron Cesarstwa. Oficer ordynansowy cesarza Napoleona. W 1812 roku pułkownik, szef szwadronu 1. pułku Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej. Compans, Jean Dominique (1769–1845) – francuski generał dywizji. W 1812 roku dowódca 5. Dywizji w I Korpusie Wielkiej Armii. Czartoryski, Adam Jerzy (1770–1861) – książę, polski mąż stanu, minister spraw zagranicznych Imperium Rosyjskiego w latach 1804–1806. Czartoryski, Konstanty Adam (1773–1860) – polski książę, pułkownik armii Księstwa Warszawskiego, dowódca 16. pułku piechoty w 16. Dywizji V Korpusu. Czosnowska, Zofia z Potockich (1782–1857) – kochanka księcia Józefa, matka Karola Józefa Maurycego Poniatowskiego (Ponityckiego). Davout, Louis Nicolas (1770–1823) – „Żelazny Marszałek” (Maréchal de Fer), marszałek Francji, diuk Auerstedt, książę Eckmühl. W 1812 roku dowódca I Korpusu. Dąbrowski, Jan Henryk (1755–1818) – polski generał. Dowódca 17. Dywizji w V Korpusie księcia Józefa. Delzons, Alexandre (1775–1812) – generał francuski. W 1812 roku dowódca 13. Dywizji w IV Korpusie. Dochturow, Dmitrij (1756–1816) – generał armii carskiej. W 1812 roku w bitwie pod Borodino dowodził centrum sił obrony rosyjskiej. Po śmierci Bagrationa dowódca całego lewego skrzydła 2. Armii Zachodniej. Dumas, Mathieu (1753–1837) – francuski generał. W 1812 roku główny intendent Wielkiej Armii. Duroc, Geraud (1772–1813) – książę Friaul, marszałek dworu cesarza Napoleona, jeden z najbliższych jego przyjaciół. Sztabowiec Wielkiej Armii. Fain, Agathon (1778–1837) – baron Cesarstwa. Osobisty sekretarz Napoleona. Fiszer, Stanisław (1769–1812) – generał brygady, szef sztabu głównego armii Księstwa Warszawskiego. Inspektor generalny piechoty. Fredro, Aleksander (1793–1876) – polski komediopisarz, pamiętnikarz, poeta. W 1812 roku porucznik 5. pułku strzelców konnych V Korpusu. Friant, Louis (1758–1829) – hrabia Cesarstwa, generał francuski. W 1812 roku dowódca 2. Dywizji w I Korpusie Wielkiej Armii. Fryderyk August I (1750–1827) – król Saksonii (1806–1827) i książę warszawski (1807–1815). Golicyn, Aleksandr (1789–1858) – rosyjski książę. W 1812 roku oficer Siemionowskiego Pułku Lejbgwardii. Gorczakow, Andriej (1776–1855) – rosyjski generał. W 1812 roku dowódca „korpusu awangardy” 2. Armii Zachodniej (27. Dywizja Piechoty, 2. Dywizja Grenadierów i dwie kompanie artylerii). Obrońca Reduty Szewardyńskiej. Górski, Antoni (1775–1835) – pułkownik polski. Szef zapasów artylerii konnej V Korpusu księcia Józefa. Grabowski, Michał (1773–1812) – generał brygady Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca II Brygady 18. Dywizji. Gubernator Mohylewa. Grouchy, Emmanuel de (1766–1847) – ostatni z marszałków Cesarstwa. W 1812 roku dowódca III Korpusu Kawalerii, potem szef Świętej Eskadry, osobistej eskorty cesarza podczas odwrotu z Moskwy. Houssaye, Armand Lebrun de la (1768–1848) – w 1812 roku dowódca dywizji kawalerii w III Korpusie Kawalerii. Jermołow, Aleksiej (1777–1861) – rosyjski generał. W 1812 roku szef sztabu 1. Armii Zachodniej Barclaya de Tolly’ego. Junot, Jean (1771–1813) – książę d’Abrantès, francuski generał. W 1812 roku dowódca VIII Korpusu po zdymisjonowanym Vandammie. Kamieniecki, Ludwik (1758–1816) – generał dywizji Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca 18. Dywizji V Korpusu (polskiego). Gubernator Grodna. Kamieński, Henryk Ignacy (1777–1831) – polski oficer. W 1812 roku dowódca 10. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego w składzie 7. Dywizji X Korpusu. Komendant obrony Gdańska. Kamieński, Michał Ignacy (1758–1815) – generał dywizji Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca Dywizji Jazdy V Korpusu Polskiego Wielkiej Armii. Gubernator Smoleńska. Karpow, Akim (1767–1837) – ataman kozacki, generał Rosyjskiej Armii Cesarskiej. Kempski, Jan – kapitan kompanii grenadierów 16. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Kicki, Ludwik (1791–1831) – pułkownik sztabu generalnego Księstwa Warszawskiego, adiutant księcia Józefa. Kniaziewicz, Karol (1762–1842) – generał dywizji Księstwa Warszawskiego. Twórca i dowódca Legii Naddunajskiej. W 1812 roku dowódca 18. Dywizji w V Korpusie Wielkiej Armii. Kołaczkowski, Klemens (1793–1873) – polski oficer, inżynier wojskowy i fortyfikator. Uczestnik kampanii 1812 roku. Konownicyn, Piotr (1764–1822) – rosyjski generał. W 1812 roku dowódca 3. Dywizji Piechoty w III Korpusie. Pod Borodino objął dowództwo 2. Armii po Bagrationie. Potem dyżurny sztabu Zjednoczonej Armii Zachodniej. Krasiński, Izydor (1774–1840) – polski generał. W 1812 roku dowódca 16. Dywizji V Korpusu. Krasiński, Józef (1783–1845) – podpułkownik 1. pułku strzelców konnych Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku adiutant generała Kniaziewicza. Krukowiecki, Jan (1772–1850) – pułkownik Księstwa Warszawskiego. Dowódca 2. pułku piechoty. Kurakin, Aleksandr (1752–1818) – książę rosyjski i dyplomata. Ambasador Rosji w Paryżu do 1812 roku. Kutaisow, Aleksandr (1784–1812) – hrabia, rosyjski generał major artylerii. W 1812 roku dowódca artylerii 1. Armii Zachodniej. Kutuzow, Michaił (1745–1813) – rosyjski feldmarszałek, książę smoleński. W 1812 roku zastąpił Tolly’ego na stanowisku głównego dowódcy sił rosyjskich. Wydał Wielkiej Armii bitwę pod Borodino. Lannes, Jean (1769–1809) – marszałek farncuski, książę Montebello. Larrey, Dominique-Jean (1766–1842) – francuski chirurg, generał, baron Cesarstwa. Przyboczny lekarz cesarza Napoelona I. Prekursor wprowadzenia triażu i ambulansów na pola bitew. Latour-Maubourg, Marie de (1768–1850) – francuski generał. W 1812 roku dowódca IV Korpusu Kawalerii Rezerwowej. Lavallette, Antoni (1769–1830) – hrabia, adiutant Napoleona I. Dyrektor Poczty Cesarstwa. Lefebvre-Desnouettes, Karol (1773–1822) – generał francuski. W 1812 roku dowódca strzelców konnych gwardii, potem kawalerii V Korpusu księcia Józefa. Lelorgne, Franciszek Louis (1780–1852) – baron Ideville. Tłumacz Napoleona. Malletski (Mallet), Jan (1777–1846) – francuski inżynier wojskowy w służbie polskiej. Dyrektor generalny Korpusu Inżynierów. Uczestnik kampanii 1812 roku. Małachowski, Kazimierz (1765–1845) – generał wojsk polskich, oficer artylerii. W 1812 roku dowódca 1. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Masséna, André (1758–1817) – książę Rivoli, książę Essling, marszałek francuski. Matuszewicz, Tadeusz (1765–1819) – polski mówca, publicysta, tłumacz, poeta i krytyk teatralny. Radca Rady Stanu i minister skarbu Księstwa Warszawskiego. Miaskowski, Kasper (1771–1813?) – pułkownik polski. W 1812 roku dowódca 15. pułku piechoty. Mostowski, Tadeusz (1766–1842) – polski literat, publicysta, polityk, wydawca, lrytyk literacki, minister spraw wewnętrznych Księstwa Warszawskiego. Murat, Joachim (1767–1815) – marszałek francuski, gubernator Paryża, wielki książę Bergu, król Neapolu. Dowódca jazdy Wielkiej Armii. Szwagier Napoleona I, żonaty z jego siostrą Karoliną. Ney, Michel (1769–1815) – marszałek Francji, diuk d’Elchingen, książę Moskwy. Dowódca III Korpusu. Pajol, Pierre Claude (1772–1844) – francuski generał kawalerii. W 1812 roku dowódca 1. Brygady Kawalerii w I Korpusie Wielkiej Armii. Podczas inwazji na Rosję dowódca II Korpusu Kawalerii. Pakosz, Karol Czesław (1776–1812) – generał brygady Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca Brygady Piechoty w 17. Dywizji V Korpusu ks. Józefa. Paszkowski, Franciszek (1778–1856) – generał brygady Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca 2. Brygady 16. Dywizji V Korpusu. Przejął dowództwo 16. Dywizji po Krasińskim i Zajączku. Pelletier, Jean Baptiste (1777–1862) – generał francuski odkomenderowany do armii Księstwa Warszawskiego. Inspektor Artylerii i Inżynierii oraz twórca i szef Biura Topograficznego Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca artylerii V Korpusu księcia Józefa. Plauzonne, Louis-Auguste Marchand (1774–1812) – baron Cesarstwa, generał brygady. W 1812 roku w sztabie IV Korpusu, gubernator Połocka, potem dowódca 2. Brygady 13. Dywizji IV Korpusu. Płatow, Matwiej (1753–1818) – generał kawalerii i doński ataman kozacki Imperium Rosyjskiego. W 1812 roku naczelny dowódca Dońskiego Korpusu Kozaków. Poniatowski, Józef (1763–1813) – książę, polski generał. Minister wojny i naczelny wódz wojsk Księstwa Warszawskiego i V Korpusu. Potocka, Anna Marianna (Anetka) z Tyszkiewiczów (1779– 1867) – krewna księcia Józefa, autorka głośnych pamiętników. Potocki, Antoni (1780–1850) – w 1812 roku adiutant księcia Józefa. Potocki, Włodzimierz (1789–1812) – hrabia, pułkownik. Twórca i organizator artylerii konnej Księstwa Warszawskiego. Pradt, Dominique de (1759–1837) – francuski duchowny i dyplomata, rezydent w Księstwie Warszawskim w roku 1812. Prądzyński, Ignacy (1792–1850) – polski oficer, inżynier wojskowy. Uczestnik kampanii 1812 roku. Radziwiłł, Dominik (1786–1813) – polski książę, ordynat. Dowódca 8. pułku ułanów Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku major 1. pułku Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej. Rajewski, Nikołaj (1771–1829) – generał armii carskiej. W 1812 roku dowodził korpusem w składzie 2. Armii Zachodniej Bagrationa. Rautenstrauch, Józef (1773–1842) – polski oficer, adiutant przyboczny księcia Józefa. W 1812 roku zastępca szefa sztabu V Korpusu. Raza, Roustam (1783–1845) – znany jako Roustan lub Rustam. Mameluk, osobisty ochroniarz i zaufany sługa Napoleona. Redel, Jakub (1769–1845) – pułkownik artylerii konnej Księstwa Warszawskiego, szef Wydziału Artylerii i Inżynierów Ministerstwa Wojny. Reynier, Jean (1771–1814) – francuski generał, z pochodzenia Szwajcar. W 1812 roku Dowódca VII Korpusu. Romański, Jan (??) – kapitan, potem major, dowódca 2. kompanii artylerii konnej Księstwa Warszawskiego. Rostopczyn, Fiodor (1763–1826) – rosyjski generał. W 1812 roku komendant i gubernator generalny Moskwy. Inicjator spalenia miasta. Rostworowski, Stanisław (1785–1837) – kapitan 1. pułku Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej. Adiutant cesarza. Rożniecki, Aleksander (1771 lub 1774–1849) – generał jazdy i inspektor kawalerii Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca 4. Lekkiej Dywizji Jazdy w IV Korpusie Jazdy Odwodowej Wielkiej Armii. Schwerin, Jan (1785–1845) – pułkownik artylerii konnej w 4. Dywizji Kawalerii Lekkiej Rożnieckiego. Sebastiani, Horace (1772–1851) – hrabia Cesarstwa, generał dywizji. W 1812 roku dowódca 2. Dywizji Kawalerii Lekkiej w II Korpusie Kawalerii, potem dowódca całego II Korpusu Kawalerii. Segur, Philippe-Paul de (1780–1873) – hrabia, generał francuski. Adiutant Napoleona, sztabowiec Wielkiej Armii. Sievers, Karl (1772–1856) – rosyjski generał-lejtnant. Dowódca brygady w 4. Dywizji Kawalerii i jednocześnie Noworosyjskiego Pułku Dragonów. W 1812 roku dowódca 27. Dywizji Piechoty i ariergardy opóźniającej marsz Wielkiej Armii. Skałłon, Anton (1767–1812) – generał-major rosyjski. W 1812 roku dowódca jazdy rosyjskiej (dragonów i kozaków). Skórzewski, Heliodor (1792–1858) – polski wojskowy. Adiutant i kurier generała Fiszera i księcia Józefa. Skrzynecki, Jan (1787–1860) – kapitan kompanii grenadierów 16. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Sokolnicki, Michał (1760–1816) – generał dywizji Księstwa Warszawskiego, inżynier wojskowy. W 1812 roku w służbie przybocznej Napoleona (Maison Militaire de l’Empereur). Szef wydziału spraw politycznych, topograficznych, rozpoznawczych i wywiadowczych. Sołtyk, Roman (1790–1843) – jeden z organizatorów i dowódców artylerii konnej Księstwa Warszawskiego. Od 1812 roku adiutant generała Michała Sokolnickiego, we francuskim sztabie generalnym. Soult, Nicolas (1769–1851) – najwyższy marszałek Francji, diuk Dalmacji. Sowiński, Józef (1777–1831) – szef szwadronu w pułku artylerii konnej w stopniu kapitana. W 1812 roku dowódca całej artylerii 16. Dywizji w V Korpusie. Stuart, Kajetan (1774–1824) – dowódca 8. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Sułkowski, Antoni (1785–1836) – polski generał Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca brygady kawalerii w V Korpusie księcia Józefa. Szumlański, Józef (ok. 1770–1839) – polski oficer, adiutant księcia Józefa i komendant jego kwatery głównej. Szef sztabu 4. Dywizji. Talleyrand, Charles-Maurice de (1754–1838) – książę Benewentu. Minister spraw zagranicznych Francji. Toll, Karl von (1777–1842) – rosyjski generał pochodzenia estońskiego. W 1812 roku główny kwatermistrz 1. Armii Zachodniej. Tuczkow, Aleksandr (1778–1812) – rosyjski generał-major. W 1812 roku dowódca 7. Rewelskiego pułku piechoty i 1. Brygady 3. Dywizji Piechoty w III Korpusie Piechoty 1. Armii Zachodniej. Tutołmin, Iwan (1752–1815) – generał-major. Dyrektor Szpitala Podrzutków w Moskwie. Tyszkiewicz, Tadeusz (1774–1852) – generał brygady Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku dowódca 19. Brygady Jazdy w 4. Dywizji Jazdy Kamieńskiego. Vandamme, Dominique (1770–1830) – hrabia Unsebourg, generał armii napoleońskiej. W 1812 roku dowódca VIII Korpusu. Vauban, Henrietta de (ok. 1753–1829) – „wieczysta” kochanka i utrzymanka księcia Józefa. Woroncow, Michaił (1782–1856) – rosyjski feldmarszałek. W 1812 roku dowódca kombinowanej Dywizji Grenadierów w 2. Armii Zachodniej Bagrationa. Wybicki, Józef (1747–1822) – polski pisarz i polityk. Współtwórca Księstwa Warszawskiego. Autor Pieśni Legionów Polskich we Włoszech (zwanej Mazurkiem Dąbrowskiego). Zajączek, Józef (1752–1826) – „Generał Arbuz” (General Melon), polski i francuski generał. W 1812 roku dowódca 16. Dywizji w V Korpusie Wielkiej Armii. Zakrzewski, Kalikst (1776–1812) – pułkownik Księstwa Warszawskiego. Dowódca 3. pułku piechoty. PODZIĘKOWANIA Dziękuję Panu Rafałowi Bielskiemu szefowi „Skarpy Warszawskiej” za wielką życzliwość i przyjęcie książki do druku; Panom: Piotrowi Sternalowi za opiekę wydawniczą i Pawłowi Wielopolskiemu za redakcyjną świętą cierpliwość; Żonie Edycie za nieodzowne lektury, śp. Marii Rostworowskiej za tłumaczenie listów księcia Pepiego, Ani i Bartowi Wiąckom za galicyzmy, a Reni Madej za germanizmy użyte w książce. Wszystkim muzykantom, zwłaszcza zaś: Lisie Gerrard, śp. Kevinowi „Geordie” Walkerowi, Amy Macdonald i Deroplatysowi za każdą nutę towarzyszącą majstrowaniu tej książki. PRZYPISY [1] Pradziadowie (staropol.). [2] Zawieszenie broni (łac.). [3] Płaszcz z pelerynką i wysokim kołnierzem używany do jazdy konnej i w podróży. [4] Wiatr zachodni, łaciński odpowiednik greckiego Zefira. [5] Czarownica (łem.). [6] Ludzie to wilki! Zjedzą go tam! (fr.) [7] On uparty, a ty głupi (fr.). [8] Wszystkie cytowane przyśpiewki rusińskie (łemkowskie) pochodzą z książki Romana Reinfussa Śladami Łemków, PTTK Kraj, Warszawa 1990. [9] Na wieki wieków (łem.). [10] Kamizelkę. [11] Z Łosia (łem.). [12] Szczęść Boże! (łem.) [13] Ale dziadka waszego i ojca (łem.). [14] Wrocław (niem.). [15] Królewca i Warszawy. [16] Teraz na Kraków, a potem dalej, na Wrocław albo Ołomuniec (łem.). [17] Czterdzieści lat będzie. Czternaście lat miałem, gdy mnie ojciec zabrał pierwszy raz (łem.). [18] Rano (łem.). [19] Jesień idzie. Jarzębina już czerwona, a i jesion liście gubi. Idzie noc, pora spać (łem.). [20] Stańmy! Chodźcie, zjemy kolację i spać pójdziemy. Postawcie namiot (łem.). [21] Jedźmy do wioski. W lesie chcesz spać? (łem.) [22] Już za późno szukać wioski (łem.). [23] Weź dzbanek i przynieś wody. Koło drogi potok (łem.). [24] Nałóż więcej drew do ognia (łem.). [25] Myślicie, że ja głupi? Tylko głupi nie widzi, że on nie chłopiec, a dziewczyna. I nie wasza ona, bo to bękart (łem.). [26] Nie będziesz tak mówił! Trzeba było ciebie do poboru wysłać, na cesarskiego żołnierza (łem.). [27] Dumny, a głupi (łem.). [28] Karabin (gwar. z niem. Gewehr). [29] Strasznie zimno. Ładny dzień, tylko jest zimno (łem.). [30] Manierkę (z niem.). [31] Pochowałeś ich beze mnie? (łem.) [32] Wielki gospodarz (łem.). [33] Koło domu mamy duże podwórko. A za domem mamy ogródek (łem.). [34] Krwawnik (reg.). [35] Żywokost (reg.). [36] Alrauna (niem.), korzeń mandragory lekarskiej (Mandragora officinarum). [37] Mój drogi (fr.). [38] Tylko karabiny, bębny i namioty. Gdzie jest mój piękny chłopiec? (fr.) [39] Rycerz bez strachu i skazy (fr.). [40] Rodzaj wysokiej komody (z fr. chiffonier) służącej do przechowywania bielizny, biżuterii etc. Pojawił się we Francji w połowie XVIII wieku. [41] Stolik z trzema okrągłymi obrotowymi płytami osadzonymi na wspólnym trzonie. Pojawił się w Anglii i Francji ok. poł. XVIII wieku i służył do serwowania deserów, kieliszków i zastawy. [42] Anna Marianna Ewa Apolonia hr. z Tyszkiewiczów Potocka 2° voto Dunin-Wąsowiczowa (1779–1867) – autorka głośnych pamiętników. [43] Zofia z Potockich Czosnowska (1782–1857) – kochanka ks. Józefa. Ich naturalnym synem był Karol Józef Maurycy Poniatowski (Ponitycki). [44] Co? (fr.) [45] Kocham ją tak bardzo (fr.) [46] Żartujesz?! (fr.) [47] Tu: kurtyzana (z fr.). Od nazwy prostytutek paryskich z dzielnicy MB Loretańskiej. [48] Phrýnē (IV w. p.n.e.) – hetera grecka z Aten. Najsłynniejsza w starożytnej Grecji. [49] Jesteś nieoceniona! (fr.) [50] Miłostki. [51] Do diabła... piękny cios! (fr.) [52] Ach, rozumiem! (fr.) [53] Zawsze powraca się do swojej pierwszej miłości. Stara miłość nie rdzewieje (fr.). [54] Pierwszeństwo należy się pani (fr.). [55] Jakież to rozkoszne! Jesteś niezrównana, ty wiedźmo! (fr.) [56] Teraz (...). Śmierć (łem.). [57] Wszędzie (...) tego (...) w białej cesarskiej kapocie (łem.). [58] Diabeł jest Polakiem (fr.). [59]Fragmenty listu, [za:] Pamiętniki Ks. Adama Czartoryskiego i korespondencya jego z cesarzem Aleksandrem 1, t. 2, tłum. K. Scipio, Kraków 1905, s. 157–158. (W tym cytowanym materiale i dalszym interpunkcja została nieznacznie poprawiona [przypis redakcji]). [60] Cóż za ironia! (fr.) [61]Pamiętniki Ks. Adama Czartoryskiego..., s. 159. [62] Tamże, s. 160. [63] Niesamowite! (fr.) [64] Listonosza (niem.). [65] Świetna historia! (fr.) [66] To szokujące! (fr.) [67] Tak sądzisz?! (fr.) [68] Skończone! (fr.) [69] Usprawiedliwiać (staropol.). [70] Zdrajcą (łac.). [71] Zrzeczeniem się. [72] Z własnej inicjatywy (łac.). [73] Czartoryski w latach 1804–1806 piastował urząd ministra spraw zagranicznych Imperium Rosyjskiego. [74] Aleksandr Nikołajewicz (1773–1844) – minister oświaty i spraw duchownych Imperium Rosyjskiego. [75] Zofia z Czartoryskich Zamoyska (1778–1837) – siostra Adama Jerzego Czartoryskiego, żona ordynata Stanisława Kostki Zamoyskiego (1775–1856). [76] Precz! (fr.) [77] Wszystkie dane zyskał Poniatowski od Adama Jerzego Czartoryskiego, carskiego zausznika i plenipotenta. [78] Lipawa (Libau) – miasto na Łotwie w Kurlandii. [79] Jełgawa (do 1918 roku Mitawa) – miasto na środkowej Łotwie. [80] Schönberg (Skaistkalne) – miasto na Łotwie w Semigalii. [81] Dyneburg – miasto na Łotwie nad Dźwiną. [82] Serock – miasto u ujścia Bugu do Narwi. W czasach Księstwa Warszawskiego stanowił silną twierdzę. [83]Korespondencya księcia Józefa Poniatowskiego z Francyą, t. 3 (1810– 1811), Wydawnictwo Adam Mieczysław Skałkowski, Poznań 1928, s. 156–162. Na potrzeby niniejszej książki list przetłumaczyła Maria Rostworowska. [84] Tj. 23 kwietnia 1811 roku. [85] Cóż dalej? (fr.) [86] Bez wstępów (fr.). [87] Niech żyje Król Rzymu! (fr.) – tak tytułowano Napoleona II, zwanego Orlątkiem. [88] Postępowanie jego dowodzi, że jest to głupiec! (fr.) [89] Tu: taborów. [90] Paulina Maria Borghese de domo Bonaparte (1780–1825) – siostra cesarza Napoleona I. [91] Stryjek teraz gospodarzem (łem.). [92] Nie będzie z kochaneczki żona? (łem.) [93] Koszulą (łem.). [94] Spódnicą (łem.). [95] Pasamunką (pasamonką), czyli wstążką. [96] Wczesnochrześcijański (IV w.) hymn Ciebie Boga wysławiamy. [97] Piekielni lansjerzy (hiszp.). [98] Tyś... król! (fr.) [99] Ruszczuk (dziś Ruse w Bułgarii) – miejsce klęski wojsk rosyjskich w bitwie z Turkami w czerwcu 1811 roku. [100] Armand Augustin Louis de Caulaincourt (1773–1827) – francuski generał i dyplomata. W latach 1807–1812 ambasador Francji w Petersburgu. Stanowczo odradzał Napoleonowi I wyprawę na Moskwę. [101] Twój brat (fr.). [102] Wasza Wysokość (fr.). [103] To fascynujące i przerażające (fr.). [104] Dnia 7 lipca 1709 roku. [105] W 1762 roku. W tym samym roku nastąpił pałacowy zamach stanu, w wyniku którego poniósł śmierć car Piotr III, zaś jego żona Katarzyna II została Cesarzową Wszechrusi. [106] W 1772 roku. [107] W nocy z 4 na 5 listopada 1794 roku. [108] Obecnej (staropol.). [109] Myśl, myśl, carem nie będziesz! – przysłowie rosyjskie. [110] Moje dzieci (fr.). [111] Nędzników (fr.). [112] Niezwyciężonemu bohaterowi (łac.). [113] Napoleonowi – wielkiemu Cesarzowi i zwycięzcy (łac.). [114] Dominique-Georges-Frédéric Dufour de Pradt (1759–1837) – francuski duchowny i dyplomata, rezydent w Księstwie Warszawskim w roku 1812. [115] Dobrze, dobrze (fr.). [116] Wykluczone, mój drogi! (fr.) [117] Wręczyciel, ładowniczy – żołnierze funkcyjni wchodzący w skład obsługi działa. [118] Kalesony (żart. z fr.). [119] Lejbik (z niem. Leibchen) – w okresie Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego kamizelka wojskowa z rękawami, zwykle z białego sukna, noszona w zimie pod kurtką, w lecie zaś jako ubiór wierzchni, głównie do zajęć koszarowych, ale także w polu. W XVIII wieku lejbik najczęściej nie miał rękawów i zwany był żupanikiem. [120] Bermyca (z niem. Bärenmütze) – czapa z niedźwiedziego futra z emblematami i ozdobami noszona od XVIII wieku przez grenadierów, saperów oraz część artylerii i jazdy. Dziś noszona już tylko w oddziałach przybocznych władców (Dania, Wielka Brytania), wykonana z futra sztucznego. [121] Haczyki. [122] Żelazny Marszałek (fr.) – przydomek Davouta. [123] Legia Honorowa (fr.). [124] Wycior (staropol.) [125] Brandkugla – skorupa wypełniona zaprawą palną, najczęściej z trzema dziurami (tzw. oczami), przez które zapalano zaprawę. Karkas – rodzaj pocisku zapalającego. [126] Zwoszczyk – woźnica, furman (zwłaszcza w zaprzęgach wojskowych). [127] Koszary (z niem.). [128] Zagajnica, dawna nazwa kurpiowskiej Puszczy Zielonej. [129] Chleba! Dajcie im chleba! (fr.) [130] Tu: służba intendentury. [131] W czasie wojny prawa milczą (łac.) – aforyzm przypisywany Cyceronowi. [132] Tu: Afrodyta. [133] Konie rezerwowe (z ang. remount). [134] Ponad 14 kg. [135] Około 7,3 kg. [136] Chodzi oczywiście o Bagrationa pochodzącego ze starego, panującego niegdyś w Gruzji i części Armenii rodu Bagratydów. [137] Gdzie jest generał Poniatowski?! (fr.) [138] Tam! Z generałem Kniaziewiczem! (fr.) [139] Dosłownie: kto żyw?! (fr.) – tutaj: Stój, kto idzie?! [140] Dziennik marszu (fr.). [141] Markietanka. [142] Strzelcy konni, szaserzy. [143] Fredro Aleksander, Sztuka obłapiania. Swawolny poemat miłości z r. 1817, Koło Bibliofilów, Suwałki 1926. [144] Około 4,8 km. [145] Aż do końca (łac.). [146] Czapkę monomacha – tu: koronę cara. [147] Dziś już nieistniejącej. [148] Awanse. [149] Rozrywka umysłowa (fr.). [150] Adiutant korpusu lub armii (fr.). [151] Mój zuchu! (fr.) [152] Jednostka miary (1/4 baryłki, czyli ok. 35,2 litra). [153] Klucz do Moskwy (łac.) – tak w owych czasach zwano Smoleńsk. [154] Naprzód! (fr.) [155] W promieniu około 30 km. [156] Dziś Lenino na Białorusi. [157] Tytuł nadany Talleyrandowi przez Napoleona I w 1806 roku. [158] Tytuł nadany Davoutowi przez Bonapartego 28 listopada 1809 po bitwie pod Eckmühl (21–22 kwietnia). [159] Przydomek Davouta. [160] Słodka (niem.). [161] Mandragora, pokrzyk (gwar.). [162] Borem, modrzewiem i świerkiem... Nie będzie Łosia... (łem.) [163] Baczność! (fr.) [164] Przepraszam, Wasza Wysokość (fr.). [165] Mój zuch! (fr.) [166] Kwateruję. [167] Strome, skalne dolinki nadmorskie w Prowansji, częstokroć nazywane śródziemnomorskimi fiordami. [168] Pod zimnym Jowiszem, czyli pod gołym niebem (łac.). [169] Jesteście dzielni, Polacy! (fr.) [170] Około 30 km. [171] Oto nasz dzielny król! Dzielny Polak! Jesteś naszym bratem! (fr.) [172] Kochanek, ukochany (...) zielony (łem.). [173] Fredro Aleksander, Sztuka obłapiania. Swawolny poemat miłości z r. 1817. [174] Taborach. [175] Około 24,16 km. [176] Około 38,62 km. [177] Chodzi o marszałków: Davouta, Neya i Murata. [178] Czyli około czterech metrów. [179] Młyn. [180] Amadyna wspaniała (Erythrura gouldiae) – barwny australijski ptak z rodziny astryldowatych (Estrildidae). [181] Jaśniejący – przydomek Apolla. [182] Szołdry – pogardliwe określenia Niemców (zwłaszcza zaś Prusaków). [183] Zwycięstwo jest z nami! (fr.) [184] Huśtawka. [185] Postój na fajkę (fr.). [186] Około 180 metrów. [187] Rzeczywiście (fr.). [188] W armii carskiej zwrot grzecznościowy do generałów wyższych stopni i marszałków. [189] Stendhal. [190] Trojak – polska moneta srebrna, później także miedziana, o wartości trzech groszy. [191] Tu: uczestnicy ekspedycji, wyprawy. [192] Szlachectwo zobowiązuje (fr.). [193] Jestem (łac.). [194] Co ci się stało? (fr.) [195] Nic mi nie jest. Moja dziewczyna... (fr.) [196] Nasz mały szczęściarz (fr.). [197] Co to jest? (fr.) [198] Krok przyspieszony! Krok do szturmu! Biegiem marsz! (fr.) [199] Wy jesteście bardzo dobrzy ludzie, ale wasz cesarz musi być zły, bardzo zły człowiek. Co mu zrobił nasz cesarz i czego on chce od naszej matki Rosji? Powstań, o święta ziemio! Broń naszej wiary, cesarza i ojczyzny! (ukr.) [200] Ukraińsku. [201] Środek znieczulający i odurzający wynaleziony w 1774 roku przez angielskiego lekarza Johna Coakleya Lettsoma, będący mieszaniną haszyszu, opium, alkoholu i innych paskudztw. [202] Straży przedniej. [203] Dosłownie: poza walką (niezdatny do walki) (fr.). [204] Generał major armii rosyjskiej Aleksandr Siergiejewicz Golicyn (1789–1858) o rzezi pod Borodino. [205] Sybarytę spod Blachy (z pałacu Pod Blachą). [206] Ratuj się, kto może! (fr.) [207] Napój chłodzący z tartych migdałów, cukru, wody albo mleka. [208] Tabory (fr.). [209] Tu: leże zimowe. [210] Jesteście dzielni, Polacy! Moi dzielni Polacy! (fr.) [211] Potraficie zachować zimną krew w największym niebezpieczeństwie i wykorzystać wasze doświadczenie bojowe (fr.). [212] Wszyscy są zdemoralizowani prócz Poniatowskiego (fr.). [213] Pole bitwy (fr.). [214] Dzieło fortyfikacji polowej, stałe lub półstałe. Rodzaj szańca. [215] Zwijaj, formuj kłąb (nieregularny szyk bojowy umożliwiający obronę we wszystkich kierunkach). [216] Z fr. vivandière – kobieta prowadząca sklepik z żywnością. [217] Virtuti Militari. [218] Wozów amunicyjnych (z fr. caissons). [219] Orlątko (fr.). [220] Wąsaczom, czyli wiarusom (fr.). [221] Znana również jako bitwa pod Arapiles, stoczona 22 lipca 1812 roku. [222] Niech powstanie Bóg, i rozproszą się Jego wrogowie, i niech pierzchają przed Jego obliczem ci, którzy Go nienawidzą. Jak dym się rozwiewa, tak niech się rozwieją, jak wosk się rozpływa przy ogniu. Tak niech zginą szatani od oblicza miłujących Boga, żegnających się znakiem krzyża świętego i z radością mówiących: „Bądź pozdrowiony życiodajny krzyżu Boży, który odpędzasz szatany mocą ukrzyżowanego na Tobie Boga naszego Jezusa Chrystusa, który zstąpił do piekła, podeptał moc szatańską i dał nam Ciebie, krzyż Twój czcigodny, na odpędzenie wszelkiego nieprzyjaciela. O czcigodny i Życiodajny krzyżu Boży, pomagaj mi z Najświętszą Władczynią, Dziewicą Bogurodzicą, i wszystkimi świętymi na wieki”. Amen. (Modlitwa Niech powstanie Bóg. Źródło: https://prawoslawnaczasownia.wordpress.com/2012/07/31/skutecznosc -modlitwy-psalm-90/. [223] Straciłam. [224] Oto słońce Austerlitz! (fr.) [225] Równaj szereg! (fr.) [226] Taniec; odmiana kadryla. [227] Orła, czyli sztandaru zwieńczonego orłem. [228] Awansowałem was obu niedawno, czyż nie? (fr.) [229] Masz rację (fr.). [230] Wszyscy ludzie wolni są braćmi... (wł.) [231] Epolet bez frędzli noszony na prawym ramieniu. [232] Pamiętam (fr.). [233] Tylko podpłomyk (łem.). [234] Syna marnotrawnego (fr.). [235] Mój Boże, szczęściarz z niego (fr.). [236] Mamusia najdroższa (fr.). [237] Co za wspaniały człowiek! (fr.) [238] Co się stało? (fr.) [239] Oszczędzać. [240] To wszystko (fr.). [241] Złoto! Gdzie jest złoto?! (fr.) [242] Co się stało?! Dlaczego stoisz?! Trzeba iść do lekarza! Szybko! Antoni! Idź szybko! (ros.) [243] Otwórz! Nie jesteśmy wrogami! (ros.) [244] U ciebie jest kobieta! Ona jest w ciąży (ros.). [245] Skąd wiesz? (ros.) [246] Dziękuję, dziękuję ci! Mów, co ci potrzeba? Dam wszystko (ros.). [247] Mąka, mięso, chleb, wódka albo wino masz? Mleko, kiełbasa? (ros.) [248] To dla ciebie, piękności! Za to, że uratowałaś moją żonę i dziecko! (ros.) [249] Ojczulku (ros.). [250] My jesteśmy Dobrą Nowiną! (fr.) [251] Boże, wybacz im... (fr.) [252] Czyli pod Borodino. [253] Gdzie masz galowy mundur, panie Polak?! (fr.) [254] Ponad 4000 hektarów. [255] To potworne! To są Scytowie! (fr.) [256] Rżnij mnie! (fr.) [257] Wynocha! (fr.)