Uploaded by hejterxd

James Peter - Poprosisz mnie o śmierć

advertisement
O książce
KOLEJNA POWIEŚĆ Z NADINSPEKTOREM ROYEM
GRACE’EM, CHARYZMATYCZNYM DETEKTYWEM
WYKREOWANYM PRZEZ ZDOBYWCĘ NAGRODY DIAMOND
DAGGER, PRZYZNAWANEJ ZA CAŁOKSZTAŁT
TWÓRCZOŚCI AUTOROM NAJLEPSZYCH KRYMINAŁÓW.
SAMOTNA DZIEWCZYNA, 29 LAT, RUDOWŁOSA I GORĄCA,
KTÓREJ ŻYCIE MIŁOSNE ZAWALIŁO SIĘ I SPŁONĘŁO,
SZUKA NOWEJ ISKRY MOGĄCEJ JE ROZNIECIĆ.
DOBRA ZABAWA, PRZYJAŹŃ I – KTO WIE? – MOŻE COŚ
WIĘCEJ.
Red Westwood znajduje tę iskrę. Poznany przez serwis
randkowy Bryce Laurent – przystojny, błyskotliwy, bogaty –
wydaje się ucieleśnieniem marzeń każdej kobiety… Do czasu, aż
zaczyna ujawniać ciemne strony swojej osobowości. Wszystko, co
o sobie opowiadał, to wierutne kłamstwa, a jego czułość zmienia
się w niebezpieczną agresję.
Po roku Red, z pomocą policji, udaje się od niego uwolnić. Ale
wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar. Bo Bryce ma na jej
punkcie obsesję i tak łatwo nie odpuści. Będzie chciał zniszczyć
każdą rzecz i każdą osobę, które są jej bliskie.
A ją zostawi sobie na koniec.
I zamierza się rozkoszować jej powolną śmiercią. Chyba że
nadinspektor Roy Grace zdoła go powstrzymać. Tylko że on
akurat się żeni.
PETER JAMES
(ur. 1948 r.)
Angielski autor kryminałów, scenariuszy sztuk teatralnych,
odznaczony nagrodą Diamond Dagger za całokształt twórczości.
Jest jedynym brytyjskim pisarzem, który regularnie towarzyszy
oddziałom policji w przeprowadzanych akcjach i uczestniczy
w konferencjach na temat technik śledczych. Wśród policjantów
ma reputację człowieka, który doskonale wie, o czym mówi,
a przez fanów został uznany za Najlepszego Autora Kryminałów
Wszech Czasów.
James ma za sobą karierę producenta filmowego i scenarzysty,
ale od kiedy powołał do życia postać Roya Grace’a, który stał się
jednym z ulubionych bohaterów czytelników na całym świecie,
zdecydował się na pełnoetatową karierę pisarską.
Peter James jest zdobywcą wielu ważnych międzynarodowych
nagród, m.in. Prix Polar International, francuskiej Prix Coeur
Noir, niemieckiej Krimi-Blitz Award i amerykańskiej nagrody
Barry.
Polscy czytelnicy nagrodzili jego powieść Dom na wzgórzu
mianem najlepszego horroru roku 2016 w plebiscycie portalu
Lubimy czytać!
Tego autora
DOM NA WZGÓRZU
LUDZIE DOSKONALI
W GODZINIE ŚMIERCI
POPROSISZ MNIE O ŚMIERĆ
Tytuł oryginału:
WANT YOU DEAD
Copyright © Really Scary Books/Peter James 2014
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018
Polish translation copyright © Robert Waliś 2018
Redakcja: Marta Gral
Zdjęcie na okładce: © Claudia Carlsen/Arcangel Images
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka-Magdziarz
ISBN 978-83-8125-288-1
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros |
Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest
nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Spis treści
1. Środa, 23 października
2. Środa wieczór, 23 października
3. Środa wieczór, 23 października
4. Środa wieczór, 23 października
5. Środa wieczór, 23 października
6. Środa wieczór, 23 października
7. Środa wieczór, 23 października
8. Czwartek rano, 24 października
9. Czwartek rano, 24 października
10. Czwartek rano, 24 października
11. Czwartek w południe, 24 października
12. Czwartek w południe, 24 października
13. Czwartek w południe, 24 października
14. Czwartek po południu, 24 października
15. Czwartek późnym popołudniem, 24 października
16. Czwartek wieczorem, 24 października
17. Czwartek wieczorem, 24 października
18. Czwartek wieczorem, 24 października
19. Dwa lata wcześniej
20. Piątek, 25 października
21. Piątek, 25 października
22. Piątek, 25 października
23. Piątek, 25 października
24. Piątek, 25 października
25. Piątek, 25 października
26. Piątek, 25 października
27. Niedziela, 27 października
28. Niedziela, 27 października
29. Niedziela, 27 października
30. Niedziela, 27 października
31. Niedziela, 27 października
32. Niedziela, 27 października
33. Niedziela, 27 października
34. Poniedziałek, 28 października
35. Poniedziałek, 28 października
36. Poniedziałek, 28 października
37. Poniedziałek, 28 października
38. Poniedziałek, 28 października
39. Poniedziałek, 28 października
40. Poniedziałek, 28 października
41. Poniedziałek, 28 października
42. Poniedziałek, 28 października
43. Poniedziałek, 28 października
44. Poniedziałek, 28 października
45. Poniedziałek, 28 października
46. Poniedziałek, 28 października
47. Poniedziałek, 28 października
48. Wtorek, 29 października
49. Wtorek, 29 października
50. Wtorek, 29 października
51
52. Środa, 30 października
53. Środa, 30 października
54. Środa, 30 października
55. Środa, 30 października
56. Środa, 30 października
57. Środa, 30 października
58. Środa, 30 października
59. Czwartek, 31 października
60. Czwartek, 31 października
61. Czwartek, 31 października
62. Czwartek, 31 października
63. Czwartek, 31 października
64. Czwartek, 31 października
65. Czwartek, 31 października
66. Czwartek, 31 października
67. Czwartek, 31 października
68. Czwartek, 31 października
69. Czwartek, 31 października
70. Czwartek, 31 października
71
72. Piątek, 1 listopada
73. Piątek, 1 listopada
74. Piątek, 1 listopada
75. Piątek, 1 listopada
76. Piątek, 1 listopada
77. Piątek, 1 listopada
78. Piątek, 1 listopada
79. Sobota, 2 listopada
80. Sobota, 2 listopada
81. Sobota, 2 listopada
82. Niedziela, 3 listopada
83. Niedziela, 3 listopada
84. Niedziela, 3 listopada
85. Niedziela, 3 listopada
86. Poniedziałek, 4 listopada
87. Poniedziałek, 4 listopada
88. Poniedziałek, 4 listopada
89. Poniedziałek, 4 listopada
90. Poniedziałek, 4 listopada
91. Poniedziałek, 4 listopada
92. Poniedziałek, 4 listopada
93. Poniedziałek, 4 listopada
94. Poniedziałek, 4 listopada
95. Poniedziałek, 4 listopada
96. Poniedziałek, 4 listopada
97. Poniedziałek, 4 listopada
98. Poniedziałek, 4 listopada
99. Poniedziałek, 4 listopada
100. Poniedziałek, 4 listopada
101. Poniedziałek, 4 listopada
102. Poniedziałek, 4 listopada
103. Poniedziałek, 4 listopada
104. Poniedziałek, 4 listopada
105. Poniedziałek, 4 listopada
106. Poniedziałek, 4 listopada
107. Poniedziałek, 4 listopada
108. Poniedziałek, 4 listopada
109. Poniedziałek, 4 listopada
110. Poniedziałek, 4 listopada
111. Poniedziałek, 4 listopada
112. Poniedziałek, 4 listopada
113. Poniedziałek, 4 listopada
114. Niedziela, 10 listopada
115. Poniedziałek. 11 listopada
116. Poniedziałek, 11 listopada
117. Poniedziałek, 11 listopada
118. Poniedziałek, 11 listopada
119. Poniedziałek, 11 listopada
120. Wtorek, 12 listopada
PODZIĘKOWANIA
PRZYPISY
Dla mojej cudownej agentki i przyjaciółki
CAROLE BLAKE
1
Środa, 23 października
Karl Murphy był porządnym i serdecznym człowiekiem,
lekarzem rodzinnym samotnie wychowującym dwójkę małych
dzieci. Pracował do późna i zawsze dbał o swoich coraz
liczniejszych pacjentów. Ostatnie dwa lata, odkąd zmarła jego
ukochana żona Ingrid, były dla niego ciężkie, a niektóre
obowiązki związane z pracą sprawiały mu szczególne trudności,
zwłaszcza konieczność przekazywania złych wieści nieuleczalnie
chorym pacjentom. Nigdy jednak nie przyszłoby mu do głowy, że
ma wrogów, a tym bardziej, że ktoś nienawidzi go na tyle, by
życzyć mu śmierci.
I zamierza go zabić jeszcze dzisiaj wieczorem.
Jasne, nie da się zadowolić wszystkich; Karl w swojej pracy
miał okazję się o tym przekonać. Większość jego pacjentów była
miła, ale kilkoro zalazło za skórę jemu i jego współpracownikom.
Mimo wszystko starał się wszystkich traktować równo.
Kiedy tego październikowego wieczoru stał razem ze swoimi
turniejowymi partnerami przy klubowym barze – wykąpany
i już bez stroju do golfa – i grzecznie pił drugą szklankę
lemoniady z limonką, dyskretnie zerkając na zegarek i nie mogąc
się doczekać wyjścia, po raz pierwszy od dawna uświadomił
sobie, że jest szczęśliwy i podekscytowany. W jego życiu pojawiła
się nowa kobieta. Spotykali się od niedawna, ale już ogromnie ją
polubił. Do tego stopnia, że dzisiaj na polu golfowym przyszło mu
do głowy, że się w niej zakochuje. Ale był bardzo skryty, więc nie
wspomniał o tym swoim towarzyszom.
Wkrótce po osiemnastej, zaniepokojony późną porą, dopił
Wkrótce po osiemnastej, zaniepokojony późną porą, dopił
napój, nie zdając sobie sprawy, że w ciemnej zawierusze na
zewnątrz ktoś na niego czeka.
Stefanie, siostra Karla, odebrała dzieci ze szkoły i obiecała
zaczekać z nimi w jego domu, dopóki nie przyjedzie razem
z opiekunką. Musiała jednak najpóźniej za kwadrans siódma
wyjść, żeby zdążyć na biznesową kolację z mężem, i nie mógł
dopuścić, żeby się spóźniła. Dlatego podziękował organizatorowi
za turniej charytatywny, przyjął gratulacje od kolegów
z drużyny, doceniających jego udaną grę, po czym ochoczo
wymknął się z popijawy, która miała trwać do późnych godzin
nocnych. Czekało go coś ważniejszego od chlania z grupą
golfistów, nawet najsympatyczniejszych. Wybierał się na randkę.
Był umówiony z niezwykle seksowną kobietą, a perspektywa
spotkania z nią po trzech dniach niewidzenia jej wprawiała go
w stan euforii, jakiego nie doświadczył, odkąd był nastolatkiem.
Pośpiesznie przeciął chłostany wiatrem i deszczem park
i dotarł do miejsca, w którym zaparkował samochód, po czym
otworzył bagażnik i wrzucił do środka torbę ze sprzętem
golfowym. Całkowicie pochłonięty myślami o czekającym go
wieczorze, schował niewielki srebrny puchar do bocznej kieszeni
torby. Mój Boże, wniosła do jego życia tyle słońca! Dwa lata, które
minęły od śmierci Ingrid, były piekłem; teraz nareszcie miał
szansę się z niego wydostać, choć w tym długim okresie
ciemności nie sądził, że będzie to kiedykolwiek możliwe.
Nie zauważył ubranej na czarno nieruchomej postaci, która
leżała pod tartanowym dywanikiem dla psa na tylnym siedzeniu,
i nie przejął się tym, że światło w środku nie zapaliło się, gdy
otworzył drzwi po stronie kierowcy. Miał wrażenie, że każdego
dnia kolejna część jego starzejącego się audi odmawia
posłuszeństwa albo – jak wskaźnik poziomu paliwa – działa tylko
od czasu do czasu. Zamówił nowe A6 i miał je odebrać za kilka
tygodni.
Usadowił się za kierownicą, zapiął pas, uruchomił silnik
i włączył światła. Następnie przełączył radio ze stacji Classic FM
na Radio 4, by wysłuchać końcówki wiadomości, wyjechał
z parkingu i ruszył wąską drogą biegnącą wzdłuż osiemnastego
fairwayu klubu golfowego Haywards Heath. Z naprzeciwka ktoś
nadjeżdżał, więc Karl zjechał na bok, aby go przepuścić. Kiedy
zamierzał ponownie przyśpieszyć, usłyszał za sobą nagły ruch
i ktoś zakrył mu usta i nos czymś wilgotnym i cuchnącym.
Rozpoznał woń chloroformu, którą pamiętał ze studiów. Przez
krótką chwilę próbował się opierać, zanim jego mózg ogarnęło
otępienie, stopy spadły z pedałów, a dłonie wypuściły
kierownicę.
2
Środa wieczór, 23 października
Przyłożył lornetkę do oczu, w ciemności skupiając wzrok na
kobiecie, którą tak bardzo kochał. Na stoliku obok leżał
noktowizor od kuszy, którego używał, gdy gasiła światła.
Piła białe wino – już czwarty kieliszek – i ponownie wybierała
jakiś numer na telefonie, wyraźnie niespokojna i rozdrażniona.
Szybkim ruchem głowy odrzuciła rude włosy z ładnej twarzy.
Zawsze to robiła, gdy była spięta i zdenerwowana.
On nie odbierze, kochanie, skarbie mój, naprawdę nie
odbierze.
3
Środa wieczór, 23 października
Mój Boże, ci mężczyźni! Co się stało? Czy to jej wina? A może
ich?
Czasami w życiu robimy naprawdę głupie rzeczy, pomyślała
Red. Wtedy nam się takie nie wydają; rozumiemy to dopiero
w momencie, gdy wszystko się sypie. Potrzebowała dwóch lat –
dwóch lat ignorowania dobrych rad rodziny, przyjaciół,
a w końcu także policji – by zrozumieć, jak niebezpieczny jest
Bryce Laurent, którego poznała dzięki ogłoszeniu w internecie
i w którym się zakochała.
Gdyby mogła cofnąć czas o dwa lata, zachowując wiedzę,
którą obecnie posiadała…
Proszę, Boże.
Nigdy nie zarejestrowałaby się na stronie serwisu
randkowego i na pewno nie zamieściłaby tej idiotycznej
wiadomości.
Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie
miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je
rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i — kto wie? — może coś
więcej.
Większość odpowiedzi nadawała się do kosza. Ale przecież
koleżanki ostrzegały ją, że wielu mężczyzn odpowiadających na
takie ogłoszenia to kłamcy – żonaci faceci szukający szybkiego
numerka i niczego więcej.
Odpowiedziała koleżankom, że szybkie numerki jej nie
interesują, ale nie pogardziłaby długim numerkiem! Musiała
obchodzić się smakiem przez większość czasu, jaki zmarnowała
na tego zajętego sobą dupka Dominica, który zazwyczaj już pół
minuty po półminutowym bzykaniu zabierał się za sprawdzanie
maili.
Poza tym Red uważała, że jest wystarczająco bystra, by
odróżnić krętaczy od uczciwych.
Błąd.
Poważny błąd.
Teraz, gdy już znała prawdę, uświadamiała sobie, jak
poważny.
Nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją obserwuje, gdy
nasłuchując sygnałów w telefonie, wypiła kolejny łyk sauvignon
blanc. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. W końcu poczta głosowa. Była
dwudziesta trzydzieści. Spóźniał się na randkę już półtorej
godziny. Gdzie on jest, do diabła?
Wściekła i urażona, rozłączyła się, tym razem nie nagrawszy
wiadomości.
4
Środa wieczór, 23 października
Van to jest gość! O tak. Żebyście wiedzieli! Queen of the
Slipstream Vana Morrisona donośnie rozbrzmiewało z dużego
czarnego głośnika Jawbone, zalewając malutkie mieszkanko
pięknymi słowami, które kiedyś mógłby powiedzieć Red.
Słyszał, że marudny staruch mieszkający piętro wyżej wali
laską w podłogę, jak zwykle, gdy on tak późno słuchał muzyki.
Ale miał to gdzieś.
Queen of the Slipstream to ona. Jego królowa.
Dama kier.
Czerwień. Red.
Włosy w kolorze damy kier.
Odrzuciła go.
Upokorzyła.
Czy bolało? O tak, bolało. W każdej minucie każdego dnia
i nocy. W każdej sekundzie.
Miał szczęście, że znalazł mieszkanie z takim widokiem.
Czasami w życiu wszystko się układa. On i Red też byli sobie
przeznaczeni. Odsunął lornetkę od oczu i potrząsnął głową,
czując w sobie kłębiącą się furię. Owszem, coś stanęło na drodze
ich związku, ale teraz to już historia – daleka przeszłość.
Patrzył na jej słodkie usta, gdy wypiła kolejny łyk wina. Usta,
które całował z taką czułością i namiętnością. Usta, które starał
się oddać na przedstawiających ją szkicach; jeden z nich – była
na nim prowokacyjnie uśmiechnięta – oprawił i powiesił na
ścianie. Pod rysunkiem widniał podpis: Co najmniej pięć razy
dziennie!1.
Usta, które całowały każdą część jego ciała. Nie mógł znieść
myśli, że mogły całować innego. Należały do niego. Posiadł je.
Myśl o tym, że inny mężczyzna dotyka jej miękkiej skóry,
przytula jej nagie ciało, wchodzi w nią, mroziła mu serce. Myśl
o tym, że patrzyła innemu mężczyźnie w oczy, gdy szczytowała,
przepełniała go bezsilną złością.
Ale już nie był bezsilny. Miał plan.
Skoro ja nie mogę, to nikt nie będzie cię miał.
Zasunął zasłony i zapalił światło. Potem jeszcze przez chwilę
obserwował ją na jednym z monitorów na ścianie. Znów do
kogoś dzwoniła. Założenie podsłuchu w jej telefonie było
banalnie proste. Skorzystał z programu SpyBubble, który kupił
przez internet i potajemnie zainstalował w jej komórce. Dzięki
niemu mógł słuchać wszystkich jej rozmów, gdziekolwiek
przebywała, a także automatycznie otrzymywał każdego
przychodzącego i wychodzącego SMS-a, znał numery osób, do
których dzwoniła, i tych dzwoniących do niej, a także adresy
stron internetowych, jakie odwiedzała; oglądał jej zdjęcia i – co
ważne – dzięki nawigacji zawsze dokładnie wiedział, gdzie się
znajduje.
Popatrzył na swoje zdjęcia wiszące na ścianach. Oto on
w różowej kurtce i słomkowym kanotierze podczas regat
w Henley, bardzo podobny do George’a Clooneya, z Red u boku,
ubraną w zwiewną sukienkę i ogromny kapelusz. Na kolejnym
zdjęciu miał na głowie skórzaną pilotkę i siedział w kokpicie
tiger motha. Dalej wisiała pozowana fotografia w centrum
kontroli lotów na lotnisku Gatwick. Na następnym zdjęciu
prezentował się bardzo przystojnie w todze i birecie podczas
uroczystości wręczania dyplomów na paryskiej Sorbonie. Na
kolejnym, ubrany w podobną czapkę i togę, odbierał doktorat
w szkole lotniczej w Sydney. Na swojej ulubionej fotografii
pozował w mundurze strażaka. Na zdjęciu obok ściskał dłoń
księcia Karola. Na następnym podawał rękę sir Paulowi
McCartneyowi. Imponujące? Wystarczająco imponujące dla
królowej?
A jednak go odrzuciła.
Zatruły ją kłamstwa jej rodziny. Kłamstwa jej przyjaciół. Jak
mogła im uwierzyć? Zniszczyła wszystko przez własną głupotę.
Pogłośnił muzykę, zagłuszając myśli szalejące w głowie,
ignorując walenie w podłogę Pana Marudy.
Potem znów wziął do ręki lornetkę, zgasił światło, podszedł
do okna i lekko rozchylił zasłony. Znacznie przyjemniej było
obserwować ją na żywo, a nie na ekranach transmitujących
obraz i dźwięk ze wszystkich pomieszczeń. W ten sposób
dokładniej wyczuwał jej ból. Popatrzył na okno na drugim
piętrze jej mieszkania po drugiej stronie ulicy. Miała zapalone
światło w salonie i wyraźnie ją widział. Trzymała telefon przy
uchu i sprawiała wrażenie bardzo zmartwionej.
Słusznie.
5
Środa wieczór, 23 października
– Proszę, nie rób mi tego – powiedziała Red, gdy komórka po
sześciu sygnałach ponownie połączyła się z pocztą głosową.
„Mówi Karl. Nie mogę teraz odebrać, więc zostaw wiadomość,
a natychmiast oddzwonię”.
Nagrała trzy wiadomości, ale wciąż „natychmiast” nie
oddzwonił. Pierwszy raz próbowała o dziewiętnastej trzydzieści
– pół godziny po tym, jak miał po nią przyjechać. Zamierzali zjeść
kolację w China Garden. Drugą wiadomość zostawiła
o dwudziestej, a trzecią – starając się nie dać po sobie poznać, że
jest rozgniewana, co było trudne – tuż przed dwudziestą
pierwszą. Teraz była dwudziesta druga trzydzieści. Sprawdzała
nawet wiadomości na Twitterze i Facebooku, chociaż Karl nigdy
wcześniej nie kontaktował się z nią w ten sposób.
Wspaniale, pomyślała. Wystawił mnie. Naprawdę nieźle.
Rozstanie z Bryce’em było koszmarem, który wciąż ją
nawiedzał. Przez pierwsze tygodnie po tym, jak z pomocą policji
go wyrzuciła, po powrocie do swojego dawnego mieszkania
często zastawała jego astona martina zaparkowanego przed
domem. Bryce’a nie było w polu widzenia, ale wystarczył widok
samochodu, by przyprawić ją o dreszcze. Przestał to robić
dopiero wtedy, gdy pewnego dnia wyjątkowo się wkurzyła
i spuściła powietrze ze wszystkich czterech kół. Ale później,
podczas samotnych biegów treningowych przed maratonem
charytatywnym w Brighton – urządzonym na rzecz organizacji
Samarytanie, czasami widziała, że obserwuje ją z daleka, pieszo
albo z okna jadącego samochodu. Na pewien czas ją to
zniechęciło, zwłaszcza do ulubionych wieczornych przebieżek po
wzgórzach w zapadającej ciemności.
Za radą ludzi z ośrodka dla ofiar przemocy przeprowadziła
się z należącego do niej mieszkania do tego tymczasowego
lokum, wynajętego pod przybranym nazwiskiem. Mieszkanie na
drugim piętrze, na które zdecydowała się ze względu na
korzystne położenie, miało okna niewidoczne z głównej ulicy
i wzmocnione drzwi. Mieściło się w stojącej niedaleko nadbrzeża
w Hove ponurej, zaniedbanej wiktoriańskiej kamienicy, która
kiedyś była prywatną rezydencją. Główne okna wychodziły na
schody przeciwpożarowe brzydkiego bloku mieszkalnego z lat
pięćdziesiątych, podwórze oraz alejkę prowadzącą do parkingu
i zamykanych garaży na tyłach budynku.
Chociaż miała się tutaj czuć bezpieczna, mieszkanie ją
przygnębiało. Wąski, słabo oświetlony przedpokój prowadził do
niewielkiego otwartego salonu połączonego z jadalnią
i staroświecką kuchnią, przypominającą kambuz oddzielony
barem. W przedpokoju znajdowały się drzwi do małej sypialni,
którą przerobiła na gabinet, i do większego pokoju z widokiem
na garaże i kubły na śmieci.
Pomalowała całe mieszkanie na biało, co nieco je rozjaśniło;
powiesiła na ścianach kilka obrazków i rodzinnych zdjęć, ale nie
czuła się jak w domu i wiedziała, że nigdy się tutaj tak nie
poczuje. Miała nadzieję, że wkrótce się stąd wyniesie i dzięki
sprzedaży dawnego lokum i drobnej pomocy finansowej
rodziców wprowadzi do swojego wymarzonego mieszkania.
Przewiewnego i przestronnego, na ostatnim piętrze Royal
Regent, domu w stylu regencji przy Marine Parade w Kemp
Town. Z olbrzymim nasłonecznionym balkonem, który
wychodził na kanał La Manche i z którego rozpościerały się
cudowne widoki na przystań jachtową na wschodzie i molo
w Brighton na zachodzie.
Policja doradziła jej, aby nie jeździła swoim ukochanym
garbusem kabrioletem z 1973 roku, bo za bardzo rzucał się
w oczy. Stał więc opuszczony w wynajętym garażu, a ona
wyprowadzała go tylko od czasu do czasu, by podładować
akumulator i zrobić przegląd.
Wlała do kieliszka resztkę sauvignon blanc, które otworzyła
wcześniej, gdy stało się oczywiste, że nigdzie nie pójdzie
z Karlem. Mężczyźni, pomyślała ze złością. Cholerni mężczyźni.
Tylko że to było zupełnie nie w jego stylu.
W porównaniu z koszmarem ostatnich lat Karl Murphy
wydawał się haustem świeżego powietrza. Poznała go przez
najlepszą przyjaciółkę, dentystkę Raquel Evans. Karl pracował
jako lekarz w tej samej przychodni i był wdowcem. Jego żona
dwa lata wcześniej zmarła na raka, pozostawiając mu dwóch
małych synów. Raquel uważała, że jest już gotowy zostawić za
sobą przeszłość i rozpocząć nowy związek; czuła, że między nim
a Red może zaiskrzyć, i miała rację.
Spotykali się dopiero od niedawna, ale kilka razy zjedli razem
kolację, a zeszłej soboty, gdy chłopcy nocowali u rodziców jego
zmarłej żony, po raz pierwszy ze sobą spali i spędzili razem
większość niedzieli. Karl powiedział jej, z szerokim uśmiechem,
że chyba ma do niej słabość, skoro zrezygnował ze zwyczajowej
niedzielnej gry w golfa.
Red, z równie szerokim uśmiechem, odparła, że ich związek
trwa zbyt krótko, by pozwoliła się zepchnąć na drugi plan przez
golfa. Spędzili niedzielny poranek w łóżku, potem poszli na
brunch do restauracji z owocami morza pod Kings Road Arches,
zjedli ostrygi i wędzonego łososia, a na koniec wybrali się na
cudowny długi spacer esplanadą. Późnym popołudniem Karl
pojechał odebrać chłopców i umówili się na kolejną randkę na
środowy wieczór. Planował wziąć dzień wolny w pracy, żeby
zagrać w turnieju golfowym, a potem odebrać ją
o dziewiętnastej.
Więc gdzie się podziewał? Czyżby miał wypadek? Trafił do
szpitala? Nie powiedział jej, na którym polu golfowym gra, więc
nie miała pojęcia, dokąd zadzwonić. Nagle uświadomiła sobie,
jak niewiele o nim wie… mimo że go sprawdziła.
Prawdopodobnie nie opowiedział też o niej wiele swoim bliskim.
Mogła zadzwonić na policję i spytać, czy nie doszło do
jakiegoś wypadku, ale postanowiła tego nie robić. Przez ostatnie
lata zbyt często zawracała im głowę, stale zgłaszając nowe ataki
Bryce’a. A szpitale? „Przepraszam, chciałam się dowiedzieć, czy
przypadkiem nie trafił do państwa doktor Karl Murphy”.
Kiedy pomyślała o swoich dotychczasowych doświadczeniach
z mężczyznami, doszła do wniosku, że chyba jest zbyt
wyrozumiała. Karl prawdopodobnie się spił, leży na barze
w jakimś lokalu i zupełnie o niej zapomniał.
Cholerni mężczyźni.
Opróżniła kieliszek.
To już piąty, naliczył obserwujący ją mężczyzna.
6
Środa wieczór, 23 października
Nadal siedział w ciemności z lornetką przy oczach. Red wciąż
nosiła zegarek, który wyglądał, jakby znalazła go w jajku
z niespodzianką. Ależ sknera z tego Karla, jej cudownego nowego
kochanka, skoro nie kupił jej droższego. On sam podarował jej
zegarek Cartier Tank, ale zwróciła go, podobnie jak resztę
biżuterii, gdy wyrzuciła jego rzeczy na ulicę i zmieniła zamki.
Nie licząc cienkiej srebrnej bransoletki na prawym
nadgarstku.
Zaciągnął zasłony i zapalił światło, a następnie usiadł przy
niewielkim okrągłym stoliku i wziął do ręki talię kart. Rozłożył je
w wachlarz jedną ręką, złożył i ponownie rozłożył. Trening.
Codziennie przez kilka godzin musiał ćwiczyć swój repertuar.
Jutro czekał go ważny występ; miał prezentować magiczne
sztuczki przy stolikach klientów podczas kolacji dla agentów
nieruchomości z Brighton.
Może przyjdzie Red. Mógłby jej sprawić miłą niespodziankę.
„Proszę bardzo, dama zniknęła!”
Kiedyś byłaś moją damą.
Wciąż nosisz bransoletkę, którą ci dałem!
Wiedział, co to oznacza. To bardzo freudowskie. Chciała
zachować coś, co dostała od niego. Ponieważ, chociaż nie chciała
się do tego przyznać, wciąż go kochała.
Założę się, że będziesz chciała, żebym wrócił. Niedługo
zaczniesz mnie błagać. Naprawdę nie możesz mi się oprzeć, po
prostu nie zdajesz sobie z tego sprawy. Żadna kobieta nie może
mi się oprzeć! Tylko nie zwlekaj za długo, bo nie będę czekał
w nieskończoność.
Żartuję!
Nie przyjąłbym cię z powrotem, nawet gdybyś prosiła na
klęczkach. Ciebie ani twojej ohydnej rodziny i okropnych
przyjaciół. Nienawidzę całego tego gównianego światka,
w którym żyjesz. Mógłbym cię z niego wyzwolić.
Robisz duży błąd, skoro tego nie zauważasz.
Popatrzył na zegarek. Dwudziesta trzecia dziesięć. Czas się
zabawić. Położył komórkę na stole w salonie i zabrał kluczyki do
pożyczonego vauxhalla astry, do którego przykręcił lewe tablice
rejestracyjne z numerem skopiowanym z tablic identycznego
samochodu stojącego na parkingu długoterminowym przy
lotnisku Gatwick i zostawił go na swoim miejscu w garażu dwie
ulice dalej. Włożył czarną kurtkę z kapturem, sprawdził
w kieszeniach, czy zabrał wszystko, czego potrzebuje, włożył
czarne skórzane rękawiczki, naciągnął czapkę baseballową
mocniej na twarz i wymknął się w ciemność.
7
Środa wieczór, 23 października
Karl przetoczył się w ciemnym, wyłożonym wykładziną
bagażniku swojego samochodu. Potwornie bolała go głowa
i trząsł się ze strachu i wściekłości. Nie chciał wpaść w panikę,
więc starał się spokojnie oddychać przez nos i myśleć rozsądnie,
żeby jakoś wyplątać się z tej sytuacji.
Próbował się domyślić, gdzie jest – i jak długo – a także
dlaczego, u diabła, spotkało go coś takiego. Czy z kimś go
pomylono? A może napastnik zabrał mu klucze i właśnie okrada
jego dom? Albo jeszcze gorzej: próbuje dopaść jego ukochane
dzieci, Dane’a i Bena?
Jezu, co musi sobie myśleć Red? Czekała na niego w domu.
Gdyby tylko mógł do niej zadzwonić… Ale telefon miał w kieszeni
spodni i nie mógł go dosięgnąć.
Od czasu do czasu słyszał przejeżdżające samochody
i podejrzewał, że w pobliżu jest jakaś wiejska droga. Samochody
pojawiały się coraz rzadziej, co wskazywało, że robi się późno.
Ktokolwiek go tak urządził, znał się na węzłach. Karl nie mógł
ruszać nogami i rękami ani wypluć knebla; czuł bolesne skurcze.
I nie miał pojęcia, jak szczelny jest bagażnik – co go przerażało.
Zdawał sobie sprawę, że im szybciej oddycha, tym więcej zużywa
tlenu. Musiał zachować spokój. Wcześniej czy później ktoś go
uratuje. Powinien zadbać o to, by nie zabrakło mu powietrza.
Zaschło mu w ustach i już dawno zrezygnował z wołania
o pomoc, bo kiedy to robił, tylko krztusił się kneblem mocno
przytwierdzonym za pomocą taśmy klejącej, którą chyba
owinięto wokół jego głowy.
Chryste, przecież musi tutaj być jakiś ostry przedmiot. Coś, co
pozwoliłoby mu przeciąć więzy. Przysunął się bliżej swojej torby,
usłyszał grzechot sprzętu do golfa, po czym przyłożył pętający go
sznur do jednego z żelaznych kijów. Ale kij się obracał, nie
stawiając oporu.
Niech ktoś mi pomoże, proszę!
Usłyszał warkot silnika samochodu i szum opon na mokrej
drodze i poczuł przypływ nadziei. Odgłosy wkrótce jednak
ucichły.
Niech ktoś się zatrzyma!
Znów usłyszał ryk silnika, szum opon, a następnie pisk
hamulców. Tak! Mój Boże, tak, dziękuję!
Po chwili poczuł podmuch zimnego powietrza, gdy pokrywa
bagażnika się uniosła. Oślepiło go światło. Jego radość nie trwała
długo.
– Miło znów cię widzieć, przyjacielu – usłyszał grzeczny męski
głos dobiegający zza źródła światła. – Przepraszam, że kazałem ci
czekać, ale musiałem załatwić coś, z czego nie mogłem się
wyplątać. Pewnie wiesz, jak to jest?
O ziemię uderzył jakiś metalowy przedmiot, a potem coś
zachlupotało. Poczuł woń benzyny.
Ogarnęło go przerażenie.
– Jesteś lekarzem, prawda? – zapytał go ktoś uprzejmie.
Karl stęknął.
– Masz przy sobie jakieś środki przeciwbólowe?
Pokręcił głową.
– Na pewno? Nigdzie w samochodzie? Jesteś lekarzem, na
pewno coś masz.
Milczał. Drżąc, próbował się domyślić, o co w tym wszystkim
chodzi.
– Widzisz, doktorku, pytam z myślą o tobie. Przydałyby ci się,
biorąc pod uwagę, co cię czeka. To naprawdę nie twoja wina, a ja
nie jestem sadystą. Nie chcę, żebyś cierpiał, dlatego pytam
o środki przeciwbólowe.
Mężczyzna niezdarnie wyciągnął Karla z bagażnika, przez
Mężczyzna niezdarnie wyciągnął Karla z bagażnika, przez
chwilę go niósł, a potem upuścił na mokrą trawę. Po chwili
rozległ się trzask zamykanego bagażnika.
– Chciałbym, żebyś coś napisał, Karl, jeśli nie masz nic
przeciwko.
Nie odpowiedział, tylko mrużył oczy pod wpływem
jaskrawego światła latarki.
– List pożegnalny. Uwolnię twoją prawą rękę, żebyś mógł
pisać. Jesteś praworęczny?
Mrugając, dalej wpatrywał się w snop światła. Czuł, że za
chwilę zwymiotuje. Nagle poczuł rozdzierający ból, gdy
napastnik zerwał mu z twarzy taśmę. Po chwili mężczyzna
wyciągnął mu knebel z ust.
– Tak lepiej?
– Kim jesteś, do cholery? Chyba schwytałeś niewłaściwą
osobę. Nazywam się Karl Murphy – odezwał się błagalnym
tonem. – Jestem lekarzem.
– Wiem, kim jesteś. Jeśli obiecasz, że nie zrobisz niczego
głupiego, uwolnię twoją jedną rękę. Lewą czy prawą?
– Prawą.
– Wreszcie robimy jakieś postępy!
Karl Murphy zobaczył błysk ostrza i po chwili jego prawa
ręka była wolna. Nieznajomy włożył mu długopis w dłoń
i podsunął kartkę w linie. Karl rozpoznał, że kartka pochodzi
z notatnika, który trzymał w torbie z przyborami medycznymi
w samochodzie. Kątem oka dostrzegł porywacza, ubranego na
czarno, w czapce baseballowej naciągniętej na czoło.
Porywacz przeciągnął go po trawie i oparł plecami o coś
twardego i nieruchomego. Pień drzewa. Potem umieścił przed
nim podkładkę do pisania.
– Napisz list pożegnalny, Karl.
– List pożegnalny? Dla kogo?
– Dla kogo? No nie, doktorze Murphy. Nie uczyli cię gramatyki
w szkole? Do kogo!
– Nie napiszę żadnego cholernego listu – zbuntował się Karl.
Nieznajomy się oddalił, a on zaczął rozpaczliwie szarpać
Nieznajomy się oddalił, a on zaczął rozpaczliwie szarpać
więzy wolną ręką. Wkrótce porywacz wrócił z dużym ciemnym
przedmiotem w dłoni. Karl usłyszał chlupot, a po chwili poczuł,
że jakiś płyn oblewa całe jego ciało, i znów rozniósł się
charakterystyczny smród benzyny. Karl zaczął się wić, próbując
się odtoczyć, lecz jego głowę i twarz zalała kolejna porcja
benzyny i zapiekły go oczy. Nagle w świetle latarki zobaczył małą
plastikową zapalniczkę w dłoni w rękawiczce.
– Będziesz grzecznym chłopcem czy chcesz, żebym tego użył?
Karla ogarnęła groza.
– Błagam, nie wiem, kim jesteś ani czego chcesz. Możemy
o tym porozmawiać? Powiedz mi, czego chcesz!
– Chcę, żebyś napisał list pożegnalny. Jeśli to zrobisz, odejdę.
Jeśli nie, pstryknę zapalniczką i zobaczymy, co się stanie.
– Proszę! Proszę, nie! Posłuchaj… to jakaś straszna pomyłka.
Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nazywam się Karl
Murphy, jestem lekarzem rodzinnym w Brighton. Moja żona
umarła na raka, mam dwójkę małych dzieci, które mnie
potrzebują. Proszę, nie rób tego.
– Doskonale wiem, kim jesteś. Niczego ci nie zrobię, jeśli
napiszesz list. Masz dokładnie dziesięć sekund. Napisz,
a wszystko się skończy i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. No to
zaczynam odliczać. Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem…
– Dobrze! – wrzasnął Karl Murphy. – Zrobię to!
Porywacz się uśmiechnął.
– Wiedziałem, że się zgodzisz. Nie jesteś głupcem.
Wygładził kartkę na podkładce i stanął nad Karlem. Zbliżał się
jakiś samochód. Karl miał rozpaczliwą nadzieję, że się zatrzyma.
Reflektory na chwilę oświetliły gęstwinę drzew i krzewów oraz
przystojną twarz nieznajomego. Potem odgłos silnika się oddalił.
Karl zaczął pisać, cały czas intensywnie myśląc.
Kiedy skończył, porywacz odebrał mu podkładkę. Światło
latarki zatańczyło między drzewami, a pozostawiony
w ciemności Karl raz jeszcze spróbował się uwolnić. Zapłonęła
w nim iskierka nadziei, gdy udało mu się uchwycić brzeg taśmy
i kawałek oderwać. Drapał paznokciami, rozpaczliwie próbując
ponownie znaleźć łączenie. Po chwili latarka znów rozbłysła
pośród drzew.
Poczuł, że porywacz go podnosi, zarzuca sobie na ramię jak
strażak i niesie go chwiejnym krokiem w coraz gęstszą ciemność.
– Postaw mnie! – zawołał Karl. – Zrobiłem to, o co prosiłeś.
Napastnik milczał.
– Proszę, muszę do kogoś zadzwonić. Ona będzie się o mnie
martwiła.
Cisza.
Wydawało mu się, że wędrówka trwa wiecznie; od czasu do
czasu snop światła latarki przeszywał leśne poszycie przed nimi.
– Proszę… kimkolwiek jesteś… napisałem ten list. Zrobiłem to,
o co prosiłeś.
Nadal cisza.
W końcu porywacz przerwał milczenie.
– Cholera, ciężki jesteś.
– Proszę, postaw mnie.
– Na wszystko przyjdzie czas.
Wkrótce Karl wylądował na mokrym i kłującym poszyciu.
– Jesteśmy na miejscu!
Wezbrała w nim nadzieja, gdy poczuł, że porywacz
poluzowuje i zdejmuje mu więzy.
– Dziękuję – wysapał.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Kiedy jego nogi wreszcie były wolne, chociaż zdrętwiałe,
odetchnął z ulgą. Ale radość nie trwała długo. Napastnik zdjął
kombinezon, a następnie przewrócił swą ofiarę na bok
i zepchnął ze stromego zbocza. Karl przez chwilę toczył się
bezwładnie, po czym wpadł plecami w chlupoczące błoto.
Wtedy twarz i ciało zalały mu strumienie jakiegoś płynu.
Zrozumiał, że to znów benzyna, i sparaliżował go strach.
Usiłował usiąść, dźwignąć się na nogi, ale benzyna nie
przestawała się na niego lać. Po chwili w ciemności na górze
zbocza rozbłysnął malutki płomień zapalniczki.
– Błagam! – wrzasnął wystraszony Karl. – Błagam, nie!
Obiecałeś, że jeśli napiszę list… Obiecałeś! Proszę, nie! Obiecałeś!
– Kłamałem.
Nagle zobaczył płonącą kartkę. Przez chwilę unosiła się
wysoko nad nim jak chiński lampion; kołysała się na boki, coraz
silniej trawiona płomieniami.
Bryce Laurent się cofnął. Wkrótce potem ku nocnemu niebu
wzniosła się kula ognia. Towarzyszyło jej straszliwe wycie z bólu
i wołanie o pomoc, które już po kilku sekundach zmieniło się
w chrapliwe rzężenie.
Zapadła cisza.
Wszystko skończyło się tak szybko.
Bryce czuł się nieco rozczarowany. Niemal oszukany.
Wolałby, żeby Karl Murphy cierpiał znacznie dłużej.
Ale cóż, nie zawsze wszystko się udaje.
Pochylił się i zabrał swój cuchnący benzyną kombinezon, po
czym wrócił do samochodu.
8
Czwartek rano, 24 października
Chociaż minęły już ponad trzy miesiące, Anthony’ego Mascola
wciąż rozpierała duma, gdy parkował swoje porsche na miejscu
zarezerwowanym DLA KAPITANA.
Haywards Heath, położony kilka kilometrów na północ od
Brighton, był jednym z najbardziej prestiżowych klubów
golfowych w kraju. Anthony marzył o zostaniu kapitanem i teraz
czuł, że spełnił jedną ze swoich życiowych ambicji. Co więcej,
odkąd zrezygnował z dowodzenia fryzjerskim imperium, mógł
poświęcić wystarczająco dużo czasu swojej nowej wymagającej
roli. Uwielbiał grać w czwartek rano i w każdy inny dzień
tygodnia, bez poczucia winy, że zaniedbuje pracę.
Rozkoszując się zapachem świeżo skoszonej trawy, wyjął
z bagażnika samochodu torbę ze sprzętem do golfa i wózek.
Niedawno minęła ósma rano, był piękny późnojesienny dzień,
pole golfowe lśniło od rosy, a słońce pięło się po
stalowoniebieskim niebie. Anthony wyczuwał chłód w powietrzu
i nie mógł się doczekać gry. Jeśli dzisiaj znów pójdzie mu tak
dobrze jak przez ostatnie dwa tygodnie, ma szansę na to, by jego
handicap po raz pierwszy spadł poniżej dziesięciu uderzeń.
To byłoby cholernie miłe uczucie!
Dwadzieścia minut później, wzmocniony kawą i kanapką
z boczkiem, stał razem z trójką kolegów z klubu na miejscu
startowym pierwszego dołka i ćwiczył uderzenia kijem. Trzask!
Trzask! Trzask! O tak, dzięki lekcjom, które latem pobierał
u klubowego trenera, znacznie podniósł swoje umiejętności,
a zwłaszcza pozbył się skłonności do podkręcania piłki w lewo.
Tego ranka był zachwycająco pewny siebie.
– Gramy dwóch na dwóch, dycha od łebka? – zaproponował
jego partner, Bob Sansom.
Pozostali trzej pokiwali głowami. Anthony Mascolo uderzał
jako pierwszy. Idealnie trafił w swoją piłkę Titleist 4 i z uniesioną
głową obserwował jej lot. Zatrzymała się dobre dwieście
pięćdziesiąt metrów dalej, na krótko skoszonej wilgotnej trawie –
na samym środku firewaya.
– Ładne uderzenie, Anthony! – pochwalili wszyscy trzej jego
towarzysze ze szczerą sympatią. Właśnie to uwielbiał w tym
sporcie: rywalizacja zawsze odbywała się w przyjaznej
atmosferze.
Drugie uderzenie zaprowadziło go na skraj greena, skąd wbił
piłkę do dołka dwoma pchnięciami, nie przekraczając
przewidywanej liczby uderzeń, co sprawiło mu dużą satysfakcję.
Kiedy przyklęknął, żeby zabrać piłkę, wyczuł słabą woń
pieczonego mięsa. Pewnie dobiegała z jednego z domów
stojących przy skraju pola, gdzie rosły drzewa, chociaż na
przyrządzanie pieczeni było nieco za wcześnie. Mimo zjedzonej
kanapki z boczkiem poczuł głód. Poklepał się po brzuchu pod
swetrem, zdając sobie sprawę, że na emeryturze przybrał na
wadze, po czym skupił się na wypełnianiu karty wyników.
Kiedy skończyli grę na drugim dołku, na którym kapitan
ponownie okazał się najlepszy, aromat pieczonego mięsa stał się
jeszcze wyraźniejszy.
– Chyba ktoś robi grilla – powiedział Bob Sansom. –
Karkówka… nie ma to jak karkówka z grilla!
– Nie, lepsze są żeberka – odparł Anthony Mascolo. – Różowe
w środku i przypieczone na zewnątrz, takie są najsmaczniejsze!
Terry Haines, emerytowany analityk giełdowy, zmarszczył
czoło i popatrzył na zegarek.
– Trochę wcześnie, cholera! Kto urządza grilla o wpół do
dziewiątej? Myślałem, że budka w połowie pola jeszcze jest
zamknięta.
Na początku dziesiątego dołka znajdowała się, otwarta przy
ładnej pogodzie prawie codziennie, budka z jedzeniem, gdzie
można było kupić hot dogi, kanapki z boczkiem i napoje.
– Bo jest – odpowiedział Anthony Mascolo.
– Mam nadzieję, że to nie kolejni biwakowicze! – włączył się
Gerry Marsh, emerytowany prawnik.
W lecie kilka razy mieli problemy z młodymi ludźmi, którzy
nielegalnie obozowali na terenie klubu, ale dali się grzecznie
usunąć.
Anthony Mascolo uderzał jako pierwszy, lecz rozproszony
zapachem, podciął piłkę i posłał ją za daleko w prawo, w gęstą
kępę drzew i krzaków. Miał niewielką szansę, by ją odnaleźć,
a tym bardziej zagrać.
Zaczekał, aż pozostali wykonają uderzenia, po czym zagrał
zapasową piłką, ponownie nadmiernie ją podcinając, ale tym
razem nie poszło mu tak fatalnie. Piłka zatrzymała się kilka
metrów przed krzewami i drzewami.
– Kurwa mać! – mruknął pod nosem i ruszył w tamtą stronę,
poprzedzany przez wózek elektryczny. Koledzy, którzy bez
wyjątku wykonali całkiem udane uderzenia i ich piłki
wylądowały na fairwayu, poszli za nim, żeby pomóc mu szukać.
Mascolo wyjął z torby żelazny kij numer 8 i zagłębił się
w gąszcz, torując sobie drogę przez połać uschłych pokrzyw,
z nadzieją wypatrując pokrytej dołeczkami białej piłki. Woń
pieczonej wieprzowiny była tutaj jeszcze silniejsza, co nie miało
sensu. Odgarnął kilka gałęzi główką kija, starając się odgadnąć
tor lotu piłki i jak głęboko wpadła w zarośla – a także w co mogła
uderzyć i gdzie się odbić. Nagle zobaczył głęboki rów i zmartwiał.
Pewnie miał pecha i piłka się tam stoczyła. Jeśli tak, nie da się
jej wydobyć i będzie musiał grać zapasową, co oznaczało, że
kolejne uderzenie będzie już jego czwartym. Na tym dołku nie
miał szansy zmieszczenia się w przewidzianym limicie.
– Od tego zapachu naprawdę robię się głodny! – odezwał się
Bob Sansom. – Specjalnie nie jadłem śniadania, bo próbuję
schudnąć, ale teraz zjadłbym konia z kopytami! Marzy mi się
pieczona wieprzowina z chrupiącą skórką!
– Masz szczęście, że zabrałem słoik sosu jabłkowego! –
zażartował Gerry Marsh.
– A ja mam ziemniaki i sos pieczeniowy! – dodał Terry Haines.
Anthony Mascolo przebił się kijem przez gęste zarośla do
krawędzi rowu i popatrzył w dół, spodziewając się, że na dnie
zobaczy swoją piłkę, zapewne do połowy zanurzoną w błotnistej
wodzie.
Ale zobaczył coś innego.
– Jezu! – zawołał.
Gerry Marsh dołączył do niego i również zajrzał do rowu.
Kiedy ujrzał to samo co kolega, czym prędzej się odwrócił, a jego
twarz pobladła. Po chwili zwymiotował na swoje dwukolorowe
buty do golfa.
– Chryste – jęknął Terry Haines, cofając się i dygocząc, blady
jak ściana. – O Boże.
Czasami przychodzą nam do głowy dziwaczne myśli, dlatego
gdy Anthony Mascolo wyjął telefon z torby, żeby zadzwonić pod
numer alarmowy, pomyślał: Będziemy musieli przerwać grę na
dzisiaj, więc nie muszę się martwić, że spieprzyłem sprawę na
tym dołku! W końcu dotarło do niego, na co patrzy, i poczuł
smród wymiotów Gerry’ego Marsha. Przez chwilę patrzył
wstrząśnięty w głąb rowu jak zahipnotyzowany, aż wreszcie się
cofnął, nie mogąc dłużej znieść tego widoku.
Usłyszał odcieleśniony głos:
– Centrala alarmowa, z którymi służbami połączyć?
Dobiegał z jego telefonu.
Nie wiedział, które służby zawiadomić. Naprawdę nie miał
pojęcia.
– Ze strażą pożarną – odpowiedział. – Pogotowiem. Policją.
Komórka wyślizgnęła mu się z ręki i spadła na poszycie.
Odwrócił się. Miał zawroty głowy. Robiło mu się słabo.
Przytrzymał się cienkiego pnia drzewa, żeby nie upaść.
9
Czwartek rano, 24 października
Nadinspektor Roy Grace siedział w swoim gabinecie na
drugim piętrze Sussex House, budynku Departamentu
Przestępczości i Sprawiedliwości, w którym mieścił się wydział
do spraw poważnych przestępstw w hrabstwach Surrey i Sussex.
Sączył resztkę zaparzonej przed godziną, zimnej już kawy. Na
jego biurku piętrzyły się sterty papierów, które, obok około
sześćdziesięciu maili w skrzynce odbiorczej, od siódmej rano
zajmowały jego zmęczony i otumaniony mózg świeżo
upieczonego taty.
Jego syn Noah, który miał już prawie cztery miesiące, nie
pozwalał ani jemu, ani jego ukochanej Cleo się wysypiać.
Grace’owi to nie przeszkadzało, bo bycie ojcem wciąż
przepełniało go radością, ale musiał przyznać, że przydałaby mu
się chociaż jedna przespana noc. Już niedługo, przy odrobinie
szczęścia, będzie mógł liczyć aż na cztery!
W następną sobotę, za niecałe dziesięć dni, ożeni się z Cleo.
Pierwotnie planowali, że ślub, kilkakrotnie przekładany
z powodu problemów z oficjalnym uznaniem jego dawno
zaginionej żony Sandy za zmarłą, odbędzie się w wiejskim
kościółku w miejscu zamieszkania rodziców Cleo. Ale w końcu
zdecydowali się na ładny kościół w Rottingdean, nadmorskiej
wiosce zaanektowanej przez wschodnie przedmieścia Brighton,
ponieważ oboje lubili tamtejszego wikariusza, księdza Martina,
którego wielokrotnie mieli okazję spotykać w związku ze swoją
pracą.
W następny poniedziałek wybierali się w czterodniową
W następny poniedziałek wybierali się w czterodniową
podróż poślubną do Wenecji – cel podróży pozostawał
niespodzianką dla Cleo, która wcześniej kilkakrotnie
wspominała, że zawsze chciała tam pojechać. Grace nie mógł się
doczekać tych dni, chociaż wiedział, że będzie bardzo tęsknił za
synem – chociaż nie za brakiem snu.
Mimo miłości do Cleo na radości Grace’a kładł się cień. Sandy.
Nie mógł się pozbyć poczucia winy; lęku, że być może, podczas
gdy on układa sobie życie i jest szczęśliwszy niż kiedykolwiek,
ona wciąż jest w rękach szaleńca, który porwał ją i trzyma
w niewoli, albo umarła w jakiś straszliwy sposób. Starał się
oddalić od siebie te myśli, wiedząc, że przez ostatnie dziesięć lat
zrobił wszystko co w ludzkiej mocy, by ją odnaleźć. Skupił się na
pracy.
Na wierzchu jednej ze stert papierów, najmniejszej i najmniej
pilnej, leżała żółta karteczka, na której jego nowa sekretarka
napisała odręcznie: Sprawy rugby. Grace był prezesem
i sekretarzem policyjnej drużyny rugby i musiał się zająć
organizacją kilku zbliżających się imprez. Kolejna sterta, również
oznaczona kolorową karteczką, zawierała listę pytań i wniosków
od Nicoli Roigard, niedawno mianowanej komisarz hrabstwa
Sussex. Grace nie tylko był drugim co do starszeństwa
detektywem w hrabstwie, ale i odpowiadał za bieżące
dochodzenia oraz ponowne podjęcie wielu starych spraw, musiał
więc składać Nicoli regularne raporty. Była miła w obyciu, ale
wymagająca i nie dawała się łatwo zbyć.
Trzecia, najbardziej pilna – a zarazem największa – sterta
zawierała dokumentację, którą miał uzupełnić wspólnie z Emily
Gaylor, niegdyś pracownicą resortu wymiaru sprawiedliwości,
a obecnie śledczą specjalizującą się w dochodzeniach
finansowych. Dokumentacja dotyczyła procesu przestępców
schwytanych w ramach operacji Flądra, sprawców paskudnego
włamania – skrępowana ofiara zmarła – do którego doszło w tym
roku w Brighton.
W notatniku w iPhonie miał rezerwową listę gości weselnych.
W notatniku w iPhonie miał rezerwową listę gości weselnych.
Liczba miejsc była ograniczona, więc za każdym razem, gdy ktoś
rezygnował, mogli dodać kogoś z listy oczekujących. Martwiło go,
że nie może zaprosić wszystkich ludzi, których chciałby widzieć
na swoim ślubie. To, co miało być radosnym wydarzeniem,
zmieniło się w źródło poważnych rozterek.
Ale jedną rzeczą, na którą z pewnością czekał z utęsknieniem,
była wieczorna sesja pokera. Od piętnastu lat niemal w każdy
czwartek grywał z grupą przyjaciół, w której skład wchodziło
także kilku kolegów z pracy. Tym razem spotkanie miało się
odbyć u niego, a Cleo wzięła na siebie przygotowanie przekąsek
i przyrządzenie kurczaka w winie na kolację, którą zawsze jadali
w połowie gry.
Niestety, akurat w tym tygodniu pełnił dyżur jako starszy
oficer dochodzeniowy. Miał szczerą nadzieję, że żadne
z trzynastu zabójstw, które według statystyk popełniano rocznie
w hrabstwie Sussex, nie pokrzyżuje mu dzisiejszych planów.
Uporał się z korespondencją dotyczącą klubu rugby,
a następnie przeszedł do malutkiego, skromnie wyposażonego
aneksu kuchennego, żeby zaparzyć sobie świeżą kawę. W chwili
gdy zagotowała się woda, zadzwoniła komórka.
– Roy Grace – odezwał się do telefonu, po czym zamarł,
ponieważ od razu rozpoznał głos inspektora Andy’ego Kille’a,
kontrolera z dyspozytorni.
Nie spodziewał się dobrych wieści. Takie telefony nigdy nie
wróżą nic dobrego.
10
Czwartek rano, 24 października
– Wszystko w porządku, Red?
Nie, nawet bardzo nie w porządku, pomyślała. Ale Geoff
Brady, jej szef z Mishon Mackay, agencji handlu
nieruchomościami, gdzie pracowała jako negocjatorka, nie
chciałby tego słuchać. Karl nadal się nie odezwał.
Ty draniu.
Skończony draniu.
Dlaczego mnie okłamałeś?
Podniosła wzrok znad opisu nieruchomości, który zlecono jej
opracować. Było to nowe zadanie i wyjątkowo paskudne miejsce.
Malutki dom szeregowy przytłoczony przez stojący obok
budynek przemysłowy, położony na ruchliwym wzgórzu, po
którym samochody jeździły bez przerwy dniem i nocą. Z domu
wychodziło się prosto na ulicę, na zewnątrz nie było miejsca
parkingowego, a ciemne podwórze było tak małe, że mógłby się
na nim bawić tylko kulawy myszoskoczek.
– Nic mi nie jest – odparła.
Geoff Brady się uśmiechnął. Stale się uśmiechał. Miał
czterdzieści pięć lat, elegancko się ubierał, mówił z irlandzkim
akcentem i roztaczał wokół siebie urok. Gdyby ktoś mu
powiedział, że jutro skończy się świat, nie przestałby się
uśmiechać i zdołałby jeszcze sprzedać komuś nieruchomość.
– Masz zmartwioną minę – zauważył.
Zerknął na ekran jej komputera.
Przytulny zabytkowy dom szeregowy położony pięć minut
piechotą od dworca w Hove, niedaleko terenów rekreacyjnych
i wszelkich udogodnień, jakie zapewnia popularna dzielnica
Church Road. Zabytkowa nieruchomość wymaga lekkiego
odnowienia. Na parterze dwa pokoje, osobna kuchnia oraz
garderoba, na piętrze dwie sypialnie i łazienka; wszystkie
pomieszczenia w odpowiednich proporcjach. Wyjątkowa okazja
nabycia nieruchomości w centrum.
– Hm – odezwał się z namysłem. – Wspomnij o łatwym
dojeździe autobusem.
Rzeczywiście, pomyślała. Przystanek znajdował się niemal
przed samymi drzwiami, tak blisko, że od ryku silników cały
dom się trząsł.
– Słuszna uwaga.
– Dodaj „uroczy” – rzucił. – Ludzie lubią to słowo. Dwa razy
napisałaś „zabytkowy”. Zmień pierwsze na „uroczy”.
– „Przytulny i uroczy dom szeregowy?”.
– Tak, podoba mi się. Dobrze brzmi. A co ze zdjęciami?
Dumna ze swojego talentu fotograficznego kliknęła myszą
i kiedy ukazały się na ekranie, Brady uważnie się im przyjrzał.
– Okropne… kto je zrobił?
– Ja – rzuciła nieco zbita z tropu.
Wskazał palcem.
– Popatrz, na tym widać podniesioną klapę sedesu! Na
ociekaczu stoi butelka wybielacza. W sypialni walają się ubrania.
Nie można dołączyć takich zdjęć do opisu nieruchomości. Dom
musi wyglądać nieskazitelnie.
– Przepraszam.
– Nauczysz się. Ale musisz jeszcze raz obfotografować ten
dom. Ile masz dzisiaj prezentacji?
– Na razie dwanaście. Próbuję umówić jeszcze kilka.
Pokiwał
głową.
Celem
każdego
negocjatora
było
przeprowadzenie piętnastu prezentacji domów dziennie.
– W porządku – powiedział i oddalił się.
Duże, utrzymane w jasnych barwach biuro, nie miało ścianek
działowych, tylko od frontowej części lokalu oddzielał je niski
mur. Nad ich głowami umieszczono olbrzymi zegar, niczym
upomnienie, by nie marnowali czasu, a na jednej ze ścian wisiała
pokryta siatką tablica, na której napisano grubym niebieskim
markerem ODLICZANIE: jeszcze 164 000 funtów! Tyle pozostało
do sumy prowizji, jaką sieć agencji zamierzała osiągnąć w tym
roku. Po lewej stronie znajdowała się lista nieruchomości,
wartych od stu sześćdziesięciu pięciu tysięcy do trzech i pół
miliona funtów, i liczba dotychczasowych prezentacji.
Wszyscy negocjatorzy stosowali się do surowych zasad
dotyczących ubioru – mężczyźni mieli na sobie garnitury,
krawaty i jasne koszule, a kobiety stonowane stroje i buty
nadające się do niekończących się wspinaczek po schodach.
Wciąż było wcześnie. Niedawno skończyli poranną odprawę
i teraz każdy zabierał się do swoich obowiązków. W biurze
unosiła się mieszanka zapachów kawy oraz rozmaitych wód
kolońskich, płynów po goleniu, wód toaletowych i perfum. Na
ulicach kończyły się godziny szczytu. Była dziewiąta trzydzieści.
W oddziale pracowało dziewięć osób, a firma nieźle sobie
radziła, ale Red była stosunkowo nowym nabytkiem. Ostatnie
dwanaście lat przepracowała na różnych biurowych
stanowiskach, szukając swojej niszy, i wciąż się uczyła. Jeśli
wyprostowała się na krześle, przez okno mogła dostrzec rozległą
dzielnicę handlową Church Road w Hove i sklep Tesco po
przeciwnej stronie ulicy.
Ziewnęła. Po niemal bezsennej nocy spędzonej na czekaniu
na telefon – albo pukanie do drzwi – piekły ją oczy. Wiedziała, że
nie dopuszcza do siebie prawdy, że została wystawiona przez
Karla. Porzucona. Tylko że to w ogóle do niego nie pasowało,
a przynajmniej tak uważała.
Naprawdę sądziła, że jest inny. Nie taki jak ten dupek
Dominic, a po nim Bryce, który był obsesyjnie zaborczy. Karl
wydawał się delikatny i zwyczajny. Zawsze pytał, jak jej minął
dzień, czym się zajmowała, i najwyraźniej lubił słuchać
opowieści o nieruchomościach, które pokazywała klientom.
Bryce’a interesowało tylko opowiadanie o własnych sprawach
i od czasu do czasu wypróbowywanie nowych magicznych
sztuczek, nad którymi pracował. Potem wpadał w złość
i wrzeszczał na nią z byle powodu.
Mężczyźni to gnojki, gnojki, kompletne gnojki.
Naprawdę zaczynała sądzić, że ona i Karl mogą mieć
przyszłość. Był pierwszym znanym jej mężczyzną, z którym
wyobrażała sobie wspólne wychowywanie dziecka. Po tym, jak
opowiadał o swoich synach, wnioskowała, że jest cudownym
ojcem. Przynajmniej była takiego zdania do wczoraj.
Dopóki nie została wystawiona do wiatru.
Ponownie przeczytała opis nieruchomości i dodała określenie,
które zaproponował szef. Przytulny i uroczy dom szeregowy.
Zabolało ją serce. Cholera, mimo złości i rozczarowania
tęskniła za Karlem. Wysłała do niego SMS-a.
Co się stało? Czekałam całą noc. Wszystko OK?
Potem wysłała mu także maila.
Karl, naprawdę się martwię. Wszystko w porządku? Jeśli nie
chcesz się ze mną spotykać, to przynajmniej daj mi znać.
Dziesięć minut później wybrała jego numer, ale znów od razu
połączyła się z pocztą głosową. Nagrała kolejną wiadomość.
„Karl, mówi Red, proszę, zadzwoń do mnie”.
Nagle zamarła.
Przed budynkiem stał Bryce ubrany w bluzę z kapturem
i zaglądał do środka. Patrzył na nią.
A po chwili zniknął.
Zerwała się od biurka, podbiegła do drzwi wejściowych
i wypadła na chodnik. Ulicą z rykiem silnika przejechał autobus,
a po nim ciężarówka dostawcza. Red rozejrzała się, zauważyła
ludzi robiących zakupy, ale nigdzie nie dostrzegła Bryce’a. Miał
bardzo charakterystyczny zawadiacki krok, jakby cały chodnik
należał do niego, więc zawsze bez trudu wypatrywała go
w tłumie. Nagle po lewej, w odległości około stu metrów,
taksówka korporacji Streamline gwałtownie ruszyła spod
krawężnika.
Czy on w niej siedział?
A może tylko to sobie wyobraziła?
Nie, na pewno nie. Bryce był cwany, dzięki kapturowi trudno
było go rozpoznać. Ale nigdy nie brakowało mu sprytu. Gdyby
tylko wykorzystywał swój mózg do czegoś konstruktywnego,
a nie jedynie do ciągłego wynajdywania nowych – czasami
niezwykle wymyślnych – sposobów na zmienianie jej życia
w piekło, mógłby być szczęśliwszym człowiekiem.
Ale jak powiedział jej ojciec, emerytowany prawnik, ludzie
tacy jak Bryce nigdy się nie zmieniają. To oznaczało, że do końca
życia będzie musiała oglądać się przez ramię.
No i wyglądać przez okna.
11
Czwartek w południe, 24 października
Bryce Laurent ziewnął. Był tak podniecony udanym
wieczorem, że niemal nie zmrużył oka, a jego poranna zmiana
w kuchni, gdzie zajmował się praniem, zaczynała się o piątej
rano. Nie potrzebował pieniędzy i nienawidził tego zajęcia, ale
miał bardzo konkretny cel. To była fizyczna praca w gorącu
i pośród nieprzyjemnej woni chemikaliów. Kilka razy wracał do
domu z podrażnionym gardłem i bólem głowy od oparów.
Ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to już nie potrwa
długo. A wiele wskazywało na to, że tak się stanie. Wielokrotnie
ćwiczył w swoim warsztacie, symulując identyczne warunki,
i starannie przygotował się do dzisiejszego dnia. Nie mógł się
doczekać.
Na samą myśl się uśmiechnął, a to rzadko mu się zdarzało,
odkąd…
Skrzywił się.
Czasami myślenie o tym sprawiało mu zbyt wielki ból. Jego
życie dzieliło się na trzy wyraźnie oddzielone części. Lata przed
poznaniem Red z perspektywy czasu wydawały się snem na
jawie. Dopiero u jej boku zaczął żyć naprawdę. To był najbardziej
intensywny, magiczny i podniecający okres. A obecne życie znów
stało się bezbarwne i pełne gniewu. Nieznośne życie po Red.
Końcowa rozgrywka. Ostatnie tygodnie jej i jego życia.
Ale zanim to się skończy, musi dać lekcję Red i jej wrednym
rodzicom. Zanim ona będzie gotowa wypowiedzieć słowo, które
tak bardzo pragnął usłyszeć. Ostatnie słowo w jej życiu:
Przepraszam.
12
Czwartek w południe, 24 października
Wóz straży pożarnej, dwa radiowozy i karetka stały na trawie
na trzecim fairwayu klubu golfowego Haywards Heath.
Roy Grace skontaktował się przez radio z miejscowym
inspektorem, Paulem Hazeldine’em, który go wezwał, po czym
w towarzystwie nowo awansowanego inspektora Glenna
Bransona pomaszerował w ślad za poruszonym sekretarzem
klubu. Przed sobą widział powiewającą na wietrze niebieskobiałą taśmę policyjną, stojącego przed nią mundurowego ze służb
pomocniczych policji i niewielki namiot ekipy badającej miejsca
zbrodni. Rosły inspektor Hazeldine, w kombinezonie
ochronnym, pochylił się, by przejść pod taśmą.
Woń spalonego ludzkiego ciała może namieszać w głowie,
pomyślał Grace. Przypomina zapach pieczonej wieprzowiny
i pobudza apetyt, dopóki nie zobaczysz zwłok. Wtedy twój umysł
wywraca się na lewą stronę i ogarnia cię poczucie winy, że coś
takiego mogło ci przyjść do głowy. Mimo to wciąż czujesz się
głodny.
Kiedy mijali grupkę golfistów stojących z torbami i wózkami
obok budynku klubowego, usłyszał rozdrażniony głos.
– Patrzcie na te cholerne koleiny! Naprawdę musieli rozjechać
pole samochodami? A jeśli piłka tam upadnie? No i kiedy,
u diabła, będziemy mogli wrócić do gry?
Powstrzymując chęć odwrócenia się i nawrzucania facetowi,
podeszli do miejscowego inspektora, który przywitał ich
z ponurą miną i pokrótce przedstawił sytuację.
Hazeldine był przystojny, pełen ogłady i zazwyczaj miał
Hazeldine był przystojny, pełen ogłady i zazwyczaj miał
pogodny nastrój, który udzielał się innym. Kiedy on i Grace byli
jeszcze zwykłymi gliniarzami, jeździli razem radiowozem po
Brighton.
– Miło cię widzieć, Roy. Dzięki, że przyjechałeś.
– Ciebie też miło widzieć, Paul.
Inspektor Hazeldine zdjął rękawiczkę i uściskiem dłoni
przywitał się z Grace’em i Bransonem.
– Co mamy? – spytał Grace.
– Jedno ciało, mocno spalone. Niedaleko leży pojemnik po
benzynie. Przeszukujemy teren.
– Znamy tożsamość ofiary?
– Jeszcze nie.
Grace i Branson weszli do namiotu, usiedli na plastikowych
krzesłach i wciągnęli na siebie ochronne kombinezony i obuwie.
Branson kilka razy pociągnął nosem.
– Długa świnia – rzucił.
– Długa świnia? – zdziwił się Grace.
– Nie znasz tego określenia?
– Nie.
– Czyli naprawdę wiem coś, czego ty nie wiesz? – Branson
wyszczerzył zęby.
– Co to jest ta długa świnia?
Branson pokręcił głową.
– Tak kanibale w Papui-Nowej Gwinei nazywają białych ludzi.
Najwyraźniej smakujecie jak wieprzowina.
– Wielkie dzięki. A wy jak smakujecie?
– Oni nie jedzą czarnoskórych.
Wpisali się do rejestru, schylili pod niebiesko-białą taśmą
policyjną i poszli za inspektorem Hazeldine’em trasą
wyznaczoną kolejnymi taśmami, przez zarośla do krawędzi
rowu.
Popatrzyli w dół.
– Cholera! – mruknął Branson.
Roy Grace w milczeniu chłonął przerażający widok.
– Oglądałeś Koszmar z ulicy Wiązów? – spytał Branson, nieco
– Oglądałeś Koszmar z ulicy Wiązów? – spytał Branson, nieco
lekceważąco.
Grace wiedział, o co mu chodzi. To, co leżało w rowie,
wyglądało jak rekwizyt z horroru.
Bardzo chciałby, żeby to był rekwizyt.
Ciało leżało w błocie, pośród spalonych zarośli, z uniesionymi
pięściami, jakby próbowało uderzyć jakiegoś niewidocznego
wroga.
Z poczerniałą skórą, bezwłosą czaszką i pustymi oczodołami
wyglądało jak makabryczna współczesna rzeźba, którą
wykradziono z galerii sztuki.
Nie licząc woni pieczonego mięsa. I stojącego w pobliżu
pojemnika po benzynie.
Royowi żółć podeszła do gardła i cofnął się o krok. Ostatnio
zwymiotował na widok trupa, gdy jako nieopierzony
posterunkowy był świadkiem autopsji w miejskiej kostnicy.
A dokładniej, kiedy pracownik kostnicy wziął do ręki piłę
taśmową, zagłębił jej zęby w pokrywie czaszki leżącego na
stalowym stole denata, a następnie przeciął nożem Sabatier
nerwy wzrokowe i wyjął mózg.
Wtedy Grace zrobił to, co połowa żółtodziobów podczas
swojej pierwszej sekcji zwłok. Pozieleniał na twarzy i chwiejnym
krokiem wyszedł z pomieszczenia. Po wypiciu filiżanki słodkiej
herbaty i zjedzeniu razowego herbatnika doszedł do siebie i mógł
dalej uczestniczyć w autopsji. Ale wieczorem w domu wypił
duszkiem trzy szklaneczki whisky, a kiedy wróciła jego ówczesna
żona, Sandy, popatrzył na nią rentgenowskim wzrokiem, widząc
jej splątane jelita i pozostałe organy wewnętrzne. Minęły ponad
dwa tygodnie, zanim znów był w stanie się z nią kochać.
Po kilku latach pracy zaczął sobie z tym radzić. Ale niektóre
ofiary zabójstw nadal robiły na nim wrażenie. Jedną z nich był
mężczyzna w spalonym samochodzie na Ditchling Common –
ofiara zabójstwa o podłożu homofobicznym. Nie potrafił sobie
wyobrazić, że ta poskręcana, zwęglona, bezwłosa bryła kiedyś
była człowiekiem.
Tak jak ta, na którą teraz patrzył.
Jego uwagę przyciągnął jeden szczegół: pokaźnych rozmiarów
zwęglony i stopiony zegarek. Skupiając się na nim, mógł unikać
patrzenia na ciało.
– Kto go znalazł? – zwrócił się do Hazeldine’a.
– Członkowie klubu, którzy akurat rozgrywali partię golfa.
Grace kilka lat wcześniej uczył się gry w golfa, ale nie szło mu
najlepiej. Sandy nie była tym zachwycona – nie dość, że
pochłaniała go praca, to jeszcze poświęcał tyle czasu na golfa –
więc, chcąc być wobec niej uczciwy, zrezygnował, niechętnie
przyznając, że to nie jest gra dla niego.
– Gdzie oni są? – spytał.
– W budynku klubowym. Poprosiłem, żeby zaczekali. Nie są
zachwyceni.
– Człowiek w rowie również – odburknął Grace. Oparł się
pokusie, by z bliska przyjrzeć się ofierze. Nie chciał naruszać
miejsca zbrodni. Poza tym to, co stąd widział, potwierdzało
wszystko, co mu powiedziano.
Zatrzeszczał radiotelefon. Hazeldine zgłosił się, a następnie
zwrócił się do Grace’a:
– Wygląda na to, że niecały kilometr stąd znaleźliśmy przy
drodze samochód, który może być powiązany z ofiarą, chociaż,
jak dotąd, nie udało nam się jej zidentyfikować.
– Tak?
– Kluczyki są w stacyjce, a w samochodzie jest list pożegnalny.
David Green, kierownik ekipy badającej miejsce zbrodni, właśnie
ogląda ten samochód – dodał Hazeldine. – Claire Dennis z zespołu
Greena rozejrzała się tutaj, ale nie znalazła śladów działalności
osób trzecich. W pojemniku zostało trochę benzyny. Spróbujemy
znaleźć zapałkę albo zapalniczkę. Ludzie, którzy się tym zajmą,
już są w drodze.
Grace pokręcił głową.
– Chryste, co za piekielna śmierć. Gdybym kiedyś chciał ze
sobą skończyć, mam nadzieję, że zachowam na tyle rozsądku,
żeby zdecydować się na mniej drastyczny sposób.
Hazeldine pokiwał głową. Glenn Branson mu zawtórował.
Umysł Grace’a cały czas pracował na zwiększonych obrotach.
Samobójstwo? Ktoś kiedyś powiedział mu, że najlepszym
sposobem na odejście są barbiturany. Człowiek umiera
przyjemnie otumaniony.
Samospalenie w błotnistym rowie?
To musi cholernie boleć…
– Chodźmy obejrzeć samochód – zwrócił się do Hazeldine’a.
Ten poprowadził jego i Bransona plątaniną ścieżek; minęli
tabliczkę wskazującą drogę DO WÓZKÓW, przecięli polanę
i dotarli do wąskiej wiejskiej drogi. Na trawiastym poboczu stał
audi kombi, otoczony niebiesko-białą taśmą policyjną.
Pilnował go mundurowy ze służb pomocniczych policji.
Człowiek w kombinezonie skrupulatnie badał wnętrze
samochodu z otwartą klapą z tyłu. Kolejny fotografował pojazd
od zewnątrz.
– Jak sobie radzisz, David? – spytał Hazeldine.
Kierownik ekipy odwrócił się, zdjął kaptur i zobaczył Grace’a.
– Cześć, Roy! – zawołał z szerokim uśmiechem. – Nie
wiedziałem, że grasz w golfa!
– To nie dla mnie. Próbowałem kilka razy, ale zupełnie mi nie
szło.
– Tak samo jak mnie, piłka ciągle lądowała mi w wodzie. Jak
już mam moczyć kij, to wolę wędkowanie.
Grace posłał mu gorzki uśmiech. Poczucie humoru pozwala
gliniarzom przetrwać najpaskudniejsze sytuacje.
– Co znalazłeś w samochodzie?
– Właśnie dostaliśmy potwierdzenie tożsamości właściciela.
To doktor Karl Murphy. Mieszkał w Brighton. W bagażniku są
buty i torba ze sprzętem do golfa. Na przednim siedzeniu
znaleźliśmy list pożegnalny. Straszne bazgroły, ale w końcu to
lekarz. – Obszedł audi, otworzył drzwi po stronie kierowcy
i pokazał palcem.
Na siedzeniu leżał list w foliowej torebce. Grace włożył
rękawiczki, które miał w kieszeni, podniósł torebkę i przyjrzał
się listowi. Napisano go na kartce w linie, najwyraźniej
wyrwanej z kołonotatnika.
Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud
Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od
czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać.
Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze
będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się
mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że
pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć.
XX
Oczy mu zwilgotniały. Czy on mógłby zrobić coś takiego? Czy
gdyby coś przytrafiło się Cleo, Noah pewnego dnia dostałby list
z informacją, że tata go opuścił?
Boże… nie!
Jeszcze raz przeczytał wiadomość, marszcząc przy tym czoło.
Potem odłożył ją na siedzenie, sfotografował telefonem
i dodatkowo użył aplikacji skanera.
Odwrócił się w stronę inspektora Hazeldine’a.
– W tej chwili wszystko wskazuje na samobójstwo, a nie na
sprawę dla nas. Ale chciałbym sprawdzić, czy na liście nie ma
odcisków palców. Skopiuj go i wyślij oryginał do laboratorium
w Sussex House. Zostawię tutaj inspektora Bransona i przyślę
kogoś z zabójstw, żeby pomógł mu w śledztwie, ale mam
wrażenie, że to sprawa, którą mogą załatwić lokalne władze.
Mimo wszystko warto zabezpieczyć samochód, na wypadek
gdyby po badaniu w laboratorium okazało się, że musimy
przeprowadzić pełniejszą analizę śladów.
– Doceniam to, że przyjechałeś, Roy. Miło było znów cię
widzieć. Powinniśmy kiedyś wyskoczyć na piwo i pogadać.
– Dobry pomysł. – Grace czuł ulgę. Gdyby to było zabójstwo,
musiałby odwołać wieczorną grę w pokera, a wtedy przez kilka
kolejnych dni żywiłby się kurczakiem w winie przygotowanym
przez Cleo.
Dzięki Bogu, że nie wpadła na pomysł, by przyrządzić pieczeń
wieprzową, pomyślał cynicznie.
A jednak coś go dręczyło.
Zanim się oddalił, zlecił Dave’owi Greenowi przeszukanie
ciała, co zaowocowało znalezieniem zwęglonego telefonu
komórkowego. Przesłał go do wydziału przestępczości
komputerowej i pogrążony w myślach, wrócił do Sussex House,
pozostawiwszy kolegów na miejscu. Nie dawał mu spokoju
znaleziony list pożegnalny, ale nie potrafił wskazać, co dokładnie
go niepokoi.
13
Czwartek w południe, 24 października
– Weź jedną kartę – powiedział Matt Wainwright, wiedząc, że
stale musi ćwiczyć. – Dowolną kartę, którą tylko chcesz! Nie
pokazuj mi jej! – Jednym ruchem dłoni rozłożył całą talię
w wachlarz przed nosem Bobbiego Bhogala, jednego z kolegów
strażaków ze swojej zmiany na posterunku straży pożarnej
w Worthing.
– Zapamiętaj ją, dobrze?
Bhogal pokiwał głową.
– Teraz odłóż ją na miejsce!
Gdy Bhogal wsunął kartę do talii, Wainwright od razu złożył
wachlarz w równą kupkę.
– W porządku, a teraz postukaj palcem w karty.
Chwilę po tym, jak Bhogal postukał w talię, wypadła z niej
jedna karta, obróciła się kilka razy i wylądowała na podłodze,
grzbietem do góry.
– Zaczekaj! Nie dotykaj jej! Powiedz nam wszystkim, jaką
kartę wybrałeś, Bobbie.
– Damę kier.
– Odwróć kartę!
Bhogal pochylił się i to zrobił. To była trójka trefl.
Dziesięciu strażaków w pokoju parsknęło śmiechem.
– Chyba coś pochrzaniłeś, Matt! – odezwał się Darren
Wickens, dowódca zmiany.
– Naprawdę?
– Przecież Bobbie wybrał damę kier, a to jest trójka trefl. Ślepy
jesteś?
Kolejna salwa śmiechu.
– Postukaj talię jeszcze raz, Bobbie! – poprosił Matt
Wainwright.
Bhogal posłuchał. Kolejna karta wyskoczyła z talii i spadła na
podłogę, ponownie grzbietem do góry.
– Odwróć ją.
Bobbie Bhogal schylił się i pokazał wszystkim kartę: waleta
pik.
– Robisz nas w konia, Matt! – rzucił inny z kolegów.
– Znasz jeszcze jakieś sztuczki? – spytał kolejny. – Może zrób
tamtą, którą pokazywałeś w zeszłym tygodniu, kiedy wszyscy
musieliśmy zapamiętać trzy karty.
Wainwright przez chwilę się nie odzywał, po czym zwrócił się
do Bobbiego Bhogala:
– Co masz w kieszeni?
– Papierosy.
– Coś jeszcze?
Bhogal poklepał się po kieszeni na piersi.
– Tak, portfel.
– Otwórz go.
– Ostrożnie! – ktoś zawołał. – Zaraz wylecą mole!
Strażacy ryknęli śmiechem, a Bhogal wyjął portfel i pokazał
go wszystkim.
– Która godzina, Bobbie? – spytał iluzjonista.
Bhogal popatrzył na nadgarstek.
– Kurwa! Gdzie mój zegarek?
– Możesz go opisać?
– Casio na brązowym skórzanym pasku.
Wainwright podniósł rękę. Na nadgarstku miał zegarek casio
z brązowym paskiem.
– Może to on?
Bobbie Bhogal wbił wzrok w zegarek. Nie podobało mu się, że
wyszedł na głupka.
– A teraz, Bobbie, zajrzyj do portfela i powiedz, co tam
widzisz.
Oszołomiony Bhogal wyciągnął kartę do gry. To była dama
kier.
– Cholera! – zawołał. – A niech mnie! Jak to zrobiłeś, Matt?
– Gdybym ci powiedział, musiałbym cię zabić!
Po chwili zawyła syrena, a na ścianie nad ich głowami
rozbłysły trzy światła. Jedno oznaczało, że potrzebna jest
pojedyncza jednostka – do niewielkiej akcji, na przykład
płonącego samochodu. Dwie – konieczność wysłania obu. Trzy
światła oznaczały, że w akcji musi wziąć udział także jednostka
rezerwowa. Tak się zdarzało tylko w najpoważniejszych
przypadkach. W skład rezerwowej jednostki wchodzili ochotnicy,
którzy mieszkali i pracowali w odległości czterech minut jazdy
samochodem bądź rowerem od posterunku.
Wszyscy zerwali się na nogi, wybiegli z kantyny, mijając
kanapy, fotele i rzadko używany stół do snookera w świetlicy.
Dowódca zmiany, który biegł na czele, otworzył właz w podłodze
i strażacy kolejno ześlizgnęli się po drążku do sali odpraw, po
czym wbiegli do olbrzymiego garażu, w którym stały wozy
strażackie – nazywali je dużymi czerwonymi skrzynkami
z narzędziami. Na początku zmiany umieścili mundury i buty
w wyznaczonych miejscach na zewnątrz pojazdów, wpuszczając
nogawki spodni w buty jak małe dzieci.
Niespełna minutę i piętnaście sekund po tym, jak rozległ się
alarm, wszyscy byli przebrani w strażackie stroje, nie licząc
kierowców, którzy nie mogli prowadzić w ciężkich butach. Drzwi
garażu uniosły się i pierwsze dwa wozy wyjechały na dziedziniec
przy wtórze migotania niebieskich świateł i wycia syren,
a następnie włączyły się do ruchu, gdy samochody na ulicy
zatrzymały się, by je przepuścić.
14
Czwartek po południu, 24 października
– Może zaczniemy na górze? – zaproponowała Red, starając
się zabrzmieć jak najbardziej pogodnie. Przez cały dzień czuła się
fatalnie.
Młoda para zgodnie pokiwała głowami.
– Uwielbiam takie domy – powiedziała Red, idąc przodem. –
Ludzie w czasach edwardiańskich potrafili wznosić trwałe
budowle. A Portland Avenue to śliczna ulica!
– Jakie są najbliższe szkoły? – spytała kobieta
w zaawansowanej ciąży, kiedy dotarli na półpiętro.
– W okolicach New Church Road naprawdę niczego nie
brakuje. Jest tutaj kilka placówek, między innymi żłobek
Deepdene i prywatna szkoła o znakomitej reputacji, St
Christopher’s, zaledwie pięć minut piechotą.
Mąż kobiety rozejrzał się z powątpiewaniem.
– Trochę małe półpiętro, Sam – odezwał się.
– Właśnie – odrzekła Red. – Architekt niewątpliwie uważał, że
ważniejsze są rozmiary pokoi. Zacznę od najmniejszych. –
Pchnęła drzwi i zaczekała, aż oboje wejdą. – To pomieszczenie
idealnie nadałoby się na pokoik dziecięcy, nie uważają państwo?
Pomieszczenie sprawiało sympatyczne wrażenie; południowe
okno wychodziło na boczną ścianę sąsiedniego domu.
– Rzeczywiście! – wykrzyknęła pani Hovey. – Jest uroczy!
– Mało światła – mruknął jej mąż.
Był przystojnym mężczyzną w eleganckim garniturze. Jego
żona była ładna i pełna werwy. Red poczuła ukłucie zazdrości,
gdy zobaczyła, że trzymają się za ręce, najwyraźniej bardzo
w sobie zakochani. Sprzedali mieszkanie i zamierzali zapłacić
gotówką, a taki dom był w ich zasięgu. Red potrafiła sobie
wyobrazić, że się tutaj osiedlają, w bliźniaku o trzech
sypialniach, nieco na północ od New Church Road, w spokojnej
okolicy mieszkalnej niedaleko morza i dużej dzielnicy handlowej.
Wyobrażała sobie, jak pchają wózek po tych ulicach.
Sama chętnie zamieszkałaby w takim domu. Do wczoraj
mogła snuć marzenia o wspólnym życiu z Karlem i urodzeniu ich
dziecka. Czyż to nie byłoby niesamowite? Jej rodzice nie poznali
Karla, ale wiedziała, że polubiliby go. Matka, psychoterapeutka,
doskonale znała się na ludziach. Od początku nie podobał jej się
Bryce, ale Red była nim tak zauroczona, że nie zwracała uwagi
na ostrzeżenia matki.
Pokłóciły się o Bryce’a, a później Red obwiniała rodziców
o ich zerwanie.
Dopiero kiedy matka pokazała jej dowody na to, że wszystko,
co mówił Bryce, było kłamstwem, Red nie mogła dłużej odrzucać
prawdy.
W przypadku Karla była znacznie ostrożniejsza, przez co
czuła się nieco podstępna, ale za to bezpieczna.
– Tutaj mamy bardzo ładny pokój gościnny z własną łazienką
– powiedziała, zostawiając na koniec oszałamiającą główną
sypialnię, jeden z największych atutów nieruchomości.
Otworzyła drzwi.
– Tak! – zawołała pani Hovey.
– Twoim rodzicom spodobałby się ten pokój, gdyby
przyjechali nas odwiedzić – ocenił mąż.
To dobrze wróży, pomyślała Red.
Potem poprowadziła ich na drugą stronę półpiętra, aby
pokazać gwóźdź programu. Otworzyła drzwi do głównej sypialni
i zaczekała, aż wejdą i zajmą się oglądaniem wnętrza, po czym
włączyła aplikację Sky News w telefonie w rozpaczliwej nadziei,
że dowie się czegoś o Karlu.
– Ojej! – wykrzyknęła pani Hovey. – Ma pani rację, przepiękny
pokój!
– Łazienka trochę rozczarowuje – wtrącił mąż.
– Możemy ją zmienić, kochanie. Ale sypialnia jest cudowna!
Red nie słuchała. Czytała najnowsze wiadomości, nie mogąc
oderwać wzroku od ekranu.
15
Czwartek późnym popołudniem, 24
października
Zwęglone ciało leżące w rowie w klubie golfowym Haywards
Heath wyglądało jeszcze bardziej upiornie w świetle reflektorów
punktowych, jeśli to w ogóle możliwe, pomyślał Glenn Branson.
Stał razem z detektyw sierżant Bellą Moy z wydziału do spraw
poważnych przestępstw, którą Roy Grace przydzielił mu do
pomocy. Oboje marzli w chłodnym jesiennym powietrzu za
ekranami, które rozstawiono, by patolog z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, doktor Frazer Theobald, który akurat przebywał
w okolicy w związku z inną autopsją, mógł przyjrzeć się
zwłokom w miejscu, w którym je znaleziono. Chociaż sprawa
wyglądała na samobójstwo, trzeba było wykluczyć udział osób
trzecich.
Nieco wcześniej Branson musiał sobie poradzić ze
wzburzonym sekretarzem klubu, Jamesem Birkettem, który
uważał, że policja przesadziła, zamykając cały klub golfowy,
i domagał się odpowiedzi na pytanie, kiedy członkowie będą
mogli wrócić do gry. Był bardzo niezadowolony, gdy Branson
wyjaśnił mu z przykrością, że będzie to zależało od tego, czy
patolog wykluczy zabójstwo. Jeśli nie będzie przekonany,
przynajmniej ta część pola golfowego będzie musiała pozostać
zamknięta przez kilka dni.
Próbując udobruchać sekretarza i ukryć irytację, Glenn
Branson zasugerował, że gdyby ofiara była krewnym Birketta,
ten z pewnością chciałby, aby policja zrobiła wszystko, co
możliwe, w celu schwytania sprawcy, i dlatego nie można
pozwolić, by golfiści zadeptali istotne ślady.
W jaskrawym świetle zwłoki bardziej przypominały rekwizyt
z horroru, Branson, mimo swojego doświadczenia, musiał więc
sobie przypominać, że ma do czynienia z człowiekiem, czyimś
synem i zapewne czyimś ukochanym. Podczas gdy patolog
skrupulatnie, metodycznie i niespiesznie zajmował się ciałem,
Branson niepewnie objął Bellę ramieniem. Trzeba być niezwykle
ostrożnym w tej nowej epoce poprawności politycznej. Jeden
fałszywy krok może się skończyć dyscyplinarnym zwolnieniem
pod zarzutem molestowania seksualnego.
Bella cholernie mu się podobała. Chociaż jego żona Ari zginęła
zaledwie dwa miesiące temu, nie mieszkała z nim od ponad roku,
a niedługo przed niespodziewaną śmiercią w wyniku wypadku
na rowerze złożyła wniosek rozwodowy. Nawet pod niebieskim
kapturem ochronnego kombinezonu Bella wyglądała atrakcyjnie.
Trzydziestokilkuletnia, nie była typową pięknością, ale miała
intrygującą twarz i zgrabną figurę, a on uważał, że gdyby tylko
pozwoliła mu popracować nad jej wizerunkiem – tak jak kiedyś
zrobił w przypadku Roya Grace’a – mogłaby naprawdę
rozkwitnąć.
Był jeden problem. Wyglądało na to, że Bella zaczęła się
spotykać z jednym z jego kolegów, sierżantem Normanem
Pottingiem. Nie rozumiał, co może ją pociągać w czterokrotnie
rozwiedzionym, obszarpanym, łysiejącym, palącym fajkę
szowiniście po pięćdziesiątce, i zamierzał o nią zawalczyć.
Poczuł, że zareagowała na jego dotyk, przysunęła się bliżej
i przywarła do jego boku.
– Tak mi ziiiiimno! – poskarżyła się. – No i jestem głodna.
– Obawiam się, że nie mogę ci zaproponować wieprzowych
skwarek.
Zadrżała.
– Fuj! Dzięki, Glenn.
Nagle zadzwonił jej telefon. Odebrała, a on spróbował
dosłyszeć głos rozmówcy, ale mu się nie udało. Kiedy Bella się od
niego oddaliła, jej zachowanie całkowicie się zmieniło. Wyraźnie
się ożywiła.
– Właśnie jesteśmy z Glennem za miastem na miejscu
samobójstwa. Zadzwonię później, kiedy już skończymy.
Branson patrzył, jak patolog mierzy górną część prawej nogi
ofiary. Zawsze go dziwiło, jak bardzo różni byli patolodzy,
z którymi miał okazję współpracować. Niscy, grubi i weseli.
Szczupli i przystojni. Wysocy i cyniczni. Żylaści i śmiertelnie
poważni. Doktor Frazer Theobald był niskim, krępym mężczyzną
po pięćdziesiątce, miał orzechowe paciorkowate oczy, gruby
wąsik w stylu Adolfa Hitlera pod ogromnym nochalem
i potargane, rzadkie włosy. Roy Grace jako pierwszy zwrócił na
to uwagę, a Branson przyznał mu rację: wystarczyłoby dać
Frazerowi duże cygaro, i mógłby iść na bal kostiumowy jako
wykapany Groucho Marx.
Kiedy Bella się rozłączyła, Branson popatrzył na nią pytająco,
ale unikała jego spojrzenia.
– Glenn, jeśli musisz jechać do domu, to się nie krępuj –
powiedziała. – Mogę zostać sama.
– Nie trzeba – rzucił.
– Co z twoimi dziećmi?
– Siostra Ari się nimi zajmuje. Uwielbiają ją, więc wszystko
jest w porządku.
Popatrzyła na niego czule.
– A u ciebie też wszystko w porządku? To musiało być
straszne… kiedy twoja żona…
Przerwał jej dzwonek jego komórki.
– Glenn Branson, słucham.
Dzwonił spokojny, metodyczny Ray Packham z wydziału
przestępstw komputerowych, który razem z kolegą został
w pracy po godzinach, by zająć się zwęglonym telefonem
znalezionym przy ofierze.
– Poszczęściło ci się, Glenn. Gdyby to był zaszyfrowany
iPhone, bylibyśmy w kropce. Ale to galaxy S jedenaście, więc
udało nam się odczytać mikroprocesor z płyty głównej. Wciąż
nad nim pracujemy, ale pewnie zainteresuje cię, że ktoś
kilkakrotnie dzwonił na ten numer w ciągu ostatniej doby.
– Masz numer, z którego dzwoniono?
– Owszem! – odpowiedział Packham, wyraźnie z siebie
zadowolony.
16
Czwartek wieczorem, 24 października
W pokoju na parterze domu Cleo, gdzie Roy Grace zasiadł
z kumplami przy namiastce stołu pokerowego, panował
lodowaty przeciąg. Tak jak kilku pozostałych kolegów, Grace
miał obok siebie popielniczkę z tlącym się cygarem. Zerknął na
dwie karty przed sobą – asa karo i dziewiątkę trefl – podczas gdy
Sean Mcdonald, świeżo emerytowany posterunkowy z wydziału
porządku publicznego, wykładał trzy pierwsze karty wspólne.
Dama kier, as trefl i dziewiątka pik.
Dwie pary, asy i dziewiątki. Potencjalnie mocna kombinacja.
Na środku stołu leżała sterta żetonów. Obok graczy stały
szklaneczki z whisky albo kieliszki z winem i przepełnione
popielniczki otoczone okruchami czipsów i orzeszków i leżały
kupki gotówki i żetonów. W pokoju unosiła się chmura dymu,
której pomagał się pozbyć przeciąg z otwartego okna. Cleo była
na górze, gdzie uczyła się do egzaminu z filozofii na Otwartym
Uniwersytecie, a Noah spał w swoim pokoju za zamkniętymi
drzwiami, które chroniły go przed dymem.
Grace smętnie popatrzył na zmniejszającą się kupkę swoich
żetonów. Miał dzisiaj zbyt wiele na głowie, żeby się skupić. Ale
z takimi kartami musiał wejść do gry. Niepewnie dorzucił do puli
dwa jednofuntowe żetony.
Bob Thornton siedzący po jego lewej stronie, dawno
emerytowany inspektor po siedemdziesiątce, był zdecydowanie
najstarszy z grupy stałych graczy. Od lat w każdy czwartkowy
wieczór na zmianę pełnili rolę gospodarzy.
Zaczęli się spotykać na długo przed wstąpieniem Grace’a do
Zaczęli się spotykać na długo przed wstąpieniem Grace’a do
policji. Thornton często wygrywał i także dzisiaj piętrzyła się
przed nim góra żetonów i gotówki.
Grace patrzył, jak starszy pan ogląda swoje dwie karty,
garbiąc się, trzymając je blisko siebie i zerkając na nie chciwie
zza okularów, jak otwiera i zamyka usta, oblizując je niczym
wąż. Grace, który był przekonany, że potrafi czytać mowę ciała,
od razu domyślił się, że nie musi się obawiać jego kart – chyba że
poszczęści mu się podczas odkrywania ostatnich dwóch kart
wspólnych.
Ale, ku jego zaskoczeniu, Bob Thornton wszedł do gry
i przebił go o trzy funty. Grace zmierzył wzrokiem pozostałych.
Gary
Bleasdale,
ubrany
w
T-shirt
i
bluzę,
był
trzydziestoczteroletnim detektywem z dochodzeniówki. Miał
poważną, wąską twarz i krótkie kręcone włosy; patrzył na swoje
karty z obojętną miną.
Obok Bleasdale’a siedział Chris Croke, motocyklista
z drogówki. Był smukły i przystojny, miał krótkie blond włosy,
niebieskie oczy i mnóstwo uroku. Uchodził za wytrawnego
kobieciarza, który dzięki wżenieniu się w bogatą rodzinę żył
bardziej jak playboy niż policjant. Był graczem lekkomyślnym
i nieprzewidywalnym i mimo siedmiu lat spotkań przy stole do
pokera Grace wciąż miał problemy z odczytaniem mowy jego
ciała. Wydawało się, że nie obchodzi go wygrana ani przegrana.
Znacznie łatwiej czytać ludzi, którzy mają coś do stracenia. Croke
podwoił zakład, podnosząc stawkę o pięć funtów.
Grace skupił uwagę na Franku Newtonie, spokojnym
łysiejącym informatyku z posterunku w Brighton. Ten rzadko
blefował, rzadko przebijał i w związku z tym rzadko wychodził
na swoje. Charakterystycznym znakiem u Newtona było drganie
prawej powieki – pewny sygnał, że ma silne karty. Jego powieka
drgała właśnie teraz. Ale Newton niespodziewanie pokręcił
głową.
– Pas.
Przyszła kolej na Grace’a. Mógł albo podnieść stawkę, albo
Przyszła kolej na Grace’a. Mógł albo podnieść stawkę, albo
spasować. Miał dwie pary, a pozostały dwie karty do odkrycia.
Wcześniej nie pojawiły się żadne inne asy ani dziewiątki.
Dorzucił do puli kolejne osiem funtów.
Nagle wrócił myślami do listu pożegnalnego, który
sfotografował telefonem i już znał na pamięć. Nie mógł przestać
o nim myśleć. Na przestrzeni lat kilkakrotnie miał do czynienia
z samobójstwami, a także dwoma zabójstwami, które
upozorowano na samobójstwa. Przebieg każdego samobójstwa
był inny, zresztą kto, u diabła, może wiedzieć, co naprawdę
dzieje się w umyśle kogoś, kto zamierza wykonać ten straszliwy
krok?
O ofierze dotychczas dowiedział się tyle, że była powszechnie
lubianym i szanowanym lekarzem rodzinnym. Doktor Karl
Murphy wziął udział w turnieju golfowym i świetnie mu poszło.
Siostra odebrała ze szkoły jego dwóch synków i czekała na
powrót brata. Wyznał jej, że wieczorem wybiera się na randkę,
i był nią bardzo podekscytowany. Umówił opiekunkę do dzieci.
Czy tak zachowuje się ktoś na krawędzi samobójstwa?
Na stole pojawiła się kolejna karta wspólna. Trójka trefl.
Cholera, dla niego bezużyteczna. Ponownie popatrzył na cztery
karty na stole. Jego as i dziewiątka wciąż stawiały go w całkiem
dobrej pozycji. Na stole leżały karty różnych wartości i kolorów,
więc wątpliwe, aby ktokolwiek miał strita lub kolor. Pchnął
przed siebie pięciofuntowy żeton, a kiedy znów zatopił się
w myślach, zadzwonił jego telefon.
Zobaczył na ekranie, że to Glenn Branson.
Przeprosił towarzyszy i wstał od stołu.
– Przepraszam, że cię obudziłem, staruszku.
– Bardzo zabawne!
– Pamiętasz naszego samobójcę z Haywards Heath?
– Mów.
– Frazer Theobald na tym etapie nie może potwierdzić, że to
samobójstwo, ale będzie wiedział więcej jutro po sekcji zwłok.
– Ma jakieś wątpliwości?
– Nie. Ale musi wykonać sekcję, żeby się upewnić.
– Rozumiem. Gdzie jesteś? Wciąż na polu golfowym?
– Jasne, pracuję nad handicapem!
– Bardzo śmieszne.
– Jak cholera. Zimno tutaj jak w psiarni.
– Roy! – zawołał któryś z kumpli. – Grasz dalej?
Grace zakończył rozmowę, a kiedy wrócił do stołu, zobaczył,
że odkryto ostatnią kartę wspólną: dziewiątkę kier.
Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Ze swoimi asem
i dziewiątką miał fula. Dziewiątki na asach. Uważnie przyjrzał się
pięciu odkrytym kartom, analizując sytuację. Wyglądało na to, że
nikt nie jest w stanie go pokonać. Jedyną możliwością był
silniejszy ful, ale ktoś musiałby mieć w ręku dwa asy. Popatrzył
na pozostałych graczy, po czym podniósł zakład do dziesięciu
funtów.
Bob Thornton ponownie szybko oblizał usta i przebił na
trzydzieści funtów. Reszta spasowała.
Grace przez dłuższą chwilę przyglądał się emerytowanemu
inspektorowi. Był pewien, że staruszek blefuje. Przebił o kolejne
trzydzieści funtów.
Thornton pchnął przed siebie stertę żetonów.
– Sprawdzam.
Grace triumfalnie odwrócił swoje karty.
Ale nie cieszył się długo, bo Thornton odwrócił swoje karty,
ukazując parę dam.
– Ful – oznajmił. – Damy na dziewiątkach.
Grace skrzywił się, gdy Thornton zgarnął pulę, dodając ją do
swojej już pokaźnej sterty żetonów.
Staruszek uśmiechnął się do niego, po czym złowieszczo
oblizał usta.
Sukinsyn, pomyślał Grace, uświadamiając sobie, że dał się
przechytrzyć. Ten spryciarz jakimś cudem domyślił się, że Roy
zwrócił uwagę na jego charakterystyczne zachowanie,
i wykorzystał je przeciwko niemu.
Pojawiła się Cleo.
– Kolacja gotowa! Jak wam idzie?
17
Czwartek wieczorem, 24 października
Red siedziała przed telewizorem z kieliszkiem wina w dłoni,
zahipnotyzowana widokiem płonącej restauracji Cuba Libre na
skraju dzielnicy Brighton’s Lanes.
Była zrozpaczona.
To był jej ulubiony lokal w mieście, a w szczęśliwszych
czasach Bryce zabrał ją tam na pierwszą randkę. Restauracja
była duża i przewiewna, miała świetny bar, wygodne kanapy
i wspaniały wybór potraw. Tak się złożyło, że Karl również
zabrał ją tam na ich pierwszą randkę.
Patrzyła na śmigłowiec krążący nad budynkiem. Reporterka
stała na ulicy z mikrofonem w dłoni, otoczona migoczącymi
niebieskimi światłami, i krzyczała do kamery, że pożar, który
wybuchł w kuchni, wymknął się spod kontroli.
Red opróżniła kieliszek, ponownie go napełniła i chociaż
starała się rzucić palenie, by sprawić przyjemność Karlowi,
zapaliła trzeciego papierosa tego wieczoru.
Odezwał się dzwonek do drzwi.
Proszę, Boże, niech to będzie Karl!
Podbiegła do domofonu i wbiła wzrok w malutki czarno-biały
ekran. Jej serce niemal się zatrzymało. Zobaczyła dwoje
umundurowanych policjantów.
Wcisnęła guzik na domofonie.
– Słucham?
– Pani Red Westwood? – odezwała się policjantka. – Jestem
sierżant Nelson, a to jest posterunkowy Spofford z policji
hrabstwa Sussex. Przepraszam, że niepokoimy panią o tak późnej
porze. Czy moglibyśmy zamienić kilka słów?
Serce Red łomotało. Posterunkowy Spofford wielokrotnie ją
odwiedzał, gdy wzywała policję po brutalnych zachowaniach
Bryce’a; sierżant Nelson również znała.
Była dwudziesta druga trzydzieści. Po związku z Bryce’em
miała nerwy napięte jak postronki. Kilka miesięcy temu, za
namową przyjaciółki, Rachel, która przeczytała o takiej
możliwości w gazecie „Argus”, Red zwróciła się do organizacji
pomagającej ofiarom przemocy. W dniu, gdy wreszcie zdobyła
się na odwagę i wyrzuciła Bryce’a z domu, zleciła im
zabezpieczenie drzwi wejściowych i okien oraz założenie judasza
w drzwiach. Ludzie z organizacji poradzili jej, by złożyła
doniesienie na policję i wniosła oskarżenie, ale nie chciała
jeszcze bardziej złościć Bryce’a.
Pomimo tych zabezpieczeń wciąż była niespokojna i właśnie
dlatego przeprowadziła się do tego tymczasowego mieszkania,
w nadziei że Bryce jej nie odnajdzie.
Wyszła do przedpokoju i minęła drogi rower szosowy, który
postanowiła trzymać w mieszkaniu po tym, jak skradziono jej
poprzedni. Miała także drugi, do jeżdżenia po mieście, który
określała jako „gówniany”, i ten stał na korytarzu, przypięty
kłódką, bo gdyby ktoś go ukradł, nie przejęłaby się zbytnio.
– Proszę wejść. – Wcisnęła guzik i zerknęła przez judasz,
ponieważ nigdy nie mogła mieć całkowitej pewności, kto stoi na
półpiętrze, a następnie zdjęła łańcuch, przekręciła klucz
w dwóch zamkach i otworzyła wzmacniane drzwi.
Zapaliło się światło na klatce schodowej i usłyszała kroki. Po
chwili zobaczyła znajomą umundurowaną postać Roba
Spofforda. Jego wysoka, smukła sylwetka górowała nad drobną
sierżant Karen Nelson, która za nim podążała. Sierżant miała
kręcone włosy, które opadły jej na ramiona, gdy zdjęła czapkę;
mimo spokojnej aparycji promieniowała wewnętrzną siłą, i nikt
rozsądny nie chciałby z nią zadzierać.
Jej kolega miał przyjazną twarz i krótko ostrzyżone włosy,
Jej kolega miał przyjazną twarz i krótko ostrzyżone włosy,
dzięki którym zupełnie nie wyglądał na swoje dwadzieścia
dziewięć lat, i sprawiał wrażenie dobrego słuchacza.
Rzeczywiście, potrafił słuchać, musiała przyznać Red. Kiedy
przyjeżdżał do niej z interwencją, jak również później, gdy
policja sprawdzała, czy wszystko u niej w porządku, Spofford
wysłuchiwał jej i udzielał rad. Bardzo go polubiła; wydawał się
zaskakująco mądry jak na tak młodego człowieka.
Zaprosiła ich do środka i zamknęła drzwi, a następnie
popatrzyła na nich niespokojnie.
– Co… co się stało?
– Musimy zadać pani kilka pytań, pani Westwood – odparła
sierżant Nelson.
– Oczywiście. Może czegoś się państwo napiją? Herbaty, kawy,
kieliszek wina?
Sierżant pokręciła głową.
– Nie, dziękujemy. Ale może moglibyśmy usiąść.
Red zaprowadziła ich do salonu i ściszyła dźwięk
w telewizorze.
– Paskudna sprawa ten pożar – zagadnęła.
– To ulubiona restauracja mojej żony – powiedział
posterunkowy Spofford. – Chociaż tylko przy wyjątkowych
okazjach stać nas na to, żeby tam chodzić.
Wszyscy troje usiedli i przez jakiś czas patrzyli na
pozbawione dźwięku obrazy.
– Rob, miło cię… miło pana widzieć, posterunkowy Spofford –
odezwała się Red. Nie była pewna, czy może zwracać się do niego
po imieniu w obecności przełożonej.
– Nie widzieliśmy się kilka miesięcy – rzucił. – Żadnych
kłopotów?
– Nie. Może Bryce się wyprowadził… albo znalazł kogoś
nowego.
– Miło mi to słyszeć. – Sprawiał wrażenie nieco
zakłopotanego.
– Pani Westwood – odezwała się sierżant Nelson – według
– Pani Westwood – odezwała się sierżant Nelson – według
rejestrów połączeń, które uzyskaliśmy od firmy telefonicznej,
w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wielokrotnie
łączyła się pani z pewnym numerem. – Podała jej numer. – Czy to
się zgadza?
Red z wahaniem pokiwała głową, czując, że wywraca jej się
żołądek.
– Dlaczego… dlaczego pani pyta?
Funkcjonariusze popatrzyli na siebie tak, że Red poczuła się
zaniepokojona.
– Właścicielem tego numeru jest doktor Karl Murphy –
odpowiedziała sierżant bezosobowym, pozbawionym emocji
tonem. – Czy może nam pani powiedzieć, skąd go pani zna?
Migoczące obrazy na ekranie zbytnio Red rozpraszały.
Chwyciła pilota i wyłączyła telewizor.
– Dlaczego? Co… co on zrobił? Czy coś mu się stało?
– Czy mogę zapytać, co panią łączy z doktorem Murphym?
Telefon Spofforda zaczął dzwonić. Wyjął go z kieszeni,
popatrzył na ekran i wyciszył aparat, przepraszająco zerkając na
obie kobiety.
– Spotykamy się – wyjaśniła Red i wzruszyła ramionami. –
Miał po mnie przyjść wczoraj o dziewiętnastej, ale się nie
pojawił. Dlaczego? Miał wypadek?
– Od jak dawna się spotykacie?
Przez chwilę się zastanawiała.
– Od około sześciu tygodni.
– Nie chcę naruszać pani prywatności, ale jak opisałaby pani
swoją relację z doktorem Murphym?
– O co chodzi? – Red zaczynała się czuć poirytowana.
Popatrzyła na Spofforda, ale on tylko niezręcznie się wiercił
z obojętną miną.
Sierżant zerknęła na nią ze współczuciem i przez chwilę Red
miała wrażenie, że Nelson mięknie. Ale ta zwróciła się do niej
zdystansowanym, oficjalnym tonem policjantki:
–
Niestety,
mamy
złe
wiadomości.
Znaleźliśmy
ciało,
– Niestety, mamy złe wiadomości. Znaleźliśmy ciało,
w dziwnych okolicznościach, i sądzimy, że to może być doktor
Murphy, a pani może byłaby w stanie nam pomóc.
– Ciało?
– Niestety, tak.
– Jak to? On nie żyje?
– Zwłoki jeszcze nie zostały oficjalnie zidentyfikowane, ale
jesteśmy przekonani, że to doktor Murphy.
– To nie on, to nie Karl – odparła Red z naciskiem. –
Pomyliliście się. Dlaczego uważacie, że to może być on?
– Czy ostatnio doszło między wami do jakiegokolwiek
konfliktu? – spytała sierżant.
Red zdecydowanie pokręciła głową.
– Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. Myślałam nawet… –
Urwała w pół zdania.
Karen Nelson popatrzyła na nią z wyczekiwaniem.
– Co pani myślała?
Red pokręciła głową.
– Przez krótką chwilę myślałam, że Karl może być inny niż
pozostali mężczyźni, to wszystko. Ale wczoraj mnie wystawił do
wiatru. – Napiła się wina, podniosła papierosy i wysunęła
jednego z paczki. – Mogę zapalić?
– To pani dom – odparła sierżant Nelson.
– Uwielbiam ten zapach – dodał Spofford. – Proszę mówić
dalej.
– Ma pan ochotę zapalić? – Red wyciągnęła paczkę w jego
stronę.
– Nawet bardzo, ale dziękuję.
Zapaliła papierosa.
– Mogę się dowiedzieć, co się stało? Mówiła pani, że
znaleziono zwłoki… Czy Karl miał wypadek?
Policjanci ponownie wymienili znaczące spojrzenia.
– Proszę, niech mi państwo coś powiedzą! – poprosiła. – Miał
wypadek? Chcę się dowiedzieć przynajmniej tego!
– Kiedy po raz ostatni kontaktowała się pani z doktorem
– Kiedy po raz ostatni kontaktowała się pani z doktorem
Murphym? – spytała sierżant Nelson.
– Widziałam się z nim w niedzielę. Ale rozmawialiśmy
codziennie, nawet kilka razy dziennie. Ostatnio we wtorek
wieczorem. Powiedział… – Zawahała się. – Powiedział, że mnie
uwielbia.
– Czy, według pani, doktor Murphy sprawiał wrażenie
przygnębionego?
– Przygnębionego? Nie! Owszem, mówił, że był bardzo
przybity po śmierci żony. Powiedział, że przez jakiś czas miewał
myśli samobójcze… tak bardzo ją kochał. Ale zapewnił, że nigdy
by się nie zabił… ze względu na dzieci. Nie mógłby im tego
zrobić.
– Wspominał o samobójstwie? – naciskała sierżant, zapisując
coś w notesie. – Co dokładnie powiedział?
Red pokręciła głową.
– Nie mówił o tym na poważnie. Powiedział, że przeszło mu to
przez głowę zaraz po jej śmierci. Ale od razu odrzucił tę myśl.
– Jest pani tego pewna?
– Że nie mógłby się zabić? Na sto procent. To pogodny facet,
bardzo pozytywnie myślący. Poza tym żyje dla swoich dzieci. Są
dla niego całym światem. – Poczuła, że jej myśli ogarnia czarna
chmura. – Dlaczego… dlaczego wypytujecie mnie o samobójstwo?
– Nie chcę pani niepotrzebnie denerwować – zastrzegła Karen
Nelson. – Wygląda jednak na to, że znalezione zwłoki to ofiara
samobójstwa. Na tym etapie nie możemy być pewni, ale telefon,
który zmarły miał przy sobie, to ten sam, z którym próbowała się
pani połączyć.
Red zamknęła oczy.
– Mój Boże, tylko nie to, niech to nie będzie Karl.
Sierżant Nelson uniosła dłonie w przepraszającym geście.
– Obiecuję, że przekażemy pani więcej informacji, gdy tylko
będzie to możliwe.
– Muszę się upewnić – dodał Spofford. – Od jak dawna Bryce
Laurent nie sprawia pani kłopotów?
Red przez chwilę się namyślała.
– Odkąd się rozstaliśmy.
– Dobrze. – Zapisał coś w notesie. – W ogóle się nie odzywał?
Nigdzie go pani nie widziała?
– Nie, ani nie dzwonił, ani go nie widziałam… To znaczy…
wydawało mi się, że dziś rano pojawił się przed moim biurem,
ale nie jestem pewna. Bardzo mi państwo pomogli w zamknięciu
tej sprawy i jestem wdzięczna.
– Widziała go pani dzisiaj rano? Mimo zakazu sądowego? Nie
może się zbliżać do pani na odległość mniejszą niż osiemset
metrów. Zgłosiła to pani?
– Nie – odparła Red ponuro. – Nie byłam pewna na sto
procent. Możliwe, że mi się przywidziało. Kiedy wyszłam, nigdzie
go nie było. – Wzruszyła ramionami.
Policjanci wstali, a Red odprowadziła ich do drzwi.
– Myślę, że to pomyłka – powiedziała. – Karl i ja
rozmawialiśmy o przyszłości. Nie popełniłby samobójstwa,
proszę mi wierzyć. To na pewno nie on.
– Odezwę się, gdy tylko będziemy wiedzieć coś więcej –
obiecała Karen Nelson.
Posterunkowy Spofford posłał Red pełny współczucia, ale
bezradny uśmiech, i wyszedł z mieszkania w ślad za koleżanką.
Red nic nie odpowiedziała. Zamknęła drzwi na klucz. Była
całkiem roztrzęsiona.
18
Czwartek wieczorem, 24 października
Słuchał z płyty Vana Morrisona Someone Like You, i oglądał
dwa
programy,
oba
wyciszone,
na
bliźniaczych
dwudziestopięciocalowych ekranach Samsunga: wiadomości
oraz jedyny program, jakiego na co dzień potrzebował, nie licząc
dzisiejszego wieczoru.
Red uwielbiała tę piosenkę. Tańczyli do niej na swojej drugiej
randce. Someone like you!, wyszeptał jej do ucha i cmoknął ją
w policzek. Potem zaczęli się całować i przetańczyli całą
piosenkę w jednym z klubów nocnych w Brighton; ich usta ani
na chwilę się nie rozłączyły.
Patrzył, jak Red, wypuściwszy gliniarzy, wraca do salonu,
nalewa sobie duży kieliszek białego wina i zapala kolejnego
papierosa.
No, no, mała, za dużo palisz. Ale nie przejmuj się, pal sobie!
Nie to cię zabije. Coś innego cię dopadnie, znacznie szybciej niż te
białe patyczki z filtrem.
Patrzył, jak bierze do ręki pilota i zwiększa głośność, ale
w telewizji już nie mówili o pożarze w Cuba Libre. Teraz na
ekranie pokazywano premiera w fabryce zupy, ubranego
w idiotyczną czapkę ochronną i rękawice, kiwającego
z uznaniem głową po skosztowaniu zawartości dużej chochli.
Red płakała.
Bryce także zapłakał. Wpatrywał się w ekran laptopa,
przeglądając wszystkie maile i SMS-y, które wysyłała do niego na
początku, gdy byli w sobie tak bardzo zakochani.
Jesteś niesamowity, Bryce! Tak bardzo za Tobą tęsknię,
kochanie. Nie mogę się doczekać naszego spotkania
wieczorem XXXXXXXXXXXXXXX
Boże, Bryce, co ty ze mną zrobiłeś? Każda sekunda bez
Ciebie jest torturą. Pragnę Cię.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Czy już ci mówiłam, że jesteś najbardziej niezwykłym,
niesamowitym, mądrym i pięknym mężczyzną, jakiego
spotkałam w życiu? Tak bardzo cię pożądam. Przyjedź jak
najszybciej. Pod spodem nie mam nic i czekam na Ciebie.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Ty głupia dziewczyno, pomyślał, pociągając nosem i ocierając
oczy. Ty głupia, głupia dziewczyno. Pamiętasz, jak poszliśmy
obejrzeć Otella w Old Vic w Londynie? Pamiętasz tamten wers?
Że jak Indianin głupi odrzuciłem perłę niż całe jego plemię
droższą2?
Pamiętasz?
19
Dwa lata wcześniej
Red starannie wybrała sukienkę, korzystając z pomocy
najlepszej przyjaciółki, Raquel Evans, która towarzyszyła jej
podczas kilkugodzinnej wyprawy do sklepów z ubraniami
w Brighton. W końcu zdecydowała się na prostą czarną
rozszerzaną sukienkę z butiku przy Dukes Lane, która, zarówno
według sprzedawczyni, jak i Raquel, również rudowłosej, była
oszałamiająca, a przy tym nie wyglądała zbyt wyzywająco.
W czarnym Red zawsze było do twarzy, dlatego pewnym
krokiem szła za kierownikiem sali przez elegancką restaurację
Cuba Libre, pod obracającymi się bambusowymi wiatrakami,
kierując się do stolika w rogu.
Kierownik poinformował ją, że pan Laurent jeszcze nie
przybył. Ale kiedy dotarła do stolika, z zaskoczeniem zobaczyła
butelkę szampana w wiaderku z lodem i czerwoną różę leżącą na
talerzu przed krzesłem, do którego ją poprowadzono.
– Czy zechce się pani tymczasem napić?
– Dziękuję, nie trzeba – odpowiedziała, chociaż prawdę
mówiąc, była kłębkiem nerwów i przydałby się jej duży koktajl.
Nie musiała czekać długo. Po kilku minutach zobaczyła
zjawiskowego mężczyznę: wysokiego, z krótkimi, czarnymi
włosami ułożonymi na żel, wyglądającego jak młody George
Clooney. Był w pięknej czarnej marynarce z lnu, białej koszuli
rozpiętej pod szyją, drogich dżinsach i ciemnych mokasynach.
Miał najbardziej pewny siebie uśmiech, jaki w życiu widziała,
i nieskazitelnie białe zęby. Na żywo wyglądał jeszcze lepiej niż na
zdjęciu.
– Przyszłaś przede mną… to z mojej strony niewybaczalne!
Tak mi przykro! – Miał silny głos z lekkim akcentem kogoś, kto
posługuje się zarówno amerykańskim, jak i brytyjskim
angielskim. Ucałował jej dłoń, a ona wyczuła jego bardzo
pociągającą wodę kolońską o zapachu piżma. Gdy usiadł
naprzeciwko niej, ponownie się uśmiechnął. – Ojej! Nie tego się
spodziewałem!
Odwzajemniła uśmiech.
– Naprawdę? – Pomyślała to samo. Jak to możliwe, że takie
ciacho potrzebuje usług serwisu randkowego?
– Po prostu… widziałem twoje zdjęcie na stronie… i inne na
Facebooku, więc podejrzewałem, że jesteś śliczna. Ale… nie aż
tak!
– Nie ukrywam, że ty mnie też bardzo przyjemnie
zaskoczyłeś! Dziękuję za różę. To naprawdę miłe.
– Lubisz szampana?
– Skoro nalegasz – odpowiedziała z szerokim uśmiechem.
Wystarczyło, że machnął uniesioną ręką; niemal natychmiast
pojawił się kelner i zaczął otwierać butelkę.
– Szlachetny rocznik – rzucił Bryce. – Dla ciebie tylko to, co
najlepsze.
Kiedy kieliszki były pełne, uniósł swój.
– A więc – odezwał się z uśmiechem, który niemal stopił jej
serce. – Samotna dziewczyna, dwadzieścia dziewięć lat, rudowłosa
i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej
iskry mogącej je rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i – kto wie? –
może coś więcej.
– Mój Boże! To brzmi tak tandetnie, gdy teraz tego słucham.
– Wcale nie – zaprotestował. – Właśnie to przyciągnęło moją
uwagę. Dlatego tutaj jesteśmy! Już dobrze się bawię. A ty?
– Świetnie.
Stuknęli się kieliszkami. Bryce upił łyk.
– Przyznam, że byłem nieco bezczelny. Słyszałem, że mają
tutaj bardzo dobre jedzenie, ale pomyślałem, że na naszą
pierwszą kolację powinniśmy zamówić coś wyjątkowego.
W jednym z maili napisałaś, że lubisz owoce morza…
– To prawda.
– Znakomicie. Zadzwoniłem i poprosiłem kierownika, żeby
zdobył dla nas dwa homary. A przy przystawce również
postanowiłem wyjść poza menu i zamówiłem kawior z bieługi.
Czy to ci odpowiada? Jest najlepszy na świecie.
To wszystko wydawało się takie niezwykłe, że przez chwilę
zastanawiała się, czy nie padła ofiarą żartu. Może Raquel – albo
jakaś inna koleżanka – to zaaranżowała? Wynajęła tego
przystojniaka? Ale w jakim celu? Jej koleżanki nie postąpiłyby
tak okrutnie. Popatrzyła na jego twarz, spojrzała w uśmiechnięte
oczy, pełne radości i życia. To działo się naprawdę. Było
zwariowane, ale prawdziwe.
– Mój Boże – westchnęła. – Ojej… ale… nigdy wcześniej nie
jadłam prawdziwego kawioru… Tylko tę namiastkę, którą
sprzedają w słoikach.
– Nic nie jest dla ciebie wystarczająco dobre. Jesteś
olśniewająca, wiesz o tym?
– Dziękuję, ale nie wydaje mi się.
– Ależ jesteś!
Ponownie stuknęli się kieliszkami.
Kim jest ten adonis? Czuła się jak we śnie. Od czasów
Dominica całowała wiele żab. Czyżby wreszcie trafiła na księcia?
Niemożliwe, aby upiła się jednym łyczkiem szampana, a jednak
kręciło jej się w głowie. W tym mężczyźnie było coś niezwykle
uroczego… i bardzo seksownego.
Mimo wszystko w jej umyśle zapaliła się ostrzegawcza
lampka.
– Nie pisałaś w mailach, czym się zajmujesz – zagadnął.
– Pracuję jako specjalistka do spraw reklamy w firmie
budowlanej. Chociaż tak naprawdę zawsze chciałam zostać
pośredniczką w handlu nieruchomościami.
–
Mam
znajomości
w
kilku
agencjach
handlu
nieruchomościami w mieście. Jeśli chcesz, mogę cię z nimi
skontaktować.
– Dziękuję. A ty? Czym się zajmujesz?
– Kiedyś pracowałem jako pilot dla amerykańskiej linii
United. Potem zostałem prywatnym pilotem pewnego
teksańskiego miliardera z branży naftowej. Niestety, moja żona
zachorowała na raka piersi, więc nie mogłem spędzać aż tyle
czasu poza domem. Czułem, że powinienem się nią zaopiekować.
Pochodziła z Anglii i bardzo chciała tutaj wrócić, żeby spędzić
ostatnie dni blisko rodziny. Udało mi się przekwalifikować
i znaleźć pracę na ziemi jako kontroler ruchu na lotnisku
Gatwick.
– Jak w tym filmie Zmęczenie materiału?
– Tak, tylko że w rzeczywistości to wcale tak nie wygląda.
Kelner przyniósł kawior. Podano go w srebrnej miseczce,
w otoczeniu lodu, z malutkimi blinami i kopczykiem kwaśnej
śmietany. Jajeczka, jak miniaturowe ziarenka grochu, miały
srebrzystoszary kolor. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
widziała. Przypominały żabi skrzek.
Bryce pokazał, jak należy je jeść – rozsmarował nieco
śmietany na blinie, a następnie łyżeczką nałożył kawior i wsunął
całość do ust.
Zrobiła to samo i spróbowała zamaskować szok, jaki wywołał
w niej smak potrawy. Pierwszy kęs przypomniał jej zimny tran,
którym matka poiła ją w dzieciństwie, gdy Red była chora. Potem
poczuła jedwabistą konsystencję rozpływających się jajeczek
i doznała gwałtownego przypływu podniecenia, gdy uświadomiła
sobie, że właśnie je najsłynniejszy i najdroższy delikates na
świecie.
– No i co? – spytał.
– Niezwykłe! – odpowiedziała.
– To ty jesteś niezwykła. – Nagle z wewnętrznej kieszeni
marynarki wyjął talię kart i jednym ruchem nadgarstka rozłożył
je w idealny wachlarz, tak że każda karta była widoczna.
– Ojej! Imponujące.
Odwrócił wachlarz, tak że tylko ona mogła widzieć karty.
– Wybierz jedną. Dotknij jej, ale nie pokazuj mi, co wybrałaś.
Dotknęła damy kier.
– Gotowe.
Kolejnym szybkim ruchem złożył talię, a następnie znów ją
rozpostarł.
– Widzisz swoją kartę? – spytał.
Nie było jej. Zmarszczyła czoło i rozejrzała się po stole,
zastanawiając się, gdzie podziała się karta.
– Nie, nie widzę.
– Otwórz swoją torebkę.
Nachyliła się, podniosła torebkę z podłogi i odpięła zatrzask.
Otworzyła torebkę i wstrzymała oddech. Dama kier leżała
pomiędzy szminką i telefonem. Wyjęła ją.
– Czy to jest karta, którą wybrałaś? – spytał wyczekująco.
– Niesamowite! Jak to zrobiłeś?
Wzruszył ramionami.
– To moje hobby – rzucił. – Dla zabawy zajmuję się
magicznymi sztuczkami. Słyszałaś o Magicznym Zamku w Los
Angeles?
Pokręciła głową.
– Byłaś w Los Angeles?
– Nie.
– Może kiedyś cię tam zabiorę. Kto wie?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Bardzo bym chciała.
– Nie brakuje ci czegoś?
– Brakuje? Chyba nie.
Sięgnął do bocznej kieszeni i wyjął zegarek. To był jej biały
swatch.
– Jak, u diabła…?
Wręczył jej zegarek, a ona zapięła go na nadgarstku.
– No dobrze, jestem pod wrażeniem!
– Ja też jestem pod wrażeniem – odparł. – Twoim.
Wbrew wszystkim swoim zasadom – oraz radom Raquel –
a częściowo dlatego, że pod koniec posiłku była zalana, zaprosiła
go na kawę, gdy wysiadł z taksówki, żeby odprowadzić ją do
drzwi nowoczesnego budynku nad rzeką Adur.
Pogłaskał ją po twarzy, zanurzył palce w jej włosy, delikatnie
przytrzymał oba nadgarstki i lekko pocałował w usta.
– Nie dzisiaj – powiedział. – Oboje za dużo wypiliśmy. Kiedy
będziemy się po raz pierwszy kochali, chcę, żeby to było coś
wyjątkowego.
Zamknęła za sobą drzwi, przechodząc korytarzem, minęła
swój przypięty rower i jak na skrzydłach pokonała trzy ciągi
schodów. Dopiero kiedy weszła do mieszkania na trzecim
piętrze, z widokiem na port Shoreham, zauważyła bransoletkę
na swojej prawej ręce.
Jej nadgarstek otaczała wąska srebrna opaska, idealnie
dopasowana. Zbyt idealnie, by ktoś mógł wsunąć ją przez dłoń.
Wpatrywała się w nią zaskoczona, zastanawiając się, kiedy Bryce
ją założył. Czyżby przed chwilą, gdy trzymał ją za ręce przed
drzwiami?
Co dziwniejsze, bransoletka nie miała zapięcia. Była jednolita.
Red uważnie się jej przyjrzała i kilka razy szarpnęła, lecz nie
znalazła żadnego łączenia. Na powierzchni zauważyła drobny
wygrawerowany napis. Musiała zmrużyć oczy, aby go odczytać.
Dama kier. A dalej serce.
Po chwili sygnał dźwiękowy oznajmił o przychodzącym SMSie. Wyjęła telefon z torby i popatrzyła na ekran.
Jeśli chcesz ją zdjąć, będziesz musiała zaczekać na naszą
kolejną randkę.
Odpisała: XXX
Niemal natychmiast otrzymała odpowiedź. XXX
20
Piątek, 25 października
Red siedziała przy malutkim śniadaniowym barku. Miała
czerwone oczy po nieprzespanej nocy i czuła ból w piersi po
wypaleniu zbyt wielu papierosów. W mieszkaniu panował
bałagan – jak zwykle. Płyty z muzyką i filmami leżały na
podłodze pod telewizorem i wieżą. Powinna posprzątać, ale na
razie nie miała do tego głowy.
Ekran otwartego laptopa zajmowała pierwsza strona
internetowego wydania „Argusa”. Nagłówek głosił: Pożar
niszczy restaurację w Brighton. Obok znajdowało się zdjęcie
Cuba Libre, otoczonej przez wozy strażackie. Piękna szara fasada
budynku poczerniała od płomieni. Była ósma dwadzieścia, a Red
wpatrywała się w telewizor, czekając na lokalne wiadomości, bez
apetytu jedząc owsiankę i sącząc kawę. Na zewnątrz lał deszcz,
przez co brzydki widok na schody przeciwpożarowe stawał się
jeszcze brzydszy.
Samobójstwo?
Niemożliwe. Absolutnie wykluczone. Na pewno błędnie
zidentyfikowano ciało. Cokolwiek przytrafiło się Karlowi, nie
mógł się zabić. Nie zrobiłby tego.
Czuła się fatalnie. Październik zawsze był ponurym okresem,
zwiastującym zimowe miesiące. Poza tym czekał ją fatalny
weekend. Karl wspominał o wspólnym wyjeździe do hotelu
w New Forest. Teraz to nie wchodziło w grę. Chyba że
skontaktuje się z nią jakimś cudem.
W przeciwnym razie czekał ją niedzielny lunch z rodzicami.
Red, smutna singielka, i jej niezwykle przebojowa siostra,
zamężna i dumna ze swojej ciąży.
Czuła się jak nieudacznica. Margot, poza tym, że wyszła za
odnoszącego sukcesy londyńskiego menedżera od funduszy
hedgingowych, sama robiła zawrotną karierę w kancelarii
prawniczej w centrum.
Tymczasem Red próbowała zareklamować zapuszczony dom,
w którym nie chciałby zamieszkać nikt przy zdrowych zmysłach.
No i żyła w ukryciu.
Jej były ją nękał, a najnowszy chłopak właśnie umarł.
Czy Bryce mógł mieć z tym coś wspólnego?
To absurd. Popatrzyła na bransoletkę. Tę samą, którą Bryce
niezauważenie wsunął na jej nadgarstek podczas pierwszej
randki w Cuba Libre. Pamiętała, że na drugiej randce, kiedy
powiedziała, że nie może jej zdjąć, i spytała, jakim cudem
umieścił ją na jej ręce, Bryce uśmiechnął się i odrzekł, że magik
nigdy nie zdradza swoich sekretów. Powiedział, że zdejmie
bransoletkę dopiero wtedy, gdy Red już nie będzie należała do
niego.
Nosiła tę zmatowiałą srebrną opaskę od tak dawna, że już nie
zwracała na nią uwagi. Ale teraz na nią popatrzyła. W ciągu
ostatnich kilku miesięcy ze zmartwienia schudła o ponad sześć
kilogramów, więc bransoletka wisiała luźno na nadgarstku, ale
nie na tyle luźno, by ją zsunąć. Rozważała wizytę u jubilera
i poproszenie o przecięcie opaski, coś ją jednak powstrzymywało.
Strach?
Czyżby bała się, że jeśli Bryce zobaczy ją na ulicy bez
bransoletki, jeszcze bardziej się rozzłości?
Nagle w telewizji usłyszała słowa „pole golfowe”
i natychmiast popatrzyła na ekran. Zobaczyła skupisko
radiowozów przed zadrzewionym terenem. Taśmę policyjną.
Funkcjonariuszy w niebieskich kombinezonach ochronnych
i duży ekran odgradzający miejsce zdarzenia. Reporter
z mikrofonem w dłoni i włosami pozlepianymi od deszczu
wyglądał, jakby wolał być w każdym innym miejscu na świecie.
„Policja z Sussex jeszcze nie ujawniła tożsamości mężczyzny,
którego zwęglone ciało znaleziono wczoraj w rowie niedaleko
trzeciego dołka w klubie golfowym Haywards Heath”.
Red poczuła ucisk w gardle. Czy to Karl? Boże. Czy to on?
Chwyciła telefon i zadzwoniła na oddział chirurgii, gdzie
pracowała Raquel, ale odpowiedziała jej automatyczna
sekretarka. Było po godzinach pracy. Rozłączyła się i wybrała
numer komórki przyjaciółki. Poprzedniego wieczoru nagrała
kilka wiadomości na jej pocztę głosową, ale Raquel nie
oddzwoniła.
– Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, Raq. Możesz mi
powiedzieć, czy Karl Murphy był w przychodni? To znaczy, czy
wczoraj przyszedł do pracy?
Głos Raquel zabrzmiał dziwnie.
– Przepraszam za wczorajszy wieczór, byliśmy na kolacji.
Nie… nie przyszedł.
– Może wariuję… ale obawiam się, że coś mu się stało.
Wczoraj odwiedziła mnie policja w sprawie znalezionych zwłok.
– Wcale nie wariujesz. Możesz mieć rację.
– Dlaczego… co… dlaczego tak mówisz?
– Musiałam przyjść wcześniej do pracy na prośbę policji. Karl
jest moim pacjentem… poprosili mnie o jego kartę dentystyczną.
Na ekranie telewizora nagle ukazała się sala konferencyjna.
Na
tle
niebieskiej
planszy
z
wypisanym
adresem
www.sussex.police.co.uk,
artystycznym
wzorem
pięciu
policyjnych
odznak
oraz
wyeksponowanym
numerem
telefonicznym organizacji Crimestoppers siedział szczupły
mężczyzna w garniturze. Miał ułożone na żel włosy, niebieskie
oczy i bardzo poważną minę. Na dole ekranu przesuwał się
podpis: Nadinspektor Roy Grace, wydział do spraw poważnych
przestępstw, policja hrabstw Surrey i Sussex.
„Liczymy na to, że jeszcze dzisiaj uda się oficjalnie
zidentyfikować ofiarę – powiedział. – Ale na razie wyniki sekcji
nie są jednoznaczne. Zwracam się do każdego, kto przebywał na
polu golfowym Haywards Heath bądź w jego pobliżu między
godzinami południowymi w środę a dziewiątą rano w czwartek
i zauważył cokolwiek podejrzanego, na przykład nietypowo
zaparkowany samochód, z prośbą, by skontaktował się z policją
lub miejscowym oddziałem organizacji Crimestoppers pod
następującymi numerami…”
21
Piątek, 25 października
Bryce Laurent także miał włączone monitory. Wszystkie
sześć. Na jednym oglądał poranny serwis informacyjny. Ale to
nie on najbardziej go interesował. Ciekawsza była Red Westwood
rozmawiająca przez telefon ze swoją najlepszą przyjaciółką
Raquel.
Często spotykali się we czwórkę – on, Red, Raquel i jej mąż
Paul, lekarz rodzinny – chodzili razem do restauracji, kina
i teatru, a nawet spędzili wspólny weekend w Bath. Raquel i Paul
byli w porządku. Co prawda ich nie polubił, ale przynajmniej nie
byli do niego negatywnie nastawieni. W przeciwieństwie do
rodziców Red. Zwłaszcza jej jędzowatej matki.
„Karta dentystyczna”.
Już niedługo.
A wkrótce Red przekona się, że to dopiero początek.
22
Piątek, 25 października
Roy Grace prawie nie zmrużył oka. Przegrał w pokera
dwieście pięćdziesiąt funtów, co stanowiło jedną z jego
największych porażek. Często miewał kłopoty ze snem po
pokerowych wieczorach, ale ostatni dzień był gorszy niż
zazwyczaj. Nie dręczyła go sama przegrana – na przestrzeni lat
straty i zyski się równoważyły, a koleżeńskie spotkanie było dla
niego ważniejsze od hazardu. To list pożegnalny ofiary nie dawał
mu spokoju.
Był piątkowy poranek, ósma trzydzieści, a on siedział przy
swoim biurku, popijał drugą bardzo mocną kawę i przeglądał
raporty z nocnych wydarzeń w mieście, z których najważniejszy
był pożar w Cuba Libre. Poczuł ukłucie żalu na myśl
o restauracji. To był jeden z ulubionych lokali Cleo; spędzili tam
wiele wspaniałych wieczorów.
Ale jego myśli krążyły wokół listu pożegnalnego, który
sfotografował swoim iPhone’em.
Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud
Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od
czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać.
Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze
będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się
mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że
pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć.
XX
List był bardzo rzeczowy. Dokładnie przemyślany. Czy tak
pisze ktoś, kto następnie oblewa się benzyną i podpala? Po co,
u diabła, wybierać taki rodzaj śmierci, jeśli nie chodzi o protest
polityczny lub religijny? Ktoś taki jak Karl Murphy, lekarz
rodzinny, musiałby stracić rozum, żeby zdecydować się na taki
krok. A skoro tak, to czy napisałby tak zwięzły list?
Roy wziął do ręki telefon i zadzwonił do jednego ze stałych
członków swojego zespołu dochodzeniowego, detektywa
sierżanta Normana Pottinga. Poprosił go o zdobycie próbki pisma
lekarza od jego sekretarki, a następnie o znalezienie grafologa
w rejestrze College of Policing – z którego źródeł obecnie
korzystały wszystkie posterunki – w celu porównania próbki
z listem pożegnalnym, by ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy
napisała je ta sama osoba.
Zerknął na zegarek. Za kilka minut wspólnie ze śledczą Emily
Gaylor z wydziału przestępstw finansowych mieli zająć się
dalszym wyjaśnianiem szczegółów operacji Flądra. Kiedy
wyszedł z domu, znacznie wcześniej niż zwykle, Cleo spała. To
dziwne, pomyślał. Zawsze uwielbiał swoją pracę i stawiał ją na
pierwszym miejscu. Ale teraz, odkąd został ojcem, nie miał
ochoty rozstawać się z synkiem. Zadzwonił do Cleo, żeby się
przywitać i spytać, jak się miewa Noah.
Odebrała po trzecim sygnale.
– Cześć, kochanie – odezwała się roztargnionym głosem.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Tak, po prostu karmię małego. Jak się skończyła wczorajsza
rozgrywka?
– Nie pytaj! Ale chłopcy byli zachwyceni kolacją. Prosili, żeby
ci podziękować.
– Mili goście.
– To prawda.
– Auu! – wykrzyknęła nagle.
– Co się stało?
– Noah bardzo mocno pociągnął mnie za sutek. Boli jak
cholera!
– Boże, tak wielu rzeczy nam nie mówią o byciu rodzicem.
Chciałbym bardziej ci pomóc.
– Spróbuj wyhodować sobie piersi!
– Dobrze, kupię tabletki hormonalne!
Ponownie krzyknęła z bólu, tym razem jeszcze głośniej.
– Cholera! Wiesz, co jest najdziwniejsze?
– Powiedz.
– Może to zabrzmi dziwnie, ale w środku nocy patrzyłam na
niego i nagle pomyślałam, że pewnego dnia może mnie wieźć na
wózku, gdy będę kruchą staruszką!
– Mam nadzieję, że dopiero za wiele lat!
– Masz rację, kochanie. Tak wielu rzeczy nam nie mówią
o byciu rodzicami.
– To prawda, ale pewnego dnia Noah dowie się, że wygrał na
loterii. Ma najlepszą mamę na świecie. Przypomnij mu o tym,
kiedy znów cię ugryzie.
– Aaauuuuu! – wykrzyknęła z bólu. – Cholera, zabolało!
Ktoś zapukał do drzwi gabinetu.
– Muszę lecieć. – Posłał Cleo pocałunek, po czym rozłączył się
z uśmiechem. Przepełniała go obezwładniająca miłość do Cleo
i synka. Potem znów popatrzył na list pożegnalny i wrócił na
ziemię.
Ta wiadomość naprawdę nie dawała mu spokoju.
– Proszę! – zawołał.
23
Piątek, 25 października
Inspektora Glenna Bransona łączyło z Royem Grace’em kilka
rzeczy. Wysoko na tej liście znajdowała się niechęć do sekcji
zwłok. Badanie miejsca zbrodni pozostaje istotnym elementem
współczesnych dochodzeń w sprawach dotyczących zabójstw,
lecz to w kostnicy i laboratorium patologa policjanci przechodzą
chrzest bojowy.
Ale o ósmej trzydzieści w zimny, mokry październikowy
poranek trudno o bardziej przygnębiające miejsce niż gabinet
patomorfologa w miejskiej kostnicy, wyłożony szarymi płytkami
i oświetlony jaskrawymi świetlówkami, pomyślał Glenn Branson.
Stał ubrany w zielony fartuch i zmagał się z mdłościami
wywołanymi mieszanką mdłego zapachu pieczonej wieprzowiny
i smrodu benzyny. Zwęglony trup leżał na stalowym stole na
środku większej z dwóch stref, między którymi znajdowało się
prostokątne przejście. Woń niemal zagłuszała smród środków
dezynfekujących, tak charakterystyczny dla tego miejsca.
Po lewej, w sąsiednim pomieszczeniu, na podobnych stołach
leżały ciała trojga starszych osób o skórze barwy alabastru
z metkami dyndającymi przy palcach u nóg. Zajmował się nimi
Darren, pomocnik patomorfologa, wraz z zastępcą, który
wykonywał obowiązki Cleo podczas jej urlopu macierzyńskiego.
U każdego z ciał szczytowa część czaszki została usunięta za
pomocą piły taśmowej, a odchylona skóra głowy leżała na
twarzy, odsłaniając mózg. Mostki wyjęto i ułożono na kościach
łonowych, próbując chronić intymność zmarłych, jednocześnie
ukazując żółtą tkankę tłuszczową oraz zwoje jelit. Zwłoki czekały
na przyjazd lokalnego patologa, który miał przeprowadzić
znacznie mniej szczegółowe sekcje niż ta, jakiej teraz poddawano
zwęgloną ofiarę z klubu golfowego Haywards Heath, której ręce
wciąż były uniesione, jakby w ostatecznym geście sprzeciwu.
Przypomniał sobie coś, co Roy Grace wyszeptał do niego
w tym pomieszczeniu podczas jednej z wcześniejszych autopsji,
wkrótce po tym, jak Branson rozstał się ze swoją żoną Ari, co
wtedy fatalnie znosił. „Stary, niezależnie od tego, jak bardzo do
dupy się czujesz, i tak będziesz miał lepszy weekend niż każdy
z tych gości”.
Branson uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się często od
śmierci żony, a po chwili skupił się na tym, co się wokół niego
dzieje.
Po śmierci każdy człowiek staje się własnością lokalnego
koronera, który decyduje, czy należy przeprowadzić sekcję
zwłok. Podstawowym kryterium jest kwestia, czy okoliczności
śmierci wymagają wyjaśnienia, albo czy ktoś zmarł z powodu
choroby, gdy znajdował się pod opieką lekarza. Kiedy przyczyna
śmierci jest oczywista, na przykład powtarzające się zaburzenia
pracy serca albo nowotwór, sekcji się nie wykonuje. Ale jeśli
śmierć następuje nagle, z nieznanej przyczyny lub w wyniku
takich zdarzeń jak upadek z drabiny czy wypadek samochodowy,
należy przeprowadzić autopsję, by wykluczyć udział osób
trzecich.
Wygląd ofiary leżącej przed Glennem Bransonem nie budził
wątpliwości, że będzie konieczne dokładniejsze badanie, by
potwierdzić, czy rzeczywiście doszło do samobójstwa – na co
wskazywały dowody – czy może do czegoś bardziej
podejrzanego.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych miało na terenie całej
Wielkiej Brytanii trzydzieścioro patologów, którzy specjalizowali
się w badaniu ofiar zabójstw i którym doskonale płacono za
każdą przeprowadzoną sekcję. Doktor Frazer Theobald, również
ubrany w zielony fartuch, był jednym z nich. Za pomocą dużych
szczypiec podniósł coś, w czym Branson rozpoznał ludzkie płuco.
– Bardzo ciekawe – powiedział, po czym zaczął mówić do
małego urządzenia trzymanego w drugiej dłoni, używając
specjalistycznego żargonu, którego inspektor nie rozumiał.
Na ścianie po przeciwnej stronie pomieszczenia znajdowały
się szalki wagi oraz tabliczka z nazwiskiem zmarłego
i kolumnami przeznaczonymi do wpisania wagi mózgu, płuc,
serca, wątroby, nerek i śledziony. Na razie zapisano na niej
jedynie N.N. MĘŻCZYZNA oraz 7,5 w rubryce dotyczącej mózgu.
Oprócz
Glenna
Bransona,
Darrena
i
asystenta
w pomieszczeniu przebywali James Gartrell, sądowy fotograf,
który stale krążył wokół ciała, oraz pracownik biura koronera,
Philip Keay. Ten ostatni, w zielonym fartuchu, z niebieską maską
zwisającą pod brodą, ze zmartwioną miną mówił coś do
trzymanego urządzenia.
– Chyba wszyscy panowie powinni to zobaczyć – odezwał się
Frazer Theobald. – Z powodu płynących z tego wniosków.
Branson, Gartrell i Keay podeszli bliżej. Inspektor starał się
nie patrzeć na odsłonięty, częściowo zwęglony mózg wewnątrz
otwartej czaszki, ale coś przyciągało jego spojrzenie w tamtą
stronę.
– Lewe płuco. – Patolog je wskazał. – Człowiek, który spala się
żywcem, wciąga do płuc płomienie i dym. W klatce piersiowej
i płucach widzimy wyraźne ślady ognia i dymu.
– Czy może pan wyjaśnić, co to oznacza, doktorze Theobald? –
spytał Branson. – Chce pan powiedzieć, że takie ślady wskazują
na samospalenie?
Patolog skierował na niego spojrzenie orzechowych oczu,
które były jedyną widoczną częścią jego twarzy.
– Właśnie tak. Wszystko wskazuje na samobójstwo.
– Ale dlaczego w jakimś rowie, kilkaset metrów od
samochodu? – spytał Branson.
Theobald wzruszył ramionami.
– Kto wie, co dzieje się w umyśle człowieka, który postanawia
się zabić? Nie do mnie należy rozstrzygnięcie tej kwestii. Mogę
tylko powiedzieć, że, moim zdaniem, na tym etapie nic nie
wskazuje na udział osób trzecich. Ale będę musiał dokładniej
przyjrzeć się zwłokom i przeprowadzić badania krwi.
Inspektor Branson wyszedł z pomieszczenia i zadzwonił do
Roya Grace’a, żeby przekazać mu wieści. Ale, o dziwo, jego szef
i kumpel nie był zadowolony, tylko dziwnie zdystansowany
i podejrzliwy.
24
Piątek, 25 października
Doktor Judith Biddlestone, terapeutka, którą polecili Red
ludzie z Rise, działającej w Brighton organizacji charytatywnej
pomagającej ofiarom przemocy domowej, zbliżała się do
pięćdziesiątki. Zanim została terapeutką, pracowała jako
psycholog kliniczny w państwowej służbie zdrowia, a teraz miała
gabinet w piwnicy budynku w modnej dzielnicy North Laine.
Porozstawiała w nim zapalone świece, których zapach kojarzył
się Red ze świątynią. Miała smukłą, wysportowaną sylwetkę,
krótkie blond włosy z pasemkami, radosną piegowatą twarz
i mimo jesiennej pogody była w dżinsach i cienkim czarnym Tshircie.
Red przyjechała tu swoim „gównianym rowerem” po pracy,
z której wyszła później, niż zamierzała. Para, której
poprzedniego dnia pokazywała posiadłość przy Portland Avenue,
niespodziewanie pojawiła się w biurze, spanikowana, że zbliża
się weekend i dom może im przejść koło nosa. Chcieli złożyć
ofertę kupna, a Red nie zamierzała stracić szansy na swoją
pierwszą sprzedaż.
Wreszcie o osiemnastej trzydzieści pięć, spóźniona o ponad
pół godziny na wizytę, zasiadła naprzeciwko psycholog na
miękkiej poduszce wypełnionej kulkami i pod czujnym
spojrzeniem surowego karmazynowego Buddy stojącego na
kominku popijała miętową herbatę. To było jej szóste spotkanie
z doktor Biddlestone.
Red zaczęła od przekazania terapeutce najnowszych wieści
o doktorze Karlu Murphym.
– Zastanawiam się, czy to nie jest moja wina – powiedziała na
koniec.
– Dlaczego tak uważasz, Red? – Psycholog mówiła
z delikatnym akcentem z Newcastle.
– Sama nie wiem. Mam… mam wrażenie… że jestem do
niczego. Wszystko, co robię, obraca się w gówno. Ale może po
prostu jestem roztrzęsiona. Tak mi smutno.
– Żałoba potrafi pogrążyć nasz umysł w chaosie. Powiedz,
dlaczego czujesz, że jesteś do niczego.
– Chyba… no wiesz… nie udał mi się związek z Bryce’em.
– Właśnie tak to postrzegasz? – Judith Biddlestone
zmarszczyła czoło. – Uważasz, że to ty zawiodłaś, a nie on?
– Mam mętlik w głowie. Ale owszem, czasami tak czuję.
– Zostało nam niewiele czasu, ale chciałabym, żebyś pokrótce
opowiedziała mi o waszym związku, ponieważ wciąż wielu
rzeczy nie wiem – poprosiła psycholog. – Cofnijmy się do samego
początku twojej relacji z Bryce’em. Mam wrażenie, że nie mówisz
mi o czymś istotnym. Pewnie nie robisz tego rozmyślnie, ale
spróbuj przypomnieć sobie wszystko, co zdołasz.
Red skupiła się na swoich wspomnieniach. Trzy dni po
pierwszej randce przespali się ze sobą. Było niesamowicie.
Wydawało jej się, że kochali się przez całą noc. Nigdy w życiu nie
miała tak namiętnego i troskliwego kochanka. Była całkowicie,
bezgranicznie zachwycona.
Obudziła się w sobotni poranek w jego objęciach, w swoim
mieszkaniu. Kochali się ponownie, a wkrótce jeszcze raz.
Większą część weekendu spędzili w łóżku. Najpierw zamówili
pizzę, a potem chińszczyznę, oglądali stare filmy i pili szampana
Roederer Cristal, po którego Bryce wyskoczył do sklepu
monopolowego. Powiedział, że uwielbia jej ciało. A także jej
włosy, zęby, zapach i poczucie humoru.
Red podobało się w nim wszystko.
– W kolejny weekend zabrał mnie za miasto – mówiła dalej. –
Do cudownego wiejskiego hotelu. Przyjechał po mnie pięknym
astonem martinem kabrioletem… wypożyczonym, jak się później
okazało. – Zamknęła oczy, przypominając sobie, jak siedziała
rozparta na miękkim fotelu, otulona zapachem skóry, podczas
gdy ciepłe czerwcowe powietrze owiewało jej twarz.
Spali w apartamencie na łożu z baldachimem, chodzili na
długie spacery po piaszczystych plażach i bez przerwy pili
drogiego szampana i aromatyczne czerwone wino.
Opowiedziała to wszystko terapeutce.
– Kiedy zaczęło się psuć? – spytała Judith Biddlestone.
Red wzruszyła ramionami.
– Boże, trudne pytanie. Myślę, że tak naprawdę wszystko było
popsute, jeszcze zanim się poznaliśmy.
Psycholog czekała.
– Bryce miał trudne dzieciństwo.
– To znaczy?
– Myślę, że był maltretowany.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Kilka razy wymknęło mu się coś, co dało mi do myślenia.
– Co takiego?
– To były drobiazgi. Czasami, kiedy był rozgniewany,
wspominał o swojej „jędzowatej” matce. Nienawidzi papierosów,
więc starałam się przy nim nie palić. Ale kiedyś mnie przyłapał
i powiedział, że jestem taka sama jak jego pieprzona matka. Nie
chciał o niej rozmawiać. Kilka razy próbowałam go nakłonić,
żeby się otworzył, ale wtedy natychmiast wpadał we wściekłość
i stawał się brutalny. Więc przestałam.
– Wpadał we wściekłość i stawał się brutalny zawsze, gdy
starałaś się porozmawiać z nim o jego dzieciństwie?
– Tak.
– Uważasz, że to dlatego, że był maltretowany?
– Hm… tak to wygląda, prawda? Dzieci doświadczające
przemocy same ją stosują w dorosłym życiu.
– Czasami, ale to znacznie bardziej złożona zależność.
Ciekawe, że właśnie tak tłumaczyłaś zachowanie Bryce’a. Jak
sądzisz, dlaczego?
– Miał obsesję na punkcie kontroli i porządku… ciągle
– Miał obsesję na punkcie kontroli i porządku… ciągle
sprzątał. – Red uśmiechnęła się niewyraźnie. – Ptasie kupy na
samochodzie doprowadzały go do szału. Od razu mył
i dwukrotnie polerował całą karoserię. A ponieważ mieszkamy
niedaleko morza i wszędzie są mewy, działo się to często.
– Jak się wtedy czułaś?
– Paskudnie. Jakbym cały czas chodziła po kruchym lodzie.
Starałam się nie zrobić niczego, co mogłoby go rozdrażnić.
– Mówiłaś sobie, że jest taki z powodu swojej przeszłości?
– Kiedyś mi powiedział, że zrozumiałabym go lepiej, gdybym
wiedziała, co zrobili mu rodzice.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Powtarzał mi, że wszystko robię źle. Nie umiem gotować,
jestem beznadziejną kochanką. Powiedział, że seks ze mną jest
jak rżnięcie martwej ryby. Całkowicie straciłam wiarę w siebie…
chyba wciąż jej nie odzyskałam. Przy nim czułam się
bezwartościowa. Ale za każdym razem, gdy mnie obrażał i bił,
w końcu zaczynał płakać, błagał o wybaczenie i obiecywał, że się
zmieni. Właśnie podczas jednego z takich wybuchów powiedział,
że zrozumiałabym go lepiej, gdybym wiedziała, co zrobili mu
rodzice.
– Zdradził co?
– Nie, nie chciał o tym rozmawiać. Ale uznałam, że to musiało
być coś bardzo złego.
– O ile pamiętam, na późniejszym etapie waszego związku
wielokrotnie wzywałaś policję?
– Tak. Zwłaszcza jeden funkcjonariusz, młody posterunkowy
Rob Spofford z jednostki szybkiego reagowania, był dla mnie
bardzo serdeczny. Teraz służy w jednostce patrolującej moją
dzielnicę. Rob Spofford powiedział, że regularnie był świadkiem,
jak ojciec maltretował jego matkę. To on skontaktował mnie
z organizacją pomagającą ofiarom przemocy i namawiał mnie na
zakończenie związku z Bryce’em.
– Czy rozumiesz, dlaczego nie zdecydowałaś się wtedy
posłuchać jego rady i odejść od Bryce’a?
Red wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Byłam zastraszona tym ciągłym dręczeniem,
a Bryce potem zawsze bardzo przepraszał. Chyba naprawdę
wierzyłam, że mogę mu pomóc.
– Rozumiem. Czy twoje przekonanie, że Bryce doznał
przemocy w dzieciństwie, mogło sprawiać, że tkwiłaś w tym
związku?
– Głupota, prawda?
– Dlaczego jesteś dla siebie tak surowa?
– Ponieważ niczego się nie nauczyłam. Sądziłam, że mogę mu
pomóc. Myślałam, że jeśli skłonię go do szczerej rozmowy o jego
dzieciństwie, stanie się dla mnie milszy. Ale im bardziej starałam
się namówić go do otwartości, tym bardziej się wściekał.
– Zauważ, jak niewiele współczucia masz wobec siebie,
zwłaszcza w porównaniu z oczywistym współczuciem, jakie
wzbudzały w tobie krzywdy rzekomo doznane przez Bryce’a.
– Widzisz, nawet tego nie potrafię zrozumieć.
– Czy właśnie tak się czułaś przez Bryce’a? Jakbyś cały czas
wszystko źle rozumiała?
– Bezustannie! Przeważnie sądziłam, że tracę rozum. Im
bardziej próbowałam naprawić sytuację, tym bardziej ją psułam.
Zrobiłabym niemal wszystko, żeby tylko był dla mnie milszy.
– Więc znosiłaś niemal wszystko w nadziei, że w końcu
zacznie lepiej cię traktować?
– Myślałam o tym – wyznała Red. – Muszę przyznać, że etap
godzenia się był niesamowity. Nagle człowiek, który mnie
nienawidził i tak bardzo krzywdził, zmieniał się w kogoś
delikatnego i kochającego Zaczynałam wierzyć, że do kłótni
doszło z mojej winy, ponieważ jestem niedoskonała.
– Niedoskonała?
Red się roześmiała.
– Tak. Mam całą listę swoich wad. Chcesz jej wysłuchać?
– Myślę, że możemy spożytkować pozostały czas na coś
ważniejszego
niż
wzmacnianie
zwichrowanej
wizji
rzeczywistości Bryce’a. Mam tutaj kopię raportu, który
posterunkowy Spofford wysłał razem z twoją teczką do ludzi
z organizacji. Widziałaś go? Powstał w wyniku dyskusji o twoim
przypadku na zebraniu MARAC.
– MARAC? – spytała Red.
– To organizowane co dwa tygodnie zebranie, w którym biorą
udział policjanci z jednostki zajmującej się przeciwdziałaniem
przemocy, ludzie odpowiedzialni za politykę mieszkaniową,
przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia i Ministerstwa Edukacji,
a także agencji związanych z opieką społeczną i służbą zdrowia.
Razem badają najgroźniejsze przypadki przemocy domowej.
Skrót oznacza międzywydziałową konferencję poświęconą
ocenie poziomu ryzyka. – Judith Biddlestone otworzyła czerwoną
plastikową teczkę i wyjęła kilka zadrukowanych kartek. – Mam
podpisaną przez ciebie zgodę na wgląd w ten raport. Przeczytam
ci kawałek. Oto, co napisał posterunkowy Spofford: Ogromnie
niepokoi mnie sytuacja pani Red Westwood. Według mnie, jest
w związku pełnym przemocy, który zagraża jej bezpieczeństwu
i pomyślności, a policja z Sussex powinna zareagować. Widzę
cierpienie w jej oczach. Widzę, że wewnątrz woła o pomoc. Jest
przerażona.
Łzy napłynęły do oczu Red, gdy tego słuchała. Pokiwała
głową.
– Tak – odezwała się szeptem. – Byłam przerażona. Nie
widziałam dla siebie żadnej przyszłości. Nie widziałam życia
poza Bryce’em. Chyba… no wiesz… dopiero z Karlem…
zaczynałam czuć, że być może szczęście jest możliwe.
Psycholog podała jej chusteczkę i Red otarła oczy, po czym
jeszcze przez chwilę szlochała.
– Cholera. Co jest nie tak z tym Bryce’em? Ma tyle uroku,
charyzmy, jest utalentowany, ale zarazem wydaje się… to może
zabrzmieć dziwnie… wydaje się, że ma w sobie jakiś wadliwy
gen, jeśli jest coś takiego. Przez całe życie się z nim zmaga.
– Co dokładnie rozumiesz przez „wadliwy gen”, Red?
– Chyba… chodzi o to, że on jest tak utalentowany. Jest
świetnym rysownikiem i karykaturzystą. Próbował sprzedawać
swoje prace do gazet i czasopism, ale jak dotąd bez powodzenia.
Dwa lata temu prawie mu się udało opublikować satyryczny
rysunek w „Private Eye”, ale zażądali, żeby dokonał pewnej
drobnej zmiany, i odmówił. Kazał im iść do diabła. Próbowałam
go przekonać, żeby zrobił to, o co go poprosili; tłumaczyłam, że to
niewielka zmiana, a dzięki temu jego praca zostałaby
opublikowana i niewykluczone, że otworzyłyby się przed nim
kolejne możliwości. Wpadł w szał, wściekł się na mnie,
powiedział, że nie rozumiem integralności jego sztuki.
Całkowicie stracił głowę. Chlusnął mi w twarz winem, zaczął
mnie bić… po prostu oszalał. Naprawdę myślałam, że mnie
zabije.
– Mhm.
– Próbowałam wydostać się z mieszkania. Byłam przerażona.
Nie chciał mnie wypuścić, chwycił mnie… jest bardzo silny, ma
obsesję na punkcie ćwiczeń fizycznych. Zamknęłam się
w toalecie i zadzwoniłam na policję. Potem zaczął płakać, mówić,
że nikt wcześniej go nie kochał, nikt go nie rozumiał. Błagał,
żebym mu przebaczyła.
– To tylko wspomnienie, Red. Teraz nic ci nie grozi.
– Tylko że jest tak rzeczywiste, jakby to miało się znów
wydarzyć.
– Wiem. Ale jest już po wszystkim. Rozumiesz to, prawda?
Powiedz mi, jak to się skończyło?
– Pojawiła się policja, posterunkowy Spofford i jakaś
funkcjonariuszka. Pozwoliłam Bryce’owi mówić. Powiedział im,
że to nieporozumienie. Spytali mnie, czy to prawda i czy chcę, by
usunęli Bryce’a z mieszkania. Odpowiedziałam, że to było
nieporozumienie i chcę, żeby został.
– Oczywiście. Sprzeciwienie się Bryce’owi nie byłoby mądre,
prawda?
Red przez chwilę milczała.
– Tak – odezwała się w końcu. – Czułam, że on jest tak
pogubiony. – Wzruszyła ramionami. – Chyba… wierzyłam, że
potrzebuje miłości. Że jeśli będę go wystarczająco mocno
kochała, uda mi się go zmienić.
– Wiesz, co mówią o zakochanych mężczyznach i kobietach?
– Nie.
– Kobieta zawsze liczy na to, że on się zmieni. Mężczyzna
zawsze liczy na to, że ona pozostanie taka sama.
Uśmiechnęła się niewyraźnie.
–
To
dlatego
wszystkie
małżeństwa
kończą
się
rozczarowaniem?
– Nie wszystkie. Ale wiele. – Terapeutka się uśmiechnęła. –
Mówiłyśmy o wadliwym genie Bryce’a… Czy to ego mu
przeszkadzało?
– Ma potężne ego, to nie ulega wątpliwości. Jest uzdolnionym
iluzjonistą. Opowiadał mi, że jest lepszy od wszystkich i pewnego
dnia będzie sławniejszy niż Siegfried i Roy, sławniejszy niż David
Copperfield. Naprawdę w to wierzył. Kiedy zaczęliśmy się
spotykać, miał po kilka występów w tygodniu, ale z czasem coraz
rzadziej go wynajmowano. Pewnie dlatego, że nie miał
cierpliwości do ludzi, którzy niedostatecznie się skupiali,
i okropnie się denerwował, gdy któraś sztuczka nie do końca się
udawała. Poza tym miał obsesję na punkcie Houdiniego.
Powiedział, że lepiej od niego zna się na uwalnianiu z więzów.
Czasami zmuszał mnie, żebym go wiązała i zakuwała w kajdanki,
po czym uwalniał się w ciągu kilku minut.
– Zmuszał cię? Nie chciałaś tego robić?
– Nie, nie podnieca mnie zabawa w krępowanie.
– Więc chodziło o coś więcej niż magiczne sztuczki? Czy tylko
ty go wiązałaś, czy on także krępował ciebie?
– Częściej to on mnie wiązał, co bardzo mnie przerażało –
wyszeptała Red. – Stale balansował na krawędzi bezpieczeństwa
i wielokrotnie bałam się, że się uduszę.
– Skup się na swoim oddechu, Red. Nic ci teraz nie grozi.
Potrzebowała chwili, by się uspokoić, zanim się odezwała.
– Tak się boję, gdy myślę o nim i o rzeczach, które ze mną
robił.
– Wiem. Oddychaj… to pomaga.
Red kilka razy głęboko odetchnęła. Potem roześmiała się
wesoło.
– To głupie, że na samo wspomnienie o nim tracę oddech. Ale
ze mnie idiotka!
– To wcale nie głupie, a ty nie jesteś idiotką.
– Kochałam go. Naprawdę go kochałam. Byłam nim odurzona.
Na początku wierzyłam, że jesteśmy pokrewnymi duszami.
Mówił mi, że spotkaliśmy się w poprzednim życiu, a chociaż to
brzmi głupio i naiwnie, ja mu wierzyłam.
– To nie brzmi głupio ani naiwnie, Red. Ludzie często tak się
czują, gdy się poznają i zakochują w sobie. Łączy ich
niesamowicie silna więź. Tak było z tobą i Bryce’em?
– Właśnie. Sądziłam, że spotkałam mężczyznę, z którym będę
miała dzieci i spędzę resztę życia. Cholera, ale byłam tępa!
– Znów jesteś dla siebie zbyt surowa. Porozmawiajmy o tym,
że udało ci się uwolnić z tego związku. Tego nawet ty nie możesz
nazwać głupim, idiotycznym ani tępym. Co było punktem
zwrotnym?
– Moja matka. Chyba już ci mówiłam, że była… jest…
psychoterapeutką, która odwiedza zakłady karne.
– Tak, wspominałaś o tym.
– Moja matka strasznie działała mi na nerwy. Powtarzała, że
Bryce jej się nie podoba i że mu nie ufa. Wiesz, co sobie
myślałam?
Psycholog pokręciła głową.
– Może to zabrzmi dziwnie, ale uważałam, że jest zazdrosna.
– Uważałaś, że matka jest zazdrosna o twojego chłopaka? To
się często zdarza.
Red wzruszyła ramionami.
– Wiele lat temu wyznała mi, że jej małżeństwo z moim ojcem
już się wypaliło. Zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie
i rozmawiałyśmy o takich sprawach. Na samym początku Bryce
wydawał się taki idealny i troskliwy, a matka opowiadała mi, jak
bardzo mój ojciec się o nią troszczył, gdy się poznali. Poczułam,
że może Bryce przywołał u niej te wspomnienia.
– Dlatego lekceważyłaś złe przeczucia matki?
– Pewnie tak… sama nie wiem. Byłam naprawdę zaślepiona.
Nigdy nie spotkałam nikogo, kto byłby mną tak zainteresowany.
Ubóstwiałam go. Czasami był taki serdeczny i zabawny, no i…
Boże, wstydzę się o tym mówić… był niesamowity w łóżku.
Doskonale wiedział, jak się ze mną obchodzić, znał mnie lepiej,
niż sama się znałam. Dopiero kiedy zamieszkaliśmy razem,
zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ma obsesję na punkcie
kontroli. Początkowo mi to nie przeszkadzało. Zabierał mnie na
zakupy i decydował, jakie ubranie powinnam kupić, po czym za
nie płacił. Przez jakiś czas mi to pochlebiało. Ale potem zaczął
mnie wypytywać, jak spędzam każdą sekundę dnia. Chciał
wiedzieć, gdzie byłam. Jeśli spotykałam się ze znajomymi,
dopytywał się, co piłam, co jadłam, kto płacił rachunek.
– Z czego zdajesz sobie sprawę, kiedy teraz mi o tym
opowiadasz?
– Jest mi głupio, że przez cały ten czas z nim mieszkałam.
– Wmawiasz sobie, że był skłonnym do kontrolowania cię,
brutalnym człowiekiem, ponieważ sam doświadczał przemocy
jako dziecko, a zarazem obwiniasz siebie za to, że z nim
pozostawałaś. Oba te przekonania zwalniają z odpowiedzialności
jego i obciążają ciebie.
– Bo to częściowo była moja wina.
– Jeszcze nie spotkałam maltretowanej kobiety, która nie
byłaby do pewnego stopnia przekonana, że sama była temu
winna. Sądzisz, że te wszystkie kobiety mogły zawinić?
– Oczywiście, że nie!
– Więc co cię czyni wyjątkową?
– Wiedziałam, że coś jest nie tak, jeszcze zanim Bryce stał się
brutalny. Pewnego dnia, kiedy wstałam do pracy, zauważyłam,
że schował wszystkie moje buty. Nie chciał mi ich oddać, dopóki
nie poprzysięgnę mu miłości po grób.
– Jak się wtedy poczułaś?
– Byłam wściekła, ale jednocześnie mi to pochlebiało!
Podobała mi się myśl, że ktoś kocha mnie tak bardzo, że jest
zdolny do czegoś takiego. Możesz mnie nazwać naiwną. Potem
było już tylko gorzej. Prawdziwym punktem zwrotnym dla mnie
była chwila, kiedy matka za moimi plecami wynajęła
prywatnego detektywa, który miał sprawdzić przeszłość Bryce’a.
Bryce powiedział mi, że pracuje jako kontroler lotów na lotnisku
Gatwick. Matka pokazała mi raport detektywa. Bryce kłamał.
Nigdy nie pracował jako kontroler lotów. Dwa lata wcześniej
rzeczywiście był zatrudniony na lotnisku Gatwick, ale prowadził
tam szkolenia przeciwpożarowe i został zwolniony, gdy naraził
życie innego pracownika, po czym uderzył przełożonego. Został
deportowany ze Stanów Zjednoczonych po tym, jak pokłócił się
ze swoją poprzednią dziewczyną, i odsiedział tam trzyletni
wyrok za napaść. Mówił także, że w Stanach Zjednoczonych latał
samolotami, ale okazało się, że nigdy nie miał licencji pilota.
Psycholog dyskretnie zerknęła na zegarek.
– Red, zostało nam kilka minut. To z pewnością za mało, żeby
zająć się tym wszystkim, co właśnie mi powiedziałaś. Czy
możemy odłożyć to do następnej wizyty?
– Jasne.
Doktor Biddlestone przez ostatnie kilka minut spotkania
postarała się, aby Red była wystarczająco spokojna, by móc
wrócić rowerem do domu.
– Do zobaczenia w poniedziałek.
– O ósmej trzydzieści?
– O ósmej trzydzieści.
Bryce, który słuchał każdego słowa dzięki podsłuchowi
w telefonie Red, odnotował tę datę w swoim elektronicznym
kalendarzu, żeby jej nie przegapić.
25
Piątek, 25 października
Dzisiaj w sklepach będą prawdziwe tłumy, a on miał długą
listę zakupów! Potrzebował sprzętu do realizacji wszystkich
swoich planów. Sporo rzeczy mógł kupić przez internet, ale takie
transakcje łatwo namierzyć. Wiedział, że lepiej kupować
w sklepach i płacić gotówką. Tej mu nie brakowało dzięki
kochanej, słodkiej mamusi, która usłużnie zmarła znacznie
wcześniej, niż oboje się spodziewali.
Miał mnóstwo forsy! Siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów,
po odjęciu podatków i prowizji dla złodziei z agencji handlu
nieruchomościami i prawnika, który także miał lepkie paluchy.
Na nich też przyjdzie kolej, ale jeszcze nie teraz.
Najpierw zatrzymał się w sklepie żelaznym Dockerills przy
Church Street w centrum Brighton. Wybrał ten sklep, ponieważ
zawsze było w nim wielu klientów i nikt nie powinien
zapamiętać mężczyzny w czapce baseballowej kupującego
kombinerki, szczypce przegubowe, nóż do wykładzin, taśmę
klejącą i niewielki młotek.
Następnie pojechał wypożyczoną furgonetką do sklepu
z artykułami elektrycznymi przy Davigdor Road w Hove, gdzie
kupił czasomierze, w większości o zasięgu co najmniej kilometra,
cztery przekaźniki cyfrowe oraz tysiąc metrów przewodu
z chromonikieliny. Kolejnym przystankiem był sklep RF
Solutions w dzielnicy przemysłowej na obrzeżach Lewes; nabył
tam rozmaite przekaźniki i przełączniki. Potem pojechał do
Lancing Business Park i kupił trzy akumulatory samochodowe,
z których mógł pozyskać kwas siarkowy, a także specjalistyczne
taśmy samoprzylepne. W drodze powrotnej zatrzymał się
w kiosku i zaopatrzył się w baterie AA i AAA.
Kupił także hamburgera w budce przy głównej ulicy
prowadzącej do Brighton, gdzie nikt nie powinien go zapamiętać.
Zakupy wyostrzyły mu apetyt.
Po lunchu wstąpił do centrum ogrodniczego parę kilometrów
dalej po kilka worków środka chwastobójczego z chloranem
sodu.
Następnie mocniej naciągnął czapkę na czoło i udał się na
lotnisko Gatwick, gdzie wjechał na parking długoterminowy,
pobierając bilet z automatu przy bramce. Podążył za
drogowskazami dla nowo przybyłych samochodów, manewrując
między rzędami zaparkowanych aut. Minął autobus, który
zatrzymał się niedaleko i wpuścił kilka osób z walizkami.
Wesołych świąt, pomyślał z ukłuciem żalu, patrząc na parę,
która pocałowała się przed wejściem do pojazdu. To mogli być on
i Red, odlatujący do jakiegoś słonecznego raju. Może na
Malediwy.
Za nimi do autobusu wsiadł biznesmen w garniturze,
dźwigający torbę z wbudowanym pokrowcem na ubranie.
Miłej podróży! Wróć z podpisaną umową!
Zaparkował tyłem na wolnym miejscu, wyłączył silnik
i czekał, wypatrując kamer monitoringu. Dostrzegł tylko jedną,
dosyć daleko. Czekał na nadejście zmierzchu. Pogoda się psuła.
Z ciemniejącego, zachmurzonego nieba padała mżawka.
Idealnie! Ktoś wjechał na parking nowiutkim jaguarem XF, który
go nie zainteresował. Potem pojawiła się roczna mazda MX-5. Ją
też zignorował. Następnie przyjechało porsche cayman. Do
niczego. Ford focus. Zbyt nowy model. Mały lexus saloon. Także
zbyt nowy.
Wreszcie strzał w dziesiątkę!
Dziesięcioletnie bmw serii 5. Aż trudno w to uwierzyć, ale
zaparkowało tyłem dokładnie naprzeciwko niego.
To przeznaczenie!
Patrzył, jak z samochodu wysiada para w średnim wieku,
Patrzył, jak z samochodu wysiada para w średnim wieku,
w letnich strojach, w których wyglądali absurdalnie przy takiej
pogodzie. Mężczyzna miał na głowie kapelusz panama, a otyła
kobieta była ubrana w coś, co wyglądało jak kwiecisty wigwam.
Zabrali z tylnego siedzenia teczkę i dużą torbę. Potem mężczyzna
otworzył bagażnik i wydobył z niego dwie olbrzymie walizki na
kółkach. Zamknął auto i oboje ruszyli w stronę najbliższego
przystanku autobusowego.
Być może kiedyś byli piękni i młodzi, pomyślał. Jak on i Red.
Dziesięć minut później wsiedli do autobusu.
Miłych wakacji, pomyślał. Obleśni jebańcy.
Kiedy tylko zrobiło się ciemno, wysiadł z samochodu,
naciągnął kaptur kurtki przeciwdeszczowej na czapkę
baseballową, tak że prawie nic nie widział, po czym zabrał
potrzebne narzędzia z furgonetki. Po głupich strojach i ilości
bagażu wnioskował, że tamta para wyjechała na dłużej. Nie
musiał się spieszyć.
Jednym uderzeniem młotka rozbił boczną szybę bmw, sięgnął
do środka i otworzył drzwi. Rozległ się piskliwy alarm.
Zanurkował do środka, szarpnął dźwignię otwierającą klapę
silnika, podniósł ją i szybko przeciął kable alarmu, uciszając go.
Rozejrzał się z niepokojem, ale nie biegł w jego stronę żaden
ochroniarz. Nie licząc pustego autobusu krążącego jak porzucony
robot szukający towarzystwa, parking był opustoszały.
Założył na kierownicę bmw ochronny krążek, który ukradł
z wozu strażackiego na lotnisku. Ten sprzęt zaprojektowano
z myślą o strażakach wycinających ludzi z rozbitych
samochodów, w których nie wystrzeliła poduszka powietrzna;
miał on na celu zapobiegnięcie jej przypadkowemu
uruchomieniu. Następnie schylił się pod kierownicą i przeciął
zewnętrzną osłonę poduszki powietrznej. Potem, trzymając się
z dala od czujników, przeciął samą poduszkę i przesypał białe
kryształki azydku sodu do plastikowej zlewki, którą po drodze
zabrał ze stacji benzynowej.
Azydek sodu to jedna z najbardziej toksycznych substancji
Azydek sodu to jedna z najbardziej toksycznych substancji
chemicznych na świecie. Działa znacznie szybciej niż cyjanek,
a poza tym, w odróżnieniu od cyjanku, którego działanie można
zneutralizować za pomocą azotynu izoamylu, nie ma na niego
odtrutki. Nie ma smaku i łączy się z hemoglobiną we krwi,
powodując śmierć w ciągu kilku minut. Co więcej, nie da się go
wykryć, jeśli ktoś specjalnie go nie szuka.
Nie był pewien, czy będzie go potrzebował, ale dzięki niemu
zyskiwał dodatkowe możliwości, a tych nigdy za wiele!
Och, mała, och, Red, nie powinnaś była mnie do tego zmuszać,
naprawdę nie powinnaś!
Nie chciałbym, żebyś połknęła azydek sodu. Naprawdę bym
tego nie chciał. Ale szczerze mówiąc, wolałbym takie
rozwiązanie, niż żebyś miała się pieprzyć z doktorem Karlem
Murphym.
Ale azydek sodu… To nie jest przyjemna śmierć. Ani trochę.
Przynajmniej szybka, to jedyna zaleta.
Ale po tym, co mi zrobiłaś, czy naprawdę zależy mi na tym,
żebyś umarła szybko?
Jeśli chcesz znać prawdę, Red, chciałbym patrzeć, jak cierpisz.
Słyszeć, jak krzyczysz, że bardzo mnie kochasz. Że rozpaczliwie
pragniesz mojego powrotu. Że zrobiłabyś wszystko, by mnie
odzyskać.
Że połknęłabyś azydek sodu, gdyby to był jedyny sposób.
Wtedy mógłbym popatrzeć ci w oczy i powiedzieć: „Przykro
mi, Red, ale nie ma żadnej odtrutki. Gdybyś ze mną została,
miałabyś przed sobą długą przyszłość. Dzieci. Wnuki. Rodzinne
święta. Szczęśliwą starość. I tak dalej.
Teraz pozostała ci niecała minuta.
Kilka chwil, by zastanowić się nad tym, co źle zrobiłaś.
Kilka chwil, by zrozumieć, jak bardzo żałujesz.
Kilka chwil, by pomyśleć, jak dobrze mogło nam być razem.
Ludzie często mówią, że właśnie takie jest życie. Złe rzeczy
zdarzają się bez powodu. Ale to tylko wymówka. Wiesz, jak jest
naprawdę? Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Pomyśl o tym.
Przejrzał stare SMS-y od Red w swoim telefonie. Zatrzymał się
przy jednym.
Boże, uwielbiam, co ze mną robisz :)))) Kiedy o tobie
myślę, cała się topię z miłości! KOCHAM to! To uczucie
jest wspaniałe. Chciałabym, żebyś był teraz tutaj,
obejmował moje nagie ciało i był głęboko we mnie.
Osłaniając zlewkę przed deszczem, pośpiesznie wrócił do
furgonetki i usiadł za kierownicą. Schował pojemnik z azydkiem
sodu do foliowej torebki i starannie ją zawiązał.
Ta substancja może wywołać bolesną śmierć w ciągu minuty.
Znajduje się ją tylko w starszych poduszkach powietrznych, gdzie
podczas wypadku jest neutralizowany przez inne związki
chemiczne.
Kiedy ta obleśna para wróci z wakacji i odkryje, że ktoś
włamał się do ich bmw i grzebał przy poduszce powietrznej, jego
już dawno nie będzie.
Być może azydek sodu także będzie już dawno wykorzystany.
Boże, Red, nie potrafię bez ciebie żyć. Nie mogę też patrzeć,
jak jesteś z innym mężczyzną. Nie zniósłbym takiego cierpienia.
To wina twoich rodziców. Poeta Philip Larkin miał rację,
kiedy napisał: Spieprzą ci życie – ojciec, matka. Może niechcący,
lecz doszczętnie.
O rany, Red, twoi naprawdę to zrobili. Całkowicie.
26
Piątek, 25 października
Roy Grace siedział w domu na kanapie, obok niego spoczywał
wstępny raport z sekcji zwłok doktora Karla Murphy’ego,
a Humphrey spał u jego stóp z łapami do góry. Grace patrzył, jak
Cleo daje małemu kolację i ponownie sprawdza listę weselnych
gości. Noah, w koszulce w czerwono-białe paski, miał przed sobą
plastikową tackę z przetartym jedzeniem.
– Noah je kolację! – powiedziała Cleo z werwą, podając
dziecku łyżeczką purée z bananów. – Cześć, Noah, co dzisiaj jesz?
Mniam!
Grace przypomniał sobie, że musi dosypać karmy Marlonowi.
Złota rybka miała jedenaście lat i bezustannie krążyła w swoim
kulistym akwarium. Codziennie rano, gdy schodził na dół, niemal
spodziewał się, że znajdzie rybkę unoszącą się brzuchem do
góry, ale zawsze z ulgą stwierdzał, że wciąż jest aktywna
i wygląda ponuro jak zwykle. Była jedynym, co nadal łączyło go
z Sandy. Razem wygrali ją na jarmarku. Ostatnio w internecie
przeczytał pocieszającą wiadomość, że rekord długości życia
złotej rybki wynosi trzydzieści cztery lata.
Noah dwoma palcami i kciukiem próbował włożyć do ust
bananową papkę. Jedzenie spadało, odbijało się od tacki
i lądowało na macie pod krzesłem, a po brodzie malca spływała
cienka strużka śliny.
– Mmm, mniam, mniam, Noah! – zachęcała go Cleo, ocierając
ślinę.
Grace czasami nie potrafił oderwać wzroku od synka. Nie
dowierzał, że to jego dziecko, które stworzyli wspólnie z Cleo.
Emocje, które Noah w nim wzbudzał, były przytłaczające. Poza
tym wzruszały go do łez miłość i szczęście, które dostrzegał na
twarzy Cleo.
Przez dłuższą chwilę drapał Humphreya po brzuchu. Czarny
labrador skrzyżowany z border collie zamruczał z zadowoleniem
i poruszył prawą tylną łapą. Potem Grace wziął do ręki raport
z autopsji i popatrzył na miejsce, które zaznaczył czerwonym
pisakiem. We krwi Murphy’ego wykryto ślad paxilu, leku na
depresję. Patolog odnotował, że istnieje potencjalny, choć
nieudowodniony, związek między tym lekiem a samobójstwami.
Cleo nagle odwróciła się w jego stronę.
– Masz pomysł, jakie to może być hasło, kochanie?
Na kanapie, obok listy gości i książki z sudoku, leżał
egzemplarz „Timesa” otwarty na stronie z krzyżówką. Cleo
uczyła się na otwartym uniwersytecie i chociaż w pierwszych
miesiącach życia syna trudno było jej się skupić na studiach, nie
zamierzała się poddawać. Dlatego stale ćwiczyła umysł,
rozwiązując krzyżówki i sudoku.
Popatrzył na podpowiedź zaznaczoną na czerwono przez
Cleo: 4 poziomo, siedem liter. „Księżycowy smutek”.
Przez chwilę się zastanawiał.
– Chandra? – zaproponował.
– Chandra? – powtórzyła, marszcząc czoło.
– To hinduskie bóstwo Księżyca.
– A także stan przygnębienia – dodała Cleo. Skarciła dziecko,
które zrzuciło bananową papkę na podłogę: – No, no, no,
niegrzeczny Noah! – Odwróciła się w stronę jego ojca. – Tak,
chandra. Podoba mi się. Myślę, że to właściwa odpowiedź! –
Wpisała ją do krzyżówki.
Kiedy na nią patrzył, przypomniał sobie, że jego matka też
lubiła krzyżówki, kiedy był dzieckiem, ale on nigdy za nimi nie
przepadał, zwłaszcza teraz, gdy w pracy stale musiał
rozwiązywać jakieś łamigłówki. Wrócił myślą do samobójstwa
Karla Murphy’ego, które wciąż nie dawało mu spokoju. Jeszcze
raz uważnie przeczytał raport patologa. Tego dnia przesłuchano
siostrę Karla Murphy’ego, która powiedziała, że brat po śmierci
żony kilkakrotnie mówił o samobójstwie, ale ostatnio sprawiał
wrażenie bardziej radosnego.
Jak dotąd wszystkie poszlaki wskazywały na samobójstwo.
Więc dlaczego Grace wciąż nie był przekonany?
27
Niedziela, 27 października
Budzik zadzwonił o trzeciej w nocy. Bryce gwałtownie usiadł
i potrząsnął głową, odpędzając resztki snu. Wstał z łóżka,
przeszedł do łazienki, odkręcił wodę, napełnił szklankę i połknął
dwie tabletki sterydów anabolicznych.
Usiadł nago na ergometrze wioślarskim i przez kwadrans
intensywnie ćwiczył. Następnie zrobił sto pompek. Cały czas
myślał o Red. Przypominał sobie, jak w niej był. Położył się na
plecach i zrobił pięćdziesiąt skłonów tułowia, czując, jak pracują
mięśnie brzucha. Potem przez dwadzieścia minut robił brzuszki
z obciążeniem. Kiedy skończył, wrócił do łóżka.
Myślał o pięknych, gęstych włosach Red. O zapachu jej ciała.
O wszystkim, co mu mówiła.
Boże, Bryce, nie mogę się od ciebie oderwać. Czuję cię
tak mocno i pragnę w każdej chwili, gdy nie jesteśmy
razem. Ta tęsknota staje się coraz silniejsza z każdą
sekundą rozłąki. Jeszcze 42 180 sekund do naszego
spotkania. Teraz już 41 176! Boże, pragnę cię. Taaaaaaak
bardzo :)))) XXXXXXXXX
A potem mnie zostawiłaś. Wyrzuciłaś ze swojego mieszkania.
Oddałaś mi piękny zegarek, który ci podarowałem.
Nie chciałaś tego zrobić, prawda, Red? Zostałaś zatruta. Przez
swoją toksyczną matkę. To nie była twoja wina. Powinienem ci
wybaczyć. Naprawdę powinienem.
Ale obawiam się, że teraz to niemożliwe. Zabicie cię jest
jedynym wyjściem.
Podniósł wzrok na monitory. Kamera na podczerwień
zamontowana w sypialni pokazała, że Red poruszyła się przez
sen.
Jesteś taka niespokojna, prawda? Ranne konie dobija się
z litości. Zabicie ciebie także będzie aktem miłosierdzia.
28
Niedziela, 27 października
Red obudziła się z płaczem. Zegar przy łóżku wskazywał
trzecią pięćdziesiąt dwie. Przepłakała większą część soboty.
Czuła się zagubiona, wystraszona, a nade wszystko smutna.
Ogarnęło ją straszliwe poczucie straty i beznadziei. Spotykali się
tak krótko, a chociaż potajemnie go sprawdziła, czuła, że prawie
nie znała Karla Murphy’ego. Cholera, jak można opłakiwać
kogoś, kogo niemal się nie znało? Nigdy nie spotkała jego
rodziców ani żadnych innych krewnych i nie wiedziała, jak
mogłaby się z nimi skontaktować. Mimo wszystko czuła, że
straciła coś ważnego.
Dręczyło ją także straszliwe poczucie winy. Czy było coś, co
mogła lub powinna zrobić? Czy przegapiła jakieś niepokojące
oznaki i dlatego nie wyciągnęła do Karla pomocnej dłoni? Co
popchnęło go do tego kroku? Czego jej brakowało, skoro uznał, że
nie warto dalej żyć?
Leżała w ciemności, wspominając wszystkie ich rozmowy.
Jasne, opowiadał o tym, jak kocha synów. A także o ogromnym
smutku związanym ze śmiercią żony. Ale to wszystko, co mówił
o patrzeniu w przyszłość, byciu silnym dla dzieci i zapewnieniu
im prawdziwej rodziny, nie zwiastowało, że mógłby popełnić
samobójstwo.
Niejednokrotnie mówił jej, że chociaż boleśnie odczuł stratę
Ingrid, przede wszystkim ma zobowiązania wobec chłopców.
Musi zadbać o to, by dorastali otoczeni miłością. Więź, jaka ich
połączyła, z pewnością nie była tak namiętna jak związek Red
z Bryce’em Laurentem. Ta bardziej przypominała przyjaźń. Karl
był taki cudowny. Od kilku dni się nad tym głowiła, przywołując
w myślach jego zachowania i słowa, próbując sobie przypomnieć
jakiekolwiek zwiastuny tego, że targnie się na własne życie.
Nic nie przychodziło jej do głowy.
Powiedział jej, że bardzo kocha dzieci i zawsze będą u niego
na pierwszym miejscu.
Teraz dowiedziała się, że wkrótce po śmierci żony wspominał
o samobójstwie w rozmowach z siostrą. Poza tym zażywał
antydepresanty, a Red gdzieś czytała, że niektóre z tych leków
mogą bez ostrzeżenia wywołać w ludziach skłonności
samobójcze. Czy tak było w jego przypadku?
Ponownie zapadła w sen bez snów i obudziła się kwadrans po
szóstej. Wiedziała, że już nie zaśnie, więc wstała, włożyła strój do
joggingu i wyszła z domu. Przeszła na drugą stronę Kingsway,
zazwyczaj bardzo ruchliwej, ale w niedzielny poranek niemal
pustej, pobiegła obok kręgielni na promenadę i skręciła w prawo.
Minęła Hove Lagoon, budynek klubu wędkarstwa morskiego,
a następnie eleganckie białe nadmorskie domy w stylu
mauretańskim, w których mieszali lokalni celebryci, między
innymi Adele, Nick Berry, Norman Cook i Zoë Ball, a następnie
ruszyła wzdłuż zatoki Shoreham.
Samobójstwo?
Był lekarzem. Człowiekiem inteligentnym. Na pewno
wiedział, których antydepresantów nie należy zażywać.
Prawda?
29
Niedziela, 27 października
Wkrótce po wpół do dwunastej Bryce, w dżinsach, roboczym
obuwiu, swetrze i puchowej kurtce, skręcił w lewo z szosy
prowadzącej do doliny Devil’s Dyke w wyboistą drogę, która wiła
się na południe przez niemal kilometr, najpierw obok wiejskiego
domu, a potem między uprawnymi polami ku zaniedbanym
budynkom gospodarczym, które wynajmował pod fałszywym
nazwiskiem, tym samym, na które zarejestrował samochód. Tam
miał swój warsztat i magazyn.
Ciemnozielony land rover defender podskakiwał na twardych
resorach, pędząc błotnistą drogą. Taki pojazd bardzo mu
odpowiadał: oto prawdziwy kameleon, jak on. Wyglądał tak
samo naturalnie zaparkowany w mieście, jak i na wiejskiej
drodze. Był dość popularny, więc nie powinien wzbudzać
zainteresowania.
Dzięki temu nikt go nie zapamięta.
Ominął zawaloną stodołę z wiekowym pługiem zaplątanym
w zarośla, a po chwili przejechał obok rozpadającego się wagonu
kolejowego, który wyglądał, jakby kiedyś ktoś w nim mieszkał,
a teraz z niezrozumiałego powodu stał na tym pustkowiu.
Następnie zjechał po łagodnym zboczu, mijając porzuconą
przyczepę do przewozu koni na czterech sflaczałych oponach,
stertę zardzewiałych rusztowań oraz placki spalonej ziemi, na
których prowadził swoje eksperymenty. Zatrzymał się na
twardym terenie pomiędzy trzema niewielkimi, dobrze
zabezpieczonymi budynkami – stodołą, która dawniej służyła
jako magazyn ziarna, dużym warsztatem oraz nieużywaną
mleczarnią – i wysiadł z land rovera.
Półtora kilometra na południe zaczynały się zabudowania
dzielnicy mieszkalnej Hangleton, położonej na zachód od
Brighton and Hove. Dalej leżały Southwick, Portslade
i Shoreham. Widział stąd wysoki komin elektrowni,
a w bezchmurny dzień mógłby dostrzec nawet kanał La Manche,
gdyby go to obchodziło. Ale dzisiaj mżyło i niebo było
zachmurzone. Zresztą widoki go nie interesowały. Może kiedyś,
w dawnych czasach, w poprzednim życiu.
Życiu z Red.
Wtedy wszystko go ciekawiło. Patrzył na świat innymi
oczami. Kiedy z nią był, we wszystkim dostrzegał piękno. Przy
Red jego świat nabrał barw. Teraz wyblakł. Nigdy nie zabrał jej
do tego sekretnego miejsca. Owszem, miał zamiar pokazać jej,
gdzie pracuje nad swoimi magicznymi sztuczkami i ucieczkami.
Poznał tajniki materiałów wybuchowych, gdy służył jako saper
i specjalista od rozbrajania bomb w Armii Terytorialnej – zanim
go wyrzucili. Z kolei elektroniczne systemy zabezpieczeń poznał
od podszewki, gdy instalował alarmy dla firmy ochroniarskiej
Languard Alarms w Brighton, zanim został – całkowicie
bezpodstawnie – zwolniony.
Ale to było dawno.
Zeskoczył na ziemię i w deszczu pośpiesznie ruszył do
warsztatu. Budynek miał kraty w oszronionych oknach, a na
drzwiach wejściowych widniał szyld PT Fajerwerki Sp. z o.o.
Jako oficjalny producent mógł bez problemu zamawiać
wszelkiego rodzaju materiały wybuchowe. Otworzył ciężką
kłódkę i dwa zamki, po czym wszedł do środka, zamknął za sobą
drzwi i zapalił światło.
Jak zwykle zaczął od szybkiego sprawdzenia, czy wszystko
leży na swoim miejscu. Powiódł wzrokiem po ścianach
wyłożonych sklejką, popatrzył na zbiorniki z acetylenem, tlenem
i podtlenkiem azotu, tokarkę, zamrażarkę z suchym lodem,
lodówkę pełną chemikaliów oraz regały zawalone sprzętem
komputerowym, instrukcjami obsługi, środkami chemicznymi
w cylindrycznych opakowaniach, zegarami, miernikami
i rurkami. Na jednej z półek stały zaśniedziałe srebrne puchary,
które zdobył na pokazach sztuczek w całym kraju.
O tak, był w tym dobry. Cholernie dobry! Ludzie to widzieli.
Ale nie matka Red. A sama Red nigdy nie dała mu szansy, by
pokazał, co potrafi. Pewnego dnia pożałuje, obie pożałują. Był
najlepszy. Nigdy nie było nikogo lepszego. Niech się pierdolą
Houdini, David Copperfield, Siegfried i Roy.
Ale w tej chwili jego myśli zaprzątały monitory na jednej ze
ścian. Uruchomił je wciśnięciem guzika, a gdy zbudziły się do
życia, zobaczył Red, która siedziała przy biurku w pokoju
gościnnym i pisała coś na komputerze. Wysyłała maila?
Zamieszczała coś na Facebooku? Albo na Twitterze? Sprawdzi,
kiedy wróci do domu – wszystko, co pisała, w ciągu piętnastu
minut trafiało do komputera w jego mieszkaniu.
Miała na sobie stonowany strój. Czarny sweter z golfem,
tweedową spódnicę, czarne rajstopy i buty. Była gotowa na
niedzielny lunch z matką – tą wiedźmą – i ojcem. A także ze
starszą siostrą, która irytowała ją swoją udaną karierą, idealnie
zaplanowaną ciążą i pompatycznym mężem.
Biedactwo! Ale przy odrobinie szczęścia ocalejesz! Za to
znikną wszystkie problemy!
Znów miała na nadgarstku ten tani zegarek, który włożyła na
ich pierwszą randkę. Zastąpił go cartierem, ale zwróciła mu ten
prezent, gdy po zostawiła.
Niedobrze, Red, skarcił ją cicho. Masz klasę. Naprawdę
powinnaś nosić cartiera. Niezależnie od tego, co wydarzyło się
między nami, chciałbym, żebyś nosiła porządny zegarek.
Wpisał kod do swojego iPhone’a i sprawdził SMS-y, jak zwykle
mając nadzieję, że dostał wiadomość od Red. Nic z tego. Z mocno
bijącym sercem zaczął przeglądać jej dawne SMS-y, których nie
skasował. Ze łzami w oczach cofnął się do pierwszych dni, gdy
była w nim szaleńczo zakochana. A on w niej. Kiedy właśnie
jechał do jej mieszkania.
Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę, moja śliczna
Red! :) XXX 3 minuty!
Oraz jej odpowiedź:
Nie wytrzymam tak długo! XXX
Już tylko dwie minuty :) XXX
Będę musiała zacząć bez ciebie! XXX
Jeszcze minuta! XXX
Boże, dokładnie pamiętał tamten wieczór. A także wiele
podobnych, gdy jechał – często z szaleńczą prędkością, wściekły
na każdego, kto go spowalniał – na spotkanie z Red. Pisał jej,
kiedy będzie na miejscu, a na kilka minut przed dotarciem do
celu rozpoczynał ostateczne odliczanie. W końcu stawał
w drzwiach budynku i dzwonił domofonem; po chwili rozlegał
się trzask, a on wchodził na klatkę schodową i biegł na górę. Jej
drzwi się otwierały, przywierali do siebie ustami. W milczeniu
zatrzaskiwali drzwi kopnięciem, zrywali z siebie ubrania,
wpatrywali się w siebie nawzajem z uśmiechem, pożerali się
wzrokiem, po czym kochali się na pokrytej wykładziną podłodze
w przedpokoju, tak oszalali od pożądania, że niezdolni dotrzeć
do pokoju.
Teraz, kiedy patrzył na monitory pokazujące wnętrze jej
obecnego mieszkania, wszystko przypominało mu ich krótki
związek. Dywan, który dawniej leżał w jej salonie i na którym
kiedyś się kochali. Stał na nim z opuszczonymi spodniami, a ona
brała go do ust i patrzyła mu w oczy z ufnością i miłością,
podczas gdy on zanurzał dłonie w jej włosach.
Dębowy stół z jej dawnej kuchni, na którym kiedyś wziął ją
niezwykle gwałtownie i ostro. Krzesło z pleksiglasu, na którym
Red siedziała na nim okrakiem i prosiła, żeby podczas orgazmu
patrzył jej w oczy.
Kiedy wszystko się popsuło?
Znał odpowiedź. Oczywiście, że tak. To przez tę cholerną
intrygantkę, jej matkę. I cholernego słabego ojca Red.
To, co zrobię, będzie bardzo smutne. Ale muszę ruszyć dalej.
Dopóki żyjesz, Red, dopóki mam świadomość, że całujesz kogoś
innego, że wpuszczasz kogoś do swojego wnętrza, nie mogę żyć.
Tak naprawdę nie chcę cię skrzywdzić. Musisz to zrozumieć. Ale
muszę ruszyć z miejsca. Nie zrobię tego, póki spotykasz się
z innymi mężczyznami.
Nie zniosę tego bólu.
Przepraszam za twój samochód, ale to czegoś cię nauczy.
Najpierw musisz ponieść karę. Potem umrzesz.
Ale wkrótce wyjaśnię ci to wszystko, w innym życiu.
W następnym życiu będziemy złączeni na zawsze. Tak jak
kochankowie w tym wierszu Keatsa, Oda do urny greckiej, który
ci czytałem i który tak bardzo ci się podobał. Powiedziałaś mi, że
opowiada o nas. Dwojgu kochankach unieruchomionych
w marmurze, którzy zamierzają się pocałować, ale jeszcze nie
odwzajemnili swojej miłości i nigdy tego nie zrobią. Na zawsze
pozostaną zawieszeni w tej chwili oczekiwania i całkowitej
adoracji.
A także rozczarowania.
Boże, Red, dlaczego mnie zawiodłaś? Dlaczego posłuchałaś
swojej jędzowatej matki?
Rozejrzał się po swoim skarbcu. Tutaj, w swoim warsztacie,
czuł się spokojny, słuchając bębnienia deszczu o dach. W zasięgu
słuchu i wzroku nie było nikogo.
Nikomu nie przeszkadzały okazjonalne wybuchy. Albo
strzelające w niebo płomienie, gdy testował najnowsze
urządzenia zapalające, samodzielnie skonstruowane albo
kupione.
Sprzęt, którego zamierzał użyć.
Red
wstała.
Podeszła
do
drzwi,
zdjęła
płaszcz
Red
wstała.
Podeszła
do
drzwi,
zdjęła
płaszcz
przeciwdeszczowy z wieszaka i wzięła parasolkę.
Czeka cię niespodzianka, aniołku. Robię to dla ciebie, aby
oszczędzić ci upokorzenia niedzielnego lunchu z siostrą
i szwagrem, których nie znosisz, i z twoimi przeklętymi
rodzicami z piekła rodem.
Zaufaj mi, nie tak chcesz spędzić jedną z ostatnich niedziel
swojego życia.
30
Niedziela, 27 października
Około południa Red wyszła z mieszkania, w lekkiej mżawce
pośpiesznie przeszła na drugą stronę ulicy, a następnie skręciła
w prawo w Westbourne Terrace Mews. Po dwóch minutach
dotarła do garażu, w którym trzymała swojego ukochanego żółtoczarnego volkswagena garbusa, kabriolet z 1973 roku. Bryce’owi
bardzo nie podobał się ten samochód. Powiedział jej, że jest
niebezpieczny. Nie miał poduszek powietrznych, a niemal
fluorescencyjny kolor sprawiał, że wyglądał, jakby narobiła na
niego olbrzymia mewa. Chciał jej kupić nowoczesnego golfa, ale
odmówiła. Uwielbiała to autko.
Powiedziała Bryce’owi stanowczo, że jej samochód ma duszę.
Otworzyła i podniosła drzwi garażu. Garbus stał na miejscu
i lśnił po czułym polerowaniu, jakie zafundowała mu trzy
tygodnie wcześniej. Wsiadła, włożyła kluczyk do stacyjki
i przekręciła go. Silnik jak zwykle wiernie zbudził się do życia za
jej plecami i uspokajająco zawarczał. Uwielbiała znajomy zapach
swojego samochodu, mieszankę woni starego lakieru, środka
czyszczącego do tapicerki i wilgoci.
Wyjechała tyłem z garażu, wysiadła i zamknęła drzwi, po
czym zapięła pas i ruszyła wzdłuż wybrzeża, by następnie
skręcić w lewo przy pomniku królowej Wiktorii. Deszcz przybrał
na sile i zabębnił o materiałowy dach, a szyby zaczęły zachodzić
mgłą.
Kiedy przecięła Church Road i pojechała The Drive,
ogrzewanie zaczęło działać, dmuchając coraz cieplejszym
powietrzem
odpędzającym
październikowy
chłód.
Na
skrzyżowaniu z Old Shoreham Road paliło się czerwone światło,
więc zatrzymała się za rzędem samochodów. Wrzuciła luz
i zaciągnęła hamulec ręczny. Słuchała stacji Juice FM. Akurat
leciała piosenka Lucindy Williams, którą uwielbiał Bryce.
Którą ona kiedyś także uwielbiała.
„Ta piosenka opowiada o tobie i o mnie”, powiedział.
Naprawdę tak było.
Nie ma takiego dnia… Noszę na sobie twój znak…
Poczuła silne ukłucie bólu. Tak było. W tych pierwszych
dniach naznaczył ją wyraźniej niż ktokolwiek przed nim.
Wierzyła, że jest mężczyzną, z którym spędzi resztę życia.
Cholera, Bryce. Co się stało? Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?
Dlaczego od początku nie mówiłeś o sobie prawdy? Może wszystko
byłoby inaczej, gdybyś to zrobił?
Nagle poczuła woń spalenizny. Rozbłysło zielone światło
i samochody przed nią ruszyły. Zwolniła hamulec ręczny,
wrzuciła bieg i wcisnęła gaz, ale silnik zgasł. Ktoś za nią zatrąbił.
Uniosła dłoń w przepraszającym geście i przekręciła kluczyk.
Silnik pracował przez kilka sekund, grzechocząc metalicznie, po
czym znów się wyłączył. Uniosły się z niego smużki dymu.
Cholera! Cholera! Cholera!
Dym pojawił się także przy pedałach. Cuchnął czymś
toksycznym.
Samochód z tyłu ponownie zatrąbił, głośniej i bardziej
agresywnie.
Zakaszlała, czując, że ogarnia ją panika. Dym gęstniał.
Gwałtownie otworzyła drzwi, a wtedy rozległ się nieprzyjemny
chrzęst, gdy biała furgonetka mknąca obok zahaczyła je i niemal
wyrwała z zawiasów. Gdy zahamowała z piskiem opon, Red
chwiejnym krokiem wysiadła z garbusa, a kolejny samochód
ledwie ją ominął.
– Odpierdoliło pani?! – wrzasnął ktoś. Oszołomiona, dopiero
po chwili uświadomiła sobie, że to kierowca furgonetki. – Jasna
cholera, trzymaj się, kochana. – Dopiero teraz zorientował się, co
się dzieje. – Mam gaśnicę.
Usłyszała skwierczenie.
Kierowca pobiegł na tył furgonetki i po chwili wrócił z małą
gaśnicą w dłoni.
– Jak się otwiera klapę silnika?
Wyciągnęła kluczyk ze stacyjki, podbiegła do tylnej części
samochodu i wcisnęła guzik. Przez kratkę wylatywały smugi
dymu.
– Niech pani ją powoli uchyli! – zawołał mężczyzna. –
Ostrożnie!
Red uniosła klapę o kilka centymetrów. Z obu stron biły kłęby
dymu.
– Proszę zadzwonić po straż pożarną! – zawołał kierowca, po
czym ją zastąpił i podniósł klapę nieco wyżej.
Niemal zahipnotyzowana ze strachu, patrzyła, jak mężczyzna
znika w kłębach dymu. Podbiegła do drzwi samochodu, zabrała
torebkę z siedzenia, wyjęła telefon i wybrała numer alarmowy.
Zobaczyła, że kierowca furgonetki, niski i krępy
czterdziestokilkulatek, kieruje strumień piany na silnik.
– Numer alarmowy. Która służba jest potrzebna? – odezwał
się bezosobowy głos.
– Straż pożarna – wydyszała Red. – Mój samochód się pali.
Widziała płomienie buchające z tyłu garbusa. Jak przez mgłę
widziała, że po obu stronach ulicy zatrzymują się samochody.
Ktoś wyskoczył przez przednie drzwi autobusu z kolejną gaśnicą
i popędził w jej stronę. Dołączył do kierowcy furgonetki i zaczął
opróżniać gaśnicę, kierując strumień pod klapę. Ale wydawało
się, że tylko pogorszył sytuację. Płomienie buchnęły jeszcze
wyżej, zmuszając obu mężczyzn do cofnięcia się.
Bezradnie czekając na przyjazd straży pożarnej, przerażona
Red patrzyła, jak cały jej samochód zmienia się w kulę ognia.
31
Niedziela, 27 października
Bryce Laurent słuchał rozmowy telefonicznej Red na głośniku
w swoim magazynie. Był zajęty otwieraniem skrzyni z lontami
wolnopalnymi, które w tym tygodniu dostarczono mu z Chin.
Moje biedactwo, sprawiasz wrażenie nieszczęśliwej,
ponieważ straciłaś swój samochód. Przydałby ci się prezent,
prawda? Sądzę, że poprawiłby ci humor. Coś wymyślę. Ładny
prezent, który zabierzesz ze sobą do grobu.
32
Niedziela, 27 października
Pond Cottage był długim i wąskim, krytym strzechą domem
o niskich sufitach z krokwiami, którego część pochodziła jeszcze
z czasów Tudorów. Wznosił się przy krętej wąskiej drodze na
północ od Henfield, dużej wioski położonej trzynaście
kilometrów od Brighton, i od zawsze był domem rodzinnym –
i schronieniem – Red.
Stał za wysokim, nieskazitelnym cisowym żywopłotem, który
wieńczyły przystrzyżone figury ptaków, otaczane niemal
obsesyjną troską przez jej ojca. Na tyłach domu znajdował się
równie zadbany ogród ze stawem dla kaczek, który miał wysepkę
na środku, idealnym trawnikiem i widokiem na kilometry pól
uprawnych. Po przejściu na emeryturę ojciec Red, niegdyś
prawnik w Brighton, dzielił swój czas na pracę w ogrodzie
i żeglowanie z żoną małym jachtem motorowym, Red Margot,
niezależnie od pogody. Jacht, nazwany imionami obu córek, był
prawdziwą pasją państwa Westwoodów. Red i jej siostra
w dzieciństwie spędziły na nim wiele weekendów i wakacyjnych
dni, czasami niechętnie, czasami z radością, zwiedzając porty
w Devon, Kornwalii, Normandii i Bretanii oraz wyspy na kanale
La Manche.
Red była zachwycona tym, jak jej rodzice są dumni ze swojego
ogrodu, a widok ich domu, nawet w padającym deszczu pod
ponurym niebem, nieco poprawił jej humor. Chociaż, prawdę
mówiąc, nie cieszyła jej perspektywa spotkania z siostrą i jej
mężem dupkiem. Zaplanowała długi, leniwy niedzielny poranek
w łóżku z Karlem, a potem lunch w jednym z jego ulubionych
pubów, na przykład The Griffin we Fletching albo The Cat
w West Hoathly, a może w The Royal Oak w Wineham.
Dlatego kiedy pojawiła się tutaj, bardziej niż kiedykolwiek
poczuła się przegrana. Zapłaciła za taksówkę, drżącymi rękami
wyciągając banknoty z torebki, i dała kierowcy duży napiwek,
ponieważ po drodze był dla niej miły i współczuł jej, że straciła
samochód. Wyszła na deszcz, wciąż oszołomiona i roztrzęsiona,
po czym pośpiesznie podeszła do drzwi wejściowych i wyjęła
klucze z torebki, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo się
spóźniła na niedzielny lunch. Była za kwadrans piętnasta,
a ojciec dbał o to, by wszyscy zasiadali przy stole równo
o trzynastej.
Kiedy weszła do jadalni, rodzice, siostra i odpychająco
pompatyczny szwagier Rory siedzieli wokół dębowego stołu
i zajadali owoce pod kruszonką z sosem waniliowym. Poczuła
przyjemne ciepło bijące od kuchenki i cudowny zapach palonego
drewna, który z pewnością docierał tu z kominka w salonie.
– Moje biedactwo – odezwała się matka. – Cóż za straszne
przeżycie! Przepraszam, że zaczęliśmy bez ciebie, ale jagnięcina
by się zmarnowała.
Nieco po sześćdziesiątce, z ogniście rudymi, bujnymi włosami
sięgającymi ramion, w workowatym swetrze i dżinsach, wciąż
była bardzo atrakcyjną kobietą. Ale do cholery, pomyślała Red,
czy po tych wszystkich latach nie mogłaby wreszcie wbić sobie
do głowy, że jej córka nie jada jagnięciny? Red przeżyła szok
w wieku dziewięciu lat, gdy utknęli w korku za ciężarówką
wypchaną owcami, które wieziono do Shoreham, i od tamtej
pory nie tknęła ich mięsa. Przez większą część dzieciństwa była
wegetarianką z wyboru, a chociaż obecnie od czasu do czasu –
niechętnie – sięgała po mięso, ponieważ zdarzało się, że miała na
nie ochotę, wciąż konsekwentnie trzymała się z daleka od
jagnięciny.
Popatrzyła na matkę, wystarczająco rozdrażniona nawet bez
tego bezmyślnego komentarza. Dlaczego matka nie mogła
zapamiętać, że Red jada tylko zwierzęta z płetwami, ale nie tyka
tych, które mają futro, łapy i kopyta. „To jagnię zabito, żeby ktoś
mógł je pokroić na kawałki, mamusiu”. Korciło ją, żeby to
powiedzieć, ale się powstrzymała. Nie miała chęci ani sił na
kłótnię.
Ojciec, jak zwykle potargany, ubrany w bezkształtne spodnie,
tenisówki, koszulę w kratę i sweter z szetlandzkiej wełny, pojawił
się za plecami żony i podał Red kieliszek szampana.
– Chłodziłem go dla ciebie, aniołku! – powiedział i dał jej
buziaka.
– Twój samochód się zapalił? – spytała starsza siostra. – Ten
stary wrak? Nic dziwnego, kiedyś musiało się to wydarzyć.
Margot od wczesnego dzieciństwa potrafiła sprawić, że Red
czuła się niezręcznie, a teraz jej złośliwy i wyniosły uśmiech
znów odniósł taki skutek. Cztery lata starsza, zawsze była
oczkiem w głowie taty. To Margot była prymuską w szkole
i miała najwyższą średnią na swoim roku w Oksfordzie.
Teraz pracowała jako wzięta prawniczka w City i zarabiała,
czego nie omieszkała zdradzić matka, prawie milion funtów
rocznie. Miała krótko ostrzyżone czarne włosy, ostre rysy i była
ubrana w markowe ciążowe ciuchy. Oczywiście to ona pierwsza
zaszła w ciążę. Siedem dumnych miesięcy temu. Na podjeździe
stało jej nieskazitelne nowiutkie bmw serii 5. Taki samochód nie
zapali się na środku ulicy.
Rory, który pracował w branży funduszy hedgingowych i miał
powiązania z jednym z ministrów z gabinetu torysów – zresztą
sam zdradzał ambicje polityczne – był tak nadęty, że w każdej
chwili mógł się unieść w powietrze, jak Red zawsze mówiła
swoim znajomym. Absolwent Eton, o arystokratycznych
korzeniach, wysoki, pozbawiony podbródka ósmy cud świata
z oklapniętą jasną grzywką na czole. Dzisiaj był w różowej
koszuli, czerwonych sztruksach i czarnych zamszowych
mokasynach od Gucciego.
– Miałaś cholerne szczęście, że to się stało w takim miejscu,
Red – odezwał się mało delikatnie, jak przystało na przyszłego
polityka. – Wyobraź sobie, co by było, gdyby twój samochód
zapalił się na ruchliwej ulicy w godzinach szczytu. Mogłabyś
zablokować setki, może nawet tysiące ludzi. Miejsce
zabytkowych samochodów jest w muzeum, a nie na publicznych
drogach.
„Albo w twojej dupie”, miała ochotę odpowiedzieć Red.
– To ładny samochód, kochanie – wtrąciła matka. – Ale chyba
niezbyt praktyczny na co dzień, prawda?
– Nie mogę się zgodzić – odparła Red. – Niektórzy twierdzą, że
zabytkowe auta są znacznie bardziej ekologiczne od
nowoczesnych.
– Twoja matka i ja cieszymy się, że jesteś cała – włączył się
ojciec. – Co się stało?
– Strażacy uważają, że pewnie zawiniła instalacja
elektryczna… podobno to się czasami zdarza w starych
samochodach. W każdym razie garbus już do niczego się nie
nadaje.
– A nie licząc samochodu, co u ciebie słychać? – spytał ojciec. –
Co u twojego nowego mężczyzny?
– Nowego mężczyzny? – Margot nagle się zainteresowała, jak
sęp, który zauważył nowe truchło na drodze.
– To chyba bardzo miły człowiek – powiedziała matka. –
Lekarz! Całkowite przeciwieństwo tamtego paskudnego kłamcy,
Bryce’a.
Red ścisnęło się serce.
– Opowiedz nam o swoim nowym facecie – poprosiła Margot.
Red, pogrążona w myślach, napiła się szampana. Nie
przekazała rodzinie najnowszych wieści i nie miała ochoty tego
robić teraz.
– Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, kiedy pozbyłaś się Bryce’a.
Był naprawdę okropnym człowiekiem – oświadczył ojciec. –
Oczywiście wtedy nie chcieliśmy ci tego mówić. Ale cóż to był za
oszust! Dzięki Bogu, że w porę się o tym dowiedzieliśmy!
– Naprawdę miałaś szczęście – przyznała Margot. – Boże,
przecież prawie za niego wyszłaś! Moja droga Red, wszyscy cię
kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. Ale tamten typ,
Bryce… jak mu tam… doprawdy! To było totalne dno!
– Kochałam go – odparła Red buntowniczo, dopijając
szampana. Nie miała samochodu, więc mogła wypić tyle, ile
chciała. Jedną z rzeczy, która podobała jej się w rodzicach, było
ich zamiłowanie do alkoholu. – Wtedy naprawdę go kochałam.
– Z desperacji? – spytała Margot.
Red storpedowała siostrę wzrokiem, po czym sięgnęła po
karafkę z bordeaux i napełniła swój kieliszek.
– To dlatego ty wyszłaś za Rory’ego? – Czuła, że nie panuje
nad gniewem. – Bo miałaś trzydziestkę na karku i nie chciałaś
zostać starą panną?
– Nie sądzę, żeby to była prawda, Red – rzucił Rory
z rozdrażnieniem.
Matka przerwała niezręczną ciszę.
– Margot, kochanie. Jestem pewna, że Red wcale tak nie myśli
– powiedziała, patrząc z naciskiem na młodszą córkę. – Prawda?
– Nikt z was nie rozumie, że wtedy naprawdę kochałam
Bryce’a. Tak. Całkowicie i bezgranicznie. Zrobiłabym dla niego
wszystko. – Red wzruszyła ramionami i napiła się wina, a potem
popatrzyła na siostrę. – W porządku, może i zakochałam się
w nim z desperacji. Nigdy nie byłam taka idealna jak ty.
– Możemy zmienić temat? – zaproponował ojciec. –
Porozmawiajmy o czymś weselszym. Na przykład o mieszkaniu,
które znalazłaś, Red. Wydaje się idealne dla ciebie!
– Chciałabym dowiedzieć się czegoś o nowym mężczyźnie
w twoim życiu – upierała się Margot.
Red jednym haustem wychyliła kieliszek bordeaux, po czym
ponownie go napełniła. Uznała, że najlepszym wyjściem będzie
zalanie się w pestkę. Tak bardzo chciała im powiedzieć o śmierci
Karla, ale coś ją powstrzymywało. Może strach przed dodaniem
kolejnej pozycji do długiej listy swoich życiowych porażek
i katastrof. A może po prostu po koszmarnych ostatnich
godzinach rozpaczliwie potrzebowała pocieszenia ze strony
rodziny.
– Naprawdę sądziłam, że Bryce to ten jedyny – powiedziała. –
Jestem wdzięczna mamie, że dowiedziała się prawdy o nim. Bóg
jeden wie, co by się stało, gdyby nie była tak czujna. Mogłam
wyjść za potwora.
– Ale teraz patrzysz w przyszłość, prawda, kochanie? – wtrącił
ojciec. – Znalazłaś nowe mieszkanie, które ci się podoba?
– Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się podpisać umowę.
Chciałabym je wam pokazać.
– Gdzie ono jest? – spytała siostra.
– Niedaleko miejsca, w którym teraz mieszkam, przy
nabrzeżu w Kemp Town. Jest cudowne. Na ostatnim piętrze
z balkonem wychodzącym na morze, prawdziwym tarasem.
Myślę, że to dobra inwestycja. Wymaga drobnego remontu, ale to
mi nie przeszkadza, lubię takie wyzwania.
– Kiedy będziemy mogli je obejrzeć? – zainteresowała się
matka.
– Kiedy chcecie. Właściciele wyjechali do Australii. Może
w następny weekend, w sobotę albo niedzielę, jeśli macie czas.
Wezmę klucze od agenta.
– Mamy czas, kochanie? – Ojciec spojrzał pytająco na żonę.
– Najlepsza będzie niedziela. Jeśli prognoza pogody się
sprawdzi, w czwartek albo piątek sprowadzimy jacht, a w sobotę
czeka nas dużo pracy na pokładzie.
– No tak. Sprowadzimy go z Chichester, żeby przezimował na
tutejszej przystani. Dlatego niedziela będzie najlepsza. Już nie
mogę się doczekać.
33
Niedziela, 27 października
Kipiąc ze złości, gdy podsłuchiwał rozmowę, Bryce Laurent
robił notatki w dużym notesie w linie zatytułowanym „Akta Red”,
w którym zapisywał treść wszystkich jej rozmów z rodziną.
Z jej kompletnie popierdoloną rodziną.
Oczami wyobraźni dokładnie widział stół w jadalni. Sam przy
nim siedział podczas kilku męczących posiłków z Red i jej
koszmarnymi rodzicami. Dwukrotnie towarzyszyła im także
siostra, równie beznadziejna, ze swoim zaślinionym mężem
półgłówkiem.
Ale siostra i szwagier Red byli tylko dodatkiem. To matka była
prawdziwie zła i toksyczna. A wspierał ją próżny i głupi mąż.
„Mogłam wyjść za potwora”.
Zapisał te słowa.
Naprawdę, Red? Jestem potworem? Skoro tak uważasz, to się
nim stanę! Ale nie sądzę, żebyś naprawdę tak myślała. Może
jesteś rozżalona z powodu utraty samochodu? Był trochę
niepewny. Sam cię ostrzegałem. Naprawdę nie powinnaś była
jeździć takim gratem bez żadnych nowoczesnych zabezpieczeń.
Nie ma za czym tęsknić. Ale rozumiem, że jesteś zdenerwowana.
Trzeba cię pocieszyć. Może ładny prezent poprawi ci humor?
Tak?
Mam co do tego dobre przeczucia.
Podarunek będzie miłym akcentem.
Bryce popatrzył na zegarek. Byli z Red parą od niemal roku,
gdy pewnego dnia szli pod rękę Bond Street w Londynie
i zatrzymali się przed wystawą sklepu Cartiera. Powiedziała, że,
według niej, to najbardziej eleganckie zegarki świata.
Przypomniał sobie bezgraniczną radość na jej twarzy, gdy
zaledwie kilka tygodni później wsunął na jej nadgarstek zegarek
Cartier Tank.
Ale to było dawno.
Ponownie skupił się na rozmowie, jednej z wielu, których
regularnie mógł słuchać dniem i nocą dzięki programowi
SpyBubble. Odtworzył ją od początku, uważnie słuchając.
„To chyba bardzo miły człowiek. Lekarz! Całkowite
przeciwieństwo tamtego paskudnego kłamcy, Bryce’a”.
To był głos jej matki. Camilli Westwood.
Camillo!
Och, ty pewna siebie krowo. Nie zdajesz sobie sprawy, jak
bardzo kochałem twoją córkę? Kochałem ją tak, jak jeszcze
nikogo w życiu. Była moim światłem, moim śmiechem, moim
promykiem słońca. Poza tym, że była najbardziej seksowną
istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem, stała się dla mnie pokrewną
duszą. Twoja córka powiedziała, wyszeptała mi do ucha, gdy się
kochaliśmy, że chce spędzić ze mną resztę życia.
A ja odpowiedziałem: „Ja też”.
Trzy dni później mnie rzuciła.
Zatruta przez ciebie i twojego męża.
A więc jestem potworem, tak?
Dobrze, niech będzie, mogę z tym żyć. Ale mam nadzieję, że
rozumiesz, co robią potwory. Zabijają ludzi. Rozrywają ich na
strzępy. Podoba ci się to?
Podoba ci się myśl, że umrzesz?
Naprawdę nie powinnaś była tego mówić.
„Jestem wdzięczna mamie, że dowiedziała się prawdy o nim.
Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby nie była tak czujna. Mogłam
wyjść za potwora”.
Pamiętasz ostatniego SMS-a, którego mi wysłałaś, Red? Kiedy
jeszcze byłaś we mnie tak samo szaleńczo zakochana, jak ja
w tobie? Zanim rodzice zatruli ci umysł?
Każda cząstka mnie myśli o tobie. To najlepsze uczucie
na świecie. Chcę, żeby bardzo długo mi towarzyszyło.
Jestem odurzona tobą i tym, co ze mną robisz,
i uwielbiam spędzać z tobą czas, nawet jeśli tylko na
siebie patrzymy. To niezwykłe szczęście, że tak się
czujemy. Nigdy nie czułam niczego równie mocnego
i jestem zachwycona. Kocham każdy skrawek twojego
ciała. W nocy śnię o tobie, a rano budzę się spragniona
ciebie i odliczam godziny do naszego spotkania. XXXXXX
+ XXXXXXXX + XXXXXXXXXXXXXX
Cholera, tak cię uwielbiam.
PS Już mówiłam, że cię uwielbiam? XXXXXXXXX
PPS Już mówiłam, jak bardzo cię uwielbiam?
XXXXXXXXXXXXXXXXX
Wysłałaś mi go zaledwie dwa dni przed zerwaniem.
Nikt tak szybko nie zmienia zdania. Chyba że ktoś zatruł mu
umysł.
Bardzo mi przykro, ale nie wolno tak się bawić ludzkimi
uczuciami. W każdym związku istnieje granica, za którą już nie
ma odwrotu. Ty i ja przekroczyliśmy ją dawno temu. Miałem
wrażenie, że stało się to tego dnia, gdy się kochaliśmy, a ty
poprosiłaś, żebym podczas orgazmu patrzył ci w oczy.
Tamtej nocy nasze dusze się złączyły.
Czy potrafisz zrozumieć, jaki gniew teraz odczuwam?
Dlatego muszę cię zabić. Ponieważ nie potrafię żyć w świecie,
w którym jesteś z innym mężczyzną. Moje serce tego nie zniesie.
Przykro mi, Red. Szczerze. Mogliśmy mieć takie wspaniałe życie
razem. Zamiast tego będziemy musieli się zadowolić wspaniałą
śmiercią.
Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie
Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie
miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je
rozniecić.
Chciałaś rozniecić płomień, Red? Załatwione.
34
Poniedziałek, 28 października
O ósmej trzydzieści w poniedziałek rano Red ponownie
zasiadła w gabinecie w piwnicy domu szeregowego niedaleko
dworca w Brighton, gdzie karmazynowy Budda dobrotliwie
patrzył na nią z kominka. W pokoju panował chłód, wiekowy
elektryczny piecyk z dwiema grzałkami dawał niewiele ciepła.
– Jak ci minął weekend, Red? – spytała Judith Biddlestone.
– Lepiej o tym nie mówmy.
– Ojej, bardzo mi przykro. Chciałabyś porozmawiać o czymś,
co się wydarzyło?
– Mój samochód się zapalił.
– Mój Boże. Nic ci się nie stało?
– Wszystko w porządku. Na szczęście udało mi się wysiąść,
zanim stanął w płomieniach. Później musiałam znieść kolejną
porcję sarkastycznych komentarzy mojej siostry podczas
niedzielnego obiadu. To nie był najlepszy weekend. Wciąż
myślałam o tym, jak planowaliśmy go spędzić z Karlem.
– Chodzi o twoją starszą siostrę, Margot, tę, o której
powiedziałaś, że „odniosła sukces”?
– I która nigdy nie przestaje mi o tym przypominać.
– Podejrzewam, że nie dodaje ci to pewności siebie, prawda?
– Raczej nie.
– Chcesz porozmawiać o swoim weekendzie czy wrócić do
tematu, który zaczęłyśmy pod koniec ostatniej wizyty?
– Pomówmy jeszcze o Brysie. W końcu po to się do ciebie
zgłosiłam.
– Powiedziałaś mi, że prywatny detektyw, którego potajemnie
– Powiedziałaś mi, że prywatny detektyw, którego potajemnie
wynajęła twoja matka, odkrył, że Bryce okłamał cię w kwestii
zawodu i swojej przeszłości. Skąd Bryce się dowiedział o tych
odkryciach?
– Sama go zapytałam.
– Jak zareagował?
– Wszystkiego się wyparł. Powiedział, że detektyw sprawdził
niewłaściwą osobę.
– I co się stało potem?
– Oznajmiłam mu, że potrzebuję trochę przestrzeni, żeby
zastanowić się nad naszym związkiem i nad przyszłością. Nie
chciał o tym słyszeć. Upierał się, że jesteśmy zaręczeni
i powinniśmy spędzić razem resztę życia.
– Byliście wtedy zaręczeni?
Red przez dłuższą chwilę się wahała.
– Cóż, tak mu się wydawało. Jedliśmy razem kolację w Cuba
Libre, restauracji, do której wybraliśmy się na pierwszą randkę,
gdy on nagle postawił na stole małe pudełko. Wyjął pierścionek
i wsunął mi go na palec, po czym spytał, czy zostanę jego żoną.
Prawdę mówiąc, pierścionek w ogóle mi się nie spodobał. Był nie
w moim guście, zbyt krzykliwy. Poza tym miałam już wtedy
wątpliwości. Nasz związek przeżywał wiele wzlotów i upadków,
dobre chwile mieszały się ze złymi. Odpowiedziałam, że muszę
się zastanowić. To sprowokowało kolejną kłótnię, gdy wróciliśmy
do domu. Bryce dostał szału. Skończyło się telefonem na policję.
Przyjechał posterunkowy Spofford. Aresztowali Bryce’a i go
zabrali, ponieważ bałam się zostać z nim pod jednym dachem.
Ale następnego dnia musieli go wypuścić za kaucją, ponieważ
mnie nie uderzył. Po prostu zachowywał się agresywnie, a ja nie
zdecydowałam się wnieść oskarżenia.
– Zatrzymano go z powodu wybuchu agresji tego samego
dnia, kiedy poprosił cię o rękę. Powiedziałaś mu, że potrzebujesz
czasu do namysłu, a on mimo to uznał, że jesteście zaręczeni. Co
o tym sądziłaś? – spytała psycholog.
– Tak to wyglądało między nami. Dostawał to, czego chciał.
– Tak to wyglądało między nami. Dostawał to, czego chciał.
Nauczyłam się mu nie sprzeciwiać. Telefon na policję nie
poskutkował. Bryce wrócił następnego dnia, miły i zakochany po
uszy, ponieważ został moim narzeczonym. A ja, choć wiedziałam,
że nie przyjęłam jego oświadczyn, po prostu grałam swoją rolę.
Nie chciałam dawać mu pretekstu do kolejnego napadu złości.
– Podejrzewam, że to, co odkrył detektyw, z pewnością mogło
go sprowokować.
– No właśnie! Sytuacja jeszcze się pogorszyła. Detektyw
powiedział, że Bryce łgał na temat swojego pochodzenia,
a w Stanach Zjednoczonych był skazany za poważną napaść.
Jakaś część mnie chciała uciekać, ale za każdym razem, gdy
próbowałam z nim o tym porozmawiać, zaczynał płakać, zrzucał
na mnie cały bagaż swojego pozbawionego miłości dzieciństwa,
mówił mi, że jestem jedyną osobą, która pozwala mu poczuć się
wartościowym. Przysięgał, że się zmieni. Powtarzał, że chociaż
nie jest idealny, detektyw pomylił go z kimś innym, ponieważ on
nigdy mnie nie okłamał. Był tak przekonujący, że chciałam mu
uwierzyć.
– Kiedy dzisiaj o tym myślisz, jak sądzisz, dlaczego chciałaś
mu wierzyć?
– Poczułam się jak idiotka, gdy usłyszałam, czego dowiedział
się detektyw, zwłaszcza że moja mama od początku miała rację.
Chyba… chyba za bardzo zaangażowałam się w ten związek
i trudno mi było po prostu odejść.
– Oczywiście, że było trudno, Red – zgodziła się psycholog. –
Twój sprzeciw wobec złego traktowania przy jednoczesnej
niechęci do odejścia przypomina mi doświadczenia świeżo
wyszkolonych żołnierzy.
– W jakim sensie?
– Podstawowe szkolenie w brytyjskim wojsku jest trudne.
Rekruci są traktowani surowo i nie spotkałam ani jednego, który
twierdziłby, że jest mu łatwo i przyjemnie. Zazwyczaj codziennie
doświadczają bólu, zarówno fizycznego, jak i emocjonalnego,
a także upokorzeń, które mają na celu ich złamać. Ale skoro dają
z siebie tak wiele, nie podoba im się, gdy osoby postronne
sugerują, że skoro wojsko tak źle ich traktuje, być może powinni
odejść i wstąpić do marynarki.
– To ma sens. W mojej ocenie zainwestowałam tak wiele
w nasz związek, że odejście kosztowałoby mnie więcej niż
pozostanie. Poza tym Bryce przekonywał mnie, że jeśli z nim
zerwę, nigdy nie znajdę innego mężczyzny. Chociaż to brzmi
żałośnie, wierzyłam mu. Sprawił, że w to uwierzyłam. Pewnie
pozwoliłam mu zostać z desperacji. Bo wiesz, on jest niezwykle
czarujący i przekonujący. To zdolny manipulator.
– Rozumiem. A ty? Jesteś w pełni świadoma tego, że dałaś się
zmanipulować?
– Był w tym mistrzem. Udawało mu się być niezwykle miłym
jeszcze długo po tym, jak powiedziałam mu o prywatnym
detektywie. Zaczęłam podejrzewać, że naprawdę się zmienił.
Zamierzałam go rzucić, ale błagał mnie, żebyśmy zostali razem,
a ja jak idiotka dałam mu kolejną szansę. Aż pewnego wieczoru
kilka tygodni później coś, co powiedziałam, rozdrażniło go
i znów oszalał, całkowicie stracił rozum.
– Co powiedziałaś?
– Podziwiał siebie w lustrze, nago. Ma obsesję na punkcie
swojego ciała. Wstaje w środku nocy, bierze sterydy i ćwiczy.
Zażartowałam sobie i zacytowałam wiersz Roberta Burnsa. Kiedy
patrzył na siebie z uznaniem, powiedziałam: Gdyby tak świat
mógł nas ujrzeć, jakimi sami się widzimy. To wystarczyło.
Roztrzaskał lustro, po czym z krzykiem odwrócił się w moją
stronę, cały roztrzęsiony. Podniósł kawałek rozbitego szkła
i rzucił się na mnie. Myślałam, że mnie zabije. Wrzeszcząc ze
strachu, jakimś cudem zdołałam boso uciec na ulicę. Facet, który
spacerował z psem, zatrzymał się i wezwał policję. Bryce trafił do
aresztu. Wtedy zdecydowałam, że go wyrzucę, zanim go
wypuszczą. Spakowałam jego rzeczy, również ten okropny,
krzykliwy pierścionek i zegarek od Cartiera, do dwóch walizek,
z którymi kiedyś się u mnie zjawił. Poprosiłam posterunkowego
Spofforda, żeby przyjechał do mnie rano, kiedy Bryce wyjdzie za
kaucją, ponieważ nie wiedziałam, co może się stać. Rob…
posterunkowy Spofford wystawił wszystkie jego rzeczy za drzwi,
a gdy Bryce się pojawił, powiedział mu, że nie chcę go widzieć
i nie może wejść.
– Jak Bryce zareagował?
– Nie powiedział ani słowa. Tylko zabrał swoje rzeczy
i odszedł pokornie jak owieczka.
– Ciekawe. Czy znając go, spodziewałabyś się tego po nim?
– Wtedy poczułam ulgę, że nie robił scen, ale już po kilku
godzinach zaczęłam się bać. Ludzie mówili mi, że to koniec, ale ja
wiedziałam, że tak nie jest. Obawiam się, że on nigdy ze mnie nie
zrezygnuje.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Ponieważ uważa, że do niego należę. Dwa dni później
dostałam anonimowego maila z załącznikiem. Otworzyłam go.
To był rysunek karty do gry, damy kier. Wiedziałam, że to od
niego. Nie byłam pewna, jak to rozumieć, ale podejrzewałam, że
może w ten sposób się ze mną żegna.
– A potem?
– Nic. Całkowita cisza. Pomyślałam, że może wreszcie
zrozumiał i zostawił mnie w spokoju. Znajomi próbowali
poznawać mnie z nowymi mężczyznami, ale nie miałam na to
ochoty. A potem moja najlepsza przyjaciółka, Raquel Evans,
dentystka, powiedziała, że w centrum medycznym, w którym
pracuje, jest pewien bardzo przystojny młody lekarz, Karl
Murphy, wdowiec z dwójką małych synów. Zgodziłam się wybrać
na kolację z nim i Raquel i jej mężem, Paulem. Coś między nami
zaiskrzyło. Naprawdę go polubiłam i niespodziewanie, po
ciemności, jaką był związek z Bryce’em, znów ujrzałam światło.
Dobrze się razem bawiliśmy. Nie połączyła nas taka namiętność
jak z Bryce’em, ale czułam się przy nim dobrze i bezpiecznie, po
raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Naprawdę go polubiłam.
Wyobrażałam sobie naszą wspólną przyszłość. Podobało mi się,
że ma małe dzieci. Bardzo się o nie troszczył, więc uznałam go za
dobrego człowieka. Zaczęliśmy snuć plany.
– A teraz obawiasz się, że on nie żyje…
Red pokręciła głową.
– Już jestem tego pewna. Dzięki karcie dentystycznej
zidentyfikowano jego ciało. Popełnił samobójstwo. Oblał się
benzyną… nazywają to samospaleniem. Uwierzysz, że lekarz
zrobił coś takiego? Oblał się benzyną i podpalił? Z pewnością
wiedział, jak bolesna jest taka śmierć. Dlaczego po prostu nie
połknął pigułek, które mógłby sam sobie przepisać?
– Jak sobie z tym radzisz, Red? Co o tym myślisz?
– Wciąż nie mieści mi się w głowie, że się zabił.
– Nie wierzysz, że to było samobójstwo?
– Podobno sekcja zwłok wyraźnie na to wskazuje. Ale
dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić?
– Pytasz mnie o powód?
– Potrafisz to wytłumaczyć? Ja nie widzę w tym żadnego
sensu.
– Nie potrafię powiedzieć, Red, skoro nigdy go nie spotkałam.
Interesuje mnie, co ty myślisz o tym wszystkim, bo przecież go
znałaś.
– Wydawało mi się, że go znam. Uważasz, że powinnam pójść
na jego pogrzeb?
– Jak sądzisz?
– Nawet nie wiem, kiedy ani gdzie się odbędzie. Mam
nadzieję, że dzisiaj się dowiem. Ale może to wszystko stanie się
dla mnie bardziej prawdziwe, jeśli pójdę. Może jakoś się z tym
pogodzę.
– Pogrzeb może w tym pomóc. Ale to zależy od tego, co
czujesz.
– Żałuję, że wciąż nie udało mi się pogodzić z tym, że
rozstałam się z Bryce’em – powiedziała Red, nagle zmieniając
temat. – Nadal mam poczucie winy. Odnoszę wrażenie, że to była
moja wina. Że sama ściągnęłam sobie na głowę tę agresję.
Psycholog zajrzała do notatek.
– Powiedziałaś to podczas ostatniej wizyty w piątek. Dlaczego
tak uważasz?
Red przez chwilę się zastanawiała.
– Chyba to on sprawiał, że tak się czułam… Wciąż wydawało
mi się, że go rozczarowuję. W kuchni. W łóżku. Nie mogłam
sprostać jego oczekiwaniom.
– Chciałaś im sprostać?
– Oczywiście.
– Wiedziałaś dokładnie, czego Bryce oczekuje?
– Nie jestem pewna, czy rozumiem.
– Przepraszam, nie wyraziłam się jasno. Ciekawe, że stało się
tak podczas rozmowy o oczekiwaniach Bryce’a. Chodziło mi o to,
czy oczekiwania Bryce’a pozostawały takie same, niezależnie od
jego nastroju czy sytuacji.
Red roześmiała się z goryczą.
– Nie, nigdy. Jednego dnia był ze mnie zadowolony,
a następnego zachowywałam się tak samo, a on wpadał we
wściekłość.
– Robił to także w obecności innych ludzi? Na przykład kiedy
byliście z jego znajomymi?
– To jedna z rzeczy, które wydawały mi się w nim dziwne. Nie
miał żadnych znajomych. Ani jednego. Sądziłam, że każdy
mężczyzna ma najlepszego kumpla.
– Owszem, większość normalnych mężczyzn ma kogoś
takiego. On nie miał nikogo? Żadnych byłych kolegów z pracy?
Przyjaciół z dzieciństwa?
– Nikogo. Tylko mnie. Na początku byłam z niego niezwykle
dumna i chciałam się nim pochwalić znajomym. Spotykaliśmy się
z nimi w barach i restauracjach, ale Bryce stawał się chorobliwie
zazdrosny, gdy rozmawiałam z innymi mężczyznami. Pewnego
razu podczas przyjęcia w Brighton ucięłam sobie niewinną
pogawędkę z mężem koleżanki, a Bryce podszedł do niego
i spytał, dlaczego, do cholery, mnie zaczepia. Był tak wściekły, że
gdybym go nie powstrzymała, uderzyłby tamtego faceta.
Zabrałam go do domu. Tamtego wieczoru straszliwie się
pokłóciliśmy. Wyzywał mnie od dziwek i szmat. Potem związał
mnie, zakneblował i zgwałcił. Myślałam, że mnie zabije. Zostawił
mnie związaną i zakneblowaną na całą noc.
Red zamilkła.
– Teraz jesteś bezpieczna. Wiele przeszłaś, ale już po
wszystkim. Przetrwałaś. Wciąż się trzymasz, Red?
– Ledwie.
– To dobrze. Nie musisz do tego wracać.
– Kiedy sobie to przypominam, wszystko wydaje się takie
rzeczywiste.
– Rozumiem.
– Rano płakał i błagał o wybaczenie. Wyjaśnił, że zrobił to
z miłości, ponieważ bał się, że mnie straci. Zapowiedział, że mnie
rozwiąże, jeśli obiecam, że nie zadzwonię na policję. Kiedy
wreszcie mnie uwolnił, znów się wściekł, ponieważ się
posikałam.
Judith Biddlestone pokiwała głową, patrząc na swoją
pacjentkę z czułością i smutnym uśmiechem.
– Strasznie się wstydziłam.
– To nie ty powinnaś się wstydzić, Red. Kto najwięcej zyskał
na twoim upokorzeniu?
– Myślę, że Bryce. Nie mogłabym opowiedzieć policji o tym,
jak mnie poniżył. Nawet teraz z trudem o tym mówię.
– A jednak to robisz i w ten sposób częściowo uwalniasz się od
wstydu i przenosisz go na osobę, która na niego zasługuje. Na
Bryce’a.
Red przez chwilę milczała.
– Uważasz, że to dobry znak, że nie kontaktował się ze mną od
czasu rozstania? – spytała w końcu. – Nie licząc tamtego maila
z rysunkiem damy kier kilka dni później.
– A jak sądzisz? To już ponad cztery miesiące. Wierzysz, że to
koniec?
– Chcę w to wierzyć. Nie sądzę jednak, że tak łatwo ze mnie
zrezygnował. Wydaje mi się, że widziałam go w czwartek, przed
biurem, ale może tylko mi się przywidziało. Kiedy wybiegłam na
zewnątrz, już go nie zauważyłam.
Ależ nie, moja śliczna Red, pomyślał Bryce, słuchając ich
rozmowy. Wcale ci się nie przywidziało.
35
Poniedziałek, 28 października
Bryce siedział ze słuchawką w uchu; całe jego ciało napięło się
ze złości, a kącik ust nerwowo drgał.
Potwór. Okropny. Wulgarny. Krzykliwy.
Cztery miesiące, pani psycholog? Co ty możesz wiedzieć
o czasie spędzonym w piekle, paniusiu? Liniowy upływ czasu to
bezsens. Dlaczego cztery miesiące miałyby się różnić od czterech
minut? Czterech dni? Czterech lat? Ból nie maleje, staje się coraz
silniejszy. Narasta z każdym dniem. To bardzo prymitywne, jak
na terapeutkę, zakładać, że pogodziłem się z tym, co się stało.
Może ty mierzysz swój czas minutami, dniami, miesiącami. Ale
dla mnie wszystko łączy się w jedno kontinuum cierpienia.
Cztery miesiące bólu. To brzemię mnie przygniata.
Tak samo jak te raniące słowa.
Więc jestem potworem, Red?
Wulgarny, okropny, krzykliwy. Tak o nim myślałaś? To
piękny pierścionek. Zaprojektowałem go specjalnie dla ciebie
u jednego z najlepszych jubilerów w Brighton. Kosztował mnie
ponad dziesięć tysięcy funtów z mojego spadku.
Wulgarny? Okropny? Krzykliwy?
Wiesz co, Red, zaczynam myśleć, że miałem dużo szczęścia, że
uwolniłem się od takiego rozpieszczonego bachora. Może
powinienem być ci za to wdzięczny. Mówię poważnie. Im dłużej
o tym myślę, tym bardziej się cieszę, że odeszłaś.
Mam dla ciebie prezent, aby pokazać ci, jak bardzo jestem
wdzięczny.
36
Poniedziałek, 28 października
Wkrótce po dziesiątej w poniedziałek rano nadinspektor Roy
Grace pracował nad dokumentacją dotyczącą oskarżenia Lucasa
Daly’ego, jednego z przestępców aresztowanych w ramach
niedawnej operacji Flądra. Śledcza do spraw przestępstw
finansowych, Emily Gaylor, stopniowo namierzała i zajmowała
majątek Daly’ego, zgodnie z rozporządzeniem dotyczącym
dochodów z działalności przestępczej.
Grace musiał się uporać z toną papierów i chciał zdążyć do
końca tygodnia, przed swoim ślubem i wyjazdem w krótką
podróż poślubną, ale rozpraszała go leżąca na biurku teczka
z materiałami weselnymi, którą przygotowała Cleo. Zawierała
dokumenty dotyczące rezerwacji kościoła oraz sali na przyjęcie,
umowę z firmą cateringową, formularz zamówienia drinków,
przekąsek i ciepłych dań. Najwięcej kłopotów sprawiało im
rozmieszczenie gości. Już zdecydowanie, kogo zaprosić,
wymagało trudnych wyborów, ale postanowienie, gdzie każdego
usadzić, okazało się prawdziwym koszmarem.
Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł detektyw
sierżant Norman Potting, jak zwykle nie czekając na zaproszenie.
– Dzień dobry, szefie. Mam nowe informacje – powiedział,
ściskając brązową kopertę, wyraźnie z siebie zadowolony.
Ostatnio zdiagnozowano u niego raka prostaty. Grace
zauważył, że mniej więcej w tym samym czasie Potting przeszedł
swoistą przemianę. Wciąż nosił zaczeskę, ale jego niegdyś
rzadkie siwe włosy teraz były nienaturalnie czarne i lśniące.
Zamienił paskudne tweedowe marynarki ze skórzanymi łatami
na łokciach i ulubione szare flanelowe spodnie na ciemnoszary
garnitur, czyste koszule i krawaty, po których już nie było widać,
co jadł na śniadanie. Poza tym zamiast smrodu tytoniu
towarzyszyła mu przyjemna woń.
– Siadaj, Norman.
Potting kiedyś powłóczył nogami, ale dzisiaj przemierzał
gabinet sprężystym krokiem. Usiadł i przez chwilę sprawiał
wrażenie nieco skrępowanego.
– Chciałem cię spytać, Norman, jak wyglądają sprawy z twoją
prostatą?
– Jak dotąd wszystko dobrze. Poziom PSA znacznie spadł.
Konował jest zadowolony.
– To świetna wiadomość. Co mówi lekarz? Jaka może być
przyczyna?
– Nie jest pewien. Obecnie prowadzę udane życie seksualne.
Może to zaważyło.
Chociaż Grace’a nie interesowały takie szczegóły, pokiwał
głową i uśmiechnął się szeroko.
– Wspaniale, Norman. Byle tak dalej.
– Och, jasne, szefie! Z przyjemnością! – Nagle sierżant jakby
się zawstydził. – Między innymi w tej sprawie przychodzę.
Chodzi o ślub.
– Tak?
– Czuję się zaszczycony, że dostałem zaproszenie.
– Cleo i ja jesteśmy zachwyceni, że je przyjąłeś.
– Chodzi o to… – Potting poczerwieniał. – Zastanawiałem się,
czy… jeśli już planujecie rozmieszczenie gości… czy mógłbym
siedzieć obok sierżant Moy?
Grace z uśmiechem popatrzył mu w oczy.
– Aha. Czyli podejrzenia, które miałem przez ostatnie kilka
miesięcy, były słuszne?
– Podejrzenia, szefie?
– Trudno było nie zauważyć, jak się zachowujecie w swoim
towarzystwie. Coś się między wami dzieje, prawda?
– Mam nadzieję, że nie łamię żadnych przepisów? – Potting
– Mam nadzieję, że nie łamię żadnych przepisów? – Potting
przez chwilę wyglądał na zmartwionego.
– Spotykając się z policjantką? Nie, żadnych. Czyli ty i Bella
chodzicie ze sobą?
– Można tak powiedzieć. Chociaż tak naprawdę to coś
poważniejszego. Można powiedzieć, że jesteśmy razem. –
Zaczerwienił się. – Poprosiłem Bellę o rękę… wczoraj
wieczorem… a ona się zgodziła.
Grace wyszczerzył zęby. Chociaż stanowili najbardziej
nietypową parę, jaką można sobie wyobrazić, cieszył się z ich
szczęścia. Bella, która miała trzydzieści kilka lat, od dłuższego
czasu opiekowała się chorą matką i poza pracą wiodła całkowicie
pozbawione radości życie. Z kolei Norman, chociaż czasami sam
bywał swoim największym wrogiem, kiedyś został bezlitośnie
oszukany i wykorzystany przez swoją tajską żonę, a ostatnio
dostał kopniaka w dupę od Matki Natury.
– A więc Bella zostanie piątą panią Potting?
– Piątą i mam nadzieję, że ostatnią!
Zamilkli, uświadamiając sobie mroczną prawdę, która mogła
się kryć za tymi słowami. Zawisło nad nimi widmo nowotworu
Normana.
– To urocza kobieta. Życzę wam długiego i udanego
małżeństwa – odezwał się w końcu Grace. – Oboje zasłużyliście
na odmianę losu. Zadbam o to, żebyście siedzieli obok siebie.
Moje gratulacje!
– Dziękuję, doceniam to. – Potting uśmiechnął się smutno
i chłodno. – A więc przejdźmy do spraw zawodowych. –
Wytrząsnął zawartość koperty, którą stanowiło kilka spiętych
razem zadrukowanych kartek, i podał je Grace’owi. – Miałem
przekazać list pożegnalny doktora Karla Murphy’ego do analizy
grafologicznej w celu porównania go z próbkami jego pisma.
Grace pokiwał głową.
– Zgadza się. I co?
– Oto pełny raport. Jest bardzo szczegółowy. Mówiąc
w skrócie, nie ma wątpliwości, że to doktor Karl Murphy napisał
ten list. Udało mi się przyśpieszyć analizę, ponieważ grafolog był
mi winny przysługę.
– Dobra robota, Norman, dziękuję.
– Ale jest też coś dziwnego – dodał Potting. – Grafolog
powiedział, że normalne pismo Murphy’ego jest pochylone
w prawo. Natomiast w liście pożegnalnym litery pochylają się
w lewą stronę.
Grace zmarszczył czoło.
– Czy lekarze obecnie wciąż piszą odręcznie, czy do
wszystkiego używają komputerów?
Potting przez chwilę się zastanawiał.
– Ostatnio częściej bywam u lekarzy, niżbym chciał. Kilku
wypisywało recepty odręcznie, ale teraz niemal wszystko robi się
na komputerze.
– Musisz porozmawiać z jego sekretarką, poprosić, aby
przejrzała wszystkie jego dokumenty i sprawdziła, czy gdzieś
jeszcze pojawia się pismo pochylone w lewo. Jeśli nie, to może
coś oznaczać.
– Czyżby próbował nam przesłać sygnał? Ukrytą wiadomość?
– Możliwe. – Grace przez chwilę się namyślał. – Lubisz
krzyżówki, prawda, Norman?
– Przez lata codziennie rozwiązywałem krzyżówkę
z „Telegraph”… a przynajmniej próbowałem. A co?
– To tylko spekulacje, ale dowiedziałem się, że doktor Murphy
był zapalonym szaradzistą. Jeśli napisał list odwrotnie
pochylonym pismem, być może chciał nam dać znać, że pisze pod
przymusem, a skoro tak, niewykluczone, że w samych słowach
też kryje się jakaś wiadomość. Może mógłbyś przeanalizować list
słowo po słowie z punktu widzenia szaradzisty?
Potting zmarszczył czoło.
– Spróbuję.
– To raczej nic nie da, ale chcę się upewnić. Jak dotąd,
wszystkie ślady znalezione na miejscu zdarzenia oraz ustalenia
grafologa wskazują na samobójstwo. Ale… – Grace wzruszył
ramionami.
Kilka minut później, kiedy Norman Potting wyszedł
z gabinetu i zamknął za sobą drzwi, odezwał się telefon.
Dzwoniła nowa sekretarka Grace’a.
– Roy, właśnie dostałam wiadomość z gabinetu naczelnika.
Tom Martinson pyta, czy mógłbyś do niego przyjechać późnym
popołudniem. Masz dzisiaj zebranie grupy zajmującej się
dawnymi dochodzeniami, ale potem jesteś wolny. Czy
osiemnasta by ci pasowała?
Grace w jednej chwili odniósł wrażenie, że niebo się
zachmurzyło. Miał nadzieję, że uda mu się wcześniej wrócić do
domu i pomóc Cleo ułożyć syna do snu. Chociaż był dorosłym
mężczyzną i niezwykle doświadczonym policjantem, po tym
wezwaniu do nadkomisarza i tak miał nerwy jak postronki.
W pierwszej chwili pomyślał, że zrobił coś niewłaściwego
i zasłużył na naganę. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Może
nie zdawał sobie sprawy z popełnionego przewinienia. A może
naczelnik chciał z nim porozmawiać o jakimś czekającym go
zadaniu. Albo o zmianie przepisów dotyczących pracy policji
w Sussex.
Nieważne.
– Wiadomo, w jakiej sprawie? – spytał.
– Niestety nie.
Grace miał przeczucie, że nie chodzi o nic przyjemnego.
Nie mylił się.
37
Poniedziałek, 28 października
Nagłówek na szóstej stronie internetowego wydania gazety
„Agus” głosił: ZNANY POLICJANT SIĘ ŻENI.
Sandy Lohmann, która siedziała przed komputerem w swoim
monachijskim mieszkaniu, w malutkim gabinecie z widokiem na
niespokojne
wody
Izary
tuż
za
wodospadem,
jak
zahipnotyzowana wpatrywała się w ekran.
Ślub nadinspektora Roya Grace’a z policyjnego wydziału
poważnych przestępstw w hrabstwach Surrey i Sussex oraz
Cleo Morey, starszego patologa z kostnicy miejskiej
w Brighton and Hove, odbędzie się w kościele Świętej
Małgorzaty w Rottingdean o 14.30 w sobotę 2 listopada. Na
uroczystości ma się pojawić wielu wysokich rangą
funkcjonariuszy, wliczając naczelnika Toma Martinsona.
Ślub kładzie kres wieloletniemu okresowi smutku, który
towarzyszył nadinspektorowi od czasu niewyjaśnionego
zaginięcia jego byłej żony, Sandry (Sandy) Christiny Grace,
którą oficjalnie uznano za zmarłą w sierpniu tego roku.
– Mamo?
Odwróciła się do swojego syna Brunona, próbując ukryć
rozdrażnienie.
– Ja, mein Lieber?
Chłopiec był głodny. Obiecała, że za kilka minut zrobi mu
kolację.
– Muszę tylko to skończyć – dodała po niemiecku.
Oddalił się, niezadowolony, powracając do swojej gry
komputerowej, w której zabijał futurystycznych wojowników na
międzygalaktycznym polu bitwy.
Sandy najpierw weszła na stronę Lufthansy, a potem British
Airways. Następnie zajrzała na expedia.com. Miała szczęście.
W przyszłym tygodniu w niemieckich szkołach zaczynały się
ferie, więc mogła zabrać swojego syna – ich syna. W ciągu pięciu
minut zarezerwowała dla nich obojga bilety do Londynu i pokój
w hotelu Strawberry Fields w Brighton.
To bardzo wygodne, że zostałam uznana za zmarłą,
pomyślała, czując, że z każdą chwilą narasta w niej gniew. A więc
żenisz się, Royu Grace? Nic z tego.
38
Poniedziałek, 28 października
Red nigdy nie lubiła poniedziałków, a ten wcale nie okazał się
wyjątkiem. W sobotę oprowadziła czternastu różnych klientów
po nieruchomościach oferowanych przez agencję, a siedmiu
skontaktowało się z nią dzisiaj, żeby powiadomić, że nie są
zainteresowani. Potem, jakby mało było rozczarowań, para,
której w czwartek pokazywała dom przy Portland Avenue i co do
której miała takie nadzieje, zadzwoniła z informacją, że w innej
agencji znaleźli dom, który bardziej im się podoba, więc
wycofują ofertę kupna.
Wyszła z biura o siedemnastej, chociaż zazwyczaj zostawała
przy biurku jeszcze przez pół godziny. Tego wieczoru Raquel
Evans zabierała ją na zajęcia jogi, które, jak twierdziła
przyjaciółka, powinny jej pomóc. Red cieszyła się, że wreszcie
zrobi coś innego.
Jak codziennie, w drodze powrotnej zatrzymała się w sklepie
spożywczym, żeby kupić sobie gotową kolację do podgrzania
w kuchence mikrofalowej. Rozejrzała się po lodówce i wybrała
pieróg z rybą i torebkę mrożonego groszku. Kiedy wrzuciła
zakupy do koszyka, oślepił ją jaskrawy błysk.
Usłyszała krzyk.
Rozległ się huk, od którego zatkały jej się uszy.
Nagle otoczyła ją chmura gryzącego czarnego dymu. Prawie
nic nie widziała przez łzy. Od razu pomyślała: Cholera, czyżby
terroryści? Wokół niej było coraz więcej dymu.
Odwróciła się, żeby pobiec alejką w stronę drzwi, ale wpadła
na kogoś i zatoczyła się do tyłu na stertę puszek, tak że runęły na
podłogę. Obracała się, całkowicie zdezorientowana, wstrzymując
oddech i próbując ustalić, gdzie jest wyjście. Ponad nią jazgotał
alarm. Ruszyła przed siebie chwiejnym krokiem i boleśnie
uderzyła o coś nogami. O półkę? Wypuściła powietrze z płuc, po
czym odetchnęła cuchnącym dymem.
Ogarnięta paniką, krztusząc się i kaszląc, z gardłem obolałym,
jakby wypełniała je płonąca wata, padła na kolana. Gdzieś
czytała, że podczas pożaru najlepiej być jak najbliżej ziemi.
Wszędzie wokół słyszała krzyki. Oczy tak bardzo jej łzawiły, że
niczego nie widziała. Rozległa się kolejna eksplozja. Potem
jeszcze jedna. Alarm dalej wył jak upiór. Nagle poczuła na głowie
zimną wodę. Wycie nie ustawało, mieszając się z wrzaskami
przerażenia, krzykami, nawoływaniem.
Jasna cholera, pomyślała Red. Upuściła koszyk, myśląc tylko
o przetrwaniu. Gdzie, u diabła, jest wyjście? Niedaleko
zadzwoniła komórka.
Poczuła na twarzy żar płomieni. Parzył ją. Okręciła się,
trzymając się jak najbliżej podłogi. Zaczęła się czołgać. Uderzyła
się w policzek o coś twardego. Sklepowy wózek.
Nagle chwyciła ją czyjaś dłoń i zaczęła ciągnąć.
– Pomocy! – zawołała.
Dłoń ją podniosła i Red popełzła przed siebie na kolanach,
kurczowo ją ściskając, wyczuwając, że od tego zależy jej życie.
Jęk syreny i wrzaski wciąż rozbrzmiewały w duszącej ciemności
wszędzie wokół niej.
Nagle poczuła lodowaty podmuch. Usłyszała szum
automatycznych drzwi. Znalazła się na zewnątrz. Na klęczkach
chciwie chwytała świeże powietrze. Słyszała kakofonię wyjących
syren. Odwróciła się, żeby popatrzeć na chaos za swoimi
plecami. Nadjeżdżały wozy strażackie. Ludzie chwiejnie
wychodzili ze sklepu, przewracali się. Okruchy niebieskiego
światła ślizgały się po chodniku jak duchy.
Jestem na zewnątrz, pomyślała, znów zanosząc się kaszlem.
Dzięki Bogu, jestem na zewnątrz!
Pamiętała z gazet, że podczas zamachów terrorystycznych
Pamiętała z gazet, że podczas zamachów terrorystycznych
pierwsza bomba ma za zadanie wypędzić ludzi z budynku,
a druga jest skierowana przeciwko ekipom ratunkowym. Muszę
uciekać. Szybko.
Kiedy pojawiły się radiowozy i karetki, a po nich kolejne wozy
strażackie, którym towarzyszyła przeraźliwa kakofonia
dźwięków, Red z trudem stanęła na nogach, zabrała swój rower
i spanikowana i przerażona, oddaliła się, łapczywie oddychając.
Uciekaj stąd!
Pośpiesznie ruszyła New Church Road, pchając rower,
zmagając się z bólem w piersi, aż w końcu skręciła w lewo
w swoją ulicę, Westbourne Terrace. W płucach i nozdrzach wciąż
czuła gęsty, duszący dym. Kaszlała przy każdym kroku, dopóki
dymu nie zastąpiło chłodne morskie powietrze.
Dygotała.
Jezu…
Co się stało?
Co się, u diabła, stało?
Zamach?
Tylko to przychodziło jej do głowy.
Drżącą ręką długo nie mogła włożyć klucza do zamka
w drzwiach wejściowych. W końcu dostała się do środka,
zostawiła rower na korytarzu i zabezpieczyła go kłódką. Zapaliła
światło na schodach i wspięła się do swojego mieszkania na
drugim piętrze.
Ponownie przez chwilę zmagała się z kluczami, ale w końcu
zdołała otworzyć drzwi. Weszła do środka, włączyła światło
w przedpokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie,
wyczerpana, próbując zebrać myśli.
Coś było nie w porządku.
Dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, o co chodzi,
i zdjęta przerażeniem, popatrzyła w dół. Na swoją lewą dłoń.
Na palec serdeczny.
Na
krzykliwy,
wysadzany
brylantami
pierścionek
zaręczynowy, który zwróciła Bryce’owi Laurentowi, gdy
wyrzuciła go z domu.
Znów miała go na palcu.
39
Poniedziałek, 28 października
Red stała, dygocząc ze strachu, w słabym blasku
energooszczędnej żarówki, która wisiała na kablu nad jej głową,
kpiąc z przepisów przeciwpożarowych. Stała nieruchomo, jakby
zapuściła korzenie. Z dłonią na klamce, gotowa gwałtownie
otworzyć drzwi i wybiec na korytarz, na zmianę spoglądała na
pierścionek na swoim palcu i w głąb przedpokoju.
Czy Bryce tutaj jest?
Nerwowo zerkała na drzwi do pokoi. Jedne były zamknięte,
drugie lekko uchylone.
Czy kryje się za którymiś?
A może w salonie na końcu przedpokoju?
W łazience?
Na wejściowych drzwiach były dwa zamki, niemożliwe do
sforsowania, jak zapewniała kobieta z organizacji pomagającej
ofiarom przemocy. Okna z podwójnymi szybami ze
wzmocnionego szkła również były zamknięte. Nikt nie mógł się
tutaj dostać z zewnątrz, a z pewnością nie było to łatwe.
Jak, u diabła, wsunął jej pierścionek na palec? Czy to on był tą
milczącą osobą, która wzięła ją za rękę i wyprowadziła ze sklepu,
a potem zniknęła? Czy to był Bryce?
Czy rozmyślnie podpalił sklep? Aby odwrócić jej uwagę
i założyć pierścionek na palec? Kiedyś, w szczęśliwszych czasach,
powiedział jej, że kieszonkowcy często wywołują zamieszanie
w celu odwrócenia uwagi.
Jeżeli to był Bryce, niemożliwe, by znalazł się w jej
mieszkaniu przed nią. Prawda? Wyjęła telefon z torebki, znalazła
numer komórki posterunkowego Spofforda w „Ulubionych”
i zbliżyła palec do ekranu, gotowa natychmiast połączyć się
z policjantem. Ale powstrzymywała ją świadomość, że w ciągu
ostatnich miesięcy tyle razy do niego dzwoniła, wywołując
fałszywe alarmy. Zamiast dzwonić zdjęła jeden z butów na
wysokim obcasie i chwyciła go prawą ręką. Trzymając telefon
w lewej dłoni z palcem tuż nad ekranem, jak najciszej zrobiła
kilka kroków w przedpokoju, a następnie przekręciła gałkę
w drzwiach pokoju gościnnego, który służył jej za gabinet,
i pchnęła je tak mocno, że uderzyły o ścianę.
Zamknięty laptop stał na biurku, tak jak go zostawiła. Pokój
był pusty.
– Halo, posterunkowy Spofford – powiedziała głośno, chociaż
się z nim nie połączyła. Zrobiła to z powodu niewidocznego
gościa, jeśli tu był. – W moim mieszkaniu jest włamywacz. Czy
mógłby pan jak najszybciej przyjechać? Za pięć minut? Dziękuję,
nie będę się rozłączać.
Otworzyła żaluzjowe drzwi do niewielkiej toalety w głębi
pomieszczenia i zajrzała do środka. Pusto.
Przekradła się dalej wzdłuż przedpokoju, a potem, drżąc ze
strachu, kopnięciem otworzyła drzwi sypialni. Ten pokój także
okazał się pusty i nienaruszony; łóżko wciąż było starannie
pościelone i przykryte narzutą w tłoczone wzory, a dwa
obszarpane misie z dzieciństwa, Moppet i Edward, siedziały
oparte o stertę poduszek, trzymając się za łapki.
Następnie sprawdziła łazienkę i otworzyła rozsuwane drzwi
toalety. Pusto.
Trzymając uniesiony but, obcasem do przodu, wkroczyła do
otwartego salonu.
Nikogo.
Kubek po kawie i miseczka po płatkach śniadaniowych stały
na blacie, tak jak zostawiła je rano, a obok nich leżał jej Kindle,
na którym codziennie czytała nowy numer „Timesa”. Pośpiesznie
cofnęła się do drzwi wejściowych i założyła łańcuch, a potem
zasunęła wewnętrzny rygiel.
Wreszcie poczuła się bezpieczna. Zakaszlała, przeszła do
kuchni, nalała sobie szklankę chłodnej wody, usiadła przy stole
i opróżniła ją, po czym zaczęła kręcić pierścionkiem, próbując go
zdjąć. Nie chciał się ruszyć.
Nagle ogarnęła ją rozpacz z powodu śmierci Karla
Murphy’ego i rozpłakała się. Podeszła do lodówki, wyjęła butelkę
hiszpańskiego białego wina Albarino – była to jedna z niewielu
rzeczy, które poznała dzięki Bryce’owi i wciąż lubiła – otworzyła
ją i napełniła duży kieliszek. Wypiła łyk, potem kolejny. Miała
wrażenie, że na jej sercu wiszą ciężarki. Zdjęła ubranie, które
cuchnęło dymem, wrzuciła spódnicę i bluzkę do worka
z rzeczami, które zamierzała zanieść do pralni chemicznej,
a resztę wepchnęła do pralki.
Przeszła nago do łazienki, otworzyła oszklone drzwi
prysznica i włączyła hydromasaż – jedno z niewielu użytecznych
udogodnień w jej mieszkaniu. Sprawdziła temperaturę wody, po
czym weszła do kabiny. Namydliła palec i wreszcie ściągnęła
pierścionek. Odłożyła go na półeczkę. Miała mętlik w głowie.
Wciąż nie mogła się pogodzić z tym, że Karl nie żyje. Jak,
u diabła, ten pierścionek znalazł się na jej palcu? Kto to zrobił?
Bryce. Nie istniało inne wytłumaczenie.
Czy był w sklepie, kiedy wybuchł pożar?
Znał się na sztuczkach z ogniem.
Zaczęła kojarzyć fakty. Cuba Libre? Jej samochód? Może to
tylko jej wyobraźnia? A dzisiaj wieczorem w sklepie
spożywczym?
Wciąż zamyślona, wyszła z kabiny i owinęła się bardzo
drogim dużym ręcznikiem. Była pod prysznicem tak długo, że
lustro całkowicie zaparowało, więc lekko uchyliła okno i drzwi.
Wmasowała odżywkę we włosy, a potem posmarowała twarz
kremem na noc. Kiedy popatrzyła na swoje odbicie, zamarła.
Na środku lustra zaczął się pojawiać charakterystyczny
kształt.
Pionowy prostokąt z sercami w narożnikach i kobiecą głową
w koronie.
Dama kier.
40
Poniedziałek, 28 października
Było wkrótce po osiemnastej, gdy asystent Toma Martinsona
wpuścił Roya Grace’a do obszernego, eleganckiego gabinetu
mieszczącego się w narożniku pierwszego piętra zbudowanej
w stylu królowej Anny posiadłości Malling House, której siedziba
główna policji w Sussex zawdzięczała swoją nazwę. Wszyscy
szefowie policji hrabstwa rezydowali w tym imponującym
budynku.
Roy Grace poczuł się jeszcze mniej pewnie, gdy zobaczył, że
naczelnik sam jest zdenerwowany. Martinson zerwał się zza
ogromnego polerowanego biurka w kształcie litery L, szybko
zbliżył się do gościa i uścisnął mu dłoń.
– Dziękuję, że przyszedłeś, Roy – powiedział, a jego zazwyczaj
radosny głos tym razem zabrzmiał nieco mniej przekonująco.
Naczelnik zaprosił Grace’a na jedną z dwóch czarnych kanap,
które stały w rogu gabinetu po dwóch stronach niskiego stolika.
Grace przycupnął na brzegu kanapy, a naczelnik usiadł
naprzeciwko niego. Był zdrowo wyglądającym mężczyzną po
pięćdziesiątce o przerzedzonych, krótkich ciemnych włosach,
rzeczowym i sympatycznym. Jak zwykle miał na sobie mundur
złożony z białej koszuli z epoletami, czarnego krawata i czarnych
spodni.
Grace patrzył na niego, nerwowo wykręcając palce.
– Może się czegoś napijesz, Roy? Herbaty? Kawy? Wody?
– Dziękuję, panie naczelniku, nie trzeba.
– No dobrze. Uznałem, że powinienem przekazać ci
najnowsze wieści. Chyba wiesz, że mój asystent Rigg awansował?
– Tak jest. Został zastępcą naczelnika w Gloucestershire?
– Zgadza się. Mianowaliśmy kogoś na jego miejsce. Zacznie
pracę w poniedziałek. Wtedy chyba będziesz w podróży
poślubnej, prawda?
– Tak, panie nadkomisarzu.
– Judith i ja nie możemy się doczekać twojego ślubu w sobotę.
To powinno być bardzo radosne wydarzenie.
Grace się uśmiechnął.
– Cleo i ja jesteśmy zaszczyceni, że państwo przyjęli
zaproszenie.
– Cała przyjemność po naszej stronie! Kościół w Rottingdean
jest przepiękny, to idealne miejsce na ślub. – Martinson
uśmiechnął się, ale zaraz znów spoważniał. – Chodzi o to, że
mieliśmy wielu kandydatów na to stanowisko. Ale osoba, która
ma zdecydowanie najlepsze kwalifikacje, to ktoś, z kim chyba
miałeś kilka zatargów w przeszłości. Chciałbym tylko, byś
wiedział, że ta nominacja w żadnym stopniu nie umniejsza tego,
jak cię doceniam.
Grace zmarszczył czoło, zastanawiając się, o kim może być
mowa. Przyszła mu do głowy pewna osoba, ale od razu odrzucił
tę myśl.
Martinson jakby czytał mu w myślach.
– To nadinspektor Cassian Pewe z Policyjnej Metropolitalnej.
– Cassian Pewe? – powtórzył Grace niewyraźnie, jakby miał
nadzieję, że się przesłyszał.
– Naprawdę znakomicie się nadaje na to stanowisko.
Grace poczuł się jak owad, który wpadł do zlewu i wiruje,
czekając, aż wciągnie go odpływ. Cassian Pewe?
– Wiem, że kiedyś się nie dogadywaliście, ale zapewnił mnie,
że to już przeszłość.
Grace po raz pierwszy spotkał Cassiana Pewe’a, gdy ten, jako
inspektor Scotland Yardu do spraw porządku publicznego,
przyjechał do Sussex, by poprowadzić szkolenie. Rok później
Grace ponownie natknął się na tego niezwykle aroganckiego
człowieka, gdy Scotland Yard przysłał posiłki, aby wesprzeć
policję z Brighton podczas konferencji Partii Pracy. Półtora roku
temu Cassian Pewe przyjechał na zaproszenie poprzedniej
asystentki nadkomisarza, Alison Vosper, aby zorganizować
policyjną ekipę poszukiwawczą, która rozkopała ogród
Grace’a w poszukiwaniu ciała Sandy, którą Grace rzekomo
zamordował i tam pogrzebał.
Grace nigdy mu tego nie wybaczył. Pewe zawsze się pysznił
i stroszył piórka, zachowując się, jakby miał władzę, nawet gdy
tak nie było. Nadkomisarz słynął z niechęci do arogancji –
z pewnością nie mógł poważnie myśleć o tej nominacji. Grace był
zaskoczony, że człowiek o wyczuciu Martinsona mógł podjąć
taką decyzję. Mianował na jego przełożonego tego gnojka?
Nieco ponad rok temu Grace, ryzykując życie, uratował
Cassiana Pewe’a, gdy ten po pościgu samochodowym
zakończonym wypadkiem o mało nie spadł z urwiska Beachy
Head razem z autem Grace’a. Po tym wydarzeniu Pewe poprosił
o przeniesienie z powrotem do Policji Metropolitalnej i Grace
miał nadzieję, że nigdy więcej go nie zobaczy.
Nie mógł uwierzyć, że ten człowiek znów pojawi się w jego
życiu. I to jako jego szef! Postanowił zagrać w otwarte karty.
– Naprawdę nie jestem tym zachwycony, panie naczelniku.
– Doskonale to rozumiem – odparł Tom Martinson. – Jeśli to
dla ciebie zbyt niewygodne, mogę spróbować gdzieś cię
przenieść, jeżeli pojawi się odpowiednia okazja, ale wolałbym,
żebyś został w wydziale do spraw poważnych przestępstw. Może
jakiś czas wytrzymasz? Pewe kategorycznie mnie zapewnił, że
nie ma nic przeciwko tobie.
Grace długo się namyślał, zanim odpowiedział. Nie znał
równie dobrych posad w policji Sussex. Uwielbiał dochodzenia
w sprawach o zabójstwo. Zwykle nie mógł się doczekać nowego
dnia pracy.
Ale Cassian Pewe jako jego szef?
Cholera.
41
Poniedziałek, 28 października
– Cholera.
Ręcznik Red spadł na podłogę. Obróciła się i z przerażeniem
wbiła wzrok w zamknięte drzwi. Cholera, o cholera. Nie… Trzęsła
się ze strachu. Czy Bryce tu był? Czy jest tu teraz? Czy wszedł,
kiedy była pod prysznicem?
Zamknęła drzwi łazienki na zasuwkę i oparła się o nie,
ponownie wpatrując się w kartę do gry narysowaną na lustrze.
Potem podbiegła do okna i wyjrzała na opuszczoną uliczkę.
Drugie piętro. Za wysoko, żeby wyskoczyć. Pulsujący strach
zaciskał jej krtań. Zimne, wilgotne powietrze sprawiało, że drżała
jeszcze bardziej.
Przez chwilę czuła się jak w dziecięcym koszmarnym śnie,
w którym gonił ją potwór, a ona próbowała krzyczeć, ale nie
mogła wydobyć z siebie głosu. Czy powinna wzywać pomocy
przez okno?
Czy ktoś by ją usłyszał?
Po chwili strach zamienił się w gniew. Chrzań się, Bryce!
Starała się myśleć racjonalnie. Przecież sprawdziła mieszkanie
i zaryglowała drzwi. Niemożliwe, żeby dostał się do środka, gdy
brała prysznic.
Prawda?
Dygocząc, podniosła ręcznik i rozejrzała się po łazience za
jakąś bronią. Popatrzyła na szczotkę do sedesu. Na okrągłe wolno
stojące lusterko. Na butelki z perfumami i słoiki z kremami.
Wybrała lusterko i chwyciła je za podstawę. Otworzyła drzwi
i pchnęła na oścież.
Przed sobą miała pusty przedpokój.
42
Poniedziałek, 28 października
Bryce, w swoim mieszkaniu po drugiej stronie ulicy,
obserwował ją na monitorze pokazującym obraz z miniaturowej
kamery, którą ukrył w jednym z wkrętów mocujących
łazienkowe lustro do ściany. Uśmiechał się.
Miło zobaczyć ją nago. Miło zobaczyć ją szczerze
przestraszoną. Patrzył, jak wychodzi do przedpokoju, spogląda
w prawo, potem w lewo, trzymając uniesione lusterko.
Przyglądał się z niekłamaną satysfakcją, jak ponownie sprawdza
każdy centymetr swojego mieszkania, otwiera wszystkie drzwi,
zagląda do szafek, a wreszcie bierze do ręki telefon i do kogoś
dzwoni.
Wiedział dokładnie, do kogo, i miał rację.
– Posterunkowy Spofford – odezwał się głos.
Bardzo mu się podobała panika w jej głosie, gdy rozmawiała
z posterunkowym. Policjant próbował ją uspokoić i obiecał, że
przyjedzie za piętnaście minut. Ten sam sukinsyn, który wiele
miesięcy temu wręczył mu walizki pod jej drzwiami.
Bryce skupił się na ekranie laptopa. Na mapie w Google Earth,
przedstawiającej dom niedaleko Henfield, w którym mieszkali jej
jędzowata matka i żałośnie słaby ojciec. Już niedługo.
Przybliżył obraz, przyglądając się oknom i dachowi.
Potem wpisał kolejny adres. Apartamentowiec Royal Regent
przy Marine Parade, gdzie Red zamierzała kupić swoje
wymarzone mieszkanie. Tam w sobotę spotka się z rodzicami.
Wymarzone mieszkanie, mała. Możesz sobie marzyć dalej!
43
Poniedziałek, 28 października
Red, ubrana w czarne pończochy, czarną spódnicę do kolan,
szary sweter z golfem i buty, wciąż drżąca ze strachu, usłyszała
dzwonek domofonu i popatrzyła na mały ekran obok drzwi.
Poczuła
falę
ulgi,
gdy
rozpoznała
przyjazną
twarz
posterunkowego Roba Spofforda, nieco zniekształconą za sprawą
kiepskiego obiektywu. Wpuściła policjanta do budynku, a po
minucie usłyszała pukanie do drzwi. Wyjrzała przez judasz,
zdjęła łańcuch i otworzyła oba zamki.
Kiedy wszedł do mieszkania, pośpiesznie zamknęła drzwi na
zasuwę.
– Mój Boże, dziękuję, że przyszedłeś.
Nigdy wcześniej nie widziała go bez munduru. Miał na sobie
ciemną skórzaną kurtkę, T-shirt i dżinsy. Wyglądał na
szczuplejszego i bardziej umięśnionego niż w policyjnym
uniformie.
– Żaden problem. Już skończyłem służbę, ale sierżant mnie
wezwał. Opowiadaj.
– Nie wiem, od czego zacząć.
– Wyglądasz, jakby przydał ci się drink, Red.
Pokiwała głową.
– To prawda. Chcesz się przyłączyć?
– Bardzo bym chciał, ale dziękuję.
Przy spokojnym i pewnym siebie policjancie szybko się
wyciszyła. Czuła się bezpiecznie w jego towarzystwie. Weszli do
kuchni, Red nalała sobie kieliszek albarino, a Robowi dała
szklankę wody, i przeszli do salonu. Spofford usiadł na malutkiej
kanapie, a ona przycupnęła naprzeciwko na twardym,
podniszczonym fotelu.
– Mogę zapalić? – spytała, spragniona papierosa.
– Tak, jeśli mnie poczęstujesz.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Ty też palisz?
– Tylko nie mów o tym mojej żonie!
Ponownie
się
uśmiechnęła,
przyniosła
papierosy
i popielniczkę. Wysunęła jednego papierosa dla Roba
i wyciągnęła w jego stronę zapaloną zapalniczkę.
– No to opowiadaj – zachęcił ją.
Zapaliła papierosa i głęboko się zaciągnęła.
– Może to zabrzmi jak szaleństwo… i nie bardzo wiem, od
czego zacząć.
– Cofnij się jak daleko chcesz.
– W porządku. Otóż Bryce, o czym ci chyba wspominałam,
hobbystycznie zajmował… zajmuje się magicznymi sztuczkami.
– Owszem, wspominałaś.
– W wielu z nich wykorzystuje ogień. Na przykład podaje ci
swoją wizytówkę, która po chwili staje w płomieniach.
– Rozumiem.
– Być może wyciągam niewłaściwe wnioski, ale Karl, mój
nowy chłopak, spalił się żywcem. Następnie spłonęła restauracja,
do której poszłam na pierwszą randkę z Bryce’em… a potem
z Karlem. W niedzielę jechałam do swoich rodziców na lunch
i zapalił się mój samochód. Dzisiaj w drodze do domu wstąpiłam
do sklepu, a kiedy byłam w środku, wybuchł pożar. Gdy
wróciłam tutaj, okazało się, że pierścionek zaręczynowy, który
dostałam od Bryce’a, a potem mu zwróciłam, jakimś sposobem
znalazł się na moim palcu. – Pokazała mu pierścionek leżący na
stoliku. – Po powrocie do mieszkania poszłam pod prysznic,
a kiedy wyszłam, na moim lustrze pojawił się wizerunek damy
kier. Podczas naszej pierwszej randki w Cuba Libre Bryce zrobił
magiczną sztuczkę. Karta z damą kier pojawiła się w mojej
torebce.
Spofford zmarszczył czoło.
– Pokaż mi to lustro.
Zaprowadziła go do łazienki, wskazała lustro, po czym wbiła
w nie wzrok z niedowierzaniem.
Niczego na nim nie było.
Posterunkowy popatrzył na nią, na lustro, znów na nią.
– Była tutaj – powiedziała. – Nie wymyśliłam tego. – Podeszła
i przyjrzała się z bliska powierzchni lustra, szukając
jakiegokolwiek śladu damy kier. Ale powierzchnia była
całkowicie czysta, jakby przed chwilą ktoś ją starannie umył.
– Była tutaj! – powtórzyła Red. Popatrzyła na Spofforda, a ten
uniósł brwi. – Naprawdę. Była tutaj. Nie zwariowałam.
– Gdzie dokładnie?
Przyjrzał się miejscu, które wskazała. Zaczynała wątpić
w swoje zmysły.
Wpatrywał się w lustro przez kilka sekund. Potem przeniósł
wzrok na nią.
– Ostatnio żyjesz w dużym stresie, prawda?
– Rob, proszę, nie pieprz. Nie wyobraziłam sobie tego. Proszę,
nie rób ze mnie nawiedzonej neurotyczki. Naprawdę ją
widziałam.
Posterunkowy Spofford nachylił się i kilkakrotnie chuchnął
na lustro.
Po chwili dama kier ponownie się pojawiła.
44
Poniedziałek, 28 października
Ale z ciebie spryciarz, posterunkowy Spofford!
Bryce z rozbawieniem patrzył na ekran, obserwując
policjanta, który z ważną miną krążył po mieszkaniu,
sprawdzając okna i drzwi, by w końcu pokręcić głową.
Powiedział Red, że nie znalazł niczego podejrzanego.
Oczywiście, że nie!
– Czy to możliwe, żeby Bryce miał klucz? – spytał.
Brawo, Batmanie! Tylko że ja nie potrzebuję kluczy. Być może
nie zdajesz sobie sprawy, że istotną częścią mojego saperskiego
szkolenia w Armii Terytorialnej była nauka otwierania zamków.
Z kolei w Stanach siedziałem w celi z wybitnym włamywaczem.
Nie ma na tym świecie zamka, którego nie umiałbym otworzyć
w ciągu pół minuty. Harry Houdini nie mógłby się ze mną
równać. Ale przecież nie podzielę się z tobą tą wiedzą.
Więc rób, co musisz. Odgrywaj swoją rolę. Zrób dobre
wrażenie na Red. Może masz nadzieję, że ją bzykniesz?
Powodzenia, koleś. Ona jest jak czarna wdowa. Po bzykaniu cię
zje. Skończysz jako gówno na jej progu.
Ale przecież nigdy nie byłeś nikim więcej, co, Spofford?
Bezmyślną bryłą białka, skonsumowanego, przetrawionego
i wydalonego następnego dnia.
Pewnego dnia spotkamy się w piekle. Dopóki tak się nie
stanie, baw się dobrze na ziemi, przyjacielu. Odgrywaj ważniaka,
dodając Red otuchy.
Ale niech ci się nie zdaje, że zdołasz ją ocalić.
45
Poniedziałek, 28 października
Kiedy Roy Grace krótko po dziewiętnastej wszedł do domu,
Cleo siedziała na kanapie w salonie, ubrana w luźną bluzkę.
Opuściła ramiączko biustonosza i karmiła syna piersią.
W telewizji leciał stary odcinek Miss Marple, który Cleo
natychmiast przyciszyła, by z uśmiechem przywitać Roya.
Humphrey podbiegł do swojego pana, szaleńczo merdając
ogonem, i oparł się o niego łapami. Grace z nieobecną miną
uściskał psa, a Cleo zachmurzyła się, widząc wyraz twarzy
ukochanego.
– Jak ci minął dzień, kochanie? – spytała z wahaniem.
– Leżeć, piesku – rzucił. Podszedł do Cleo, pocałował ją
w policzek i dał małemu całusa w pulchną rączkę. – Nie pytaj.
– Tatuś wrócił, Noah! Popatrz! – pisnęła, z uczuciem
spoglądając na synka. Potem podniosła zmartwiony wzrok na
jego ojca. – Co się stało?
– Powiem ci, kiedy się trochę uspokoję. Wolałbym, żeby Noah
nie słuchał, jak przeklinam.
Poszedł do kuchni i zrobił sobie większą niż zwykle wódkę
z martini, po czym wypił ją duszkiem. Przyrządził kolejną, wspiął
się na piętro i wyszedł na taras, gdzie zapalił papierosa.
Pieprzony Cassian Pewe. Największy gnój, jakiego spotkał
podczas dwudziestoletniej służby w policji. W porównaniu
z Pewe’em poprzedniczka Rigga, zjadliwa Alison Vosper, była
świętą. Co się dzieje, do cholery? Rok temu Cassian Pewe, po tym
jak nie udało mu się udupić Grace’a, jak niepyszny wyjechał
z Sussex i wrócił na swoje dawne stanowisko w Metropolitalnej.
A teraz ten gnojek ma zostać jego nowym szefem?
„Cassian zapewnił mnie, że nie ma nic przeciwko tobie”.
Słowa Toma Martinsona nieprzekonująco rozbrzmiewały
w głowie Grace’a. To były fatalne wieści. Najgorsze, jakie mógł
sobie wyobrazić. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był tak
przygnębiony. Usiadł na wiklinowym fotelu i rozglądał się
ponuro. Czuł się jak w potrzasku.
Miałby odejść z wydziału do spraw poważnych przestępstw?
Z pracy, którą uwielbiał? Nie ma takiej możliwości! Nigdy nie
miał w zwyczaju się poddawać i nie zamierzał tego zmieniać.
Znajdzie jakieś wyjście. Musi. Po niedawnej fuzji zespołów
z Surrey i Sussex jego pozycja i tak niebezpiecznie osłabła, bo
w obu hrabstwach pracowało za dużo detektywów. Przyszła mu
do głowy paranoiczna myśl, że sprowadzenie Pewe’a było
subtelną próbą pozbycia się go. Czyżby naczelnik bawił się
w takie gierki?
Przypomniał sobie wydarzenia ostatniego roku. Przecież miał
dobre wyniki. No dobrze, jeden zabójca uciekł albo utonął
w zatoce Shoreham. Podczas poprzedniego dochodzenia Glenn
Branson został postrzelony, a inny detektyw poważnie ranny.
Czyżby Roy nagle przestał tutaj pasować? Jedynym sposobem na
zagwarantowanie sobie pewnej przyszłości było zabłyśnięcie,
zwrócenie na siebie uwagi naczelnika, aby ten uznał go za
niezastąpionego.
Ale w tym celu musiał się zabrać za jakąś niezwykle ważną
sprawę.
Jeszcze tego nie wiedział, ale wkrótce miał dostać taką szansę.
46
Poniedziałek, 28 października
Alkohol poprawił mu nastrój. Cleo już dawno odłożyła syna
do łóżeczka i weszła na górę. Grace siedział na kanapie, jadł
wegetariańskie ravioli odgrzane w kuchence mikrofalowej
i oglądał wiadomości telewizyjne. Pieprz się, Cassianie Pewe. Jeśli
jeszcze raz wejdziesz mi w drogę, zakończę twoją karierę, Bóg mi
świadkiem.
W wiadomościach mówili o zwolnieniach w policji. Naczelnik
Tom Martinson bronił się przed pytaniami reportera. Zapewniał,
że nic nie obniży skuteczności działań policji w hrabstwie.
Grace podziwiał jego zdecydowanie. Nigdy nie uda się wygrać
wojny z przestępczością. Na świecie zawsze będą złoczyńcy,
pochodzący ze wszystkich warstw społecznych, którzy będą
krzywdzić ludzi i niszczyć, a często także odbierać im życie.
Ważną rolą policji jest wzmacnianie poczucia bezpieczeństwa
w społeczeństwie. Słowa otuchy, jakie teraz wypowiadał
Martinson, miały długofalowe skutki.
Zadzwonił służbowy telefon. Chociaż Grace w sobotę brał
ślub, z powodu nieobecności dwóch kolegów i choroby trzeciego
musiał być stale pod telefonem. Oczywiście mógł zlecić
otrzymane zadanie komuś innemu, i w tej chwili miał taki
zamiar.
– Nadinspektor Grace, słucham?
Dzwonił inspektor Andy Kille, kontroler z dyspozytorni
w Haywards Heath.
– Roy, mundurowi przy John Street w Brighton bardzo się
niepokoją o niejaką Red Westwood. Obecnie przebywa
w zabezpieczonym mieszkaniu, które przydzielono jej po tym,
jak padła ofiarą przemocy domowej ze strony swojego chłopaka.
Ale wygląda na to, że facet dostał się do lokalu. Na miejscu już
pojawiła się policja. Posterunkowy Spofford chciałby zamienić
z tobą kilka słów. Mogę go połączyć?
– Jasne – odpowiedział Roy Grace, ale w myślach dodał:
„Cholera”. Nie powinien był pić, skoro dyżurował przy telefonie.
Na szczęście miał plan B.
W słuchawce rozległy się trzaski, a po nich głos:
– Nadinspektor Grace?
– Zgadza się. O co chodzi?
Wysłuchał litanii obaw posterunkowego. Poznał historię
przemocy domowej, która dotknęła Red Westwood ze strony jej
kochanka iluzjonisty, a także jego sfałszowaną przeszłość.
Dowiedział się o spalonym ciele doktora Karla Murphy’ego.
O pożarze, który strawił restaurację Cuba Libre. O ogniu, który
pojawił się w komorze silnika volkswagena garbusa. O pożarze
w sklepie spożywczym. O pierścionku zaręczynowym, który
w tajemniczych okolicznościach niespodziewanie wrócił na palec
Red Westwood. O pojawieniu się damy kier na łazienkowym
lustrze. O tym, że ten człowiek ponad wszelką wątpliwość dostał
się do zabezpieczonego mieszkania.
– Nie podoba mi się to, co słyszę – powiedział, gdy Spofford
skończył. – Wiedziałem o śmierci tamtego lekarza, ale nie
zdawałem sobie sprawy, że może być powiązana z innymi
wydarzeniami. Czy ktoś może zostać z panią Westwood? Od razu
wyślę do pana kogoś z wydziału do spraw poważnych
przestępstw.
– Zostanę tutaj osobiście, panie nadinspektorze – odparł
Spofford.
Grace przerwał połączenie i od razu zatelefonował do Glenna
Bransona.
– Możesz się tam wybrać, stary? – spytał, gdy już przekazał
mu szczegóły.
– Daj mi pół godziny. Sprawdzę, czy siostra Ari może zostać
– Daj mi pół godziny. Sprawdzę, czy siostra Ari może zostać
z dziećmi.
– Jesteś dobrym człowiekiem.
– Tak, wiem. Brzmisz, jakbyś się nawalił.
– Bo się nawaliłem.
– Pijesz na dyżurze?
– Jeśli będę musiał wyjść, ściągnę kierowcę. Ale na razie
muszę się napić. Jutro powiem ci dlaczego.
– Wszystko w porządku? – spytał Branson, szczerze
zatroskany.
– Nie, jest do dupy.
– Coś z dzieciakiem albo Cleo?
– Nic im nie jest. Nie przejmuj się, jutro wszystko ci opowiem.
47
Poniedziałek, 28 października
Red siedziała na kanapie, sącząc wino z kieliszka, świadoma,
że powinna być trzeźwa i czujna. Próbowała oglądać wieczorne
wiadomości o dziesiątej, żeby zająć czymś myśli. Pierścionek
zaręczynowy leżał na stoliku, a ona szarpała bransoletkę,
próbując usunąć także ją. Znacznie straciła na wadze, dzięki
czemu bransoletka była na tyle luźna, że prawie – ale
niezupełnie – mogła ją zsunąć. Postanowiła, że rano pójdzie do
jubilera i poprosi, aby przeciął to cholerstwo.
W przedpokoju ślusarz wezwany przez Spofforda wymieniał
oba zamki w drzwiach. Słyszała, jak posterunkowy rozmawia
przez telefon z kapitanem jednostki do spraw przemocy,
przedstawiając mu swoje obawy.
Po kilku minutach ślusarz, wesoły mężczyzna w grubym
niebieskim kombinezonie roboczym, na co dzień doglądający
zamków w zakładzie karnym w Lewes, wszedł do pokoju
i wręczył Red dwa zestawy lśniących nowych kluczy. Wiedziała,
że wkrótce się przeprowadza, ale wciąż nie znała dokładnej daty,
a tymczasem chciała się czuć bezpieczna w tym mieszkaniu.
Bezpieczna od zakusów Bryce’a.
– Gotowe! – powiedział. – Wymieniłem też łańcuch na
mocniejszy i dodałem jeszcze jeden zamek, który może pani
zamknąć od środka. Posterunkowy Spofford poprosił, żebym
wrócił jutro i zmienił pani sypialnię w schron. Będzie
wyposażona we wzmocnione drzwi i ściany i telefon komórkowy
zapewniający bezpośrednie łącze z policją. Numer komórki
posterunkowego Spofforda będzie zapisany w pamięci. W tym
pomieszczeniu przez co najmniej godzinę będzie pani
zabezpieczona przed wszelkimi próbami wtargnięcia z zewnątrz.
W tym czasie zdąży dotrzeć do pani policja. Oto moja wizytówka,
gdybym był pani do czegoś potrzebny. – Na wizytówce widniało
nazwisko Jack Tunks.
– Bardzo dziękuję, Jack – powiedziała.
– Nie musi się pani przejmować, pani Westwood.
Sprawdziłem wszystkie okna i jutro założę na nich lepsze zamki.
Nawet Houdini się tutaj nie dostanie – zapewnił ją, nieświadomy,
że Bryce Laurent ich widzi i słyszy każde słowo.
Houdini był starym oszustem, powiedział Bryce bezgłośnie.
Oczywiście, że nie dostałby się do środka. Możesz spać spokojnie!
Mimo obecności ślusarza i policjanta Red podskoczyła ze
strachu, gdy usłyszała dzwonek domofonu. Spofford wyszedł za
nią do przedpokoju. Na ekraniku zobaczyła wysokiego
czarnoskórego mężczyznę w skórzanej kurtce i dżinsach, łysego
jak kula do kręgli.
Wcisnęła guzik głośniczka.
– Słucham?
– Inspektor Branson z wydziału do spraw poważnych
przestępstw policji hrabstw Surrey i Sussex.
– Proszę wejść – odpowiedziała napiętym głosem. – Drugie
piętro. Bardzo dziękuję za przybycie.
Bryce Laurent się uśmiechnął. Wszystko rozwijało się zgodnie
z planem.
Och, Red, a mogło być zupełnie inaczej! Gdybyś nie słuchała
rodziców, tylko serca. Moglibyśmy teraz być w łóżku i czule się
kochać, mieć przed sobą całe życie. Tymczasem oboje jesteśmy
skończeni. Czy to nie tragedia?
– Inspektor Branson? – spytała Red, otwierając drzwi
wesołemu mężczyźnie potężnemu jak góra.
– Zgadza się, tak samo jak Richard Branson, tylko bez miliarda
funtów w banku! – odpowiedział z uśmiechem.
Pięć minut później siedział naprzeciw niej w salonie,
popijając kawę i robiąc szczegółowe notatki. Posterunkowy
Spofford wyszedł, pewien, że zostawia kobietę w dobrych rękach.
– Zacznijmy od początku – rzucił Glenn Branson. – Może się
pani cofnąć tak daleko, jak pani chce.
Inspektor od razu jej się spodobał. Miał w sobie ciepło,
pozytywną energię. Jednocześnie promieniowały od niego
smutek i wrażliwość, jakby doznał jakiejś osobistej tragedii.
Opowiedziała mu o tym, jak poznała Bryce’a, a przez kolejną
godzinę zrelacjonowała wszystko, co się stało, poczynając od
odkrycia przez jej matkę, za pośrednictwem detektywa, że Bryce
okłamał ją w sprawie swojej przeszłości, a kończąc na
wydarzeniach ostatniego tygodnia.
Branson spytał, czy zachowała korespondencję mailową
z Bryce’em z czasów, gdy zaczęli się spotykać. Otworzyła laptopa
i pokazała mu swoje ogłoszenie z internetowego serwisu
randkowego.
Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie
miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je
rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i — kto wie? — może coś
więcej.
Przepisał jego treść i popatrzył na nią z namysłem.
– A więc uważa pani, że pożary, do których doszło
w minionym tygodniu, są powiązane?
– Tak. Z tym ogłoszeniem… z moim byłym. To nie może być
zbieg okoliczności. Każdy z tych pożarów jest jakoś ze mną
powiązany.
– Z tego, co pani mówi, wynika, że Bryce Laurent to bardzo
chory człowiek.
Mamy do czynienia z kimś bardzo chorym, czy tak,
inspektorze? – pomyślał słuchający tego Bryce. W takim razie
przekonajmy się, czy ma pan rację, i jaki pan jest bystry!
Zapewniam, że to dopiero początek.
48
Wtorek, 29 października
Matt Wainwright właśnie został awansowany na dowódcę
zmiany i to była jego pierwsza szychta na nowym stanowisku;
postanowił przyjechać wcześniej, żeby zrobić dobre wrażenie.
Chociaż zaczynał pracę dopiero o ósmej trzydzieści, już godzinę
wcześniej ruszył ciemnymi, zalanymi deszczem ulicami w stronę
posterunku straży pożarnej w Worthing, rozmyślając o tym, jak
będzie dziś kierował swoim zespołem.
Myślał także o nowej sztuczce karcianej, którą opanował już
niemal do perfekcji. Jeśli będą mieli spokojny dzień, pokaże ją
chłopakom. Był zbyt pogrążony w myślach, by zauważyć małą
białą furgonetkę, która jechała za nim w świetle wstającego dnia,
cały czas trzymając się w odległości dwustu metrów.
Skręcił w lewo, przejechał wzdłuż ściany posterunku
i zaparkował na wolnym miejscu na tyłach budynku. Kilka
garaży było otwartych, a dwa wozy strażackie stały na parkingu,
gdzie koledzy kończący nocną zmianę myli je przed odejściem do
domu.
Po raz ostatni zaciągnął się papierosem i wyrzucił go przez
okno na asfalt. Niedopałek potoczył się, sypiąc iskrami, po czym
zgasł na deszczu.
Jedną z najbardziej podniecających rzeczy w jego pracy było
to, że nigdy nie wiedział, co się wydarzy za pięć minut. W każdej
chwili mogła się odezwać syrena. Kiedy tak się działo, strażacy
wybiegali ze świetlicy, zjeżdżali po drążku, zakładali uniformy
i wyjeżdżali na sygnale, a wszystko w docelowym czasie
dziewięćdziesięciu sekund.
Podczas piętnastu lat służby nie spotkał strażaka, który nie
uwielbiałby przypływu adrenaliny, jaki towarzyszy jeździe tymi
potężnymi czerwonymi bestiami. Żadne pieniądze nie mogą się
równać z emocjami, jakie wzbudza siedzenie za kierownicą
osiemnastotonowego wozu strażackiego mknącego ulicami
miasta, oraz z poczuciem zagrożenia, ponieważ nigdy nie
wiadomo, co czeka u celu.
Zastanawiał się, co mu przyniesie ten dzień. Większość
strażaków, wliczając jego samego, za najbardziej wymagające,
a zarazem satysfakcjonujące uważała pożary domów, ponieważ
wymagały wykorzystania rozmaitych aspektów wyszkolenia.
Niektórzy woleli wycinanie ofiar wypadków z wraków
samochodów. Jeszcze inni efektowne pożary budynków
przemysłowych z udziałem dziesiątek jednostek z całego
hrabstwa. Ale wszystkim największą satysfakcję przynosiło
ratowanie ludzi.
Wielu strażaków łączyło jeszcze jedno: chociaż było to ich
główne zajęcie i oś, wokół której obracało się ich życie, niejeden
z nich miał drugą pracę. Matt nie był wyjątkiem. Miał nadzieję,
że w pewnym momencie zacznie zarabiać na magicznych
sztuczkach tyle pieniędzy, że będzie mógł to robić na pełny etat.
Z pewnością zmierzał w tym kierunku, zważywszy na coraz
większą liczbę występów. Miał dwójkę małych dzieci, więc jego
żona Sue byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby mógł zrezygnować
z niebezpiecznej pracy w nietypowych godzinach.
Bryce Laurent stał w cieniu na ulewnym deszczu
i obserwował Matta Wainwrighta, dopóki ten nie wszedł do
budynku. Wtedy skupił wzrok na niedopałku papierosa na ziemi.
Po kilku minutach oba wozy strażackie wjechały tyłem do garażu
i zamknięto drzwi. Opuszczony parking zdobiła mozaika słabego
światła padającego z okien.
Bryce, ubrany na czarno, bezszelestnie podszedł do
niedopałka, podniósł go dłonią w rękawiczce, ostrożnie umieścił
w foliowej torebce i wsunął ją do kieszeni. Rozejrzał się i zbliżył
do nissana należącego do Matta. W ciągu kilku sekund otworzył
drzwi po stronie kierowcy.
Wainwright wkurzał go od trzech lat. Odbierał mu chleb.
Pysznił się. Dostawał zlecenia, o które zabiegał Bryce.
Dosyć tego, koleś!
Wślizgnął się do samochodu i zamknął za sobą drzwi.
49
Wtorek, 29 października
– Dzień dobry, staruszku. Masz kilka minut? – zapytał Glenn
Branson, wpadając do gabinetu Roya Grace’a we wtorek za
kwadrans ósma.
Zawahał się, widząc kubek z kawą, otwartą puszkę coli
i niemal opróżnione opakowanie paracetamolu. Krawat
Grace’a był rozwiązany, jego zazwyczaj zdrowa cera miała blady
odcień, a charakterystycznie przekrwione oczy świadczyły
o niewyspaniu lub kacu.
W przypadku Grace’a o jednym i drugim.
– Wyglądasz do dupy!
– Dzięki – odrzekł Grace bez cienia uśmiechu.
– Mówię poważnie. Przedwcześnie urządziłeś wieczór
kawalerski i zapomniałeś mi powiedzieć?
– Bardzo zabawne. – Przyjrzał się inspektorowi. Branson jak
zwykle był w eleganckim garniturze, tym razem błyszczącym
i brązowym, z krawatem, który zapewne było widać z Marsa. Jak
na kogoś, kto przed niecałymi trzema miesiącami stracił żonę –
nawet biorąc pod uwagę, że byli w separacji – przez kilka
ostatnich tygodni sprawiał wyjątkowo radosne wrażenie. Ale
w końcu odzyskał dzieci, dom i swoje życie.
Za oknem, przez które było widać parking, halę załadunkową
przed supermarketem ASDA i południową, nadmorską część
Brighton, niebo miało szary kolor nagrobka i padał rzęsisty
deszcz.
– Pamiętasz Cassiana Pewe’a? – spytał Grace.
– Uroczy Cassian Pewe. Złotowłosy detektyw ze Scotland
– Uroczy Cassian Pewe. Złotowłosy detektyw ze Scotland
Yardu o chrapliwym, nosowym głosie. Trafił do nas w zeszłym
roku i udało mu się zniechęcić do siebie niemal każdego w tym
budynku i w dochodzeniówce w Brighton. Niestety, dobrze go
pamiętam. Pan dwulicowy.
Grace osuszył szklankę coli i ponownie ją napełnił.
– Właśnie. – On także doskonale go pamiętał. To dlatego
poprzedniego wieczoru zaglądał do kieliszka, czego teraz
żałował. Kiedy Pewe wrócił do Londynu z podwiniętym ogonem,
Grace odkrył, że majstrował on przy dowodach w pewnej dawnej
sprawie, i zagroził mu aresztowaniem.
Nie wiedział, ani wtedy, ani teraz, że Cassian Pewe miał krótki
romans z Sandy, jego żoną.
Przekazał Glennowi Bransonowi najnowsze wieści dotyczące
nominacji.
– Nie wierzę! Pewe? Asystentem nadkomisarza?
– Cóż, będziesz musiał uwierzyć.
– Pamiętasz ten film Żądło?
– Z Robertem Redfordem i Paulem Newmanem?
– I Robertem Shawem.
– No?
Branson wzruszył ramionami.
– Zabiorę się za to. Jakoś załatwimy sukinsyna.
Po raz pierwszy od wyjścia z gabinetu Toma Martinsona
Grace się uśmiechnął.
– Dzięki, stary, podoba mi się twoje podejście. Może najpierw
powinienem spróbować go zauroczyć.
– Znasz jakiegoś zaklinacza węży?
– Poszukam w Google’u. – Grace znów się uśmiechnął, lecz po
chwili spoważniał. – Ale chyba nie przyszedłeś, żeby słuchać
o moich problemach. Opowiadaj.
– Wczoraj wieczorem poprosiłeś mnie, żebym porozmawiał
z panią Red Westwood, prawda?
Grace pokiwał głową.
– To sprytna babka. Inteligentna i racjonalna. Opowiem ci
– To sprytna babka. Inteligentna i racjonalna. Opowiem ci
wszystko, a wtedy chyba przyznasz, że w sprawie lekarza z klubu
golfowego Haywards Heath, tego od samospalenia i listu
pożegnalnego, wydarzyło się coś więcej, niż nam się wydaje.
– To znaczy?
– To znaczy, że być może nie mamy do czynienia
z samobójstwem.
– Wszystkie znalezione ślady wskazują na to, że lekarz
odebrał sobie życie – odparł Grace i upił łyk kawy. – Żył w chwili
pojawienia się ognia. Ma poparzenia w ustach i gardle
i nawdychał się dymu.
– Wysłuchaj mnie – poprosił Branson, wyjmując notatnik, po
czym szczegółowo przytoczył wszystko, co zapisał.
Dwadzieścia minut później Grace pogrzebał w stercie akt
pokrywających jego biurko i wydobył teczkę doktora Karla
Murphy’ego. Wyjął z niej kopię listu pożegnalnego. Natychmiast
zwrócił uwagę na jedno zdanie, które wydało mu się dziwne.
– Jak dużo ta kobieta powiedziała ci o doktorze Murphym,
Glenn?
Branson zaczął się zastanawiać. Za oknem Grace zauważył
radiowóz, który zwolnił, zjeżdżając ze wzgórza, włączył lewy
kierunkowskaz i po chwili skręcił w stronę bramy aresztu. Na
tylnym siedzeniu siedziała jakaś zgarbiona postać. Podejrzany
w drodze na przesłuchanie. Grace przez chwilę myślał o swoim
synku. Na świecie jest tylu cholernych łajdaków, a oni są w stanie
aresztować tylko niewielki procent. Jak, u diabła, może uczynić
ten świat bezpiecznym dla swojego dziecka?
Kiedy Branson przekazywał mu wszystko, co Red Westwood
powiedziała o Karlu Murphym, Grace robił notatki. Lekarz był
miłośnikiem golfa – co tłumaczyło, dlaczego zwłoki znaleziono
na polu golfowym – a chociaż Grace nie bardzo nadawał się do
tego sportu, wiedział, że klub Haywards Heath cieszy się
znakomitą reputacją.
– Red mówiła, że lubił zagadki – ciągnął Branson. – Codziennie
rozwiązywał krzyżówkę z „Timesa”. Podobno chwalił się, że miał
rekord tylko o dwie minuty gorszy od rekordu świata.
– A ty jesteś dobry w krzyżówkach? – spytał Grace.
Inspektor pokręcił głową.
– To nie moja działka. Ari czasami je rozwiązywała i wtedy
prosiła mnie o pomoc z niektórymi hasłami. Ale nie byłem w tym
najlepszy, chyba że chodziło o filmy. Mówiła, że tępak ze mnie. –
Nagle posmutniał i wzruszył ramionami. – Pewnie miała rację.
Była ode mnie dużo inteligentniejsza. – Na chwilę umilkł. –
Dobrze nam było razem, zanim…
Grace popatrzył na niego pytająco. Jego przyjaciel już dawno
nie wspominał żony.
– Zanim?
Branson wzruszył ramionami.
– Zanim przyszła na świat Sammy. Wtedy wszystko się
zmieniło. Nagle przestałem być najważniejszy w jej życiu. Nie
pozwól, żeby tak się stało między tobą a Cleo.
Grace wiedział, co przyjaciel ma na myśli. On i Cleo często
o tym rozmawiali i postanowili, że chociaż narodziny syna wiele
zmieniły, a oboje szczerze i głęboko go kochają, zawsze będą się
starali mieć dla siebie czas. Pokiwał głową.
– Pracujemy nad tym.
– Pracujcie bez wytchnienia, stary. Nasz wykres szczęścia
osiągnął dno i już tam pozostał. Sprawy jeszcze bardziej się
pogorszyły, gdy urodził się Remi, a Ari wpadła w depresję. –
Nagle Branson zawiesił głos, a Grace zauważył łzę spływającą mu
po policzku. Nachylił się nad biurkiem i poklepał go po ramieniu.
– Zmieniła twoje życie w piekło, chociaż na to nie zasłużyłeś,
stary. Nie zapomnij o tym.
Branson uśmiechnął się i otarł łzę grzbietem dłoni.
– Tak, wiem. Ale nic na to nie poradzę, że czasami ją
wspominam.
– Byłoby dziwne, gdybyś tego nie robił.
Pokiwał głową i pociągnął nosem.
– No dobrze, skupmy się. Jeszcze jedna sprawa, choć nie
wiem, czy istotna. Red powiedziała, że nieżyjąca żona Karla
Murphy’ego urodziła się w Niemczech, tak samo jak jego matka.
– To coś oznacza?
Branson pokręcił głową.
– Przynajmniej ona nie dostrzega żadnego związku.
Chociaż Grace czuł się tak, jakby jego głowę pokąsał tysiąc
pszczół, na chwilę zatopił się w myślach, bębniąc palcami po
obudowie komputera.
– Nie podoba mi się to, co powiedziałeś o pożarach.
– Tego się spodziewałem.
– Z raportu patologa wynika coś innego, ale… – Grace
przejrzał swoje notatki. – Ciekawi mnie powiązanie między tymi
incydentami. Wszystkie łączy osoba Red Westwood. Chyba
chciałbym zasięgnąć opinii Jacka Skerritta.
Grace kierował wydziałem zajmującym się poważnymi
przestępstwami i mógł samodzielnie zmienić kwalifikację
dochodzenia w sprawie śmierci doktora Karla Murphy’ego, lecz
z powodu braku pewności i dużych kosztów zakrojonego na
szeroką skalę śledztwa w sprawie zabójstwa postanowił zgodnie
z przyjętym zwyczajem skonsultować się ze swoim przełożonym,
chociażby po to, by mieć oficjalną zgodę, zwłaszcza że Cassian
Pewe już wkrótce będzie szukał pretekstu, by mu dopiec.
Zadzwonił do asystenta Skerritta i dowiedział się, że szefa nie
ma w biurze, ale jutro rano znajdzie półgodzinne okienko.
– Jeśli chcesz, mogę przejąć od ciebie dochodzenie, jak
będziesz w podróży poślubnej – zaproponował Branson. – Nie
chcę, żeby ta sprawa popsuła ci wyjazd.
– Praca ma u mnie pierwszeństwo – odparł Grace.
Jego przyjaciel pokręcił głową.
– Właśnie takie podejście spieprzyło twoje małżeństwo
z Sandy i moje z Ari. Nie pozwól, żeby to się powtórzyło. Cleo jest
wyjątkowa.
– Karl Murphy też dla kogoś był wyjątkowy. Musimy
dowiedzieć się prawdy.
– Nie pozwolę, żebyś schrzanił sobie życie, stary. Lepiej
przyjmij to do wiadomości.
Grace popatrzył na swojego współpracownika i przyjaciela
i zobaczył, że ten ma śmiertelnie poważną minę.
50
Wtorek, 29 października
Było już całkowicie jasno, ale z czarnego jak asfalt nieba
wciąż lała się woda. Bryce Laurent siedział w furgonetce
zaparkowanej niedaleko posterunku straży pożarnej i cieszył się
z osłony, jaką zapewniał mu deszcz. Zobaczył, że drzwi garażu
się otwierają. Po chwili dwa wozy, migając niebieskimi światłami
i wyjąc syrenami, włączyły się do gęstego ruchu. Niedawno
minęła dziewiąta. Bryce zauważył na przednim siedzeniu
pasażera drugiego wozu sylwetkę Matta Wainwrighta. Dowódcy
zespołu. Znał procedury.
Dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak na posterunku rozległ się
alarmowy klakson, załogi wyjeżdżały, początkowo kierując się
instrukcjami zapisanymi na papierowym pasku wydrukowanym
w bazie, a potem także uaktualnieniami pojawiającymi się na
komputerowym ekranie w kabinie wozu. Bryce miał miłe
wspomnienia z krótkiego okresu, który przepracował jako
strażak z tą ekipą.
Ale gdy go zwolniono, nie był już taki zadowolony.
Zupełnie na to nie zasłużył. Matt Wainwright marzył
o karierze iluzjonisty. Bryce mu pomógł, pokazał kilka sztuczek.
A wtedy ten gnojek zaczął mu podbierać zlecenia. To musi się
skończyć.
O tak, położy temu kres.
Hałaśliwe wozy go minęły.
W głowie Bryce’a także coś hałasowało.
Słyszał krzyki swojej matki.
Zatkał uszy palcami.
Ale wciąż ją słyszał.
Tamtej nocy.
Tamtej nocy się wyzwolił.
51
– Czy mamusia już może przyjść, kochanie?
Weszła chwiejnym krokiem do jego pokoju, naga, nie licząc
czerwonych butów na wysokich obcasach, gdy czytał przygody
Dennisa Rozrabiaki w magazynie komiksowym „The Beano”.
W ustach trzymała wygiętego skręta z kilkoma centymetrami
popiołu na końcu, a w powietrzu unosiły się opary alkoholu
i ostra, gumowata woń palonego narkotyku.
Po chwili przysiadła ciężko na krawędzi łóżka i ze
zdziwieniem popatrzyła w dół, gdy popiół spadł na wykładzinę.
Jej długie rude włosy opadały na twarz jak teatralna kurtyna
opuszczająca się po pierwszym akcie. Podała mu skręta
i powiedziała, żeby się zaciągnął. Zrobił to z poczucia obowiązku,
a wtedy kazała mu zaciągnąć się ponownie, podczas gdy sama
wsunęła dłoń pod kołdrę i go chwyciła.
Zaczęło mu się kręcić w głowie i poczuł mrowienie
w brzuchu. A także palący wstyd. Jej uścisk stawał się coraz
bardziej erotyczny. Ułożyła obok niego obwisłe, pomarszczone
ciało, zrzuciła komiks na podłogę, a następnie mocniej chwyciła
jego penisa i zaczęła go delikatnie masować. Wbrew sobie
poczuł, że twardnieje. Po chwili był boleśnie sztywny.
– Mamusia coś na to poradzi – wyszeptała. – Och, jesteś takim
dużym chłopcem. Takim dużym! Takim przystojnym. Tyle kobiet
będzie cię pragnęło, ale one są brudne, nieczyste. Jesteś za dobry
dla tych ścierek. Jesteś wyjątkowym synkiem mamusi. Chcę
poczuć w sobie swojego dużego chłopca.
Bryce przypomniał sobie walentynkowy wieczór trzy
miesiące później, gdy miał szesnaście lat. Po raz pierwszy pił
alkohol, z Rickym Heleyem, jedyną osobą, z którą dogadywał się
w szkole. Byli wysocy i wyglądali dojrzale jak na swój wiek, więc
nikt nie sprawiał im kłopotów w pubach. Heley był autsajderem,
tak samo jak on. Miał ładną twarz i niezgrabne, patykowate ciało.
Jako jedyni chłopcy w klasie nie mieli dziewczyn, a nawet nie
byli w nikim zadurzeni. Bryce nie miał śmiałości zaczepić żadnej
dziewczyny – bał się, jak zareaguje matka.
Tamtego dnia rano obaj z Rickym Heleyem otrzymali po
dziesięć walentynek, co najwyraźniej zaskoczyło ich kolegów.
Wszystkie były pełne bardzo osobistych wyznań miłości
i tęsknoty ze strony tajemniczych wielbicielek. Początkowo dali
się nabrać, dopóki kpiące uśmiechy innych uczniów nie
zdradziły żartu.
Wieczorem Bryce i Heley poszli się upić. Wybrali się do Kemp
Town, ponieważ Heley twierdził, że zna kilka pubów, w których
potrafi im załatwić darmowe drinki. W każdym z nich znacznie
starsi mężczyźni stawiali im piwo i whisky i z nimi gawędzili. Za
każdym razem, gdy opróżniali szklanki, Heley czym prędzej brał
Bryce’a pod rękę i wyprowadzał go z lokalu, ignorując prośby
sponsorów, by chłopcy zostali dłużej.
Tego dnia Bryce po raz pierwszy pił alkohol i kiedy szedł
chwiejnym krokiem w górę stromego wzgórza obok Queen’s
Park, zataczając się po chodniku i przytrzymując równie
niepewnie kroczącego Ricky’ego Heleya, czuł, jak wzbiera w nim
gniew. Wtoczyli się na Freshfield Road i przeszli na drugą stronę
szerokiej ulicy, gdzie stał jego szeregowy dom.
– Dzięki – wybełkotał Bryce. – Że pomogłeś mi wrócić. Nie
wiem… Nie wiem, jak… – Zamilkł, a świat rozmazał mu się przed
oczami.
Nagle Heley pochylił się i pocałował go w usta.
– Hej! – Bryce odepchnął kolegę, ale ten nie zamierzał
rezygnować. Mocno przytrzymał twarz Bryce’a dłońmi, przywarł
wargami do jego warg i wepchnął mu język do ust.
Bryce zareagował, z całych sił uderzając Heleya prawym
kolanem w krocze, a gdy ten zatoczył się do tyłu, zrobił kilka
kroków naprzód i uderzył go pięścią w nos. Krew zalała usta
Heleya, który jeszcze bardziej się cofnął i upadł.
– Nigdy więcej tego, kurwa, nie rób, ty pedale – odezwał się
Bryce. Zostawił Heleya na chodniku z zakrwawionym nosem,
wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Po chwili usłyszał
niewyraźny głos matki.
– To ty?
– Taaa.
– Gdzie byłeś?
– Wyszedłem.
– Piłeś? – spytała oskarżycielskim tonem.
– Mam szesnaście lat.
– Byłeś z jakimiś kobietami?
– Nie byłem.
– Bardzo cię potrzebuję. Chodź do mamy!
Powoli, niechętnie, niepewnym krokiem wspinał się po
schodach. Nienawidził tego, nienawidził siebie, bał się, co
powiedzieliby chłopcy w szkole, gdyby się dowiedzieli. Zatoczył
się na półpiętrze i stanął w progu pokoju matki. Siedziała na
szerokim różowym łóżku z papierosem w ustach i niemal pustym
kieliszkiem wina w dłoni. Jej piersi wystawały spod koszuli
nocnej, łypiąc na niego pożądliwie.
– Chodź tutaj, kochanie.
– Jestem zmęczony, mamo.
– Chodź i zaspokój swoją mamusię! Mamusia dzisiaj bardzo
tego potrzebuje, skarbie – powiedziała, nie wyjmując papierosa
z ust, zaciągnęła się, wypuściła dym nosem, po czym strzepnęła
popiół na spodek pełen niedopałków stojący na stoliku przy
łóżku. W telewizji leciał film, jedna z typowych produkcji
sensacyjnych o twardzielach, które nieustannie oglądała. – Zrób
to, kochanie.
Nagle Bryce poczuł, że gniew tlący się w jego wnętrzu buchnął
potężnym płomieniem. Spojrzał na matkę z czystą nienawiścią,
zaciskając pięści. Popatrzył na jej mahoniową wiktoriańską
toaletkę. Na buteleczki z perfumami, pojemniki z kosmetykami
do makijażu, butelki i tubki z kremami i balsamami oraz lakier
do włosów w spreju.
Lakier do włosów.
Pomimo upojenia myślał z całkowitą jasnością. Sięgnął lewą
dłonią do kieszeni i wydobył chustkę.
– Chodź do mamusi!
– Muszę wydmuchać nos.
Zmarszczyła czoło, bo zamiast wydmuchać nos, owinął
chustką prawą dłoń.
– Co robisz, kochanie?
Chwiejnym krokiem podszedł do toaletki, osłoniętą prawą
dłonią chwycił puszkę z lakierem, zepchnął pokrywę kciukiem,
a następnie rzucił się na matkę i mocno wcisnął przycisk,
kierując strumień lakieru prosto na jej twarz.
Popatrzyła na niego z całkowitym zaskoczeniem. Po chwili
lakier zajął się od papierosa, rozległ się gwałtowny ryk
i buchnęły płomienie. Matka wrzasnęła. Bryce wciąż trzymał
palec na przycisku. Rozpylał lakier, aż ogień zajął jej włosy.
Zapłonęła także jej nocna koszula i pościel. Nadal nie zwalniał
przycisku. Jej skóra poczerniała, a wrzaski osłabły i zmieniły się
w chrapliwe sapanie, aż w końcu matka umilkła. Miała czarną
twarz; jej niewidzące oczy poruszały się w pociemniałych
oczodołach jak małe białe kulki, a usta na zmianę otwierały się
i zamykały.
Płonęło już całe łóżko. Cofnął się i patrzył od progu pokoju,
jak ogień ogarnia zasłony i pełznie po suficie. Wciąż widział
matkę, której ciało nieznacznie się poruszało, i czuł woń
pieczonego mięsa.
Potem odstawił lakier na stolik, podniósł zatyczkę z podłogi
i wepchnął ją na miejsce, po czym wycofał się z sypialni,
zostawiając otwarte drzwi, i poszedł do swojego pokoju. Nie
zapalając światła, wyjrzał na ulicę. Heley już poszedł. Dobrze.
Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Dobrze. Jak najciszej otworzył
okno, wpuszczając wieczorne powietrze. Otworzył je jak
najszerzej. Po jakimś czasie usłyszał, że ryk płomieni przybrał na
sile.
Pośpiesznie się rozebrał i korzystając z odrobiny światła, jaką
zapewniały uliczne latarnie, włożył piżamę i szlafrok. Wsunął
stopy w kapcie i chwiejnym krokiem wyszedł na półpiętro. Cała
sypialnia matki zmieniła się w ogniste piekło. Czuł palące gorąco
na twarzy. Mimo to zaczekał, aż zapłonie futryna drzwi,
a płomienie wydostaną się na półpiętro.
Wtedy powoli, przytrzymując się poręczy, zszedł na parter,
z uśmiechem zdjął chustkę z dłoni i schował ją do kieszeni.
Odczekał jeszcze kilka minut na dole schodów, dopóki pożar
nie ogarnął całego piętra. Wtedy otworzył drzwi frontowe
i wytoczył się przed dom, łkając i krzycząc o pomoc.
– Pożar! Boże, pożar, pożar! Pomocy! Pomocy!
Dotarł do domu sąsiada, zadzwonił do drzwi i zaczął w nie
bębnić pięściami.
– Pożar! Pomocy, moja matka jest uwięziona, błagam,
pomóżcie mi!
52
Środa, 30 października
Jack Skerritt, szef dochodzeniówki, cieszył się popularnością
wśród policjantów z Sussex. Był twardym i rzeczowym
gliniarzem starej daty, który nie miał poważania dla politycznej
poprawności ani liberałów o miękkim sercu. Jako były dowódca
policji z Brighton and Hove miał ogromne doświadczenie
zarówno w służbie mundurowej, jak i w wydziale
dochodzeniowym. Skończył pięćdziesiąt dwa lata i wraz
z końcem roku miał przejść na emeryturę. Kilka miesięcy temu
podczas przyjęcia pożegnalnego, które wyprawili dla innego
funkcjonariusza, przy drinku powiedział Grace’owi, że
w emeryturze najbardziej pociąga go to, że będzie mógł pójść do
pubu i powiedzieć ludziom, co naprawdę myśli na jakiś temat,
nie obawiając się, że następnego dnia wszystkie gazety zacytują
jego słowa i będą go krytykować. Miał mocno prawicowe
poglądy, lecz nie był nietolerancyjnym głupcem.
Tego ranka Skerritt nie był w najlepszym nastroju; omal nie
dostał apopleksji na wieść o awansie Cassiana Pewe’a. Grace
i
Branson
siedzieli
przy
dwunastoosobowym
stole
konferencyjnym w jego obszernym gabinecie znajdującym się
naprzeciwko gabinetu Grace’a, po drugiej stronie sali wydziału
dochodzeniowego na pierwszym piętrze Sussex House.
Nadinspektor wylewał żółć.
– Tom Martinson to świetny gość – powiedział. – Nie
rozumiem tej decyzji. Będę musiał z nim pomówić. Ściągnięcie
tutaj z powrotem tego skurwiela to jak oddanie szaleńcowi
kontroli nad szpitalem psychiatrycznym. Cholera!
Kiedy Skerritt wreszcie się uspokoił, Grace podsumował
sytuację, a następnie pozwolił, aby Glenn Branson szczegółowo
opowiedział o swoich podejrzeniach, że śmierć doktora Karla
Murphy’ego mogła nie być samobójstwem.
Skerritt pokręcił głową.
– Rozumiem twoje stanowisko, ale nie jestem przekonany.
Rigg ostatnio dobrał mi się do dupy w związku z wydatkami
naszego wydziału, więc nie mogę na podstawie waszych
podejrzeń poprzeć zmiany klasyfikacji tej sprawy na zabójstwo.
To niesie ze sobą zbyt duże koszty. Jeśli koniecznie chcesz to
zrobić, Roy, musisz sam podjąć taką decyzję i dobrze ją
uzasadnić.
– Więc czego potrzebuję, do cholery? – zdenerwował się
Grace. Rzadko tracił nad sobą panowanie, ale z powodu
niewyspania i nieprzejednanej postawy Skerritta był tego bliski.
– Jesteś doświadczonym policjantem, Roy – odparł Skerritt. –
Masz wyczucie w takich sprawach. Ale myślę, że tym razem się
mylisz. Nie przekonałeś mnie.
Grace postukał się palcem w skrzydełko nosa.
– Mój policyjny nos mówi mi, że to zabójstwo.
– Mimo listu pożegnalnego, którego autentyczność potwierdził
grafolog, i raportu patologa?
– Wciąż mam wątpliwości co do tego listu. Ale na razie nie
znalazłem żadnych dowodów.
– A tak z innej beczki, odkryto jakikolwiek związek między
tymi pożarami?
– Właśnie się tym zajmuję. Rozmawiałem o wszystkim, co się
wydarzyło, z inspektorem z wydziału do spraw podpaleń.
Skerritt pokiwał głową.
– Jedno jest pewne, Roy, nikt nie wie, w jakim stanie
psychicznym jest człowiek tuż przed samobójstwem, ale doktor
Murphy zapewne nie myślał jasno. Nikt przy zdrowych zmysłach
nie zabija się, jeśli ma dwójkę małych dzieci.
Grace popatrzył na Bransona, a potem znów na
nadinspektora.
– Co musiałbym zrobić, żeby pana przekonać i doprowadzić
do zmiany kwalifikacji dochodzenia?
– Jeżeli uda ci się podważyć list pożegnalny, sytuacja może się
zmienić. Jeśli przekonasz mnie, że został napisany pod
przymusem, będziemy mogli coś zdziałać.
Roy Grace uśmiechnął się ponuro. Skerritt nie był idiotą;
zapewne miał lepszy ogląd sytuacji od niego. Prawdopodobnie na
podstawie tego, czego się dowiedział, podjął właściwą decyzję.
Ale w głębi duszy Grace wciąż był przekonany, że w tej sprawie
jest jakieś drugie dno.
Skerritt uniósł obie dłonie.
– Muszę zostawić to w waszych rękach. Przykro mi… ale
zawsze możecie ze mną o tym porozmawiać.
53
Środa, 30 października
Roy Grace i Glenn Branson wrócili do gabinetu Grace’a nieco
przed dziesiątą, pogrążeni w milczeniu. Usiedli zamyśleni przy
niewielkim okrągłym stole.
– Kawy? – spytał Grace.
Jego przyjaciel ponuro pokiwał głową.
– Przyniosę.
– Nie, ja pójdę…
Branson uciszył go gestem dłoni.
– Musisz zachować siły na noc poślubną, staruszku.
– Bardzo śmieszne! – Grace zacisnął usta i uderzył prawą
pięścią w lewą dłoń. – Mamy go przekonać, że list został napisany
pod przymusem? Od czego zacząć, do diabła?
Ktoś energicznie zapukał do drzwi i do gabinetu wszedł
detektyw sierżant Norman Potting, nie czekając na zaproszenie.
Trzymał jakąś kartkę w foliowej koszulce i wyglądał na
zadowolonego z siebie. Stanął jak wryty, widząc posępne miny
swoich dwóch przełożonych.
– Nie przeszkadzam?
– W porządku, Norman – rzucił Grace. – To coś pilnego?
– Możliwe, szefie. Miałem rzucić okiem na list pożegnalny
doktora Murphy’ego. Chyba coś znalazłem.
Od razu zwrócił ich uwagę.
– Mów – polecił Grace.
Sierżant wyjął kartkę i położył ją na stole. Była to kserokopia
listu pożegnalnego, na której zakreślono na niebiesko kilka słów
i zapisano uwagi na marginesach. Potting usiadł, a Grace
i Branson przysunęli krzesła bliżej stołu.
Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud
Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od
czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać.
Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze
będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się
mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że
pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć.
XX
Potting wskazał nazwisko prawniczki.
– Na początku postanowiłem skontaktować się z wymienioną
kancelarią i porozmawiać z Maud Opfer, żeby sprawdzić, czy uda
mi się czegoś od niej dowiedzieć. Okazało się, że kancelaria Opfer
Dexter i wspólnicy nie istnieje.
Grace zmarszczył czoło.
– Nie znam takiej kancelarii w okolicy, ale podejrzewałem, że
to firma z Londynu albo innego miejsca w Wielkiej Brytanii.
Sierżant pokręcił głową.
– To mnie przekonało, że coś jest nie w porządku.
Zastanawiałem się nad słowem Dexter, ponieważ to imię
seryjnego zabójcy z serialu. Wie pan, o jakim filmie mówię?
Grace pokiwał głową.
– Cleo go ogląda.
– Ja też widziałem kilka odcinków – wtrącił Glenn Branson.
– Opfer to dziwne nazwisko – ciągnął Potting. –
Zastanawiałem się, co może oznaczać, więc skorzystałem
z tłumacza Google’a, który potrafi rozpoznać język, z jakiego
pochodzi wpisywane słowo. Okazało się, że to „ofiara” po
niemiecku.
– O cholera! – wykrzyknął Branson.
– Karl Murphy płynnie mówił po niemiecku – ciągnął Potting.
– Jego matka pochodziła z Monachium; dlatego nosi germańskie
imię. Maud brzmieniem niewiele różni się od Mord,
niemieckiego słowa oznaczającego „śmierć”. Jako miłośnik
szarad Karl Murphy z pewnością to zauważył. Po wpisaniu obu
tych słów do translatora otrzymujemy „ofiarę morderstwa”.
Grace i Branson przez chwilę w milczeniu przyglądali się
zakreślonym słowom i notatkom na marginesie.
– Oczywiście to tylko spekulacje – odezwał się Norman
Potting. – Ale co o tym sądzicie?
Grace go nie słyszał. Już dzwonił do Jacka Skerritta, trzymając
telefon drżącą dłonią.
54
Środa, 30 października
Chociaż Roy Grace był przeszkolony w kognitywnych
technikach przesłuchiwania świadków i podejrzanych, sam
rzadko prowadził przesłuchania, zazwyczaj pozostawiając ten
czasochłonny i starannie rozplanowany proces innym zaufanym
członkom swojego zespołu, podczas gdy sam skupiał się na
przeglądzie sprawy, aby upewnić się, że niczego nie przegapił.
Później mógł analizować istotne fragmenty przesłuchań.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że chociaż dzięki
dwudziestoletniej służbie w policji dysponował ogromnym
doświadczeniem, niosło ono ze sobą groźbę nadmiernej
pewności siebie. To najbardziej doświadczeni ludzie często
doznają najdotkliwszych upadków.
Czytał, że podczas wielu tragicznych katastrof lotniczych za
sterami siedział starszy pilot – wliczając najgorszą katastrofę
w historii, na Teneryfie w 1977 roku, gdy zderzyły się boeingi 747
linii KLM i Pan Amu. W szpitalach dochodziło do przypadków
amputacji niewłaściwych kończyn przez nieuważnych starszych
lekarzy. Nie wspominając o tym, że wszyscy najwięksi eksperci
od lawin zginęli porwani przez lawinę.
Właśnie dlatego na początku i w trakcie każdego dochodzenia
w sprawie zabójstwa Roy Grace pieczołowicie spisywał wszystkie
swoje decyzje oraz ich uzasadnienie, a następnie zestawiał je
z
uporządkowaną
i
szczegółową
listą
zamieszczoną
w regulaminie.
Ale w tym przypadku uznał, że powinien osobiście
porozmawiać z Red Westwood. Dlatego kilka minut przed
siedemnastą wszedł do malutkiego pokoju przesłuchań na
pierwszym piętrze Sussex House, niedaleko sali konferencyjnej,
w której organizował spotkania operacyjne.
Była to kanciasta, mdła, pozbawiona okien klitka z trzema
karmazynowymi krzesłami, małym okrągłym stolikiem, na
którym stały woda, szklanki i trzy kubki do kawy, kamerą
monitoringu pod sufitem oraz sprzętem nagrywającym. Glenn
Branson już siedział przy stole obok wyraźnie zdenerwowanej,
mniej więcej trzydziestoletniej kobiety, która sztywno przysiadła
na krawędzi krzesła. Grace skrzywił się, widząc krawat kolegi;
zresztą już wcześniej skarcił go z tego powodu. Jedną
z podstawowych zasad, do jakich powinni się stosować
przesłuchujący, jest noszenie jak najmniej krzykliwych ubrań, by
nie rozpraszać świadka. Ale teraz było już za późno, by coś
powiedzieć, więc skupił się na młodej kobiecie i na tym, co chciał
osiągnąć przez następną godzinę.
Miała atrakcyjną, dość pociągłą twarz, której kształt
podkreślały długie, elegancko przystrzyżone ciemnorude włosy
z przedziałkiem na środku. Była w cienkim czarnym swetrze
z golfem, krótkiej tweedowej spódnicy, czarnych grubych
rajstopach i czarnych butach do kolan. Kiedy wszedł,
uśmiechnęła się do niego niewyraźnie, ukazując piękne białe
zęby. Mimo wszystko wyglądała na niespokojną.
– Red Westwood, nadinspektor Roy Grace – przedstawił ich
sobie Branson, po czym zwrócił się do kobiety: – Nadinspektor
Grace będzie głównym śledczym w tej sprawie. Trafiła pani
w dobre ręce, jest najlepszy.
Uśmiechnęła się, a wtedy cała jej twarz się rozpromieniła, by
po chwili znów zatonąć w mrocznej chmurze, która ją otaczała.
W tej krótkiej chwili Grace dostrzegł w niej niezwykłe ciepło. Od
razu wzbudziła jego sympatię.
Zamknął drzwi i usiadł.
– Czy nie przeszkadza pani, że będziemy nagrywać tę
rozmowę?
– Ani trochę – odpowiedziała. Miała silny, pewny siebie, lekko
– Ani trochę – odpowiedziała. Miała silny, pewny siebie, lekko
chrapliwy głos i uśmiechała się, gdy mówiła. Ale Roy wyczuwał
niepokój w jej brązowych oczach i sposobie, w jaki obracała
srebrną bransoletkę na nadgarstku. Nosiła także srebrny
pierścionek na prawym kciuku oraz cienki srebrny łańcuszek
z krzyżykiem i kilkoma srebrnymi wisiorkami.
Branson uruchomił kamerę.
– Siedemnasta pięć, środa, trzydziesty października –
powiedział Grace dla potrzeb nagrania. – Przesłuchanie pani Red
Westwood
prowadzone
przez
nadinspektora
Roya
Grace’a i inspektora Glenna Bransona. – Popatrzył na Red. –
Cieszymy się, że zwolniła się pani wcześniej z pracy, żeby z nami
porozmawiać.
– Dziękuję. Przechodzę prawdziwe piekło. Jestem wdzięczna,
że panowie zgodzili się na spotkanie. – Popatrzyła na nich
z nerwowym uśmiechem. Czuła się bezpiecznie w tym pokoju,
w tym budynku. W tej chwili chciałaby zostać w nim na zawsze.
– Wiem, że w poniedziałek wieczorem złożyła pani obszerne
wyjaśnienia inspektorowi Bransonowi, ale czy nie będzie to dla
pani zbyt uciążliwe, jeśli poproszę, by wszystko nam pani
powtórzyła? – spytał Grace.
– Nie ma sprawy. Od czego mam zacząć?
– Niech pani opowie, jak poznała Bryce’a Laurenta – poprosił
Roy Grace.
Skrzywiła się, marszcząc mały, ładny nos.
– To trochę krępujące. Właśnie zakończyłam długotrwały
związek ze swoim chłopakiem, Dominikiem Chandlerem.
Zrozumiałam, że nie chcę z nim spędzić reszty życia. Mieliśmy
inne oczekiwania od życia. On chciał mieć dzieci, a chociaż ja
również tego pragnęłam, czułam, że nie jest właściwym
kandydatem. Rozstaliśmy się… w niezbyt miłych okolicznościach,
ale to inna historia.
– Czy w waszym związku pojawiały się też inne problemy? –
spytał Grace.
– Problemy?
– Czy Dominic Chandler zachowywał się w agresywny
– Czy Dominic Chandler zachowywał się w agresywny
sposób?
Stanowczo pokręciła głową.
– Ależ nie. W żadnym wypadku. Był bardzo delikatny. Poza
tym nie miał się czego obawiać, zawsze byłam mu całkowicie
wierna.
– Czy ma pani powody podejrzewać, że może mieć do pani
żal?
– Dominic? Nie. Kilka miesięcy temu spotkałam go
przypadkiem na dworcu w Hove. Był bardzo wesoły, powiedział,
że się żeni. Zresztą nigdy nie był agresywnym człowiekiem.
Detektywi wymienili spojrzenia.
– No dobrze, a więc co się wydarzyło po tym, jak rozstała się
pani z Dominikiem Chandlerem? – spytał Grace.
– Wyprowadziłam się od niego i znalazłam własne
mieszkanie. Czułam ulgę, że zakończyłam ten związek, ale
jednocześnie… no wie pan… zegar biologiczny dawał o sobie
znać. Wiedziałam, że jeśli chcę urodzić dzieci, to będę musiała
w miarę szybko kogoś poznać. Znajomi umówili mnie na kilka
randek w ciemno, ale wszystkie zakończyły się katastrofą. Moja
najbliższa przyjaciółka, Raquel Evans, uważała, że powinnam
spróbować szczęścia w internetowym serwisie randkowym. Więc
zamieściłam ogłoszenie w kilku z nich.
– Co pani napisała? – spytał Grace.
Branson otworzył notatnik, szukając strony, na której
w poniedziałek zapisał treść ogłoszenia. Red poczerwieniała
i sięgnęła do torebki.
– Przyniosłam to ogłoszenie, ponieważ uznałam, że może być
istotne. – Rozłożyła kartkę i przeczytała: – Samotna dziewczyna,
dwadzieścia dziewięć lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne
zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry, która je roznieci. Dobra
zabawa, przyjaźń i – kto wie? – może coś więcej.
Popatrzyła na obu policjantów.
– Trochę banalne?
Nie potrafiła niczego wyczytać z ich twarzy.
Roy Grace wziął od niej kartkę i sam przeczytał ogłoszenie,
Roy Grace wziął od niej kartkę i sam przeczytał ogłoszenie,
a następnie oddał je Red.
– Inspektor Branson powiedział, że Bryce Laurent jest kimś
w rodzaju iluzjonisty. Czy kiedykolwiek używał ognia w swoich
sztuczkach?
Pokiwała głową.
– Owszem. Tak się składa, że w swojej pokręconej przeszłości
przez pewien czas pracował jako strażak. Niewykluczone, że
nadal to robi.
Obaj mężczyźni zmarszczyli czoła.
– Uważa pani, że Bryce Laurent może pracować w straży
pożarnej? – spytał Glenn Branson.
– Wygląda na to, że strażacy mogą jednocześnie wykonywać
inny zawód, jeśli pracują i mieszkają nie dalej niż cztery minuty
jazdy od posterunku. – Uniosła brwi. – Ale prawdę mówiąc, nie
mam pojęcia, co on teraz robi ani kim jest. Kiedy go poznałam,
opowiedział mi, że kiedyś pracował jako pilot samolotów
pasażerskich w Stanach Zjednoczonych, a później przeniósł się
do kontroli ruchu, by móc być przy chorej żonie. To wszystko
okazało się kłamstwem. Nawet jego nazwisko było fałszywe, miał
mnóstwo różnych pseudonimów.
– Zna je pani? – spytał Roy Grace.
– Niektóre. Jednym z nich jest Bryce Laurent. Nie mam
pojęcia, jak naprawdę się nazywa. Tak często kłamał na temat
swojej przeszłości, że nie jestem pewna, czy sam ją pamięta.
Dowiedziałam się o niektórych jego dawnych zawodach dzięki
agencji detektywistycznej, którą wynajęła moja matka… za
moimi plecami… ale teraz jestem jej za to wdzięczna. Przez jakiś
czas był saperem w Armii Terytorialnej, ale został wyrzucony.
Instalował systemy alarmowe dla firmy ochroniarskiej, skąd
również został zwolniony. Jest utalentowanym iluzjonistą. Zaczął
zdobywać popularność w Brighton, lecz to także zaprzepaścił.
Grace zmarszczył czoło.
– Wygląda na to, że dysponuje umiejętnościami, które pasują
do wszystkiego, o co go podejrzewamy.
– Jest także znakomitym rysownikiem, tworzy świetne
– Jest także znakomitym rysownikiem, tworzy świetne
karykatury.
– W jakich sztuczkach wykorzystuje ogień? – spytał Roy
Grace.
– Jest ich sporo. Używał czegoś, co nazywa się sznurkiem
błyskowym, a także papierem błyskowym i wełną błyskową.
Uwielbiał pirotechnikę. Zdradził mi, że na boku dorabia sobie
produkowaniem fajerwerków na zamówienie.
– Och? – zaciekawił się Glenn Branson. – Co pani o tym
opowiadał?
– Niewiele. Podobno miał jakąś fabrykę, ale nie mam pojęcia
gdzie. Chyba gdzieś w Sussex.
– Jak długo się spotykaliście?
– Niecałe dwa lata.
– I nigdy nie zabrał pani do tej fabryki ani nie powiedział,
gdzie się znajduje? – spytał Branson, nieco zaskoczony.
– Przez cały ten czas wierzyłam, że pracuje w kontroli ruchu
na lotnisku Gatwick. Wracał do domu po swojej zmianie
i opowiadał, jak mu minął dzień, wspominał nietypowe
wydarzenia. Był tak przekonujący, że nie miałam powodu wątpić
w jego słowa. Dopóki matka nie pokazała mi raportu z agencji
detektywistycznej.
– No dobrze. Bardzo by nam pomogło, gdyby przypomniała
sobie pani, jak się pani czuła, gdy poznała Bryce’a – powiedział
Grace.
– Myślę, że byłam wtedy bezbronna. Po kilku latach związku
z Dominikiem Bryce początkowo był jak powiew świeżego
powietrza. Wydawało mi się, że jest mną szczerze
zainteresowany. Obsypywał mnie prezentami. Wierzyłam we
wszystko, co opowiadał o sobie… Bo dlaczego miałabym wątpić?
Nie miałam powodu. Złościłam się na matkę o to, że jest
podejrzliwa. Miłość tak działa na człowieka. To prawda, że jest
ślepa. Ja też byłam całkowicie zaślepiona przez wiele miesięcy.
Powinnam była czegoś się domyślić, w końcu nikt z moich
znajomych nie czuł się dobrze w jego towarzystwie.
– Wie pani, gdzie on teraz mieszka? – spytał Grace.
– Nie mam pojęcia.
– Sąd zakazał mu zbliżania się do pani na odległość mniejszą
niż osiemset metrów – przypomniał Branson. – Twierdzi pani, że
w zeszły czwartek mógł się pojawić przed pani biurem. Ale nie
jest pani pewna?
– Nie jestem.
– Czy ktokolwiek inny poza Bryce’em Laurentem mógł
narysować damę kier na lustrze w pani łazience? – spytał Grace.
– Nie – odparła. – Nikt mnie nie odwiedza, a kiedy nawet ktoś
się pojawia, na przykład hydraulik, to nigdy nie zostawiam go
samego. Ale jak mógłby się dostać do środka?
– Sprawia wrażenie bardzo zaradnego gościa – stwierdził Roy
Grace.
– To prawda.
– W pierwszej kolejności musimy poszukać śladów łączących
pana Laurenta Bryce’a ze śmiercią doktora Murphy’ego
i pożarami w restauracji Cuba Libre, pani samochodzie i sklepie
spożywczym – wyjaśnił. – Ale skoro wczoraj był w pani
mieszkaniu, a także włożył pani na palec pierścionek
zaręczynowy,
musimy
zakładać,
że
grozi
pani
niebezpieczeństwo. Możemy go aresztować, jeśli go znajdziemy.
Ale pani musi się przeprowadzić. W dotychczasowym
mieszkaniu nie jest pani bezpieczna.
– Szefie, zrobiliśmy tam solidny schron – odezwał się Branson.
– Można go zamknąć i otworzyć tylko od środka, jest nie do
sforsowania. Zapewni pani Westwood godzinną ochronę, co
wystarczy, abyśmy do niej dojechali.
– Wkrótce się przeprowadzam – oznajmiła Red. – Niedługo
podpiszę umowę.
– Dokąd? – spytał Grace.
– Do Kemp Town na wybrzeżu.
Nadinspektor zmarszczył czoło.
– Kiedy?
– Myślę, że mniej więcej za miesiąc, najpóźniej za sześć
– Myślę, że mniej więcej za miesiąc, najpóźniej za sześć
tygodni.
– Wolałbym, żeby pani w ogóle wyprowadziła się z Brighton –
odparł Grace.
– Wyprowadziła? Jak to? Dokąd?
– Do innej części kraju. Powinna pani także zmienić nazwisko
i tożsamość, dopóki nie znajdziemy i nie aresztujemy tego
człowieka.
Pokręciła głową.
– Nie chcę tego robić. Tutaj mam nową pracę i nie zamierzam
pozwolić, żeby mnie pokonał. Zostanę w Brighton.
– To nie trwałoby wiecznie – zapewnił ją Branson.
– Nie chcę stracić pracy. Czy policja może mnie zmusić do
wyprowadzki?
Grace pokręcił głową.
– Nie, ale zgodnie z procedurami, muszę pani wręczyć
oficjalne ostrzeżenie – odparł przepraszającym tonem. – To
dokument, który stwierdza, że nie jesteśmy w stanie zapewnić
pani całodobowej ochrony, w związku z czym doradzamy
samodzielne zwiększenie środków bezpieczeństwa i rozważenie
przeprowadzki.
– Moglibyśmy przydzielić pani funkcjonariusza z programu
ochrony świadków, chociaż tę rolę pełni już posterunkowy
Spofford – dodał Branson, spoglądając pytająco na kolegę. – Ale
on także nie może pani chronić przez całą dobę.
Red poczuła ucisk w żołądku. Możliwe, że wyprowadzka to
właściwe rozwiązanie. Ale wszystko, co zna i kocha, znajduje się
w Brighton i okolicach. Wyobraziła sobie samotność
w pensjonacie nad morzem na drugim krańcu Anglii. Z dala od
rodziny i przyjaciół. Poza tym, jak mogłaby w takiej sytuacji
utrzymać posadę?
– Problem polega na tym, że mamy ograniczone środki –
dodał Branson. – Nie możemy zapewnić pani całodobowej
ochrony policyjnej, ale możemy pomóc pani się ukryć.
– Sam pan przyznał, że Bryce jest zaradny. Jeśli będzie chciał
– Sam pan przyznał, że Bryce jest zaradny. Jeśli będzie chciał
mnie odnaleźć, zdoła to zrobić, tak samo jak znalazł moje
mieszkanie. Jeśli naprawdę stoi za tymi wszystkimi pożarami, to
możliwe, że chce mnie w ten sposób zastraszyć i ukarać. Nie
sądzę, żeby coś mi groziło. Gdyby chciał mnie skrzywdzić,
z pewnością już by to zrobił.
Zobaczyła, że policjanci wymienili spojrzenia. Po chwili Grace
popatrzył jej w oczy.
– Czy uważa pani, że to możliwe, że chciał ukarać doktora
Murphy’ego?
– Ukarać Karla?
– Za to, że się z panią spotykał?
Red popatrzyła na śmiertelnie poważne twarze obu
detektywów. Ten pomysł ją zmroził. Gdy zrozumiała, co wynika
ze słów nadinspektora, poczuła się, jakby na żołądku miała
opaskę uciskową. Od wielu dni rozważała taką możliwość, ale ją
odrzucała. Bryce miał drugie, mroczne oblicze, ale chyba nie
posunąłby się tak daleko? A może jednak?
– Czy… czy pan uważa… uważa… że on… – Załamał jej się głos.
Nie była pewna, co chce powiedzieć. Nagle otoczyła ją ciemna,
toksyczna mgła.
Po chwili usłyszała głos czarnoskórego policjanta.
– Wszystko w porządku? – spytał z troską.
Popatrzyła na niego przez łzy strachu i smutku.
– Nie, proszę, niech mi panowie powiedzą, że Bryce nie… nie…
o Boże. – Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać, uwalniając
emocje, które gromadziły się w niej przez ostatni tydzień.
Branson podał jej kilka chusteczek i otarła oczy, pociągając
nosem.
– Przepraszam – rzuciła. – Bardzo przepraszam. Mój Boże.
Myślałam, że kiedy skończyłam z Bryce’em… kiedy wyrzuciłam
go dzięki pomocy posterunkowego Spofforda, ten koszmar się
skończył. Ale teraz mam wrażenie, że tamtego dnia dopiero się
rozpoczął.
55
Środa, 30 października
Dopiero się rozpoczął, mała, masz całkowitą rację! O tak,
mogę ci to obiecać. Dzień, kiedy mnie upokorzyłaś, był
początkiem twojego koszmaru. Chociaż, prawdę mówiąc,
koszmar to niewłaściwe słowo. Z koszmaru można się obudzić.
W tym przypadku tak się nie stanie.
Bryce siedział przy biurku w swoim warsztacie i ze
słuchawkami na uszach śledził przebieg przesłuchania. Na
jednym z monitorów miał otwartą przeglądarkę TweetDeck.
Podzielność uwagi. Ćwiczył ją przez ostatnie miesiące. Zajmował
się rozmaitymi czynnościami, jednocześnie bez przerwy
słuchając, co robi Red. Czasami się przy tym uśmiechał, czasami
wpadał w złość.
Słuchanie, jak Red i lekarz uprawiają seks, budziło w nim
wściekłość. Odgłosy, które wydawali, posapywanie, staccato
przekleństw, które padały z jej ust, gdy szczytowała.
Tych samych przekleństw, które wykrzykiwała, gdy kochała
się z nim. Zupełnie jakby wiedziała, że słucha, i chciała się z nim
podrażnić.
Musiał to powstrzymać, nie pozwolić, by dalej go tak raniła.
Wyszedł z TweetDecka. Uwielbiał internet; tak łatwo było
zachować anonimowość. W prawdziwym życiu także był
anonimowy. Stworzenie fałszywej tożsamości jest łatwe, ale
wymaga fizycznej pracy. Chodzenia po blokach mieszkalnych
i podkradania ze skrzynek pocztowych rachunków za media,
praw jazdy, formularzy podatkowych i innych osobistych
dokumentów, które są przysyłane w żółtobrązowych kopertach.
Następnie sprawdza się rejestry zgonów i znajduje pasujące
nazwiska osób, które zmarły zbyt młodo, by ubiegać się o prawo
jazdy czy paszport. Miał siedem prawdziwych tożsamości –
paszportów, praw jazdy, kont bankowych, kart kredytowych,
a wszystkie zarejestrowane na różne adresy pocztowe
w Brighton i Londynie. Podobnie jak jego land rover.
Przydzielili Red funkcjonariusza, który miał się nią
opiekować. Ależ z niego słodki chłopak! Przyjemnie będzie
związać Red i zmusić ją do patrzenia, kiedy on będzie odcinał
kawałki ciała posterunkowemu Spoffordowi, ucząc go, że nie
należy mieszać się w sprawy serca. Ta zadowolona z siebie suka
powinna posmakować tego, co dla niej zaplanował. Warto było
doznać całego cierpienia, jakie mu sprawiła razem ze swoją
paskudną rodziną, by teraz zobaczyć przerażenie na jej twarzy.
Obserwować je całymi godzinami. Dniami. Może tygodniami.
Słuchać, jak błaga go o przebaczenie. Błaga, aby do niej wrócił,
by wszystko znów było jak dawniej. Ślubując mu nieustającą
miłość.
Nieustającą miłość.
Bardzo chciałby usłyszeć te słowa.
W ostatnich chwilach jej życia.
Ale najpierw musiał coś zrobić. Otworzył program do
tworzenia animacji i zabrał się do rysowania łodzi.
Przesłuchanie się skończyło. Red wracała do domu. Łódź
nabierała kształtu. Znalazł Sailing Roda Stewarta na Spotify
i włączył odtwarzanie. To była jedna z ulubionych piosenek Red.
Uśmiechnął się. Sailing. Żeglowanie.
Życie na fali oceanu. Hej-ho!
A może także śmierć.
Zaczął szukać w Google’u wykazu rejsów na kanale La
Manche.
56
Środa, 30 października
Wkrótce po dwudziestej tego wilgotnego październikowego
wieczoru Glenn Branson dotarł nieoznakowanym samochodem
do końca The Drive i skręcił w prawo w Church Road.
– Może mnie pan wysadzić gdzieś tutaj – powiedziała Red.
– Na pewno? Mogę panią podwieźć pod same drzwi. Upewnić
się, że cała i zdrowa wróci pani do domu.
Podobał jej się ten wysoki, łagodny olbrzym o serdecznym
obliczu. Był wystarczająco potężny, by czuła się całkowicie
bezpieczna, ale jednocześnie wyczuwała w nim jakąś słabość,
głęboki wewnętrzny smutek. Podczas powolnej jazdy w korku
kilka razy próbowała zagadnąć go o życie osobiste, ale on, jak na
policjanta przystało, skupiał się tylko na jej bezpieczeństwie.
– Dziękuję, ale muszę kupić coś do jedzenia.
Minęli poczerniałą fasadę sklepu spożywczego, zabitą
deskami i oklejoną przeprosinami dla klientów.
– Niech pani na siebie uważa. Koniec z pirotechniką, dobrze?
Uśmiechnęła się niewyraźnie i wskazała supermarket Tesco
po drugiej stronie ulicy.
– Może mnie pan wysadzić tam.
Włączył prawy kierunkowskaz.
– Dla pani transport pod same drzwi!
Kiedy zatrzymał się przed sklepem, zauważył znajomą postać
niechlujnego,
prawie
pięćdziesięcioletniego
złodziejaszka
o ogolonej głowie, który czaił się przy śmietnikach. Jimmy West.
Branson miał go na oku, bo dobrze wiedział, co ten knuje: Jimmy
West wyjmował stare paragony z kubła, a następnie wchodził do
sklepu, pakował do wózka takie same produkty i wychodził. Ale
teraz to nie on był jego największym zmartwieniem.
– To bardzo miło z pana strony – powiedziała Red, otwierając
drzwi.
– Wiem! – rzucił Branson z uśmiechem.
Odwzajemniła uśmiech i miała ochotę dać mu buziaka na
pożegnanie, ale powstrzymała się, uznając, że to nie wypada.
Pomachała mu i zamknęła drzwi.
Branson wciąż się uśmiechał, gdy patrzył, jak Red wchodzi do
supermarketu. Była atrakcyjną kobietą; dostrzegł wahanie na jej
twarzy, zanim wysiadła. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby
go pocałowała. Nic a nic.
Gdy zobaczył, że West zbliża się do kubła na śmieci, odsunął
szybę po stronie pasażera, nachylił się i zawołał:
– Dobry wieczór, Jimmy! Przeszedłeś na zakupy?
West obejrzał się, zbity z tropu. Po chwili rozpoznał twarz
policjanta.
– Och… dobry wieczór… eee, sierżancie! Sierżancie Bistow!
– Branson. Jestem już inspektorem. Co tutaj robisz?
– No wie pan… tylko przechodzę.
– Dobrze. Więc możesz iść dalej!
Złodziejaszek uniósł palec, pokazując, że zamierza wykonać
polecenie.
Branson zaczekał, aż mężczyzna opuści parking i wróci na
ulicę. Uświadomił sobie, że kiedyś współczułby komuś takiemu
jak on. Uwięzionemu w zaklętym kręgu, który sam dla siebie
stworzył. Ale, jak każdy policjant, z którym rozmawiał, po kilku
latach służby był innym człowiekiem, twardszym. Dostrzegał
w ludziach raczej to co złe, a nie to co dobre. Zazwyczaj nie
musiał szczególnie wytężać wzroku.
Wyczuwał jednak, że Red ma w sobie dobro. Czuł jej ciepło.
Wyjechał z parkingu i zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy,
gdzie zaczekał, aż Red wyjdzie ze sklepu z dwiema torbami
zakupów. Trzymając się na dystans, towarzyszył jej w drodze
powrotnej do domu i dopiero gdy zobaczył, że weszła do
budynku, odjechał do Sussex House.
57
Środa, 30 października
Red zapaliła światło na klatce schodowej i dźwigając dwie
ciężkie torby z zakupami, ostrożnie zaczęła wchodzić na górę.
Zatrzymała się na swoim piętrze i nerwowo zerknęła w głąb
korytarza, za siebie i w dół schodów, a następnie odstawiła
zakupy, wyjęła klucze i poszukała włosa, który zostawiła
w drzwiach. Wciąż był na miejscu.
Odetchnęła z ulgą, otworzyła wszystkie trzy zamki i weszła do
mieszkania. Zapaliła światło w przedpokoju, zatrzasnęła za sobą
drzwi, zamknęła je na klucz i założyła ciężki łańcuch. Odczekała
chwilę, bacznie nasłuchując. Na zewnątrz usłyszała oddalający
się jęk syreny. Niosąc torby, przecięła krótki przedpokój, zapaliła
światło w schronie za wzmocnionymi drzwiami i w swojej
sypialni, po czym zajrzała do obu pomieszczeń i łazienki.
Następnie przeszła do kuchni i postawiła zakupy na podłodze.
Wyjęła dwie butelki sauvignon blanc, jedną włożyła do
lodówki, a drugą do zamrażalnika. Mleko, ser, chleb, borówki
i winogrona schowała, a na stole postawiła sałatkę; rozpakowała
pieróg z rybą i wstawiła go do kuchenki mikrofalowej.
Na automatycznej sekretarce migało czerwone światełko,
więc wcisnęła przycisk odtwarzania i zdjęła płaszcz. To była
matka. Dlaczego ona zawsze dzwoni na numer domowy
i nagrywa wiadomości, zamiast zadzwonić na komórkę, którą
Red nosi przy sobie? Rozmawiały o tym tysiąc razy, ale bez
żadnego skutku.
„Cześć, kochanie. Na jutro zapowiadają ładną pogodę, więc
rano wybieramy się z ojcem pociągiem do Chichester, żeby
przyprowadzić jacht na przystań. Jeśli uda ci się wziąć wolny
dzień, dołącz do nas, świeże powietrze dobrze ci zrobi!”.
Jasne, pomyślała Red ponuro. Cały dzień na kanale La
Manche, gdzie przemarznie do kości, będzie jadła wilgotne
kanapki z jajkiem i pomidorem i piła ciepłe piwo, wysłuchując
podyktowanych dobrymi intencjami pouczeń i komentarzy
rodziców na temat jej katastrofalnego życia.
Oddzwoniła do matki i powiedziała, że chociaż bardzo
chciałaby wybrać się z nimi, następnego dnia ma umówionych
klientów, więc nie może się zwolnić z pracy. Rodzice potwierdzili
swoją wizytę w jej nowym mieszkaniu w niedzielne południe.
Otworzyła laptopa i sprawdziła pocztę. W skrzynce jak zwykle
znalazła masę spamu, zapytanie, czy chciałaby zagrać w lacrosse
w następną środę, na co z entuzjazmem przystała – od roku nikt
nie organizował meczu, a Red uwielbiała tę grę – i informację
o planowanym przyjęciu noworocznym, które wpisała do
kalendarza.
Nagle w skrzynce pojawił się nowy mail.
Red Westwood, nowe osoby obserwują cię na Twitterze.
Po trzech latach na Twitterze dorobiła się skromnej, ale
przyzwoitej liczby stu trzydziestu siedmiu obserwujących –
chociaż sama obserwowała ponad siedemset osób, między
innymi Jonathana Rossa, Stephena Frya, premiera, prezydenta
Obamę oraz wielu innych znanych ludzi z całego świata. Nie
spędzało jej to snu z powiek, ale oczywiście zawsze cieszyły ją
nowe osoby, które śledziły jej profil.
Kliknęła na link i z przerażeniem przeczytała wiadomość:
Obserwuje cię dama kier.
58
Środa, 30 października
Po przesłuchaniu Red Westwood Roya Grace’a nie trzeba było
dalej przekonywać. Uwierzył tej kobiecie i poczuł jej ból.
Zadzwonił do Cleo i zapowiedział, że musi zostać dłużej w pracy,
ale wróci, kiedy tylko będzie mógł. Cleo sprawiała wrażenie
wyczerpanej.
– Postaraj się, kochanie. Noah cały dzień marudzi. Chyba
ząbkuje.
Ignorując wyrzuty sumienia, spędził kolejne półtorej godziny
w swoim gabinecie. Najpierw poprosił o przysługę Tony’ego
Case’a, odpowiedzialnego za sprawy administracyjne; ten
opróżnił dla niego pokój operacyjny numer jeden, w którym
kilku członków jednego z zespołów właśnie kończyło pracę nad
dochodzeniem. Potem Grace zaczął dzwonić do wybranych ludzi,
zbierając własny zespół i zapowiadając pierwszą odprawę na
ósmą trzydzieści następnego dnia.
W drodze do domu, nieco po dwudziestej pierwszej,
obdzwaniał kolejne osoby, a gdy wreszcie wysiadł z samochodu,
wciąż z telefonem przy uchu, miał już zwerbowany prawie cały
zespół. Wszedł na ogrodzone podwórze domu, w którym na razie
mieszkali z Cleo, przed planowaną przeprowadzką na wieś, co
miało nastąpić w ciągu dwóch miesięcy, jeśli nie napotkają
żadnych kłopotów z zakupem domu. Po południu Grace’owi
poprawił humor telefon od agenta handlu nieruchomościami,
który poinformował go, że zgłosiła się osoba zainteresowana
domem, w którym Grace mieszkał z Sandy, i do rana powinna
wpłynąć oferta kupna.
Wsunął klucz do zamka i otworzył drzwi frontowe. Wszyscy
ludzie, którzy zapowiadali, że pojawienie się dziecka zmieni jego
życie, mieli całkowitą rację. Mimo wszelkich starań, jakie
podejmowali razem z Cleo, zrozumiał, że to nieuniknione
z powodu ogromu obowiązków, które spadły na ich barki.
Aż do ostatnich miesięcy ciąży Cleo, gdy wracał do domu po
pracy, zawsze witały go dźwięki muzyki, zapach perfumowanych
świeczek, a ona podawała mu zmrożoną wódkę z martini
i namiętnie go całowała.
Dzisiaj w domu unosiła się inna woń. Mdły, niewyraźny
zapach talku i świeżo upranych tetrowych pieluch, których Cleo
uparcie używała zamiast wygodnych jednorazowych pieluszek.
Siedziała na kanapie przed telewizorem, ubrana w luźną bluzę,
i karmiła małego. Przywitała Grace’a słabym uśmiechem.
– Cześć, kochanie. Jak ci minął dzień? – spytała.
Z
wysiłkiem
zdjął
płaszcz,
jednocześnie
głaszcząc
rozradowanego Humphreya.
– W porządku… hm… tak naprawdę trochę do dupy. Mam
nowe dochodzenie w sprawie zabójstwa, chociaż wcale mi ono
teraz niepotrzebne.
Natychmiast posmutniała.
– Mój Boże, czy to nam pokrzyżuje…
– Absolutnie nie! – przerwał jej w pół zdania. – Nic nie
pokrzyżuje naszych sobotnich planów ani podróży poślubnej. Jak
mały?
Noah ssał pierś z zamkniętymi oczami.
– Chwilowo dobrze. Ale cały dzień był marudny, bo kilka razy
dostał butelkę zamiast piersi. Obawiam się, że dzisiaj w nocy się
nie wyśpimy. Może powinieneś położyć się w pokoju gościnnym.
Pokręcił głową.
– Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego!
Uśmiechnęła się.
– Usłyszałeś to od Glenna?
– Nie, Trzej muszkieterowie to jedna z niewielu książek, które
pamiętam z dzieciństwa. – Uśmiechnął się i popatrzył na ekran
telewizora. – Muszę się napić.
– Wszystko dla ciebie przygotowałam.
Posłał jej całusa, przeszedł do kuchni i przyrządził sobie
mocną wódkę z martini, a następnie wrócił z drinkiem do salonu
i przysiadł na kanapie obok Cleo i dziecka. Wypił łyk i od razu
zachciało mu się palić, ale postanowił zaczekać, aż Noah pójdzie
spać.
– Jeśli musisz przełożyć naszą podróż poślubną, kochanie, to
trudno – odezwała się Cleo. – Chociaż przez cały tydzień
odciągałam pokarm.
– Nie ma mowy.
– Nie chciałabym, żeby Cassian Pewe wykorzystał to
przeciwko tobie. Wyjeżdżasz w środku dochodzenia. Nie
zdziwiłabym się, gdyby się czepiał.
Pokręcił głową.
– Dochodzenie już się rozkręciło. Wszystko przygotowuję,
a Glenn doskonale sobie poradzi pod moją nieobecność. Nie
pozwolę, żeby cokolwiek nam przeszkodziło… jak poprzednio.
– Z Sandy? – Pożałowała, gdy tylko wypowiedziała to imię. –
Przepraszam, nie chciałam.
Wzruszył ramionami.
– To już historia. Mamy całe życie przed sobą i cholernie cię
kocham. Nie powtórzę dawnych błędów. Jasne? – Popatrzył na
nią z radosną miną.
Odwzajemniła uśmiech.
– Nadal planujesz wieczór kawalerski?
– To nie będzie dzika impreza. Jutro wieczorem idę na piwo
z Glennem i kilkoma kolegami z wydziału, a w piątek u niego
przenocuję. Podobno oglądanie panny młodej w dniu ślubu
przynosi pecha.
– Tak się cieszę, że wreszcie spędzimy trochę czasu we dwoje.
– Ja też! Kiedyś nie mogliśmy się od siebie oderwać.
Pamiętasz, jak razem braliśmy prysznic i mydliliśmy się
nawzajem? Boże, ale mnie to kręciło!
– Mnie też! Obiecuję, że w przyszłym tygodniu będziemy to
– Mnie też! Obiecuję, że w przyszłym tygodniu będziemy to
robić codziennie. Będę cię całego masowała. Już się nie mogę
doczekać. Wciąż mi się podobasz, Royu Grace, podobasz mi się
jak diabli. Przepraszam, że ostatnio byłam zbyt zmęczona, żeby
ci to okazać.
– Wzajemnie, moja cudna.
Pochylił się i pocałował ją.
Noah przestał ssać pierś i zaczął płakać.
59
Czwartek, 31 października
Red usłyszała płacz. Gwałtownie otworzyła oczy i popatrzyła
prosto w oślepiający promień światła, które paliło jej siatkówki
jak laser. Zacisnęła powieki. Po chwili ponownie je otworzyła.
Tym razem zobaczyła twarz.
Bryce.
Wpatrywał się w nią.
Leżała nieruchomo i również na niego patrzyła. Prosto
w oczy. Usiłowała coś powiedzieć, ale strach odebrał jej głos.
Spróbowała ponownie. Jeszcze raz. W końcu zdołała wykrztusić:
– Czego chcesz?
Światło zgasło i nagle Red znalazła się w ciemności. Słuchała.
Nasłuchiwała kroków. Trzęsła się z przerażenia. Czy on jest
w pokoju?
Usłyszała kolejny okrzyk w mroku. Jęk bólu. Wycie. Długi,
piskliwy udręczony wrzask. Stuknięcie kubła na śmieci. Dwa
walczące koty. Następnie jęk syreny. Niech to będzie policja,
proszę! Po chwili syrena ucichła. Warkot taksówki. Trzaśnięcie
drzwi samochodu. Krzyki. Kłótnia dwojga pijanych, mężczyzny
i wulgarnej kobiety, która ciskała obsceniczne obelgi. Jej
towarzysz odpowiadał niewyraźnie w dialekcie scouse.
Czy Bryce jest w pokoju?
Kolejni ludzie, dwa piętra niżej, wszyscy pijani. Jeden zaczął
śpiewać Rule, Britannia! Kolejny wykrzykiwał: „Mewy! Mewy!
Mewy!3”.
Kibice piłkarscy.
Popatrzyła na zegar obok łóżka. Podświetlana wskazówka
Popatrzyła na zegar obok łóżka. Podświetlana wskazówka
pokazywała drugą osiemnaście.
– Mewy!
– Pieprzyć mewy!
– Nigdy nie próbowałem.
Kolejny wybuch śmiechu.
Pijacy
narzucający
swoje
żarty
ludziom
śpiącym
w okolicznych domach.
Miała ochotę wzywać pomocy. Pomocy od bandy pijaczków?
Dostała gęsiej skórki na nogach, brzuchu, rękach.
Czy Bryce tu jest?
Wyciągnęła rękę, uważając, by nie przewrócić wody, znalazła
lampę i wcisnęła guzik. Słabe światło zalało niewielki pokój.
Była sama.
Serce tłukło jej się w piersi. Zabrała komórkę ze stolika
nocnego i zatrzymała kciuk nad numerem 1, pod którym miała
zapisany numer posterunkowego Spofforda. Znieruchomiała,
wytężając słuch. Kłócąca się para gdzieś poszła, ale pijacy
pozostali i zaczęli śpiewać kibicowską przyśpiewkę ku chwale
Mew.
Chciała wstać z łóżka i sprawdzić mieszkanie, ale była zbyt
przestraszona, by wyjść z sypialni do przedpokoju. Dlatego nadal
leżała bez ruchu, słuchając pijackich śpiewów i przekomarzań.
Nasłuchiwała
jakichkolwiek
dźwięków
dobiegających
z mieszkania. Nagle usłyszała męski głos.
„Sto trzydzieści cztery osoby zginęły, gdy zawalił się most
kolejowy sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Kalkuty. To
jedna z najtragiczniejszych katastrof kolejowych w historii Indii”.
Red przetoczyła się i popatrzyła na migające światełko na
radiobudziku. Minęła szósta trzydzieści.
Przypomniała sobie swoje nocne perypetie i zalała ją fala ulgi.
A więc tylko jej się przyśniło, że Bryce świeci jej w oczy latarką
i na nią patrzy. To był sen. Zamknęła oczy i na wpół drzemiąc,
wysłuchała wiadomości, jak codziennie rano poza weekendami.
Dwadzieścia minut później wyślizgnęła się z łóżka i nago
Dwadzieścia minut później wyślizgnęła się z łóżka i nago
poszła do łazienki. Otworzyła rozsuwane drzwi i skorzystała
z malutkiej toalety. Potem przeszła do kuchni, żeby zaparzyć
herbatę i przygotować śniadanie złożone z pokrojonych owoców
i owsianki.
Nagle znieruchomiała.
Czyżby pamięć płatała jej figle?
Wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Pamiętała, że
zostawiła na ociekaczu nieumyte naczynia po śniadaniu,
opakowanie po pierogu z rybą, które zamierzała wyrzucić rano,
oraz plastikowe pojemniczki po sałacie i niskotłuszczowym
jogurcie.
Opakowania zniknęły, a naczynia były umyte.
Otworzyła szafkę, w której trzymała kosz na śmieci.
W pojemniku tkwił czysty, nieużywany czarny worek.
Żołądek wywrócił jej się na lewą stronę. Zalała ją fala strachu.
Odwróciła się i popędziła do drzwi. Przez dłuższą chwilę
wpatrywała się w nie, niepewna, czy przypadkiem nie śni.
Łańcuch był na miejscu.
Przecież Bryce nie mógł się tutaj dostać w nocy.
Niemożliwe, by wyszedł drzwiami, skoro łańcuch był
nienaruszony. Nie mógł także wyskoczyć z drugiego piętra.
Podbiegła kolejno do wszystkich okien i wyjrzała na świat zalany
blaskiem wschodzącego słońca. Niemożliwe. Musiałby zostawić
jakiś ślad, gdyby wyszedł którymkolwiek z okien. Linę, sznur,
przewód. Cokolwiek.
Ale jeśli to nie był Bryce, to kto umył jej naczynia i opróżnił
śmietnik? Czyżby zrobiła to sama? Wiedziała, że wieczorem
zdecydowanie za dużo wypiła. Czy właśnie takie jest
wyjaśnienie? Zrobiła to wszystko sama i zapomniała przez swoje
pijaństwo?
Była pewna, że widziała Bryce’a w środku nocy. Ale przecież
łańcuch tkwił na miejscu. Nikt nie mógłby się tutaj dostać
drzwiami. Ani zamknąć ich za sobą. Więc jak miałby się tu
znaleźć?
Na pewno Bryce jej się przyśnił. To jedyne możliwe
Na pewno Bryce jej się przyśnił. To jedyne możliwe
wyjaśnienie.
60
Czwartek, 31 października
Kilka minut przed wpół do dziewiątej rano nadinspektor Roy
Grace opuścił swój gabinet z kubkiem kawy w dłoni i kartą
identyfikacyjną otworzył drzwi siedziby wydziału do spraw
poważnych przestępstw. Przemierzył korytarz, którego obie
ściany pokrywały tablice z przypiętymi zdjęciami z miejsc
zbrodni, wykresy i wycinki z gazet dotyczące ostatnio
rozwiązanych spraw, i wszedł do pokoju operacyjnego numer
jeden.
Było to obszerne, nowoczesne, przewiewne pomieszczenie
wyposażone w trzy duże owalne stanowiska pracy, przy których
zasiadał jego zespół. Do ścian przymocowano trzy tablice. Na
jednej wisiały zdjęcia z pola golfowego Haywards Heath,
oznaczone strzałkami i odręcznymi komentarzami nakreślonymi
czerwonym, czarnym i zielonym markerem. Na drugiej
znajdowały się portretowe fotografie Bryce’a Laurenta. Trzecią
zajmował schemat organizacyjny dotyczący Bryce’a, a także dwa
zdjęcia Red Westwood. Jedno z nich zrobiono w Brighton, przed
barem z owocami morza, a drugie na tarasie z widokiem na
Morze Śródziemne, gdzie Red stała z kieliszkiem szampana
w dłoni.
W czyjejś komórce odezwał się staromodny dzwonek.
W powietrzu unosił się zapach jajek na boczku – detektyw
sierżant Guy Batchelor pochylał się nad gorącą kanapką kupioną
w kawiarni Trudie’s znajdującej się kilka kroków od biura. Kiedy
Grace poczuł ten zapach, żołądek ścisnął mu się z głodu. Minęło
dużo czasu od wpół do szóstej, gdy przed wyjściem z domu zjadł
talerz owsianki.
Sierżant Bella Moy siedziała z nieodłącznym opakowaniem
czekoladek Maltesers, czytając dokumentację sprawy, którą
wcześniej otrzymali wszyscy członkowie zespołu. Norman
Potting wszedł do pokoju, niosąc tekturowy kubek z kawą,
a Grace zauważył potajemne uśmiechy, które wymienili z Bellą.
Uśmiechnął się do siebie, zadowolony, że zagubiona Bella
wreszcie wygląda na szczęśliwą. Cieszył się także ze względu na
Normana. Życie osobiste tego starego wygi było serią katastrof,
zwłaszcza za sprawą tajskiej żony, która kilka miesięcy temu
koszmarnie go oszukała.
Byli obecni także dwaj młodzi, bystrzy detektywi
posterunkowi, Alec Davies i Jack Alexander, paru innych
lojalnych ludzi – niedawno awansowany detektyw sierżant Jon
Exton, Guy Batchelor i David Green, kierownik sekcji
zabezpieczającej miejsca zbrodni. Oprócz nich w pokoju
operacyjnym znajdowali się inspektor James Biggs z drogówki,
analityczka Keely Scanlan specjalizująca się w systemie
informacyjnym HOLMES, Becky Davies zajmujący się
reaserchem, Tony Gurr z wydziału do spraw podpaleń, podiatra
Haydn Kelly, którego metody analizy ludzkiego sposobu
poruszania się okazały się bezcenne w dwóch ostatnich
sprawach prowadzonych przez Grace’a, inspektor Gordon
Graham, specjalista z wydziału przestępstw finansowych, oraz
Ray Packham.
Grace zaczekał na pojawienie się kolejnych dwóch
posterunkowych, Franceski Jamieson i Liz Seward, które rano
zwerbował do terenowego zespołu śledczego, po czym usiadł
przy swoim stanowisku pracy z regulaminem i notatkami, które
przygotowała mu asystentka. Zajrzał do notatek, a następnie
otworzył regulamin i zapisał datę oraz godzinę zebrania.
– Dzień dobry – powiedział. – Witam wszystkich na pierwszej
odprawie związanej z operacją Mrówkojad, mającą na celu
zbadanie okoliczności domniemanego zabójstwa doktora Karla
Thomasa Murphy’ego, którego zwęglone zwłoki znaleziono
w czwartek rano, dwudziestego czwartego października, na polu
golfowym Haywards Heath.
– Uznano go za ruchomą przeszkodę czy gracze mogli
wykonać drop? – spytał Norman Potting, krztusząc się ze
śmiechu. Kilka osób chichotało, ale natychmiast uciszył je
surowy wzrok Grace’a.
– Dziękuję, Norman. Zachowaj swoje golfowe żarty na inną
okazję, dobrze?
– Przepraszam, szefie. – Potting zwrócił się w stronę Belli,
jakby szukał uznania, ale ona go zignorowała, sięgając po
czekoladkę.
Chwilowo rozkojarzony, Grace zauważył duży wydruk kadru
z kreskówki Mrówka i mrówkojad ze stojącym na baczność
jasnoniebieskim tępym mrówkojadem, który jakiś żartowniś
przykleił do wewnętrznej strony drzwi. W policji w Sussex stało
się tradycją przyczepianie w tym miejscu obrazków odnoszących
się do nazw ważnych operacji. Ten pojawił się szybciej niż
zazwyczaj.
– Zanim zacznę, muszę poinformować was wszystkich, że
będę nieobecny od najbliższej soboty do piątku ósmego listopada
rano – oznajmił Grace. – Biorę ślub i wyjeżdżam w krótką podróż
poślubną z Cleo. Inspektor Branson będzie mnie zastępował
w tym okresie.
Branson, który siedział dwa krzesła dalej, podniósł rękę.
Nadinspektor wskazał tablicę, na której znajdowała się seria
zdjęć Bryce’a Laurenta. Na jednym z nich miał na sobie T-shirt
w paski i szorty; na innym biret absolwenta uczelni i togę;
kolejne pochodziło z amerykańskiego zakładu karnego, a Bryce
stał na nim obok miarki wzrostu z tabliczką z numerem na szyi.
– Ten człowiek jest naszym głównym podejrzanym i musimy
go jak najszybciej znaleźć. Łączymy go także z serią podpaleń, do
których doszło w mieście w ostatnim tygodniu. Podejrzewamy, że
naprawdę nazywa się Thomas William Cheviot. Pod tym
nazwiskiem odsiadywał trzyletni wyrok w stanowym więzieniu
w Filadelfii za napaść na swoją dziewczynę. Według detektywa,
z którym rozmawiałem, poważnie ją poturbował. Nie mamy do
czynienia z miłym gościem.
Znów zajrzał do notatek.
– Thomas Cheviot ma mnóstwo innych tożsamości. Ostatnią,
o której wiemy, jest Bryce Laurent. Poprzednimi były między
innymi Pat Tolley, Derek Jordan, Michael Andrews i Paul Riley.
Dzięki współpracy z filadelfijską policją mamy jego odciski
palców i próbkę DNA. Jest sprytny, dobrze się ubiera, mówi
z klasą i jest pod każdym względem czarującym człowiekiem.
W tej chwili może być wszędzie na świecie. Ale z powodów, które
wkrótce staną się jasne, uważam, że przebywa w okolicy
i przygotowuje się do ataku.
Jeszcze raz zerknął na notatki.
– Wiemy, że Bryce Laurent… tak będziemy go nazywać, żeby
uniknąć nieporozumień… pracuje jako iluzjonista. Znakomicie
zna się na pirotechnice i uwielbia fantazjować. W Stanach
Zjednoczonych udawał pilota American Airlines oraz bankowca,
a w Wielkiej Brytanii podawał się za kontrolera lotów na lotnisku
Gatwick. Jako Pat Tolley zdobył uprawnienia do produkcji
fajerwerków w Wielkiej Brytanii. Sprawdziliśmy adres, pod
którym zarejestrował działalność. To strefa przemysłowa
w Suffolk, ale dawno się stamtąd wyniósł. Wiemy także, że jest
utalentowanym rysownikiem.
Napił się wody.
– Po raz kolejny skorzystałem z usług psychologa
behawioralnego, doktora Juliusa Proudfoota, którego niektórzy
z was pewnie pamiętają z bardzo owocnej współpracy w ramach
operacji Houdini, sprawy Shoemana. Dołączy do nas podczas
kolejnych odpraw. Doktor Proudfoot uważa, że Laurent Bryce ma
niezwykle wysoką opinię o sobie i zdradza wszystkie objawy
klasycznej osobowości narcystycznej. Oto, co dokładnie
powiedział: Narcyzm to bardzo niebezpieczna cecha, często
pojawia się u ludzi, którzy nie byli kochani w dzieciństwie.
W dorosłym życiu ten brak miłości rekompensują im przesadna
wiara we własne możliwości, arogancja, nierozsądne oczekiwania,
rozchwianie emocjonalne, agresywne wahania nastrojów, a także
– co niezwykle ważne i zarazem niebezpieczne – typowy dla
psychopatów brak empatii.
Następnie
Grace
pokrótce
zrelacjonował
związek
Bryce’a z Red Westwood i przekazał obecnym, czego dotychczas
dowiedział się o pożarach. Kiedy skończył, zaczął zarysowywać
plan działań dla swojego zespołu. Najpierw oddelegował
posterunkowych Jacka Alexandra i Aleca Daviesa do terenowego
zespołu dochodzeniowego i zlecił im przesłuchanie wszystkich
członków Haywards Heath, którzy znajdowali się na terenie
klubu po południu bądź wieczorem dwudziestego trzeciego
października lub rano dwudziestego czwartego.
– Potrzebuję listy wszystkich osób spoza klubu, które tamtego
dnia przebywały na polu golfowym – dodał. – Zaczynając od
ludzi z ulicy, którzy wykupili pojedynczą grę lub nabyli coś
w klubowym sklepiku, przez pracowników klubu, po kurierów
dostarczających przesyłki. Poza tym… to nie będzie łatwe
zadanie… musimy się dowiedzieć, jakie maszty telefonii
komórkowej znajdują się w okolicy, a potem porozmawiać
z wydziałem telekomunikacji i zdobyć listy połączeń
z odpowiedniego przedziału czasowego. Możliwe, że napastnik
zadzwonił do kogoś, by poinformować, że „zadanie wykonane”.
Jeśli tak, musimy się dowiedzieć do kogo.
Norman Potting uniósł rękę, a Grace skinął głową.
– Spróbuje pan skontaktować się z ludźmi z programu
Crimewatch, szefie?
– Tak, już się z nimi skontaktowaliśmy i są zainteresowani.
Ale następny odcinek wyemitują dopiero za dwa tygodnie.
Planujemy także wyznaczyć nagrodę. – Zwrócił się do sierżanta
Extona: – Jon, ty zajmiesz się wywiadem, wliczając kontakty
z tajnymi informatorami. – Następnie popatrzył na Pottinga. –
Znamy ostatni numer komórki Bryce’a Laurenta. Idź do wydziału
telekomunikacji i sprawdź, czy uda ci się namierzyć jego ruchy,
a przede wszystkim sprawdź, czy ten numer wciąż jest aktywny.
Napił się kawy i znów zajrzał do notatek. Potem wskazał dwa
zdjęcia Red Westwood.
– Kazałem je przeanalizować. Zrobiono je cyfrowym
aparatem Motorola. Jesteśmy w stanie ustalić dokładne miejsce
i czas wykonania zdjęć oraz odległość, w jakiej znajdowała się
osoba, która je zrobiła. Pani Westwood powiedziała mi, że Bryce
Laurent jest zapalonym fotografem. Ma dziesiątki zdjęć jego
autorstwa, które przedstawiają nie tylko ją, ale także pejzaże
z Sussex i innych miejsc. Przejrzyj jej albumy i sprawdź, czy uda
ci się ustalić, jaka jest jego ulubiona okolica – polecił Pottingowi.
Ten posłusznie pokiwał głową.
Grace popatrzył na sierżant Moy.
– Bello, jeśli Bryce Laurent odpowiada za te pożary, możliwe,
że poparzył się, gdy je wywoływał. Sprawdź izby przyjęć
wszystkich szpitali w okolicy i dowiedz się, czy pojawiły się tam
jakieś osoby z poparzeniami i czy daty tych zgłoszeń pokrywają
się z pożarami.
Podiatra Haydn Kelly stał w odległości kilku metrów
i cierpliwie czekał na swoją kolej.
– Haydn, dziękuję, że zjawiłeś się tak szybko – powiedział do
niego Grace. – Wieczór, kiedy zginął doktor Murphy, był
bezchmurny, ale przez poprzednie dwie doby spadło dużo
deszczu. Słyszałem, że na miejscu zostały wyraźne ślady butów.
– Zgadza się – potwierdził Kelly. – Ale na razie nie udało mi się
dopasować ich do próbek z naszych baz danych.
– Ale dałbyś radę wypatrzyć w tłumie osobę, która zostawiła
te ślady, na podstawie jej chodu? – spytał Grace.
– Jeśli istnieje nagranie tej osoby, to owszem, ze
stuprocentową skutecznością.
Grace zwrócił się do inspektora Gordona Grahama z wydziału
przestępstw finansowych. Podejrzanych często daje się
namierzyć dzięki przeprowadzanym transakcjom. Większość
ludzi ma karty kredytowe i debetowe. Każda transakcja jest
odnotowywana, a coraz więcej sprzedawców idzie na rękę policji
i nie przyjmuje płatności gotówką. Inspektor Graham pokrótce
przedstawił, jakie działania podejmie jego najlepsza śledcza,
Emily Gaylor.
Nagle zawibrowała wyciszona komórka Grace’a. Na ekranie
nie wyświetliło się imię i nazwisko dzwoniącego. Roy z zasady
nie odbierał połączeń w trakcie zebrań, ale coś mu
podpowiadało, że to pilna sprawa.
Miał rację. Dzwonił posterunkowy Rob Spofford. Coś się
wydarzyło. W jego głosie pobrzmiewał niepokój.
Grace dał znać Glennowi Bransonowi, by pokierował dalszą
częścią odprawy, i wyszedł z pokoju, trzymając komórkę przy
uchu.
61
Czwartek, 31 października
Po wyjściu na korytarz Roy Grace zamknął drzwi pokoju
operacyjnego i powiedział do Roba Spofforda:
– Opowiadaj.
– Przepraszam, że pana niepokoję, ale muszę przesłać panu
maila, którego właśnie otrzymała Red Westwood. Jest w nim
duży załącznik.
Grace czasami miał problemy z czytaniem załączników na
telefonie.
– Przejdę do swojego gabinetu i sprawdzę na komputerze.
Zadzwoń do mnie za dwie minuty.
Pośpiesznie przeszedł korytarzem, machnięciem ręki
odprawił sekretarkę, która chciała z nim porozmawiać, usiadł
przy swoim biurku i otworzył skrzynkę mailową. Po chwili
przyszedł mail od Spofforda. Grace kliknął na załącznik.
Na ekranie pojawił się narysowany jak dziecięcą ręką, ale
dopracowany obrazek, częściowo czarno-biały, częściowo
kolorowy. Przedstawiał płynący po wzburzonym morzu jacht
z dwiema postaciami w kabinie, mężczyzną i kobietą. Wokół
jachtu pływały rekiny, widać było ich płetwy grzbietowe.
Z samego środka łodzi wznosiły się płomienie obejmujące
grotżagiel i fok. Na ich tle widniało jedno słowo: BUM!
Po chwili zadzwonił telefon.
– Roy Grace – rzucił Grace, odebrawszy połączenie.
– Widział pan załącznik?
– Tak, o co w tym wszystkim chodzi?
– Nie wiem, czy pani Westwood wspominała panu, że Bryce
– Nie wiem, czy pani Westwood wspominała panu, że Bryce
Laurent lubi rysować?
– Owszem.
– Odczuwa patologiczną nienawiść do jej rodziców, zwłaszcza
matki. Uważa, że to ona zatruła ich związek.
– Ponieważ wynajęła prywatnego detektywa, który odkrył
prawdę o nim?
– Właśnie.
– Więc co oznacza ten dziwaczny rysunek? To jakiś chory
żart?
– Myślę, że to coś więcej. Rodzice pani Westwood mogą być
w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Mają dziesięciometrowy
jacht, którym dzisiaj zamierzają pożeglować z Chichester na
przystań w Brighton, gdzie jednostka ma przezimować. Możliwe,
że to żart, ale, moim zdaniem, Bryce mógł umieścić na pokładzie
ładunek zapalający albo nawet wybuchowy. Dzięki służbie
w Armii Terytorialnej znakomicie zna się na budowie bomb,
a licencja na produkcję fajerwerków umożliwia mu dostęp do
materiałów wybuchowych.
– Wiemy, skąd wysłano tego maila?
– Ja nie wiem. Nie jestem specjalistą od takich rzeczy. Może
ktoś z wydziału przestępstw komputerowych nam powie.
Grace ponownie popatrzył na rysunek i po plecach przebiegł
mu dreszcz. Pod jego dziecięcą prostotą kryło się coś
złowieszczego. Kliknął na ikonkę wydruku.
Kiedy drukarka hałaśliwie pracowała, spytał:
– Czy oni już wypłynęli?
– Pani Westwood mówi, że próbowała dodzwonić się do
rodziców, wiedząc, że zamierzają wcześnie wyruszyć. Sygnał
cały czas się urywał, ale przez chwilę słyszała głos matki, która
powiedziała, że właśnie tracą zasięg.
– Czyli są na morzu?
– Na to wygląda.
` Grace przez chwilę się zastanawiał.
– Jak długo będą płynąć?
– Według pani Westwood, około sześciu godzin, w zależności
– Według pani Westwood, około sześciu godzin, w zależności
od tego, czy użyją silnika, czy będą polegać tylko na wietrze.
Grace
zwrócił
uwagę
na
skuteczność
Spofforda.
Posterunkowy był bystry i przenikliwy. W przyszłości nadałby
się do jego zespołu.
– Jak się nazywa ten jacht?
– Red Margot. To imiona obu córek. Ojciec chyba bardzo lubi
wino.
Historię pewnie też, miał ochotę dodać Grace.
– Nie możemy ryzykować. Musimy czym prędzej zabrać ich
z jachtu. Czy pani Westwood może się jakoś komunikować
z rodzicami?
– Mówiła, że mają na pokładzie radio, ale raczej nie będą
nasłuchiwać transmisji z lądu.
Grace wiele lat temu wybrał się z Sandy na wakacyjny rejs
wokół greckich wysp. Z tego, co pamiętał, radio zazwyczaj
znajduje się w kabinie. Z pokładu go nie słychać, zakładając, że
w ogóle jest włączone. Zaczynał panikować. Ponownie popatrzył
na rysunek. Cholera. Jeśli to nie żart, to ile czasu im zostało?
Minuty? Godziny? Może już jest za późno.
Pobiegł korytarzem, wszedł do pokoju operacyjnego,
przeprosił Bransona za to, że mu przerwał, i rzucił wydruk
Rayowi Packhamowi.
– Zostaw wszystko inne i dowiedz się, skąd to wysłano. –
Potem zwrócił się do swojego zespołu: – Czy ktoś z was ma
doświadczenie w żeglowaniu?
– Nadinspektor Nick Sloan – poinformował Dave Green
z zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni. – Ma patent
żeglarski.
– Gdzie on jest?
– Przeniósł się do Londynu do wydziału przestępczości
zorganizowanej.
– Znajdź go i połącz ze mną. To pilna sprawa.
Grace poprosił Bransona, żeby mu towarzyszył, i udał się do
swojego gabinetu, po drodze przekazując inspektorowi
najnowsze wieści. W gabinecie skorzystał z telefonu
stacjonarnego i zadzwonił do inspektora Andy’ego Kille’a,
kontrolera z dyspozytorni w Haywards Heath.
Szybko zapoznał Kille’a z sytuacją.
– Musimy jak najszybciej znaleźć ten jacht i zabrać ich
z pokładu. Na pewno mają szalupę ratunkową. Albo z niej
skorzystają, albo zabierzemy ich z powietrza. Śmigłowiec jest
wolny?
Policyjny
śmigłowiec
obsługujący
hrabstwo
Sussex
stacjonował w Redhill, dokąd niedawno został przeniesiony
z Shoreham.
– Dotarcie do jachtu zajmie nam dwadzieścia pięć minut –
odparł Kille. – Zakładając, że maszyna jest dostępna. Lepiej
skorzystajmy z pomocy straży przybrzeżnej, ich śmigłowiec
stacjonuje w Lee-on-Solent. Dotrą na miejsce szybciej, a poza tym
dysponują kołowrotem, dzięki czemu bez trudu wciągną ich na
pokład. W tej chwili chmury wiszą nisko nad kanałem, co
zmniejsza widoczność.
– Dobrze, powiadom ich.
– Jak dużo wiemy o położeniu Red Margot?
– Bardzo niewiele.
– Mamy opis jachtu?
– Chwileczkę. – Grace zakrył mikrofon i zwrócił się do
Bransona: – Połącz się z panią Westwood. Potrzebujemy
dokładnego opisu łodzi i numerów na żaglach. Lepiej ty do niej
zadzwoń, bo już się znacie.
Branson pokiwał głową.
– Będę wszystko wiedział za kilka minut – powiedział Grace
do telefonu.
– W porządku – rzucił Kille. – W zeszłym roku namierzałem
łódź transportującą narkotyki. Bardzo mi wtedy pomogły
morskie służby celne. Kontaktowałem się z ich dowódcą,
Jamesem Hodge’em. Dam panu ich numer.
– Dobrze, zawiadom straż przybrzeżną. Za jakiś czas się do
ciebie odezwę.
Grace zapisał numer, przerwał połączenie, poprosił Glenna
o wywołanie na ekran komputera mapy południowego
wybrzeża, od zatoki Chichester do przystani w Brighton, po czym
wybrał otrzymany numer.
James Hodge zgłosił się dopiero po kilku minutach, które
Grace spędził na nerwowym bębnieniu palcami o biurko
i wpatrywaniu się w mapę na monitorze. Dowódca morskiej
służby celnej okazał się spokojnym i rzeczowym człowiekiem.
– Czym mogę służyć? – spytał.
– Musimy pilnie zlokalizować dziesięciometrowy jacht
płynący z zatoki Chichester na przystań w Brighton.
Dwuosobowej załodze grozi niebezpieczeństwo. Możliwe, że na
pokładzie jest ładunek wybuchowy, więc musimy ich zabrać
z jachtu. Czy możemy liczyć na pomoc?
– Co wiecie o położeniu jednostki?
– Tylko to, co panu przekazałem. Nie sądzę, żeby jacht od
dawna był na morzu.
– Jednostki o wyporności powyżej trzystu ton na całym
świecie muszą stale mieć włączony automatyczny system
identyfikacji. Lżejsze, takie jak szukany jacht, czasami korzystają
z tego systemu, ale rzadko włączają go w ciągu dnia, chyba że we
mgle, bo bardzo obciąża akumulator. Podejrzewam, że nie wie
pan, czy takie urządzenie znajduje się na pokładzie?
– Nie wiem.
Hodge przez chwilę się zastanawiał.
– Z Chichester do Brighton zazwyczaj płynie się kanałem
Looe, oddalonym jakieś dwie mile od brzegu, chyba że ktoś chce
uniknąć wykrycia.
– Nie sądzę, żeby mieli ku temu powody. To szanowana para
emerytów.
– Sprawdzę, czy w zatoce Shoreham albo przy falochronie na
przystani w Brighton potwierdzą ich kurs. Przy obecnych
warunkach wietrznych taki jacht powinien płynąć z prędkością
pięciu do sześciu węzłów. Wiemy, kiedy wypłynęli?
– Podejrzewamy, że mniej więcej godzinę temu – odparł
– Podejrzewamy, że mniej więcej godzinę temu – odparł
Grace.
– Radar powinien ich wykryć. Chmury są dzisiaj nisko, co
utrudnia obserwację ze śmigłowca. Ale wygląda na to, że uda
nam się zawęzić obszar poszukiwań do kilku mil kwadratowych.
Ile mamy czasu?
– W ogóle go nie mamy – odparł Grace z naciskiem.
Zadzwonił telefon stacjonarny. Dave Green przekazał, że
nadinspektor Sloan jest na łodzi gdzieś na Atlantyku i nie będzie
z nim kontaktu, dopóki sam nie zgłosi się przez radio.
Grace popatrzył na rysunek. Czuł się bezradny. Znalezienie
małego jachtu na kanale La Manche przy słabej widoczności nie
będzie łatwe. Modlił się, aby mieli automatyczny system
identyfikacji i go włączyli.
Jeśli jeszcze nie jest za późno.
Zadzwoniła komórka. Inspektor Kille poinformował, że
śmigłowiec straży przybrzeżnej wystartował i dotrze do
Chichester w ciągu dziesięciu minut. Następnie ruszy na wschód
wzdłuż kanału Looe, trzymając się poniżej chmur. Drugi
śmigłowiec pojawi się w ciągu dwudziestu minut, a dwie
jednostki straży przybrzeżnej już płyną we wskazane miejsce,
jednak najbliższa dotrze do celu dopiero za godzinę.
– Godzinę? – powtórzył Grace.
– Miejmy nadzieję, że wcześniej znajdzie ich śmigłowiec.
Zawiadomiłem także morską jednostkę saperską – dodał Kille. –
Jeśli uratujemy załogę jachtu, nie możemy zostawić
niepilnowanej dryfującej bomby.
Jeżeli już nie wylecieli w powietrze, pomyślał Grace, ale tego
nie powiedział.
Żołądek wywracał mu się na lewą stronę.
62
Czwartek, 31 października
Red przyjechała do swojego biura wkrótce po dziewiątej, żeby
wziąć udział w ważnym zebraniu. Zamartwiała się o rodziców.
Zanim wyszła z domu, posterunkowy Spofford zapewnił, że
będzie informował ją na bieżąco o postępach w poszukiwaniach
jachtu.
Ale wieść, że potencjalna pływająca bomba na wąskich
wodach kanału wywołała ogólny alarm, wcale jej nie pocieszyła.
Marynarka
wojenna
i
straż
przybrzeżna
prowadziły
poszukiwania z powietrza, a do wszystkich jednostek
pływających w okolicy wysłano sygnał ostrzegawczy, by
trzymały się z dala od jachtu. Wszelkie próby skontaktowania się
z nim przez radio jak dotąd zawiodły.
Na jachcie byli jej rodzice. Czasami ją irytowali, ale bardzo ich
kochała i byli jej znacznie bliżsi niż siostra. Mówiąc w skrócie,
byli dla niej wszystkim. A teraz znajdowali się na pokładzie
pływającej bomby – jeśli w ogóle jeszcze żyli – i nawet nie
zdawali sobie z tego sprawy.
Jezu. Ścisnęło jej się serce. To wszystko jej wina. Wprowadziła
tego potwora do rodziny, a teraz on ją niszczy. Gdyby tylko nie
zamieściła tamtego przeklętego ogłoszenia. Gdyby wcześniej
posłuchała matki i nie zabrnęła tak daleko w związku
z Bryce’em. Deszcz chłostał chodnik. Jak widać, prognozy
o korzystnej pogodzie dla żeglarzy się nie sprawdziły, pomyślała,
obserwując staruszkę ze sklepowym wózkiem, która szła
z
ponurą
miną,
owinięta
przezroczystym
płaszczem
przeciwdeszczowym, z głową pochyloną pod czerwoną
parasolką.
Bryce, ty cholerny chory draniu, pomyślała Red, zdejmując
płaszcz i siadając przy swoim biurku. Miała stertę dokumentów
z nowymi szczegółami dotyczącymi ofert, które musiała wysłać
do klientów, a jeszcze przed południem miała iść na oględziny
nowej nieruchomości, niewielkiego mieszkania w Poet’s Corner,
które właśnie wchodziło na rynek. Po południu czekały ją dwie
prezentacje. Nie miała jednak głowy do pracy. Chciała tylko
siedzieć i czekać na dzwonek telefonu. Na najnowsze wieści od
posterunkowego Spofforda.
Kiedy tylko skończyło się zebranie, weszła na swoją skrzynkę
mailową i zaczęła kasować niekończący się strumień spamu,
który jak zwykle przedostał się przez firmowe filtry. Sprawdzała
każdą wiadomość, która mogła pochodzić od Bryce’a, i z ulgą
stwierdziła, że nic takiego nie przyszło. Ale tak naprawdę
myślała tylko o rodzicach.
Jej rodzice. Cudowna mama i tata, miły staruszek, stali się oto
zagrożeniem dla tras transportowych. Ponieważ robią to, co
kochają, i cieszą się życiem na emeryturze.
Są pływającą bombą.
Nagle wybiegła z pokoju, wpadła do damskiej toalety,
zamknęła za sobą drzwi, podniosła deskę i gwałtownie
zwymiotowała do muszli. Wstała, wypłukała usta w umywalce,
ochlapała zimną wodą twarz, wytarła ją i wróciła do biurka,
gdzie zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu gumy do
żucia. Nagle zadzwoniła jej komórka.
– Tak? – odpowiedziała natychmiast, niemal tracąc oddech.
Dzwonił posterunkowy Spofford i sprawiał wrażenie
ponurego.
– Red, właśnie dowiedziałem się od inspektora Bransona, że
znaleziono i zidentyfikowano jacht twoich rodziców.
– Fantastycznie! – zawołała, czując przypływ ulgi.
– Cóż – odpowiedział takim głosem, jakby nie podzielał jej
entuzjazmu. – Niestety, jest pewien problem.
63
Czwartek, 31 października
Hotel Strawberry Fields, wąski budynek w stylu regencji
z fasadą z wykuszowymi oknami, stał przy placu z ogrodem
niedaleko wybrzeża w Kemp Town. Obok jaskrawoczerwonych
drzwi frontowych wisiał szyld z rysunkiem dużej truskawki,
a wszystkie wspólne pomieszczenia i niewielkie, eleganckie
pokoje urządzono w żywych czerwieniach i bieli.
Większość gości zatrzymywała się na jedną noc albo
weekend. Byli to albo wyrobieni niezamożni turyści, którzy
szukali czegoś nieco lepszego od tradycyjnego nadmorskiego
pensjonatu ze śniadaniem, albo kochankowie, którzy
przyjeżdżali do Brighton na jedną romantyczną – i często
zakazaną – noc. Regularnie pojawiały się też młode małżeństwa
w podróży poślubnej. Ale była też garstka stałych bywalców
i długoterminowych gości, głównie biznesmenów, którzy cieszyli
się sympatią właścicieli, Jeremy’ego Ogdena i Sharon Callaghan,
zwłaszcza jeśli zostawali na chude zimowe miesiące. Najdłużej ze
wszystkich mieszkał w hotelu samotnik Paul Millet, który
wprowadził się przed ponad czterema miesiącami.
Pan Millet – przywiązywał wagę do oficjalnych form –
wychodził i wracał o nieregularnych porach. Czasami całymi
dniami nie opuszczał pokoju. Potem znikał na kilka dni albo
nawet tygodni. Ale zawsze płacił na czas, z miesięcznym
wyprzedzeniem. Ani właściciele, ani kierownik Strawberry
Fields nie wiedzieli o swoim tajemniczym, ale sympatycznym
gościu niczego ponad to, co udało im się zobaczyć. Był
przystojnym mężczyzną przed czterdziestką z krótkimi czarnymi
włosami ułożonymi na żel, mógłby udawać młodszego brata
George’a Clooneya. Nosił drogie ubrania, witał wszystkich
szerokim uśmiechem, ukazując nieskazitelnie białe zęby, ale
nigdy nie wdawał się w rozmowy. Poza tym, w odróżnieniu od
niektórych innych samotnych gości, ani razu nie sprowadził
sobie nikogo na noc. Jedno nie ulegało wątpliwości – obsesyjnie
dbał o porządek, sam ścielił łóżko i codziennie mył kubek
i szklankę.
Podejrzewali, że załatwia jakieś interesy w mieście, i chociaż
nie wiedzieli, czy chodzi o coś legalnego, nie zaprzątali sobie tym
głowy, dopóki pan Millet pozostawał grzeczny, utrzymywał
nieskazitelny porządek i płacił w terminie. Brighton to Brighton.
Przez kilka lat prowadzenia hotelu jego właściciele widzieli już
wszystko, a ten człowiek, jak dotąd, nie zrobił niczego
niepokojącego.
Dzisiaj siedział cicho jak mysz w swoim pokoju.
Paul Millet siedział przy niewielkim biurku, a poziome
listewki żaluzji zasłaniały go przed zewnętrznym światem. On
jednak wyraźnie widział trawnik na środku placu i rozciągające
się dalej szare wody kanału La Manche.
Rodzice Red byli na tym jachcie. Państwo Westwoodowie.
Jeremy i Camilla. Bum!
Uśmiechnął się. Jeśli masz wroga, usiądź na brzegu rzeki
i czekaj, aż jego ciało spłynie nią w dół. O tak, ten stary chiński
wojownik Sun Zi znał się na rzeczy. Co prawda to nie była rzeka,
ale prawie.
Bum!
Ponownie się uśmiechnął i wyjrzał przez okno. Zerknął na
ulicę w dole; miał stąd doskonały widok na ludzi wchodzących
do hotelu. Zaplanował drogę ucieczki przed wieloma miesiącami,
gdy tylko tu przyjechał i zaczął się rozglądać po okolicy.
Najpierw tylnymi schodami do włazu prowadzącego na dach,
a następnie schodami pożarowymi na ulicę na tyłach budynku.
Na drewnianym stole po prawej stała urocza otwarta
walizeczka zdobiona wzorami w kształcie truskawek. Wewnątrz
znajdowały się dwa kubki z motywem babeczek, kolekcja
torebek z herbatą oraz saszetek z kawą, cukier i słodziki. Była
dziewiąta trzydzieści. Wstał, napełnił czajnik wodą i włączył go.
Kiedy woda się podgrzewała, usiadł przy biurku i otworzył maila
od agencji detektywistycznej, którą wynajął. Musiał to zrobić,
ponieważ działo się tak dużo, że nie był w stanie za wszystkim
nadążyć. A nie chciał niczego przegapić.
Za nic w świecie! Zwłaszcza w taki wspaniały dzień jak ten!
Może na niebie są chmury, ale nie w jego sercu! Dzisiaj jego serce
wypełnia blask słońca. Nieważne, że wynajęcie agencji kosztuje.
Jakie znaczenie mają pieniądze? W tych kilku ostatnich dniach
jego życia? Nie możesz ich zabrać ze sobą, więc możesz spokojnie
wydawać, wydawać, wydawać. Baw się dobrze!
Bum!
8.33: Obiekt opuszcza miejsce zamieszkania pieszo i skręca
w lewo w Westbourne Terrace, kierując się ku New Church Road.
8.41: Obiekt skręca w prawo, na wschód, w New Church Road,
i idzie południową stroną ulicy.
8.53: Obiekt przecina ulicę i wchodzi do supermarketu Tesco.
Kupuje kanapkę z tuńczykiem i jabłko, płaci 4,10 funta gotówką.
9.03: Obiekt przechodzi przez ulicę i wchodzi do biura agencji
nieruchomości Mishon Mackay.
Paul Millet się uśmiechnął. Zwyczajny dzień, mała.
A jednocześnie nie taki zwyczajny, prawda?
Słuchał jej na słuchawkach, wyczuwając niepokój w jej głosie.
Podobało mu się to. O tak, nawet bardzo!
– Jaki problem? – spytała Red.
– Śmigłowiec straży przybrzeżnej nawiązał kontakt radiowy
z twoimi rodzicami.
– Nic im nie jest? Są bezpieczni?
– Zlokalizowaliśmy ich, ale nie możemy ich zabrać z jachtu.
Z powodu groźby wybuchu pilot śmigłowca nie otrzymał zgody
na zawiśnięcie nad jednostką. Twoi rodzice muszą opuścić jacht
na łodzi ratunkowej albo wyskoczyć za burtę i przepłynąć
w bezpieczne miejsce. Jak dotąd, odmawiają zrobienia
którejkolwiek z tych rzeczy. Nie jesteśmy pewni, czy są uparci,
czy zbyt wystraszeni.
– Moja matka zawsze bała się wody, zwłaszcza morza –
odpowiedziała Red. – Cholera jasna.
– Mimo to żegluje? – zdziwił się Spofford.
– Tata to uwielbia, więc mu towarzyszy. Od zawsze.
– Mogą zginąć, jeśli zostaną na pokładzie. – Głos Spofforda był
śmiertelnie poważny. – Czy mama posłucha ciebie?
Red milczała, próbując wyobrazić sobie ten scenariusz.
Rodzice na jachcie, śmigłowiec unoszący się w pobliżu.
– Będzie musiała – odparła.
Po chwili Paul Millet usłyszał rozbrzmiewający pośród
trzasków radiostacji znienawidzony głos jej matki. Ponownie się
uśmiechnął.
Bum!
64
Czwartek, 31 października
Zapłaciła taksówkarzowi za kurs z lotniska Heathrow, dała
sowity napiwek i wysiadła na chodnik, a za nią dziesięcioletni
syn, elegancko ubrany w płaszcz w jodełkę. Kierowca wyjął
z bagażnika jej dużą torbę podróżną i plecak chłopca, postawił je
u podnóża stromych schodów prowadzących do drzwi
frontowych i spytał, czy ma wnieść bagaże. Podziękowała
i taksówkarz odjechał.
Prawdę mówiąc, potrzebowała chwili na oswojenie się
z myślą, że wróciła. Wciągnęła do płuc morskie powietrze,
a wtedy do jej umysłu napłynęło mnóstwo wspomnień. Poczuła
poruszenie w sercu. Syn szarpnął ją za rękę.
– Mamo! – Wskazał mewę unoszącą się zaledwie kilka metrów
nad nimi.
Matka uśmiechnęła się z nieobecnym spojrzeniem, a potem
zamknęła oczy, wsłuchując się w okrzyki mewy i odgłosy
ulicznego ruchu.
Była atrakcyjną kobietą przed czterdziestką, na głowie miała
skórzaną czapkę z daszkiem, spod której wystawały krótkie
czarne włosy, a na nosie duże modne okulary przeciwsłoneczne,
mimo szarego poranka. W końcu otworzyła oczy. Po lewej
zobaczyła czarną poręcz, ładne czarne metalowe latarnie oraz
dużą czerwoną truskawkę na białym tle, którą przytwierdzono
do ściany jak staroświecki szyld pubu. Nie widziała nazwy
pensjonatu, ale to na pewno tutaj, pomyślała. Spodobał jej się
elegancki wygląd budynku.
Wniosła torbę po schodach, pchnęła białe drzwi z czarno-
Wniosła torbę po schodach, pchnęła białe drzwi z czarnobiałym napisem Wolne pokoje i słysząc za sobą stukanie plecaka
ciągniętego przez syna, weszła po stromych schodach pokrytych
czerwoną wykładziną. Sympatycznie wyglądająca młoda kobieta
w różowej bluzce powitała ich z ciepłym uśmiechem.
– Dzień dobry, czy mają państwo rezerwację?
– Tak.
– Na jakie nazwisko?
– Lohmann.
Recepcjonistka zmarszczyła czoło, przesuwając palec po
wydrukowanej liście.
– A tak! Frau Lohmann i syn, zgadza się?
– Ja. – Po tylu latach instynktownie odpowiedziała po
niemiecku.
Recepcjonistka wręczyła jej formularz rejestracyjny.
– Proszę to wypełnić i podpisać.
Kobieta przyjrzała się rubrykom. Imię. Nazwisko.
W pierwszej wpisała: Sandy.
65
Czwartek, 31 października
To moja wina, myślała przygnębiona Red, jadąc na tylnym
siedzeniu radiowozu obok inspektora Bransona. Za kierownicą
siedział Tony Omotoso z drogówki i z włączoną syreną szybko
przebijał się zatłoczoną ulicą wiodącą wzdłuż zatoki Shoreham.
Branson zapewnił Red, że najlepszym sposobem na ukrycie się
jest podróż oznakowanym radiowozem, ponieważ nikt specjalnie
nie przygląda się policyjnemu samochodowi jadącemu na
sygnale.
– Przynajmniej są bezpieczni, prawda? – zagadnął ją Branson.
Ponuro pokiwała głową, ale pogodna natura masywnego
czarnoskórego detektywa nieco ją uspokajała.
– Przy odrobinie szczęścia jacht nie wyleci w powietrze. Jedna
z łodzi wysłanych przez marynarkę trzyma wszystkie jednostki
transportowe z daleka. Pani były oszacował czas rejsu na sześć
godzin. Jeśli więc minie dwanaście godzin i bomba nie
wybuchnie, być może odholują jacht w bezpieczne miejsce, gdzie
będą go obserwować przez kilka dni, a potem wejdą na pokład.
Możliwe, że to wszystko oszustwo, prawda?
Pokiwała głową, chociaż tak nie uważała. Bryce uwielbiał ją
straszyć, ale jego groźby rzadko bywały próżne. Bardziej
prawdopodobne, że popsuł się zapalnik zegarowy albo
detonator. Popatrzyła na detektywa; czuła się przy nim
bezpiecznie, jakby nic złego nie mogło spotkać ani jej, ani jej
rodziny.
– Oni tak bardzo kochają tę łódź. Jest w naszej rodzinie, odkąd
pamiętam. Żeglowanie Red Margot i ogrodnictwo to dwie
największe pasje moich rodziców.
– Wie pani, co sobie myślę?
– Nie. – Wstrzymała oddech, kiedy wyprzedzając sznur
pojazdów, pędzili prosto na potężną cysternę. Kierowca
najwyraźniej w ogóle nie zwracał na nią uwagi, jakby włączona
syrena zapewniała im nieśmiertelność. Przecisnęli się przez
niemal nieistniejącą lukę i Red odetchnęła. Potem kierowca
ponownie ruszył pod prąd. Po lewej kątem oka dostrzegła komin
elektrowni po drugiej stronie zatoki, a po chwili także śluzy
i rząd magazynów. Potężne białe zbiorniki rafinerii. Wkrótce
znaleźli się w Shoreham, gdzie zlekceważyli tymczasową
sygnalizację świetlną ustawioną przez drogowców, zmuszając
inne samochody do zjeżdżania im z drogi.
Dotarli do ronda, przy którym wznosiło się centrum sztuki
Ropetackle; Red przypomniała sobie, że wpadała tam na
spotkania dyskusyjne, a w pewną niedzielę także na jazzowy
koncert Herbiego Flowersa, na który Bryce zabrał ją
w szczęśliwszych czasach. Wkrótce pomknęli tunelem w stronę
lotniska Shoreham. Kiedy wyjechali po drugiej stronie i mijali
rząd magazynów i hangarów, Red zauważyła obniżający się
ogromny czerwono-biały śmigłowiec.
– To chyba oni! – zawołał Branson.
Kilkaset metrów dalej kierowca zjechał z wąskiej jezdni
i zatrzymał radiowóz. Patrzyli z daleka, jak maszyna ląduje
z wirującymi śmigłami i zamkniętymi drzwiami. Red odniosła
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim tylne drzwi otworzyły
się i ze środka wysunięto kładkę. Potem zauważyła twarz ojca
ponad pękatą czerwoną kamizelką ratunkową. Ale nie wyglądał
na spokojnego.
Z twarzą pociemniałą z gniewu wyglądał jak burzowa
chmura.
66
Czwartek, 31 października
– Mówię panu, że gdyby na łodzi była przeklęta bomba, tobym
ją zobaczył. Żegluję tym jachtem od prawie trzydziestu lat i znam
każdą śrubkę, nakrętkę i nit. Na pokładzie nie było bomby.
Dlaczego pańscy ludzie nie potrafią tego zrozumieć? – wściekał
się ojciec Red na tylnym siedzeniu.
– Kochanie, nie możesz być pewien – odezwała się jego żona,
próbując go uspokoić.
– To bardzo miło ze strony inspektora Bransona, że odwozi
was do domu! – powiedziała Red rześko, usiłując zaprowadzić
spokój.
– Czyli teraz wysadzą tę przeklętą łajbę w powietrze? – spytał
ojciec.
Jechali teraz znacznie wolniej. Kierowali się na północ drogą
A23 i byli na wysokości Pyecombe.
– Nie sądzę, proszę pana – odparł Glenn Branson, który
zajmował przednie siedzenie pasażera. – Raczej będą ją
obserwować.
– Następna w lewo – poinformowała kierowcę Red.
Zjechali z autostrady, minęli warsztat po prawej stronie,
pokonali rondo, a następnie wjechali na wiadukt. Red odwróciła
się do matki.
– Jak się czujesz, mamusiu?
Matka, z włosami potarganymi przez wiatr, sprawiała
wrażenie zszokowanej.
– Próbowałaś kiedyś wsiąść do szalupy ratunkowej?
– Nie.
– A potem dać się wciągnąć na pokład śmigłowca? Pasy
miałam pod pachami. Myślałam, że rozerwą mnie na pół!
– Przynajmniej jesteś bezpieczna, mamo.
– I tak byłam bezpieczna, kochanie. Twój ojciec ma rację, tam
nie było żadnej bomby. To wszystko sprawka tego okropnego
człowieka, prawda?
Ze względów bezpieczeństwa policjanci nie chcieli pozwolić,
by jej rodzice wrócili do domu. Ale państwo Westwoodowie byli
uparci i nie dali się przekonać. Podobnie jak Red, nie mieli
zamiaru ulegać Bryce’owi. Dlatego policja musiała się
przygotować do zapewnienia całej rodzinie dyskretnej ochrony.
W milczeniu przejechali główną ulicą wioski Henfield, po
czym skręcili w lewo za piekarnią. Zwolnili, mijając kościół po
lewej, a następnie, za malutkim rondem, kolejno pub, kilka
domów i rozległe pola uprawne. Droga zwęziła się do
pojedynczego pasa.
– Za sto metrów po lewej stronie – oznajmiła Red.
W ich stronę pędził radiowóz na sygnale. Kierowca
zahamował i zjechał na lewo, zbliżając się do żywopłotu. Ale
radiowóz skręcił i zniknął im z oczu.
– Niech pan jedzie za nim! – zawołała Red, czując nagłe
ukłucie niepokoju.
Omotoso skręcił w lewo w jeszcze węższą wiejską drogę. Red
niemal natychmiast to wyczuła. Cuchnący, ostry dym. Płonąca
farba, drewno, plastik. Gdy sto metrów dalej pokonali kolejny
zakręt, smród przybrał na sile, a Red poczuła, że zaciska jej się
żołądek. Drogę zastawiały dwa wozy strażackie, mniejszy
samochód oficera straży pożarnej, kilka radiowozów i policyjny
motocykl oraz karetka.
Widziała pomarańczowe płomienie bijące w niebo.
Pożerające dach domu.
Domu jej rodziców.
Otworzyła drzwi, jeszcze zanim posterunkowy Omotoso
całkowicie się zatrzymał, i wyskoczyła z samochodu, po czym
pobiegła przed siebie, omijając tłumek gapiów; przeskoczyła nad
dwoma wężami strażackimi i wreszcie dotarła do przedniej
ściany domu.
– Proszę się cofnąć – odezwała się jakaś kobieta.
Red zignorowała ją i rzuciła się naprzód. Cholera. Cholera.
Cholera.
Łzy spływały jej po policzkach, ohydny dym gryzł ją w oczy.
Wydawało się, że każdy centymetr domu trawi ogień. Kawałki
płonącej strzechy unosiły się w powietrzu jak ginące resztki
chińskich lampionów. Odwróciła się w stronę rodziców
i znieruchomiała.
Nie chciała widzieć ich twarzy. Nie chciała widzieć niczyjej
twarzy. Zakryła oczy dłońmi i załkała.
Piętnaście kilometrów dalej, w swoim pokoju w hotelu
Strawberry Fields, Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją.
Lubił, kiedy Red płakała.
To był najmilszy dźwięk na świecie.
67
Czwartek, 31 października
– Mamy do czynienia z duchem – powiedział Roy Grace do
swojego zespołu na początku wieczornej odprawy. Było kilka
minut po osiemnastej trzydzieści i przeniósł spotkanie do sali
konferencyjnej w siedzibie wydziału dochodzeniowego,
ponieważ pokój operacyjny był zbyt mały, by pomieścić
wszystkich biorących udział w operacji Mrówkojad. Od czasu
porannych wydarzeń zwerbowano kilka nowych osób, między
innymi psychologa behawioralnego, doktora Juliusa Proudfoota,
tak że zespół rozrósł się do trzydziestu sześciu osób. Proudfoot
był krępym mężczyzną zbliżającym się do pięćdziesiątki, miał
małe świńskie oczka, dołki w policzkach i przerzedzone siwe
włosy, zaczesane do przodu na żel, co nie wyglądało korzystnie.
Na szczęście w parze z kiepskim wyglądem szły nieprzeciętne
umiejętności; doktor był specjalistą w swojej branży.
Większą część sali zajmował prostokątny stół, przy którym
zasiedli wszyscy uczestnicy odprawy. Grace czuł presję
przełożonych na podwładnych. Komendant Nicola Roigard
poinformował nadkomisarza o swoich obawach dotyczących
licznych przypadków podpaleń, a ten z kolei zwrócił się do
swojego zastępcy Rigga. Roy wiedział, że wszystko w końcu
odbije się na nim. Wszyscy starali się zlokalizować
Bryce’a Laurenta, który jednak rozpłynął się w powietrzu.
Jak to możliwe, do diabła?
Szczegółowo
sprawdzano
wszystkie
znane
fałszywe
tożsamości Bryce’a Laurenta. Sprawdzano karty kredytowe,
ponieważ w obecnych czasach nie mógłby inaczej zapłacić za
pokój w większości hoteli; wypożyczalnie samochodów,
transakcje zakupu biletów lotniczych i kolejowych, listy
pasażerów na promach, stacje benzynowe, restauracje,
supermarkety. Jak dotąd, bez skutku. Sprawdzano także
okoliczne szpitale, szukając osób, które zgłosiły się na izbę
przyjęć z poparzeniami, ale nikogo nie znaleziono.
Od kilku dni nikt nie dzwonił spod numeru, który przekazała
im Red Westwood, co wcale nie dziwiło Roya Grace’a. Bryce
niemal na pewno używał niemożliwych do namierzenia
telefonów na kartę, płacił gotówką i nie korzystał z internetu, by
uniknąć wykrycia.
– Możliwe, że już wyjechał z kraju – zasugerował sierżant
Exton. – Może być gdziekolwiek na świecie.
– Dlaczego tak uważasz, Jon? – spytał Grace.
– Ponieważ znamy tylko niektóre z jego fałszywych
tożsamości. Może mieć wiele innych. Niewykluczone, że
niezauważony przemknął się przez granicę z paszportem
wystawionym na inne nazwisko.
Kątem oka Grace zauważył, że do sali wszedł Ray Packham
z wydziału przestępstw komputerowych. Półgębkiem przeprosił
za spóźnienie, ale wyglądał na podekscytowanego.
– Myślę, że Bryce Laurent nie wyjechał – powiedział Grace. –
Dlaczego miałby to zrobić? Zastanówmy się, co robi i w jakim
celu. Poszukajmy schematu… jeśli rzeczywiście to on za tym
wszystkim stoi. Zamordował nowego kochanka Red Westwood.
Spalił restaurację, do której zabrał ją na pierwszą randkę
i w której, jak się okazało, także Karl Murphy umówił się z nią po
raz pierwszy. Ktoś grzebał przy jej volkswagenie garbusie, który
stanął w płomieniach, zgadza się, Tony? – Popatrzył na Tony’ego
Gurra, szefa wydziału podpaleń.
– Tak jest, Roy. Zazwyczaj nie badamy przyczyn pożarów
w tak starych samochodach, bo zbyt często mają awarie
instalacji. Ale skoro nas poprosiłeś, przyjrzeliśmy się temu
przypadkowi dokładniej niż zwykle i znaleźliśmy dowody na to,
że ktoś grzebał przy cewce i pompie paliwowej. W ciągu kilku
minut po uruchomieniu silnika cewka się przegrzała, a gdy
trysnęła na nią benzyna, doszło do zapłonu.
Grace podziękował mu i kontynuował:
– Laurent wiedział, jak Red Westwood uwielbia ten
samochód. Potem wykurzył ją ze sklepu spożywczego, w którym
zwykle robiła zakupy, i wykorzystał zasłonę dymną, by założyć
jej na palec pierścionek zaręczynowy, który kiedyś jej podarował.
Następnie śmiertelnie ją wystraszył, zostawiając rysunek damy
kier na lustrze i przysyłając jej obrazek przedstawiający wybuch
na jachcie jej rodziców. A kiedy wszyscy skupialiśmy na tym
uwagę, podpalił ich dom, dom rodzinny Red Westwood. – Znów
popatrzył na sierżanta Extona. – Naprawdę uważasz, że on już
skończył, Jon? Bo ja nie. Sądzę, że realizuje swoją chorą misję,
która ma na celu wystraszenie pani Westwood poprzez
puszczenie z dymem wszystkiego, co jest jej bliskie. Ale jeszcze
nie osiągnął celu. Jeszcze nie skończył. Badałem inne przypadki
obsesji i, moim zdaniem, ten facet dopiero się rozkręca.
Najgorsze jeszcze przed nami. Nie wierzę, że wyjechał. Jest tutaj,
w Brighton. Mogę się założyć.
– To prawda, szefie – zgodził się z nim Ray Packham. – Mogę
was do niego zaprowadzić!
68
Czwartek, 31 października
Red nie miała apetytu ani ochoty na rozmowę. Siedziała
z rodzicami przy wczesnej kolacji w jadalni nadmorskiego hotelu
Quincey w Eastbourne i przesuwała widelcem po talerzu
grillowanego halibuta, podczas gdy ojciec kroił stek, a matka
bawiła się kurczakiem.
– Dobry kawałek wołowiny – odezwał się ojciec.
– Niezły kurczak – dodała matka.
Potem zapadła głucha cisza.
Jadalnia była sympatyczna. Nieco staroświecko urządzona,
z miłą i troskliwą obsługą. Przez nieszczelne okno wpadało
zimne powietrze, a na zewnątrz panowała ciemność. Podobnie
jak w sercu Red.
Policja umieściła jej rodziców w tym hotelu, twierdząc, że
tutaj nic im nie grozi. Zarejestrowali się pod przybranymi
nazwiskami. Jeśli Red wytężyła wzrok, mogła dostrzec małego
sedana zaparkowanego w dalszej części ulicy i dwie siedzące
w nim postacie. Zastanawiała się, czy to policjanci w cywilu. Co
za gówniana praca, siedzieć przez całą noc w samochodzie
i czekać na coś, co z pewnością się nie wydarzy. Bryce nie był
głupi.
To ona okazała się idiotką, ściągając takie nieszczęście na
rodzinę.
Ich dom doszczętnie spłonął. Wspomnienia. Zdjęcia.
Wszystko. Przepadło.
Z jej winy.
Jedyną dobrą wiadomością był fakt, że jacht wciąż nie
Jedyną dobrą wiadomością był fakt, że jacht wciąż nie
wyleciał w powietrze. Odholowano go do odizolowanej przystani,
gdzie przez kolejne dwie doby miał pozostawać pod obserwacją
saperów z marynarki wojennej. Jeśli nic nie wybuchnie,
specjalista wejdzie na pokład i przeszuka łódź.
Popijała wino, australijskie chardonnay z silną dębową nutą,
zbyt słodkie jak na jej gust, ale smakowało matce, więc ojciec
usłużnie zamówił je także dla niej. Alkohol przynajmniej nieco
uspokoił Red. Ale musiała uważać, ponieważ wkrótce zamierzała
wrócić samochodem do domu, wbrew radom policji.
Do domu.
Raczej do Fortecy Westwood.
Po raz nie wiadomo który przeprosiła rodziców, a oni unieśli
kieliszki i powiedzieli, żeby się nie obwiniała. Miała cichą
nadzieję, że ojciec za chwilę powie: „Nie przejmuj się, kochanie,
takie rzeczy się zdarzają”. Tymczasem odezwała się matka:
– Musimy się dowiedzieć, co z łodzią.
Ojciec ze smutkiem pokiwał głową. Zupełnie jakby dom był
tylko dodatkiem, a najważniejszy w ich życiu był jacht.
– Obiecali, że nie wysadzą jej w powietrze – przypomniał
żonie. – Zamierzali ją obserwować.
– Naprawdę was przepraszam – powtórzyła Red.
– Za co? – spytał ojciec.
– Za to, że postawiłam was w takiej sytuacji. Za to, że ten drań
podpalił wasz dom.
– Nie wiemy, czy to sprawka Bryce’a – odparła matka.
Red wbiła w nią wzrok, zupełnie jakby matka urwała się
z choinki.
– Ależ tak – rzuciła. – Możecie mi wierzyć.
– Czy pani już skończyła? – spytał kelner, ze zmarszczonym
czołem spoglądając na jej niemal nietkniętą porcję.
Pokiwała głową i wzruszyła ramionami. Nigdy w życiu nie
czuła się mniej głodna.
Godzinę później weszła do swojego mieszkania, upewniwszy
się, że włos, który rano umieściła nad drzwiami, pozostał
nienaruszony, a następnie założyła oba łańcuchy. Mimo
wszystko sprawdziła łazienkę, toaletę, sypialnię, a następnie
schron i pozostawiła jego drzwi uchylone, by w razie potrzeby
mogła szybko się tam schować.
Potem przeszła do salonu, nalała sobie kieliszek wina, zapaliła
papierosa i z rozkoszą się zaciągnęła. Zdawała sobie sprawę, że
to trochę żałosne, ale chociaż miała trzydzieści jeden lat, jej
rodzice nie mieli pojęcia, że pali. Wiedziała, że nie pochwalaliby
tego.
Na chwilę zgasiła światło, podeszła do okna i popatrzyła
w dół, wypatrując nieznajomego samochodu, który mógłby
należeć do Bryce’a.
Nie zauważyła pilnujących ją policjantów, ale podejrzewała,
że są w pobliżu. Zmartwiła się, widząc niewielką furgonetkę
zaparkowaną przed budynkiem. Nie było jej tutaj jeszcze pięć
minut temu, gdy przyjechała do domu.
Przeszył ją lodowaty dreszcz.
69
Czwartek, 31 października
Krótko przed dwudziestą Roy Grace skręcił w prawo na końcu
Hove Street i pojechał wzdłuż wybrzeża nieoznakowanym
fordem, w którym oprócz niego siedzieli Glenn Branson, Ray
Packham i Norman Potting. Wzmagający się wiatr utrudniał
jazdę. Po lewej rozciągały się trawnik, promenada, a dalej morze;
po prawej stały nowoczesne apartamentowce przemieszane
z wiktoriańskimi kamienicami. Dobrze znał tę okolicę; on i Sandy
mieszkali zaledwie kilka ulic dalej.
– To świetny pomysł na wieczór kawalerski – odezwał się
Branson. – Pójdziemy się napić z chłopakami, choćby na całą noc.
Zgoda? Już nie mogą się doczekać.
– Zobaczymy – rzucił Grace.
– Nie ma mowy – odparł Branson. – Dopilnujemy, żebyś się
nawalił.
Grace go zignorował i naprzeciwko kręgielni skręcił w prawo
w Westbourne Terrace, ulicę eleganckich wolno stojących
i
szeregowych
wiktoriańskich
domów,
w
większości
pomalowanych na biało. Zatrzymał się przy krawężniku.
W prawo odchodziła węższa ulica, Westbourne Terrace Mews;
po obu jej stronach wznosiły się wiktoriańskie kamienice.
Ulica była ciemna, oświetlona tylko latarniami i poświatą
miasta. Po prawej stronie stał kolejny nieoznakowany ford,
w którym siedzieli Rob Spofford i jedna z posterunkowych.
Bezpośrednio
przed
nimi
stała
biała
furgonetka
z ośmioosobowym zespołem wsparcia wezwanym przez Grace’a.
To byli najtwardsi funkcjonariusze wyposażeni w kamizelki
kuloodporne, specjaliści od utrzymywania porządku, którzy
wyważali drzwi i ruszali na pierwszy ogień w każdej
konfrontacji. Za rogiem kryła się także jednostka z psami.
Czterej detektywi ubrani w płaszcze wyszli na chłodny wiatr
i podeszli do samochodu Spofforda. Ten wysiadł, gdy ich
zobaczył.
– Dobry wieczór – przywitał Grace’a.
– Dobry wieczór. Gdzie jest mieszkanie pani Westwood?
Skręcili za róg i przeszli brukowaną uliczką na podwórko,
niewidoczni z okien na górze. Spofford wskazał niewielki
budynek mieszkalny po północnej stronie ulicy.
– Okno na drugim piętrze to jej salon.
Grace popatrzył w górę. W niektórych oknach paliło się
światło, przeważnie za zaciągniętymi zasłonami albo żaluzjami.
– Dobrze. – Popatrzył na Raya Packhama. – Z jaką
dokładnością jesteś w stanie ustalić, gdzie zrobiono zdjęcie
rysunku?
Wiedział, że w każdym cyfrowym zdjęciu są zapisane
współrzędne miejsca, z którego je zrobiono, chyba że ktoś
wyłączy tę funkcję w aparacie bądź telefonie. Rysunek został
sfotografowany i przesłany jako plik JPEG, co – według
Packhama – zapewne stanowiło nieudaną próbę zamaskowania
jego pochodzenia, ponieważ tak naprawdę policja otrzymała
kolejną wskazówkę: cyfrowe współrzędne.
– Mniej więcej pięćdziesięciu metrów w każdym kierunku,
szefie.
Rozglądając się po ciemnych budynkach, Grace zorientował
się, że w promieniu pięćdziesięciu metrów znajduje się zarówno
kamienica po lewej, jak i dwa budynki po prawej stronie.
– Nie da się dokładniej, Ray?
Packham rozwinął mapę, którą wydrukował z Google Earth,
i oświetlił ją latarką. Jedną z jej części zakreślono czerwonym
kółkiem, które obejmowało okoliczne budynki.
Grace przyjrzał się im z namysłem. Szczególną uwagę zwrócił
na okna budynku naprzeciwko bloku Red. Przypomniał sobie
dużą sprawę sprzed dwóch lat, gdy pewna lekarka była nękana
przez byłego kochanka. Mężczyzna wynajął mieszkanie,
z którego mógł ją szpiegować. Czy Bryce Laurent zrobił to samo?
Wyglądało na to, że wie o każdym kroku Red Westwood. Mógł
zdobywać taką wiedzę na dwa sposoby – dzięki podsłuchowi
w jej mieszkaniu albo stałej obserwacji. A może dzięki jednemu
i drugiemu. Obserwacja z pobliskiego mieszkania była bardziej
efektywna niż z samochodu.
Zespół pozostał w cieniu, podczas gdy Grace podszedł do
głównego wejścia i sprawdził nazwiska na domofonie; kilku
brakowało. Wcisnął guzik przy numerze 3, podpisany R. Fleuve.
Niemal natychmiast odezwał się mężczyzna; mówił łamaną
angielszczyzną.
– Kto tam?
– Przepraszam, że pana niepokoję. Jestem z policji. Na którym
piętrze pan mieszka?
– Na drugim.
– Ile mieszkań jest na pańskim piętrze?
– Dwa, tak jak na każdym piętrze.
– Po której stronie znajduje się pańskie mieszkanie?
– Po stronie ulicy.
– Jaki numer ma drugie mieszkanie na pańskim piętrze?
– Cztery. Chce pan wejść?
– Tak, dziękuję.
Rozległy się trzask i brzęczenie i Grace pchnięciem otworzył
drzwi. Obrócił się i przywołał trzech detektywów, a także
ukrytych Spofforda i towarzyszącą mu policjantkę. W normalnej
sytuacji użyliby innego sposobu, aby dostać się do budynku, ale
potrzebowali informacji o rozkładzie mieszkań i zależało im na
czasie.
Wszedł do cuchnącego stęchlizną, ciemnego korytarza
zaśmieconego ulotkami lokalnej pizzerii oraz chińskiej i tajskiej
restauracji, minął dwa rowery zabezpieczone kłódkami i wcisnął
włącznik na dole wąskich schodów. Zapaliło się słabe światło.
Zaczął się wspinać, a gdy dotarł na drugie piętro, otworzyły się
drzwi po lewej i na korytarz wyjrzał szczupły młody mężczyzna
z jasną czupryną i okrągłymi okularami w szylkretowych
oprawkach, które nadawały mu wygląd intelektualisty. Miał na
sobie brudny T-shirt, spodnie od dresu i był boso.
– Pan Fleuve? – spytał Grace.
– Oui, tak.
Grace pokazał mu legitymację.
– Może mi pan powiedzieć, kto mieszka nad panem po tej
stronie budynku?
Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał.
– Pod numerem sześć mieszkają… jak to nazwać?… dwie
kobiety razem.
– Lesby? – podsunął mu Norman Potting.
Grace posłał mu zirytowane spojrzenie.
– Tak, można tak powiedzieć – odparł Francuz.
– A kto mieszka pod numerem piątym? – spytał Grace.
– Rzadko go widuję. To mężczyzna. Chyba mieszka sam.
Często go nie ma.
– A nad nim?
– Starsza para… pochodzą z Turcji. A pod ósemką mieszka
samotna kobieta po trzydziestce. Pracuje dla American Express.
Jest bardzo miła.
Grace wyjął iPhone’a i pokazał zdjęcie Bryce’a Laurenta.
– Czy to mężczyzna spod piątki?
Francuz energicznie pokiwał głową.
– Tak, to on.
– Mieszkanie numer pięć, jest pan pewien?
– Tak sądzę. Numer pięć.
Grace podziękował, wbiegł po schodach razem z pozostałymi
i mocno zapukał do drzwi. Obok niego stanęło dwóch członków
zespołu wsparcia, ciężko uzbrojonych i ubranych w kaski
z osłonami.
Nikt nie odpowiedział.
Rozważył możliwości. Mógł wtargnąć do mieszkania, ale
intuicja podpowiadała mu, że Bryce’a nie ma w domu.
Postanowił obserwować budynek i czekać. Skontaktował się
z centralą i spytał, który sędzia sądu magistrackiego odpowiada
za ten rejon. To była Juliet Smith, która mieszkała w pobliżu.
Posłał do niej Normana Pottinga, by uzyskał nakaz przeszukania.
Potem za pomocą papierowego klina zabezpieczył drzwi
budynku przed zamknięciem i razem z pozostałymi wrócił do
samochodów, aby obserwować wejście, w nadziei że Bryce
Laurent się pojawi.
O dwudziestej trzydzieści wrócił Norman Potting, triumfalnie
wymachując podpisanym nakazem. Grace podszedł do
furgonetki i przekazał wytyczne zespołowi wsparcia.
Wygramolili się z pojazdu, ubrani w niebieskie mundury
i kamizelki kuloodporne. Jeden z nich trzymał policyjny taran –
nazywany „dużym żółtym kluczem” – a inny hydrauliczny sprzęt,
który mógł posłużyć do rozepchnięcia ramy wzmocnionych
drzwi.
Dwaj funkcjonariusze zabezpieczyli wyjście ewakuacyjne na
tyłach budynku, a Grace wspiął się po schodach razem ze swoją
drużyną, podążając za sześcioma członkami grupy uderzeniowej.
Kobieta dowodząca zespołem wsparcia mocno zapukała do
drzwi.
– Panie Laurent, czy jest pan w domu?! – zawołała.
Jak można się było spodziewać, nikt nie odpowiedział.
Odsunęła się na bok, a jej kolega, który trzymał oburącz ciężki
stalowy taran, odwrócił się do swoich towarzyszy, a następnie
wykrzyknął „POLICJA!”, zamachnął się i z całej siły uderzył
w zamek. Z głośnym hukiem i trzaskiem pękającego drewna
drzwi otworzyły się na oścież. Wszyscy wpadli do mieszkania,
wołając „POLICJA! POLICJA!” i przeszywając ciemność snopami
światła z latarek.
Grace, który wszedł za nimi, znalazł włącznik światła
i nacisnął go.
Rozbłysła żarówka osłonięta papierową kulą. Ich oczom
ukazał się pusty i niemal całkowicie ogołocony pokój
z zaciągniętymi tandetnymi zasłonami. Przy niewielkim biurku
stało stare krzesło na kółkach, a dziury w jednej ze ścian
wskazywały na to, że zdjęto z niej półkę albo wsporniki. Krótki
bar śniadaniowy wystawał z kuchni, w której znajdował się
zlewozmywak, blat, lodówka, kuchenka gazowa z płytą grzejną
oraz wiekowa kuchenka mikrofalowa. Wszystko lśniło
czystością.
Włożywszy rękawiczki, Grace otworzył lodówkę. Była pusta.
– Cholera – mruknął.
Nawet jej wnętrze dokładnie wyczyszczono.
Przeszedł do pokoju dziennego i otworzył żaluzjowe drzwi, za
którymi była niewielka sypialnia, niemal w całości wypełniona
podwójnym łóżkiem. Usunięto pościel, pozostawiając goły,
nierówny materac.
Coraz bardziej zniechęcony, wrócił do pokoju dziennego
i wyjrzał przez szparę między zasłonami. Po drugiej stronie ulicy
i podwórka, piętro niżej, zobaczył Red Westwood, która
spacerując po mieszkaniu z papierosem i kieliszkiem wina,
rozmawiała przez telefon.
Z kim?
70
Czwartek, 31 października
Paul Millet, który siedział przy biurku w hotelu Strawberry
Fields, dobrze wiedział z kim. Ze swoją najlepszą przyjaciółką, tą
suką Raquel Evans.
Musiał słuchać, jak ta jędza go oczernia. Jak wyznaje Red, że
od pierwszej chwili go nie lubiła. Od pierwszego spotkania.
Czyżby?
Więc dlaczego objęłaś mnie, Raquel, i powiedziałaś mi, jaki
jestem dobry dla Red? Że ją uszczęśliwiam?
Ty przeklęta suko.
Przez mikrofon pozostawiony w miejscu, w którym policja
nigdy go nie znajdzie, słuchał, jak nadinspektor Roy Grace
rozkazuje ekipie z laboratorium przeczesać mieszkanie.
Potrzebowali dowodu, że Bryce Laurent tam był. Odcisków
palców. Włókien z ubrania. DNA.
Ale niczego nie znajdziecie, nadinspektorze. Zawsze będę
o krok przed wami. Gwarantuję!
Wkrótce po dwudziestej pierwszej usłyszał głos Glenna
Bransona.
– W porządku, staruszku, zabieramy się stąd. Możemy uznać
twój wieczór kawalerski za oficjalnie rozpoczęty. Guy Batchelor,
Bella Moy i reszta czekają na ciebie w Bohemii.
– Naprawdę nie jestem w nastroju na przyjęcie – odparł Roy
Grace.
– Myślisz, że masz wyjście? Nic z tego.
– Naprawdę?
– W sobotę żenisz się z kobietą swoich marzeń. Pamiętasz?
– Pamiętam.
– Więc wyluzuj!
– Nie planowałem, że będę prowadził dochodzenie w sprawie
zabójstwa.
Branson się uśmiechnął.
– Czy John Lennon nie powiedział, że życie to wszystko, co ci
się przydarza, gdy jesteś zajęty snuciem innych planów?
– Mniej więcej.
– Więc na to nie pozwól.
– Jasne.
– Mówię poważnie. Mogę poprowadzić tę sprawę, dopóki nie
wrócisz.
Grace odpowiedział cicho, tak by pozostali go nie usłyszeli:
– Czy mi się wydaje, czy masz lekką słabość do pani
Westwood?
Branson nagle się zawstydził.
– Dlaczego tak myślisz?
– Widziałem, jak na nią patrzyłeś podczas przesłuchania.
– Jest na czym zawiesić oko.
Grace się uśmiechnął. Wciąż się szczerzył, gdy schodził po
schodach przed przyjacielem, ale przestał, gdy na dole stanęła
mu na drodze atrakcyjna blondynka z dziennikarskim
notatnikiem.
– Nadinspektor Grace? Jestem Siobhan Sheldrake z „Argusa”.
Czy mógłby mi pan coś powiedzieć o tej operacji?
Przez chwilę się zastanawiał, po czym uśmiech powrócił na
jego twarz.
– To mój kolega, inspektor Branson. On chętnie z panią
porozmawia.
Odsunął się i patrzył, jak przyjaciel nieskładnie odpowiada na
pytania. Ostatecznie udało mu się przekazać właściwy
komunikat. Policja pilnie potrzebowała pomocy obywateli do
ujęcia Bryce’a Laurenta. Szczegóły zostaną podane podczas
porannej konferencji prasowej. Gazeta bardzo by pomogła,
gdyby wydrukowała zdjęcie poszukiwanego, jego nazwisko
i wszystkie znane fałszywe tożsamości oraz numery kontaktowe
do policji i organizacji Crimestoppers.
– No dobrze, jesteśmy po służbie – rzucił Branson, kiedy
wsiedli do samochodu. – Teraz zabierzemy cię na miasto
i kompletnie spijemy.
Grace postanowił się nie opierać. W tej chwili jego zespół nie
był już w stanie nic zdziałać, więc mogli wrócić do pracy
wczesnym rankiem. Poza tym rzeczywiście miał ochotę się napić;
zaczynał się denerwować ślubem. Kochał Cleo z całego serca, ale
czuł, że wnosi do ich związku mnóstwo nierozwiązanych
problemów. Miał wrażenie, że niezależnie od tego, jak bardzo
szczęśliwi jesteśmy w życiu, zawsze wisi nad nami jakaś czarna
chmura. Bał się, że coś może zburzyć to niesamowite szczęście,
jakie od wielu miesięcy czuł dzięki Cleo, a teraz także dzięki
synkowi.
71
To wszystko wydaje się takie nierzeczywiste, pomyślał Roy
Grace, stojąc obok Glenna Bransona przed werandą kościoła
w Rottingdean. Dzwony głośno biły nad ich głowami,
a wczesnopopołudniowe słońce świeciło oślepiająco z błękitnego
nieba, jakby był środek lata, a nie późna jesień. Roy miał
wrażenie, że ktoś przekręcił gałkę potencjometru i wzmocnił
wszystkie bodźce. Nawet kamienne mury saskiego kościoła
lśniły. Złoty zegar na wieży błyszczał w słońcu jak ciało
niebieskie. A Grace drżał z podniecenia.
Obaj byli ubrani w cylindry i szare surduty. Goście weselni
szli asfaltową dróżką prowadzącą przez cmentarz, parami
i pojedynczo, witali się z nimi, po czym wchodzili do kościoła,
gdzie dwaj mistrzowie ceremonii, Guy Batchelor i Norman
Potting, również ubrani w surduty, wręczali im kartki
z przebiegiem nabożeństwa.
– Ze strony pana czy panny młodej? – pytali.
Nie rozpoznawał połowy gości – rodziny i znajomych Cleo.
W uroczystości brała udział nieprawdopodobna liczba osób.
Niemożliwe, aby wszystkich zaprosili? Ogarnęła go panika na
myśl, że się nie pomieszczą.
Branson pocieszająco poklepał go po ramieniu.
– Trzymasz się jakoś, staruszku?
– Tak. – Grace posłał mu nerwowy uśmiech. Cholera, cały się
trząsł.
– Czuję się, jakbyśmy byli na planie Czterech wesel i pogrzebu
– powiedział Branson.
– Obędziemy się bez pogrzebu – rzucił Grace z uśmiechem,
– Obędziemy się bez pogrzebu – rzucił Grace z uśmiechem,
zadowolony ze wsparcia kolegi.
Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson
w olśniewającym galowym mundurze i jego elegancka żona,
której strój wieńczył asymetryczny szary słomkowy kapelusz
z krótką woalką. Martinson uścisnął Grace’owi dłoń.
– Gratuluję, Roy. To wielki dzień! Trafiła się wam wspaniała
pogoda. Bogowie chyba wam sprzyjają!
– Tak, panie nadkomisarzu, dziękuję – powiedział Grace, po
czym zwrócił się do pani Martinson: – Proszę wybaczyć śmiałość,
ale cóż za wspaniały strój!
Po chwili pojawili się asystent naczelnika Rigg, ubrany
w smoking, i przewyższająca go wzrostem jasnowłosa żona.
– Dobra robota, Roy – zaświergotał Rigg. – Pobieracie się
w uroczy dzień! – Przeniósł wzrok na Bransona. – A więc
przejmujesz dowodzenie w przyszłym tygodniu.
– Zgadza się. Przykro mi, że pan odchodzi, ale gratuluję
awansu.
– Dziękuję. Jestem pewien, że Cassian Pewe sprawdzi się na
moim stanowisku. – Rigg wyraźnie unikał spojrzenia Grace’a.
Nowa biała koszula pana młodego, którą Branson wybrał dla
niego w sklepie w Lanes, była sztywna i niewygodna. Przeklinał
się za to, że nie włożył jej kilka razy, aby nieco ją zmiękczyć.
Po kilku minutach, podczas których kilkoro policjantów
i ludzi ze służb pomocniczych, których Roy z pewnością nie
zapraszał, przeszło obok niego, dziękując mu za zaproszenie,
Branson objął go ramieniem i lekko uściskał.
– Panna młoda za chwilę przyjedzie. Czas dać czadu.
Weszli do kościoła. Ksiądz Martin, w sutannie z białą stułą,
mocno uścisnął dłoń Grace’a.
– Pamiętasz, co ci mówiłem, Roy? Odpręż się i ciesz chwilą!
Grace jeszcze nigdy w życiu nie był taki zdenerwowany.
– Staram się!
Następnie kapłan zwrócił się do Bransona:
– Ma pan obrączki?
Ten
przez
chwilę
ze
spanikowaną
miną
gorączkowo
Ten przez chwilę ze spanikowaną miną gorączkowo
obmacywał garnitur, dopóki nie przypomniał sobie, że ma
obrączki w kieszeni kamizelki. Pokiwał głową uspokajająco.
Pan młody i jego drużba ruszyli środkiem kościoła. Grace
z uśmiechem witał kolejne osoby, niektórym machając ręką. Gdy
zajęli miejsca w pierwszej ławce po prawej stronie, posłał
nerwowy uśmiech matce i siostrze Cleo, a także jej innym
krewnym, których poznał dopiero przed chwilą.
Zaraz po tym organy zaczęły grać Kanon D-dur Pachelbela.
Grace wstał i obejrzał się z niepokojem, a wtedy po raz pierwszy
tego dnia zobaczył Cleo, która wyglądała olśniewająco
w oszałamiającej długiej kremowej sukni, z włosami upiętymi
we fryzurę, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widział. Kiedy ona
i jej ojciec powoli szli w jego stronę razem z trzema druhnami,
uświadomił sobie, jak bardzo kocha tę niezwykłą kobietę.
Wreszcie ujął jej dłoń.
– Wyglądasz przepięknie – wyszeptał.
– Ty też nie najgorzej się prezentujesz! – odpowiedziała.
Kiedy stanął razem z Cleo naprzeciwko księdza Martina,
docierały do niego tylko niektóre słowa kapłana.
Miłość Boga Ojca
Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa
I dar jedności w Duchu Świętym
Niech będą z wami wszystkimi.
Ludzie odpowiedzieli:
I z duchem twoim.
Następne kilka minut zatarło mu się w pamięci. Co jakiś czas
zerkał na Cleo. Miał wrażenie, że bije od niej światło.
Małżeństwo to dar Boga w stworzeniu…
W radości i czułości cielesnego zespolenia…
Małżeństwo to droga życia uświęcona przez Boga…
Nikt nie powinien go zawierać z błahych lub samolubnych
powodów,
Ale z czcią i odpowiedzialnie w obecności wszechmogącego
Boga.
Roy i Cleo teraz wejdą na tę drogę.
Wyrażą wobec siebie nawzajem swoją wolę
Oraz złożą uroczyste śluby.
Ich znakiem staną się obrączki, które wręczą sobie nawzajem.
Módlmy się razem z nimi, by Duch Święty prowadził ich
i wspomagał
Aby mogli spełniać wolę Bożą…
Przez całe swoje wspólne ziemskie życie.
Ksiądz zamilkł na dłuższą chwilę. W końcu zaczął mówić
dalej:
Najpierw jednak muszę spytać, czy ktokolwiek zna powód, dla
którego tych dwoje nie może zawrzeć związku małżeńskiego.
Znów zapadła długa cisza. Nagle z tyłu kościoła rozległ się
głośny i wyraźny kobiecy głos.
– Ja znam! Jestem jego żoną!
Zszokowany i przerażony Grace się obrócił. Na końcu
świątyni stała Sandy.
72
Piątek, 1 listopada
Roy Grace gwałtownie otworzył oczy i wbił wzrok
w ciemność. Łapczywie chwytał powietrze i dygotał. Jego
poduszka, włosy i całe ciało były wilgotne, a prześcieradło
nasiąkło potem. Rozejrzał się, oszołomiony i spanikowany, nie
mając pojęcia, gdzie jest. Miał spieczone usta i czuł ostry,
pulsujący ból głowy.
O cholera.
Gdzie ja jestem, do diabła? Łóżko było wąskie, twarde i za
krótkie. Przypomniał sobie, że jest w domu Bransona. Wyciągnął
rękę w poszukiwaniu włącznika światła, uderzył o coś twardego
i po chwili usłyszał brzęk tłuczonego szkła i bulgot wody.
Cholera.
Znalazł telefon i w słabym blasku ekranu zobaczył rozbitą
szklankę leżącą na boku i kałużę wody wokół swojego zegarka
i chustki.
Był w malutkim pokoju z różową szafą i rzędem pluszowych
misiów na podłodze. Zrozumiał, że to pokój jednego z dzieci
Bransona, które do soboty miały zostać w domu jego siostry.
Wszystko zaczynało do niego wracać.
Poprzedniego wieczoru wynajęli prywatną salę w barze
Bohemia w Brighton. Zebrał się cały jego zespół. Potem chłopcy
poszli do Grace, klubu ze striptizem przy North Street. Pijani
gliniarze
z
ogolonymi
głowami
wciskali
dziesięcioi dwudziestofuntowe banknoty za bieliznę tancerek. Gapili się
lubieżnie i ślinili. Wlewali w siebie kolejne drinki. Dlaczego
nasza psychika podpowiada nam, że jeśli skusimy się na jeszcze
jedną brandy, następnego dnia poczujemy się lepiej, niż
gdybyśmy jej nie wypili?
Zobaczył na ekraniku iPhone’a, że jest za pięć piąta.
Potrzebował wody. Paracetamolu. Musiał się odlać.
Żałował, że nie jest w domu w łóżku z Cleo. Przez dłuższą
chwilę leżał w blasku światła, zbyt zmęczony, żeby się ruszyć,
rozmyślając, ulegając ponuremu nastrojowi. Sen był tak
rzeczywisty. Przerażająco prawdziwy. Widział Sandy. Co,
u diabła, chce mu powiedzieć jego umysł?
Jest piątek rano. Jutro się żeni. Nagle ogarnął go strach. A jeśli
Sandy wciąż gdzieś tam jest? Jeśli naprawdę pojawi się na ich
ślubie?
Daj spokój, została oficjalnie uznana za zmarłą. Nie żyje.
Drżał.
Ale ten przeklęty sen był taki rzeczywisty.
Uruchomił aplikację latarki w iPhonie, wstał z łóżka,
poczłapał na korytarz i przyświecając sobie, znalazł łazienkę.
Zapalił światło, wysikał się, a potem otworzył szafkę
i szczęśliwym trafem znalazł opakowanie paracetamolu. Wrzucił
do ust dwie tabletki, odkręcił zimną wodę, pochylił głowę i popił
lekarstwo świeżą kranówką. Poczłapał z powrotem do sypialni,
z trudem otworzył okno i położył się, całkowicie nagi,
rozkoszując się nocnym powietrzem, które chłodziło mu twarz
i ciało.
Zanim Cleo zainteresowała się filozofią, studiowała
psychologię, a w ramach zajęć zajmowała się między innymi
analizą snów. Wiele mu o tym opowiadała. W snach pojawiają
się nasze nierozwiązane problemy. To miało sens. Nic dziwnego,
że Sandy pojawiła się na jego ślubie.
Odepchnął od siebie ten sen i wszystkie dotyczące go myśli.
Niebezpieczny typ, znany jako Bryce Laurent, jest na wolności
i stanowi realne zagrożenie dla Red Westwood. Ile cholernych
tożsamości ma ten człowiek?
I gdzie teraz jest?
73
Piątek, 1 listopada
Ostatni wieczór nie był dobrym pomysłem, przemknęło przez
głowę Grace’a, gdy patrzył na zmęczone twarze kolegów, którzy
o ósmej trzydzieści rano zgromadzili się wokół stołu
konferencyjnego, by wziąć udział w odprawie w ramach operacji
Mrówkojad. Połowa jego zespołu dochodzeniowego do rana piła
i zabawiała się w klubie ze striptizem, chociaż byli w trakcie
śledztwa i polowania na zabójcę.
Guy Batchelor, Jon Exton i Norman Potting mieli zamglone
spojrzenia i do niczego się nie nadawali. Zazwyczaj elegancki
podiatra Haydn Kelly wyglądał, jakby przenocował w zaroślach.
Jedynymi dwoma osobami, które bawiły się na wieczorze
kawalerskim, ale wciąż miały w sobie choć odrobinę energii, byli
Dave Green z zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni i Glenn
Branson. Ten drugi poważnie podszedł do swojej roli drużby
i przez cały wieczór nie tknął alkoholu.
Cholera, oby tylko nie dowiedział się o tym komendant Nicola
Roigard, który słynął ze zdecydowanych poglądów na kwestie
odpowiedniego zachowania i podejścia do służby. A podstępny
Cassian Pewe, który od poniedziałku miał zostać przełożonym
Grace’a, miałby używanie, gdyby poznał prawdę, chociaż chyba
nikt nie zrobił niczego złego.
Grace popatrzył na zegarek. Minęły prawie cztery godziny,
odkąd zażył paracetamol, więc uznał, że już może połknąć
kolejne dwie tabletki. Wycisnął je z blistra i popił szklanką wody.
Jak dotąd, nic nie było w stanie złagodzić rozdzierającego bólu
głowy. W jego wnętrzu czaił się lęk, jakby w każdej chwili mogło
się wydarzyć coś straszliwego. Nawet kupiona w pobliskiej budce
z burgerami Trudie’s potężna, tłusta, skwiercząca kanapka ze
smażonym jajkiem i boczkiem, którą w siebie wmusił i popił colą,
a która zazwyczaj od razu mu pomagała, tym razem nie odniosła
żadnego efektu, przynajmniej na razie.
Chryste, weź się w garść, człowieku, pomyślał. Jutro bierzesz
ślub z kobietą, którą kochasz.
Popatrzył na swoje notatki z zebrania i otworzył regulamin.
Obok leżał egzemplarz dzisiejszego wydania gazety „Argus”.
Nagłówek na pierwszej stronie głosił: POLOWANIE NA
PODPALACZA Z BRIGHTON.
Również na pierwszej stronie znajdowały się zdjęcie
Bryce’a Laurenta i lista jego fałszywych nazwisk, a temat
poruszono także w porannych wiadomościach. Może ktoś
wkrótce rozpozna Laurenta na ulicy.
– Jak informowałem wczoraj, dopóki nie wrócę z podróży
poślubnej pod koniec przyszłego tygodnia, dowodzenie nad
operacją Mrówkojad tymczasowo będzie sprawował inspektor
Branson, który poprowadzi także dzisiejszą odprawę.
Skinął głową na kolegę.
– No dobrze, ludzie – odezwał się Glenn Branson i przerwał,
żeby zajrzeć do notatek. – Aha, wczoraj wieczorem, dzięki
informacjom wywiadowczym otrzymanym od wydziału
przestępstw komputerowych, przeprowadziliśmy nalot na
mieszkanie przy Westbourne Terrace w Hove, które Bryce
Laurent wynajmował pod jednym z fałszywych nazwisk. Kiedy
weszliśmy do środka, okazało się, że podejrzany zdążył opróżnić
i opuścić lokal. Wysyłam terenowy zespół dochodzeniowy, żeby
porozmawiał ze wszystkimi okolicznymi mieszkańcami
i dowiedział się, czy wczoraj albo w poprzednich dniach widzieli,
jak ktoś ładuje rzeczy do samochodu. Laurent groził śmiercią
rodzicom Red Westwood, a wczoraj spłonął ich rodzinny dom,
dlatego zakładamy, że to on jest sprawcą. Musimy czym prędzej
schwytać tego człowieka. Red Westwood zdaje sobie sprawę
z grożącego jej niebezpieczeństwa, ale koniecznie chce
prowadzić normalne życie. Uważa, że w ten sposób pokaże
Bryce’owi Laurentowi, że z nią nie wygra. Z naszego punktu
widzenia ta sytuacja ma jedną zaletę: pozostając na widoku, Red
Westwood wabi Laurenta. Może nam to umożliwić zastawienie
pułapki, ale tym nie będziemy się teraz zajmować. Nie sądzę,
żeby Laurent wyjechał, ale możliwe, że postanowił na jakiś czas
się ukryć. Jedno jest pewne, ma wyszukany gust. Gdziekolwiek
się zaszył, na pewno wydaje pieniądze. A jeśli używa kart
kredytowych, pozostawia trop.
Zwrócił się do Gordona Grahama z wydziału przestępstw
finansowych.
– Chciałbyś coś nam przekazać, Gordon?
– Owszem. – Graham wskazał na tablicę, na której znajdowały
się zdjęcia Red Westwood i Bryce’a Laurenta oraz zapisana na
czerwono data ich rozstania. – Mniej więcej dwa miesiące
później Bryce Laurent zaczął wypłacać duże ilości gotówki
w placówce banku HSBC przy Ditchling Road w Brighton.
Pieniądze pochodziły z majątku jego matki, głównie ze sprzedaży
jej domu. Zaniepokojony kierownik banku z zawodowej
życzliwości postanowił porozmawiać z Laurentem o tych
wypłatach. Chciał się dowiedzieć, czy jego klient nie jest
szantażowany, nie padł ofiarą oszustwa albo nie ma problemu
z hazardem. Laurent kazał mu pilnować własnego nosa. Do
dziewiątego września wypłacił w sumie ponad siedemset
pięćdziesiąt tysięcy funtów, całkowicie czyszcząc konto, które
następnie zamknął.
– Czy ulokował gdzieś te pieniądze? – spytał Grace.
– Jak dotąd, nie udało nam się tego dowiedzieć. Sprawdzamy
banki, kasy oszczędnościowo-budowlane i poczty w całej
Wielkiej Brytanii, żeby dowiedzieć się, czy w tamtym okresie
albo później nie dokonano gdzieś dużych wpłat gotówkowych,
ale na razie bez powodzenia.
– Po co ktoś miałby wypłacić taką ilość gotówki? – spytał
sierżant Batchelor, tłumiąc ziewnięcie. – Skoro odziedziczył
majątek po matce, nie może być mowy o praniu brudnych
pieniędzy.
– Narkotyki? – zasugerował posterunkowy Alec Davies.
– Narkotyki, hazard, szantaż, przemyt do innego kraju, gdzie
zagraniczna waluta jest w cenie – odpowiedział Graham. – Albo
chciał żyć i swobodnie podróżować bez pozostawiania po sobie
finansowego śladu. Na razie świetnie mu się to udaje. Jestem
w kontakcie z londyńską policją, która dysponuje największą
finansową bazą danych w kraju. Współpracowałem z ich
komendantem, Adrianem Leppardem, gdy był jeszcze szefem
policji w Kent. Otrzymali listę wszystkich pseudonimów
Laurenta. Szukają transakcji i wypłat dokonanych pod
którymkolwiek z tych fałszywych nazwisk. Ale to wymaga
mnóstwa pracy. Laurent wybierał sobie popularne nazwiska.
Dave Green podniósł rękę, a Branson skinął głową.
– Jeśli opuścił swoje mieszkanie i pozostaje w pobliżu, to musi
gdzieś mieszkać, szefie.
– Słusznie – zgodził się Roy Grace. – Dzisiaj rano poślemy
mundurowych do wszystkich hoteli, pensjonatów i agencji
wynajmu w mieście i okolicach. Wezmą zdjęcie Laurenta i listę
fałszywych nazwisk i spróbują go namierzyć. Już się tym
zająłem; pomaga nam nadinspektor Watson z John Street. Ale
biorąc pod uwagę to, co powiedziałeś, musimy sprawdzić także
klientów, którzy płacili gotówką.
Zadzwoniła komórka. Motyw z Jamesa Bonda. Norman
Potting poczerwieniał, włożył rękę do kieszeni i wyciszył telefon.
Po chwili odezwał się iPhone Grace’a. Ten popatrzył na ekran
i zobaczył, że to centrala.
– Roy Grace, słucham – odezwał się najciszej jak potrafił.
– Panie nadinspektorze, dzwoni jakiś mężczyzna, który chce
koniecznie porozmawiać z policją o operacji Mrówkojad.
Podobno przeczytał o niej w „Argusie” i może mieć jakieś istotne
informacje.
Podczas gdy telefonistka go łączyła, Grace wymknął się z sali
i zamknął za sobą drzwi.
– Detektyw nadinspektor Grace. Czym mogę służyć?
Mężczyzna robił wrażenie pewnego siebie i nieco
aroganckiego.
– Wiem, kim jest wasz podpalacz, nadinspektorze – oznajmił.
– Czyżby? – spytał Roy Grace z powątpiewaniem. Ani trochę
nie podobał mu się głos tego człowieka.
– Może mi pan zaufać.
– Jak się pan nazywa?
– To nieistotne. Proponuję, żebyście przyjrzeli się jednemu ze
strażaków na posterunku straży pożarnej w Worthing, Mattowi
Wainwrightowi. To wasz sprawca.
– Niech pan powie coś więcej.
Mężczyzna się rozłączył.
Grace oddzwonił do centrali i spytał, czy telefonistka ma
numer mężczyzny, ale, zgodnie z podejrzeniami, ten dzwonił
z zastrzeżonego numeru.
Przez chwilę się zastanawiał. Anonimowe informacje bywają
niezwykle cenne, ale równie często okazują się żartami, które
przynoszą policji potężne straty. Zawsze ciężko jest ocenić, czy
ma się do czynienia z prawdą. Nie spodobał mu się głos
dzwoniącego; było w nim coś bardzo nieprzyjemnego. Może jakiś
mściwy kolega tego strażaka?
Drzwi się otworzyły i z sali wyszedł Glenn Branson.
– Wszystko w porządku, staruszku?
Grace pokiwał głową.
– Jesteś zielony na twarzy. Chyba powinieneś wrócić do łóżka.
– Nic mi nie będzie. – Grace pokazał mu telefon. – Właśnie
ktoś zadzwonił w sprawie artykułu z „Argusa”. Dostaliśmy
nazwisko strażaka w Worthing. Ale dzwoniący był jakiś dziwny.
– Bryce Laurent kiedyś był strażakiem.
– Cholera, on był wszystkim – odparł Grace. – Wiemy gdzie?
Wrócili do sali konferencyjnej i Grace zlecił posterunkowemu
Jackowi Alexandrowi, by skontaktował się z posterunkiem straży
pożarnej w Worthing i dowiedział się, czy pracuje tam Matt
Wainwright; Becky Davies poprosił o sprawdzenie, czy Bryce
Laurent kiedykolwiek służył w straży pożarnej, a jeśli tak, to
kiedy i gdzie.
Kiedy Glenn Branson zajrzał do swoich notatek, by przejść do
kolejnego punktu odprawy, odezwał się natarczywy dzwonek
wewnętrznego telefonu. Guy Batchelor popatrzył pytająco na
Bransona, a kiedy ten skinął głową, podniósł słuchawkę.
– Sierżant Batchelor, operacja Mrówkojad.
Zapadła cisza i wszyscy wbili wzrok w sierżanta, jakby
wyczuwając po jego mowie ciała, że to coś ważnego.
Rzeczywiście.
Batchelor podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę,
a następnie odwrócił się w stronę Bransona; patrzył to na niego,
to na Grace’a.
– Dzwoniła Gwen Barry ze straży granicznej z terminalu
w Folkestone. Na nagraniach z monitoringu zauważono
Bryce’a Laurenta posługującego się jedną ze znanych nam
tożsamości: Paula Rileya. Wczoraj wieczorem o dwudziestej
trzeciej dwadzieścia pięć był w sklepie wolnocłowym, gdzie kupił
whisky i papierosy, a następnie odjechał toyotą, numer
rejestracyjny Grażyna Violetta Zero Sześć Karol Barbara Natalia,
i wsiadł do pociągu do Calais.
– Na kogo jest zarejestrowany samochód? – spytał Grace.
– Został wypożyczony z Avisu i odebrany cztery dni temu
z ich placówki na lotnisku Gatwick.
– Sprawdźmy, czy tamtejsi pracownicy potwierdzą tożsamość
Laurenta.
Branson pokiwał głową i coś zanotował.
Wczoraj wieczorem przy Eurotunelu, pomyślał Grace.
Dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć. We Francji było o godzinę
później, więc, biorąc pod uwagę półgodzinną podróż, pociąg
dotarł na miejsce około pierwszej. To wystarczyło, by Bryce
Laurent mógł być teraz w dowolnym miejscu w Europie. Albo,
jeśli pojechał na lotnisko, w dowolnym miejscu na świecie.
Ale dlaczego?
Owszem, miał na pieńku z rodzicami Red Westwood, lecz ich
Owszem, miał na pieńku z rodzicami Red Westwood, lecz ich
konflikt był nieistotny w porównaniu z pretensjami, jakie żywił
wobec samej Red. Wyjazd z kraju nie miał sensu.
Nagle coś mu przyszło do głowy. Odwrócił się w stronę
Bransona.
– Glenn.
– Tak, szefie.
– Połącz mnie z Red Westwood.
Niecałą minutę później Branson wręczył mu swojego
iPhone’a.
– Pani Westwood? Przepraszam, że panią niepokoję, ale to
pilne. Może to pytanie wyda się pani dziwne, ale czy Bryce
Laurent pali?
– Nie – odpowiedziała. – Zdecydowanie nie. Patologicznie
nienawidzi papierosów.
Grace zmarszczył czoło.
– A whisky?
– Whisky? Na przykład szkocka?
– Tak.
– Nie, jej też nie znosi. Pija tylko szampana i dobre białe wino.
– Dziękuję, bardzo nam pani pomogła. – Rozłączył się
i zwrócił do swoich kolegów, którzy patrzyli na niego ze
zmarszczonymi czołami. – Guy, połącz się z tamtą kobietą ze
straży granicznej. Spytaj, jak duży obszar obejmuje ich
monitoring. Chcę dostać wszystkie nagrania pokazujące
Laurenta, jak najszybciej. Wszystkie nagrania z nim i bez niego,
z każdej kamery wewnątrz i sklepu wolnocłowego, i w jego
pobliżu od chwili, gdy zauważono go po raz pierwszy. Zadzwoń
do Kent; niech czym prędzej prześlą nam te materiały drogą
cyfrową.
74
Piątek, 1 listopada
O dziesiątej pięćdziesiąt Guy Batchelor zadzwonił do
nadinspektora Grace’a, który był w swoim gabinecie i próbował
przed zakończeniem służby ostatniego dnia przed urlopem
odpowiedzieć na wszystkie pilne maile ze swojej skrzynki.
Batchelor poinformował, że dotarły nagrania z monitoringu
z Folkestone.
Dziesięć minut później Grace usiadł razem z Bransonem,
Batchelorem i Packhamem w niewielkiej sali projekcyjnej
w siedzibie głównej wydziału dochodzeniowego. Pierwsze, co
zobaczyli na ekranie, gdy Packham puścił nagranie w kolorze
i niezłej jakości, był Bryce Laurent, ubrany swobodnie
w skórzaną kurtkę, spodnie i buty. Szedł przez parking dla
samochodów w stronę terminalu Eurotunelu i szyldu sklepu
wolnocłowego. Przystanął, żeby się rozejrzeć, obracając się
najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Nie wygląda jak
człowiek na zakupach, który szuka drogi, pomyślał Grace, ale jak
ktoś, kto pozuje.
– To na pewno on? – spytał Batchelor.
– Wygląd zgadza się ze wszystkimi zdjęciami, które widziałem
– odparł Grace i popatrzył na Bransona, szukając potwierdzenia.
Ten pokiwał głową.
– To on.
Nagle Laurent zrobił coś dziwnego; powoli obrócił się
o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym wolnym krokiem, jakby
miał mnóstwo czasu, ruszył w stronę drzwi wejściowych do
budynku.
– Po co to zrobił? – zdziwił się Branson. – Ten piruet.
– Zaraz ci wyjaśnię, jeśli przeczucie mnie nie myli –
powiedział Grace.
Następna część nagrania pochodziła z zamontowanej
wewnątrz budynku kamery o niższej rozdzielczości. Uchwyciła
Laurenta, który stał plecami do niej, brał dwa kartony
papierosów z półki i wkładał je do drucianego koszyka. Powoli
się obrócił, a potem wyszedł z kadru. Następna kamera również
uchwyciła go od tyłu, gdy oglądał półkę z whisky. W końcu
wybrał trunek i włożył dwie butelki do koszyka. Obrócił się
w prawo, po czym ponownie zniknął im z oczu.
Grace zanotował godzinę na nagraniu: 23.33.
– Ray, możesz znaleźć nagranie z kamery przy kasie? –
zwrócił się do Packhama.
Zobaczyli kilka kolejnych ujęć z wnętrza sklepu, gdy Packham
przełączał się pomiędzy kamerami. Po chwili na ekranie pojawił
się wyraźny obraz zarejestrowany przy kasach. Grace popatrzył
na zegar: 23.32. Odczekał kilka minut, a kiedy zegar wskazywał
23.38 odezwał się do Peckhama:
– W porządku, Ray, a teraz pokaż mi wnętrze terminalu
wolnocłowego. Zacznijmy o dwudziestej trzeciej trzydzieści dwie.
Po chwili pojawił się obraz z kamery. 23.32. Potem 23.33;
23.34; 23.35. O 23.36 Laurent wyszedł z budynku i przeciął
parking. Miał puste ręce.
– Co zrobił z zakupami? – spytał Guy Batchelor.
Grace pokręcił głową.
– Niczego nie kupił. Nie pali i nie lubi whisky.
– Coś przegapiliśmy? – odezwał się Branson.
– Myślę, że nie – odpowiedział Grace. – Chciał się tylko
upewnić, że kamery go zobaczą. Chodziło mu o to, żebyśmy
wiedzieli, że jest przy Eurotunelu i opuszcza kraj. Bo zależy mu
na tym, abyśmy uwierzyli, że wyjechał. Tak uważam.
– Ale przecież to zrobił, prawda? Mamy nagranie, na którym
wsiada do wagonu kolejowego.
– Owszem – przyznał Grace. – Wczoraj rzeczywiście pojechał
– Owszem – przyznał Grace. – Wczoraj rzeczywiście pojechał
do Francji. Ale nie byłbym taki pewien, czy dzisiaj wciąż tam jest.
– Czyli to wszystko podstęp, żebyśmy uznali, że wyjechał? –
spytał Batchelor.
– Nie zdziwiłbym się, gdyby już wrócił – odpowiedział Grace. –
Myślę, że najmądrzej będzie założyć, że tak właśnie jest.
75
Piątek, 1 listopada
Siedział w dusznej kawiarni, twarz swędziała go pod fałszywą
brodą, którą przykleił w wypożyczonej toyocie na pogrążonym
w ciemności publicznym parkingu niedaleko terminalu w Calais.
Wcześniej dowiedział się z forum dyskusyjnego w internecie,
że parking jest darmowy i nie ma na nim kamer monitoringu.
Setki ludzi zostawiały tutaj samochody na czas podróży
pociągiem do Anglii, więc zapewne minie dużo czasu, zanim ktoś
zainteresuje się jego autem. Przy odrobinie szczęścia nawet kilka
tygodni. Wtedy już wykona zadanie i zniknie.
Dobrze się czuł w ciepłym wnętrzu, a drugi kubek mocnej
herbaty z mlekiem pomagał mu się rozgrzać. Przemarzł na
pokładzie promu, gdzie spędził całą podróż, żeby nikt go nie
zauważył. Potem wczesnym rankiem wybrał się na pieszą
wędrówkę przez Dover w ulewnym deszczu. Nikt nie spodziewał
się, że tak szybko wróci do Anglii, mimo to postarał się, by nikt
nie zobaczył go w porcie, na promie ani przy opuszczaniu
pokładu.
Z czapką i kapturem na głowie, siedział zgarbiony przy stole
pokrytym laminatem, ignorowany przez garstkę innych
klientów. Jadł smażone jajka na boczku, sączył gorącą herbatę
i udawał, że czyta „Daily Mail”. Nagłówki donosiły o konflikcie
między gazetą a przywódcą Partii Pracy. Polityka nigdy go nie
interesowała, a teraz miał mnóstwo ciekawszych zajęć. Czekał go
pracowity weekend.
Na początek ślub!
Jak zareagowałaby Red Westwood, gdyby detektyw stojący na
Jak zareagowałaby Red Westwood, gdyby detektyw stojący na
czele polowania na niego został zabity strzałem z kuszy w prawe
oko przed kościołem, w którym przed chwilą wziął ślub?
Wyobrażał sobie tę scenę. Uśmiechnięty pan młody, promienna
panna młoda, wszyscy krewni i znajomi. Limuzyny
z powiewającymi wstążkami. A potem…
BRZĘK!
Nikt by niczego nie usłyszał. Strzała przeleciałaby im nad
głowami. Rozszczepiony grot przeciąłby galaretowatą kulkę oka,
wbił się w mózg i z ogromną siłą rozpadł na kawałki. Potem
rozległyby się wrzaski!
Ale to nie wrzasków na ślubie nie mógł się doczekać
najbardziej. Czekał na niemy wrzask w głowie i sercu Red
Westwood, gdy ta uświadomi sobie, że nikt, nawet najlepszy
detektyw w kraju, nie jest w stanie jej ochronić.
Na głośne wrzaski też przyjdzie czas, gdy wreszcie ją schwyta,
co stanie się już niedługo. Wrzaski i błagania o litość, na którą
nie będzie mogła liczyć. Nie mógł się tego doczekać. Już dawno
sobie na to zasłużyła. Żył dla tej chwili. Nic innego mu nie
pozostało.
Już niedługo, mała!
76
Piątek, 1 listopada
Red Westwood siedziała na porannym zebraniu zarządu
Mishon Mackay i próbowała skupić się na pracy, ale jeszcze
w drodze do biura jej uwagę rozproszył dziwny telefon od
nadinspektora Roya Grace’a, który pytał, czy Bryce pali i czy lubi
whisky. Po co mu te informacje?
Geoff Brady, ich nadgorliwy kierownik, tęgi mężczyzna
w garniturze w prążki, wskazywał tablicę na ścianie. W jej górnej
części fioletowymi literami zapisano słowo ODLICZANIE oraz
sumę 146 900 funtów, która mówiła, jak wiele brakuje im dwa
miesiące przed końcem roku do osiągnięcia docelowej sumy
prowizji. Pod spodem widniała tabela podpisana NOWE OFERTY,
ATRAKCYJNE NIERUCHOMOŚCI, z cenami od 179 950 do 3 500
000 funtów.
To był kluczowy miesiąc, twierdził Brady. Ludzie wciąż mieli
czas na kupienie nowych domów przed Bożym Narodzeniem.
Zachęcał wszystkich do zwiększenia wysiłków i dążenia do
przeprowadzania co najmniej piętnastu prezentacji dziennie.
Dadzą radę!
Red słuchała żargonu, którego musiała się nauczyć. PDS, czyli
„przygotowanie do sprzedaży”. BNR – „brak na rynku”. PO –
„poniżej oferty”. PN – „pierwsza nieruchomość”. KPW – „kupno
pod wynajem”.
Kierownik pokazał im gruby ręcznie zapisany rejestr, który
zawierał wszystkie instrukcje i szczegóły prezentacji. Chociaż
biuro było skomputeryzowane, dla bezpieczeństwa wciąż
przechowywali papierowe dokumenty. Każdy z agentów je
uaktualniał.
Po zakończeniu zebrania Brady umówił się z całym zespołem
na drinka po pracy. To była zwyczajowa praktyka w piątki,
dodatkowa atrakcja przed najważniejszym dniem tygodnia,
sobotą, gdy wszyscy rzucą się w wir pracy. Red wróciła do
swojego biurka. Przejrzała listę odwołanych prezentacji, których
było ponad dwadzieścia procent. Potem zapoznała się z listą
nowych ofert, zwracając uwagę na te mogące zainteresować
klientów, z którymi już nawiązała porozumienie i których
uważała za swoich, po czym zaczęła do nich dzwonić,
a następnie wysyłać maile ze szczegółowymi informacjami.
Przygotowywała także wydrukowane egzemplarze przeznaczone
do wysłania pocztą następnego dnia.
Cieszyła się, że może się na chwilę oderwać od pracy, ale
zarazem zdawała sobie sprawę, że nie daje z siebie wszystkiego
i wciąż jest roztrzęsiona. Nie była tak pewna siebie ani pełna
entuzjazmu jak zwykle. Wiedziała, że właśnie o to chodziło
Bryce’owi.
Postanowiła, że nie da się pokonać.
Ale dzisiaj było jej ciężko. Popatrzyła w prawo, wyglądając
przez duże okno na ulicę i supermarket Tesco. Przejechał
autobus, po nim taksówka i sznur samochodów. Następnie
z jękiem syreny przemknęła żółta karetka. Rowerzysta w żółtej
zydwestce żałośnie pedałował w ulewnym deszczu. Pogoda
dostosowała się do jej nastroju.
Rodzice stracili dom. Ona i siostra także. Przepadły ich
dziecięce wspomnienia. Zdjęcia z dzieciństwa obróciły się
w popiół. Mama i tata wczoraj postarzeli się o dziesięć lat. I to
wszystko przez nią.
Kiedy zadzwonił telefon, gwałtownie chwyciła słuchawkę.
– Red Westwood – odezwała się z rozpaczliwą nadzieją, że to
inspektor Branson albo posterunkowy Spofford dzwonią, by
powiedzieć jej, że Bryce Laurent został aresztowany. Ale tak nie
było. To był jakiś mężczyzna z amerykańskim akcentem, który
dopytywał o ich najdroższą nieruchomość, położony na uboczu
dom przy prestiżowej Tongdean Avenue, którego właściciele
spędzali większość czasu w innym domu, w Naples na Florydzie.
– Żądają trzech i pół miliona? – spytał.
– Owszem, proszę pana – odpowiedziała grzecznie,
odzyskując nieco animuszu, ponieważ wyczuła potencjalną
szansę. Zdobyłaby dużą prowizję.
– Widzę, że dom jest na rynku od kilku miesięcy.
–
To
wspaniała
nieruchomość.
Wzbudza
duże
zainteresowanie – skłamała.
– Taki dom znakomicie nadałby się dla mojej rodziny, żony
Michele, naszego syna Brada i mnie. Jestem skłonny zapłacić
gotówką, ale cena ofertowa jest nieco przesadzona. Sądzi pani, że
właściciele byliby skłonni ponegocjować?
– Szczerze zachęcam do obejrzenia nieruchomości. To jeden
z najlepszych domów mieszkalnych w Brighton and Hove. Jestem
przekonana, że właściciele są gotowi do negocjacji.
Znów zmyślała. Właściciele wyraźnie zaznaczyli, że nie
spieszy im się ze sprzedażą i nie zamierzają zejść z ceny
ofertowej. Ale ten człowiek brzmiał jak potencjalny klient, a jeśli
zobaczy dom, być może się w nim zakocha.
– W weekend jestem zajęty. Może w poniedziałek?
– O której godzinie w poniedziałek by panu pasowało?
Właściciele wyjechali, więc mamy duże pole manewru, jeśli
chodzi o termin.
– Około południa?
– Idealnie. Nazywam się Red Westwood. Woli pan, żebym
napisała do pana maila czy wysłała broszurę pocztą?
– Dziękuję, ale mam wszystkie informacje.
– Świetnie. A więc zobaczymy się na miejscu. Czy mogę prosić
o nazwisko i numer telefonu komórkowego?
– Andrew Austin – odpowiedział, po czym podał jej numer.
– Nie mogę się doczekać naszego spotkania, panie Austin.
– Ja również, pani Westwood.
Nie rozpoznała jego głosu! Bryce Laurent, który stał na
Nie rozpoznała jego głosu! Bryce Laurent, który stał na
zewnątrz, chroniąc się przed deszczem pod niewielką markizą
kawiarni, rzeczywiście nie mógł się doczekać.
Podobnie jak Red Westwood. Musiała wpisać do komputera
nazwisko Andrew Austina, jego dane kontaktowe i interesujący
go zakres cenowy, żeby inni agenci mogli zwrócić się do niego
z nowymi ofertami odpowiadającymi jego oczekiwaniom. Ale
chociaż pracowała w Mishon Mackay dopiero od niedawna,
zdążyła nauczyć się kilku sztuczek. Dlatego przy wpisywaniu
danych świadomie zamieniła miejscami dwie cyfry w numerze
telefonu. Uśmiechnęła się. Sprzedaż nieruchomości wartej trzy
i pół miliona zapewniłaby jej cholernie wysoką prowizję.
Zamierzała zadbać o to, by nie przeszła jej koło nosa.
77
Piątek, 1 listopada
BRZĘK!
Przez celownik teleskopowy swojej kuszy Legacy 225
z włókna węglowego Bryce Laurent prześledził lot aluminiowego
bełtu z ołowianym grotem, który pomknął z prędkością
osiemdziesięciu metrów na sekundę w stronę wyszczerzonej
jasnopomarańczowej dyni nabitej na palik na środku pola
w odległości osiemdziesięciu metrów. Bełt przeleciał o ponad
metr nad czubkiem celu i z głuchym uderzeniem wbił się w dziką
trawę.
W Dniu Szakala, jednym z jego ulubionych filmów, który
kilkakrotnie oglądał w ciągu ostatnich dni, Szakal, grany przez
Edwarda Foxa, ćwiczył przed strzałem w głowę francuskiego
prezydenta, biorąc za cel arbuz. Ale wkrótce po Halloween dynie
były łatwiejsze do zdobycia. No i korzystając ze scyzoryka,
łatwiej było je upodobnić do ludzkiej twarzy.
Do twarzy nadinspektora Roya Grace’a.
Który jutro bierze ślub.
Naciągnął kuszę, nałożył nowy bełt, wyregulował celownik
i ponownie wziął Roya Grace’a na cel. Wymierzył w sam środek
czoła.
– Co pan na to powie, nadinspektorze Grace, główny oficerze
śledczy w operacji Mrówkojad?
Nacisnął spust, a chociaż potężna broń podskoczyła mu
w dłoniach, cały czas trzymał dynię na celowniku. Po chwili
zobaczył pomarańczową mgiełkę, gdy bełt rozdarł szczyt celu.
Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją. Jakże miło byłoby
Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją. Jakże miło byłoby
zobaczyć, że to samo dzieje się z czubkiem głowy nadinspektora
Roya Grace’a, gdy ten jutro po południu będzie stał przed
kościołem, pozując do ślubnych zdjęć ze swoją wybranką.
Przypomniał sobie, jak wyglądał John F. Kennedy’ego na tylnym
siedzeniu lincolna w Dallas, gdy kula snajpera zerwała mu
czubek głowy razem z częścią włosów.
Ale pewien obraz przemawiał do niego jeszcze bardziej.
Kolorowa ilustracja, którą widział w książce do historii, gdy był
w szkole. Przedstawiała scenę z bitwy o Hastings w 1066 roku,
podczas której łucznik strzelił królowi Anglii, Haroldowi, w oko,
przebijając mózg.
Bryce Laurent ponownie przeładował kuszę. Lekko poprawił
celownik, po czym wymierzył w szparę, którą wyciął na prawo
od nosa nadinspektora. W prawe oko. Przez dłuższą chwilę trwał
w bezruchu. Czuł się taki opanowany. Taki spokojny. Jakby to
wszystko było częścią jego przeznaczenia.
Delikatnie, tak jak go nauczono, nacisnął spust, pokonując
jego opór. Potem nacisnął nieco mocniej. I jeszcze mocniej.
BRZĘK!
Bełt pofrunął. Na chwilę, za sprawą odrzutu, Bryce stracił cel
z oczu. Ale niemal natychmiast go odnalazł. Zdążył zobaczyć, jak
dynia się rozpada, jakby w jej wnętrzu wybuchła bomba.
Nacięcie czubków ołowianych grotów podziałało, pomyślał.
Dzięki temu stały się równie śmiercionośne jak pociski dumdum. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Ogromnie
zadowolony. Wręcz zachwycony.
Dynia rozpadła się na tysiące kawałków. Trafił ją dokładnie
tam, gdzie zamierzał, z odległości osiemdziesięciu metrów.
Wcześniej zmierzył odległość swojej kryjówki od wejścia do
kościoła w Rottingdean. Dzieliło je zaledwie sześćdziesiąt siedem
metrów. A zatem będzie mógł strzelić jeszcze precyzyjniej!
Podszedł do land rovera, wziął kolejną dynię z bagażnika
i nabił ją na palik. Dopóki nie zrobiło się ciemno, ćwiczył
strzelanie do dyń na odizolowanej farmie niedaleko swojej
fabryki fajerwerków. Przestał, gdy był w stanie za każdym razem
wcelować w prawe oko.
78
Piątek, 1 listopada
– Jest piątek, pierwszy listopada, godzina osiemnasta
trzydzieści – powiedział Glenn Branson do trzydziestu pięciu
osób zgromadzonych w sali konferencyjnej w siedzibie wydziału
poważnych przestępstw w Sussex House. – Rozpoczynam
wieczorną odprawę w ramach operacji Mrówkojad, dochodzenia
w sprawie zabójstwa doktora Karla Murphy’ego oraz serii
podpaleń w mieście i okolicach, które mogą być ze sobą
powiązane. – Zerknął na nadinspektora Grace’a.
Ten ocenił, że przyjaciela zjadają nerwy podczas pierwszej
samodzielnie prowadzonej odprawy, ale wierzył w jego
możliwości. Poza tym czuł się znacznie lepiej niż rano, bo
wreszcie pozbył się kaca, w porze lunchu pokonując go tłustym
burgerem z frytkami i kolejną porcją coli kupionymi w Trudie’s.
Był zadowolony i z optymizmem myślał o czekającym go ślubie,
a koszmar z Sandy w roli głównej już się ulotnił z jego umysłu.
Skupił się całkowicie na dochodzeniu i ciekawiło go, jak Branson
poradzi sobie z poprowadzeniem odprawy. Ekscytował go także
najnowszy zwrot w śledztwie. Posłał przyjacielowi pokrzepiający
uśmiech. Branson zajrzał do notatek i mówił dalej:
– Dzisiaj o szesnastej podczas konferencji prasowej ogłosiłem,
że zatrzymaliśmy podejrzanego.
Niemal wszyscy zgromadzeni zaczęli cicho wiwatować.
Glenn Branson promieniał.
– Matt Wainwright, strażak z posterunku w Worthing, został
aresztowany po informacji otrzymanej od anonimowego
obywatela. Kilka poszlak łączy go z naszym dochodzeniem. Po
pierwsze, ekipa badająca miejsce pożaru w Henfield, w domu
rodziców Red Westwood, znalazła niedopałek papierosa. Odkryto
na nim ślady DNA Wainwrighta. – Przerwał, żeby wszyscy
zrozumieli wagę tej wiadomości. – Wiemy, że zatrzymany jest
palaczem.
Sierżant Exton podniósł rękę.
– Poza tym ustaliliśmy, że Bryce Laurent nie pali – dodał.
– Właśnie – rzucił Branson. – Drugim elementem są ślady
butów znalezione na miejscu zabójstwa doktora Karla
Murphy’ego, które dokładnie pasują do podeszwy butów
znalezionych w samochodzie Wainwrighta. Podejrzany przyznał,
że jest to jedna z dwóch par jego służbowego obuwia, która
podobno zaginęła dwa tygodnie wcześniej. Zgłosił ich zniknięcie,
obawiając się, że zabrał je jakiś włamywacz. Ochrona zbadała tę
sprawę, lecz nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób buty trafiły do
jego samochodu. Wainwright twierdzi, że w czasie służby buty
stoją obok wozu strażackiego, przy odpowiednich drzwiach, a po
służbie są przechowywane w szatni. Nie pamięta, by chował je
do swojego samochodu, nie potrafi też podać żadnego powodu,
dla którego miałyby się tam znaleźć.
– Może same tam poszły – odezwał się Norman Potting. –
These boots were made for walking… – zanucił i zachichotał, ale
kiedy się rozejrzał, odpowiedziały mu tylko posępne spojrzenia.
Branson zwrócił się do podiatry:
– Haydn Kelly użyje oprogramowania do analizy chodu, co
powinno potwierdzić nasze podejrzenia. – Na chwilę przerwał,
żeby zajrzeć do notatek. – Trzecim elementem są ślady benzyny
znalezione w bagażniku samochodu podejrzanego. W tej chwili
laboratorium próbuje ustalić, czy da się je połączyć z miejscem
zbrodni. Z tego, co mi wiadomo, każda partia benzyny ma
wyjątkowe cechy rozpoznawcze, coś jakby kod DNA.
– Czy to paliwo podsyca nasze podejrzenia? – odezwał się
Potting z uśmiechem, niczego nie wnosząc swoim komentarzem.
Branson go zignorował.
– Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Wainwright jest nie
– Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Wainwright jest nie
tylko strażakiem, ale także zawodowym iluzjonistą, a według
jego kolegów, z którymi dzisiaj rozmawialiśmy, miał ambicję
zajmować się tym w pełnym wymiarze. Bryce Laurent również
był zawodowym iluzjonistą, oprócz wielu innych rzekomych
zawodów. Według wstępnych ustaleń, ci dwaj ze sobą
rywalizowali. To daje nam motyw.
– Silniejszy niż motyw Bryce’a Laurenta, który chciał się
zemścić na Red Westwood za to, że go rzuciła? – spytał Grace.
– Mogę się opierać wyłącznie na faktach, szefie –
odpowiedział Branson. – Czy to nie ty kiedyś powiedziałeś: „Kto
zakłada coś z góry, zazwyczaj ląduje z ręką w nocniku”?
Rozległy się śmiechy. Nawet Roy Grace się uśmiechnął.
– Owszem, powiedziałem. A więc słucham: jaka jest twoja
teoria?
– Podejrzewam… zaznaczam, że to tylko podejrzenie… że
Bryce Laurent może być fałszywym tropem. Zakładaliśmy, że to
on zamordował doktora Karla Murphy’ego, wywołał pożar
samochodu Red Westwood, podpalił sklep spożywczy i dom jej
rodziców.
– A co z przesłanym rysunkiem przedstawiającym wybuch
jachtu? – spytał sierżant Exton.
Branson popatrzył na Raya Peckhama.
– Co jeszcze udało ci się ustalić na temat nadawcy tego
rysunku, Ray?
– Wiemy, że zdjęcie zrobiono w mieszkaniu Laurenta, chociaż
nie udało nam się namierzyć nadawcy. Ale wciąż nad tym
pracujemy. Ktokolwiek wysłał to zdjęcie, zna się na korzystaniu
z anonimowej poczty elektronicznej. Nie jestem pewien, czy uda
nam się go wytropić.
– Więc możliwe, że Wainwright zrobił to wszystko – ciągnął
Branson – bo chciał wrobić swojego rywala, Laurenta.
Dowiedział się o Red Margot, kiedy obaj pracowali na posterunku
straży pożarnej w Worthing. Zarekwirowaliśmy z jego domu
komputer i wasz zespół nad nim pracuje. Czy już coś
znaleźliście?
– Jeszcze nie – odparł Packham. – Ale mógł wysłać tego maila
skądkolwiek, na przykład z kawiarenki internetowej albo
z pracy. Już sprawdzamy te komputery.
Branson zwrócił się do sierżant Moy:
– Bello, wyślij grupę terenową ze zdjęciem Matta
Wainwrighta do wszystkich kawiarenek internetowych
w Worthing i okolicy jego miejsca zamieszkania. Niech
sprawdzą, czy ktoś go zapamiętał.
Pokiwała głową i coś zanotowała.
Guy Batchelor podniósł rękę.
– Czy Wainwright już kiedyś dopuścił się czegoś, co mogłoby
sugerować, że jest do tego zdolny?
– Nasi ludzie badają jego przeszłość. – Branson wskazał
dwóch analityków, po czym zwrócił się do śledczego z wydziału
podpaleń. – Tony, przypomnisz nam o swoich ustaleniach
dotyczących volkswagena Red Westwood?
– Oczywiście. Po szczegółowym badaniu odkryliśmy, że ktoś
sprytnie przerobił cewkę w taki sposób, że się przegrzała.
Jednocześnie w pompie paliwowej wywiercono malutkie otwory,
przez co niewielkie ilości benzyny wytrysnęły i zapaliły się po
kilku minutach pracy silnika i rozgrzaniu przewodów.
Branson podziękował mu, zajrzał do notatek i kontynuował:
– W garażu przy domu Wainwrighta stoi volkswagen garbus
z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, podejrzany go
rekonstruował. Samochód jest podobny do modelu Red
Westwood i ma praktycznie identyczne układy mechaniczne.
Zatem Wainwright zna się na rzeczy.
Zapadła cisza. Roy Grace przez jakiś czas się namyślał.
– Jeśli twoje podejrzenia są prawdziwe, Glenn – odezwał się
w końcu – to wygląda na to, że Wainwright bardzo się
napracował i podjął ogromne ryzyko.
– Fortel i odwrócenie uwagi to część repertuaru dobrego
iluzjonisty – powiedział Branson. – Bryce Laurent zapewnił mu
cudowną okazję. Podał mu ją jak na tacy.
– Ale po co tak się męczył? Skąd wzięła się w nim taka
desperacja?
– Słyszałem, że w środowisku strażaków panuje teraz duże
niezadowolenie. Po raz pierwszy od lat rozważają strajk. Wielu
rozczarowanych ludzi odchodzi z pracy. Może Matt Wainwright
dostrzegł idealną okazję do wyeliminowania rywala, który stał
mu na drodze w nowej branży.
Grace pokiwał głową.
– Zgadzam się z tobą. Wiele wskazuje na to, że Wainwright
był w to wszystko jakoś zaplątany. Ale wiem co nieco o Laurencie
i jego żądzy zemsty. Być może w sprytny sposób wrabia
Wainwrighta i odwraca uwagę od siebie? Przez następny tydzień
to ty będziesz prowadził dochodzenie. Musisz zająć się oboma
tropami.
– Na papierze Matt Wainwright wydaje się idealnym
kandydatem, ale zgadzam się, że to może być fałszywy trop –
przyznał Branson.
Jego przyjaciel się uśmiechnął. Wiedział, że z powodu
zbliżającego się ślubu nie koncentrował się wystarczająco na
pracy. Cleo zasłużyła na to, żeby dzień ich zaślubin i zbyt krótka
podróż poślubna były szczęśliwe i udane. Zdawał sobie sprawę,
że jego skupienie na pracy czasami powodowało tarcia między
nim a Sandy, ponieważ często stawiał pracę na pierwszym
miejscu, co ją denerwowało. Czasami nie miał nad tym kontroli,
ale przeważnie sam podejmował taką decyzję. Każde
dochodzenie w sprawie zabójstwa traktował bardzo osobiście.
Sandy nazywała go pracoholikiem, a on w odpowiedzi zawsze
pytał, co by czuła, gdyby to jej bliskich znaleziono martwych.
Była inteligentna, więc go rozumiała. Lecz to i tak nadwerężało
ich związek. Chociaż było to dla niego trudne, wiedział, że na
kolejny tydzień musi oddać operację Mrówkojad w inne ręce.
Przypomniał sobie cytat, który Cleo kiedyś mu przeczytała
podczas swoich studiów. „Nie zgadzam się z tym, co
powiedziałeś, ale będę bronić do śmierci twojego prawa, by to
mówić”.
– To ty jesteś szefem. Ale nie zapomnij dobrze uzasadnić
swoje decyzje i nie daj się odciągnąć od poszukiwań Laurenta.
Być może winny jest Wainwright albo obaj, ale ja stawiam na to,
że Bryce wrabia byłego kolegę i chce, żebyśmy tracili czas
i środki. Pamiętaj, że Red Westwood prawdopodobnie wciąż
grozi niebezpieczeństwo.
79
Sobota, 2 listopada
Wkrótce po trzynastej Glenn Branson swoim rozklekotanym
starym fordem fiestą barwy wyschniętego krowiego placka
zawiózł przyjaciela ze swojego domu w Saltdean, gdzie przed
ślubem Grace spędził drugą niewygodną noc na dziecięcym
łóżku, do pobliskiego Rottingdean.
Pan młody był tak zaaferowany, że wyjątkowo nie bał się
wsiąść
do
tego
samochodu.
Było
mu
niewygodnie
w wypożyczonym surducie, a kołnierzyk nowej koszuli, do której
zakupu namówił go Branson, drapał go w szyję. Kiedy zatrzymali
się na parkingu przed hotelem White Horse, po raz trzeci albo
czwarty wyjął z kieszeni kartkę z napisaną przemową,
upewniając się, że to na pewno ona, a nie jakiś przypadkowo
zabrany dokument.
– W porządku, staruszku? – spytał Branson.
Grace nerwowo pokiwał głową. Zaschło mu w ustach.
– Pamiętasz Cztery wesela i pogrzeb?
– Dlaczego teraz ci się przypomniał ten film? – zdziwił się
Grace.
– Ponieważ wyglądasz, kurwa, jakbyś szedł na pogrzeb! Daj
spokój, stary, uśmiechnij się! To najważniejszy dzień w twoim
życiu!
– Drugi z najważniejszych dni – sprostował Grace. – Już kiedyś
to robiłem.
– Dzień Świstaka?
– Trochę tak się czuję. – Dotknął kołnierzyka koszuli. Czy we
śnie nie był sztywny i nie drapał go w szyję?
– Staruszku, chociaż raz w życiu odsuń na bok wszystko, co
ma związek z pracą, i spróbuj dobrze się bawić i cieszyć swoją
piękną panną młodą. Dobrze?
W końcu, zmuszony do uległości przez niesłabnący entuzjazm
swego drużby, Grace zdobył się na uśmiech.
– Wiesz, czego ci trzeba? – spytał Branson.
– Nie. Czego mi trzeba?
– Cholernie dużego drinka.
– Muszę wygłosić mowę.
– Do tego czasu wytrzeźwiejesz.
Weszli do baru. Grace nie był piwoszem, ale tym razem
wychylił kufel harvey’sa i od razu poweselał. Zamówili tosty
z serem, a Branson kupił butelkę szampana Moët & Chandon.
– Hej! Nie możemy tego wypić! – zaprotestował Grace.
– Możemy spróbować!
– Muszę z tobą porozmawiać o Red Westwood.
Branson pokręcił głową.
– Nie. Dzisiaj musisz tylko się napić.
Kiedy opróżniwszy butelkę, nieco po czternastej wyszli
z pubu, Grace’owi lekko szumiało w głowie, ale był
w zdecydowanie lepszym nastroju. Przyjaciel szedł przodem
w stronę świateł ulicznych na początku Rottingdean High Street.
Było cudowne popołudnie, słońce świeciło na bezchmurnym
niebie. Branson wyglądał wspaniale w cylindrze i szarym
surducie, a alkohol sprawił, że cholerna koszula wreszcie
przestała Grace’a uwierać.
Skręcili w High Street. Ludzie uśmiechali się do nich, a Grace
odwzajemniał uśmiechy. Nie miał pojęcia, czy go rozpoznają, czy
po prostu rozbawiły ich ślubne stroje.
Po kilku minutach szli dróżką prowadzącą do kościoła. Wokół
wejścia kłębili się mężczyźni w garniturach i obwieszone
biżuterią kobiety w kapeluszach. Niektórych – kolegów z pracy –
rozpoznawał i witał po imieniu; nieznajomi zapewne byli
przyjaciółmi lub krewnymi Cleo.
To wszystko wydawało się nierzeczywiste. Dzwony głośno
To wszystko wydawało się nierzeczywiste. Dzwony głośno
biły nad ich głowami, a wczesnopopołudniowe słońce świeciło
oślepiająco z błękitnego nieba, jakby był środek lata, a nie późna
jesień. Grace znowu miał wrażenie, że ktoś przekręcił gałkę
potencjometru i wzmocnił wszystkie bodźce. Nawet kamienne
mury saskiego kościoła lśniły. A on drżał z podniecenia.
– To naprawdę jest Dzień Świstaka!
– Tak?
Ksiądz Martin, pulchny i radosny, w sutannie z białą stułą
i krótko ostrzyżony, nagle pojawił się obok nich i mocno uścisnął
dłoń Grace’a.
– Wszystko gotowe?
Grace poczuł gulę w gardle. Pokiwał głową, nie mogąc
wykrztusić ani słowa, co prawie nigdy mu się nie zdarzało.
Goście weselni szli asfaltową dróżką prowadzącą przez
cmentarz, parami i pojedynczo, witali się z nimi, po czym
wchodzili do kościoła, gdzie dwaj mistrzowie ceremonii, Guy
Batchelor i Norman Potting, również ubrani w surduty, wręczali
im kartki z przebiegiem nabożeństwa.
– Ze strony pana czy panny młodej? – pytali.
W uroczystości brała udział nieprawdopodobna liczba osób.
Niemożliwe, aby wszystkich zaprosili? Grace’a ogarnęła panika
na myśl, że się nie pomieszczą.
Nagle zalała go kolejna fala paniki. To wszystko wyglądało
identycznie jak w jego śnie. Żałował, że tyle wypił, ale już było za
późno. Uśmiechał się i wylewnie wszystkich witał, jakby byli jego
dawno niewidzianymi przyjaciółmi, a ślub bez ich obecności
stałby się prawdziwą katastrofą.
Dzień Świstaka. Rzeczywiście. Wszystko było takie samo jak
w jego cholernym śnie. Nawet pogoda. Lśniące ściany kościoła.
Branson pocieszająco poklepał go po ramieniu.
– Trzymasz się jakoś, staruszku?
– Tak. – Grace posłał mu nerwowy uśmiech. Cholera, cały się
trząsł.
To samo przyjaciel powiedział do niego we śnie.
Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson w ciemnym
Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson w ciemnym
garniturze i jego elegancka żona, której strój wieńczył szary
kapelusz z krótką woalką. Martinson uścisnął mu dłoń.
– Gratuluję, Roy. To wielki dzień! Trafiła się wam wspaniała
pogoda. Bogowie chyba wam sprzyjają!
– Tak, panie nadkomisarzu, dziękuję – powiedział Grace, po
czym zwrócił się do jego żony: – Proszę wybaczyć śmiałość, ale
cóż za wspaniały strój!
Po chwili pojawili się asystent naczelnika Rigg, w smokingu,
i przewyższająca go wzrostem elegancka jasnowłosa żona.
– Dobra robota, Roy – zaświergotał Rigg. – Pobieracie się
w uroczy dzień! – Uśmiechnął się do Bransona. – A więc
przejmujesz dowodzenie w przyszłym tygodniu.
– Zgadza się. Przykro mi, że pan odchodzi, ale gratuluję
awansu.
– Dziękuję. Jestem pewien, że Cassian Pewe sprawdzi się na
moim stanowisku. – Rigg wyraźnie unikał spojrzenia Grace’a.
Po kilku minutach, podczas których kilkoro policjantów
i ludzi ze służb pomocniczych, których Grace z pewnością nie
zapraszał, przeszło obok niego, dziękując mu za zaproszenie,
Branson objął go ramieniem i lekko uściskał.
– Panna młoda za chwilę przyjedzie. Czas dać czadu.
– Muszę z tobą porozmawiać – rzucił Grace.
– Później, stary.
– Nie, teraz!
– Musimy wejść. Cleo zaraz przyjedzie!
– Sandy też – syknął Grace przynaglająco.
Przyjaciel zerknął na niego z ukosa.
– Nie sądzę.
Weszli do środka i ruszyli środkiem kościoła. Grace
z uśmiechem witał kolejne osoby, niektórym machając ręką. Ale
wewnątrz dygotał.
Sandy.
Sen.
Czy ona się tu pojawi?
Ksiądz Martin powitał go przed ołtarzem kolejnym mocnym,
Ksiądz Martin powitał go przed ołtarzem kolejnym mocnym,
ciepłym uściskiem dłoni, a on od razu poczuł się lepiej.
– Pamiętasz, co ci mówiłem, Roy? Odpręż się i ciesz chwilą!
Grace zmarszczył czoło. Słyszał te same słowa w swoim śnie.
Po chwili przypomniał sobie jednak, że nadkomisarz był w tym
śnie w mundurze galowym, a nie w ciemnym garniturze.
Odetchnął z ulgą.
Zagrały organy. Kanon D-dur Pachelbela!
Serce Roya Grace’a zmiękło. Obejrzał się w stronę wejścia do
kościoła i zobaczył Cleo. Wyglądała przepięknie w kremowej
sukni, z upiętymi włosami i welonem na twarzy. Powoli szła
w jego stronę pod rękę z ojcem, przy akompaniamencie muzyki.
Nikt nie zwrócił uwagi na ubraną na czarno kobietę
w szerokim kapeluszu z woalką i w rękawiczkach, która
wślizgnęła się tylnym wejściem razem z chłopcem w eleganckim
płaszczu w jodełkę.
80
Sobota, 2 listopada
– Czy oni biorą ślub, mamo? – wyszeptał chłopiec po
niemiecku.
Wszystkie ławki były wypełnione. Sandy stała z synem z tyłu
kościoła, ściskając kartkę z przebiegiem nabożeństwa. Drżała.
Patrzyła.
Omijała
wzrokiem
morze
ludzi,
niemal
samych
nieznajomych. Czuła się jak na obcej planecie. W świecie
należącym do kogoś innego. Wpatrywała się w Roya Grace’a,
który miał krótkie włosy i elegancko się prezentował w szarym
surducie, z rękami złożonymi za plecami, u boku przyszłej żony.
W co ona się, kurwa, ubrała? Wygląda jak lalka Barbie.
Oboje stali do niej tyłem, zwróceni w stronę pulchnego
kapłana i ołtarza. Po prawej stronie Roya stał wysoki
czarnoskóry mężczyzna, którego nie znała; on także był
w surducie. Drużba Roya. Ciekawe kto to. Wygląda jak policjant.
Oczywiście, że to gliniarz.
To wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Jak sen.
Koszmar. Jeśli czegoś nie zrobi, jej mąż już za kilka minut
weźmie ślub z inną kobietą. U boku drużby, którego nigdy nie
widziała na oczy. W kościele pełnym nieznajomych ludzi.
Kłębił się w niej gniew, niczym pierwszy podmuch
nadchodzącej burzy.
– Tak, mamo? – szepnął chłopiec. – Biorą ślub?
– Być może – odpowiedziała szeptem.
A może nie, pomyślała. Mogę to powstrzymać.
– Być może? – szepnął. – Po co tam stoją, jeśli nie zamierzają
– Być może? – szepnął. – Po co tam stoją, jeśli nie zamierzają
się pobrać, mamo?
Przemówił ksiądz, teraz zasłonięty przez państwa młodych:
– Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego, Jezusa Chrystusa,
i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi. –
Według rozpiski, ksiądz nazywał się Martin.
Zgromadzeni cicho odpowiedzieli:
– I z duchem twoim.
Wnętrze kościoła rozmywało się jej przed oczami. Była
roztrzęsiona. Roy sprawiał wrażenie takiego pewnego siebie,
przystojnego i dojrzałego. Był zupełnie innym człowiekiem niż
dziesięć lat temu. Dziesięć lat, podczas których myślała o nim
każdego dnia, i to nieustannie. Tak wielu rzeczy żałowała.
Najpierw zatraciła się w jednej religii, scjentologii, a potem
w kolejnej, już w Niemczech. Związała się z Hansem-Jürgenem,
jej założycielem, który próbował ją kontrolować i uganiał się za
innymi kobietami.
Roy nie był doskonały, ale w czasie ich ośmioletniego
małżeństwa zawsze okazywał jej szczerą miłość, dzięki czemu
miała pewność, że nigdy nie był jej niewierny. Przez cały ten czas
nawet nie spojrzał na inne kobiety. Tyle razy jej powtarzał, że
kocha ją nad życie, że są pokrewnymi duszami, że połączyło ich
coś niesamowicie mocnego. A ona za każdym razem mu
przytakiwała. Na początku naprawdę wierzyła, że zawsze będą
razem.
Do czasu.
Zadrżała.
– Bóg jest miłością i ci, którzy żyją w miłości, żyją w Bogu,
a On żyje w nich – zaintonował ksiądz Martin.
Za kilka minut odejdzie na zawsze. Poślubiony innej kobiecie.
Po policzku spłynęła jej łza.
– Dlaczego jesteś smutna, mamo?
Niemal wszyscy odczytywali na głos słowa modlitwy. Sandy
trzymała syna za rękę, a w drugiej dłoni ściskała kartkę.
Z przodu wydrukowano imiona Roy i Cleo, datę oraz mały
rysunek kościelnych dzwonów.
Sandy zaczęła spazmatycznie oddychać. Łzy spływały jej po
twarzy. Musiała to przerwać. Koniecznie. Powstrzymać to
kłamstwo. To oszustwo. Zapobiec bigamii. Z pewnością był to jej
obowiązek.
Poza tym tak bardzo chciała go odzyskać.
– Boże cudów i radości, wszelka łaska pochodzi od Ciebie i Ty
jeden jesteś źródłem życia i miłości. Bez Ciebie nie jesteśmy
w stanie Ci się podobać; bez Twojej miłości nasze uczynki są nic
niewarte. Ześlij Ducha Świętego i wlej w nasze serca
najdoskonalszy dar miłości, abyśmy mogli Cię wysławiać
wdzięcznymi sercami i służyć Ci zawsze z ochotą; przez Jezusa
Chrystusa, Pana naszego. Amen.
Łaska. Po angielsku Grace. To słowo wielokrotnie pojawiało
się podczas mszy, a jej pękało serce. Nie mogła znieść widoku
mężczyzny, którego kiedyś tak bardzo kochała i którego wciąż
darzyła uczuciem, stojącego obok swojej narzeczonej. Dzisiaj
wieczorem będą się kochali. Jutro na pewno też. Połączy ich
intymność, jaka kiedyś łączyła ich dwoje. Pamiętała jego ruchy,
dotyk języka na skórze i ustach, i we wszystkich zakamarkach
ciała. Pieszczoty dłoni w miejscach, których lubił dotykać. Jeszcze
tylko kilka godzin, a ta Barbie też tego doświadczy.
Miała możliwość, aby to powstrzymać.
Po to tutaj przyszła.
Jeżeli nic nie zrobi, będzie współwinna przestępstwa, mimo
że została oficjalnie uznana za zmarłą. Ale czy ktoś nie powinien
jej o tym powiadomić?
Przez chwilę zastanawiała się nad absurdalnością tej myśli.
Organy zaczęły grać hymn Jeruzalem. Ludzie śpiewali, głośno
i z zapałem. Wszyscy znali i uwielbiali tę pieśń. Ich głosy
wznosiły się pod sufit i odbijały echem od ścian.
A czy te stopy w dawnych czasach znaczyły Anglii górskie
drogi? I czy Baranek Boży hasał po naszej Anglii łąkach błogich?4.
Ten sam przeklęty hymn śpiewali na ich ślubie. Oczywiście
Ten sam przeklęty hymn śpiewali na ich ślubie. Oczywiście
była to ulubiona kościelna pieśń Roya, ponieważ stanowiła hymn
angielskiej drużyny rugby. Dokładnie pamiętała, jak stanęli
przed ołtarzem w kościele Wszystkich Świętych w Patcham. To
był jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Wychodziła za mąż
za mężczyznę, którego kochała i z którym szczerze pragnęła
spędzić resztę życia. Czy Barbie, która teraz stoi obok niego, jest
równie szczęśliwa jak ona tamtego dnia?
Miała nadzieję, że nie. Popatrzyła na strop ponad nimi, mając
nadzieję, że jakiś kawał gruzu spadnie i zajebie tę zadowoloną
z siebie sukę.
Zamrugała, by pozbyć się łez, ale oczy szczypały ją od
zawartej w nich soli. Poczuła, że syn ściska ją za rękę. Puściła go,
znalazła chusteczkę w torebce, lekko uniosła woalkę i otarła
oczy.
– Mamo?
Uciszyła go uniesionym palcem. Potem stanęła nieruchomo,
drżąc i nasłuchując.
W bitewnym niech nie padnę szale i niech w mym ręku miecz
nie zaśnie, aż zbudujemy Jeruzalem tu, na angielskiej ziemi
właśnie.
Pociągnęła nosem, a łzy pociekły jej po policzkach. HansJürgen stale zasypywał ją mądrymi cytatami. Jeden z nich, jego
ulubiony, przypomniał się jej właśnie w tej chwili.
Dla nas wszystkich życie jest serią podróży, a na końcu
każdej z nich wracamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy,
i poznajemy je od nowa.
Właśnie to ją spotkało. Teraz, w tym kościele. Słuchała
gasnących dźwięków organów i echa ślubnego hymnu.
Uświadamiała sobie, jak bardzo kocha człowieka przed ołtarzem;
jak bardzo zawsze go kochała.
Docierało to do niej po raz pierwszy.
A czas uciekał.
Musiała to powstrzymać.
Wzięła głęboki oddech, potem kolejny.
Ray sprawiał wrażenie tak spokojnego, był tak wyprostowany
i pewny siebie. Czy właśnie takiego widzieli go ludzie podczas ich
ślubu? Czy wtedy także był tak zdecydowany?
Ksiądz Martin zaczął mówić:
– Zgromadziliśmy się w obliczu Boga Ojca, Syna i Ducha
Świętego, aby być świadkami zawarcia małżeństwa przez Roya
i Cleo, modlić się o Boże błogosławieństwo dla nich, dzielić ich
radość i uczcić ich miłość.
– Mamo, kim oni są?
Ścisnęła go za rękę i uniosła palec do zaciśniętych ust.
– Małżeństwo jest darem Boga dla stworzenia, który
umożliwia mężowi i żonie poznanie Bożej łaski. Wzrastając
razem w miłości i zaufaniu, mężczyzna i kobieta stają się jednym
sercem, ciałem i umysłem, tak jak Chrystus jest jednością ze
swoją oblubienicą, Kościołem.
Musiała to przerwać. Musiała jakimś cudem znaleźć w sobie
siłę, by to zrobić. Po to tutaj przyszła.
– Dar małżeństwa łączy męża i żonę w zachwycie i czułości
cielesnego zespolenia.
Cicho załkała.
– Mamo? – Syn popatrzył na nią zaniepokojony, mocno
ściskając ją za rękę dziecinną dłonią.
– Oraz w radosnym oddaniu do końca życia. Stanowi
fundament życia rodzinnego, w którym przychodzą na świat
i wychowują się dzieci, a każdy członek rodziny, w dobrych
i złych czasach, może odnaleźć siłę, towarzystwo i pociechę, aby
dojrzewać w miłości.
Kolejne słowa puściła mimo uszu, uświadamiając sobie, że
nigdy wcześniej nie myślała o tym, że Roy może kochać się z inną
kobietą. Robić z nią te same rzeczy, które kiedyś robili razem. Był
niesamowity w łóżku. Zawsze dbał o to, by przede wszystkim
w pełni ją zaspokoić. Żaden z nielicznych kochanków, których
miała od tamtego czasu, nie mógł się z nim równać. A dzisiaj
w nocy pójdzie do jakiegoś pokoju hotelowego, gdzie będzie się
kochał z tą nieznajomą blondynką i niewątpliwie robił z nią
wszystkie te rzeczy, które oni dawniej robili. Będzie jej mówił, że
są pokrewnymi duszami, i ani przez chwilę nie pomyśli o Sandy.
O tym, czym kiedyś byli i co mieli.
Chyba że teraz zainterweniuje.
Zbliżał się najważniejszy moment. Została niecała minuta.
Ksiądz Martin znów mówił:
– Roy i Cleo zaraz wejdą na nową drogę życia. Wyrażą wobec
siebie nawzajem swoją wolę oraz złożą uroczyste śluby. Ich
znakiem staną się obrączki, które wręczą sobie nawzajem.
Sandy obróciła na palcu obrączkę, którą Roy włożył na jej
palec prawie dwadzieścia lat wcześniej.
– Módlmy się razem z nimi, by Duch Święty prowadził ich
i wspomagał, aby mogli spełniać wolę Bożą przez całe swoje
wspólne ziemskie życie.
Wzięła głęboki oddech. Teraz. To jej chwila. Jej chwila
w blasku słońca. Szansa na zmianę życia. Na powrót do tego, co
było. Wzięła kolejny oddech. Wszystko przygotowała.
On już ma żonę. Mnie.
Ksiądz Martin odezwał się donośnym głosem:
– Najpierw jednak muszę spytać, czy ktokolwiek zna powód,
dla którego tych dwoje nie może zawrzeć związku małżeńskiego.
Roy Grace nagle się odwrócił i popatrzył wzdłuż kościoła,
prosto na nią. Przeszył wzrokiem woalkę i spojrzał jej prosto
w oczy.
Zamarła.
Potem odwrócił się z powrotem do ołtarza.
Jej nogi zmieniły się w galaretę. Przez chwilę bała się, że
zwymiotuje. Czyżby ją zobaczył? Czy wiedział, że tutaj jest?
Skąd? To niemożliwe. Odbyła tę podróż, by powstrzymać ślub,
ale nie potrafiła się na to zdobyć. Brakowało jej sił. W jej głowie
krążyły chaotyczne myśli.
– Za chwilę złożycie śluby w obliczu Boga, który jest sędzią
wszystkich i zna tajemnice naszych serc.
Sandy mocno ścisnęła rękę syna i wyciągnęła go z kościoła na
popołudniowe słońce.
– Mamo! – protestował chłopiec, prawie biegnąc u jej boku.
Za sobą usłyszała słowa:
– Jeśli więc ktoś zna powód, dla którego nie możecie zawrzeć
związku małżeńskiego, niech teraz go ogłosi.
Zatrzymała się, by posłuchać. Wciąż miała nadzieję. Coraz
słabszą.
– Mamo?
– Ciii!
– Royu, czy bierzesz Cleo za żonę? Czy będziesz ją kochał,
pocieszał, szanował i chronił oraz będziesz jej wierny, dopóki
śmierć was nie rozłączy?
Sandy stała nieruchomo. Miała wrażenie, że cisza trwa
wiecznie. Potem usłyszała wyszeptane słowo, którego się
obawiała. Ciche, ale wyraźne. Niczym szept ducha.
– Tak.
Ciągnąc syna za rękę i potykając się, oślepiona łzami, pobiegła
dróżką w stronę ulicy, a następnie wspięła się na wzgórze, na
którym zaparkowała wypożyczony samochód.
81
Sobota, 2 listopada
Naprawdę miał wrażenie, że Bóg zasadził to drzewo
specjalnie dla niego. Potężny dąb o gęstej złocisto-czerwonej
jesiennej koronie i ogrodzony u podstawy, dzięki czemu wspięcie
się na pierwszą gałąź okazało się dziecinnie proste.
Bryce Laurent był tutaj od świtu, ubrany w wodoodporny
kamuflaż, bieliznę termiczną i kominiarkę. Znalazł wygodne,
bezpieczne stanowisko; wystarczyło tylko złamać kilka gałązek,
żeby wyraźnie widzieć wejście do kościoła. Mógł stąd swobodnie
oddać strzał.
W plecaku miał torbę na garnitur z pralni chemicznej, termos
z kawą, kanapki, batonik Mars i butelkę na mocz. Wypił już
większość kawy, zjadł ponad połowę zapasów i humor mu
dopisywał. Wszystko doskonale się układało; wiedział, że jest
całkowicie niewidoczny, w odróżnieniu od ludzi przed nim,
których widział jak na dłoni. Na przykład kobiety z chłopcem,
która wyszła z kościoła na długo przed zakończeniem mszy.
Kim była? Czyżby poszła do niewłaściwego kościoła?
W swoim czarnym ubraniu nie przypominała innych gości
weselnych. Ale wyglądała dziwnie znajomo.
Nagle uświadomił sobie, że przez chwilę widział tę dwójkę
w hotelu Strawberry Fields. Minęli się na schodach. To mu się nie
spodobało. Czy ona go śledzi, do cholery? Raczej nie. Kilka minut
wcześniej widział, jak pośpiesznie nadeszła dróżką, niemal
wlokąc za sobą chłopca, i weszła do kościoła w chwili, gdy
zaczynały grać organy. Teraz wypadła na zewnątrz, prawie
biegiem. Sprawiała wrażenie zdesperowanej.
Może miała iść na pogrzeb?
Prawdę mówiąc, miał to gdzieś. Słuchając organów, popatrzył
na zegarek. To on i Red mogli teraz stać przy ołtarzu, gdyby
sprawy potoczyły się inaczej. Na chwilę ogarnął go smutek. To
mógł być ich ślub. Och, Red, kochanie, dlaczego musiałaś
wszystko schrzanić?
Przed wejściem do kościoła stało dziesięciu policjantów
w mundurach. Dlaczego nie weszli? Może zamierzają utworzyć
szpaler, gdy nadinspektor Grace i jego żona wyjdą na zewnątrz?
Cóż, czeka ich nie lada niespodzianka.
Starannie uniósł kuszę, oparł ręce o stabilną gałąź i popatrzył
przez teleskopowy celownik. Wycelował w drewniane drzwi.
Niedługo oboje tamtędy wyjdą, a potem staną przed kościołem,
pozując do zdjęć przeznaczonych do ustawienia na kominku.
Brzęk! To byłby nietypowy dodatek do rodzinnego albumu! Pan
młody ze strzałą sterczącą z prawego oka.
Wyobrażając sobie, jaki rozpęta się chaos, opuścił kuszę.
Ucieczkę miał zaplanowaną. Zsunie się na ziemię i odbiegnie
ulicą do miejsca, w którym zaparkował samochód, zanim
ktokolwiek się domyśli, skąd nadleciała strzała. O tak, to mu się
podobało. Jakiż to będzie sygnał dla Red!
Czekał. Czas płynął powoli. W końcu głośno zabrzmiały
organy. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. To było Queen of the
Slipstream Vana Morrisona.
Ich piosenka.
Dranie.
Skończeni dranie.
Nie mógł uwierzyć.
Drzwi zaczęły się otwierać. Zobaczył wychodzących państwa
młodych. Jego cel. Uniósł kuszę, wciąż drżąc ze złości, z trudem
utrzymując twarz Roya Grace’a na celowniku. Nagle coś
przesłoniło mu widok. To był potężny piętrowy autokar, który
zatrzymał się przed kościołem i całkowicie zasłonił wejście.
– Spierdalaj stąd!
Ale autokar nawet nie drgnął. Po chwili za nim zatrzymał się
Ale autokar nawet nie drgnął. Po chwili za nim zatrzymał się
drugi. A następnie trzeci.
Cholera, pomyślał. Cholera, cholera, cholera.
Co się dzieje po drugiej stronie, do kurwy nędzy?
Wcisnął kuszę do torby z pralni i upuścił ją na ziemię. Trzy
przeklęte autokary. Szybko przemieścił się za nie i odkrył, że
teraz kościół zasłania mu rząd limuzyn. Dwaj kierowcy zdjęli
czapki, oparli się o stare, lśniące czarne rolls-royce’y i palili
papierosy.
– To niezdrowe, kiedyś przez to umrzecie – powiedział,
podchodząc do nich, po czym wściekły, ruszył do swojego
samochodu.
– Pierdol się! – rzucił za nim jeden z kierowców.
Bryce uniósł dłoń za plecami i wyprostował środkowy palec.
82
Niedziela, 3 listopada
Grace gwałtownie zbudził się z niespokojnego snu. Prawa
ręka, którą obejmował szyję Cleo, była zdrętwiała, ale żona
smacznie spała, więc nie chciał jej przeszkadzać. Uwielbiał dotyk
jej ciepłego nagiego ciała. Mocno przywierała do niego pupą.
Poruszyła się, a potem znów zaczęła rytmicznie oddychać. Nagle
krótko zachrapała, a on uśmiechnął się, zachwycony tym
odgłosem. Na zewnątrz panowała całkowita cisza.
To było dziwne, ale cudownie spokojne uczucie. Nocowali
w apartamencie w Bailiffscourt, wiejskim hotelu i spa położonym
trzydzieści kilometrów na zachód od Brighton, na nadmorskim
pustkowiu, gdzie zatrzymali się przed poniedziałkowym
wylotem w podróż poślubną. Rodzice Cleo byli w ich domu
i zajmowali się małym.
W mieście nigdy nie było tak cicho. Ani tak ciemno.
Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Ślub był
wspaniały, a Cleo jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie.
Przyjęcie w Royal Pavilion, w otoczeniu przyjaciół, kolegów
i rodziny Cleo, upłynęło w radosnej atmosferze. Jej ojciec
wygłosił genialną mowę, a Glenn opowiedział wprawdzie kilka
wątpliwej jakości kawałów, które nie zrobiły furory, ale ogólnie
pokazał się jako serdeczny i zabawny człowiek.
Potem Norman Potting, w wyraźnie kiepskim stanie, nagle
wstał, mimo że Bella Moy próbowała go powstrzymać, uniósł
kieliszek i zaproponował toast za młodą parę.
– Royu i Cleo, chciałbym wam udzielić tylko jednej rady. Nie
kupujcie łóżka w Harrodsie. Słyszałem, że w ich produktach
nigdy nic się nie pieprzy!
Wyraźnie zadowolony z siebie, usiadł pośród niezręcznej
ciszy, w której tylko kilka osób zachichotało.
Grace doszedł do wniosku, że przynajmniej jego własna
przemowa dobrze wypadła, mimo zdenerwowania.
Jedną z przyczyn jego nerwowości był czwartkowy sen
o Sandy, która stała z tyłu kościoła i kiedy ojciec Martin
powiedział głośno i wyraźnie: „Najpierw jednak muszę spytać,
czy ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie może
zawrzeć związku małżeńskiego”, ona, równie wyraźnie,
zawołała: „Ja znam! Jestem jego żoną!”.
Z powodu tego snu wczoraj w kościele musiał się obejrzeć.
Zobaczył ubraną na czarno kobietę z twarzą przesłoniętą woalką
i z chłopcem u boku.
Czyżby ją sobie wyobraził? Czy umysł płatał mu figle?
Na pewno. Przecież kiedy Glenn podszedł do nich
z obrączkami, a on obejrzał się ponownie, kobiety i chłopca już
nie było.
Czy to była tylko jego wyobraźnia?
Nagle zadrżał. „Jakby ktoś przeszedł po jego grobie”, mawiała
w takich sytuacjach matka Grace’a.
– Wszystko w porządku, kochanie? – mruknęła Cleo.
Pocałował ją delikatnie w plecy.
– Kocham cię – powiedział.
– Ja też bardzo cię kocham – szepnęła zaspanym głosem.
Potem poczuł, że głaszcze dłonią jego udo, najpierw lekko,
potem bardziej zdecydowanie, przesuwając rękę coraz wyżej, aż
w końcu zaczęła się bawić penisem. Od razu zesztywniał.
– Myślałem, że śpisz – wyszeptał.
– Myślałam, że ty też, ale widzę, że jedna część ciebie nie chce
zasnąć. – Odwróciła się i pocałowała go. Miała słodki oddech
i miękkie wargi. Polizała go po ustach, a potem nagle przesunęła
się i zaczęła drażnić językiem jego prawy sutek.
Westchnął z rozkoszy.
Jeszcze przez chwilę go drażniła, aż w końcu zaczęła go
Jeszcze przez chwilę go drażniła, aż w końcu zaczęła go
całować niżej, po piersi, potem po brzuchu, a w końcu delikatnie
wzięła do ust penisa.
– Chryste! – sapnął.
Po pewnym czasie powoli położyła się na nim, chwyciła go
mocno, ale łagodnie, i pokierowała do swojego wnętrza.
– Kocham cię! – wyszeptał, gryząc ją w ucho.
– Jesteś pewien, nadinspektorze Grace?
– Nigdy nie byłem bardziej pewny!
– To bardzo dobrze, ponieważ już się ode mnie nie uwolnisz!
– Będę musiał do tego przywyknąć.
Uszczypnęła jego sutki i przeszył go dreszcz rozkoszy.
– Matka nie nauczyła cię, że niegrzecznie jest mówić
z pełnymi ustami?
– Powiedziała, że wysokie blondynki z długimi nogami się nie
liczą.
Żartobliwie klepnęła go w policzek.
Nie wiedział, czy kiedykolwiek w życiu był szczęśliwszy,
bardziej napalony albo spokojniejszy.
– Będę cię kochał do końca świata.
– Tak krótko?
– Jędza!
– Napalony brutal!
Pocałowali się czule.
– Ja będę cię kochała znacznie, znacznie dłużej – wyszeptała.
– Ja ciebie też.
Mocno ścisnęła go w swoim wnętrzu.
– Małżeństwo nie jest tak całkiem do dupy, prawda?
Przez chwilę milczał, zanim odpowiedział:
– Nie, nie całkiem.
83
Niedziela, 3 listopada
– A oto główna sypialnia! – oznajmiła Red z dumą.
Ojciec człapał za nią, a w ślad za nim szła matka. Chociaż jego
żona była elegancko ubrana, on miał na sobie ciężkie buty,
workowate dżinsy i luźną bezkształtną kurtkę, którą zawsze
nosił. Lata emerytury spędzane na pracy w ogrodzie
i żeglowaniu pozbawiły go resztek wyczucia stylu. Ubrania
spełniały dla niego wyłącznie praktyczną funkcję, chroniły przed
wilgocią i chłodem. Nic więcej.
Red to nie przeszkadzało, chociaż zawsze żywiła cichą
nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zwiąże się z kimś na tak długo, jej
partner po latach wciąż będzie się starał wyglądać atrakcyjnie.
Czasami zastanawiała się, kiedy ostatnio jej rodzice się kochali.
Patrząc na ojca, uznała, że zapewne przed kilkudziesięcioma
laty.
– Uroczy pokój, kochanie! – oceniła matka.
– Tylko szkoda, że z takim widokiem – dodał ojciec.
Ma rację, pomyślała Red. To było ogromne pomieszczenie,
w którym bez trudu można było zmieścić duże łóżko i szafki po
obu stronach. Ale znajdowało się na tyłach mieszkania, więc
okno wychodziło na budynek po drugiej stronie ulicy, przez co
nigdy nie docierało tutaj światło słoneczne.
– Będę w nim tylko spała, tato – odparła. – Przez większość
roku i tak będzie tutaj ciemno. Za to jestem zakochana w salonie.
Odetchnęła z ulgą, gdy rodzice z uznaniem pokiwali głowami.
– Tak – przyznała matka. – Salon jest cudowny.
Rzeczywiście.
Mieszkanie
znajdowało
się
na
ostatnim
piętrze
apartamentowca w Kemp Town. Składało się z dużego salonu
pełniącego także funkcję jadalni, oddzielonej od dużej kuchni
barem śniadaniowym i wyspą, z głównej sypialni, znacznie
mniejszego pokoju gościnnego i jeszcze jednego pokoju – nie
większego od schowka na miotły – w którym mogło się zmieścić
pojedyncze łóżko albo biurko i krzesło. Z salonu wychodziło się
na nasłoneczniony taras z widokiem na kanał La Manche.
– Wyobrażam sobie ciebie w tym miejscu! – ocenił ojciec.
– Naprawdę?
– Pięknie tu. Ile mieszkań w tym zakresie cenowym ma widok
na morze?
– Bardzo niewiele – przyznała Red. – Wiem o tym z pracy.
Jeszcze raz dziękuję wam za pożyczkę.
– Twój ojciec i ja zawsze chętnie ci pomagamy, kochanie –
powiedziała matka.
Red się uśmiechnęła.
– Kocham was. Kiedy tylko dostanę pieniądze ze sprzedaży
mieszkania, wszystko wam oddam.
– Nie przejmuj się tym, kochanie – uspokoił ją ojciec. –
Najważniejsze, żebyś miała dom, w którym będziesz się czuła
bezpiecznie.
– Jest w tym miejscu coś, co sprawia, że naprawdę się tak
czuję – wyznała Red.
Przez weekend utrzymała się ładna pogoda i Brighton
wyglądało olśniewająco. Morze, w którym odbijało się niebo,
miało granatowy kolor. Po prawej stronie widziała Brighton Eye
oraz molo. Po lewej – falochron na zachodnim krańcu przystani.
Mniej więcej milę od brzegu kilka jachtów brało udział
w jesiennych regatach. Ich żagle migotały w słońcu wczesnego
popołudnia.
– Kiedy uda ci się podpisać umowę? – spytał ojciec.
Red wzruszyła ramionami.
– Chcę to zrobić jak najszybciej, jeśli wciąż zamierzacie
pożyczyć mi pieniądze, mimo tego, co się stało. Ale jeśli teraz
będzie to dla was trudne, nie przejmujcie się. Na razie mogę
zostać tam, gdzie jestem.
– Nie ma mowy, kochanie – rzuciła matka. – Chcemy, żebyś
jak najszybciej się stamtąd wyprowadziła, jak najdalej od tego
okropnego człowieka.
– Na szczęście dom był ubezpieczony – dodał ojciec. –
Poradzimy sobie. W tej chwili przede wszystkim liczy się dla nas
twoje bezpieczeństwo.
– Po prostu daj nam znać, kiedy będziesz potrzebowała
pieniędzy – powiedziała matka. – A najważniejsze jest to, żeby
ten okropny człowiek nigdy się nie dowiedział, dokąd się
przeprowadzasz.
– Zadbam o to najlepiej, jak potrafię – zapewniła Red.
– Zgadzam się z mamą – dorzucił ojciec.
Żadne z nich nie zwróciło uwagi na niewielką furgonetkę
zaparkowaną po przeciwnej stronie ulicy.
84
Niedziela, 3 listopada
– Debile. – Bryce Laurent siedział w swojej małej furgonetce
Forda zaparkowanej na wybrzeżu i słuchał rozmowy, podczas
gdy silne podmuchy wiatru kołysały autem. Wpatrywał się
w elegancki budynek w stylu regencji, który w dawnych czasach
niewątpliwie pełnił rolę rodzinnej rezydencji z kwaterami dla
służby, a teraz był podzielony na mieszkania.
Taki budynek będzie się dobrze palił. Nowoczesne
apartamentowce projektuje się z myślą o powstrzymywaniu
rozprzestrzeniania się pożaru. Nie sposób ich zniszczyć. Co
innego taki stary dom.
Sprawdził w internecie, że mieszkanie, które kupuje Red,
mieści się na ostatnim piętrze. Widział, jak wychodzą na taras
i podziwiają widok. Na pewno jest wspaniały.
Szkoda, że nie będziesz miała okazji się nim nacieszyć!
Za jego plecami na podłodze furgonetki leżały materac
i kołdra. A także samodzielnie przygotowane pasy przeznaczone
do krępowania oraz torba zawierająca kilka przyborów, którymi
mógł zadać Red mnóstwo bólu, na jaki zasłużyła. Kombinerki.
Brzytwy. Mały palnik gazowy. Struna fortepianowa. Elektryczny
paralizator. Worek na głowę. A także kilka masek ze sklepu
z zabawnymi gadżetami.
Bogowie sprawiedliwości niewątpliwie mu dzisiaj sprzyjali.
Obok drzwi wejściowych do budynku wisiał szyld agencji
nieruchomości Fox i Synowie z napisem NA SPRZEDAŻ –
MIESZKANIE NA PARTERZE.
Wybrał numer i spytał, kiedy może obejrzeć mieszkanie na
Wybrał numer i spytał, kiedy może obejrzeć mieszkanie na
parterze apartamentowca Royal Regent.
– Kiedy ma pan ochotę. To mieszkanie stanowi spadek, więc
mamy do niego nieograniczony dostęp.
Podziękował agentce i umówił się na popołudnie.
Doskonałe wieści!
Ucieszyło go również to, że Red i jej rodzicom spodobało się
mieszkanie na ostatnim piętrze.
Jedyną niedogodnością był brak lokum. Dobrze się czuł
w Strawberry Fields. Miał tam święty spokój. Codziennie rano
dostarczano mu śniadanie pod drzwi. Mógł tam pozostawać
całkowicie anonimowy i zapłacił za dwa tygodnie z góry. Ale dziś
rano widział swoje zdjęcie w telewizji. Potężny czarnoskóry
detektyw nazwał go niebezpiecznym człowiekiem. Ostrzegł ludzi,
by się do niego nie zbliżali.
Ja?
Jestem łagodny.
Dopóki się nie rozzłoszczę. A teraz się rozzłościłem.
Przekonacie się.
Chwilowo nikt go nie szukał, ponieważ policja zatrzymała
Matta Wainwrighta. Czy mogło być lepiej?
Tylko że tamta dziewczyna w recepcji była bystra. Kilka razy
widziała jego twarz. Nie mógł ryzykować, że zadzwoni na policję.
Dlatego, niestety, nie wolno mu tam wrócić. Dzisiaj przenocuje
w furgonetce. A jutro zabawa zacznie się na dobre!
Nagle wyprostował się na siedzeniu. Red i jej rodzice
wychodzili z budynku. Udawali się na niedzielny lunch do hotelu
Grand. Cóż za eleganckie miejsce! W pełni pochwalał ich wybór.
Nie zawracał sobie głowy śledzeniem małej terenowej hondy,
tylko ich podsłuchiwał. Usłyszał, jak kelner wita ich w restauracji
i prowadzi do stolika.
– Ktoś ma ochotę na kieliszek? – spytał ojciec idiota.
Rodzice zamówili gin z tonikiem. Red poprosiła o sauvignon
blanc.
Musiał słuchać, jak studiują jadłospis. Głupia matka i ojciec
Musiał słuchać, jak studiują jadłospis. Głupia matka i ojciec
imbecyl zamówili niedzielną pieczeń. Red wybrała okonia
morskiego z dodatkami.
Ach, jakie zdrowe danie. Grzeczna dziewczynka! Moja Red.
Dbaj o zdrowie, aniołku! Musisz być w dobrej kondycji, żeby
znieść wszystko, co dla ciebie przygotowałem. Nie chciałbym,
żebyś przedwcześnie umarła. Naprawdę! Czeka cię mnóstwo
bólu. Musisz zapłacić za wszystko, co mi zrobiłaś. Twoimi
ostatnimi słowami będą: „Tak mi przykro, Bryce, szczerze cię
kocham. Zawsze będę cię kochała”. Zapewniam cię, że właśnie
tak powiesz. Wydając ostatnie tchnienie. Naprawdę.
Wtedy cię uwolnię. Zawsze dotrzymuję słowa.
85
Niedziela, 3 listopada
– Z góry muszę pana ostrzec, że apartament nie jest
w najlepszym stanie – powiedziała agentka z delikatnym
francuskim akcentem, otwierając drzwi wejściowe budynku
Royal Regent jednym z kluczy z ogromnego pęku. W drugiej dłoni
trzymała dokumenty.
Była elegancką kobietą po czterdziestce z szykowną blond
fryzurą; miała na sobie dobrze skrojony granatowy płaszcz
z mosiężnymi guzikami i nosiła drogą torebkę. Powiedziała mu,
jak ma na imię, ale zapomniał. Sophie? Sandrine? Suzy? Nie dbał
o to, ale nie lubił, gdy coś wypadało mu z głowy. Zazwyczaj miał
dobrą pamięć do imion. Wiedział, że jest zbyt rozkojarzony
i spięty. Musiał się uspokoić i skoncentrować.
– Mieszkanie stanowi spadek, panie Millet. Rodzina od dwóch
lat kłóci się o jego wycenę, więc niczego nie ruszano. Niestety,
właściciel przed śmiercią nieco je zaniedbał.
– Nic nie szkodzi – odparł, drapiąc swędzącą skórę pod
sztuczną brodą. – I tak chcę przeprowadzić gruntowny remont.
– Z pewnością się przyda. Prawdę mówiąc, instalacja
elektryczna stanowi zagrożenie. A rury mają już swoje lata.
Niebezpieczna instalacja to muzyka dla jego uszu.
Weszli na wspólny korytarz, który najwyraźniej niedawno
został odnowiony, o czym świadczyły gustowne skrzynki
pocztowe, woń świeżej farby i nowa wykładzina. Pod ścianą stało
kilka rowerów, a podłogę zaśmiecały ulotki. Pod sufitem
zauważył alarm przeciwpożarowy, zainstalowany zgodnie
z przepisami dotyczącymi miejskich budynków mieszkalnych.
Agentka przez chwilę przeglądała pęk kluczy, w końcu znalazła
właściwy i otworzyła drzwi po prawej stronie. Włączyła światło
i weszli.
Bryce zmarszczył nos z obrzydzenia, gdy poczuł zatęchłą woń
starych ludzi, wilgoci i pleśni. Stali w malutkim przedpokoju;
ścianę zdobił oprawiony haft z tekstem modlitwy, a na
drewnianym wiktoriańskim wieszaku wisiały zakurzony beżowy
płaszcz przeciwdeszczowy oraz tweedowa czapka. Bryce wszedł
za agentką do salonu, niewielkiego, bezbarwnego i ponurego
pomieszczenia z tapetą o ohydnym wzorze. Za poszarzałymi
firankami widać było wybrzeże, w większości przesłonięte
żelazną balustradą i rzędem koszy na śmieci. W salonie stały
trzyczęściowy komplet mebli z lat pięćdziesiątych, potrójna
elektryczna grzałka zainstalowana za kratą w marmurowym
kominku, podłączona do prądu wiekowym brązowym kablem,
oraz kanciasty telewizor, który wyglądał, jakby pochodził z arki
Noego. Na jednej ścianie wisiała lekko przekrzywiona
reprodukcja Wozu na siano Johna Constable’a, a na drugiej –
reprodukcja jednego z morskich pejzaży Turnera.
– Znał się na sztuce – zauważył Laurent.
Agentka popatrzyła na niego pytająco, jakby podejrzewała, że
żartuje.
– Tak – odpowiedziała w końcu, postanawiając nie ryzykować.
– Rzeczywiście.
– Wybitni malarze.
– Wybitni malarze – powtórzyła. – Rodzina przekazała, że
wszystkie przedmioty również są na sprzedaż. Cena do
negocjacji.
Uśmiechnął się.
– Dobrze wiedzieć.
Znów popatrzył na telewizor. To on interesował go
najbardziej, ale próbował tego nie okazywać. Podniósł wzrok na
sufit zdobiony sztukaterią, która ponad listwą miała kolor ochry,
i przyjrzał się wiekowemu czujnikowi dymu.
– Właściciel chyba był nałogowym palaczem – zauważyła
– Właściciel chyba był nałogowym palaczem – zauważyła
agentka.
– Palenie to śmierć – odpowiedział.
– Racja.
Ponownie skierował wzrok na telewizor. Wpatrywał się
w niego, dopóki nie uznał, że przesadza.
– Prawdziwy antyk, prawda? – odezwała się, zauważając jego
zainteresowanie.
– Ciekawe, czy odbiera tylko stare programy.
Posłała mu kolejne niepewne spojrzenie, jakby znów nie była
pewna, czy żartuje.
Poszedł za nią, zwiedzając resztę tego ponurego mieszkanka.
Obejrzał toaletę z drewnianą deską i poplamioną muszlą, małą
matową szybą i tapetą, która wybrzuszyła się w narożniku i była
upstrzona plamkami, które świadczyły o wilgoci. Przez dłuższą
chwilę patrzył na okno, po czym podążył za agentką do kuchni.
Tak samo jak reszta mieszkania, także to pomieszczenie było
smutne i staroświeckie. Pod ścianą stała stara lodówka Lec, a na
drewnianej suszarce wisiała brudna szmatka.
– Tutaj z pewnością przyda się lekkie unowocześnienie –
stwierdziła agentka.
Lekkie? Dla jego potrzeb żadne zmiany nie będą konieczne.
Ale tego jej nie powiedział. Ponownie zauważył czujnik dymu.
Idąc za kobietą, zajrzał do łazienki wyłożonej brudnymi
kafelkami, z wanną pokrytą brązowymi plamami. Potem przeszli
do głównej sypialni, w której stało wąskie podwójne łóżko
przykryte pluszową narzutą. Zastanowił się, czy ktoś
kiedykolwiek uprawiał seks w tym pokoju, i zadrżał
z obrzydzenia na samą myśl. Zdziwił się, że nigdzie nie ma
żadnych zdjęć, ale może rodzina już je zabrała. Oczywiście było
mu to obojętne. W tej chwili interesował go tylko telewizor.
A także stara instalacja elektryczna. O tak. To było coś
wspaniałego. Zwłaszcza przewody alarmu przeciwpożarowego
na korytarzu. Żaden z mebli nie spełniał współczesnych
standardów bezpieczeństwa. Idealnie. To miejsce było jak
wielkie ognisko czekające na zapalenie.
Nie będzie musiało długo czekać!
– A co z parkingiem? – spytał.
– Do mieszkania jest przypisane miejsce parkingowe na tyłach
budynku – wyjaśniła. – To rzadkość w Kemp Town. Jest na
uliczce, którą widać z okna toalety. – Wyraźnie poweselała,
pokazując mu plan nieruchomości.
– Znakomicie.
– Owszem! – Wyczuła jego zainteresowanie. – Jestem pewna,
że rodzina jest otwarta na propozycję kupna, panie Millet.
Mieszkanie od dłuższego czasu stoi puste i wiele osób, którym je
pokazywałam, zniechęciło to, w jakim jest stanie. Ale dzięki
odpowiedniej wizji i lekkiemu doinwestowaniu można je
przekształcić w bardzo ładny apartament. Może się pan tutaj
przytulnie urządzić.
– Rzeczywiście jest ciekawe – przyznał. – Na pewno wymaga
poniesienia sporych kosztów. Ale ma potencjał!
– Bardzo duży potencjał! – Nagle zmarszczyła czoło.
Czyżby jego broda wzbudziła jej podejrzenia? Wszystko jedno.
Najważniejszy był telewizor. O tak! Tym bardziej że stał w kącie
pokoju. Podczas swojego krótkiej kariery w straży pożarnej,
zanim został zwolniony, dowiedział się, jak niebezpieczne są
stare telewizory. Zwłaszcza te, które stoją w rogu pomieszczenia,
ponieważ w przypadku pożaru ogień obejmuje dwie ściany
jednocześnie i gwałtownie się rozprzestrzenia. Szczególnie jeśli
ściany pokrywa stara tapeta. Był pewien, że między
mieszkaniami nie ma żadnej izolacji przeciwpożarowej.
Stare telewizory często bywają przyczyną pożarów. Nikt nie
nabierze podejrzeń.
Tak. Coś pięknego.
– Uśmiecha się pan! – zauważyła. – Podoba się panu?
– Tak. Nawet bardzo!
Zerknęła na zegarek.
– Muszę już iść, mam kolejne spotkanie. Dam panu swoją
– Muszę już iść, mam kolejne spotkanie. Dam panu swoją
wizytówkę, na wypadek gdyby chciał się pan umówić na kolejne
oględziny.
Przyjął wizytówkę i popatrzył na imię agentki. Sylvie Young.
– Dziękuję, Sylvie. Muszę tylko szybko skorzystać z toalety.
– Oczywiście.
Pośpiesznie poszedł do ubikacji, zamknął drzwi i skupił
uwagę na oknie. Miało zardzewiałą klamkę, ale, jak zauważył
wcześniej, żadnego zamka. Uśmiechnął się. Łatwizna.
Aby zamaskować odgłos, pociągnął za łańcuch spłuczki.
Potem szarpnął klamkę. Była tak skorodowana, że przez chwilę
miał wrażenie, że ją przyspawano. Za drugą próbą zdołał ją
przekręcić. Mocno pchnął ramę okienną. Nawet nie drgnęła.
Spróbował ponownie, potem trzeci raz i wreszcie okno się
otworzyło. Wystraszony pająk zbiegł po swojej sieci i zniknął mu
z oczu. Bryce wyjrzał na uliczkę, o której wspominała agentka.
Pusto. Przymknął okno, pozostawiając przekręconą klamkę.
Było wystarczająco duże, by później przecisnął się przez nie
pod osłoną ciemności.
Wrócił do drzwi wejściowych, gdzie czekała na niego nieco
zniecierpliwiona agentka.
– Zdecydowanie ma potencjał – powtórzył.
– Potrzebny jest tylko ktoś z wizją.
– Ja mam wizję – odrzekł. – I to nie byle jaką!
– Widzę – przyznała.
– To z pewnością miejsce dla mnie.
86
Poniedziałek, 4 listopada
Przy Normanie czuła się bezpieczna. Uwielbiała budzić się
zwinięta w kłębek obok jego pulchnego ciała i czuć woń starego
fajkowego dymu w jego oddechu. Ten zapach przypominał jej
ojca, który zmarł ponad dwadzieścia lat wcześniej, gdy była
nastolatką. Rzadko widywała go bez fajki w dłoni albo ustach.
Stale ją czyścił, napełniał, ubijał tytoń, zapalał, wydmuchiwał
kłęby słodkiego dymu w jej stronę. Tak samo jak teraz Norman.
Po latach opieki nad schorowaną matką nawet nie
przypuszczała, że pewnego dnia zakocha się i rozpocznie całkiem
nowe życie. A jednak teraz właśnie tak się czuła, gdy leżała
w objęciach Normana Pottinga, czując na brzuchu jego poranną
erekcję.
– Muszę iść, kochanie – wyszeptała.
Przetoczył się i popatrzył na budzik.
– Odprawa zaczyna się dopiero o wpół do dziewiątej! Mamy
dwie godziny. A jeśli chcesz wiedzieć, jestem na ciebie napalony!
Co powiesz na poranny szybki numerek?
– Wychodzę wcześniej. – Bella zachichotała i pocałowała go
w czoło. – Nie biorę udziału w głównej odprawie. Muszę być
w Brighton z samego rana, żeby przygotować zespół terenowy.
Wyślizgnęła się z łóżka.
– Wróć, tęsknię za tobą!
– Ja za tobą też! – odpowiedziała i posłała mu całusa. Boże, nic
z tego nie rozumiała. Przez lata pracowała z tym człowiekiem
i nie znosiła go. Słuchała jego okropnych żartów oraz
przechwałek o miłosnych podbojach i do głowy by jej nie
przyszło, że pewnego dnia może się w nim zakochać.
Ale stopniowo brak sympatii zmienił się we współczucie,
a potem w zupełnie inne uczucia. Okazało się, że w głębi serca
Norman jest dobrym człowiekiem, który miał gówniane
dzieciństwo. Trochę jak ona po śmierci ojca. W końcu
zrozumiała, że oboje szukają tego samego, chociaż w różnych
miejscach. Szukali miłości. Nawet teraz nie do końca rozumiała,
jak to się stało. Podobno przeciwieństwa czasami się przyciągają.
Ale może pociąga nas w ludziach coś innego, pomyślała, stojąc
pod prysznicem i niemal niechętnie zmywając z siebie jego
zapach. Od piętnastu lat służyła w policji. Od piętnastu lat
obserwowała najgorszą stronę ludzkiej natury. Chociaż Norman
Potting był irytujący, stopniowo zaczęła go postrzegać jako
uczciwego człowieka w zepsutym świecie.
A potem zdiagnozowano u niego raka prostaty.
Wystraszył się jak cholera. A ona zrozumiała, jak bardzo się
boi, że go straci. Jasne, dzieliła ich znaczna różnica wieku, ale
Norman miał serce dużego chłopca. Czuła się przy nim
bezpieczna. Pod tą hałaśliwą maską krył się czuły i wrażliwy
człowiek, którego pragnęła przytulić i ochronić.
Zeszłej nocy, kiedy zasnął w jej objęciach, modliła się, jak
często miała w zwyczaju. Modliła się do Boga, aby wyleczył go
z raka. Żeby „wacek nie odmówił mu posłuszeństwa”, czego
panicznie się bał.
Ona też tego nie chciała. Miała w życiu niewielu kochanków,
a Norman był z nich zdecydowanie najlepszy. Potrafił ją
podniecić na wiele sposobów, o niektórych sama nie miała
przedtem pojęcia, i sprawiało mu to przyjemność. Troszczył się
o nią. Szczerze. Wielu kolegów uważało go za starego wyjadacza,
dinozaura, który najlepsze lata ma już za sobą. Ale mylili się.
Norman był u szczytu możliwości. A ona nie miała zamiaru
pozwolić, by ktokolwiek go lekceważył. Właśnie to lubiła u Roya
Grace’a. W odróżnieniu od wielu innych, on naprawdę go
rozumiał. Zdawał sobie sprawę z jego wartości. Może z czasem
uda jej się zmienić Normana. Sprawić, żeby przestał robić
z siebie głupka, jak w sobotę na ślubie. To wszystko przez brak
pewności siebie. Jeśli tylko uwierzy w siebie, ona zdoła go
zmiękczyć i zmienić.
Wyszła spod prysznica okręcona jednym ręcznikiem
i z drugim zawiniętym jak turban na głowie. Jej mężczyzna
zasnął. Nachyliła się i pocałowała go w czoło.
– Kocham cię – powiedziała. – Bardzo cię kocham.
Norman puścił bąka.
87
Poniedziałek, 4 listopada
Rozprzestrzeniający się pożar wydziela odpychający,
wywołujący mdłości smród, który trudno pomylić z jakąkolwiek
inną wonią, pomyślała Bella. Właśnie coś takiego czuła, gdy za
kwadrans ósma, jadąc wzdłuż szczytu urwiska od strony
Peacehaven, gdzie mieszkał Norman, dotarła swoim mini
cooperem do Brighton. Smród przybierał na sile.
Ostra woń palonej farby, plastiku, drewna, gumy, papieru.
Podszyta smutkiem i tragedią. Każdy spalony dom to ogromna
strata dla mieszkańców. Zdjęcia, wspomnienia, majątek,
wszystko przepada na zawsze. Właśnie to spotkało rodzinę Red
Westwood.
Kiedy Bella pokonała rondo nad przystanią i ruszyła w świetle
wczesnego poranka ulicą, którą tak bardzo kochała, Marine
Parade w Kemp Town, z jej eleganckimi szeregowcami w stylu
regencji, zobaczyła okruchy migoczącego niebieskiego światła.
Gdy się zbliżyła, po prawej stronie ujrzała kłęby gęstego
czarnego dymu bijące z okien na parterze i pierwszym piętrze.
Przejechała na drugą stronę ulicy i zaparkowała za
oznakowanym fordem mondeo, po czym wysiadła z samochodu,
zadowolona, że ma na sobie ciepłą kurtkę, ponieważ dzień był
chłodny. Pokazała legitymację dwóm młodym funkcjonariuszom.
Jeden był wysoki i chudy, a drugi niski, krępy i nosił okulary. Nie
rozpoznała żadnego z nich. Na chodniku stało kilka
oszołomionych osób, zapewne mieszkańców ewakuowanego
budynku. Większość z nich wyglądała tak, jakby narzucili na
siebie pierwsze ubranie, jakie wpadło im w ręce. Młody
mężczyzna z ogoloną głową i bródką trzymał pod pachą laptopa.
Jakiś nastolatek nagrywał całą scenę telefonem.
Nagle spanikowana rozczochrana kobieta w szlafroku
i kapciach wybiegła z budynku, trzymając na rękach małego
chłopca i rozpaczliwie rozglądając się wśród zgromadzonych
ludzi. Podała dziecko innej kobiecie, wykrzykując:
– Proszę, zaopiekuj się Rhysem. Moja córka wciąż jest
w środku, razem z psem. Niech ktoś mi pomoże.
Odwróciła się w stronę pożaru. Niski funkcjonariusz stanął jej
na drodze.
– Za chwilę przyjedzie straż pożarna. Mają odpowiedni sprzęt
i od razu wejdą do budynku – zapewnił.
– Wie pani, gdzie dokładnie znajduje się pani córka? –
pośpiesznie spytała Bella. W oddali słyszała cichy, ale
charakterystyczny jęk syren. Kiedy podniosła wzrok, nagle
zobaczyła psa, który rozpaczliwie szczekając, uderzał łapami
o okno na trzecim piętrze. Pięknego golden retrievera.
– Ona jest tam razem z psem! Megan! Moja córka tam jest.
Megan. Nie chciała wyjść bez niego. Bez Rocky’ego. A on nie
chciał się ruszyć. W mieszkaniu jest pełno dymu. Wołałam go, ale
nie chciał przyjść. – Kobieta podniosła wzrok. – Muszę tam
wrócić, muszę zabrać Megan! – Spróbowała ominąć policjanta,
lecz ten ponownie zastąpił jej drogę.
– Nie – odezwał się jego kolega, ten niski w okularach. – Nie
może pani tam wejść. Nie mogę na to pozwolić. Mój kolega
pójdzie.
– Nie, ja to zrobię – rzuciła Bella.
– MUSZĘ! – W głosie kobiety pobrzmiewała panika.
Pies coraz bardziej szalał. Bella popatrzyła na pysk biednego,
bezradnego stworzenia i poczuła ukłucie w sercu. Gdzie,
u diabła, jest ta dziewczynka?
Kobieta pchnęła niższego policjanta tak mocno, że prawie się
przewrócił.
– Wchodzę! Tylko złapię Megan i wrócę tu! – powiedziała
i śmiałym krokiem pomaszerowała w kapciach w stronę drzwi
wejściowych.
Wyższy funkcjonariusz podbiegł i chwycił ją za rękę.
– Przepraszam, ale nie mogę pozwolić pani tam wejść.
– Czy pani wie, gdzie dokładnie jest pani córka? – powtórzyła
Bella, jeszcze bardziej naglącym tonem, idąc w stronę wejścia.
– To moje dziecko! – Oszołomiona kobieta pokręciła głową. –
Moje dziecko! Ona zginie. Nie mogę… nie mogę jej zostawić. Nie
rozumiecie? Puśćcie mnie!
– Nie możemy pozwolić, żeby pani tam weszła, dla pani
bezpieczeństwa – odparł funkcjonariusz. – Za chwilę przyjadą
strażacy. Wejdą do budynku w maskach tlenowych
i wyprowadzą pani córkę. A tymczasem wejdzie tam mój kolega.
– Nie zdążą! – zaoponowała podniesionym głosem, a potem
zaczęła histerycznie krzyczeć. – POMOCY! BŁAGAM, NIECH MI
KTOŚ POMOŻE ZNALEŹĆ MOJE DZIECKO! – Wyrwała się
policjantowi i pobiegła w stronę drzwi. Zgubiła jeden kapeć, ale
nie zwracała na to uwagi.
Policjant pobiegł za nią i ponownie mocno chwycił ją za rękę.
– Przepraszam, ale nie mogę pani puścić.
– MUSI PAN! – wrzasnęła.
– Który numer mieszkania?! – zawołała Bella.
– Pięć – odpowiedziała kobieta. – Trzecie piętro. Proszę, niech
się pani pośpieszy! Błagam, szybko!
Bella popatrzyła w okno i zobaczyła, że pies rzuca się na
szybę. Była tutaj dopiero od minuty, ale miała wrażenie, że to
trwa znacznie dłużej.
– Ma na imię Megan, tak?
– Tak. A pies wabi się Rocky!
Bella pchnęła drzwi wejściowe. Woń dymu była tutaj słaba,
a schody wyglądały na bezpieczne. Wszystko się uda, pomyślała.
Pokonała pierwszy ciąg schodów, wołając dziewczynkę po
imieniu, i od razu wpadła w chmurę cuchnącego dymu na
półpiętrze, który wił się wokół niej jak macki. Schody przed nią
były pogrążone w ciemności. Nad sobą słyszała rozpaczliwe
wrzaski dziewczynki.
– MAMUSIU! MAMUSIU! MAMUSIU!
Wdarła się na drugie piętro. Dym był tutaj gęstszy i czuła żar
bijący zza ściany po prawej stronie. Zakaszlała, czując drapanie
w gardle, po czym zdjęła kurtkę i zakryła nią usta. Oddychała
przez materiał, wbiegając na następne piętro, gdzie panował
mrok.
Drzwi z numerem pięć były otwarte, a ze środka wypływały
widmowe kłęby szarego dymu, które przypominały koniki
morskie.
– Megan! MEGAN! – zawołała.
Usłyszała w pobliżu płacz i krzyk dziewczynki i szczekanie.
Wzięła głęboki oddech i weszła do mieszkania, gdzie od razu
straciła orientację, gdy gryzący dym wpadł jej do oczu.
– Halo, Megan! Gdzie jesteś?! Krzyknij swoje imię, żebym
usłyszała, gdzie jesteś!
Mała wykrzyknęła swoje imię.
– Gdzie jesteś?! – zawołała Bella i zakrztusiła się. Kaszlała,
mając wrażenie, że oddycha watą namoczoną w oleju. Oczy tak
bardzo jej łzawiły, że prawie niczego nie widziała. Zdawała sobie
sprawę, że musi się stąd wydostać, ale nie mogła zostawić
dziecka. – Megan! – zawołała ponownie i boleśnie zakaszlała.
Potknęła się o coś w wąskim przedpokoju, o jakąś zabawkę,
a potem z chrzęstem zdeptała coś, co mogło być klockami Lego.
Zaniosła się kaszlem. Słyszała szczekanie.
– Megan!
Cały czas kaszląc, mocno przyciskając kurtkę do ust i nosa,
szukała po omacku włącznika światła. Wykładzina pod jej
stopami była ciepła, jakby ktoś włączył na maksimum
ogrzewanie podłogowe. Znalazła włącznik, ale nie zadziałał. Dym
na chwilę się rozwiał i dostrzegła przed sobą zamknięte drzwi,
zza których dobiegało szczekanie.
Zdawała sobie sprawę z zagrożenia wstecznym ciągiem
płomieni. A może raczej zapłonem gazów? Nie wiedziała, czy
może otworzyć drzwi. Nagle wejście za jej plecami przesłoniły
płomienie. Kapał na nią stopiony gorący plastik. Oprawy
żarówek i przewody spadały wokół niej jak rozpalone macki.
Bella wrzasnęła z bólu, gdy jedna z nich uderzyła ją w policzek.
Przypomniała sobie, że strażacy po poprzednim pożarze, którego
była świadkiem, pouczali ją, by trzymała się blisko podłogi.
Większości ofiar nie zabija ogień, tylko trujące opary. Coraz
bardziej osuwała się na nogach. Widziała nad sobą drobne
rozbłyski, niczym tańczące anioły. Potem zauważyła płonącą
krawędź kanapy. Pożar przybierał na sile.
Chryste, ile czasu jej zostało, zanim nastąpi zapłon gazów?
Miała wrażenie, że krzycząca dziewczynka i ujadający pies
znajdują się po drugiej stronie drzwi. Bella chwyciła klamkę
i delikatnie je pchnęła. Do pokoju wpadało niewiele dziennego
światła, które nie mogło rozproszyć coraz gęstszego gryzącego
dymu, więc z trudem wypatrzyła sylwetkę dziewczynki skulonej
na środku podłogi, przytulonej do psa.
Nagle ściana po jej lewej stronie zaczęła świecić, jakby pokrył
ją czerwony fluorescencyjny koral. Zauważyła, że zasłony
i tapeta płoną. Chryste. Bała się. Musiała natychmiast się stąd
wydostać. Podbiegła do dziewczynki i chwyciła ją. Próbowała
także złapać psa, który skowyczał przerażony, ale ten uciekł
przed nią i zniknął.
Którędy teraz?
Nagle zauważyła jakąś postać w oknie i uświadomiła sobie, że
to na pewno strażacy.
Pociągnęła dziecko w stronę okna, trzymając się jak najniżej
na nogach, coraz bardziej kaszląc i coraz mniej widząc
w gryzącym dymie. Podłoga pod jej stopami stawała się coraz
gorętsza. Dotarła do odsuwanego okna i wspólnie ze strażakiem
zdołali podnieść je na tyle, by móc wypchnąć dziewczynkę na
zewnątrz.
Niemal natychmiast za jej plecami rozległ się ogłuszający ryk
płomieni. Usłyszała trzask i runęła w dół. Z przerażeniem
zrozumiała, że załamała się pod nią podłoga. Wylądowała
twardo i poczuła potworny ból. Miała wrażenie, że złamała nogę.
Wszystko w pomieszczeniu świeciło. Kręciło jej się w głowie.
Podłoga coraz bardziej się rozgrzewała. Paliła ją twarz; czuła się
jak we wnętrzu olbrzymiego piekarnika. Wiedziała, że za chwilę
zemdleje. Nie poddawaj się! Nie możesz się poddać!
Rozpłaszczyła się na podłodze. Nagle przez gęsty dym nad głową
zobaczyła migoczące światła. Zrozumiała, że to płomienie.
– Norman – wymamrotała. – Proszę, przyjdź po mnie,
Norman, boję się.
Wiedziała, że nie wolno jej wpaść w panikę. Musiała się
skupić. Usiłowała ustalić, gdzie jest okno. Coś płonącego spadło
jej na twarz i rozpaczliwie to odtrąciła, parząc sobie dłoń. Potem
spadł na nią kolejny przedmiot, gorący i kleisty. Naciągnęła
kurtkę na głowę i łapczywie chwytała powietrze przez tkaninę,
ale do jej ust dostawały się tylko gorące, oleiste opary. Znów się
rozkaszlała. Panikowała z braku powietrza, całkowicie oślepiona
przez dym i łzy.
– Pomocy! – zawołała. Przemieściła się na czworakach,
przyciskając kurtkę do twarzy. – Norman!
Nagle uświadomiła sobie, że kurtka się pali.
Nieeeeee. Przerażona, odrzuciła kurtkę i zaczęła jak
najszybciej przesuwać się do przodu. Musiała dostać się do okna.
Koniecznie. Koniecznie.
Tuż przed nią buchnęły płomienie.
Nie. Błagam, nie.
Obróciła się i oddaliła od nich kawałek, lecz nagle zobaczyła
przed sobą ścianę ognia.
Skręciła w bok.
Tu też płomienie.
Miała wrażenie, że jej twarz się smaży. Wdychała coś, co
przypominało parzący olej i paliło jej gardło oraz płuca.
– Proszę, pomocy – szepnęła. – Boże, pomóż mi. Gdzie jest
Norman?
Podłoga pod nią pękała. Poruszała się. Kołysała. Bella
przetoczyła się w prawo, tracąc równowagę. Podłoga zaczynała
się uginać i zarywać. Bella rozpaczliwie chwytała powietrze. Ale
wdychała tylko coraz więcej nieprzyjemnego duszącego dymu.
Na zewnątrz panował chaos; policja oddzieliła taśmą połowę
ulicy. Wewnątrz kordonu stały trzy wozy strażackie, samochód
dowódcy straży pożarnej, dwie karetki i dwa radiowozy. Przez
okna na dole strażacy wlewali do środka wodę dwoma wężami.
Za kordonem zgromadził się tłumek mieszkańców, którzy
z rozpaczą patrzyli na próby ratowania ich domów. Między nimi
stali reporterzy i fotografowie, a coraz większa grupa gapiów,
niezrażonych wczesną porą, robiła zdjęcia lub nagrywała akcję
ratunkową telefonami. Niektórzy zapewne wysyłają pełne emocji
tweety,
pomyślał
Bryce
Laurent.
Obserwował
pożar
z bezpiecznej odległości, ze swojej furgonetki zaparkowanej po
drugiej stronie Marine Parade. Uśmiechał się. Tak. Płonął już cały
budynek. Nie bez znaczenia było to, że wozy strażackie tak długo
jechały na miejsce. Sam się o to postarał.
Dzięki pracy w straży pożarnej wiedział, gdzie stacjonują
wozy obsługujące teren miasta Brighton and Hove. Posterunek
położony najbliżej Kemp Town znajdował się w Roedean. Posłał
tamtejsze wozy w przeciwnym kierunku, powiadamiając
o pożarze w bloku mieszkalnym po przeciwnej stronie
Rottingdean. Następny posterunek mieścił się w Preston Circus
w centrum Brighton. Ich posłał na stadion AmEx w północnowschodniej części miasta, dzwoniąc z drugiej komórki i mówiąc
z innym akcentem, na wypadek gdyby trafił na tego samego
dyspozytora. Wozy, które w końcu pojawiły się na miejscu,
przyjechały z Hove, oddalonego o niemal dziesięć minut. Tyle
czasu wystarczyło.
Płomienie buchały z okna na ostatnim – czwartym – piętrze.
Z frontowego okna mieszkania, które Red pokazała rodzicom i na
którego kupno tak się cieszyła. To tam zabrała ich na taras
i z podnieceniem mówiła o wspaniałym widoku.
Z tym już koniec, mała.
Elegancka fasada Royal Regent już poczerniała od dymu,
a płomienie były widoczne w każdym oknie. Strażacy na chwilę
przystawili drabinę do frontowej ściany, ale wkrótce musieli się
wycofać. Oczywiście, że tak, w końcu mieli do czynienia
z zawodowcem! Z tego miejsca wyglądało na to, że ktoś jest
uwięziony w budynku. Szkoda, pomyślał. Przypadkowe ofiary.
Smutne, ale czasami życie daje nam kopniaka w dupę.
Najważniejsze, że Red się tutaj nie wprowadzi. Nigdy tu nie
zamieszka! Ani nigdzie indziej.
Popatrzył na zegarek. Ósma dziewięć. Czas na śniadanie.
Czekał go długi i pracowity dzień z bardzo ważnym spotkaniem
w południe.
Był na nie dobrze przygotowany.
Po drugiej stronie ulicy doszło do jakiegoś zamieszania.
Sanitariusze w karetce udzielali pomocy kobiecie w szlafroku,
małej dziewczynce, która właśnie zeszła po drabinie, i jeszcze
jednemu
dziecku.
Ekipa
telewizyjna
ich
filmowała,
a zgromadzeni wokół ludzie na chwilę przesłonili mu widok.
Nagle przez lukę między gapiami zobaczył psa. Wymachującego
ogonem golden retrievera. Tylko że nie miał złocistego futra, ale
wyglądał, jakby wytarzał się w sadzy.
W szczęśliwszych czasach Red z wypiekami na twarzy
opowiadała, że kiedyś sprawi sobie takiego psa. Mówiła, że to
inteligentne i troskliwe zwierzaki, które z tego powodu
wykorzystuje się w roli przewodników dla niewidomych.
Jemu wydawały się głupie. A ten po drugiej stronie ulicy
wyglądał wyjątkowo tępo.
Przez frontowe drzwi wyszli dwaj strażacy w maskach
tlenowych i z kamerami termowizyjnymi w dłoniach. Sprawiali
wrażenie załamanych. Nic dziwnego, pomyślał. Wykonał kawał
dobrej roboty. Postarał się wzniecić taki pożar, żeby nie dało się
go ugasić, nawet gdyby ściągnięto jednostki z całej Anglii.
Budynek będzie się nadawał tylko do wyburzenia. Miną lata,
zanim go odbudują.
Co ty na to, Red?
88
Poniedziałek, 4 listopada
Glenn Branson był lekko zdenerwowany, prowadząc poranną
poniedziałkową odprawę bez Grace’a. Co prawda nie było go
także podczas obu wczorajszych zebrań, ale przebywał niedaleko
Brighton i można było łatwo się z nim skontaktować. Teraz
nowożeńcy przygotowywali się do wyjazdu na lotnisko, skąd
odlatywali w podróż poślubną, więc Branson nie mógł – i nie
chciał – im przeszkadzać.
Spędził większą część poprzedniego dnia wspólnie
z inspektorem Paulem Williamsonem, starszym oficerem
dochodzeniowym z Surrey, na analizowaniu dotychczasowych
postępów operacji Mrówkojad. Regularne kontrole przez osobę
z zewnątrz w celu upewnienia się, że zespół dochodzeniowy
niczego nie przeoczył, były czymś normalnym.
Chociaż Williamson zgodził się, że ślady zbadane
w laboratorium wskazują na winę Matta Wainwrighta,
zauważył, że nic w jego przeszłości nie wskazuje na skłonności
do takich zachowań. Wainwright cieszył się znakomitą opinią
w straży pożarnej i prowadził stabilne, udane życie rodzinne.
Owszem, miał motyw, ale obaj czuli, że był on niewystarczający.
Przeanalizowali nagranie z pierwszego przesłuchania i Branson
musiał przyznać, że zapewnienia podejrzanego, że jest niewinny,
brzmią przekonująco.
Chociaż Wainwrighta na razie nie oczyszczono z podejrzeń
i zwolniono go za kaucją, głównym celem pozostało odnalezienie
Bryce’a Laurenta.
– No dobrze – odezwał się Branson, wpatrując się w morze
– No dobrze – odezwał się Branson, wpatrując się w morze
twarzy wokół stołu konferencyjnego. – Coś nowego wydarzyło się
w nocy?
Podiatra Haydn Kelly, w czarnym prążkowanym garniturze,
białej koszuli i czarnym jedwabnym krawacie, podniósł rękę.
– Niech wszyscy popatrzą na tę tablicę. – Wskazał nową
tablicę ustawioną obok tych ze zdjęciami zwłok Karla
Murphy’ego na polu golfowym i schematem organizacyjnym.
Po lewej stronie tablicy znajdowało się powiększone zdjęcie
pojedynczego odcisku buta na mokrej trawie oraz zdjęcie całego
rzędu śladów na takim samym podłożu. Po ich prawej stronie
umieszczono fotografię strażackiego buta i powiększony obraz
jego podeszwy. Obok wisiały dwa wydrukowane z komputera
wykresy oznaczone literami A i B.
Kelly skierował czerwony promień laserowego wskaźnika na
zbliżenie odcisku buta na polu golfowym.
– Najpierw przyjrzyjmy się pojedynczemu śladowi na trawie.
– Odczekał kilka sekund, aby wszyscy uważnie przyjrzeli się
zdjęciu, po czym skupił się na strażackim bucie. – A tutaj mamy
zdjęcie buta znalezionego w samochodzie Matta Wainwrighta. –
Przeniósł promień lasera na powiększone zdjęcie podeszwy. –
Oto podeszwa tego buta. Idealnie pasuje do odcisku
pozostawionego na polu golfowym. – Wskazał kolejne zdjęcie
przedstawiające rząd śladów. – One także idealnie pasują. Nie
może być wątpliwości, że to te buty pozostawiły ślady na polu
golfowym. – Na chwilę zamilkł.
– Co oznacza, że Matt Wainwright znajdował się na miejscu
zbrodni, prawda? – odezwał się sierżant Batchelor.
Kelly obdarzył go dobrodusznym uśmiechem, jakim
nauczyciel mógłby obdarzyć ucznia, który bez powodzenia
próbował odgadnąć odpowiedź na zadane pytanie.
– Przyjrzyjmy się tym dwóm wykresom. – Wskazał wykres
oznaczony literą A, a następnie przesunął promień lasera wzdłuż
zygzaka nakreślonego na kartce. – Korzystając z programu
analizującego chód, przejrzałem nagrania z kamer monitoringu
przedstawiające zatrzymanego Matta Wainwrighta i otrzymałem
następujący schemat.
– Musi być wkurzony, skoro łazi zygzakiem! – rzucił Norman
Potting i rozejrzał się z uśmiechem, bo kilka osób zachichotało.
– Raczej nie – odparł Kelly uprzejmie. – Teraz robi się
ciekawie. – Przeniósł promień wskaźnika na wykres B
i ponownie podążył za nierówną linią. – Wygląda inaczej,
prawda? – Popatrzył pytająco na członków zespołu.
Kilka osób przytaknęło.
– Nie bez powodu. Jak wiedzą wszyscy, którzy współpracowali
ze mną przy innych dochodzeniach nadinspektora Grace’a,
jesteśmy w stanie rozpoznać chód człowieka na podstawie jego
śladów. – Ponownie wskazał wykres A. – Oto schemat chodu
osoby, która zostawiła ślady na miejscu zbrodni w klubie
golfowym Haywards Heath. Z pewnością miała na nogach buty
Matta Wainwrighta. – Zrobił pauzę dla efektu. – Ale to nie
Wainwright zostawił te ślady.
– Więc kto? – spytał Dave Green.
– No cóż, nie chcę psuć wam zabawy, ale podejrzewam, że
zabójca – odparł podiatra.
– Czyli Wainwright jest niewinny?
– Bardzo możliwe – przyznał Kelly, kiwając głową.
W świetle wczorajszej analizy wyników dochodzenia oraz
niektórych dotychczasowych ustaleń taki wniosek nie zaskoczył
Glenna Bransona.
Ktoś zamordował i spalił lekarza, wywołał pożar, który
strawił restaurację, podłożył ogień w sklepie spożywczym,
podpalił samochód, puścił z dymem dom. Marynarka wojenna
zatrzymała jacht, który był potencjalną bombą zegarową.
Nagłówek w dzisiejszym numerze „Argusa” głosił: PODPALACZ
Z SUSSEX ARESZTOWANY.
Branson musiał spojrzeć w oczy faktom: Red Westwood wciąż
była w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Nie masz wątpliwości, Haydn? – spytał. – Na pewno jest jakiś
margines błędu?
Zanim Kelly zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon
wewnętrzny. Posterunkowy Alexander, który siedział najbliżej,
podniósł słuchawkę.
– Słucham? Tak. Jest tutaj. – Odwrócił się w stronę Bransona
i podał mu aparat. – Szefie, to komendant Kemp.
Branson się zasępił. Nev Kemp był komendantem policji
w Brighton and Hove. Nie dzwoniłby osobiście, gdyby nie stało
się coś ważnego. Branson bezgłośnie przeprosił swój zespół
i wziął do ręki słuchawkę.
– Dzień dobry, panie komendancie.
W sali zapadła niemal całkowita cisza, gdy słuchał Kempa.
Chociaż ten ostatnio wrócił do służb mundurowych, kiedyś
bardzo skutecznie dowodził dochodzeniówką. Branson przez
jakiś czas tylko słuchał w milczeniu, czując, że jego wnętrzności
zamieniają się w lód. Wpatrywał się w Normana Pottinga. Na
chwilę odwrócił wzrok, ale po chwili jego spojrzenie znów do
niego wróciło.
– Nie ma żadnej szansy? – spytał Kempa.
– Obawiam się, że nie – odpowiedział Kemp zdawkowo,
łamiącym się głosem.
Branson także z trudem mógł mówić. Drżał, powstrzymując
napływające łzy. Mimo tego, co właśnie usłyszał, starał się
skoncentrować na swojej pracy. Myślał o tym, kogo należy
zawiadomić, jakie działania trzeba podjąć, i co to oznacza dla ich
dochodzenia.
Royal Regent.
Red Westwood niedawno mu powiedziała, że zamierza kupić
mieszkanie w tym budynku. A teraz wybuchł w nim pożar.
Kolejny pożar.
Ale w tej chwili to nie było tak istotne jak straszna
wiadomość, którą przekazał mu komendant Kemp. Glenn znów
popatrzył na Normana Pottinga.
Cholera. O cholera. Boże. Podczas jego służby kilkoro kolegów
otarło się o śmierć, podobnie jak on w zeszłym roku, gdy został
postrzelony. Ale nad takimi wydarzeniami przechodzi się do
porządku dziennego. Strach pojawia się dopiero wtedy, kiedy już
zrobisz to, co do ciebie należy. W chwili gdy starasz się rozbroić
szaleńca, rzucasz się w sam środek ostrej bójki z kilkoma
przeciwnikami albo ścigasz podejrzanego po niebezpiecznym
dachu, po prostu działasz, napędzany adrenaliną, wykonując
swoją pracę. Dopiero później budzisz się przed świtem i myślisz:
Cholera, mogłem dzisiaj zginąć.
Wstępując do policji, liczysz się z niebezpieczeństwem. Nie da
się ukryć, że wiele osób wybiera tę pracę właśnie z powodu
towarzyszących jej emocji. Ale tak naprawdę nie spodziewasz
się, że pewnego dnia dasz się zabić.
Branson nie mógł oderwać wzroku od Normana Pottinga.
Łzy napływały mu do oczu.
– Tak, dziękuję. Dziękuję za informację – powiedział do
słuchawki. – Przyjadę jak najszybciej. – Zdawał sobie sprawę, że
głos odmawia mu posłuszeństwa. Rozłączył się, mrugając, by
powstrzymać łzy.
O cholera.
Znów popatrzył na Normana Pottinga.
89
Poniedziałek, 4 listopada
Mimo zamieszania w pracy Roy Grace postanowił, że ich
podróż poślubna będzie idealna i niezapomniana, dlatego
starannie zaplanował każdy szczegół. Zaczął od wcześniejszego
zamówienia najlepszej taksówki, jaką dysponowała korporacja
Streamline, by dojechać na lotnisko Gatwick.
Teraz siedział z tyłu mercedesa, który mknął autostradą M23
w stronę lotniska, i odprężony i szczęśliwy trzymał Cleo za rękę.
Nie wątpił, że Glenn Branson sprawnie pokieruje operacją
Mrówkojad podczas jego nieobecności. Rzadko czuł się tak
beztroski. Będą się dobrze bawić. Jak cholera. Nachylił się
i pocałował Cleo w policzek.
– Kocham cię – wyszeptał.
– Ja ciebie też – odpowiedziała z uśmiechem, po czym
zacisnęła usta. – Nawet bardzo!
Co więcej, przegapi pierwszy tydzień pracy Cassiana Pewe’a.
Cóż za strata!
Kierowca cicho słuchał wiadomości w radiu. Nagle obejrzał
się w ich stronę.
– Paskudny pożar w Brighton – rzucił.
Grace poczuł ukłucie niepokoju, ale postanowił, że nic nie
popsuje mu tej chwili, więc tylko skinął głową. W mieście jest tyle
budynków, które nie spełniają norm bezpieczeństwa, i tylu
włóczęgów, pijaków i staruszków zasypiających z papierosem
w dłoni, że pożary zdarzają się bardzo często. Nie ma się czym
przejmować. Skupił myśli na czekającej ich podróży.
Żeby wyjazd był jeszcze bardziej wyjątkowy, zarezerwował
Żeby wyjazd był jeszcze bardziej wyjątkowy, zarezerwował
miejsca w klasie biznesowej w samolocie British Airways.
Agentka z biura podróży znalazła dla niego bardzo atrakcyjną
ofertę wynajmu apartamentu w Cipriani, najbardziej
romantycznym hotelu w Wenecji. Na wieczór zarezerwował
stolik w hotelowej restauracji, a na kolejne trzy wieczory
w innych znakomitych lokalach, które starannie wyszukał
w internecie. A przed jutrzejszą kolacją wypiją koktajl Bellini
w słynnym barze Harry’s.
– Wciąż mi nie powiedziałeś, dokąd się wybieramy! –
odezwała się Cleo.
Uśmiechnął sie.
– Zgadnij.
– Scunthorpe?
– Kurczę, skąd wiedziałaś? Cztery noce w tamtejszej tawernie!
– Będę szczęśliwa wszędzie, dopóki ty ze mną będziesz.
– Ja też.
Minęły poranne godziny szczytu i ruch zelżał, a bezchmurne
niebo wprawiało Grace’a w jeszcze pogodniejszy nastrój.
Zobaczył przed sobą zjazd w kierunku lotniska; taksówkarz
włączył kierunkowskaz i zmienił pas.
– W Scunthorpe jest lotnisko, prawda? – drażniła się z nim
Cleo.
– Port lotniczy Humberside.
– A więc, nadinspektorze, skoro jedziemy w podróż poślubną
do Anglii, to dlaczego tak pilnowałeś, żebym zabrała paszport?
– Nic ci nie umknie, prawda?
Niedwuznacznie pogłaskała go po udzie.
– Nasze ciała tak często się stykają, że pewnie przeszło na
mnie nieco twoich zdolności detektywistycznych. – Ponownie go
pocałowała.
– Na północy nie przepadają za nami, ludźmi z południa.
– Dlaczego ci nie wierzę?
Wzruszył ramionami z niewinną miną, powstrzymując
uśmiech.
– Chcesz wiedzieć, dokąd, według mnie, się wybieramy? –
– Chcesz wiedzieć, dokąd, według mnie, się wybieramy? –
spytała. – Jestem tego wręcz pewna.
– Słucham.
Pocałowała go w policzek, powiodła językiem wokół jego ucha
i szepnęła uwodzicielsko:
– Do łóżka. Już niedługo.
Dwadzieścia minut później Grace stał w skarpetkach i kładł
swoje buty na taśmie przy bramce ochrony, razem z komórką,
laptopem, zegarkiem i paskiem. Potem przeszedł za Cleo przez
wykrywacz metalu. Na szczęście żadne z nich go nie uruchomiło.
Kiedy wkładał buty, był coraz bardziej podekscytowany. Miał
oba bilety, więc udało mu się ukryć, że polecą w luksusowych
warunkach. Oczywiście Cleo dowie się tego za kilka minut, kiedy
zabierze ją do poczekalni na pierwszy kieliszek szampana tego
dnia. Nie mógł się doczekać jej miny.
Wtedy zadzwonił telefon.
90
Poniedziałek, 4 listopada
Bryce Laurent – mimo że strasznie swędziała go broda –
również był w pogodnym nastroju, gdy tuż przed dziesiątą
trzydzieści jechał Tongdean Avenue. Zapomniał o swoim
rozdrażnieniu tym, że w kościele zagrali ich utwór, i nucił Queen
of the Slipstream Vana Morrisona, wtórując stacji Radio Sussex.
Doskonale się składa, bo właśnie jechał zobaczyć się ze swoją
królową!
A oto ulica godna królowej. Najbardziej szpanerska
w Brighton and Hove! Minął ogromny kiczowaty dom z fasadą
z kolumnami, ukryty za masywną bramą. Potem kolejny, równie
szpanerski, który stał przy łukowatym podjeździe, wysoko ponad
ulicą i dachami innych domów. Zapewne było stamtąd doskonale
widać morze po prawej stronie, a także ponad kilometr terenu
na południu. O tak, potrafił sobie wyobrazić, że tutaj mieszka
i wiedzie szpanerskie życie u boku Red.
Dawno temu.
Muzyka się skończyła i usłyszał, jak Danny Pike wita
specjalnego gościa, Normana Cooka, znanego jako Fatboy Slim,
który zaczął z entuzjazmem opowiadać o swoim nowym
przedsięwzięciu, Big Beach Cafe. Ale Bryce miał zbyt wiele na
głowie, żeby skupiać się na czczej gadce.
– Przykro mi, Danny i Norman, do usłyszenia innym razem,
dobrze? – Wyłączył radio, po czym zatrzymał samochód, gdy
jadący przed nim kierowca samochodu z tabliczką „nauka jazdy”
zabrał się za boleśnie powolny manewr zawracania na trzy. Po
chwili instruktor przepuścił Bryce’a, więc ten pojechał dalej,
patrząc na numery po lewej stronie ulicy.
Ale nie musiał znać numeru, by rozpoznać dom, który
właśnie pojawił się w jego polu widzenia, Tongdean Lodge.
Rozpoznał go po trzymetrowym ceglanym murze otaczającym
posiadłość, któremu wcześniej przyjrzał się dokładnie na Google
Earth.
To był cholernie potężny mur, jak w fortecy, a dostępu broniła
zamknięta brama z kutego żelaza. Zwolnił, kiedy ją mijał,
a potem zaparkował furgonetkę przy krawężniku. Zastanawiał
się. Analizował jednocześnie kilka planów. Plany A, B, C, D.
Starannie studiował je w myślach. Miał mnóstwo czasu. Red
przyjedzie na prezentację dopiero za półtorej godziny. Przed
sobą widział kolejny samochód nauki jazdy, który również
wykonywał absurdalnie powolne zawracanie. W dalszej części
ulicy kolejny kursant zmagał się z podobnym manewrem. Bryce
uznał, że gdyby tu mieszkał, z pewnością działałoby mu to na
nerwy.
Uruchomił silnik, zawrócił i podjechał do bramy. Następnie
naciągnął czapkę baseballową na oczy, opuścił szybę i popatrzył
na elegancką mosiężną tablicę domofonu. Znajdowała się na niej
klawiatura z przyciskiem dzwonka, a także kamera monitoringu.
Kamera go nie martwiła, ponieważ większą część twarzy miał
ukrytą.
Zadzwonił, długo i mocno. Nikt nie odpowiedział. Po chwili
zadzwonił ponownie. Nadal żadnej reakcji. Dla pewności wcisnął
guzik po raz trzeci.
Dobrze, dobrze, dobrze, nikogo nie ma w domu!
Wysiadł, zabierając ze sobą mały zestaw narzędzi, po czym
odkręcił tablicę domofonu i ją zdjął. Przez jakiś czas przyglądał
się przewodom, dotykając ich malutkim izolowanym
śrubokrętem; korzystając z wiedzy, którą zdobył, gdy pracował
jako monter, próbował zorientować się w działaniu systemu. Po
chwili doprowadził do zwarcia i brama posłusznie się otworzyła.
Przykręcił tablicę i wjechał stromym asfaltowym podjazdem,
Przykręcił tablicę i wjechał stromym asfaltowym podjazdem,
po lewej stronie mijając kompleks garaży, nad którymi
znajdowało się mieszkanie. Ładny aneks gościnny, pomyślał.
Podjazd tworzył pętlę przed dużą rezydencją z czerwonej cegły.
Posiadłość niewątpliwie była szpanerska. Zaparkował przed
cisowym żywopłotem po drugiej stronie podjazdu, tak by
furgonetka wyglądała na samochód budowlańców albo
ogrodników, po czym wysiadł.
Chcąc ostatecznie upewnić się, że w domu nikogo nie ma,
wszedł na werandę, która teraz wydawała się jeszcze większa,
i zadzwonił do drzwi, powtarzając w myślach przygotowaną
historię. Dostarcza paczkę i pomylił adresy. Ale ponownie nikt
mu nie odpowiedział. Kilkakrotnie zapukał mosiężną kołatką
w kształcie lwa. Znów żadnej reakcji.
Znakomicie!
Zerknął na zegarek i obszedł dom. Pięknie przystrzyżone
tarasowe trawniki. Basen przykryty niebieską płachtą, a obok
niego drewniana altana w doskonałym stanie. Trawiasty kort
tenisowy z opuszczoną siatką i wyblakłymi liniami. Dla pewności
ponownie popatrzył na zegarek. Red przyjedzie dopiero za
godzinę, żeby spotkać się ze swoim klientem, panem Andrew
Austinem.
Wrócił do furgonetki, otworzył tylne drzwi i zajrzał do
środka, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Był
zadowolony ze swojego dzieła, sześciu pasów solidnie
przykręconych do ścian i podłogi pojazdu. Potem zajrzał do
skórzanej torby podróżnej, żeby skontrolować zestaw
przyborów. Worek na głowę. Knebel. Palnik. Skalpel. Wiertarka.
Rozkładana brzytwa. Kombinerki. Butelki z wodą. Tabletki
z kofeiną, żeby nie zasnęła. Musiała być rozbudzona, żeby
w pełni docenić to, co dla niej zaplanował!
Och, Red, ależ się zabawimy. Przywołamy dawne
wspomnienia. Będziesz leżała, a ja przeczytam ci wszystkie SMSy, które mi wysłałaś. Były ich setki.
Popatrzył na jeden z nich, wciąż przechowywany w telefonie,
Popatrzył na jeden z nich, wciąż przechowywany w telefonie,
którego już od dawna nie używał.
O Boże, kocham cię, Bryce. Czegoś mi dzisiaj brakuje…
i to z pewnością jesteś ty. Tak cię kocham, uwielbiam,
podziwiam, pragnę, tęsknię za tobą, usycham
z tęsknoty, taaaak baaaardzo mi ciebie brakuje. Nie
mogę się doczekać naszego spotkania wieczorem! Chcę
znaleźć się w twoich objęciach. Przytulić się do ciebie
i cię smakować. XXXXXXXXXXXXX
Pamiętasz tę wiadomość, Red? Postaram się, żeby ból był na
tyle znośny, byś mogła sobie przypomnieć. Obiecuję. Tak wiele
sobie przypomnisz w następnych godzinach.
Taaaaaaaaak dużo.
Szczęśliwe dni!
Zamknął furgonetkę i ponownie okrążył dom, szukając
odpowiedniej kryjówki, z której będzie miał dobry widok na
podjazd. Znalazł korzystnie umiejscowiony krzew wawrzynu
i schował się za nim.
Usiadł i czekał.
91
Poniedziałek, 4 listopada
– Przepraszam, kochanie – powiedział Roy Grace, po raz trzeci
albo czwarty, odwracając się do Cleo, która siedziała z tyłu
oznakowanego bmw miejskiej drogówki. Posterunkowy Omotoso
wiózł ich na sygnale szybkim pasem M23.
– Rozumiem. – Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Nie musisz
przepraszać. Całkowicie rozumiem. Nie masz wyjścia.
– Kiepski początek podróży poślubnej, prawda, panie
nadinspektorze? – odezwał się Omotoso ponuro.
Grace ze smutkiem skinął głową.
– Owszem.
Przynajmniej Cleo naprawdę go rozumiała. Mimowolnie
zaczął myśleć o tym, jak w takiej sytuacji zareagowałaby Sandy.
Na pewno niezbyt dobrze. Bardzo sobie cenił spokój
i wyrozumiałość Cleo.
Ujęła jego dłoń i zaczęła ją delikatnie masować.
– Naprawdę nie miałeś wyboru, kochanie – powiedziała.
Wzruszył ramionami.
– Mogłem zignorować ten cholerny telefon.
– I co wtedy? Dotarlibyśmy do Wenecji, a w hotelu czekałaby
na ciebie wiadomość i musielibyśmy wracać. Doskonale wiesz, że
nie mógłbyś tam zostać. Więc lepiej, że to się stało, zanim
weszliśmy do samolotu. Jeszcze pojedziemy w podróż poślubną,
po prostu musimy ją odłożyć, to wszystko.
Uścisnął dłoń żony i popatrzył jej w oczy. Była niesamowita.
Nigdy w życiu nikogo tak nie kochał, a teraz, widząc, w jaki
sposób radzi sobie z tym rozczarowaniem, pokochał ją jeszcze
bardziej. Obiecał sobie, że wkrótce wybiorą się w podróż
poślubną i wszystko jej wynagrodzi.
Na razie jednak myślami był daleko od lotniska, kieliszka
szampana i apartamentu w Cipriani, gdzie zamówiona butelka
szampana miała się chłodzić w oczekiwaniu na ich przybycie.
Myślał o pożarze w budynku Royal Regent, w którym Red
Westwood zamierzała kupić mieszkanie.
I w którym, chociaż jeszcze nie miał oficjalnego
potwierdzenia, dziś rano zginęła jedna z jego najlepszych
policjantek.
Był za to odpowiedzialny.
Ponownie ścisnął dłoń Cleo, by ją pocieszyć. Łzy spływały mu
po policzkach.
Dwadzieścia minut później, wciąż przy wtórze wycia syreny,
posterunkowy Tony Omotoso kluczył między samochodami
stojącymi w korku na Marine Parade. W miarę jak zbliżali się do
budynku, Grace coraz mocniej czuł paskudny smród. Przed sobą
widział migoczące niebieskie światła, a na miejscu zastali trzy
wozy strażackie, dwie karetki, ciemnozieloną furgonetkę
z kostnicy z oznaczeniami koronera na boku, radiowozy
blokujące większą część szerokiej ulicy oraz dwie ekipy
telewizyjne i reporterów z Radia Sussex.
Strażackie węże strzelały strumieniami wody przez okna na
parterze i pierwszym piętrze poczerniałego budynku. Na
zewnątrz wydobywały się kłęby gęstego ciemnego dymu, a na
chodniku leżały zwęglone śmieci. Spora grupa gapiów, z których
kilkoro
nagrywało
akcję
strażaków
telefonami,
stała
w bezpiecznym miejscu za niebiesko-białą taśmą policyjną
pilnowaną przez kilku funkcjonariuszy.
– Odwieziesz Cleo do domu? – zwrócił się Grace do Tony’ego
Omotoso, gdy podjechali najbliżej, jak się dało.
– Oczywiście, panie nadinspektorze.
Pocałował Cleo i wysiadł z bmw, zanurzając się w duszącym
Pocałował Cleo i wysiadł z bmw, zanurzając się w duszącym
smrodzie toksycznego dymu i wilgoci. Natychmiast, ku swemu
przerażeniu, zobaczył, że idą ku niemu asystent naczelnika,
Cassian Pewe, ubrany w galowy mundur i czapkę z lamówką,
i sam naczelnik Tom Martinson, również w pełni
umundurowany.
– Roy! – odezwał się Pewe z upiornym uśmiechem, patrząc na
niego oczami zimnymi jak szkło i wyciągając rękę. Wymienili
uścisk dłoni. Ręka Pewe’a była wilgotna i miękka, tak jak
dawniej. Nowy asystent naczelnika wyraźnie się skrzywił pod
wpływem mocnego uścisku dłoni. – Miło znów cię widzieć.
Szkoda, że w tak straszliwych okolicznościach.
Grace pokiwał głową, powstrzymując łzy, a głos mu się
załamał. Ledwie zdołał wykrztusić odpowiedź.
– Tak. – Po chwili z trudem dodał: – Panie naczelniku.
– Straszna wiadomość – powiedział Tom Martinson, również
ściskając dłoń Roya.
– To prawda, panie naczelniku.
– Darujmy sobie formalności, Roy. – Pewe zerknął z ukosa na
przełożonego. – Kiedyś wiele nas dzieliło, ale teraz patrzmy
w przyszłość, dobrze?
– Świetny pomysł – odpowiedział Grace ostrożnie.
Zastanawiał się, skąd nadejdzie kolejny cios.
– Niezły początek mojego pierwszego dnia tutaj – rzucił Pewe.
– I mojej podróży poślubnej.
Pewe pokiwał głową.
– Cieszę się, że przyjechałeś. To musiało być dla ciebie
cholernie trudne.
– Nie tak trudne jak strata funkcjonariusza. Ale czy jesteśmy
całkowicie pewni, że tak się stało?
Asystent naczelnika wskazał budynek, a następnie zerknął na
zegarek.
– Dowiedziałem się, że około ósmej rano sierżant Bella Moy
weszła do budynku, by pomóc uwięzionemu dziecku. Wciąż nie
wróciła, chociaż uratowała dziecko. Teraz jest za pięć jedenasta.
Komendant straży pożarnej twierdzi, że bez maski tlenowej nikt
nie mógłby tam przeżyć nawet minuty.
– Bella jest sprytna – powiedział Grace. – Może znalazła jakieś
miejsce z zapasem powietrza. – Wiedział, że chwyta się złudnej
nadziei. – Czy ktoś przeszukał budynek?
Pewe wskazał pożar.
– Strażacy przeszukali tyle, ile się dało, używając masek
tlenowych i zdalnie sterowanych kamer. Wszystkie schody się
zawaliły. Zaglądali do środka z drabin i według nich…
Nagle za ich plecami doszło do zamieszania. Obrócili się.
– Przepuśćcie mnie! – krzyczał jakiś mężczyzna. – Jestem
policjantem, kurwa, przepuśćcie mnie, debile. Tam jest moja
narzeczona. PRZEPUŚĆCIE MNIE!
To był Norman Potting, z twarzą białą jak prześcieradło.
Trzymał przed sobą legitymację i opędzał się przed
mundurowymi. Schylił się pod taśmą i pobiegł w stronę
dymiących frontowych drzwi.
– Norman! – zawołał zaniepokojony Grace i puścił się za nim
biegiem. Dwaj strażacy go uprzedzili i przytrzymali sierżanta za
ręce.
– Ona tam jest! – wrzasnął Potting. – Mój Boże, Bella tam jest.
Puśćcie mnie i znajdźcie ją. Pozwólcie mi to zrobić. Muszę ją
wydostać!
Gdy Grace do nich dotarł, Potting przypominał rozszalałe
zwierzę: miał wytrzeszczone oczy, a jego blada twarz pulsowała.
– Norman! Pozwól im wykonywać ich pracę. Jeśli Bella tam
jest, na pewno ją znajdą.
– Sam ją znajdę! Ona tam jest, znajdę ją. Wiem, że nic jej się
nie stało! To moja Bella, kocham ją. Nic jej nie jest. Jest cała
i zdrowa, wiem o tym. BELLA! – zawołał na całe gardło. – JESTEM
TUTAJ! TO JA, NORMAN! IDĘ PO CIEBIE!
Potem padł w ramiona Grace’a i rozpłakał się.
– Boże, Roy, nie pozwól, żeby coś jej się stało. Kocham tę
kobietę. Dzięki niej zrozumiałem, że nigdy wcześniej nikogo nie
kochałem – mówił, szlochając. – Proszę, nie pozwól, żebym ją
stracił. Dopiero się odnaleźliśmy. Proszę. Błagam cię, pozwól mi
tam wejść i ją uratować. Nic jej nie jest, wiem o tym. Na pewno.
Proszę, pozwól mi wejść. To zajmie tylko chwilę.
– Norman – odezwał się łagodnie Grace. – Posłuchaj mnie
uważnie. Niech strażacy jej poszukają; dysponują odpowiednim
sprzętem. Jeśli nic jej się nie stało, znajdą ją. Do tego są
przeszkoleni.
Norman przywarł do niego, jakby Grace był szalupą
ratunkową na burzliwym oceanie.
– Kocham ją, Roy. Naprawdę ją kocham. Nie pozwól, żeby
cokolwiek jej się stało. Powiedzieli, że pies się wydostał. Na
pewno nic jej nie jest. Kurwa mać, skoro kundel przeżył, to ona
tym bardziej.
92
Poniedziałek, 4 listopada
Odkąd Rob Spofford zadzwonił do niej w sobotę
i poinformował o aresztowaniu podejrzanego, Red czuła się
nieswojo. Miała wrażenie, że coś jest nie tak, ale uznała, że
policjanci z pewnością wiedzą, co robią, i nie aresztowaliby
kogoś bez solidnych dowodów. Wciąż szukali Bryce’a, a Rob
zdradził jej, że nie są pewni, czy podejrzany był zamieszany
w podpalenia. W głębi duszy wciąż była przekonana, że za
wszystkim stoi Bryce.
Na pewno.
Jechała Tongdean Avenue firmowym mini cooperem,
najszybciej jak mogła, zdając sobie sprawę, że jest niemal
dziesięć minut spóźniona. Para, która umówiła się z nią na
oglądanie domu przy Coleman Avenue, pojawiła się dwadzieścia
minut po czasie, ponieważ pomyliła ulice. Dbając o to, by każdy
z zespołów wyrobił dzienną normę piętnastu prezentacji, agencja
ograniczała czas trwania większości oględzin do kwadransa. Ale
Red specjalnie nie umówiła się z nikim po tej prezentacji,
ponieważ uznała, że ktoś, kto jest gotów wydać trzy i pół miliona
funtów, pewnie będzie potrzebował nieco więcej niż piętnastu
minut.
Po chwili musiała się zatrzymać, ponieważ kursant z nauki
jazdy ćwiczył zawracanie na trzy. Nieco dalej kolejny robił to
samo. Mój Boże, ludzie, którzy mieszkają przy tej eleganckiej
ulicy, na pewno się wściekają, że wszystkie szkoły nauki jazdy
w mieście wybrały sobie to miejsce na ćwiczenie manewrów –
chociaż doskonale rozumiała dlaczego. Ulica była szeroka, rosły
przy niej drzewa i zazwyczaj prawie nie było tutaj ruchu.
Zerknęła na zegar w samochodzie, a potem dla pewności jeszcze
na zegarek na ręce. Dwanaście minut spóźnienia.
Instruktor przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, żeby ją
przepuścić, ale kiedy zaczęła wymijać samochód z L, kursant
idiota nagle ruszył. Jakimś cudem uniknęła zderzenia, po czym
wściekła wystawiła rękę z uniesionym palcem. Zdawała sobie
sprawę, że nie robi najlepszej reklamy swojej firmie, której logo
widniało na samochodzie, ale miała to gdzieś. Musiała dostać się
do klienta i już pociła się ze zdenerwowania. Proszę, daj mi
szansę i nie odjeżdżaj.
Zobaczyła przed sobą wysoki ceglany mur, który od razu
rozpoznała ze zdjęć w efektownej broszurce leżącej obok niej na
siedzeniu. Brama była otwarta. Musiała znów się zatrzymać, bo
kolejnej kursantce samochód zgasł na środku ulicy. Po trudnej do
zniesienia minucie kobieta ruszyła żabką i znów się zatrzymała.
Pieprz się! Red wjechała dwoma kołami na chodnik, ominęła
przeszkodę i wreszcie dotarła do celu. Elegancki złoto-czarny
szyld przy otwartej bramie potwierdził, że trafiła we właściwe
miejsce. Tongdean Lodge. Skręciła na podjazd, minęła garaże po
lewej i dotarła na szczyt wzniesienia, gdzie podjazd zataczał
pętlę. Już widziała imponujący dom po prawej. Odetchnęła
z ulgą. Klient jeszcze nie przyjechał, zdążyła przed nim!
Zerknęła na listę dziewięciu nazwisk, które zapisała na kartce
w linie przypiętej do podkładki, żeby przypomnieć sobie
nazwisko klienta. Andrew Austin.
Jedynym śladem życia była niewielka biała furgonetka
zaparkowana po przeciwnej stronie podjazdu. Zapewne należała
do ogrodnika albo ekipy remontowej. Red znalazła klucz do
rezydencji, do którego była przypięta przywieszka z kodami do
bramy i systemu alarmowego. To bardzo miło ze strony
ogrodnika, że zostawił dla niej otwartą bramę, pomyślała,
wysiadając z samochodu. Zamknęła drzwi mini coopera
i podeszła do wejścia.
Odczekała dłuższą chwilę i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy
Odczekała dłuższą chwilę i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy
Andrew Austin na pewno się pojawi? Zerknęła na zegarek.
Spóźniał się już piętnaście minut. Miała na liście jego numer
komórki. Uznała, że da mu jeszcze kwadrans, i dopiero wtedy
zadzwoni. Tymczasem postanowiła przejść się wokół posiadłości,
żeby lepiej się z nią zapoznać.
Obróciła się i zachwyciła oszałamiającym widokiem ponad
dachami domów po południowej stronie alei. Widziała stąd
Hove, a w oddali kanał La Manche, który połyskiwał w jasnych
promieniach słońca. To był idealny dzień na oględziny domu –
wszystko prezentowało się niezwykle korzystnie. O tej porze
roku takie dni to rzadkość. Och, niech pan przyjedzie, panie
Austin!
Do ogrodu prowadziła ceglana łukowata brama, obok której
rósł dojrzały krzew wawrzynu. Przeszła przez bramę,
zahipnotyzowana cudownością ogrodu; czuła się, jakby weszła
do ukrytego świata. Patrzyła na starannie przystrzyżone
tarasowe trawniki, basen zakończony konstrukcją w kształcie
łuku, znajdujący się dalej kort tenisowy.
Po lewej rozciągał się wspaniały szeroki taras z oszklonym
wejściem i stołem z kutego żelaza, przy którym mogło się
pomieścić dwanaście, może nawet czternaście osób. Cóż za
niesamowite miejsce na letni obiad albo kolację, pomyślała,
pamiętając, by wspomnieć o tym klientowi.
Wystraszyła się cichych kroków, które nagle rozległy się za jej
plecami. Po chwili padł na nią cień i zanim zdążyła zareagować,
poczuła silne uderzenie w bok głowy, jakby dostała rzuconą
cegłą. Jej czaszkę przeszył rozdzierający błysk białego światła,
zupełnie jakby ktoś odpalił w niej fajerwerk.
Ugięły się pod nią nogi. Zachwiała się, a jej mózg osunął się
w ciemność.
Bryce chwycił od tyłu jej bezwładne ciało, powstrzymując je
przed upadkiem. Nie chciał, żeby zrobiła sobie krzywdę.
To on zrobi jej krzywdę.
93
Poniedziałek, 4 listopada
Dopiero po piętnastej udało się dogasić pożar w Royal Regent
i budynek ostygł na tyle, by strażacy mogli do niego bezpiecznie
wejść.
Dwóch z nich weszło do środka, podczas gdy Roy Grace
i otępiały Norman Potting zostali na zewnątrz razem
z naczelnikiem i jego nowym asystentem. Obserwowali, co się
dzieje, i nie odzywali się do siebie ani słowem. Grace koniecznie
chciał wrócić do biura, ale nie mógł zostawić Normana w takim
stanie. Zadzwonił więc do Glenna Bransona, a ten przyjechał
i opowiedział jemu, naczelnikowi i Pewe’owi, jak przebiegła
poranna odprawa.
Bransonowi polecono, by z nową energią zabrał się za
poszukiwanie Bryce’a Laurenta i zatroszczył o bezpieczeństwo
Red Westwood.
Naczelnik i jego asystent wspierali Grace’a i o nic go nie
obwiniali. Ku jego zaskoczeniu, Pewe najwyraźniej nie żywił
urazy, przynajmniej w tej chwili. Może był na to zbyt
gruboskórny.
Tom Martinson nagle objął Grace’a ramieniem.
– Roy – odezwał się serdecznym głosem. – W karierze każdego
policjanta czasami zdarzają się tragedie. Kiedy tak się dzieje,
zastanawiamy się, po jaką cholerę wykonujemy tę pracę. Ale jeśli
jesteśmy wystarczająco silni psychicznie, w tej samej chwili
uświadamiamy sobie, dlaczego wybraliśmy tę drogę. Ponieważ
wtedy dochodzi do głosu nasze wyszkolenie. Mało kto dzwoni na
policję dlatego, że jest szczęśliwy. Nie jesteśmy tutaj po to, by
służyć zadowolonym ludziom, ale po to, by coś zmienić. Od czasu
do czasu, chociaż to wielka tragedia, musimy oddać za to życie.
Ludzki los jest nieprzewidywalny. Nigdy nie oceniaj wartości
czyjegoś życia po długości, ale po tym, jaki wpływ wywarło na
świat.
Grace popatrzył na niego przez łzy i pokiwał głową.
– Postaram się to zapamiętać. Dziękuję.
Pięć minut później dwaj strażacy wyszli z budynku. Poruszali
się jak kosmonauci, z twarzami ukrytymi pod maskami
tlenowymi. Podeszli do wozu, otworzyli skrzynkę na jego boku,
a następnie wrócili do budynku z naręczem sprzętu
oświetleniowego.
Norman Potting zawył gardłowo, po czym uklęknął na
chodniku i zalał się łzami.
Grace padł na kolana obok niego, objął go ramieniem
i również się rozpłakał. Rozpaczliwie szukał słów, którymi
mógłby pocieszyć starszego kolegę, ale żadne nie przychodziły
mu do głowy.
Klęczeli razem, dwaj dorośli płaczący mężczyźni, nie
zwracając uwagi na nic, co działo się dookoła.
94
Poniedziałek, 4 listopada
W radiu leciał Faust Gounoda, gdy Bryce Laurent prowadził
furgonetkę nierównym polnym szlakiem. Durny królik usiadł na
samym środku drogi i wpatrywał się jak zahipnotyzowany
w światła reflektorów. Przednie koło podskoczyło na
nierówności. Potem samochodem jeszcze mocniej wstrząsnęło,
kiedy wpadli w koleinę.
Zaszył się na parkingu przed dworcem w Brighton aż do
zmierzchu, ponieważ chciał dojechać do swojej fabryki pod
osłoną ciemności, by zminimalizować ryzyko, że ktoś go
dostrzeże. Spędził bardzo przyjemne kilka godzin, po prostu
siedząc w furgonetce, czytając leżącej z tyłu Red wszystkie SMS-y,
które wysyłała mu przez kilka miesięcy ich narzeczeństwa. Były
wśród nich prawdziwe perełki! Szkoda, że nie mógł usłyszeć jej
reakcji, ponieważ bał się usunąć knebel.
A teraz jechali na miejsce! Nucił pod nosem, wtórując muzyce
płynącej z radia. Opera! Kiedy był młody, w ogóle jej nie
rozumiał. Dopiero gdy zaczął pracować przy obsłudze pasów
startowych na lotnisku Gatwick, jeden z kolegów wyjaśnił mu,
o co w niej chodzi. A raczej o co nie chodzi.
„Opera to czyste emocje. Nie staraj się jej zrozumieć, po
prostu daj się ponieść uczuciom”.
Właśnie tak. Kolega miał rację. Dlatego teraz Bryce pozwalał,
by przepływały przez niego czyste emocje; podnosił ręce, nucił,
a nawet śpiewał na głos: „Ramtitamtitamtiti”. Był taki szczęśliwy.
Odzyskał Red. Taaaaak!
Czyste emocje!
Gdy samochód znów podskoczył na koleinie, Bryce obejrzał
się przez ramię.
– Niedługo będziemy na miejscu, maleńka! Ramtitamtitamtiti!
Śpiewał na cały głos, aż rozbolały go płuca. Od najbliższych
zabudowań dzieliło ich półtora kilometra. Jego fabryka wznosiła
się tuż przed nimi, pozostało jeszcze tylko sto metrów. Znów
zaczął śpiewać. Powtarzał słowa francuskiego libretta. Nie miał
pojęcia, co znaczą, ale całkiem nieźle mu szło. Matka kiedyś
powiedziała mu, że ma piękny głos i mógłby być śpiewakiem
operowym.
No i właśnie nim został!
Ponownie zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy Red
docenia jego talent. Ale trudno było to stwierdzić, ponieważ
w ustach miała knebel zabezpieczony taśmą klejącą, a na oczach
opaskę.
– Tak się cieszę, że znów cię widzę, Red, mój aniele! –
powiedział. – Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy!
Jesteśmy razem i mamy przed sobą całe wspólne życie. Czyż to
nie wspaniałe?
95
Poniedziałek, 4 listopada
Poniedziałkowa wieczorna odprawa upłynęła w ponurym
nastroju. Każda śmierć brytyjskiego policjanta wywołuje smutek
na posterunkach w całym kraju, ale utrata członka własnego
zespołu ma druzgoczący wpływ na kolegów. O tym, jak poważnie
podchodzi do tego policja z Sussex, świadczyła obecność Cassiana
Pewe’a na odprawie.
Grace na szczęście nigdy wcześniej nie stracił żadnego ze
swoich ludzi, a fakt, że Bella Moy była w zespole od tak dawna
i Roy bardzo ją lubił i szanował, czynił tę sytuację jeszcze
trudniejszą. Norman Potting dzielnie pojawił się na odprawie;
miał czerwone oczy i garbił się nad stołem, wyraźnie zagubiony.
Powiedział Grace’owi, że chce przyjść, bo nie dałby rady
samotnie siedzieć w domu. Poza tym teraz ta sprawa nabrała dla
niego osobistego znaczenia. Nadinspektor pozwolił, by Potting się
pojawił, ale obaj zgodzili się, że nie powinien dalej brać czynnego
udziału w dochodzeniu.
Było zbyt wcześnie, by ustalić przyczynę pożaru, który
zniszczył Royal Regent, ale nikt nie wierzył w przypadek, skoro
spłonął budynek, do którego zamierzała się wprowadzić Red
Westwood. Tym bardziej że wcześniej za sprawą dwóch
fałszywych alarmów najbliższe wozy strażackie zostały wysłane
w inne części miasta.
Śledztwo w sprawie przyczyn pożaru miało się rozpocząć na
dobre następnego dnia rano, gdy budynek ostygnie na tyle, że
będą mogli do niego bezpiecznie wejść technicy.
– Dziś wieczorem – odezwał się Roy Grace – chciałbym zacząć
– Dziś wieczorem – odezwał się Roy Grace – chciałbym zacząć
od minuty ciszy dla uczczenia pamięci naszej poległej koleżanki,
sierżant Belli Moy, która była jedną z najlepszych
i najsympatyczniejszych funkcjonariuszek, z jakimi kiedykolwiek
pracowałem. Bella oddała życie, by ocalić małą dziewczynkę.
Popatrzył na zegarek, po czym zamknął oczy. Przez kolejną
minutę słyszał, jak Norman Potting szlocha. Kiedy otworzył oczy,
odliczywszy w myślach ostatnie sekundy, nikt z członków
zespołu nie miał suchych oczu.
– Chciałbym zarekomendować Bellę do medalu za odwagę –
odezwał się Guy Batchelor.
Grace pokiwał głową.
– Tak, porozmawiam o tym z naczelnikiem.
– Cholerna tragedia – rzucił ponuro Dave Green z ekipy
badającej miejsca zbrodni.
– Ocaliła życie dziecka – powiedział Roy Grace, stanowczo, ale
łagodnie.
– Więc dlaczego potem nie wyszła? – spytał Green. – Pewnie
próbowała ratować także psa.
– Nie znamy odpowiedzi – odparł Grace. – Nie wiemy, co tam
się wydarzyło.
– Jeśli to może stanowić jakieś pocieszenie – wtrącił Haydn
Kelly – to rzeźbiarza Giacomettiego spytano kiedyś, co by wybrał,
gdyby mógł uratować z płonącego domu obraz Rembrandta albo
kota. Odpowiedział, że kota. Uważał, że w obliczu wyboru
pomiędzy dziełem sztuki a życiem, zawsze wybrałby życie.
Potting, który ukrywał twarz w dłoniach, zaszlochał jeszcze
głośniej. Grace wstał, podszedł do niego i objął go.
– Bella wykazała się wielką odwagą. Wydarzyła się tragedia
i żadne słowa nie opiszą tego, co czujemy, zwłaszcza ty, ale to
mogło spotkać i być może kiedyś spotka każdego z nas. Dlatego
jesteśmy policjantami, a nie urzędnikami, którzy siedzą za
biurkiem i spędzają życie na przekładaniu papierów z miejsca na
miejsce, zamykając się w cholernym bezpiecznym kokonie. Za
każdym razem, gdy jesteśmy na służbie, możemy się znaleźć
w sytuacji zagrożenia życia. Mam nadzieję, że w okolicznościach,
w jakich znalazła się Bella, mielibyśmy odwagę, by podjąć takie
same ryzyko jak ona.
Uścisnął ramiona sierżanta.
– Najlepszym sposobem uczczenia pamięci Belli będzie
zadbanie o to, by nie zginęła na próżno, a to oznacza złapanie
tego drania, zanim znów komuś zagrozi. – Nachylił się, pocałował
starszego kolegę w policzek, a potem wrócił na swoje miejsce
i popatrzył na notatki oczami pełnymi łez.
Wytarł je chustką.
– No dobrze – rzucił. – Najważniejszą sprawą jest ustalenie
miejsca pobytu Red Westwood, której nikt nie widział, odkąd
o dziesiątej rano wyszła z biura i udała się na serię prezentacji
nieruchomości w okolicach Brighton. Matka próbuje się z nią
skontaktować od kilku godzin. Ostatnio widziano ją w domu przy
Coleman Avenue w Hove, który pokazywała pewnej parze.
Potem miała się spotkać z klientem w domu przy Tongdean
Avenue. – Popatrzył na sierżanta Extona. – Jon, byłeś tam.
Opowiedz nam, co ustaliłeś.
– Tak jest, panie nadinspektorze. Udałem się na miejsce
z posterunkowym Daviesem. Brama posiadłości była otwarta,
a na terenie znalazłem porzucony samochód, mini cooper z logo
agencji Mishon Mackay. Nikt nie reagował na dzwonienie do
drzwi, więc weszliśmy do domu z użyciem siły i przeszukaliśmy
budynek i resztę terenu, ale nie znaleźliśmy Red Westwood.
Przekazałem numer samochodu do sprawdzenia w systemie
i poprosiłem o nagrania z monitoringu pokazujące, co się z nim
działo przed przybyciem do posiadłości. Otrzymane dane
potwierdzają, że pani Westwood przyjechała na Tongdean
Avenue prosto z poprzedniego spotkania z klientami. Zespół,
który ją obserwował, widział, jak wjechała przez bramę, ale nie
wiemy, co się stało później. Po prostu zniknęła. W tak spokojnej
okolicy nasi ludzie musieli trzymać się na dystans, ale, według
nich, nikt jej nie śledził. Kiedy w końcu udało im się bezpiecznie
zbliżyć, znaleźli jej mini coopera, ale pani Westwood nigdzie nie
było. Po przeszukaniu ogrodu na tyłach domu odkryli, że szeroki
na prawie dwa metry fragment ogrodzenia osłaniającego
posiadłość od ulicy został usunięty, a na ziemi były ślady opon.
Wygląda na to, że jakiś samochód opuścił posiadłość przez tę
zaimprowizowaną bramę.
Grace pokiwał głową, rozdrażniony tym niepowodzeniem, ale
wiedział z własnego doświadczenia, że zespoły prowadzące
obserwację nigdy nie mają stuprocentowej skuteczności.
– Pozwoliłem sobie tymczasowo przenieść rodziców Red
Westwood z hotelu w Eastbourne, gdzie mieszkali po pożarze
domu. Zorganizowałem także całodobową ochronę dla jej
najlepszej przyjaciółki, Raquel Evans, oraz jej męża.
Poszukiwaniem pani Westwood dowodzi nadinspektor Jackson
ze Złotej Służby.
Jako że poszukiwanie zostało oficjalnie uznane za operację
policji hrabstwa Sussex, w życie weszła obowiązująca w takich
przypadkach procedura, zgodnie z którą strategię opracowywali
oficerowie Złotej Służby, Srebrni wcielali ją w życie, a Brązowi
zajmowali się przydzielonymi zakresami obowiązków, na
przykład dochodzeniami, bronią palną albo poszukiwaniami.
Grace popatrzył na sierżanta Batchelora.
– Sprawdziłeś jej mieszkanie, Guy?
– Tak jest. Nie ma tam po niej śladu.
– Więc po raz ostatni widziano ją… – Przerwał, żeby zerknąć
w notatki. – …z państwem Morley. Rozumiem, że ktoś już z nimi
rozmawiał? – Spojrzał na posterunkowego Jacka Alexandra.
– Tak, spotkałem się dziś po południu z panem Johnem
Morleyem w jego biurze. Jest niezależnym doradcą finansowym.
Powiedział, że spóźnili się na oględziny domu, ponieważ
początkowo pojechali pod niewłaściwy adres, a pani Westwood
sprawiała wrażenie lekko tym rozdrażnionej, bo przez to sama
miała się spóźnić na kolejne spotkanie. Mimo to ich oprowadziła,
była sympatyczna i pomocna.
– Wydał ci się podejrzany? – dopytywał Grace.
– Ani trochę. Powiedział, że o wpół do pierwszej zawiózł żonę
– Ani trochę. Powiedział, że o wpół do pierwszej zawiózł żonę
na próbę amatorskiego teatru. Sprawdziłem to i rzeczywiście
mówił prawdę.
– A co robił później?
– Zjadł lunch z klientem w restauracji Topolino w Hove.
Rozmawiałem z jednym z właścicieli, który potwierdził, że
Morley przyjechał wkrótce po pierwszej.
– Dobra robota – pochwalił Grace.
– Kierownik agencji Mishon Mackay poinformował mnie, że
na kolejne spotkanie, po którym miała wrócić do biura, Red
Westwood była umówiona w południe w posiadłości Tongdean
Lodge przy Tongdean Avenue z niejakim Andrew Austinem. To
nowy klient, który ma żonę i syna, i szuka prestiżowej
nieruchomości. Pani Westwood zapisała jego numer telefonu
w rejestrze i wprowadziła go do komputera. Od czasu zaginięcia
Suzy Lamplugh wszyscy agenci mają taki obowiązek.
Suzy Lamplugh była agentką sprzedaży nieruchomości, która
zniknęła – najprawdopodobniej została zamordowana –
w południowym Londynie w 1986 roku. Pojechała do położonej
na uboczu posiadłości na spotkanie z klientem, który przedstawił
się jako pan Kipper, i nigdy więcej jej nie widziano.
– Czy ktoś dzwonił do tego Austina? – spytał Grace.
– Tak jest, panie nadinspektorze. Kierownik agencji próbował
dzwonić pod pozostawiony numer, ja również. Odebrał starszy
mężczyzna, który obecnie spędza wakacje na Wyspach
Kanaryjskich. Skontaktowałem się z operatorem komórkowym,
który potwierdził, że numer jest zarejestrowany właśnie na tę
osobę, a właściciel hotelu na Teneryfie potwierdził, że staruszek
jest tam razem z żoną.
– Tongdean Lodge wystawiono na sprzedaż za trzy i pół
miliona funtów – odezwał się posterunkowy Alexander.
Grace zastanawiał się przez chwilę.
– Andrew Austin – rzucił w końcu. – Ktoś, kto może sobie
pozwolić na taki dom, musi być nie lada bogaczem.
Próbowaliście znaleźć go przez Google’a? Albo na Wikipedii?
– Próbowaliśmy, ale są setki Andrew Austinów – odpowiedział
– Próbowaliśmy, ale są setki Andrew Austinów – odpowiedział
Alexander.
– A co z właścicielami Tongdean Lodge?
– Wyjechali na Florydę, do swojego drugiego domu. – Jack
Alexander zajrzał do notatek. – Zatrudniają małżeństwo, które
u nich sprząta, Marka i Debbie Brownów, ale dzisiaj mieli wolne.
Ogrodnik przychodzi w piątki. W posiadłości nikogo nie było.
Grace zerknął na własne bazgroły w notatniku.
– Zatem Red Westwood ostatnio była widziana, gdy udawała
się na spotkanie z mężczyzną, który być może nie istnieje i dał jej
fałszywy numer telefonu? – Popatrzył na ponure milczące
twarze. – Nie podoba mi się to. Ani trochę.
– Mam nadzieję, że ktoś się upewnił, że ona nie leży gdzieś na
terenie posiadłości? – spytał Guy Batchelor.
– Tak – odparł Alexander. – Teren dokładnie przeszukano
i pani Westwood tam nie ma.
Grace znów zajrzał do notesu. Wydawało się, że ten dzień już
nie może stać się gorszy, a jednak mógł.
96
Poniedziałek, 4 listopada
Red dokuczał potworny ból głowy, dodatkowo potęgowany
przez woń spalin i podskakiwanie samochodu. Zaschło jej
w ustach i gardle i rozpaczliwie pragnęła wody. Pulsujący ból
w czaszce utrudniał jasne myślenie. Wiedziała, że powinna się
bać, a tymczasem była wściekła. Na siebie, za to, że wpakowała
się w pułapkę.
I na Bryce’a.
Spróbowała poruszyć zdrętwiałymi kończynami, ale solidnie
je związał, tak że nie mogła nawet złączyć nóg. Czuła się jak
spętane zwierzę. Poza tym strasznie chciało jej się siku.
Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Samochód, zapewne biała
furgonetka, którą widziała przed domem, ponownie podskoczył
na jakiejś nierówności – koleinie albo kamieniu.
– Pewnie chce ci się pić? Musisz się wysikać? Nigdy nie
potrafiłaś długo wytrzymać, prawda, Red? „Muszę skorzystać
z toalety”, mówiłaś, ubierając to w eleganckie słowa. Pewnie
właśnie teraz chciałabyś skorzystać, co?
Podniósł telefon komórkowy z siedzenia pasażera.
– Miałbym ochotę go włączyć. Twój telefon! Musiałem go
wyłączyć, tak samo jak swój, bo dzięki komórkom mogliby
namierzyć nasze dokładne położenie, nawet jeśli ich nie
używamy. Byłoby miło go włączyć i sprawdzić, kto za tobą tęskni.
Na pewno mama i tata. Ciekawe, co powiedziałaby twoja
mamusia, gdyby mogła zobaczyć nas razem. Szczęśliwa para.
Oboje wiemy, że bylibyśmy szczęśliwi, gdyby się nie wmieszała.
Ona po prostu niczego nie rozumiała. Nie rozumiała nas. Miała
obsesję na punkcie mojej przeszłości. A kto z nas nie przedstawia
się w nieco lepszym świetle? Wszyscy trochę oszukujemy.
Myślisz, że jest na świecie jakiś polityk, który tego nie robi? To
moja jedyna wina, a ona z tego powodu zniszczyła nam życie.
Słyszałaś te wszystkie SMS-y, które mi wysyłałaś. Pisałaś prosto
z serca, Red. Wierzyłaś w każde słowo, ponieważ kochałaś mnie
takiego, jaki jestem, i nie zwracałaś uwagi na to, jakim kiedyś
byłem gnojkiem. Gdyby tylko twoja matka mogła to dostrzec,
wszystko byłoby inaczej.
Uśmiechnął się i popatrzył w lusterko wsteczne, chociaż
odbijała się w nim tylko ciemność.
– Już prawie jesteśmy na miejscu. Zdejmę ci knebel i opaskę,
a wtedy zobaczymy, co masz mi do powiedzenia. Wciąż myślę, że
może powinienem dać ci jeszcze jedną szansę… jeśli będziesz
miała ochotę. Ale nie wolno mi zapomnieć o tych wszystkich
złych rzeczach, które ostatnio zrobiłem i za które będę musiał
zapłacić. Jak by się to dla nas skończyło? Trafiłbym do więzienia
ze świadomością, że ty pieprzysz się z jakimś nowym facetem?
Cholerny dylemat, Red.
Zatrzymał
furgonetkę
przed
skupiskiem
budynków
gospodarczych, wysiadł, zostawiając włączony silnik, po czym
szarpnięciem otworzył podwójne drzwi starego magazynu na
ziarno, który stał obok warsztatu. Gdy wjechał do środka,
wyłączył silnik i światła. Potem otworzył drzwi samochodu.
Rozgrzany silnik głośno postukiwał w ciszy. W stodole było
zimno i śmierdziało starą słomą, a w tej chwili także spalinami.
Obejrzał się na swojego więźnia w słabym świetle
podsufitowej lampki.
– Och, Red, a przecież mogło być inaczej… Zupełnie inaczej.
Naprawdę jest mi smutno. Nie takie miałem zamiary, kiedy
umówiłem się z tobą na pierwszą randkę. Jestem pewien, że
oboje inaczej to sobie wyobrażaliśmy.
Leżała bez ruchu.
– Red?! – zawołał, zaniepokojony. – Red?! Red?! – Podbiegł do
tylnych drzwi furgonetki, otworzył je i wspiął się do środka. –
Red?
Leżała nieruchomo jak trup.
97
Poniedziałek, 4 listopada
Matka Roya Grace’a miała zwyczaj spoglądania na zegar
wiszący w kuchni i pytania: „Jak się miewa wróg?”.
Czas zawsze był jej wrogiem, aż do samego końca, gdy
ostatecznie ją pokonał na oddziale onkologicznym Królewskiego
Szpitala Hrabstwa Sussex. Czas jest wrogiem nas wszystkich,
uświadomił sobie wyraźniej niż kiedykolwiek, zerkając na
zegarek w sali odpraw Sussex House. Była za kwadrans
dziewiętnasta. Śledztwo nabrało tempa i liczyła się każda
sekunda. Jeśli Red Westwood została porwana przez
tajemniczego Andrew Austina, to prawdopodobnie doszło do
tego po południu. Ponad sześć godzin temu.
Według ponurej statystyki, większość ofiar porwań zostaje
zamordowana w ciągu trzech godzin. Ale jeśli Andrew Austin to
rzeczywiście Bryce Laurent, a taki scenariusz wydawał się
najbardziej prawdopodobny, to Red zapewne wciąż żyje. Grace
nie miał pojęcia, czego Laurent od niej chce ani co zamierza
zyskać poprzez jej uprowadzenie, ale w jego umyśle rodziło się
wiele mrocznych wizji.
Zespół Grace’a podczas odpraw zazwyczaj miał mnóstwo
świeżych pomysłów, lecz tego wieczoru wszyscy byli cholernie
przygaszeni. Niespodziewanie głośno klasnął w dłonie.
– Słuchajcie! Wiem, że jesteśmy w szoku, ale to nie pomoże
nam ocalić Red Westwood, jeśli ona wciąż żyje, a mam taką
nadzieję. Jasne? Musimy zapomnieć o Belli, chociaż to dla nas
niełatwe. Czeka nas bardzo trudne zadanie.
Rozejrzał się po sali, a członkowie zespołu pokiwali głowami.
Rozejrzał się po sali, a członkowie zespołu pokiwali głowami.
Zrozumieli powagę sytuacji; wyczuł nagłą zmianę nastroju.
Zupełnie jakby zniknęła jakaś blokada i wszyscy odzyskali
energię.
– Po naszej odezwie w prasie i mediach zgłosiło się wiele osób,
które widziały Bryce’a Laurenta – powiedziała Becky Davies. –
Dzwonił właściciel hotelu Strawberry Fields i poinformował, że
wczoraj niespodziewanie wymeldował się gość, który mieszkał
u nich od dawna i którego rysopis pasuje do Bryce’a Laurenta.
Nazywał się Paul Miller i płacił za pokój kartą kredytową
wystawioną na to nazwisko. Na szczęście dla nas hotel wymaga
płatności kartą.
Grace zwrócił się do analityczki Keely Scanlan:
– Przekaż to nazwisko śledczym z wydziału przestępstw
finansowych. Zobaczymy, co uda się znaleźć.
– Tak jest.
Jon Exton podniósł rękę.
– Dzisiaj rano dzwonił kierownik restauracji Cuba Libre.
Zobaczył zdjęcie Bryce’a Laurenta i jest przekonany, że pracował
u niego w dniu pożaru.
– Bryce Laurent? Pracował w restauracji? – zdziwił się Grace.
– Tak, jako pomocnik kelnera. Zatrudnił się trzy dni
wcześniej.
Grace zmarszczył czoło.
– Pod jakim nazwiskiem?
– Jason Benfield.
Nadinspektor popatrzył na tablicę, na której znajdowała się
lista wszystkich znanych im fałszywych tożsamości Laurenta.
– Nie widzę tutaj tego nazwiska, ale to nic nie znaczy. Znamy
już przyczynę tamtego pożaru?
– Owszem – odpowiedział Tony Gurr, szef wydziału podpaleń.
– Wygląda na to, że zapaliła się sterta ścierek do naczyń i innych
przedmiotów przeznaczonych do prania.
Grace uniósł brwi.
– Zapaliła się?
– Ścierki i ubrania używane w kuchni, na przykład fartuchy,
– Ścierki i ubrania używane w kuchni, na przykład fartuchy,
zazwyczaj są przesiąknięte olejem – wyjaśnił Gurr. – Mogą same
się zapalić, jeśli po wyjęciu z suszarki ułoży się je na jednej
stercie, zanim zdążą ostygnąć.
– Wielu ludzi o tym wie?
– Ktoś, kto pracuje w cateringu, powinien zdawać sobie z tego
sprawę. Albo strażak, bo większość z nich gasiła pożary, które
wybuchły w taki sposób.
– Bryce Laurent przez krótki czas pracował w straży pożarnej
– zauważył Glenn Branson.
– To nie może być zbieg okoliczności – rzucił sierżant
Batchelor. – Zwłaszcza że facet zatrudnił się zaledwie trzy dni
przed pożarem. Tyle czasu mu wystarczyło, żeby zorientować się,
jak wszystko działa.
– Zgadzam się. – Grace zapisał coś w notatniku. Oto kolejny
dowód obsesji Bryce’a i jego determinacji, by zniszczyć wszystko,
co miało jakikolwiek związek z życiem Red Westwood.
– Czy jest jakiś zawód, którego ten gość nie wykonywał? –
spytała najnowsza członkini zespołu, detektyw posterunkowa
Danielle Goodman. – Dzisiaj rano dzwonił do mnie Paul Davison,
który prowadzi agencję rekrutacyjną SLM Search and Selection.
Mają siedzibę w Leeds, ale działają w całym kraju. Powiedział, że
rozpoznał Laurenta na zdjęciu. Nasz podejrzany przez pewien
czas pracował dla niego pod nazwiskiem Paul Millet. Dzisiaj po
południu pojechałam do ich biura w Brighton.
– Pracował w rekrutacji? – spytał Grace.
– Tak jest. Ten Davison powiedział mi, że od razu rozpoznał
w nim narcyza i człowieka pozbawionego empatii, innymi słowy
socjopatę. Ale i tak go przyjął, bo tamten miał imponujące CV
i referencje. Według Davisona, Millet doskonale sobie radził w tej
branży, ponieważ nie przywiązywał się do klientów, ale w końcu
kierownika zaczęła niepokoić jego skłonność do manipulacji.
Podobno traktował klientów jak pionki na szachownicy.
– Jak długo Laurent… przepraszam, Millet… pracował dla
SLM? – spytał Grace.
– Nieco ponad trzy miesiące. Davison dostrzegł, że gość ma
– Nieco ponad trzy miesiące. Davison dostrzegł, że gość ma
problemy z agresją, zwłaszcza kiedy ktoś zadawał mu zbyt wiele
pytań dotyczących przeszłości, nabrał więc podejrzeń
i postanowił dokładniej sprawdzić jego referencje. I pewnego
dnia zajrzał do jego teczki.
– Do teczki? – spytał Glenn Branson, marszcząc czoło. –
Podejrzewał go o kradzież czegoś z biura?
– Nie – odpowiedziała Goodman. – Wygląda na to, że Millet
codziennie przychodził do biura ze szpanerską teczką, chociaż
tak naprawdę nic nie było mu potrzebne do pracy. Davison
kiedyś zajrzał do tej teczki, gdy Millet był na spotkaniu
z klientem, i znalazł w środku suszarkę do włosów, podkład,
szczoteczkę i pastę do zębów, szkła kontaktowe różnych kolorów,
żel do włosów i poradnik uczący, jak zrobić karierę w branży
sprzedaży.
– Zawsze się zastanawiałem, co kryje się w twojej torbie,
Glenn. – Guy Batchelor trącił kolegę łokciem. – Brzmi znajomo?
Rozległy się śmiechy, co ucieszyło Grace’a. Nawet Glenn
Branson szeroko się uśmiechnął. W policji żarty to ważny sposób
radzenia sobie z grozą sytuacji. Jeśli nie potrafisz się śmiać,
nawet w najbardziej ponurych okolicznościach, twoje zdrowie
psychiczne jest zagrożone.
– No dobrze, z tych opowieści wyłania się obraz
Bryce’a Laurenta jako bardzo inteligentnego człowieka,
kameleona, który nie potrafi panować nad gniewem ani
utrzymać się na jednym stanowisku. Ale to wszystko nie pomoże
go znaleźć, a to jest w tej chwili najważniejsze. Musimy się
dowiedzieć, jakim jeździ samochodem, i namierzyć go,
korzystając z systemu rozpoznawania tablic rejestracyjnych
i oglądając nagrania z kamer monitoringu.
Dave Green podniósł rękę.
– Szefie, mam wyniki badania benzyny, którą znaleźliśmy
w klubie golfowym Haywards Heath. To zwykłe bezołowiowe
paliwo ze stacji BP. Sprzedaje się je w dziesiątkach miejsc na
terenie
hrabstwa.
Musielibyśmy
przejrzeć
nagrania
z monitoringu ze wszystkich tych stacji z kilku ostatnich tygodni,
żeby mieć szansę wypatrzenia Bryce’a Laurenta.
Grace przez chwilę się nad tym zastanawiał, zapisał BP
w swoim notatniku i otoczył litery kółkiem.
– Jeśli nie uda nam się znaleźć go w inny sposób, być może
będziemy musieli uciec się do takich metod, Dave – przyznał. –
Ale takie przedsięwzięcie zajmie wiele dni, może nawet tygodni.
W ten sposób nie uratujemy Red Westwood.
Rękę podniosła kolejna detektyw posterunkowa, Martha
Ritchie.
– Rozmawiałam z organizacją charytatywną Rise, która
pomaga maltretowanym kobietom. Red korzystała z ich pomocy,
gdy była w związku z Laurentem. Dostałam od nich nazwisko jej
psychoterapeutki, Judith Biddlestone. Zadzwoniłam do niej po
południu, żeby spytać, czy po tym, co usłyszała od Red, ma
jakiekolwiek podejrzenia co do miejsca pobytu Bryce’a Laurenta.
Powiedziała mi, że Laurent ma potajemną kryjówkę, w której
ćwiczy swoje sztuczki, zwłaszcza te z użyciem ognia i materiałów
wybuchowych.
– Wiemy, że pod nazwiskiem Pat Tolley uzyskał licencję na
produkcję fajerwerków i przez pewien czas prowadził taką
działalność w budynku gospodarczym w Suffolk – dodał Glenn
Branson. – Ale już dawno opuścił tamto miejsce i nie udało nam
się ustalić, gdzie obecnie prowadzi produkcję, jeśli w ogóle to
robi.
Drzwi się otworzyły i wszedł Ray Packham z wydziału
przestępstw komputerowych.
– Przepraszam za spóźnienie, szefie. Ale mam coś, co może
was zainteresować.
– Tak? No to słuchamy.
Packham uśmiechnął się chytrze.
– Czy słowa Geotec albo IrfanView cokolwiek wam mówią?
Szef zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni podniósł
rękę.
– Czy to ma coś wspólnego z ustalaniem współrzędnych
– Czy to ma coś wspólnego z ustalaniem współrzędnych
miejsc uchwyconych na zdjęciach?
– Otóż to! W zeszłym tygodniu ktoś przesłał mailem pani
Westwood jotpega z rysunkiem przedstawiającym rekiny
krążące wokół kadłuba jachtu. Ustaliłem, że było to zdjęcie
rysunku zrobione komórką, co bardzo ułatwia nam zadanie. Jak
już tłumaczyłem, jeśli ktoś specjalnie nie wyłączy tej opcji, każdy
aparat cyfrowy zapisuje dokładny czas wykonania zdjęcia oraz
współrzędne geograficzne, z dokładnością do pięćdziesięciu
metrów. – Przez chwilę się wahał.
– No i? – zachęcił go Grace.
– Dalsza analiza ujawniła, że użyty telefon przez kolejne kilka
dni pozostawał w jednym miejscu. Dzięki pomiarowi kątów
między masztami telefonicznymi ustaliliśmy, że było to jakieś
osiemset metrów na południe od klubu golfowego Dyke.
Wszyscy popatrzyli na jedną z tablic, do której przypięto
dokładną mapę hrabstwa Sussex.
Grace wstał i podszedł do niej. Popatrzył na wskaźnik skali,
a następnie przesunął palec na oznaczone zielonym kolorem
skupisko budynków.
– Tutaj?
– Właśnie tam zrobiono zdjęcie – zgodził się Packham.
– Jesteś pewien? – spytał Grace.
– Na sto procent.
Grace zadzwonił do dowódcy Srebrnych i przekazał mu
najnowsze wiadomości, a ten zatelefonował do dyspozytora
Andy’ego Kille’a i poprosił o śmigłowiec NPAS 15. Odczytał
współrzędne, które przekazał mu Roy Grace, i polecił
natychmiast wysłać we wskazane miejsce radiowozy. Ich załogi
miały pozostawać w pełnej gotowości, ale nie zwracać na siebie
uwagi. Zamierzał zacisnąć pętlę wokół miejsca, w którym Bryce
mógł przetrzymywać ofiarę. Przekazał także najnowsze ustalenia
dowódcy Złotych, który prowadził śledztwo w sprawie porwania.
98
Poniedziałek, 4 listopada
Z tyłu furgonetki, przy otwartych drzwiach, Bryce potrząsał
Red.
– Nic ci nie jest? Red? Kochanie! Nic ci nie jest? Red! Red!
Wciąż się nie poruszała.
Popatrzył na węzeł na jej szyi. Czyżby za mocno go zacisnął?
Może się udusiła? O cholera, proszę, Boże, nie. Proszę, nie.
– Red! – wykrzyknął, mocno nią potrząsając.
Nie zareagowała.
– Red!
Wciąż nic.
Chryste.
Próbował myśleć logicznie, przypomnieć sobie przebieg
wydarzeń. Uderzył ją w głowę w Tongdean. Cholera, czyżby za
mocno? Może spowodował wewnętrzny krwotok? Nie, to nie
było mocne uderzenie, przecież miało ją tylko ogłuszyć.
Tylko ogłuszyć.
Potrząsnął nią.
– Red? Red, moja kochana, mój aniele. Nic ci nie jest? Proszę,
ocknij się. Ocknij się! Nie rób mi tego. Mam dla nas tyle planów!
Naprawdę. Nie bądź suką i mi tego nie odbieraj, błagam! Chcę ci
zadać tyle bólu! Słyszysz mnie, suko? SŁYSZYSZ MNIE?
Pocałował ją w policzek. Powąchał jej włosy. Pachniały tak
samo jak wtedy, gdy byli kochankami. Wyczuwał lekki aromat
kokosa. Cytroneli. Zanurzył w nich twarz.
– Obudź się, kochanie, mój aniele, proszę. Tak bardzo cię
kocham. Obudź cię! Kocham cię! Obudź się!
Wciąż była bezwładna i miała zamknięte oczy.
Chwycił ją za nadgarstek, próbując wyczuć puls. Ale jego
własne serce szalało. Krew huczała mu w uszach. Czuł swój puls
w całym ciele.
– Red! – zawołał ponaglająco. – Obudź się, kochanie. Obudź
się! Mamy tak wiele do omówienia. Obudź się, to ja, Bryce.
Kocham cię. Tak bardzo cię kocham! Tak cholernie mocnooo!
Zbudź się!
Czy to tylko jego wyobraźnia, czy jej ciało zaczęło stygnąć?
– Red! Błagam, nie umieraj! Nie umieraj, dopóki nie będę
gotowy. Nie oszukuj mnie!
Szarpał krępujące ją pasy, kolejno je rozpinając.
– Red, och, Red, moje kochanie, mój aniele, moja piękna. Wróć
do mnie. Wróć do Bryce’a. Wróć do mnie.
Kiedy miała wolne ręce i nogi, zaczął uciskać jej klatkę
piersiową.
Wciąż bez rezultatu.
Drżącymi rękami delikatnie usunął taśmę klejącą z jej twarzy.
Przycisnął usta do jej warg i znów rozpoczął masaż serca.
Nagle poczuł potworny ból, gdy przegryzła mu dolną wargę
i wbiła palce w oczy tak mocno, że prawie je wyłupiła.
Wrzasnął, chwilowo oślepiony, wymachując rękami.
Ugryzła jeszcze mocniej. Poczuł smak krwi. Niczego nie
widział. Rzucał się i miotał, ale jej ostre paznokcie wciąż wciskały
się w jego oczodoły. Wiła się pod nim. Nagle jednak przestał ją
czuć.
Zapadła cisza.
Oczy potwornie go bolały.
Uniósł palce i poczuł jakiś płyn. Wszędzie wokół migotały
światła.
Zielone,
żółte,
niebieskie,
pomarańczowe,
jaskrawoczerwone.
– Nieeeeeeee! – wrzasnął. – Nieeeeeee, ty pierdolona suko! –
Zasłonił dłonią lewe oko, które piekło go tak bardzo, jakby ktoś
spryskał je kwasem. Widział tylko barwne smugi. Obrócił się
w ciemności. – WRACAJ TUTAJ! WRACAJ, RED!
Uderzył głową o coś twardego. Sufit furgonetki. Popatrzył
sprawnym okiem na podsufitową lampkę, która paliła jak laser
i posyłała we wszystkie strony promienie jaskrawobiałego
światła.
– RED! – wrzasnął. – RED!
Chwycił kuszę z przedniego siedzenia. Obok niej leżał
noktowizor. Uniósł go do prawego oka, na które wciąż widział.
Wtedy ją zobaczył.
Uciekała.
Biegła przez pole.
Zerwał z kuszy teleskopowy celownik i założył noktowizor.
Teraz widział ją wyraźnie na tle zielonego krajobrazu. Starannie
wycelował. Była już dosyć daleko. Szacował, że oddaliła się
o jakieś osiemdziesiąt metrów.
Ćwiczył strzały z takiej odległości, gdy przygotowywał się do
zamachu przed kościołem w Rottingdean.
Powoli i spokojnie, pomimo burzy, która szalała w jego
wnętrzu, wycelował dokładnie w środek jej pleców. I nacisnął
spust.
99
Poniedziałek, 4 listopada
Roy Grace wpatrywał się w swój zegarek i przeklinał cholerne
cięcia budżetowe, z powodu których policja w Sussex, podobnie
jak w pozostałych czterdziestu dwóch hrabstwach, musiała
zmniejszyć coroczne wydatki o dwadzieścia procent. Tak
zarządzono na górze. W ramach oszczędności pozbyto się
śmigłowca Hotel 900, który stał na lotnisku Shoreham i mógł
dotrzeć do dowolnego miejsca w Brighton and Hove w ciągu
niecałych trzech minut. Korzystały z niego wspólnie policja
i służba zdrowia. Teraz, w oczekiwaniu na powstanie
państwowej policyjnej służby powietrznej, musieli dzielić
przydzielony im śmigłowiec NPAS 15 z hrabstwami Surrey, Kent
i Hampshire, a maszyna stacjonowała w Redhill. Na dotarcie do
Brighton potrzebowała co najmniej kwadransa, zakładając, że
była dostępna. Na szczęście dzisiaj była.
Zamiast wrócić do gabinetu, siedział przy swoim stanowisku
pracy w pokoju operacyjnym, z rosnącą frustracją śledząc upływ
czasu. Śmigłowiec wciąż był oddalony o dziesięć minut lotu. Nie
mieli pewności, że Laurent jest w jednym z budynków
gospodarczych w klubie golfowym Dyke, ale w tej chwili nie
mieli innego tropu, a taka możliwość wydawała się
prawdopodobna. Jeśli porwał Red Westwood, musiał zabrać ją
w jakieś dalekie i odizolowane miejsce. Wspomniane
gospodarstwo idealnie się do tego nadawało, a Laurent
z pewnością zdawał sobie z tego sprawę.
Grace szybko myślał. Priorytetem było zlokalizowanie ich
obojga. Ale jeszcze ważniejsze było uwolnienie Red Westwood
z rąk Laurenta w taki sposób, by nie stała się jej krzywda. To nie
było takie proste. Dowódca Srebrnych chciał, by śmigłowiec
przeleciał nad budynkami gospodarczymi, do których Bryce
Laurent być może zabrał Red Westwood, i za pomocą kamery
termowizyjnej ustalił, czy ktoś jest w środku. Grace nie chciał
spłoszyć Laurenta, więc postawił warunek, by helikopter leciał
na możliwie dużej wysokości. Wciąż czekał na odpowiedź.
Zwrócił się w stronę analityka behawioralnego, doktora
Juliusa Proudfoota, który właśnie szukał czegoś w swojej
jasnobrązowej torbie. Wyjął buteleczkę kropli do nosa i zdjął
zatyczkę.
– Więc jeśli mamy rację, że Laurent uprowadził
i przetrzymuje Red Westwood, to jaki, według ciebie, powinien
być nasz następny krok, Juliusie? – spytał nadinspektor.
Proudfoot wstrzyknął sobie nieco płynu do obu nozdrzy,
pociągnął nosem i schował buteleczkę do torby.
– Przepraszam – odezwał się zmienionym głosem. – Bierze
mnie przeziębienie.
Grace instynktownie się odchylił, jak najbardziej oddalając się
od oddechu kolegi.
Doktor oparł oba łokcie na swoim stanowisku pracy, złączył
pulchne palce i popatrzył ponad nimi na puste krzesło
naprzeciwko.
– Widzisz, Roy, nie podoba mi się to, czego dowiedzieliśmy się
w piątek o wypłatach gotówki, których dokonywał Laurent.
Czyścił swoje kontro. Ludzie obecnie używają gotówki tylko
wtedy, gdy chcą uniknąć namierzenia. Dlatego przede wszystkim
zapytałbym, dlaczego on chce pozostać niewidoczny?
– Popełnił morderstwo, dokonał kilku podpaleń, żeby dopiec
Red Westwood i jej rodzinie. Więc może chce uniknąć
aresztowania.
– To urodzony gracz. Przypomnij sobie rysunek z jachtem.
Ten człowiek jest wyniosły i arogancki. Uważa się za zbyt
sprytnego, żeby dać się złapać. Moim zdaniem, nie powinniśmy
się skupiać na jego następnym kroku, ale odkryć ostateczny cel.
Wtedy ujrzymy drogę, która do niego prowadzi.
– A według ciebie, jaki on ma cel? – spytał Grace.
– Chce zabić Red Westwood, przedtem dla własnej
przyjemności poddając ją torturom psychicznym lub fizycznym…
prawdopodobnie jednym i drugim… a następnie popełnić
samobójstwo albo zniknąć. Ale opróżnienie konta bankowego
wskazuje, że ma jakieś plany na później, gdy już zemści się na
Red. Zapewne chce wyjechać z kraju, pod jednym ze swoich
fałszywych nazwisk albo korzystając z całkowicie nowej
tożsamości.
– Uważasz, że chce ją najpierw poddać torturom?
– O tak. Systematycznie burzył jej świat, puszczając z dymem
wszystko, co było dla niej ważne. Nie zadałby sobie tyle trudu, by
ją schwytać po to, żeby od razu pozbawić ją życia. Zamierza się
zabawić. Kieruje nim ego, które domaga się, aby ta dziewczyna
płaszczyła się przed nim, przepraszała go, błagała o kolejną
szansę. Chce zdobyć całkowitą władzę.
– Red Westwood jest sprytna – powiedział Grace. – Na pewno
zrobi to, co będzie konieczne. Nawet jeśli będzie musiała udawać,
że chce znów z nim być.
– Problem polega na tym, że on odmówi. Podejrzewam, że
teraz już jej nie chce. Ona i jej rodzice go upokorzyli. Widziałem
SMS-y, które z nią wymieniał. Była w nim zakochana, a potem
z dnia na dzień zmieniła zdanie.
– Miała ku temu powody. Odkryła, że cała jego przeszłość była
kłamstwem i że już wcześniej miał skłonności do agresji.
– Owszem, ale możesz być pewien, że on inaczej na to patrzy.
Nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że zrobił cokolwiek
złego. Według niego, to on został skrzywdzony, a teraz ma ją
w garści. Nie potrafię przewidzieć, jak to się skończy, obawiam
się jednak, że nie najlepiej. Jedynym plusem jest to, że mamy
trochę czasu. Na pewno kilka godzin, być może nawet kilka dni.
Nie zamierza zabić jej od razu, to pewne. Najpierw chce się nią
nacieszyć.
Grace ponownie zerknął na zegarek. Red Westwood spotkała
się z Laurentem w domu przy Tongdean Avenue około południa.
Przed ponad sześcioma godzinami. Budynki przy polu golfowym
Dyke są oddalone o dziesięć minut jazdy. Ale może nie pojechali
tam od razu; niewykluczone, że Laurent dla pewności zaczekał
gdzieś na zapadnięcie zmroku. Wtedy przyjechaliby na miejsce
dopiero niedawno. Jeżeli Proudfoot ma rację – a jego słowa miały
sens – Red Westwood może jeszcze żyć. Przy odrobinie szczęścia.
– Jeśli on jest tam, gdzie podejrzewamy, i ma ze sobą
dziewczynę, to jak zareaguje, kiedy go otoczymy? – spytał Grace.
– Musi zwyciężyć, nie bierze pod uwagę innej możliwości.
Zabije Red, a potem siebie, traktując to jako ostateczny akt oporu.
– Kichnął w dłoń, po czym pośpiesznie wyciągnął chusteczkę
z kieszeni i ponownie kichnął.
– Na zdrowie – rzucił Grace. Zadzwonił jego telefon. To był
dyspozytor Andy Kille z informacją, że śmigłowiec za dwie
minuty dotrze od celu.
100
Poniedziałek, 4 listopada
Biegła na oślep przez bezgwiezdną ciemność, nie widząc
przed sobą niczego poza słabym blaskiem miasta oddalonego
o kilka kilometrów. Ziemia była miękka i lepka; błoto
przywierało do podeszew i próbowało wciągnąć jej czółenka,
które z każdym krokiem stawały się cięższe. Pod nogami słyszała
chrzęst, jakby biegła po kukurydzianym ściernisku. Nagle
potknęła się i przewróciła twarzą w dół i coś ostrego boleśnie
wbiło jej się w policzek.
Jak daleko za nią jest Bryce?
Ogarnięta paniką, rozpaczliwie zerwała się na nogi
i chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Starała się oddalić od
polnej drogi, kierując się ku pomarańczowym światłom Brighton
and Hove. Muszę trzymać się z daleka od drogi. Pobiec przez
pola. Prosto przez pola. Byle dalej. Nie zatrzymywać się.
Nagle wpadła na coś ostrego i sztywnego. Krzyknęła
zaskoczona, czując silne ukłucia na kolanie, nodze, brzuchu
i dłoniach. Uświadomiła sobie, że to ogrodzenie z drutu
kolczastego.
Usłyszała odgłos nadlatującego śmigłowca. Podniosła wzrok,
łapczywie chwytając powietrze, i wysoko nad sobą zobaczyła
światła pozycyjne szybko przemieszczające się na niebie. Zaczęła
wspinać się na ogrodzenie, ostrożnie omijając dłońmi kolce.
Zaczepiła sukienką o drut, a kiedy mocno szarpnęła, usłyszała
trzask rozdzieranego materiału. Potem poczuła ból w prawej
nodze, którą otarła się o coś ostrego. Gdy postawiła lewą
wyprostowaną nogę na ziemi po drugiej stronie płotu, jego część
się zawaliła. Red upadła na bok i w tej samej chwili usłyszała
gwałtowny syk, poczuła podmuch powietrza obok prawego ucha
i usłyszała przed sobą głuchy odgłos, jakby uderzającego
kamienia.
Albo pocisku.
Przeszył ją lodowaty dreszcz, gdy przypomniała sobie, że
jedną z pasji Bryce’a było strzelanie z kuszy. Opowiadał jej, że
zdobywał nagrody podczas zawodów, a jedną z jego wielu
niespełnionych obietnic było zapewnienie, że pewnego dnia
udzieli jej lekcji.
Czyżby teraz do niej strzelał?
Pamiętała, być może z jakiegoś filmu, że trudniej jest trafić
w cel poruszający się zygzakiem. To miało sens. Puściła się
biegiem, co kilka kroków zmieniając kierunek. Przed sobą
zobaczyła zbliżające się jasne światła. Usłyszała ryk szybko
jadącego samochodu, który po chwili ją minął, błyskając na
czerwono tylnymi światłami. Zrozumiała, że dotarła do szosy.
Skręciła w prawo, starając się iść wzdłuż jezdni, ale na nią nie
wchodzić. Bryce przywiózł ją furgonetką; nie mógł przejechać
przez pola, a tym bardziej przez ogrodzenie z drutu kolczastego.
Ale mógł ją ścigać drogą.
Cholera, cholera, cholera… Szła chwiejnym krokiem, z coraz
większym trudem brnąc przez błoto; mimo starań stopniowo
zwalniała kroku, ponieważ buty stawały się ciężkie jak ołów.
Nagle usłyszała odgłos wracającego śmigłowca, tym razem
głośniejszy, bo maszyna leciała niżej. Po chwili omiótł ją
oślepiający strumień światła.
– Precz! – wrzasnęła, ze złością wymachując rękami. –
Wynoście się, idioci!
Reflektor na chwilę oświetlił teren przed nią. Pole pełne
niskich zielonych roślin – pastwisko. Potem plama światła
zawróciła po oślepiającym łuku i znów podążyła w jej stronę,
hałas wirnika niemal ją ogłuszył i po chwili znów zalał ją blask,
niczym primadonnę na scenie.
– Kurwa, wynoście się, idioci! – wrzasnęła. Nagle jej stopa
– Kurwa, wynoście się, idioci! – wrzasnęła. Nagle jej stopa
wpadła w dziurę, być może króliczej nory, i wykręciła się; Red
poczuła ból i ponownie upadła na twarz.
Kiedy dysząc i płacząc z przerażenia, z trudem wstała,
usłyszała kolejne głuche uderzenie, tuż obok swojej twarzy. Tym
razem w świetle reflektora zobaczyła pierzasty stalowy bełt
kuszy sterczący z ziemi. Obejrzała się przez ramię i w oddali
zobaczyła dwa jasne światła samochodowych reflektorów.
A między nimi coś, co wyglądało jak ludzka sylwetka stojąca na
szeroko rozstawionych nogach.
Przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła. Śmigłowiec na
szczęście odleciał kawałek dalej, pozostawiając ją w ciemności.
Obserwowała promień szperacza, który wędrował przez pole, na
chwilę wydobywając z mroku ogrodzenie, przez które przeszła.
Potem maszyna znalazła się nad białą furgonetką i oświetliła
pojazd i stojącą przed nim postać. Bryce’a z jego kuszą.
Próbując się uspokoić, Red przycisnęła twarz do błota
i czekała. W leżący cel jest trudniej trafić. Gdzieś o tym czytała
albo słyszała. Po chwili usłyszała kolejne uderzenie po swojej
prawej stronie. O Jezu…
Co u diabła robi ten śmigłowiec?
Zobaczyła, że krąży wokół białej furgonetki.
Ruszyła przed siebie, czując ból w klatce piersiowej i boku.
Spadł jej jeden z butów, ale nie zwróciła na to uwagi, tylko
puściła się biegiem. Powstrzymała okrzyk bólu, gdy uderzyła
prawą stopą w pończosze o coś twardego i ostrego. Nie
zatrzymywała się, dopóki nie wpadła na kolejne ogrodzenie.
Proszę, tylko nie to. Ignorując drut kolczasty, przeszła przez
przeszkodę, po czym przebiegła jeszcze kilka kroków, ale po
chwili boleśnie uderzyła nogami o coś twardego. Runęła do
przodu, wpadając rękami do lodowatej, cuchnącej wody
i uderzając brodą o metal. Uświadomiła sobie, że to koryto dla
bydła.
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że śmigłowiec wciąż
wisi w tym samym miejscu: przed budynkami gospodarczymi,
nad białą furgonetką. Nagle maszyna gwałtownie skręciła
w prawo i przechyliła się, omiatając snopem światła ściany
budynku. Potem przekrzywiła się jeszcze mocniej, a Red, mimo
grożącego jej niebezpieczeństwa, patrzyła zafascynowana, jak
śmigłowiec zaczyna się wznosić, po czym kładzie się na bok
i szybko obniża.
Jakby spadał.
To chyba niedobrze.
Proszę, Boże, nie, modliła się bezgłośnie.
Przechylony na bok śmigłowiec opadał coraz szybciej.
Patrząc, jak odległość między maszyną a ziemią się zmniejsza,
odnosiła wrażenie, że uczestniczy w koszmarnym śnie. Nagle
rozległ się głuchy metaliczny huk, a po kilku sekundach
śmigłowiec zmienił się w potężną kulę ognia.
Nie! To niemożliwe. Dygotała na całym ciele. To nie mogło się
wydarzyć. Proszę, nie. Nie. Nie.
W aureoli płomieni widziała gęsty czarny dym, który wzbijał
się w niebo i niknął w ciemności. Wstała, ale ogarnięta tępym
przerażeniem, nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Miała wrażenie,
że ktoś usunął z jej ciała wnętrzności. Z wraku nikt nie uciekał.
Chryste.
Co się stało?
Ale dobrze znała odpowiedź.
Po chwili zobaczyła kierujący się w jej stronę silny snop
światła latarki.
Łzy płynęły jej po twarzy, gdy odwróciła się i puściła biegiem,
łapczywie chwytając powietrze. Po kilku krokach zgubiła lewy
but, ale nie zwróciła na to uwagi. Widziała tylko spadający
śmigłowiec. Kulę ognia. Zaczął padać słaby deszcz, który chłodził
jej twarz. Pędziła chwiejnym krokiem, słysząc w oddali jęk syren,
ze zziębniętymi, niemal odrętwiałymi stopami brnąc przez
chlupoczące błoto, co kilka kroków krzycząc z bólu, gdy
zahaczała o coś ostrego i twardego.
W końcu w oddali po swojej lewej stronie zobaczyła
migoczące niebieskie światła. Zbliżały się. Cały konwój pojazdów
pędził drogą oddaloną o prawie kilometr. Radiowozy na sygnale.
Zmieniła kurs, na chwilę ulegając szalonemu złudzeniu, że
zdąży dotrzeć do drogi i je zatrzymać, zanim ją miną.
Nagle ziemia rozstąpiła jej się pod stopami. Z okrzykiem
strachu wpadła do wilgotnego rowu i uderzyła twarzą o jego
ścianę. Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, jak wiele
jeszcze zniesie. Ale wiedziała, że nie może się poddać. Nie może
dać mu wygrać. Poczuła nagłą złość na niego. Jak on śmiał? Jak
śmiał zrobić to wszystko? Podpalić dom jej rodziców? Jej
samochód?
Opuścił ją strach, ustępując miejsca gniewowi. Ślepej furii.
Dopadnie go, odpłaci mu za wszystko. O tak. Będzie musiał
zapłacić.
Deszcz przybierał na sile. Nie dbała o to. Była na pustkowiu,
kilka kilometrów od miasta, ale nic jej to nie obchodziło. Słyszała
mijające ją syreny, ale miała to gdzieś.
Ty sukinsynu.
Podciągnęła się na krawędź rowu. Gdyby tylko miała telefon,
mogłaby sobie poświecić. Ale został w furgonetce.
Przynajmniej policja jedzie na miejsce. Dopadną go. A co
potem?
Spędzi kilka lat w więzieniu, po czym wyjdzie na wolność. Co
wtedy zrobi? Znów ją zaatakuje? A może znajdzie inną ofiarę?
Biegła dalej w stronę głównej drogi, a deszcz wzmagał się
z każdym jej krokiem.
Cholera, kurwa!
Wpadła na krzak kolcolistu.
Niemal zobojętniała na ból, wycofała się, a następnie powoli
ruszyła naprzód. Niedaleko przed sobą zobaczyła światła
reflektorów przemieszczające się z lewa na prawo.
Przejechał kolejny samochód.
Potem jeszcze jeden.
Następnie dwa samochody, jeden zaraz po drugim,
zmierzające w przeciwnym kierunku. W stronę śmigłowca?
Kilka minut później światła znacznie się przybliżyły. Dzięki
Kilka minut później światła znacznie się przybliżyły. Dzięki
nim zobaczyła przed sobą płot. Niemal całkowicie wyczerpana,
przeszła na drugą stronę i stanęła nieruchomo w ciemności.
Czekała.
Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w końcu
usłyszała ryk silnika motocykla i zobaczyła mijający ją
błyskawicznie snop światła. Po lewej widziała czerwony blask
płonącego śmigłowca. Już niemal nie zwracała uwagi na deszcz.
Ani na swoje osamotnienie. Czuła tylko ogień płonący w jej
wnętrzu.
Płomień gniewu.
I bezsilność.
Drżała z zimna.
Po chwili zauważyła światła. Powoli zbliżał się do niej duży
samochód. Kiedy już się upewniła, że to nie biała furgonetka,
wyszła chwiejnym krokiem na środek drogi i podniosła ręce.
Przez chwilę bała się, że auto ją rozjedzie, ale potem z ulgą
zauważyła, że kierowca włączył lewy kierunkowskaz i zatrzymał
się. To był duży, stary jaguar z równie wiekowym mężczyzną za
kółkiem. Gdy podbiegła do okna po stronie pasażera, a szyba się
opuściła, ze środka wyjrzał mężczyzna, niewątpliwie lekko
wstawiony.
– Nic pani nie jest?
Wybuchła płaczem.
– Może mnie pan zawieźć na policję? – spytała, szlochając.
Zmrużył oczy. W zielonym blasku deski rozdzielczej widziała
jego twarz, rumianą i obwisłą. Miał na sobie kraciastą koszulę
i krawat ze skrzyżowanymi kijami golfowymi.
– Prawdę mówiąc, wolałbym się z nimi nie spotkać –
wybełkotał, po czym ponownie zmrużył oczy. – Pani krwawi.
Ktoś panią napadł?
Znów zaniosła się płaczem.
Przechylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył drzwi.
Wsiadła, ciesząc się ciepłem panującym w środku, wdychając
uspokajający zapach starej skóry oraz woń alkoholu.
– Zostałam porwana – wykrztusiła. – Właśnie udało mi się
– Zostałam porwana – wykrztusiła. – Właśnie udało mi się
uciec.
– Ktoś tam rozpalił niezłe ognisko – odpowiedział staruszek,
wskazując kciukiem tylną szybę, nie zwracając uwagi na to, co
powiedziała.
– Rozbił się śmigłowiec – wyjaśniła, opuszczając osłonę
przeciwsłoneczną i zerkając w lusterko. W słabym świetle
dokładnie przyjrzała się swojej twarzy. Była ubrudzona błotem
i krwią.
– Nigdy za nimi nie przepadałem – odparł mężczyzna. – Wolę
maszyny ze skrzydłami. Śmigłowiec to śmiertelna pułapka. Jak
nawali silnik, masz półtorej sekundy na reakcję, w przeciwnym
razie się upieczesz. Jest pani pilotem?
– Nie – odpowiedziała, oglądając się z niepokojem. Czy Bryce
gdzieś tam jest i po nią jedzie? Pragnęła, żeby staruszek wreszcie
odjechał, i to szybko. – Mógłby mnie pan zawieźć do Brighton?
Niech mnie pan wysadzi gdziekolwiek.
– Chce pani jechać do szpitala?
– Jasne, może być szpital. – Byle wreszcie stąd ruszyć. Nawet
podróż z pijanym kierowcą będzie lepsza.
101
Poniedziałek, 4 listopada
Roy Grace siedział przy swoim stanowisku w pokoju
operacyjnym i z niedowierzaniem słuchał dobiegającego ze
słuchawki głosu inspektora Andy’ego Kille’a.
– Spadł? Śmigłowiec? Co się, u diabła, stało, Andy?
– Jeszcze nie wiemy. Właśnie wysłaliśmy na miejsce służby
ratownicze. Wiemy, że kamera termowizyjna na pokładzie
uchwyciła mężczyznę z kuszą. Dowódca Srebrnych posłał tam
uzbrojone oddziały szybkiego reagowania, także te w cywilu.
– A co z załogą?
– Według moich informacji, maszyna wybuchła. Obawiam się,
że nikt nie ocalał.
– Załoga składała się z trzech osób?
– Tak.
– Jedną z nich był funkcjonariusz policji?
– Zgadza się.
– Mój Boże. – Grace zacisnął pięści i zderzył je knykciami. Ta
operacja pochłonęła już życie dwójki policjantów. Gdyby nie
pojechał w podróż poślubną, Bella być może nie znalazłaby się
na miejscu pożaru. Gdyby nie wrócił, możliwe, że załogę
śmigłowca spotkałby inny los.
Odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach, zatapiając się
w myślach.
– Co się stało? – spytał Glenn Branson.
– Wpadliśmy po uszy w gówno – odpowiedział Grace.
Podniósł słuchawkę i zadzwonił do dowódcy Złotych,
nadinspektora Jacksona. – Jadę na miejsce katastrofy, żeby się
upewnić, że nie stracimy żadnych dowodów. W końcu to miejsce
zbrodni. Może mi pan podać dokładne współrzędne? Poza tym
chciałbym wiedzieć, czy mamy do dyspozycji jeszcze jakiś
śmigłowiec.
– Mogę się dowiedzieć, ale obawiam się, że NPAS piętnaście to
nasza jedyna maszyna – odparł Jackson. – Wszystkie nasze
jednostki szukają Red Westwood. Musimy czym prędzej ją
odnaleźć. Ściągam co najmniej dziesięć radiowozów z całego
hrabstwa i organizuję blokadę dróg. Chcę, żeby nasi ludzie
obstawili wszystkie wjazdy na główne drogi w okolicach Dyke
i zatrzymywali każdy pojazd nadjeżdżający z tamtej strony. Całe
miasto ma zostać otoczone kręgiem blokad. Dowódca Srebrnych
wprowadza to w życie.
Grace przyznał, że to dobra strategia, i przekazał najnowsze
wieści na temat działań własnego zespołu.
– Dzisiaj w nocy wszyscy policjanci w Brighton and Hove mają
zostać na służbie, zarówno mundurowi, jak i tajniacy – ciągnął
Jackson.
– Natychmiast przekażę rozkazy – rzucił Grace i rozłączył się.
– Dobrze słyszałem? – odezwał się Glenn Branson. –
Śmigłowiec?
– Tak. NPAS piętnaście rozbił się na miejscu akcji.
– Cholera.
Dwie minuty później, ignorując swoje obawy co do
umiejętności kolegi, Roy Grace zabrał komórkę i usiadł na
miejscu pasażera w nieoznakowanym fordzie kombi, a Branson
ruszył rampą wyjazdową, opuszczając garaż w Sussex House.
Włączając koguta i syrenę, inspektor wyjechał wprost pod
nadjeżdżający
autobus,
ledwie
unikając
zderzenia
z samochodem mknącym z naprzeciwka, po czym popędził
w górę wzgórza.
– Co już wiemy, Roy? – spytał, nonszalancko wpadając na
rondo i niemal pakując się pod koła ciężarówki. Najwyraźniej nie
rozumiał, że jazda na sygnale nie daje mu automatycznego
pierwszeństwa, a jedynie stanowi prośbę o ustąpienie drogi.
Grace
odpowiedział
dopiero
po
chwili,
ponieważ
wstrzymywał oddech, gdy przy wtórze szumu wycieraczek
zmagających się z silnym deszczem mknęli wjazdem na
zatłoczoną autostradę A27.
– Załoga śmigłowca widziała dwie osoby, jedna pozostała na
miejscu, druga uciekała. Ta, która została, podobno strzelała do
tej uciekającej. To mogli być Laurent i Red Westwood.
Zadzwoniła komórka Grace’a. Gdy odebrał, usłyszał głos
Andy’ego Kille’a.
– Właśnie wysłuchałem nagrania z pokładu śmigłowca. Nasza
sierżant powiedziała, że mężczyzna na ziemi celuje do nich
z jakiejś broni. Następnie krzyknęła, że pilot został trafiony,
a potem zapadła cisza.
– Chryste. Kim jest ta sierżant?
– To Amanda Morrison.
– Amanda Morrison? Nie znam jej. Co się stało z nią
i pozostałymi osobami na pokładzie?
– Jeszcze nie mam informacji, ale odezwę się, jak tylko czegoś
się dowiem.
– Będziemy na miejscu za pięć minut. – Grace, kurczowo
przytrzymując się uchwytu nad oknem, miał ochotę dodać: „Przy
odrobinie szczęścia”.
Branson zjechał z A27 i poślizgiem pokonał rondo na szczycie
wzgórza. Grace poczuł, że tylne koła straciły przyczepność,
i przez chwilę obawiał się, że samochód się obróci. Posłał
przyjacielowi zaniepokojone spojrzenie.
– Odpręż się, staruszku! – zawołał Branson, obracając
kierownicę w jedną i drugą stronę. Samochodem dwukrotnie
zarzuciło, ale po chwili, jakby przecząc prawom fizyki, ford
pokonał kolejne rondo i wpadł na ciemną, wąską drogę
prowadzącą do klubu golfowego Dyke. Niebieskie błyski barwiły
mijane żywopłoty. Minęli obozowisko turystów po prawej.
Z naprzeciwka zbliżał się samochód, który oślepiał ich długimi
światłami.
Branson dwukrotnie mrugnął reflektorami.
– Cholerny idiota – mruknął.
Kiedy światła niemal w ostatniej chwili przygasły, Grace
zerknął na mijane auto, by się upewnić, czy to nie biała
furgonetka. Ale to był jakiś duży samochód osobowy, chyba stary
jaguar. Wbił wzrok przed siebie i w oddali dostrzegł czerwoną
łunę, niczym blask ogniska. Ścisnął mu się żołądek i Grace
w milczeniu modlił się, żeby załodze nic się nie stało. Ale w głębi
duszy wiedział, że z rozbitego śmigłowca mało kto uchodzi cało.
Po chwili znów zadzwonił jego telefon. Gdy odebrał, jeszcze
bardziej się załamał. To był jego nowy przełożony, asystent
naczelnika, Cassian Pewe. Nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
– Co się dzieje, do cholery, Roy?
– Sam chciałbym wiedzieć – rzucił Grace, naśladując jego
zjadliwy ton.
102
Poniedziałek, 4 listopada
Red zobaczyła błyskające niebieskie światła, które zbliżyły się,
a następnie przemknęły obok.
– Dobrze mi się dzisiaj grało – pochwalił się staruszek. –
Osiemnasty dołek skończyłem z jednym uderzeniem mniej, niż
przewiduje par! Nieźle, co? Dwunasty prawie udało mi się
skończyć z dwoma uderzeniami poniżej, ale ta cholerna piłka
z powrotem wytoczyła się z dołka. Gra pani w golfa? – spytał nie
po raz pierwszy.
Pokręciła głową.
– Czytała pani o tej tragedii na polu Haywards Heath
w zeszłym tygodniu? A może to było dwa tygodnie temu?
– To był mój chłopak – odpowiedziała, wpatrując się
w zbliżające się rondo i przyjaźnie świecące miejskie latarnie
oddalone o zaledwie kilkaset metrów. Nie była pewna, czy
kierowca, który bardziej skupiał się na niej niż na drodze, już je
zauważył, ale czuła się dziwnie nieobecna, jakby nie obchodziło
jej, czy się rozbiją, czy nie. Wszystko było nierzeczywiste, jakby
pełniła tylko rolę obserwatorki w koszmarnym śnie.
Staruszek przyhamował w ostatniej chwili, tak że poleciała do
przodu. Szarpnięcie pasa sprawiło, że się ocknęła.
– Przepraszam, nie pamiętałem, że jest tu rondo. – Zmarszczył
czoło. – Grywa pani w Haywards Heath? – spytał, niepewnie
jadąc po rondzie.
Obejrzała się przez ramię i z ulgą stwierdziła, że droga jest
pogrążona w ciemności.
– Nie gram w golfa – powtórzyła, zastanawiając się, co
– Nie gram w golfa – powtórzyła, zastanawiając się, co
powinna zrobić. Udać się do szpitala, gdzie będzie bezpieczna?
A może na posterunek policji przy John Street? Czy jest otwarty
o tej porze? Nie była pewna. W gazetach pisali o cięciach
budżetowych i zamykaniu albo skracaniu godzin pracy
niektórych posterunków.
Czego spodziewa się po niej Bryce?
Odzyskując jasność umysłu, nagle uświadomiła sobie, że on
ma jej torebkę, a więc także klucze do mieszkania. Czy tam
pójdzie? Czy uda jej się dostać tam przed nim i zmienić zamki?
Poczuła się potwornie zmęczona, ale zarazem dziwnie czujna.
Jeśli pojedzie do szpitala, spędzi kilka godzin na izbie przyjęć.
A jeśli jej pijany wybawiciel wysadzi ją obok posterunku policji
przy John Street, na co z pewnością nie ma ochoty, i okaże się, że
drzwi są zamknięte? Co wtedy zrobi, skoro nawet nie ma
pieniędzy na taksówkę?
Miała ochotę zadzwonić do Roba Spofforda, nie pamiętała
jednak jego numeru. Tak długo miała go w pamięci telefonu, lecz
nigdy nawet na niego nie spojrzała. Cholera.
Jechali Dyke Road Avenue, jedną z elegantszych ulic
w mieście.
– Tam mieszkam. – Mężczyzna wskazał olbrzymią posiadłość
za bramą z kutego żelaza, po czym zatrzymał samochód. – Dokąd
chce pani jechać?
Zastanawiała się przez chwilę i chociaż wiedziała, że powinna
się zgłosić na policję, to jedynym miejscem, w którym mogła się
teraz poczuć bezpieczna, był schron w jej mieszkaniu, dlatego
postanowiła właśnie tam się udać. Chciała tylko wziąć prysznic,
przebrać się w świeże ciuchy i ukryć.
Jej uwagę zwrócił blask po prawej stronie i zauważyła
iPhone’a na podstawce ładowarki.
– Mogę na chwilę pożyczyć pański telefon?
– Dla damy w potrzebie wszystko!
Wzięła komórkę do ręki i zobaczyła, że nie jest zabezpieczona
hasłem. Uruchomiła aplikację Google’a i wpisała: Ślusarz
w Brighton.
Piętnaście minut później podziękowała swojemu dzielnemu,
choć nieco nietrzeźwemu rycerzowi na białym koniu, cmoknęła
go w policzek i wysiadła z jaguara, który zatrzymał się przed jej
budynkiem.
– Na pewno sobie pani poradzi?
Pokiwała głową.
– Nie wiem, jak panu dziękować.
– Polecam się, jeśli kiedyś będzie pani miała ochotę na golfa.
Żadnej presji!
– Będę pamiętała!
Pomachał do niej małym palcem.
– Muszę wracać do domu, do tej-która-ma-władzę.
Stała na deszczu, rozglądając się ostrożnie, podczas gdy
jaguar odjechał Westbourne Terrace, a jego tylne światła
rozmyły się w dali. Ani śladu białej furgonetki. Zerknęła na
zegarek. Za dwie minuty dwudziesta. Czuła, że rzuca się w oczy.
Po mokrym asfalcie ulicy Kingsway z szumem przejechała
ciężarówka, kilka samochodów osobowych i hałaśliwy motocykl.
Red uświadomiła sobie, że cała drży po tym, co przeżyła
i zobaczyła – potworny widok roztrzaskanego, płonącego
śmigłowca nadal stał jej przed oczami – i z powodu lodowatego
wiatru wiejącego znad kanału La Manche, oddalonego od niej
o dwieście metrów na południe. Kostka bolała ją jak diabli,
podobnie jak lewa dłoń i policzek. Rzucała dookoła niespokojne
spojrzenia.
Jej mózg także nie chciał się uspokoić. Cały czas pracował.
Gdzie jest Bryce?
Dlaczego nie poprosiła swojego wybawcy, żeby zawiózł ją do
domu Raquel? Albo dlaczego nie zadzwoniła na policję? Po co tu
wróciła?
Ale znała powód. Ten sukinsyn zmienił ją w ofiarę. Brudną,
pokaleczoną i krwawiącą ofiarę. Dopóki jest w takim stanie, on
pozostaje zwycięzcą. Chciała się oczyścić, wziąć kąpiel, opatrzyć
rany, włożyć czyste ubranie. Przygotować się do walki.
Teraz to ja cię dopadnę, gnojku.
Gdzie, do cholery, jest ten ślusarz?
Jakiś samochód jechał Westbourne Terrace. Przez chwilę
miała nadzieję, że to ślusarz, ale zobaczyła, że to mały nissan
micra ze starszym panem za kierownicą. Kobieta, która odebrała
telefon w firmie świadczącej usługi ślusarskie, obiecała, że
ślusarz przyjedzie w ciągu kwadransa. Wciąż mieli pięć minut.
Proszę, pośpiesz się.
W oddali usłyszała syrenę, która po chwili ucichła. Red
rozglądała się na wszystkie strony, wbijając wzrok w cienie.
Nagle wydało jej się, że jeden z nich się poruszył. Poczuła
w gardle suche ukłucie lęku. Przyglądała się cieniowi, dygocząc
na całym ciele. Gotowa rzucić się do ucieczki.
Usłyszała zbliżający się pojazd, który skręcił w Westbourne
Terrace od strony wybrzeża. Światła wysokiej, ciemnej
furgonetki na chwilę ją oślepiły. Po chwili odczytała słowa
wypisane nad przednią szybą: CAŁODOBOWE USŁUGI
ŚLUSARSKIE!
Podeszła do jezdni, uniosła ręce i samochód zatrzymał się
obok niej. Wysoki, żylasty facet ostrzyżony na irokeza,
z kolczykiem w dolnej wardze, opuścił szybę i wyjrzał z kabiny.
– Pani Westwood? – spytał, po czym skrzywił się, gdy
dokładniej jej się przyjrzał. Nie spodobał mu się jej wygląd
ofiary. Sam sprawiał wrażenie silnego i wystarczająco twardego,
by poradzić sobie z każdym, kto wejdzie mu w drogę.
– Tak – odpowiedziała, zerkając w stronę podejrzanego cienia.
Ale teraz, w świetle reflektorów, niczego tam nie zobaczyła.
Tylko boczne wejście do budynku i kilka pojemników na śmieci.
– Nie może pani wejść do mieszkania?
– Mogę, ale chcę, żeby pan wymienił zamki. Pani, z którą
rozmawiałam przez telefon, powiedziała, że może pan to zrobić.
– Owszem, ale muszę mieć dowód, że mieszkanie należy do
pani.
– Dokumenty mam w domu… pokażę panu, kiedy wejdziemy.
– Nie mogę tego zrobić. Niestety, najpierw muszę zobaczyć
dowód tożsamości. Jaki dokument ma pani przy sobie?
– Żadnego.
– Problem w tym, że nie wolno mi otworzyć żadnej
nieruchomości bez zgody właściciela. – Wpatrywał się w nią
coraz intensywniej.
– Zostałam uprowadzona… porwana… przez mojego byłego.
On ma moją torebkę ze wszystkimi dokumentami. Muszę
wymienić zamki, zanim on… on… – Łzy napłynęły jej do oczu. –
Proszę. Błagam, niech mi pan pomoże.
Przez łzy zobaczyła, że mężczyzna zaczyna się wahać.
– Problem w tym, że muszę mieć pewność, że to pani
nieruchomość. Nie będę ryzykował zwolnienia z pracy.
– Proszę, nie wygląda mi pan na kogoś tak zasadniczego. Na
pewno często zdarzają się panu takie sytuacje. Nie wierzę, że
każdy, kto nie może dostać się do mieszkania, ma przy sobie
dokumenty.
Obróciła się, ocierając łzy, i rozejrzała się niepewnie.
Ponownie popatrzyła w miejsce, w którym poruszył się cień. Ale
ulica była opustoszała.
– Proszę, niech mi pan pomoże.
– Czy któryś z sąsiadów może za panią poświadczyć? – spytał
ślusarz nieco przyjaźniejszym głosem.
Pokręciła głową.
– Mieszkam tutaj od niedawna… widzi pan… – Zawahała się,
niepewna, czy zdradzić prawdę. Nie widziała innej możliwości. –
Chodzi o to… no więc chodzi o to, że mój były mnie prześladuje.
To mieszkanie zostało mi przydzielone przez policję w ramach
programu pomocy ofiarom przemocy domowej.
– No dobrze, więc możemy zadzwonić na policję i kogoś tutaj
wezwać.
– Nie mam telefonu. On mnie porwał, a ja mu uciekłam. –
Podniosła ręce. – Niech pan popatrzy, w jakim jestem stanie.
Właśnie uciekłam… biegłam przez pola niedaleko Devil’s Dyke.
On zestrzelił policyjny śmigłowiec. Jakiś nieznajomy mnie tutaj
podwiózł. Opiekuje się mną pewien policjant, Spofford
z posterunku przy John Street w Brighton.
– Na pewno pani przemarzła – powiedział ślusarz. – Niech
pani wskakuje do samochodu, a ja zadzwonię do niego i pozwolę
wam porozmawiać.
Z wdzięcznością wsiadła do suchego i ciepłego wnętrza
furgonetki. W środku cuchnęło tytoniem. Zamknęła za sobą
drzwi i spytała:
– Jak pan się nazywa?
– Mal Oxley.
– Mogę od pana wysępić papierosa?
– Skąd pani wie, że palę?
– Czuję.
Wyszczerzył zęby.
– Mam tylko skręty z tytoniu.
– Może być.
Podniósł telefon ze stojaka na desce rozdzielczej.
– Zna pani numer do tego Stafforda?
– Spofforda, posterunkowego Spofforda – poprawiła go. –
Niech pan wybierze numer awaryjny i poprosi o połączenie
z policją. Powiedziano mi, że tak mam robić w przypadku
kłopotów.
Wybrał numer, włączył zestaw głośnomówiący i odstawił
komórkę na stojak. Po chwili zgłosił się operator.
– Numer awaryjny, pomoc jakich służb jest potrzebna?
– Policji – odpowiedział Mal, po czym wygrzebał z kieszeni
kapciuch z tytoniem i paczkę bibułek Rizla.
– Policja Sussex – odezwał się surowy męski głos. – Poproszę
o nazwisko i numer.
– Jest tutaj ze mną bardzo zaniepokojona pani, która musi
pilnie porozmawiać z posterunkowym… eee… Stanfordem.
– Spoffordem! – sprostowała Red.
– Przepraszam, chodzi o posterunkowego Spofforda.
– Jak nazywa się ta pani?
Red się nachyliła.
– Nazywam się Red Westwood.
Przez chwilę panowała cisza; rozległ się stukot klawiszy, a po
chwili operator odezwał się zmienionym głosem.
– Postaram się z nim skontaktować, pani Westwood.
Szukaliśmy pani… czy jest pani bezpieczna?
– Tak. – Znów się rozpłakała.
– Może mi pani podać swoje miejsce pobytu?
– Jestem przed swoim mieszkaniem. – Podała operatorowi
adres. – Zostałam porwana i uciekłam, ale nie mogę dostać się do
środka, ponieważ nie mam kluczy.
– Spróbuję się skontaktować z posterunkowym Spoffordem,
a tymczasem wyślę do pani radiowóz. Będzie na miejscu za kilka
minut. Czy chwilowo nic pani nie grozi?
Popatrzyła na ślusarza, który był pochłonięty mocowaniem
filtra na jednym końcu brązowej bibułki.
– Nic, dziękuję. – Nerwowo wyjrzała przez okno.
– Czy możemy się z panią skontaktować pod tym numerem? –
Operator traktował ją tak serdecznie, że jeszcze bardziej się
rozpłakała.
– Tak – odpowiedziała i pociągnęła nosem.
– Jeśli pani chce, dla pani wygody mogę się nie rozłączać,
dopóki ktoś pani nie znajdzie.
– Dziękuję, bardzo dziękuję. Jestem w furgonetce firmy
ślusarskiej. – Popatrzyła na swojego towarzysza.
– Całodobowe usługi ślusarskie – powiedział wyraźnie do
telefonu. – Stoimy na Westbourne Terrace, nieco na północ od
Kingsway.
Masywnymi, brudnymi rękami Mal Oxley ułożył grube,
złociste włókna tytoniu wzdłuż bibułki, a następnie uniósł ją do
ust, polizał brzeg i zawinął. Wręczył Red cienką, lekko
pogniecioną, ale dobrze uformowaną rurkę.
– Będę miał kłopoty za palenie w pracy – odezwał się
z uśmiechem, po czym podsunął jej zapalniczkę.
Z wdzięcznością zaciągnęła się dymem. W tej samej chwili
Z wdzięcznością zaciągnęła się dymem. W tej samej chwili
zobaczyła, że obok zatrzymuje się nieoznakowany samochód
policyjny, i od razu poczuła się bezpieczniej.
Otworzyła drzwi i wyskoczyła na ulicę. Z auta wysiadło dwoje
nieumundurowanych funkcjonariuszy: krępa kobieta przed
trzydziestką z kasztanowymi kręconymi włosami i przyjazną
twarzą i mężczyzna po czterdziestce, wysoki i szczupły, z latarką
w dłoni.
– Pani Westwood? – spytała kobieta, spoglądając na nią ze
współczuciem.
Red pokiwała głową.
– Posterunkowi Holiday i Roberts. Służymy w jednym zespole
z posterunkowym Spoffordem, więc znamy pani sytuację.
Wygląda pani na ranną. Zawieźć panią do szpitala?
– Nic mi nie jest – odparła Red, otarła łzy wierzchem dłoni
i przycisnęła ją kolejno do obu oczu, by powstrzymać ich
pieczenie. W lewej ręce trzymała papierosa.
– Była pani niedaleko Devil’s Dyke?
Red pokiwała głową.
– Musimy zawieźć panią do szpitala.
– Nie, naprawdę nic mi nie jest. Wpadłam na ogrodzenie
z drutu kolczastego i trochę się pokaleczyłam. Chcę się dostać do
swojego mieszkania, żeby się umyć. Co się stało… ze
śmigłowcem? Widziałam… widziałam, że płonie.
Funkcjonariusze wymienili spojrzenia.
– Jeszcze nie mamy żadnych informacji – odpowiedział
posterunkowy Roberts. – Byliśmy w pobliżu, gdy polecono nam
tutaj przyjechać.
– Dziękuję.
– Była pani z Bryce’em Laurentem?
Pokiwała głową.
– W porze lunchu pojechałam spotkać się z potencjalnym
klientem. Kiedy się ocknęłam, byłam związana z tyłu furgonetki,
którą kierował Bryce. Pojechaliśmy na jakiś parking, gdzie
spędziliśmy… sama nie wiem, jak dużo czasu. Potem zawiózł
mnie do Dyke. Udało mi się uciec. Strzelał do mnie… wydaje mi
się, że z kuszy. Zdołałam przedostać się do drogi i zatrzymać
samochód. Kierowca był na tyle miły, że mnie tutaj podwiózł.
– Dlaczego od razu pani do nas nie zadzwoniła?
Red znów zaczęła płakać.
– Sama nie wiem. Po prostu… chciałam się dostać do domu.
Nie miałam telefonu ani pieniędzy. Byłam przerażona, nie
myślałam jasno. Dopiero tu uświadomiłam sobie, że nie mam ani
kluczy, ani niczego. – Wskazała palcem furgonetkę. – A on
odmawia otwarcia moich drzwi, dopóki nie pokażę dokumentu
tożsamości.
– Dobrze, porozmawiamy z nim – powiedziała posterunkowa
Holiday. – Ale naprawdę powinniśmy zabrać panią na oddział
dla ofiar przemocy, gdzie będzie pani mogła się odprężyć,
otrzymać pomoc lekarską i opowiedzieć nam, co dokładnie się
wydarzyło.
– Wiem, tylko że w tej chwili nie chcę nigdzie jechać – odparła
Red. – Chcę wejść do swojego mieszkania. – Wybuchła płaczem.
Dwie minuty później cała czwórka ruszyła w stronę
frontowych drzwi domu Red. Ślusarz niósł metalową skrzynkę
z narzędziami.
103
Poniedziałek, 4 listopada
– Jadę do punktu zbornego dla służb ratunkowych – meldował
Grace przez radio Cassianowi Pewe’owi. – Potem zbliżę się do
miejsca katastrofy i porozmawiam z dowódcą Brązowych
w punkcie dowodzenia, który właśnie tam powstaje. Dowódca
Srebrnych stacjonuje w dyspozytorni, a ja pełnię funkcję
wyłącznie starszego oficera śledczego. Przekazałem mu
instrukcje, które zostały zatwierdzone przez dowódcę Złotych.
Mój zespół w Sussex House również na bieżąco przekazuje mu
informacje. Wszyscy skupiają się na odnalezieniu Laurenta
i pani Westwood.
Widział w oddali po lewej stronie czerwony blask, na środku
pola uprawnego, które ciągnęło się półtora kilometra na
południe, aż do dzielnicy mieszkalnej Hangleton w Brighton.
W zacinającym deszczu światła domów i dalekiego miasta były
ledwie widoczne.
Popatrzył na telefon, próbując odczytać szczegóły dojazdu,
które otrzymał SMS-em, ale nie było to łatwe, skoro pędzili z taką
szybkością po nierównej polnej drodze.
– Chyba powinniśmy skręcić w lewo, naprzeciwko zjazdu
w prawo w stronę Devil’s Dyke – zwrócił się do siedzącego za
kierownicą kolegi.
– Jasne – odparł Branson. – To chyba tutaj – rzucił po chwili,
gdy w świetle reflektorów ukazał się szlak odchodzący w lewo,
przy którym stał drogowskaz kierujący do gospodarstwa DYKE
GRANGE.
Skręcił w lewo i pomknęli w dół usianej dziurami pochyłości,
Skręcił w lewo i pomknęli w dół usianej dziurami pochyłości,
a następnie, zdecydowanie za szybko, okrążyli skupisko
budynków. Samochód podskakiwał na wybojach, a Grace czuł, że
tylne koła tracą przyczepność. Zaczęło ich znosić na lewo, a kiedy
Branson skontrował kierownicą, gwałtownie zarzuciło w prawo.
Komórka wypadła Grace’owi z ręki i był pewien, że tym razem
samochód nie wyjdzie z poślizgu. Ale w ostatniej chwili Branson
dwiema kolejnymi kontrami opanował auto i znów pomknęło po
prostej linii.
– Przepraszam – rzucił. – Trochę nami porzucało!
Grace pochylił się, żeby podnieść telefon z dywanika,
i uderzył twarzą o deskę rozdzielczą, gdy podskoczyli na koleinie.
– Chyba powinniśmy trochę zwolnić, Lewisie – powiedział.
– Widzisz?! Radzę sobie na mokrym nie gorzej niż Hamilton.
Boisz się?
– Nie bardziej niż zwykle. – Grace czuł coraz silniejszy gryzący
smród stopionego plastiku i płonącej farby. Przypominał mu woń
spalonych samochodów, które kilkakrotnie widywał podczas
służby.
– Najważniejsze jest utrzymanie właściwej równowagi. Tak
nas uczą podstawy fizyki, prawda?
– Myślałem, że najważniejsze jest dotarcie do celu w jednym
kawałku – odparował Grace, ale po chwili zamilkł z ponurą
miną, widząc radiowozy, wozy strażackie i karetki, które ukazały
się w świetle reflektorów. Najwyraźniej dotarli do punktu
zbornego. W niemal eterycznym czerwonym blasku dwaj
mundurowi w kamizelkach odblaskowych rozciągali taśmę
policyjną. Strażacy polewali wodą płonący wrak.
Kiedy zatrzymali się za jednym z wozów strażackich, polną
drogą nadjechał kolejny samochód. Grace i Branson wysiedli
i poczuli uderzenie gorąca na twarzy. Powitał ich inspektor Roy
Apps, ubrany w kamizelkę odblaskową i czapkę policyjną.
W czerwonym blasku pożaru wyglądał nieco demonicznie. Był
doświadczonym policjantem pełniącym funkcję oficera
dyżurnego w rejonie Brighton and Hove. Żylasty, tuż po
pięćdziesiątce, przed wstąpieniem do policji pracował jako
leśniczy, dlatego zaskakująco dobrze czuł się w wiejskim
środowisku.
– Cześć, Roy, co nowego słychać? – spytał go Grace. Smród
spalenizny, któremu towarzyszyła woń płonącego paliwa
lotniczego, jeszcze przybrał na sile. Czuli coraz mocniejszy żar na
twarzy.
Inspektor Apps należał do wesołych ludzi, których mało co
rusza, ale dzisiaj był w wyraźnie smutnym nastroju.
– Złe wieści, szefie. Śmigłowiec się rozbił i wygląda na to, że
nikt nie ocalał. Słyszałem, że na pokładzie były trzy osoby: pilot,
policjantka, sierżant Amanda Morrison, i sanitariusz.
Standardowa załoga. Uważamy, że wciąż są wewnątrz maszyny,
ale pożar jest tak silny, że nikt nie może się zbliżyć, żeby to
sprawdzić. Jedzie do nas zespół badający miejsca katastrof
lotniczych, nie wiem jednak, kiedy się pojawią.
Grace zerknął na maszynę w ogniu i ścisnął mu się żołądek.
Próbował nie myśleć o trzech osobach, które spłonęły w tym
piekle, lecz nie potrafił zapomnieć, że tego dnia straciła życie już
dwójka policjantów pracujących przy jego dochodzeniu.
Usłyszał tuż za sobą nosowy głos Cassiana Pewe’a.
– To okropne, Roy!
Odwrócił się i zobaczył go w mundurze galowym i czapce
z lamówką.
– To już druga tragedia, która zdarzyła się dzisiaj w mieście –
dodał Pewe.
Nagle znikąd pojawiła się jasnowłosa młoda kobieta
z notatnikiem w dłoni.
– Amy Gee z „Argusa”. Czy to pan jest nowym asystentem
naczelnika?
– Owszem.
– Czy zechciałby pan coś powiedzieć mieszkańcom Brighton
and Hove na temat tej straszliwej tragedii?
– Tutaj nie jest bezpiecznie. Później wydamy oświadczenie,
ale na razie powinna pani wycofać się w bezpieczne miejsce.
Dziennikarka zwróciła się do Grace’a:
– Panie nadinspektorze, z tego, co mi wiadomo, sierżant Bella
Moy, która dziś rano zginęła w pożarze domu przy Marine
Parade, wchodziła w skład pańskiego zespołu prowadzącego
operację Mrówkojad?
– Tak – odparł Grace lakonicznie, nie chcąc zabrzmieć
nieuprzejmie.
– A ten śmigłowiec również rozbił się podczas akcji, którą pan
dowodził. Według nieoficjalnych doniesień, w katastrofie zginęła
sierżant policji.
– Na chwilę obecną nie posiadam wystarczających danych, by
udzielić informacji. Jutro rano wezmę udział w konferencji
prasowej. Teraz powinna pani stąd odejść.
– Czy mogę tylko spytać, które z pożarów w mieście łączą
państwo z poszukiwanym podpalaczem?
– Mam nadzieję, że jutro będę potrafił odpowiedzieć na to
pytanie. A teraz proszę mi wybaczyć, ale jeden z moich
funkcjonariuszy panią odprowadzi.
Za jego plecami pojawiły się światła kolejnych samochodów.
Zobaczył furgonetkę ekipy telewizyjnej i Radia Sussex.
Odwrócił się w stronę Roya Appsa.
– Czy ktoś pilnuje miejsca katastrofy?
– Za kilka minut pojawi się strażnik.
– Trzeba się tym czym prędzej zająć. Nie chcę tutaj żadnych
cholernych mediów. To miejsce zbrodni!
– Tak jest. Już wydałem odpowiednie polecenia. Postaram się
ich trochę popędzić.
– Mamy jakichś świadków?
– Miejscowego rolnika. – Apps wskazał mężczyznę z komórką
przy uchu. – Rozmawia z kimś, ale za chwilę do nas podejdzie.
Grace wskazał palcem nadjeżdżające samochody.
– Niech oni się nie zbliżają.
– Załatwione.
Razem z Bransonem przeszedł pod policyjną taśmą i od razu
zauważył Tony’ego McCorda, szefa wydziału podpaleń, który
szedł w jego stronę z ponurą miną. Był spokojnym człowiekiem,
przystojnym jak gwiazdor filmowy, i niełatwo było wyprowadzić
go z równowagi. Grace współpracował z nim przy kilku
dochodzeniach i zawsze uważał, że gdyby filmowcy szukali
kogoś do roli przystojnego gliniarza ścigającego podpalaczy,
McCord nadawałby się idealnie.
– Dobry wieczór, Roy – odezwał się.
– Nie taki dobry, prawda, Tony?
– Nie – przyznał McCord. – Jadą do nas kolejne jednostki, ale…
– Wzruszył ramionami.
– Roy! – zawołał inspektor Apps. – Przyszedł Eddie Naylor,
rolnik, który widział katastrofę!
Grace się obrócił.
– W porządku!
Schylił się pod taśmą i podszedł do wysokiego siwego
mężczyzny w tweedowej czapce, poszarpanej kurtce, swetrze
o grubym splocie, ogrodniczkach i roboczym obuwiu.
– Panie Naylor, to jest nadinspektor Grace.
Grace uścisnął masywną, silną dłoń rolnika.
– Dobry wieczór panu – powiedział. – Przepraszam, jeśli
zajmujemy panu czas.
– Nie ma za co – odparł mężczyzna przyjaźnie; miał niski,
szlachetnie brzmiący głos, który nie pasował do jego wyglądu. –
Straszna tragedia.
– Może mi pan opowiedzieć, co pan widział?
– Proszę popatrzeć na tamte budynki. – Rolnik wskazał
palcem budynki gospodarcze w oddali.
– Tak?
– Od jakichś dwóch lat wynajmuję je pewnemu dziwnemu
jegomościowi. Nazywa się Paul Riley.
– Paul Riley? – spytał Grace z zainteresowaniem. To była
jedna ze znanych im tożsamości Bryce’a Laurenta.
– Tak.
– Może go pan opisać?
– Prawdę mówiąc, już dawno go nie widziałem. Co trzy
– Prawdę mówiąc, już dawno go nie widziałem. Co trzy
miesiące wrzuca pieniądze za wynajem do mojej skrzynki
pocztowej, zawsze w terminie albo nawet wcześniej. Facet jest
dosyć wysoki, krótkie czarne włosy, około czterdziestki. Nieźle
się ubiera… bardziej wygląda na miastowego.
– Jak wykorzystuje te budynki?
– Powiedział, że produkuje fajerwerki. Potrzebował miejsca
na pustkowiu, gdzie mógłby eksperymentować, nikogo przy tym
nie niepokojąc. Nie sprawia żadnych kłopotów, nie licząc
okazjonalnych głośnych huków czy ognistych wybuchów, które
widać z naszego domu.
– Mówił pan, że płaci gotówką?
Rolnik się zawahał i uśmiechnął niezręcznie.
– Tak. Wygodnie jest mieć nieco forsy pod ręką, jeśli pan wie,
co mam na myśli.
Grace wyczuł nerwowość w jego odpowiedzi.
– Proszę się nie martwić, nie pracuję dla skarbówki. Zależy mi
tylko na znalezieniu tego człowieka. Wie pan, jakim
samochodem jeździ?
– Zazwyczaj przyjeżdżał starym land roverem. Ale dzisiaj
widziałem białą furgonetkę. Właśnie wyszedłem zapolować na
króliki, gdy usłyszałem helikopter, a potem wybuch. Kilka minut
później mała biała furgonetka szybko odjechała w stronę drogi.
– Widział pan, jakiej była marki?
– Jestem pewien, że to było renault. Miałem taką kiedyś; ma
charakterystyczny kształt maski. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie
zaniepokoiło,
więc
spróbowałem
zapamiętać
numer
rejestracyjny. Chciałem go zanotować, ale mój cholerny długopis
się wypisał. Wbiegłem do domu, powtarzając numer na głos, ale
szczerze mówiąc, udało mi się zapamiętać tylko dwie cyfry i dwie
litery.
– Może nam je pan podać?
Rolnik wyjął z kieszeni kurtki zmiętą kartkę i latarkę.
Poświecił na kartkę i pokazał ją Grace’owi.
– Cztery Siedem Celina Paweł – odczytał nadinspektor. – Nie
– Cztery Siedem Celina Paweł – odczytał nadinspektor. – Nie
pamięta pan pozostałych znaków?
– Trzecie mogło być N. Ale nie dam głowy.
– Może CPN – Celina Paweł Natalia? – Grace wiedział, że CPN
to popularny numer rejestracyjny w Brighton.
– Możliwe, panie nadinspektorze. Ale nie będę kłamał, że
jestem pewien. Jechał bardzo szybko i trudno było coś zobaczyć
w ciemności i deszczu.
– Rozumiem. O której godzinie widział pan tę furgonetkę?
Eddie Naylor się zamyślił. Potem podciągnął rękaw
i popatrzył na zegarek.
– Mniej więcej pół godziny temu. Powiedzmy za dwadzieścia
ósma.
– Jest pan pewien?
– Może pięć minut wcześniej albo później.
– Czy zdołał pan zauważyć kierowcę? Może pan potwierdzić,
że za kierownicą siedział Paul Riley?
– Nie mam pewności. Było zbyt ciemno.
– Czy w samochodzie był ktoś jeszcze?
– Nie wiem. Nikogo nie zauważyłem, ale było naprawdę
ciemno. Powie mi pan, co się stało? Dlaczego helikopter spadł?
– Na razie nie wiemy.
– Słyszałem, że na pokładzie były trzy osoby.
– Obawiam się, że to prawda. Niestety, nie mogę panu podać
żadnych więcej informacji.
– Helikoptery to niebezpieczne maszyny. Mój kumpel kilka lat
temu tak zginął. Spadł w podobnych warunkach.
Grace podziękował rolnikowi i zwrócił się do Bransona:
– Porozmawiaj z ludźmi, może ktoś widział tę renówkę i lepiej
zapamiętał numery rejestracyjne albo zobaczył, kto siedział
w środku. Potem spotkajmy się przy samochodzie.
Idąc pośpiesznie w deszczu, wybrał numer pokoju
operacyjnego. Odebrał sierżant Exton.
– Jon, świetnie, właśnie z tobą chciałem porozmawiać. Muszę
dowiedzieć się paru rzeczy o małych furgonetkach Renault. Ile
modeli sprzedaje się w Wielkiej Brytanii? Poza tym sporządź listę
wszystkich samochodów tej marki, które mają w numerze
rejestracyjnym Cztery Siedem Celina Paweł.
– Oczywiście. Obawiam się, że liczbę sprzedanych
samochodów w kraju i w Sussex uda mi się sprawdzić dopiero
jutro w godzinach pracy biura, ale już teraz mogę porozmawiać
z kimś z urzędu rejestracji i poprosić, żeby sprawdzili numery
i dowiedzieli się czegoś o modelach dostępnych w Wielkiej
Brytanii.
– Doskonale. – Grace wsiadł do samochodu, zamknął za sobą
drzwi i przez chwilę siedział, licząc w myślach. Jaką odległość
można pokonać w ciągu czterdziestu minut? Jadąc ze średnią
prędkością, powiedzmy, osiemdziesięciu kilometrów na godzinę?
Sporo ponad pięćdziesiąt kilometrów, co wystarczy, żeby opuścić
hrabstwo. Ale dokąd udałby się Bryce Laurent? Czy próbowałby
uciec?
Raczej nie. Postarałby się znaleźć Red w najbliższej okolicy.
Czekałby na nią gdzieś w Brighton. Może w jej mieszkaniu? A co
ważniejsze: gdzie ona teraz jest? Załoga śmigłowca
poinformowała, że ktoś do kogoś strzelał. Czyżby Laurent strzelał
do uciekającej Red Westwood? Więc jeśli jej nie trafił, to czy da
jej spokój?
W żadnym razie.
Tylko czy ona na pewno uciekła? Jeśli tak, to oddaliła się
pieszo w ciemności. Chyba że leży ranna albo martwa gdzieś na
polu.
Zadzwonił telefon.
– Roy Grace, słucham.
– Panie nadinspektorze, mówi posterunkowy Spofford.
Skontaktował się ze mną jeden z patroli, z którym obecnie
przebywa Red Westwood. Wygląda na to, że dzisiaj w porze
lunchu została porwana przez Bryce’a Laurenta, który zawiózł ją
do gospodarstwa niedaleko Devil’s Dyke. Zdołała uciec i teraz jest
w domu razem z dwójką funkcjonariuszy i ślusarzem, który
zmienia jej zamki. Jest w kiepskim stanie psychicznym, ale nie
odniosła żadnych poważnych obrażeń.
– Dzięki Bogu! – Grace podziękował Spoffordowi, zadzwonił
do dowódcy Srebrnych i przekazał mu najnowsze wiadomości.
– Przydzielę jej całodobową ochronę w nieoznakowanym
samochodzie zaparkowanym przed blokiem i zadbam o to, żeby
nasi ludzie nie odstępowali jej na krok. Nie możemy jej zmusić do
opuszczenia mieszkania, ale zrobimy wszystko, co w naszej
mocy.
– Dziękuję – rzucił Grace. Przerwał połączenie i od razu
zadzwonił do Andy’ego Kille’a. – Szukamy małej białej
furgonetki, zapewne marki Renault, z następującymi znakami na
tablicy rejestracyjnej: Cztery Siedem Celina Paweł. Musimy jak
najszybciej ją odnaleźć. Podejrzewamy, że około południa
znajdowała się w okolicy Tongdean Road, a ostatnio niedaleko
gospodarstwa Dyke Grande w pobliżu Devil’s Dyke, skąd
odjechała jakieś czterdzieści pięć minut temu. Starannie
obejrzyjcie nagrania z monitoringu zarejestrowane pomiędzy
tymi dwoma miejscami i skorzystajcie z systemu rozpoznawania
tablic rejestracyjnych. Sprawdźcie też znany fragment numeru
w bazie danych.
– Cztery Siedem Celina Paweł? – upewnił się Kille.
– Właśnie tak.
– Mam w tym momencie tylko trzy samochody drogówki.
Sprawdzę, czym dysponuje oddział szybkiego reagowania
w Brighton. Jadą też do nas jednostki z innych hrabstw.
– Ta sprawa ma pierwszeństwo, Andy.
Grace zakończył rozmowę i od razu połączył się z pokojem
operacyjnym. Odebrał Norman Potting.
– Norman, czy jest tam z tobą Haydn Kelly?
– Nie, szefie – odpowiedział Potting ponuro. – Już wyszedł.
– Ty też powinieneś wrócić do domu.
– Wolę zostać tutaj, jeśli to nie problem – poprosił sierżant.
– Oczywiście. Skontaktuj się z Haydnem i poproś go, żeby jak
najszybciej przyjechał do Devil’s Dyke. Potrzebuję analizy śladów
butów.
– Zajmę się tym – obiecał Potting.
Ktoś zastukał w szybę. Grace podniósł wzrok i zobaczył twarz
Cassiana Pewe’a. Otworzył okno.
– Chowasz się przed deszczem, Roy? Nie masz nic lepszego do
roboty?
104
Poniedziałek, 4 listopada
Ślusarz kolejno zajął się oboma zamkami w drzwiach
wejściowych mieszkania, używając długiego, cienkiego szpikulca
zakończonego czymś, co wyglądało jak niewielki kwadratowy
ząb. Red i policjanci stali w pewnej odległości i obserwowali, jak
Mal Oxley manipuluje przyrządem, jednocześnie przyciskając
ucho do drzwi.
Po dwóch minutach otworzył drzwi pchnięciem.
– Myślałam, że tych zamków nie da się otworzyć wytrychem –
powiedziała Red, wchodząc do przedpokoju i zapalając światło.
– Owszem, istnieją takie zamki – rzucił z uśmiechem. – Wciąż
wymyślają nowe. Zwłaszcza w branży samochodowej. Jeśli
zatrzaśnie się kluczyki w którymś z nowoczesnych aut, pozostaje
skorzystanie z kluczyka od dilera. Ale większość zamków
montowanych w budynkach mieszkalnych można otworzyć
wytrychem. Na szczęście dla właścicieli, którzy zgubili klucze.
– Świetnie, więc jak mam zabezpieczyć swoje mieszkanie?
– Niech pani zawsze zakłada łańcuch, kiedy jest pani w domu.
– Wskazał jej drzwi. – Taki jak ten w zupełności wystarczy. Nikt
nie dostanie się do środka bez nożyc do metalu. Może pani spać
spokojnie.
– Ale kiedy wychodzę, nie ma sposobu, żeby powstrzymać
kogoś zdeterminowanego przed dostaniem się do mieszkania?
– Może pani na tyle utrudnić zadanie nieproszonym gościom,
że do środka dostanie się tylko prawdziwy zawodowiec. Ale
zawodowca nie sposób powstrzymać.
Red przypomniała sobie, co odkrył prywatny detektyw,
Red przypomniała sobie, co odkrył prywatny detektyw,
którego wynajęła jej matka. Bryce kiedyś zajmował się
instalowaniem zabezpieczeń w budynkach. A jedna z jego
magicznych sztuczek wiązała się z otwieraniem zamków.
– Dziękuję, zapamiętam to.
– Oba te zamki są wysokiej jakości. Lepszych pani nie
znajdzie. Wymienię cylindry.
– Rozejrzymy się – odezwała się posterunkowa Susi Holiday. –
Sprawdzimy, czy wszystko jest w porządku.
– Dobrze, dziękuję.
Policjanci weszli w głąb przedpokoju; z ich radiostacji
wydobywały się strzępki rozmów. „Celina Roman Cztery”,
usłyszała Red, a po chwili: „Dostaliśmy zgłoszenie o mężczyźnie,
który zachowuje się podejrzanie przy Trafalgar Gate”.
Zaczynała sobie uświadamiać, jak istotne jest to, że straciła
torebkę. Nie miała teraz kart kredytowych ani żadnej możliwości
wypłacenia gotówki, przynajmniej dzisiaj. Będzie musiała
zaczekać do rana na otwarcie banków.
– Przykro mi, ale nie mogę panu dzisiaj zapłacić – odezwała
się do ślusarza. Zauważyła, że wciąż trzyma jego skręta.
– Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem. – Wiem, gdzie pani
mieszka. – Przypalił jej papierosa, po czym w radosnym nastroju
ruszył do wyjścia. – Firma przyśle pani fakturę i zapasowe
klucze.
– Bardzo doceniam pańską pomoc.
– Polecam się na przyszłość. – Wyszczerzył zęby. – Wszystko
dla koleżanki palaczki!
Wypuściła go z mieszkania, zamknęła drzwi i ruszyła
w stronę salonu. Po drodze usłyszała odgłosy policyjnych
radiostacji dobiegające ze schronu, więc tam weszła. Było to
niewielkie pomieszczenie z krzesłem i prostym drewnianym
stołem, żaluzjowymi drzwiami do toalety z malutką umywalką,
przerobione z dawnego pokoju gościnnego. Okna i drzwi
uszczelniono przed dymem i ogniem. Na stole leżał telefon
komórkowy, w którym zapisano numer awaryjny oraz numer
posterunkowego Spofforda.
Susi Holiday przesunęła palcami wzdłuż krawędzi grubych na
piętnaście centymetrów stalowych drzwi zamykanych na
klamkę-gałkę, które przypominały wejście do bankowego
skarbca. Nie dało się ich otworzyć od zewnątrz.
– Tutaj powinna się pani czuć bezpieczna – zauważyła
posterunkowa.
– Owszem – przyznała Red.
– Co by się stało, gdyby straciła pani tutaj przytomność? –
spytał policjant. – Jak dostałyby się do pani służby ratunkowe?
– Właśnie w tym cały sens, żeby nikt nie mógł się do mnie
dostać – odparła Red. – Okno jest szczelnie zapieczętowane
i wyposażone w trójwarstwową szybę. Na parapecie powyżej
leży klucz do okiennego zamka – wskazała. – W najgorszym
wypadku strażacy prawdopodobnie mogliby się tamtędy do mnie
dostać.
Susi Holiday wyjrzała przez okno.
– Co znajduje się na dole?
– Uliczka na tyłach budynku. Kilka garaży i śmietnik.
– Nie wie pani, gdzie obecnie przebywa Bryce Laurent? –
spytała Holiday.
– Ostatnio widziałam go co najmniej półtorej godziny temu,
gdy strzelał do mnie z kuszy. Nie wiem, gdzie jest teraz.
– Naprawdę uważam, że powinna pani pojechać z nami na
posterunek w Brighton, gdzie ktoś mógłby się panią zająć.
– Straciłam całe popołudnie – odparła Red. – Staram się zrobić
karierę jako agentka nieruchomości i mam mnóstwo pracy. Jeśli
coś mnie zaniepokoi, zamknę się tutaj i do państwa zadzwonię. –
Łzy napłynęły jej do oczu. – Teraz stąd nie wyjdę. Proszę mnie
nie zmuszać.
– W porządku, nie możemy pani zmusić – odpowiedziała
łagodnie Susi Holiday. – Ale czy przynajmniej moglibyśmy dostać
pani ubranie do analizy w laboratorium?
– Dobrze, nie ma sprawy. Pójdę się przebrać.
Pięć minut później wróciła w szlafroku z brudnymi
ubraniami wciśniętymi do toreb, które dostała od policjantów.
– Dzisiaj będziemy pełnić służbę do północy – powiedziała
Holiday. – Przed pani blokiem przez całą noc będzie stał
samochód policyjny, ale my także postaramy się być w pobliżu.
Jeśli cokolwiek panią zaniepokoi, proszę zadzwonić pod numer
alarmowy. Nawet jeśli pani uzna, że to drobiazg. Chcemy, żeby
była pani bezpieczna. Detektywi już jadą do pani mieszkania.
Red pokiwała głową. Policjanci byli tak serdeczni, że znowu
poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.
– Dziękuję – powiedziała.
– Celina Roman Zero Dwa? – odezwał się głos w radiostacji.
Posterunkowa przekrzywiła głowę i odpowiedziała:
– Celina Roman Zero Dwa.
– Celina Roman Zero Dwa, uruchomił się alarm w kawiarni
Big Beach przy Hove Lagoon. Mamy informację o dwóch
intruzach. Możecie udać się na miejsce zdarzenia?
– Nie – odpowiedziała, nie podając powodu. Odwróciła się
w stronę Red. – Będziemy blisko przez cały wieczór.
Red podziękowała. Zatrzasnęła drzwi, zapięła łańcuch
i zamknęła obie zasuwy. W kuchni wyjęła z lodówki butelkę
białego wina Albariono, napełniła duży kieliszek i zabrała
popielniczkę z ociekacza. Przeszła do salonu, usiadła na kanapie,
wypiła solidny łyk wina i zapaliła skręta, który znów zgasł.
Wyjrzała przez okno na światła apartamentowca po drugiej
stronie podwórza i wzięła do ręki pilota.
Drżała jej dłoń. Tak bardzo, że nie mogła wcisnąć zielonego
guzika, aby włączyć telewizor. Odłożyła pilota, zaciągnęła się
papierosem i opróżniła kieliszek. Poszła do kuchni, żeby sobie
dolać, ale ostatecznie przyniosła do salonu całą butelkę.
Wino ją uspokajało. Wypiła jeszcze trochę, a następnie
zadzwoniła z telefonu stacjonarnego na komórkę mamy. Ręce już
mniej jej się trzęsły i z ulgą usłyszała głos, który odezwał się już
po drugim sygnale.
– Kochanie, nic ci nie jest? – Matka sprawiała wrażenie
– Kochanie, nic ci nie jest? – Matka sprawiała wrażenie
rozpaczliwie zdenerwowanej.
– Jestem w domu i nic mi nie grozi. Policjanci są na zewnątrz.
A co u ciebie i taty?
– My również jesteśmy bezpieczni. Właśnie słyszeliśmy
najnowsze wieści. Policyjny śmigłowiec rozbił się niedaleko
Brighton i wygląda na to, że zginęły trzy osoby. Sympatyczny
funkcjonariusz, który stoi na korytarzu i nas pilnuje, powiedział,
że brałaś udział w tych zdarzeniach. Twój ojciec i ja
odchodziliśmy od zmysłów ze zmartwienia.
– Nic mi nie jest. Boże, gdzie jesteście?
Matka nagle się zawahała i ściszyła głos niemal do szeptu.
– Niestety, nie możemy nikomu powiedzieć. Przenieśli nas
z hotelu, ale nie mogę ci zdradzić dokąd, na wypadek… wiem, że
to brzmi absurdalnie… gdyby Bryce nas podsłuchiwał. Na pewno
dobrze się czujesz? Nic ci nie grozi?
– Nic. Policja pilnuje mieszkania.
– Bądź z nami w kontakcie, kochanie. Dzwoń do nas co
godzinę, dopóki się nie położysz, dobrze?
Red obiecała, że to zrobi, po czym zakończyła rozmowę
i zadzwoniła na komórkę Raquel.
Połączyła się z pocztą głosową.
„Cześć, mówi Raquel. Przepraszam, ale nie mogę teraz
odebrać. Zostaw wiadomość, a oddzwonię do ciebie, kiedy tylko
będę mogła”.
– Cześć, Raq. To ja. Oddzwoń do mnie, jeśli jeszcze nie będzie
za późno.
Nalała sobie kolejny kieliszek wina, a potem zapaliła
następnego papierosa, tym razem Silk Cut. Smakował słabo
w porównaniu z mocnym tytoniem od ślusarza. Zgasiła go
w popielniczce, zabrała kieliszek, przeszła do sypialni, rozebrała
się, po czym weszła do łazienki, odkręciła prysznic i zaczekała na
ciepłą wodę. Policjanci prosili, żeby się nie kąpała, ze względu na
ślady, które mogły pozostać na jej ciele, ale ich nie posłuchała.
Czuła się brudna i zalecenia policji jej nie obchodziły.
Stanęła pod strumieniem wody i chociaż zapiekły ją rany,
Stanęła pod strumieniem wody i chociaż zapiekły ją rany,
długo nie wychodziła, rozkoszując się gorącą wodą i wreszcie
nieco się odprężając, pewnie także dzięki winu. Mimo wszystko
nie pozbyła się lęku.
W jej umyśle pojawiały się obrazy z filmu Psychoza. Nóż
rozrywający prysznicową zasłonę.
A jeśli Bryce jakoś się tutaj dostał? Nie usłyszałaby go przez
szum wody.
Czując się całkowicie bezbronna, drżąc z zimna i strachu,
wyszła z kabiny i delikatnie się wytarła. Posmarowała środkiem
odkażającym najgorsze skaleczenia i otarcia, włożyła gruby
szlafrok i przeszła korytarzem do drzwi wejściowych, po drodze
mijając schron. Miała wrażenie, że wszystko wygląda tak samo.
Łańcuch był na miejscu. Wyjrzała przez judasz i zobaczyła tylko
słabo oświetlone, ciche półpiętro.
Zadźwięczał jej telefon. Pośpiesznie wróciła do salonu
i zobaczyła, że dzwoni Raquel Evans. Czym prędzej chwyciła
słuchawkę.
– Cześć – powiedziała.
– Red, jesteś cała?
– Bywało lepiej.
– Co się dzieje? Paul i ja bardzo się martwimy.
– Prawdę mówiąc, miałam gówniany dzień. A co u ciebie?
– Powiedzieli nam, że od tej pory będzie nas pilnował
policjant, bo Bryce jest na wolności i próbuje skrzywdzić ludzi,
którzy są ci bliscy. Właśnie pojechałam po curry na wynos
i przez całą drogę musiał mi towarzyszyć gliniarz. Chcesz
przyjechać i zostać z nami?
– Przepraszam, że musicie to przeze mnie znosić, Raq.
– Nie przejmuj się nami. To my martwimy się o ciebie. Chcesz,
żebym po ciebie przyjechała?
– Nie, nic mi nie jest, naprawdę.
– Nie słychać tego w twoim głosie.
– Właśnie zmieniłam zamki w mieszkaniu, a przed moim
blokiem stoi radiowóz. Miałam cholernie ciężki dzień i jestem
wykończona. Chcę się tylko wyciszyć i przespać. Nic mi nie
będzie, dzięki.
– Może chcesz, żebym przy tobie posiedziała?
– Nie trzeba, serio.
– Co za skurwiel! Niewiarygodne. Nigdy go nie lubiłam. Ale
sprawiałaś wrażenie szczęśliwej i dobrze było widzieć cię
w takim stanie, więc nic nie mówiłam. Ale… jasna cholera…
– Niedługo go złapią. Szuka go cała policja z Sussex. Znajdą go,
a wtedy wszystko się skończy, Raq. Jestem o tym przekonana.
– Jakby co, zawsze możesz do mnie zadzwonić. O każdej
porze. Nieważne jak późno, rozumiesz?
– Kocham cię – odpowiedziała Red.
– Ja ciebie też.
105
Poniedziałek, 4 listopada
Ja też kocham was obie, dodał bezgłośnie Bryce Laurent,
słuchając ich rozmowy w furgonetce. Kocham was aż po grób.
Jesteś taka słodka, Raquel, i ty też, Red. Z tobą policzę się później,
Raquel, a także z twoim cwanym mężusiem, Paulem. Wiem, że
nigdy mnie nie lubiłaś. Chcesz poznać tajemnicę? Ja też za tobą
nie przepadałem. Ale czym jest odrobina nienawiści między
przyjaciółmi? Prawda, Raq?
A więc kochasz Red? Czy kiedykolwiek kochałaś ją tak, jak ja
ją kochałem, a ona mnie? Czy kiedykolwiek wysłała ci takiego
SMS-a? Popatrzył na ekran iPhone’a, na SMS-y, które przewijał
przez ostatnie dwadzieścia minut, dopóki nie dotarł do jednego
ze swoich ulubionych. Dotyczył pewnej fantazji, o której stale ze
sobą pisywali. Co ty na to, Raquel?
Wynajmujemy uroczy domek w Cotswolds i tam
jedziemy. Ty prowadzisz. Słuchamy muzyki, a ty nie
możesz przestać mnie dotykać. Biorę do ręki twoją dłoń
i ją całuję; zaczynam ssać palce i lizać grzbiet dłoni,
a potem z uśmiechem kładę ją sobie na piersi. Masujesz
mi ją i ściskasz sutki, co bardzo mnie nakręca.
Spoglądam w dół i widzę, jaki jesteś twardy, więc kładę
na nim rękę. Pulsujesz podnieceniem i mówisz mi, że
będziesz musiał zatrzymać samochód. Przy pierwszej
okazji zjeżdżasz na pobocze, ujmujesz moją twarz
i namiętnie mnie całujesz, a potem twoja dłoń wślizguje
się do moich majtek. Doprowadzasz mnie do
oszałamiającego orgazmu i sprawiasz, że chcę cię
jeszcze bardziej.
Czy kiedyś dostałaś od niej takiego SMS-a, Raquel? Nie sądzę.
A ja owszem, każdego dnia. Czasami kilka razy dziennie.
Dopóki jej jędzowata matka się nie wplątała i wszystkiego nie
zepsuła.
Może powinienem ci przesłać pełną listę SMS-ów od Red.
Wtedy zrozumiałabyś, jakie uczucie kiedyś nas łączyło.
Najgłębsza miłość, jaka może się pojawić między dwojgiem ludzi.
Może wtedy byś zrozumiała, dlaczego jestem trochę
niezadowolony.
Okłamałem cię. Jestem bardziej niż trochę niezadowolony.
A Red już wkrótce się o tym przekona.
Wyjął z kieszeni telefon na kartę, który kupił kilka dni
wcześniej, i wybrał numer alarmowy. Kiedy operator spytał,
z którymi służbami ma go połączyć, Bryce odpowiedział:
– Z policją. Proszę, to bardzo pilne!
106
Poniedziałek, 4 listopada
Już dawno przestał myśleć o podróży poślubnej. Wkrótce po
wpół do dziesiątej wieczorem, gdy powinien być z Cleo
w Wenecji, Roy Grace siedział razem z Bransonem, Cassianem
Pewe’em i komendantem Nevem Kempem w pomieszczeniu
monitoringu na trzecim piętrze posterunku policji przy John
Street. W pokoju nie było okien; przed sobą mieli rząd
monitorów i każdy z obecnych skupiał się na innym ekranie.
W Brighton and Hove działały czterysta trzy kamery
monitoringu.
Większość
obejmowała
swoim
zasięgiem
śródmieście, gdzie miała swoje źródło większość problemów, ale
odleglejsze dzielnice również były obserwowane, zwłaszcza
drogi wyjazdowe z miasta.
Cywilny operator Jon Pumfrey, elegancki i rzeczowy,
odtwarzał im nagrania. Właśnie przewijał do przodu, na czterech
monitorach, nagranie z kamer umiejscowionych w okolicach
Tongdean i Dyke Road Avenue, obejmujące godziny od południa
do wczesnego wieczora. Jak dotąd, nie zauważyli furgonetki
pasującej do opisu.
Pumfrey napił się kawy z termosu, a następnie odwinął
kanapkę, nie spuszczając wzroku z ekranów. Zsynchronizowany
zegar na wszystkich nagraniach dotarł do 19.32.
– Możesz zatrzymać obraz? – nagle poprosił Grace.
Operator nachylił się i wcisnął kilka przycisków na dużej
tablicy kontrolnej.
Grace wiedział, że mógłby zlecić komuś to zadanie, ale chciał
na własne oczy zobaczyć nagrania, podczas gdy jego ludzie
szukali Laurenta.
Kamera numer trzy pokazywała początek Dyke Road Avenue.
– Tędy powinien jechać do Devil’s Dyke z Tongdean Avenue –
powiedział.
– Tak – zgodził się Pumfrey.
– Mniej oczywistą trasą byłby objazd London Road przez
A dwadzieścia trzy – dodał Grace. – Obejrzyjmy nagrania
stamtąd.
– Odtworzę je na kamerze numer trzy.
Odezwał się telefon. Dzwonił dyżurny z dyspozytorni.
– Panie nadinspektorze, mam na linii mężczyznę, który
koniecznie chce z panem rozmawiać. Podobno dziś wieczorem
podwiózł kogoś, kto pasuje do rysopisu Red Westwood.
– Połącz go.
Po chwili w słuchawce rozległ się nieco przepity głos.
– Nadinspektor Grace?
– Tak, z kim rozmawiam?
– Jestem… nazywam się Marcus Cunningham. Wracając,
podwiozłem pewną kobietę. Stanęła mi na drodze niedaleko
Devil’s Dyke… kiepsko wyglądała. Rozumie pan?
– Proszę mówić dalej.
– Jechałem do domu z klubu golfowego. Zatrzymała mnie
i poprosiła o podwiezienie. Cała, dosłownie cała, była umazana
błotem i krwią. Poprosiła, żebym podwiózł ją do końca
Westbourne Terrace, więc ją tam zabrałem. Zapewniła, że nic jej
nie będzie. Potem wróciłem do domu i obejrzałem wiadomości.
Postanowiłem wrócić i sprawdzić, czy wszystko z nią
w porządku.
– Gdzie pan teraz jest? – spytał Grace, z trudem zachowując
cierpliwość.
– Chodzi o to, że cofnąłem się tutaj… bo było mi wstyd, że tak
ją zostawiłem na ulicy. Ale teraz nigdzie jej nie widzę. Dlatego
postanowiłem zadzwonić na policję. Upewnić się, że nic jej się
nie stało.
– Jest pan blisko jej mieszkania?
– Tam gdzie ją wysadziłem. Przy Westbourne Terrace.
– O której to było?
– Tuż przed dwudziestą. Zostałbym z nią, ale moja żona,
rozumie pan… czekała na mnie z kolacją… a ja obiecałem, że
będę w domu o dziewiętnastej. Ale potem oglądaliśmy Sky News
Live i pokazali zdjęcie tej młodej kobiety. Uznałem, że
chcielibyście o tym wiedzieć.
– Słusznie – rzucił Grace. – Jestem panu bardzo wdzięczny.
A więc jest pan teraz przy Westbourne Terrace?
– Tak. Odstawiłem ją pod drzwi jej domu, żeby upewnić się, że
nic jej nie grozi.
– Słyszał pan w telewizji, że została uprowadzona?
– Tak, ale teraz już nic jej nie grozi?
– Nic jej nie grozi, bardzo panu dziękuję. Z czystej ciekawości,
może mi pan powiedzieć, co pan widzi z miejsca, w którym pan
się teraz znajduje?
– Proszę bardzo. Z bocznej uliczki wyjeżdża radiowóz. Ma
włączonego koguta. Teraz popędził Westbourne Terrace. Trochę
mu się śpieszy. Aha, w wiadomościach mówili, że szukacie małej
białej furgonetki Renault?
– Zgadza się.
– Jeśli to was interesuje, to minąłem taką, kiedy tutaj
jechałem. Stała przy wlocie Westbourne Terrace.
107
Poniedziałek, 4 listopada
Red obudziła się oszołomiona, słysząc ostry dźwięk dzwonka.
Ktoś dzwoni do drzwi? Gdzie ona jest, do diabła?
Dzwonienie nie ustawało.
W telewizji zobaczyła młodzieńczo wyglądającego ministra
zdrowia, który tłumaczył się z cięć w świadczeniach
zdrowotnych dla osób odwiedzających Wielką Brytanię.
Zrozumiała, że zasnęła na kanapie. Dzwonił jej telefon. Rzuciła
się po komórkę.
– Słucham? – Czuła się potwornie zmęczona.
– Red Westwood?
Rozpoznała przyjazny męski głos, ale nie od razu skojarzyła
czyj.
– Tak, kto mówi?
– Inspektor Glenn Branson. Jak się pani czuje?
Była otępiała, jakby jeszcze nie doszła do siebie. Zobaczyła na
stoliku pustą butelkę po winie i równie pusty kieliszek, a także
popielniczkę pełną niedopałków. Czyżby opróżniła całą butelkę?
I wypaliła tyle papierosów?
– Dobrze, dziękuję – odpowiedziała.
– Nie chcę pani straszyć, ale właśnie otrzymaliśmy zgłoszenie,
że furgonetka, która może należeć do Bryce’a Laurenta, pojawiła
się na pani ulicy.
Dostała gęsiej skórki.
– Myślałam, że… że pilnowaliście mnie całą noc?
– Bez obaw, tak było. Ale dla bezpieczeństwa chcielibyśmy,
żeby teraz na jakiś czas zamknęła się pani w schronie. Dopóki nie
sprawdzimy tej furgonetki i nie przeszukamy okolicy. Może pani
to zrobić?
Nagle odzyskała jasność umysłu.
– Chyba tak. Ale czy to konieczne? Zmieniono zamki i jestem
tutaj bezpieczna.
– Czułbym się lepiej, gdyby pani to zrobiła. To nie potrwa
długo. Musimy się upewnić, że nic pani nie grozi. Miejmy
nadzieję, że wkrótce go aresztujemy.
Mimo dreszczy wywołanych strachem Red ziewnęła.
– Dobrze, już tam idę.
– Mam numer telefonu, który znajduje się w środku.
Zadzwonię, kiedy tylko będzie pani mogła bezpiecznie wyjść,
w porządku?
– W porządku.
Rozłączyła się i poczłapała do przedpokoju, gdzie ponownie
popatrzyła w stronę drzwi wejściowych, sprawdzając, czy
łańcuch jest na swoim miejscu. Kiedy nieco się uspokoiła, weszła
do schronu, zapaliła światło i zatrzasnęła ciężkie drzwi.
Trzykrotnie przekręciła okrągłą klamkę, aż do oporu.
Wtedy zauważyła coś na podłodze – coś, czego wcześniej tam
nie było.
To była odwrócona karta do gry. Dama kier.
Nagle pochłonął ją lodowaty, paraliżujący wir strachu.
Usłyszała za sobą trzask drzwi do toalety i ktoś brutalnie
wykręcił jej obie ręce.
Potem rozległ się jego głos, cichy i spokojny.
– Teraz jesteśmy zupełnie sami, Red.
108
Poniedziałek, 4 listopada
Grace biegiem pokonał trzy ciągi schodów, a tuż za nim pędził
Branson. Wybiegli przez tylne drzwi, przecięli zalewany
deszczem parking i wsiedli do forda. Branson zajął miejsce za
kierownicą i ruszyli wzdłuż rzędu policyjnych furgonetek
i radiowozów, po drodze zapinając pasy.
Gdy wyjechali przez główną bramę, Branson sięgnął w stronę
przycisku uruchamiającego niebieskie światła i syrenę.
– Tylko światła – zarządził Grace. – Wyłączymy je, kiedy
będziemy blisko celu… nie chcę go ostrzec. Uzbrojeni tajniacy też
już są w drodze.
Jego przyjaciel pokiwał głową, mknąc zbyt szybko w dół
stromego zjazdu. Grace nie był pewien, czy na tak wilgotnej
i śliskiej nawierzchni zdołają się zatrzymać na dole, przy
skrzyżowaniu z A23. Branson jednak nie miał zamiaru się
zatrzymywać. Najwyraźniej nadmiernie wierzy w siłę
niebieskich świateł, pomyślał Grace, ale tego nie powiedział, bo
skupiał się na czekającym ich zadaniu. Zadzwonił jego telefon.
– Nieoznakowane pojazdy już czekają przy wlocie i wylocie
Westbourne Terrace – zameldował Andy Kille. – Jeden na New
Church Road, a drugi na Kingsway. Nie widać ich z Westbourne
Terrace. Jeśli Srebrni zauważą białą furgonetkę Renault z tablicą
rejestracyjną zawierającą znaki Cztery Siedem Celina Paweł,
natychmiast ją zatrzymają. Dostali od swojego dowódcy
upoważnienie do użycia wszelkich niezbędnych środków.
– Rozumiem – rzucił Grace.
Branson pędem minął Royal Pavilion, który wznosił się po
Branson pędem minął Royal Pavilion, który wznosił się po
prawej stronie, a następnie pokonał rondo nieopodal wejścia na
molo i klucząc między samochodami, mknął na zachód wzdłuż
wybrzeża. Znowu zadźwięczała komórka Grace’a. Dzwonił
posterunkowy Spofford.
– Red Westwood nie odbiera telefonu stacjonarnego w swoim
mieszkaniu.
– Na pewno tam jest?
– Na sto procent. Gdyby wyszła, zobaczyliby ją nasi ludzie na
zewnątrz.
Właśnie mijali Statuę Pokoju, która wznosiła się na granicy
pomiędzy niegdyś oddzielnymi miasteczkami Brighton and Hove.
Od mieszkania Red Westwood dzieliło ich około półtorej minuty
jazdy w dotychczasowym tempie.
– Próbowałeś dzwonić na telefon w schronie? – spytał Grace.
– Owszem, dzwonię pod ten numer co dwie minuty.
Spotkał już takich policjantów jak Spofford. Sumiennych,
pracowitych, troskliwych i uczciwych.
– Mój numer jest wgrany do pamięci tego telefonu. Jeżeli pani
Westwood będzie miała powód, aby wejść do schronu i zamknąć
się w nim, powinna natychmiast do mnie zadzwonić.
Branson zwolnił przed czerwonym światłem na końcu Grand
Avenue, ale po chwili przyśpieszył i przemknął przez
skrzyżowanie. Spojrzał na przyjaciela.
– Powinna być w schronie – powiedział. – Zanim wyszliśmy,
powiedziałem jej, żeby tam weszła.
– Zadzwoń ponownie na telefon w schronie, Rob – nakazał
Grace posterunkowemu.
– Dobrze. Muszę skorzystać z tego aparatu, więc później do
pana oddzwonię.
Biała furgonetka Renault przy wlocie Westbourne Terrace,
pomyślał. Po raz kolejny zadzwonił jego telefon.
– Roy Grace, słucham.
To był sierżant Exton, któremu udało się zdobyć informacje
na temat modeli furgonetek.
– Kangoo, Trafic i Master.
Grace zapamiętał te nazwy, a po chwili usłyszał, że ktoś inny
próbuje się dodzwonić. Pośpiesznie podziękował sierżantowi
i odebrał nowe połączenie, mając nadzieję, że to Spofford.
Miał rację. Ale posterunkowy nie miał dobrych wieści.
109
Poniedziałek, 4 listopada
– Mamy całą godzinę, Red! Co prawda chciałbym pobyć z tobą
dłużej, bo mamy mnóstwo do nadrobienia. Ale przez godzinę też
można wiele zrobić, prawda? A zresztą czas to luksus, na który
nie każdy może sobie pozwolić. Czuję, że drżysz, Red.
Denerwujesz się, prawda? Już nie jesteś taka pewna siebie jak
wcześniej w furgonetce, kiedy wbiłaś we mnie swoje ostre
pazurki. Oślepiłaś mnie na jedno oko. Mam nadzieję, że tylko
tymczasowo, ponieważ to moje dominujące oko. Masz szczęście.
Na pewno bym nie spudłował, gdybym używał go do celowania.
Załatwiłbym cię pierwszym strzałem. Ale to już przeszłość. Tak
samo jak ty. Tak jak ja. Wkrótce oboje staniemy się historią.
Red milczała. Trzymał ją za nadgarstki tak mocno, że sprawiał
jej ból. Komórka leżąca na biurku przed nią zaczęła dzwonić.
Wydawała z siebie cichy, uporczywy świergot. Cztery dzwonki,
pięć, sześć.
W końcu ucichła.
– Oczywiście moglibyśmy mieć do dyspozycji znacznie więcej
niż godzinę, Red, gdybym mógł ci zaufać.
Czuła na szyi jego gorący oddech i miętowy zapach, jakby
przed chwilą umył zęby. Myśli kłębiły jej się w głowie, gdy
próbowała znaleźć wyjście z tej sytuacji. Jakie ma możliwości? Co
powinna mu powiedzieć?
Telefon znów zaświergotał.
– Wiem wszystko o tym pokoju – ciągnął Bryce. – O twoim
schronie. Zaprojektowano go, by zapewnić ci godzinę
bezpieczeństwa. Nie da się do niego dostać przez pełne
sześćdziesiąt minut! Tyle czasu zajmuje otwarcie drzwi od
zewnątrz. Nawet twój nowy przyjaciel inspektor Branson i jego
pełen zapału szef, nadinspektor Grace, nie uwinęliby się szybciej,
choćby wykorzystali wszystkie swoje możliwości. Powiem ci, jaki
masz wybór. Chcesz się dowiedzieć?
– Chcę się dowiedzieć, jak się tutaj dostałeś.
– Nie wątpię. Jestem specjalistą od uwalniania się z więzów,
i to najlepszym.
– Wiem, że jesteś najlepszy. – Może odwołując się do
narcyzmu Bryce’a, uśpi jego czujność? – Wprost genialny.
– Ktoś, kto umie wydostać się z każdej pułapki, potrafi także
wszędzie się dostać. Prawda?
– Więc jak to zrobiłeś?
– To proste, Red. Twoi sąsiedzi z góry wyjechali. Wszedłem do
nich i wyciąłem jeden z paneli podłogowych, dokładnie nad
toaletą w twoim schronie. Proste. Wiedziałem, że nikt nie będzie
patrzył na sufit i nie zauważy szpar, gliniarze nie są tacy bystrzy.
Myślisz, że cię ochronią? Właśnie masz tego dowód. Uważali, że
zapewnią ci bezpieczeństwo, jeśli otoczą mieszkanie, ale nie
przyszło im do głowy zajrzeć do mieszkania piętro wyżej. Nie
boję się dzielić z tobą takimi tajemnicami, ponieważ i tak nikomu
ich nie zdradzisz. Już nigdy.
Telefon przestał dzwonić.
– Wiesz, co sobie myślę, Red?
– Na jaki temat?
– Myślę, że ten telefon za minutę znów zacznie dzwonić.
– Nie mówiłeś, że jesteś też jasnowidzem.
Od razu pożałowała tych słów. Odpowiedź była pełna jadu.
– Wielu rzeczy o mnie nie wiesz, ty głupia dziewczyno. Bardzo
wielu. Nigdy nie dałaś mi szansy. Ani ty, ani twoja matka, ani
twój pokorny ojczulek kretyn.
Red milczała.
– Twoi przyjaciele z policji niedługo domyślą się, gdzie jesteś
i kto ci towarzyszy. Właśnie dlatego się tutaj dobijają: ponieważ
nie odbierasz telefonu stacjonarnego. Zobaczyli moją furgonetkę
na ulicy i kazali ci tu wejść. Jeśli nie odbierzesz i nie powiesz im,
że wszystko jest w porządku, spróbują się włamać. Zajmie im to
godzinę. Wiesz, co znajdą, kiedy w końcu otworzą drzwi?
Red walczyła z ogarniającym ją przerażeniem, próbując
wymyślić, co odpowiedzieć, żeby zyskać trochę czasu.
– Oglądałaś kiedyś Romea i Julię, Red? – spytał Bryce. – A może
grałaś w szkolnym przedstawieniu? To straszliwa tragedia
pomyłek między kochankami. Nasze losy to współczesna wersja
tej historii, nie sądzisz? Pamiętasz ostatnie wersy, kiedy oboje już
leżą martwi? Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył, jak ta
historia Romea i Julii5.
Wciąż nie odpowiadała.
– To takie smutne, Red. Umarli na próżno. To samo czeka nas
dwoje. Chyba że…
– Chyba że co? – spytała, wyczuwając cień nadziei.
110
Poniedziałek, 4 listopada
– Dwa razy? – spytał Grace posterunkowego Spofforda, gdy
Branson, już z wyłączonymi sygnałami świetlnymi, skręcił
w Westbourne Terrace i zwolnił na widok radiowozu stojącego
w bocznej uliczce i dwójki funkcjonariuszy, którzy siedzieli
w środku.
– Tak jest – odparł Spofford. – Dzwoniłem dwa razy i nie
odebrała.
– Spróbuj jeszcze raz – polecił Grace, po czym zwrócił się do
przyjaciela: – Podjedź dalej, chcę sprawdzić, czy furgonetka
nadal tam jest.
Kiedy zbliżyli się do skrzyżowania z szeroką New Church
Street, obaj zobaczyli białe renault zaparkowane po prawej
stronie. Branson zatrzymał się obok niego. Grace wyjął latarkę ze
schowka i wyskoczył na zewnątrz. Poświecił na przednią tablicę
rejestracyjną i od razu dostrzegł znaki 47 CP.
W świetle latarki widział trzy telefony komórkowe leżące na
siedzeniu pasażera. Chciał oświetlić także tylną część wnętrza
pojazdu, ale była odgrodzona zasłoną. Przeszedł na tył furgonetki
z przyciemnianymi szybami i zobaczył otwór, który pozostał po
usuniętej klamce. Między skrzydłami drzwi widniała wąska
szpara. Kusiło go, by się włamać, ale znając zamiłowanie
Laurenta do urządzeń zapalających, uznał, że byłoby to
niebezpieczne, a zresztą wyglądało na to, że wewnątrz nikogo
nie ma.
Nagle zauważył obok siebie rowerzystę.
–
Nadinspektorze
Grace!
Jestem
Adam
Trimingham
– Nadinspektorze Grace! Jestem Adam Trimingham
z „Argusa”. Mieszkam w pobliżu. Coś się dzieje?
– Kurczę, wszędzie was pełno! – rzucił Branson do
podstarzałego dziennikarza, gdy przyjaciel zaświecił latarką
przez szparę między drzwiami i mrużąc oczy, zajrzał przez
otwór po klamce.
– Cholera! – zaklął Grace.
Światło latarki wydobyło z ciemności coś, co przypominało
salę tortur. Na podłodze leżał materac, a po jego obu stronach
przykręcono do podłoża pasy przeznaczone do krępowania rąk
i nóg. Grace zobaczył też piłę. Leżącą na boku torbę, z której
wypadły kombinerki i niewielki palnik. Transformator
podłączony do samochodowego akumulatora z zaciskami na
długich kablach. Kilka masek jak z horroru. A także szlifierkę.
– O Jezu! – odezwał się Branson, zerkając mu przez ramię.
Zaskoczył ich nagły błysk. Dziennikarz zrobił zdjęcie.
111
Poniedziałek, 4 listopada
– Chyba że… – drażnił się z nią Bryce. – Chyba że…
Telefon znów zaczął świergotać.
– Chyba że odbierzesz i powiesz im, że nic ci się nie stało
i wszystko jest w najlepszym porządku. Wtedy zyskamy trochę
czasu dla siebie! Jak ci się to podoba?
Odezwał się czwarty dzwonek.
Potem piąty.
– Dobrze – odpowiedziała. – Dobrze, zrobię to.
– Mądra dziewczynka.
Red poczuła, że Bryce puścił jej ręce. Podeszła do telefonu,
podniosła go z podstawki i wcisnęła zielony guzik, gorączkowo
zastanawiając się, co zrobić. Usłyszała głos Roba Spofforda.
– Red? Nic ci nie jest?
– Wszystko w porządku – odparła. – Nigdy nie czułam się
lepiej. Jest jakiś problem?
– Nie odbierałaś telefonu, więc się martwiłem.
– Pomocy! – krzyknęła nagle, obracając się i po raz pierwszy
spoglądając na Bryce’a. Był ubrany na czarno, w bluzę
z kapturem. Szybkim ruchem z całych sił wbiła mu antenę
telefonu w zdrowe oko.
Zaskoczony, zatoczył się do tyłu. Zaczęła obracać
nadgarstkiem, coraz mocniej wbijając antenę w oczodół. Słysząc,
jak Bryce stęka z bólu, z całych sił uderzyła go kolanem w krocze.
Jęknął, zachwiał się i upadł. Skoczyła na niego i zaczęła
okładać go po głowie telefonem; nie przestała nawet wtedy, gdy
poczuła, że plastik pęka jej w dłoni. Tłukła Bryce’a raz za razem.
Nagle, zupełnie jakby odnalazł w sobie nadludzką siłę, dźwignął
ją z siebie i odepchnął, tak że mocno uderzyła o krawędź stołu.
Po chwili, kipiąc wściekłością, stanął nad nią z czerwonymi
pręgami wokół oczu i z nożem rzeźnickim w dłoni. Szaleńczo
mrugał i toczył pianę z ust.
– Ty pierdolona mała suko. Zabiję cię. Ty głupia pierdolona
szmato.
Machnęła na oślep nogą i poczuła przeszywający ból, gdy
ostrze skaleczyło jej kostkę. Wykręciła się w bok, chwytając
krzesło, i zasłoniła się nim, w momencie kiedy Bryce próbował
zadać następny cios nożem. Ostrze z głuchym hukiem wbiło się
w spód siedziska.
– Pomocy! – wrzasnęła, mając nadzieję, że połączenie nie
zostało przerwane. Że ktoś ją słyszy i przybędzie jej z pomocą.
– Godzina, suko! Cała godzina!
Zamachnęła się krzesłem, trafiając go w dłonie i wytrącając
nóż, a następnie uderzyła z drugiej strony, w kolana. Cofnął się
ze zbolałą miną.
Nóż leżał na podłodze, w połowie odległości między nimi.
– Możesz wrzeszczeć do woli, suko. Usłyszą cię, ale niczego nie
zrobią. Będą musieli słuchać, jak cię zabijam, ale najpierw będę
cię torturował. Na pewno spodobają im się twoje krzyki, chociaż
nie tak jak mnie.
Skoczył w stronę noża.
112
Poniedziałek, 4 listopada
Zadzwonił telefon Grace’a.
– Tak?
– On jest z nią w środku – powiedział Spofford. – Musimy jak
najszybciej się tam dostać.
– Jak sforsować te cholerne drzwi? – spytał nadinspektor. –
Jest jakaś inna droga wejścia?
– Okno z tyłu budynku. Ale to drugie piętro.
– Więc jak on się tam dostał, do cholery? – Grace przez chwilę
się zastanawiał. Facet ma łeb na karku. Jest iluzjonistą. Magiczne
sztuczki często polegają na odwróceniu uwagi. Iluzjonista
sprawia, że nie patrzymy na kieszeń, z której zaraz coś wyjmie,
albo na monetę, którą zamierza wsunąć do rękawa. Bryce
Laurent zapewne postrzegał schron jako wyzwanie. Grace
przypomniał sobie słowa psychologa behawioralnego, Juliusa
Proudfoota.
„Musi zwyciężyć, nie bierze pod uwagę innej możliwości.
Zabije Red, a potem siebie, traktując to jako ostateczny akt oporu
wobec ciebie”.
Godzina.
Laurent wyposażył swoją furgonetkę w sprzęt potrzebny do
pojmania i torturowania dziewczyny. Czy zdaje sobie sprawę, że
dostanie się do schronu zajmie im godzinę? A jeśli tak, to czy
zaplanował każdą minutę? Czy zamierza torturować lub dręczyć
Red Westwood do samego końca? Przynajmniej dawało im to
nieco czasu.
– Wezwij straż pożarną – polecił. – Potrzebuję drabiny, która
– Wezwij straż pożarną – polecił. – Potrzebuję drabiny, która
dosięgnie do tego okna. Niech nie włączają syren ani koguta.
Posterunek straży pożarnej znajdował się w odległości
zaledwie półtora kilometra. Dotrą tutaj w ciągu pięciu minut.
Odwrócił się do Bransona i wskazał palcem jego samochód.
– Zawracaj i zawieź nas przed jej dom.
Po niecałej minucie wyskoczył z auta, jeszcze zanim się
zatrzymało, podbiegł do radiowozu i otworzył drzwi po stronie
pasażera, pokazując legitymację.
– Tak, panie nadinspektorze? – odezwała się posterunkowa
Susi Holiday.
– Proszę przejść ze mną na tył budynku. – Popatrzył na
zegarek. Szacował, że minęło już dwadzieścia minut. Liczyła się
każda sekunda. Zastanawiał się, co się dzieje w schronie.
Musiał mieć nadzieję, że Red wciąż żyje. Głowił się, próbując
odkryć, w jaki sposób Laurent mimo policyjnej obstawy dostał
się do mieszkania. Nagle doznał olśnienia.
113
Poniedziałek, 4 listopada
Kiedy sięgnął po nóż, zdesperowana Red cisnęła w niego
krzesłem. Siedzisko trafiło Bryce’a prosto w głowę, tak że się
zatoczył. Wpadł na żaluzjowe drzwi, łamiąc je, po czym
znieruchomiał na podłodze w toalecie.
Red doskoczyła do noża, chwyciła go, schowała pod pachą
i zaczęła rozpaczliwie kręcić klamką. Zdążyła wykonać tylko pół
obrotu, gdy usłyszała za sobą hałas. Obróciła się i zobaczyła, że
rozwścieczony Bryce pędzi w jej stronę, mrugając oczami.
Chwyciła nóż prawą ręką i uniosła go.
– Ty głupia krowo. Myślisz, że się ciebie boję? No dalej, dźgnij
mnie! Dźgnij mnie!
Nie ruszała się z miejsca, trzymając przed sobą ostrze. Mimo
że była przerażona, widziała, że on także się zaniepokoił.
Skoczyła naprzód, markując atak, a on się cofnął, niemal tracąc
równowagę. Ponownie rzuciła się do przodu, tym razem
zmuszając go do oparcia się plecami o pęknięte drzwi toalety.
Uśmiechnął się do niej.
– W porządku, Red, a więc masz nóż. Ale nie będziesz się nim
długo cieszyła. Daję ci moje słowo. Już wiesz, gdzie mi go
wbijesz? W końcu będziesz miała tylko jedną szansę. Zdajesz
sobie z tego sprawę? Musisz trafić prosto w serce. Jeśli ci się nie
uda, tylko mnie zranisz. A jeśli tak się stanie, bardzo mnie
rozzłościsz. Nie lubisz, kiedy się złoszczę, prawda? Pamiętasz
tamte chwile, gdy byliśmy razem, a ty działałaś mi na nerwy? Nie
jestem wtedy przyjemny.
– Ja też nie jestem przyjemna, Bryce.
Kpiąco wydął usta.
– Oho, ostra gadka! – Nagle zbliżył się do niej o krok. Duży
krok. Odskoczyła wystraszona.
– Dzielna dziewczynka! – drażnił się z nią, unosząc ręce, aby
pokazać, że nie ma broni. – Może wcale nie jesteś taka odważna,
jak ci się wydaje, Red. Jak myślisz? Nie mam pewności, czy
odważysz się mnie dźgnąć, nawet w obronie życia. Przekonamy
się? – Znów zbliżył się o krok.
Trzęsła się tak bardzo, że czuła, jak nóż drży jej w dłoni.
Chryste. Gdzie jest policja? Dlaczego nie słychać, żeby ktoś
próbował otworzyć drzwi?
Bryce zerknął na zegarek.
– W porządku, mamy mnóstwo czasu. Jeszcze nawet nie
zabrali się za drzwi. Dopiero wtedy zacznie się odliczanie. Ależ
czeka ich widok, co? Powiem ci, co sobie wymyśliłem. –
Uśmiechnął się, pokazując nieskazitelnie białe zęby. – A gdyby
policjanci po sforsowaniu drzwi znaleźli twoją odciętą głowę na
stole, wpatrzoną w nich, i mnie na podłodze z nożem w sercu?
Czyż to nie byłoby wspaniałe? Co, Red? Co? Jak sądzisz?
Zbliżył się o kolejny krok.
Z determinacją podniosła nóż.
– Nie podchodź! Zabiłeś Karla. Nie prowokuj mnie, Bryce.
Z przyjemnością cię zabiję.
Zbliżył się jeszcze bardziej. Dzieliło go od niej nieco ponad pół
metra.
Zanim zdążyła zareagować, chwycił ją za rękę, w której
trzymała nóż, i wykręcił tak mocno, że krzyknęła z bólu. Nóż
z łoskotem upadł na podłogę.
– Ops! – rzucił Bryce. – Co za niezdara!
Przez chwilę patrzyli na siebie wyzywająco. Red czuła, że
znów ogarnia ją groza. Musiała odzyskać nóż. Koniecznie.
Nagle Bryce kopnął nóż, posyłając go pod ścianę. Poza jej
zasięg.
– Już nie jesteś taką dzielną dziewczynką? – zakpił. – Gdzie
jest twoja mamusia? Dlaczego cię nie broni? Mamusia, która
wynajęła detektywa, żeby szpiegował nowego chłopaka córki?
A może twój tata wpadnie przez te drzwi ze swoją śmieszną
wiatrówką, z której zabija króliki w ogródku? Jak sądzisz?
Red wpatrywała się w niego. Strach ją sparaliżował.
– Obawiam się, że nie, Red. Mama i tata siedzą bezpieczni
w swoim schronie i pewnie oglądają jakiś film. – Zaczął
naśladować głos jej matki: – „Niestety, nie możemy nikomu
powiedzieć. Przenieśli nas z hotelu, ale nie mogę ci zdradzić
dokąd, na wypadek… wiem, że to brzmi absurdalnie… gdyby
Bryce nas podsłuchiwał. Na pewno dobrze się czujesz? Nic ci nie
grozi?”
Patrzyła na niego zaszokowana, uświadamiając sobie prawdę.
Podsłuchał ich rozmowę. Co jeszcze słyszał?
– Nic ci nie grozi, Red?
Zerknęła na nóż. Próbowała wymyślić jakiś sposób, by ominąć
Bryce’a. Wiedziała, że nie ma szansy pokonać go siłą, ale może
zdoła przemówić mu do rozsądku. Wciągnąć go w dłuższą
rozmowę. Policja na pewno już jest w drodze. Była tak
przerażona, że nie potrafiła logicznie myśleć. Musiała zachować
spokój. Koniecznie.
Myśleć rozsądnie.
– Jest ostry, Red. Wystarczająco ostry, żeby odciąć ci głowę.
Albo mnie. Może zrobimy wyścigi, kto pierwszy do niego
dopadnie?
– Czy odcięcie mi głowy naprawdę sprawi ci radość, Bryce?
– Ogromną.
– Ja nie chcę ci tego zrobić – odparła.
– Nie? – Posłał jej kpiący uśmiech.
– Naprawdę. To najpiękniejsza głowa, jaką kiedykolwiek
widziałam. Dlaczego miałabym chcieć zniszczyć kogoś tak
pięknego?
Wpatrywał się w nią i przez chwilę Red zastanawiała się, czy
jej się udało.
– Mówisz poważnie? – spytał.
– Mój Boże, oczywiście, Bryce.
Zerknął na zegarek.
– Hm, mów dalej, Red. Nie przerywaj.
Wzruszyła ramionami.
– Naprawdę cię kochałam.
– Wiem o tym. Ja też naprawdę cię kochałem. Ale czyż Oscar
Wilde nie napisał w Balladzie o więzieniu w Reading, że każdy
człowiek zabija to, co kocha?
– Jesteś dzisiaj w bardzo literackim nastroju.
– Owszem. Ostatnio wiele czytam. – Zerknął na nóż. –
Znacznie milej jest umierać z pięknymi słowami w myślach, nie
uważasz?
Oboje w tej samej chwili skoczyli w stronę noża. Zderzyli się
ze sobą na podłodze. Bryce chwycił nóż i uniósł go nad głowę.
Red wbiła mu palce w oczy, ale gwałtownie cofnął głowę. Wtedy
mocno ugryzła go w nadgarstek. Wrzasnął z bólu i z trzaskiem
upuścił ostrze na posadzkę.
– Ty suko!
Gdzieś za jego plecami rozległ się odgłos, jakby trzaśnięcie
drzwiami. Zaczęli zmagać się o nóż. Już go prawie miała, ale po
chwili Bryce zacisnął dłoń na jego rękojeści, przycisnął Red do
podłogi i uniósł ostrze.
W oczach błyszczało mu szaleństwo.
– Kto jest teraz córeczką tatusia? – spytał. – Które oczko mam
ci wyciąć najpierw, Red? Prawe czy lewe? Co?
Usiłowała się poruszyć, ale znów wstąpiły w niego wręcz
nadludzkie siły.
– Proszę, Bryce, porozmawiajmy jeszcze trochę.
– Nic z tego.
Zobaczyła zbliżające się ostrze. Nagle nóż zatrzymał się
i wypadł Bryce’owi z dłoni. Red usłyszała trzask przypominający
wyładowanie elektryczne.
Bryce zaczął dygotać, jakby dostał ataku padaczki. Skręcał się
i obracał w makabrycznym tańcu. Chwilę później padł na
podłogę, targany drgawkami. Od jego pleców do drzwi toalety
biegły wijące się przewody.
– Red, nic ci nie jest?! – ktoś zawołał.
Przeniosła wzrok z drgającego ciała na twarz nadinspektora
Roya Grace’a, który spuścił się z otworu nad toaletą i stanął obok
mężczyzny w niebieskiej kamizelce kuloodpornej i kasku
z osłonką, trzymającego coś, co wyglądało jak pistolet
z wystającymi kablami. Grace szybko do niej podszedł, zerkając
na trzęsącego się Bryce’a.
– Jesteś cała?
Popatrzyła w chłodne niebieskie oczy Grace’a. Serce waliło jej
jak młotem, a głowa pulsowała. Przez chwilę nie potrafiła
wykrztusić ani słowa.
– Tak, tak, dziękuję. Nic mi nie jest.
Kolejne osoby wchodziły przez otwór w suficie; wszystkie
miały na sobie takie same kaski z osłoną.
– Nic ci nie grozi, Red – powiedział Grace delikatnie. – Już po
wszystkim.
To były najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszała.
114
Niedziela, 10 listopada
Roy Grace klęczał obok swojej otwartej walizki i starannie
składał białą koszulę. Cleo postawiła wódkę z martini na stoliku
nocnym.
– Pomyślałam, że masz ochotę uczcić sukces drinkiem!
– Dziękuję. – Wypił łyk lodowato zimnego płynu. Był tak
mocny, że niemal palił mu przełyk. – Mmm, jesteś w tym coraz
lepsza.
– To ulubiony drink mojego ojca, pamiętasz?
– Tak, jego drinki są naprawdę zabójcze.
– Czyli ten jest za słaby?
Uśmiechnął się.
– Jest wystarczająco mocny. Jeszcze kilka łyków i nie będę
miał pojęcia, co pakuję.
– Zależy mi na tym, żebyś zabrał tylko jedną rzecz. – Zarzuciła
mu ręce na szyję i lekko ugryzła go w ucho. – Ale za chwilę chyba
nie zmieści się w walizce. – Ponownie skubnęła jego ucho.
– Jesteś strasznie niegrzeczna i za to cię kocham.
– A ty jesteś napaloną bestią i też cię kocham, nadinspektorze.
– Wzięła szklaneczkę ze stolika, upiła łyk i pocałowała Grace’a,
pozwalając, by wódka z martini powoli przepłynęła do jego ust.
– Mmmmm! – zamruczał.
– Więc jutro naprawdę wyjeżdżamy, kochanie?
– Tylko tydzień później, niż planowaliśmy. – Przycisnął jej
dłoń do swoich ust i pocałował każdy z palców. – Tak bardzo cię
kocham.
– Ja ciebie też.
Poczuł zapach żony i ciepło jej oddechu i mocniej przyciągnął
do siebie jej rękę.
– Jak się czuje ta biedna kobieta, Red Westwood? – spytała
Cleo.
– W porządku, to twarda dziewczyna. Wczoraj zajrzałem do
jej biura, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, i zadać kilka pytań.
Sprawiała wrażenie zaskakująco pełnej energii. Ale bardzo ją
martwi, że Laurent wyjdzie na wolność.
– Chyba trafi do więzienia?
– Na razie tak. Ale możliwe, że nie na zawsze. Nawet jeśli
dostanie dożywocie, może zostać przedterminowo zwolniony
i Red zdaje sobie z tego sprawę.
– Mój Boże, biedna kobieta. Żyć z taką świadomością. Cały
czas obawiać się, że facet zostanie zwolniony albo, co gorsza,
ucieknie.
– Chyba na razie będzie się trzymała z daleka od serwisów
randkowych.
– Wcale jej się nie dziwię!
Za oknem rozległa się potężna eksplozja. Oboje aż
podskoczyli.
– Cholera, co to było? – rzucił Grace. Z dołu dobiegł skowyt
Humphreya.
Po chwili zrozumieli, co się dzieje. Kilka dni wcześniej
obchodzono Noc Guya Fawkesa. Ludzie zapewne wciąż odpalali
fajerwerki.
Gdy Noah zaczął płakać, Cleo zerwała się z podłogi i popędziła
do pokoiku dziecięcego, po drodze niemal potykając się
o Humphreya, który wbiegł po schodach i wpadł do sypialni jak
czarna włochata rakieta; piszczał i skowyczał z podkulonym
ogonem. Był cały przemoczony po niedawnym pobycie na
zalanym deszczem tarasie, skąd obszczekiwał kota sąsiadów.
– Spokojnie, Humphrey! Spokojnie!
Rozległ się kolejny potężny wybuch, a za oknami rozbłysły
jaskrawobiałe światła. Pies zaskomlał, przemknął obok
Grace’a i wskoczył prosto do otwartej walizki, gdzie zaczął się
obracać na białej koszuli swojego pana.
– Hej! Hej! Złaź, głupi kundlu!
Zwierzę popatrzyło na niego z wyrzutem, jakby chciało
powiedzieć: „Zostawiasz mnie samego, gdy coś tak wybucha?”.
Noah zaczął płakać jeszcze głośniej.
– Cholera, to moja najlepsza koszula! – ubolewał głośno Grace.
Cleo wróciła do pokoju, tuląc syna ubranego w niebiesko-białe
pasiaste śpioszki. Chłopiec wypłakiwał oczy.
– Tylko popatrz na tego kundla! – poskarżył się Grace. –
Zobacz, co zrobił z moją koszulą!
– Oto uroki rodzinnego życia, kochanie – powiedziała Cleo,
uśmiechając się. – Jesteś pewien, że chcesz jechać?
Zamiast odpowiedzi podniósł szklaneczkę i jednym haustem
dopił drinka.
115
Poniedziałek. 11 listopada
Alan Setterington, zastępca dyrektora zakładu karnego
w Lewes, wyszedł spod prysznica w przebieralni, wytarł się do
sucha, a następnie włożył ciemnoszary garnitur, białą koszulę
i jeden z jaskrawych krawatów, które lubił nosić. Była siódma
rano, a on po półtoragodzinnej jeździe rowerem z domu do pracy
bocznymi drogami Sussex czuł się pełen życia.
Był wysokim mężczyzną po czterdziestce, o chłopięcej urodzie
i szczupłej wysportowanej sylwetce. Cała jego kariera zawodowa
wiązała się z państwową służbą więzienną, w której
w stosunkowo młodym wieku osiągnął obecne stanowisko.
Wcześniej pracował w kilku brytyjskich więzieniach
o zaostrzonym rygorze, gdzie miał wątpliwą przyjemność
spotkania najgorszych przestępców swojego pokolenia.
Setterington wciąż z entuzjazmem podchodził do swojej pracy
i nie pozwalał, by kontakt z więźniami odciskał piętno na jego
życiu. Ale dzisiaj był nieco zmęczony. Kilka dni temu
przywieziono
pewnego
człowieka,
Bryce’a
Laurenta,
zatrzymanego pod zarzutami zabójstwa i podpalenia. W jego
oczach był chłód, z jakim Setterington zetknął się tylko kilka razy
w życiu. Mrok, w którym kryła się niezmierzona głębia
nieludzkiej natury.
Odwiedzający zawsze czują się nieswojo w więzieniach,
a zakład w Lewes, wybudowany w czasach wiktoriańskich, robił
wyjątkowo przytłaczające wrażenie. Szare betonowe posadzki,
gołe ściany i typowa dla więzienia woń, której nie sposób
dokładnie opisać – mieszanka środków odkażających, mydła,
nieświeżych ubrań, potu i rozpaczy.
Najcenniejszą walutą w zakładzie karnym jest informacja.
Wszędzie stoją więźniowie w karmazynowych strojach
i nadstawiają ucha. Starają się podsłuchać najnowsze wieści.
Właśnie dlatego żaden rozsądny strażnik więzienny nie mówi,
gdzie mieszka, jakim jeździ samochodem ani dokąd wybiera się
na wakacje. Nigdy nie wiadomo, kto pewnego dnia zapragnie się
na nich zemścić.
Setterington wszedł do swojego gabinetu i włączył czajnik,
żeby zrobić rozpuszczalne cappuccino, po czym usiadł przy
biurku i odpakował kanapkę z jajkiem i pomidorem oraz
kawałek ciasta marchewkowego, które upiekła dla niego żona,
Lisa. Gabinet był surowo i funkcjonalnie urządzony. Okno
wychodziło na zalane deszczem podwórko do ćwiczeń.
Setterington nie tylko mógł stąd obserwować więźniów, ale także
od czasu do czasu zobaczyć, jak ktoś przerzuca przez mur paczkę
z kontrabandą. W środku zazwyczaj znajdowały się narkotyki
albo telefony komórkowe.
Pilnowanie siedmiuset dwudziestu więźniów, w tym wielu
bardzo cwanych, to niełatwe zadanie. Nie był zachwycony tym,
że do więzienia szmugluje się przedmioty z zewnątrz, ale nie
mógł nic na to poradzić. Ludzie przerzucali paczki przez mur,
bliscy przekazywali sobie drobiazgi podczas widzeń, czasami
nawet z ust do ust. Jeśli więźniowi bardzo zależało na kupnie
jakiegoś przedmiotu pochodzącego z zewnątrz, zazwyczaj nie
miał kłopotów z jego zdobyciem.
Zalogował się do komputera i zaczął przeglądać długą listę
maili, które przyszły w nocy; zapoznawał się z uwagami
strażników na temat konkretnych więźniów czy zagrożeń dla
bezpieczeństwa, a także ze szczegółami dotyczącymi prac
modernizacyjnych w areszcie śledczym, które miały się
rozpocząć za kilka tygodni. Przerwało mu pukanie do drzwi.
– Proszę! – zawołał.
Wszedł krępy strażnik, Jack Willis. Przy pasie miał klucze
Wszedł krępy strażnik, Jack Willis. Przy pasie miał klucze
zawieszone na łańcuchu.
– Dzień dobry, panie dyrektorze. Przepraszam, że
przeszkadzam o tak wczesnej porze, ale jeden z więźniów
z aresztu śledczego chce z panem porozmawiać. Twierdzi, że to
pilne.
– Powiedział, o co chodzi?
– Nie chce zdradzić. Jest trochę zdenerwowany.
Informacje o innych więźniach bywają bardzo cenne. Ale
każdy boi się, że zostanie uznany za kapusia. Współwięźniowie
brutalnie karzą szpiclów. Dlatego stosuje się złożony system,
w którego ramach rozmowa z więźniem odbywa się w pokoju
przesłuchań, a nie w biurze strażników. Więźniowie zwracają
baczną uwagę na wszelkie kontakty pomiędzy osadzonymi
a pracownikami więzienia i starannie o nie wypytują.
– No dobrze, przyprowadź go do pokoju przesłuchań.
Dziesięć minut później Setterington usiadł przy niewielkim
stole w pomieszczeniu ukrytym przed wścibskimi spojrzeniami
więźniów. Strażnik wprowadził tyczkowatego, żylastego
mężczyznę o ogolonej głowie i przygarbionej sylwetce, którego
Setterington znał od wielu lat.
Darren Spicer był tuż po czterdziestce, ale sprawiał wrażenie
o dwadzieścia lat starszego, bo większość życia spędził za
kratami. Cuchnął dymem papierosowym. Był włamywaczem
recydywistą i, jak mawiano, gdy wychodził na wolność, ledwie
zdążyły się za nim zamknąć drzwi, a już wracał. Wcześniej
wielokrotnie skazywano go za handel narkotykami i włamania,
a o tej porze roku zawsze sam starał się wpaść w ręce policji, by
spędzić Boże Narodzenie w więzieniu.
Chociaż
Setterington
nigdy
nie
przywiązywał
się
emocjonalnie do więźniów, dla tego człowieka zawsze znajdował
czas. Życie rozdało Spicerowi paskudne karty, a jako więzień
zachowywał się wzorowo. Wychował się w dysfunkcyjnej
rodzinie, w trzecim pokoleniu drobnych przestępców
i pasożytów żyjących z zasiłku, więc nigdy nie miał dobrego
wzoru. Znał tylko życie włamywacza i raczej nie miało się to
zmienić. Mimo wszystko kierował się swoistym zwichrowanym
kodeksem moralnym. Poza tym uwielbiał czytać, dlatego dobrze
się czuł w więzieniu. Obecnie przebywał w areszcie śledczym po
włamaniu do Royal Pavilion w Brighton, skąd próbował ukraść
jeden z najcenniejszych obrazów.
Setterington ruchem ręki dał mu znak, by usiadł.
Spicer uśmiechnął się nieśmiało.
– Miło znów pana widzieć.
– Ja wolałbym już cię nie oglądać, Darren. Ale moje życzenie
chyba nigdy się nie spełni, prawda?
Więzień zgarbił się, pochylił głowę i popatrzył na
Setteringtona jak zawstydzone dziecko.
– No tak. Wie pan, mam pewne marzenie. Chciałbym znów się
ożenić, mieć dzieci, mieszkać w ładnym domu i jeździć dobrym
samochodem, ale tak się raczej nie stanie.
– Już mi to mówiłeś. Dlaczego tak uważasz?
– Mam na koncie ponad sto siedemdziesiąt wyroków. Kto da
mi szansę?
– Czy przypadkiem przed rokiem nie dostałeś okrągłej sumki?
Pięćdziesiąt tysięcy funtów nagrody od Crimestoppers. Nie
mogłeś się jakoś ustawić?
Spicer wzruszył ramionami, po czym pociągnął nosem
i wskazał go palcem.
– Prawdę mówiąc, wszystko poszło tutaj. Wolę być pod
dachem. Tu mi się podoba.
Setterington pokiwał głową.
– Wiem, już wcześniej wyłuszczyłeś mi powody. Smakuje ci
jedzenie, za nic nie musisz płacić i tutaj przebywa większość
twoich przyjaciół, zgadza się?
– Tak. A szczególnie lubię wigilijną kolację.
– Mógłbyś kupić mnóstwo takich kolacji za pięćdziesiąt
patyków.
– Tak, ma pan rację. – Spicer pokiwał głową, a Setterington
przez chwilę widział w jego oczach tęsknotę.
– Chcesz mi powiedzieć coś ważnego?
Spicer rozejrzał się ukradkowo, a potem zerknął na sufit,
jakby obawiał się, że w pomieszczeniu ktoś się kryje. Następnie
nachylił się i ściszył głos do szeptu.
– Chodzi o kolesia, z którym gawędziłem w areszcie.
– Kto to taki?
– Nazywa się Bryce Laurent.
Setterington wyraźnie się zainteresował.
– Co z nim?
– Chodzi o to, że… nie chcę być kapusiem, rozumie pan?
– To prywatna rozmowa, Darren. W tym pokoju nie ma
żadnych mikrofonów ani kamer. Możesz mówić swobodnie.
– No więc ten gość próbuje wynająć płatnego zabójcę.
– Płatnego zabójcę? W jakim celu?
– Żeby zabił jego byłą. Chce się zemścić. Ona ma na imię Red.
Chyba Red Westwood. Facet ma odłożone mnóstwo kasy.
– Ile?
– Ponad pół miliona funtów. W banknotach.
– W gotówce?
– Tak, w gotówce. Proponuje pięćdziesiąt tysięcy za
wykonanie zlecenia.
– Znalazł już kogoś chętnego?
– Powiedział, że kilka osób jest zainteresowanych. Wcale mnie
to nie dziwi. To niezła forsa.
– Więc dlaczego sam się nie zgłosiłeś?
Spicer się uśmiechnął.
– Zgłosiłem. Powiedziałem mu, że znam odpowiednią osobę,
ale chcę mieć pewność, że naprawdę ma tyle pieniędzy.
– Zdradził ci, gdzie je trzyma?
– Jest gotów powiedzieć, gdzie ma część kasy. Ta
pięćdziesiątka
jest
w
dwóch
bankowych
skrzynkach
depozytowych. Zapłaci połowę z góry, żeby udowodnić, że nie
kłamie. Reszta po robocie.
– Mówił, gdzie są te skrzynki?
– Nie, ale powie mi, gdzie jest jedna z nich, jeśli potwierdzę, że
kogoś znalazłem.
– Podejrzewam, że chcesz dostać swoją działkę za przekazanie
tej informacji policji?
– Właśnie tak. Swoją działkę. – Wzruszył ramionami. – Ktoś to
zrobi za te pieniądze, panie Setterington. To niezła forsa.
116
Poniedziałek, 11 listopada
Rano przed wyruszeniem w podróż poślubną Roy Grace
musiał załatwić jeszcze jedną sprawę. Chociaż za mniej więcej
trzy godziny miał jechać na lotnisko, zostawił przygotowane
wieczorem na podróż ubranie na krześle w sypialni i włożył
garnitur, koszulę i krawat. Pochłonął talerz owsianki, wypił
kubek herbaty, cmoknął w policzek Cleo, która karmiła piersią
dziecko, i obiecał, że niedługo wróci. Potem pocałował synka
w czoło.
– Kiedy przyjadą twoi rodzice? – spytał.
– Powiedzieli, że będą o dziewiątej, żeby zabrać małego.
– Na pewno nie będziesz za nim tęskniła? – Stłumił ziewnięcie
i zerknął na zegarek. Siódma dwadzieścia. Musiał natychmiast
wyjść, żeby zdążyć na ósmą. Nie śmiał się spóźnić.
Cleo posłała mu zmęczony uśmiech.
– Po tym, jak niemal nie zmrużyłam przez niego oka?
Oczywiście, że tak. Ale nie mogę się doczekać spędzania czasu
tylko z tobą, więc jakoś przeżyję!
Uśmiechnął się szeroko i ponownie pocałował syna.
– Do zobaczenia, mój hałaśliwy książę. Tatuś też będzie za
tobą tęsknił. Ale dziadkowie będą tak cię rozpieszczali, że na
pewno nie będzie ci nas brakowało. – Zabrał kluczyki
i pośpiesznie zszedł do samochodu.
*
Dwadzieścia pięć minut później przejechał przez strzeżoną
bramę prowadzącą do Malling House, głównej siedziby policji
w Sussex na przedmieściach Lewes, zostawił samochód na
parkingu dla gości, a następnie pośpiesznie ruszył do budynku
w stylu królowej Anny, w którym stacjonowało szefostwo. Po
wejściu jak zwykle poczuł się jak uczeń wezwany do gabinetu
dyrektora.
Asystentka zaprowadziła go prosto do gabinetu Toma
Martinsona. Naczelnik miał na sobie ciemne spodnie od
munduru, białą koszulę z krótkimi rękawami i epoletami –
miedzy innymi koroną i skrzyżowanymi laskami – a także czarny
krawat. Cassian Pewe był w pełnym mundurze.
Obaj uścisnęli dłoń Grace’a.
– Cieszę się, że znalazłeś czas, aby do nas dołączyć – rzekł
Martinson. – Wiem, że się śpieszysz. O której godzinie masz lot?
– O czternastej z Gatwick – odpowiedział Grace. Uśmiechnął
się, próbując nie okazywać zdenerwowania. Zastanawiał się,
czego będzie dotyczyło to spotkanie, od chwili, gdy zeszłego
wieczoru naczelnik osobiście do niego zadzwonił. Miał pewne
podejrzenia. Zginęły dwie funkcjonariuszki. Obie brały udział
w operacji, którą dowodził.
Ktoś będzie musiał ponieść odpowiedzialność.
Czyżby on?
– To nie potrwa długo, Roy – obiecał Martinson, zerkając na
Pewe’a, a ten przytaknął. – Napijesz się herbaty albo kawy?
– Dziękuję, chętnie napiję się kawy.
Martinson podniósł słuchawkę telefonu stojącego na jego
masywnym, nieskazitelnie czystym biurku i poprosił o trzy kawy,
a następnie wskazał Grace’owi jedną z dwóch kanap. Naczelnik
i jego asystent usiedli na drugiej. Grace przyglądał im się
uważnie, ale nie wyczytał niczego złowieszczego z ich swobodnej
mowy ciała.
Cassian Pewe położył dłonie na kolanach.
– Roy, naczelnik i ja – zaczął – chcieliśmy się z tobą zobaczyć
przed twoim wyjazdem, ponieważ wiemy, że musisz czuć się
fatalnie z powodu śmierci sierżant Moy. Zdajemy sobie sprawę,
że znałeś ją osobiście i długo razem pracowaliście. Nie wątpimy,
że dotknęła cię także śmierć sierżant Morrison z załogi
śmigłowca, tak jak nas wszystkich. To był bardzo ciężki tydzień
dla każdego policjanta w Sussex i trudny początek mojej służby
tutaj. Z czasem będziemy musieli odpowiedzieć na wiele pytań,
ale uznaliśmy, że należy na wszystko spojrzeć z właściwej
perspektywy. – Po tych słowach zamilkł.
Grace czekał na dalszy ciąg, zastanawiając się, kiedy Pewe
zada podstępny cios.
– To była cholernie ciężka sprawa – podjął Pewe. – Musiałeś
się mierzyć z prawdziwym potworem, a naczelnik i ja chcemy ci
pogratulować postawy. Twój refleks niewątpliwie ocalił życie
pani Westwood i pozwolił schwytać niezwykle niebezpiecznego
człowieka. Nie chcemy, żebyś obwiniał się za to, co się stało. Obaj
stoimy za tobą murem. – Popatrzył na Martinsona.
– Uważam tak samo, Roy – powiedział naczelnik. – Sierżant
Moy zginęła, dokonując bohaterskiego czynu, na który
zdecydowała się z własnej woli i po służbie. Uratowała życie
dziecka, a ty nie jesteś odpowiedzialny za jej śmierć. Nie
powinieneś także czuć się winny katastrofy śmigłowca i śmierci
załogi. Tylko tyle chcieliśmy ci powiedzieć. Przerwałeś swoją
podróż poślubną, żeby przejąć dowodzenie w sytuacji zagrożenia
życia pani Westwood, i mogę cię za to tylko pochwalić. A teraz
możesz z czystym sumieniem ruszać w swoją opóźnioną podróż
poślubną.
Grace patrzył na niego zaskoczony, czując ogromną ulgę.
– Dziękuję, panie naczelniku – powiedział i spojrzał na
Pewe’a. Czy ten człowiek się zmienił? Raczej nie.
Prawdopodobnie tylko odgrywał rolę miłego gościa przed
przełożonym, by pokazać, że on, Roy Grace, nie musi się niczym
przejmować, a ich dawna wrogość to już historia. – Bardzo panu
dziękuję za wsparcie – zwrócił się do niego.
Odniósł wrażenie, że pod gadzim uśmiechem Pewe’a kryje się
autentyczne ciepło.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Roy.
– Co z pogrzebami?
– Koroner nie od razu wyda nam ciała – odparł Martinson. –
Oba pogrzeby odbędą się po twoim powrocie. Chcemy, żebyś
wyjechał z czystym sumieniem, ponieważ dobrze spełniłeś swój
obowiązek. Możesz się odprężyć i nacieszyć podróżą oraz swoją
piękną i uroczą żoną.
Asystentka przyniosła tacę z trzema filiżankami kawy
i talerzykiem herbatników.
– Spróbuję – rzucił Grace. – To mogę panu obiecać.
– Chyba wiesz, że Skerritt planuje w przyszłym roku przejść
na emeryturę – zagadnął Martinson.
– Tak, słyszałem.
– Mam nadzieję, że będziesz się starał o jego stanowisko szefa
dochodzeniówki. Chciałbym cię widzieć w tej roli. – Popatrzył na
swojego asystenta.
– W pełni popieram ten pomysł, Roy – powiedział Pewe.
Grace popatrzył kolejno na obu. Czuł, że Martinson mówi
szczerze, ale zastanawiał się, czy Pewe nie wręcza mu zatrutego
kielicha.
Grace
częściowo
już
pełnił
funkcję
szefa
dochodzeniówki, lecz kiedy chciał, mógł osobiście angażować się
w śledztwa. Zajęcie miejsca Skerritta to utrudni, zwłaszcza po
połączeniu zespołów z Surrey i Sussex. Ale cieszył się z tej
propozycji.
– Na pewno się zastanowię – obiecał. – Dziękuję. Jestem
bardzo wdzięczny za okazane wsparcie. Myślę, że przede
wszystkim będzie mnie niepokoiła świadomość, że niezależnie
od tego, jaki wyrok otrzyma Bryce Laurent, kiedyś może wyjść
zza krat. Koszmar Red Westwood nigdy tak naprawdę się nie
skończy, prawda? Już zawsze będzie musiała żyć w strachu, że
on pewnego dnia ucieknie albo zostanie zwolniony.
– Roy, przekazałeś jej oficjalne ostrzeżenie – przypomniał mu
Martinson. – Poinformowałeś, że policja może zapewnić jej
zmianę tożsamości i przeniesienie do innej części kraju.
Postanowiła nie skorzystać z tej rady. W życiu wszyscy musimy
podejmować decyzje, opierając się na posiadanych informacjach.
Jako policjant zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, żeby ją
chronić. Jeśli Laurent kiedyś, broń Boże, wyjdzie na wolność,
wtedy zarówno my, jak i ona będziemy musieli podjąć
odpowiednie kroki. Ale na chwilę obecną nasze zadanie dobiegło
końca. Rozumiesz?
Dwadzieścia minut później Roy Grace wrócił do samochodu
z nową energią i radością w sercu.
117
Poniedziałek, 11 listopada
Red sączyła drugą filiżankę kawy tego ranka i patrzyła na listę
dziewięciu umówionych spotkań z klientami. Miała wrażenie, że
od ubiegłego tygodnia upłynęło mnóstwo czasu.
Ten tydzień zaczął się od znakomitych wieści. Mężczyzna,
który razem z żoną oglądał dom przy Portland Avenue
i powiedział, że widzieli nieruchomość, która bardziej im się
spodobała, właśnie zadzwonił z informacją, że znów zmienili
zdanie i chcieliby złożyć ofertę kupna.
Miała przed sobą formularze, a para zapowiedziała się na
popołudnie. W dodatku zamierzali zapłacić gotówką! Jeśli
wszystko dobrze pójdzie, w ciągu dwóch dni tabliczka z napisem
NA SPRZEDAŻ ustawiona przed domem zmieni się na
SPRZEDANE.
Jej pierwsza sprzedaż! Nowa kariera nabierała rozpędu.
Mimo koszmarnych doświadczeń w Tongdean Lodge praca
sprawiała jej przyjemność i Red czuła, że ma do niej smykałkę.
Komputer piknął i w jej skrzynce pojawił się nowy mail
z załącznikiem w formacie JPG. Nie rozpoznała nazwiska
nadawcy, ale otworzyła wiadomość i przeczytała ją.
Mam wyjątkowy załącznik dla wyjątkowej damy!
Dwukrotnie kliknęła i jej oczom ukazał się rysunek.
Zamarła.
118
Poniedziałek, 11 listopada
W umeblowanym gabinecie w Schwabing, niedaleko rzeki
Izary w Monachium, atrakcyjna kobieta przed czterdziestką
o krótko ostrzyżonych czarnych włosach z chłopięcą grzywką
leżała rozciągnięta na kozetce psychoanalityka.
– Opowiedz mi, co czułaś w kościele, Sandy? – spytał doktor
Eberstark.
Przez dłuższą chwilę milczała.
– Czułam się jak ktoś obcy. Uświadomiłam sobie, że już nie
znam jego świata. Wciąż myślałam o tym, jak straszny
popełniłam błąd. Widziałam, jak obraca się i patrzy na pannę
młodą, którą ktoś prowadził, pewnie ojciec. Przypomniałam
sobie tamtą chwilę sprzed niemal dwudziestu lat, kiedy to ja
szłam przez kościół pod rękę ze swoim ojcem, a on obejrzał się
i uśmiechnął. Nigdy w życiu nie czułam się bardziej szczęśliwa
i dumna. – Przerwała i załkała. – Co za cholerny błąd! Kiedy sobie
to uzmysłowiłam, zapragnęłam go odzyskać, znaleźć się tam, stać
się tamtą kobietą.
– A jednak go zostawiłaś.
– Tak. Zostawiłam go. Pewnie wtedy nie wiedziałam tego, co
wiem teraz. Tak go pragnęłam. Kiedy ksiądz zapytał, czy ktoś zna
powód, dla którego tych dwojga nie powinien połączyć święty
węzeł małżeński, niemal wykrzyknęłam, że ja go znam.
Naprawdę niewiele brakowało. Z takim zamiarem tam poszłam.
– Wzruszyła ramionami.
Psychoanalityk czekał w milczeniu.
– Patrząc na niego, zrozumiałam, jak wielki popełniłam błąd.
– Patrząc na niego, zrozumiałam, jak wielki popełniłam błąd.
Chciałam go odzyskać. Nadal chcę. Czuję, że spieprzyłam sobie
życie. Codziennie rano budzę się i okłamuję syna. Pyta mnie
o ojca, a ja nie mówię mu prawdy. Boję się, że jemu też schrzanię
życie. Co powinnam zrobić, u diabła?
– A jak ci się wydaje?
– Są dni, kiedy myślę, że powinnam się zabić.
– Bierzesz pod uwagę, jaki to miałoby wpływ na Brunona?
– Bruno. Tak, czasami myślę, że powinnam napisać list do
Roya, wyznać mu prawdę i poinformować, że kiedy będzie czytał
te słowa, ja już będę martwa. Zawsze chciał mieć dzieci. Mógłby
tu przyjechać i zabrać swojego syna do Anglii.
Mówiła jeszcze przez kilka minut, zanim doktor Eberstark
zerknął na zegar na ścianie.
– Będziemy musieli przerwać. Spotkamy się w czwartek. Czy
to ci pasuje?
Sandy zamknęła drzwi budynku, w którym mieścił się gabinet
doktora Eberstarka, i wyszła na chodnik biegnący wzdłuż
ruchliwej czteropasmowej Widenmayerstrasse. Zatrzymała się
i zapatrzyła na szeroki trawiasty brzeg Izary po drugiej stronie
ulicy, próbując pozbierać myśli.
Zastanawiała się nad swoją wizytą u psychoanalityka. Ile ich
już było? Dokąd ją doprowadziły? Czasami wychodziła
z gabinetu z poczuciem siły, ale zdarzało się, na przykład teraz,
że miała jeszcze większy mętlik w głowie.
Samochody mknęły przed nią z rykiem, a ona zastanawiała
się, czy naprawdę nadszedł czas, żeby wreszcie powiedzieć
Royowi o Brunonie. O ich synu.
To z pewnością popsułoby mu radość z ożenku.
Jak zareagowałaby na te wieści jego blond lala?
Jak on sam by to przyjął?
Potrafiła
to
sobie
wyobrazić:
był
serdecznym
i odpowiedzialnym człowiekiem. Więc nie uchyliłby się od
odpowiedzialności, nie miałby wyjścia. Ale jak bardzo mu zależy
na tej lalce? Kiedy byli razem, powtarzał, że nie potrafiłby bez
niej żyć. Jak widać, całkiem nieźle sobie poradził.
Uznała, że spacer wzdłuż brzegu rzeki w stronę
Englischergarten dobrze jej zrobi i pomoże przewietrzyć głowę.
Głowę, w której panował zamęt.
Na chwilę myślami znalazła się w Brighton w Anglii, gdzie
obowiązuje lewostronny ruch. Popatrzyła w prawo i zobaczyła
pustą drogę. Zeszła z chodnika. Usłyszała klakson. Pisk opon na
suchym asfalcie.
I uderzył ją kremowy mercedes.
119
Poniedziałek, 11 listopada
Roy Grace znów miał wrażenie, że nastał Dzień Świstaka, gdy
stał w skarpetach i kładł buty, kurtkę, komórkę, laptop, zegarek
i pasek na taśmie w punkcie kontroli na lotnisku Gatwick. Robił
to samo tydzień wcześniej, o tej samej godzinie, może nawet w tej
samej minucie.
Przeszedł w ślad za Cleo przez wykrywacz metalu i odetchnął
z ulgą, gdy również tym razem żadne z nich go nie uruchomiło.
Kiedy wkładał buty, czuł się coraz bardziej podekscytowany.
Znowu udało mu się ukryć, że polecą klasą biznesową.
Był jeszcze bardziej podniecony niż przed tygodniem.
Napędzała go determinacja, by tym razem nic nie pokrzyżowało
im planów.
Nagle zadzwonił jego telefon.
Grace popatrzył na Cleo z uśmiechem.
Zabrał komórkę z szarej tacki i popatrzył na ekran. „Numer
zastrzeżony” niemal na pewno oznaczał telefon z pracy.
– Nie odbiorę!
– Odbierzesz! – rzuciła z uśmiechem i pocałowała go.
– Nie ma mowy! – Odrzucił połączenie.
Po chwili telefon zadzwonił ponownie. Grace się zawahał.
Może do niego dzwonić ktokolwiek, w dowolnej sprawie. Ale nie
dbał o to, nie tym razem. Czegokolwiek dotyczy problem – jeśli
rzeczywiście jest jakiś problem – przez następne kilka dni to nie
jego zmartwienie.
– Roy Grace, słucham.
– No i widzisz! – odezwała się Cleo radośnie.
Uśmiechnął się i posłał jej całusa.
Dzwonił Glenn Branson.
– Gdzie jesteś, staruszku? Na gondoli pod mostem Rialto?
– Bardzo zabawne. Kupić ci rogalika Cornetto? Słuchaj,
właśnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa na Gatwick.
Mogę później do ciebie oddzwonić?
– Tak, ale nie chcę ci przeszkadzać w podróży poślubnej.
– Właśnie to robisz. O co chodzi?
– No więc tak. Bryce Laurent siedzi w areszcie w zakładzie
karnym w Lewes z zarzutem zabójstwa, prawda? To oznacza, że
nie może wyjść za kaucją, zatem pobędzie tam do rozprawy. Ale
i tak próbuje dopaść Red. Jakiś czas temu do mnie zadzwoniła,
bardzo zdenerwowana. Dostała mailem rysunek, najwyraźniej
wysłany przez Laurenta.
– Myślałem, że więźniowie w Lewes nie mają dostępu do
poczty elektronicznej? – Machnął przepraszająco do Cleo. – Co
było na tym rysunku?
– Red Westwood na celowniku, z opaską na oku, otoczona
płomieniami i wirującym wiatrem. Rysunek podpisano: Naciesz
się ostatnimi dniami na świecie, Queen of the Slipstream.
– Van Morrison – zauważył Grace.
– Van Morrison?
– To jego piosenka. Queen of the Slipstream. Myślałem, że
znasz się na muzyce.
– Owszem, ale nie na tej tandecie dla białych.
– Leciała na ślubie, miałeś palce w uszach czy co? – Grace
z uśmiechem zabrał swój pasek z tacki i przytrzymując komórkę
ramieniem, próbował przewlec go przez szlufki spodni. – No
dobrze, powiedz coś więcej o tym rysunku.
– Rozmawiałem z zastępcą dyrektora więzienia, Alanem
Setteringtonem. Twierdzi, że mail mógł zostać wysłany
z więzienia, mimo zakazu korzystania z internetu, albo Laurent
mógł to zlecić komuś z zewnątrz. Ale pomyślałem, że chciałbyś
wiedzieć o czymś jeszcze. Setterington powiedział, że jeden
z więźniów doniósł mu dziś rano, że Laurent próbuje wynająć
płatnego zabójcę, żeby dopaść Red. Rozpuścił wiadomość, że jest
gotów zapłacić pięćdziesiąt tysięcy.
– Znalazł chętnego?
– Wygląda na to, że jeszcze nie. Laurent ma nadzieję, że zrobi
to człowiek, który rano doniósł o tym zastępcy dyrektora
więzienia.
– Co o tym myślisz?
– Gdybyśmy znaleźli te pięćdziesiąt tysięcy, moglibyśmy
pokrzyżować Laurentowi plany.
– To samo sobie pomyślałem – odrzekł Grace. – Obaj podobnie
kombinujemy. Niech koledzy tego Setteringtona zaczną
podsłuchiwać Laurenta. Musimy wiedzieć, o czym rozmawia
z innymi więźniami… Poprawka, ty musisz to wiedzieć.
– Nie sprawiasz wrażenia bardzo przejętego, szefie –
zauważył Branson.
– Nie jestem, ponieważ ty wszystkim dowodzisz, a ja w ciebie
wierzę! Życzę ci udanego tygodnia i do zobaczenia
w poniedziałek rano.
– Jasne, ale… trzymaj się, staruszku…
Roy Grace rozłączył się, a potem całkowicie wyłączył telefon.
Od dwudziestu lat wypruwa sobie żyły, żeby w Brighton and
Hove – a także w całym hrabstwie Sussex – było bezpiecznie.
Jakoś sobie bez niego poradzą przez tydzień.
– Nigdy w życiu nie widziałam, żebyś zrobił coś takiego –
powiedziała Cleo i uśmiechnęła się szeroko.
– No cóż, nigdy jeszcze nie byłaś ze mną w podróży poślubnej.
– Objął ją ramieniem. – Nie mam zamiaru tracić ani sekundy.
Popatrzyła na niego z ciepłym uśmiechem.
– Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Ty z wyłączonym telefonem?
– Pokręciła głową. – To się nie uda.
– Uda się.
– Przez cały ten czas nie będziesz odbierał wiadomości?
– Hm… może je sprawdzę… od czasu do czasu. Na wypadek…
– Widzisz, mówiłam, że nie dasz rady! Zresztą wcale bym tego
nie chciała. Nie chcę cię zmieniać, Roy. Kocham cię takiego, jaki
jesteś. – Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.
120
Wtorek, 12 listopada
Cholerny ręcznik, który zawiesił na oknie, żeby osłonić
wnętrze celi przed światłem, spadł i malutkie pomieszczenie
wypełniło się słabym żółtym blaskiem. Jak, do kurwy nędzy,
można spać na tym twardym, cholernie wąskim łóżku i przy tym
przeklętym świetle, zastanawiał się Bryce Laurent.
Po raz nie wiadomo który przewrócił się na drugi bok, czując
na twarzy dotyk szorstkiego koca i drżąc z zimna. Lewe oko było
obandażowane i wciąż bolało jak diabli po tym, jak ta suka wbiła
mu paznokcie. Więzienny lekarz próbował umówić go na wizytę
u specjalisty, ponieważ niepokoił go zakres obrażeń i martwił się,
że mogą być nieodwracalne. Bryce mógł oślepnąć na jedno oko.
Odpłaci za to Red.
Jakiś więzień na jego bloku krzyczał coś przez sen. Dręczyły
go koszmary. Całe to miejsce jest koszmarem. W głowie
Bryce’a kłębiły się wściekłe opary myśli i planów. O tak,
bezustannie knuł. Właśnie obmyślał nowy plan, wyjątkowo
piękny. Prawdziwe arcydzieło! Dzięki niemu Red już nigdy nie
poczuje się bezpieczna. Do końca życia.
Chociaż, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to życie potrwa bardzo
krótko.
Nagle zwrócił jego uwagę odgłos cieknącej wody. Zupełnie
jakby ktoś zostawił odkręcony kran. Kto? Gdzie? W sąsiedniej
celi? Od jak dawna ta woda cieknie? Może sam nie dokręcił
kurka albo odgłos dobiega z rezerwuaru w jego toalecie?
Zamknął oczy, żeby odciąć się od drażniącego odgłosu, ale
miał wrażenie, że przybiera na sile, a woda ciurka coraz szybciej.
Po chwili dźwięk zmienił się w charakterystyczne bulgotanie,
które odbijało się echem pośród nocnej ciszy.
Nagle wyczuł benzynę.
Zmarszczył czoło.
Benzyna?
Kto ma benzynę w więzieniu? Używa się jej w piecykach?
Woń stawała się coraz wyraźniejsza.
Słyszał odgłos przypominający szum fal na plaży.
Zaniepokojony, gwałtownie usiadł i spuścił nogi z łóżka na
podłogę.
Jego stopy z chlupotem zanurzyły się w jakimś płynie.
Zrobił ostrożny krok. Cholera. Podłoga była zalana benzyną.
Cholera. O cholera.
Bulgotanie nie ustawało. Z każdą chwilą do celi wlewało się
więcej cieczy.
Co się dzieje, do kurwy nędzy?
Na zewnątrz celi, w której siedział więzień numer 076569,
inny aresztant ściskał bidon rowerowy, wylewając półtora litra
benzyny przez rurkę do picia wciśniętą w szparę w drzwiach.
– Hej! – zawołał Laurent z paniką w głosie. – Hej, co się dzieje?
– Pora odpalać! – odpowiedział mężczyzna z delikatnym
irlandzkim akcentem. Potem oświetlił sobie twarz latarką,
zbliżając się do kraty. – Buu!
Roześmiał się, gdy zszokowany Laurent się cofnął.
– Kim jesteś, kurwa? – spytał Bryce, po omacku szukając
włącznika światła, na razie bezskutecznie.
– Przyjacielem przyjaciela, który cię nie lubi. Obaj mamy
podobne zapatrywania. Nie lubimy mężczyzn, którzy krzywdzą
kobiety. A wygląda na to, że ty skrzywdziłeś wiele kobiet.
Podobno lubisz bawić się ogniem?
– Dozorca! – zawołał wystraszony Laurent. Potem
przypomniał sobie, że oni nie lubią, gdy się ich tak nazywa, więc
się poprawił: – Strażnik! Strażnik!
– Na tym piętrze służbę pełni tylko jeden strażnik – oświecił
go Irlandczyk. – On też za tobą nie przepada. Widzisz, kilka
tygodni temu zamordowałeś i spaliłeś jego kuzyna. Pamiętasz go?
Na polu golfowym? Doktor Karl Murphy?
– Strażnik! – krzyknął Laurent.
– Nie spinaj się, Bryce, jego to nie obchodzi! Przyjdzie, kiedy
go zawołam, żeby zamknąć mnie z powrotem w mojej celi. Potem
otworzy twoją i wrzuci do środka ten bidon. Jeśli coś z niego
zostanie, chłopcy w laboratorium, którzy wiedzą, że chciałeś się
zabić, uznają, że sam go tutaj przeszmuglowałeś. Ja też bym tak
pomyślał! Ba, jestem pewien, że właśnie tak było!
– Strażnik! – wrzasnął przerażony Laurent. – Strażnik,
strażnik, strażnik!
Irlandczyk nagle włożył papierosa do ust i przypalił go
plastikową zapalniczką.
Laurent odskoczył w głąb ciemnej celi. Nieznajomy zaciągnął
się papierosem.
– Zgaś to! Na miłość boską, zgaś to!
– Spokojnie! Dziwi mnie, że taki doświadczony piroman jak ty,
Bryce, boi się głupiego papierosa. Zapominasz o podstawach, ty
pierdolony dręczycielu kobiet? Każdy, kto tego próbował, wie, że
papieros nie płonie wystarczająco mocno, żeby podpalić
benzynę. – Ponownie się zaciągnął. – Chyba że na środku
papierosa znajduje się malutki pasek magnezji. Płomień dotrze
do niego za jakieś pięć sekund, a wtedy zapłonie piękne ognisko.
Wrzucił do połowy wypalonego papierosa przez kratę.
PODZIĘKOWANIA
Napisałem tę powieść, gdy dowiedziałem się o ciekawym
dochodzeniu, które prowadził szef wydziału dochodzeniowego
Nev Kemp, obecnie komendant policji w Brighton and Hove.
Skontaktowałem się z Nevem, a on opowiedział mi o sprawie,
która stała się inspiracją dla tej historii. Jestem mu ogromnie
wdzięczny za pomoc w wyruszeniu w podróż, której celem była
niniejsza książka.
Były szef dochodzeniówki Dave Gaylor jak zwykle udzielił mi
nieocenionego wsparcia, nie tylko podczas gromadzenia
materiałów do powieści, ale także na etapach budowania fabuły
i redakcji. Muszę także wspomnieć o nadinspektorze Jasonie
Tingleyu, który przedstawił mnie wielu osobom i organizacjom
zaangażowanym w kampanię Białej Wstążki, której celem jest
pomoc ofiarom przemocy domowej na terenie hrabstwa Sussex.
Mogę także liczyć na stałą entuzjastyczną pomoc wielu innych
pracowników policji w Sussex. Są wśród nich od niedawna
emerytowany nadkomisarz Martin Richards, odznaczony
Queen’s Police Medal; komisarz Katy Bourne, były nadinspektor
Graham Bartlett, nadinspektor Paul Furnell, inspektor Nick May,
inspektor Andy Kille, inspektor Steve Grace, sierżant Jonathan
Hartley, posterunkowy Andrew Dunkling, sierżanci Phil Taylor
i Ray Packham z wydziału do spraw przestępstw
komputerowych, posterunkowy Tony Omotoso oraz Colin Voice.
Jestem bardzo wdzięczny Alanowi Setteringtonowi, byłemu
dyrektorowi zakładu karnego w Lewes, specjaliście od
pirotechniki Mike’owi Sansomowi oraz wielu pracownikom
służb pożarniczych w hrabstwie Sussex. Na szczególne
podziękowania zasługują Matt Wainwright, który nie tylko
wpuścił mnie na posterunek straży pożarnej w Worthing, lecz
także wiele mnie nauczył o magicznych sztuczkach; Tony
McCord, dowódca straży pożarnej we wschodnim Sussex, oraz
jego żona, Jan McCord, którzy udzielili mi nieocenionej pomocy;
Tony Gurr z wydziału podpaleń, Mark Hobbs, Julie Gilbert-King,
Sharon Milner, Roy Barraclough, szef posterunku straży pożarnej
w Worthing, a także dowódca zmiany Darren Wickens.
Na
podziękowania
zasługuje
także
wiele
osób
zaangażowanych w walkę z przemocą domową, takich jak:
Lindsay Jordan, kierowniczka Southdown Housing Association;
Sarah Findlay, szefowa Housing Strategy w Lewes, która
przekazała mi wiele informacji na temat programu ochrony ofiar
przemocy; Tracy O’Rourke Burr; Suzy Ridgwell; Penny Butler;
Fin Castle; Kate Dale; Naomi Bos i Carys Jenkings z organizacji
Rise; Tricia Bernal, która otwarcie i szczerze opowiedziała mi
o tragicznej śmierci swojej córki zamordowanej przez byłego
chłopaka; a także Juliet Smith, była urzędniczka administracyjna
w Brighton and Hove; oraz psycholog Zoe Lodrick, która
poświęciła mi mnóstwo czasu, pomagając w dopracowaniu
kluczowych rozdziałów.
Dziękuję także patologom Markowi Howardowi, Benowi
Swiftowi i Nigelowi Kirkhamowi, podiatrze Haydnowi Kelly’emu,
Julie Frith z firmy Mishon Mackay, Grahamowi Randowi z firmy
Rand & Co. oraz Nickowi Fitzherbertowi i Nickowi Bonnerowi.
Jak zwykle jestem bezgranicznie wdzięczny niestrudzonemu
Chrisowi Webbowi z MacService za kilkakrotne przywrócenie
mojego maca do życia, gdy zdawało się, że ostatecznie wyzionął
ducha w trakcie pracy nad książką.
Szczególne podziękowania otrzymują Helen Shenston i AnnaLisa Hancock, jak również Sue Ansell, która udzielała mi
redaktorskiej pomocy przy każdej z moich książek. Dziękuję
także Martinowi i Jane Diplockom oraz Nicoli Mitchell.
Mam ogromny dług wdzięczności wobec swojej agentki
i cudownej przyjaciółki Carole Blake, a także Tony’ego Mullikena,
Sophie Ransom i Becky Short z firmy Midas PD. Nie sposób
wymienić wszystkich z wydawnictwa Pan Macmillan, ale na
szczególne podziękowania zasługują Geoff Duffield, Anna Bond,
Sara Lloyd, mój wspaniały i uroczy wydawca Wayne Brookes
oraz niezwykle cierpliwa redaktorka Susan Opie. A także, rzecz
jasna, moja wspaniała amerykańska ekipa: Andy Martin,
redaktor Marc Resnick, rzecznicy prasowi Hector DeJean i Paul
Hochman z Minotaura, Elena Stokes i Tanya Farrell
z Wunderkind, oraz cała reszta zespołu!
Wyjątkowe podziękowania składam swojej asystentce Lindzie
Buckley, która niestrudzenie pracowała ze mną przy
niezliczonych wersjach tego tekstu, zawsze zachowując pogodę
ducha.
Phoebe, Oscar i Coco jak zwykle były wzorem cierpliwości –
jak przystało na wierne czworonogi! Dziękuję im za to, że
czekały przy moim biurku na najdrobniejszy znak, że zrobię
sobie przerwę i zabiorę je na spacer, co wywoływało u nich
szaleńczą radość, a także za przypominanie mi, że życie toczy się
także z dala od klawiatury i ekranu…
Wspominam także swojego przyjaciela Jima Herberta, który
zawsze bardzo mnie wspierał i który zmarł, gdy pracowałem nad
tą książką.
Dziękuję w końcu Wam, moi czytelnicy. Wasze maile, tweety
i komentarze na Facebooku i blogu dodają mi zapału do pracy!
Peter James
Sussex, Anglia
scary@pavilion.co.uk
www.peterjames.com
www.facebook.com/peterjames.roygrace
www.twitter.com/peterjamesuk
PRZYPISY
Nawiązanie do kampanii reklamowej „5 A Day” namawiającej do jedzenia
co najmniej pięciu porcji warzyw i owoców dziennie.
2 Przekład Leona Ulricha.
3 Mewa jest symbolem drużyny piłkarskiej Brighton & Hove Albion FC.
4 Przełożył Maciej Froński.
5 Przekład Józefa Paszkowskiego.
1
Download