O książce KOLEJNA POWIEŚĆ Z NADINSPEKTOREM ROYEM GRACE’EM, CHARYZMATYCZNYM DETEKTYWEM WYKREOWANYM PRZEZ ZDOBYWCĘ NAGRODY DIAMOND DAGGER, PRZYZNAWANEJ ZA CAŁOKSZTAŁT TWÓRCZOŚCI AUTOROM NAJLEPSZYCH KRYMINAŁÓW. SAMOTNA DZIEWCZYNA, 29 LAT, RUDOWŁOSA I GORĄCA, KTÓREJ ŻYCIE MIŁOSNE ZAWALIŁO SIĘ I SPŁONĘŁO, SZUKA NOWEJ ISKRY MOGĄCEJ JE ROZNIECIĆ. DOBRA ZABAWA, PRZYJAŹŃ I – KTO WIE? – MOŻE COŚ WIĘCEJ. Red Westwood znajduje tę iskrę. Poznany przez serwis randkowy Bryce Laurent – przystojny, błyskotliwy, bogaty – wydaje się ucieleśnieniem marzeń każdej kobiety… Do czasu, aż zaczyna ujawniać ciemne strony swojej osobowości. Wszystko, co o sobie opowiadał, to wierutne kłamstwa, a jego czułość zmienia się w niebezpieczną agresję. Po roku Red, z pomocą policji, udaje się od niego uwolnić. Ale wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar. Bo Bryce ma na jej punkcie obsesję i tak łatwo nie odpuści. Będzie chciał zniszczyć każdą rzecz i każdą osobę, które są jej bliskie. A ją zostawi sobie na koniec. I zamierza się rozkoszować jej powolną śmiercią. Chyba że nadinspektor Roy Grace zdoła go powstrzymać. Tylko że on akurat się żeni. PETER JAMES (ur. 1948 r.) Angielski autor kryminałów, scenariuszy sztuk teatralnych, odznaczony nagrodą Diamond Dagger za całokształt twórczości. Jest jedynym brytyjskim pisarzem, który regularnie towarzyszy oddziałom policji w przeprowadzanych akcjach i uczestniczy w konferencjach na temat technik śledczych. Wśród policjantów ma reputację człowieka, który doskonale wie, o czym mówi, a przez fanów został uznany za Najlepszego Autora Kryminałów Wszech Czasów. James ma za sobą karierę producenta filmowego i scenarzysty, ale od kiedy powołał do życia postać Roya Grace’a, który stał się jednym z ulubionych bohaterów czytelników na całym świecie, zdecydował się na pełnoetatową karierę pisarską. Peter James jest zdobywcą wielu ważnych międzynarodowych nagród, m.in. Prix Polar International, francuskiej Prix Coeur Noir, niemieckiej Krimi-Blitz Award i amerykańskiej nagrody Barry. Polscy czytelnicy nagrodzili jego powieść Dom na wzgórzu mianem najlepszego horroru roku 2016 w plebiscycie portalu Lubimy czytać! Tego autora DOM NA WZGÓRZU LUDZIE DOSKONALI W GODZINIE ŚMIERCI POPROSISZ MNIE O ŚMIERĆ Tytuł oryginału: WANT YOU DEAD Copyright © Really Scary Books/Peter James 2014 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018 Polish translation copyright © Robert Waliś 2018 Redakcja: Marta Gral Zdjęcie na okładce: © Claudia Carlsen/Arcangel Images Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka-Magdziarz ISBN 978-83-8125-288-1 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O. (dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.) Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media Spis treści 1. Środa, 23 października 2. Środa wieczór, 23 października 3. Środa wieczór, 23 października 4. Środa wieczór, 23 października 5. Środa wieczór, 23 października 6. Środa wieczór, 23 października 7. Środa wieczór, 23 października 8. Czwartek rano, 24 października 9. Czwartek rano, 24 października 10. Czwartek rano, 24 października 11. Czwartek w południe, 24 października 12. Czwartek w południe, 24 października 13. Czwartek w południe, 24 października 14. Czwartek po południu, 24 października 15. Czwartek późnym popołudniem, 24 października 16. Czwartek wieczorem, 24 października 17. Czwartek wieczorem, 24 października 18. Czwartek wieczorem, 24 października 19. Dwa lata wcześniej 20. Piątek, 25 października 21. Piątek, 25 października 22. Piątek, 25 października 23. Piątek, 25 października 24. Piątek, 25 października 25. Piątek, 25 października 26. Piątek, 25 października 27. Niedziela, 27 października 28. Niedziela, 27 października 29. Niedziela, 27 października 30. Niedziela, 27 października 31. Niedziela, 27 października 32. Niedziela, 27 października 33. Niedziela, 27 października 34. Poniedziałek, 28 października 35. Poniedziałek, 28 października 36. Poniedziałek, 28 października 37. Poniedziałek, 28 października 38. Poniedziałek, 28 października 39. Poniedziałek, 28 października 40. Poniedziałek, 28 października 41. Poniedziałek, 28 października 42. Poniedziałek, 28 października 43. Poniedziałek, 28 października 44. Poniedziałek, 28 października 45. Poniedziałek, 28 października 46. Poniedziałek, 28 października 47. Poniedziałek, 28 października 48. Wtorek, 29 października 49. Wtorek, 29 października 50. Wtorek, 29 października 51 52. Środa, 30 października 53. Środa, 30 października 54. Środa, 30 października 55. Środa, 30 października 56. Środa, 30 października 57. Środa, 30 października 58. Środa, 30 października 59. Czwartek, 31 października 60. Czwartek, 31 października 61. Czwartek, 31 października 62. Czwartek, 31 października 63. Czwartek, 31 października 64. Czwartek, 31 października 65. Czwartek, 31 października 66. Czwartek, 31 października 67. Czwartek, 31 października 68. Czwartek, 31 października 69. Czwartek, 31 października 70. Czwartek, 31 października 71 72. Piątek, 1 listopada 73. Piątek, 1 listopada 74. Piątek, 1 listopada 75. Piątek, 1 listopada 76. Piątek, 1 listopada 77. Piątek, 1 listopada 78. Piątek, 1 listopada 79. Sobota, 2 listopada 80. Sobota, 2 listopada 81. Sobota, 2 listopada 82. Niedziela, 3 listopada 83. Niedziela, 3 listopada 84. Niedziela, 3 listopada 85. Niedziela, 3 listopada 86. Poniedziałek, 4 listopada 87. Poniedziałek, 4 listopada 88. Poniedziałek, 4 listopada 89. Poniedziałek, 4 listopada 90. Poniedziałek, 4 listopada 91. Poniedziałek, 4 listopada 92. Poniedziałek, 4 listopada 93. Poniedziałek, 4 listopada 94. Poniedziałek, 4 listopada 95. Poniedziałek, 4 listopada 96. Poniedziałek, 4 listopada 97. Poniedziałek, 4 listopada 98. Poniedziałek, 4 listopada 99. Poniedziałek, 4 listopada 100. Poniedziałek, 4 listopada 101. Poniedziałek, 4 listopada 102. Poniedziałek, 4 listopada 103. Poniedziałek, 4 listopada 104. Poniedziałek, 4 listopada 105. Poniedziałek, 4 listopada 106. Poniedziałek, 4 listopada 107. Poniedziałek, 4 listopada 108. Poniedziałek, 4 listopada 109. Poniedziałek, 4 listopada 110. Poniedziałek, 4 listopada 111. Poniedziałek, 4 listopada 112. Poniedziałek, 4 listopada 113. Poniedziałek, 4 listopada 114. Niedziela, 10 listopada 115. Poniedziałek. 11 listopada 116. Poniedziałek, 11 listopada 117. Poniedziałek, 11 listopada 118. Poniedziałek, 11 listopada 119. Poniedziałek, 11 listopada 120. Wtorek, 12 listopada PODZIĘKOWANIA PRZYPISY Dla mojej cudownej agentki i przyjaciółki CAROLE BLAKE 1 Środa, 23 października Karl Murphy był porządnym i serdecznym człowiekiem, lekarzem rodzinnym samotnie wychowującym dwójkę małych dzieci. Pracował do późna i zawsze dbał o swoich coraz liczniejszych pacjentów. Ostatnie dwa lata, odkąd zmarła jego ukochana żona Ingrid, były dla niego ciężkie, a niektóre obowiązki związane z pracą sprawiały mu szczególne trudności, zwłaszcza konieczność przekazywania złych wieści nieuleczalnie chorym pacjentom. Nigdy jednak nie przyszłoby mu do głowy, że ma wrogów, a tym bardziej, że ktoś nienawidzi go na tyle, by życzyć mu śmierci. I zamierza go zabić jeszcze dzisiaj wieczorem. Jasne, nie da się zadowolić wszystkich; Karl w swojej pracy miał okazję się o tym przekonać. Większość jego pacjentów była miła, ale kilkoro zalazło za skórę jemu i jego współpracownikom. Mimo wszystko starał się wszystkich traktować równo. Kiedy tego październikowego wieczoru stał razem ze swoimi turniejowymi partnerami przy klubowym barze – wykąpany i już bez stroju do golfa – i grzecznie pił drugą szklankę lemoniady z limonką, dyskretnie zerkając na zegarek i nie mogąc się doczekać wyjścia, po raz pierwszy od dawna uświadomił sobie, że jest szczęśliwy i podekscytowany. W jego życiu pojawiła się nowa kobieta. Spotykali się od niedawna, ale już ogromnie ją polubił. Do tego stopnia, że dzisiaj na polu golfowym przyszło mu do głowy, że się w niej zakochuje. Ale był bardzo skryty, więc nie wspomniał o tym swoim towarzyszom. Wkrótce po osiemnastej, zaniepokojony późną porą, dopił Wkrótce po osiemnastej, zaniepokojony późną porą, dopił napój, nie zdając sobie sprawy, że w ciemnej zawierusze na zewnątrz ktoś na niego czeka. Stefanie, siostra Karla, odebrała dzieci ze szkoły i obiecała zaczekać z nimi w jego domu, dopóki nie przyjedzie razem z opiekunką. Musiała jednak najpóźniej za kwadrans siódma wyjść, żeby zdążyć na biznesową kolację z mężem, i nie mógł dopuścić, żeby się spóźniła. Dlatego podziękował organizatorowi za turniej charytatywny, przyjął gratulacje od kolegów z drużyny, doceniających jego udaną grę, po czym ochoczo wymknął się z popijawy, która miała trwać do późnych godzin nocnych. Czekało go coś ważniejszego od chlania z grupą golfistów, nawet najsympatyczniejszych. Wybierał się na randkę. Był umówiony z niezwykle seksowną kobietą, a perspektywa spotkania z nią po trzech dniach niewidzenia jej wprawiała go w stan euforii, jakiego nie doświadczył, odkąd był nastolatkiem. Pośpiesznie przeciął chłostany wiatrem i deszczem park i dotarł do miejsca, w którym zaparkował samochód, po czym otworzył bagażnik i wrzucił do środka torbę ze sprzętem golfowym. Całkowicie pochłonięty myślami o czekającym go wieczorze, schował niewielki srebrny puchar do bocznej kieszeni torby. Mój Boże, wniosła do jego życia tyle słońca! Dwa lata, które minęły od śmierci Ingrid, były piekłem; teraz nareszcie miał szansę się z niego wydostać, choć w tym długim okresie ciemności nie sądził, że będzie to kiedykolwiek możliwe. Nie zauważył ubranej na czarno nieruchomej postaci, która leżała pod tartanowym dywanikiem dla psa na tylnym siedzeniu, i nie przejął się tym, że światło w środku nie zapaliło się, gdy otworzył drzwi po stronie kierowcy. Miał wrażenie, że każdego dnia kolejna część jego starzejącego się audi odmawia posłuszeństwa albo – jak wskaźnik poziomu paliwa – działa tylko od czasu do czasu. Zamówił nowe A6 i miał je odebrać za kilka tygodni. Usadowił się za kierownicą, zapiął pas, uruchomił silnik i włączył światła. Następnie przełączył radio ze stacji Classic FM na Radio 4, by wysłuchać końcówki wiadomości, wyjechał z parkingu i ruszył wąską drogą biegnącą wzdłuż osiemnastego fairwayu klubu golfowego Haywards Heath. Z naprzeciwka ktoś nadjeżdżał, więc Karl zjechał na bok, aby go przepuścić. Kiedy zamierzał ponownie przyśpieszyć, usłyszał za sobą nagły ruch i ktoś zakrył mu usta i nos czymś wilgotnym i cuchnącym. Rozpoznał woń chloroformu, którą pamiętał ze studiów. Przez krótką chwilę próbował się opierać, zanim jego mózg ogarnęło otępienie, stopy spadły z pedałów, a dłonie wypuściły kierownicę. 2 Środa wieczór, 23 października Przyłożył lornetkę do oczu, w ciemności skupiając wzrok na kobiecie, którą tak bardzo kochał. Na stoliku obok leżał noktowizor od kuszy, którego używał, gdy gasiła światła. Piła białe wino – już czwarty kieliszek – i ponownie wybierała jakiś numer na telefonie, wyraźnie niespokojna i rozdrażniona. Szybkim ruchem głowy odrzuciła rude włosy z ładnej twarzy. Zawsze to robiła, gdy była spięta i zdenerwowana. On nie odbierze, kochanie, skarbie mój, naprawdę nie odbierze. 3 Środa wieczór, 23 października Mój Boże, ci mężczyźni! Co się stało? Czy to jej wina? A może ich? Czasami w życiu robimy naprawdę głupie rzeczy, pomyślała Red. Wtedy nam się takie nie wydają; rozumiemy to dopiero w momencie, gdy wszystko się sypie. Potrzebowała dwóch lat – dwóch lat ignorowania dobrych rad rodziny, przyjaciół, a w końcu także policji – by zrozumieć, jak niebezpieczny jest Bryce Laurent, którego poznała dzięki ogłoszeniu w internecie i w którym się zakochała. Gdyby mogła cofnąć czas o dwa lata, zachowując wiedzę, którą obecnie posiadała… Proszę, Boże. Nigdy nie zarejestrowałaby się na stronie serwisu randkowego i na pewno nie zamieściłaby tej idiotycznej wiadomości. Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i — kto wie? — może coś więcej. Większość odpowiedzi nadawała się do kosza. Ale przecież koleżanki ostrzegały ją, że wielu mężczyzn odpowiadających na takie ogłoszenia to kłamcy – żonaci faceci szukający szybkiego numerka i niczego więcej. Odpowiedziała koleżankom, że szybkie numerki jej nie interesują, ale nie pogardziłaby długim numerkiem! Musiała obchodzić się smakiem przez większość czasu, jaki zmarnowała na tego zajętego sobą dupka Dominica, który zazwyczaj już pół minuty po półminutowym bzykaniu zabierał się za sprawdzanie maili. Poza tym Red uważała, że jest wystarczająco bystra, by odróżnić krętaczy od uczciwych. Błąd. Poważny błąd. Teraz, gdy już znała prawdę, uświadamiała sobie, jak poważny. Nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją obserwuje, gdy nasłuchując sygnałów w telefonie, wypiła kolejny łyk sauvignon blanc. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. W końcu poczta głosowa. Była dwudziesta trzydzieści. Spóźniał się na randkę już półtorej godziny. Gdzie on jest, do diabła? Wściekła i urażona, rozłączyła się, tym razem nie nagrawszy wiadomości. 4 Środa wieczór, 23 października Van to jest gość! O tak. Żebyście wiedzieli! Queen of the Slipstream Vana Morrisona donośnie rozbrzmiewało z dużego czarnego głośnika Jawbone, zalewając malutkie mieszkanko pięknymi słowami, które kiedyś mógłby powiedzieć Red. Słyszał, że marudny staruch mieszkający piętro wyżej wali laską w podłogę, jak zwykle, gdy on tak późno słuchał muzyki. Ale miał to gdzieś. Queen of the Slipstream to ona. Jego królowa. Dama kier. Czerwień. Red. Włosy w kolorze damy kier. Odrzuciła go. Upokorzyła. Czy bolało? O tak, bolało. W każdej minucie każdego dnia i nocy. W każdej sekundzie. Miał szczęście, że znalazł mieszkanie z takim widokiem. Czasami w życiu wszystko się układa. On i Red też byli sobie przeznaczeni. Odsunął lornetkę od oczu i potrząsnął głową, czując w sobie kłębiącą się furię. Owszem, coś stanęło na drodze ich związku, ale teraz to już historia – daleka przeszłość. Patrzył na jej słodkie usta, gdy wypiła kolejny łyk wina. Usta, które całował z taką czułością i namiętnością. Usta, które starał się oddać na przedstawiających ją szkicach; jeden z nich – była na nim prowokacyjnie uśmiechnięta – oprawił i powiesił na ścianie. Pod rysunkiem widniał podpis: Co najmniej pięć razy dziennie!1. Usta, które całowały każdą część jego ciała. Nie mógł znieść myśli, że mogły całować innego. Należały do niego. Posiadł je. Myśl o tym, że inny mężczyzna dotyka jej miękkiej skóry, przytula jej nagie ciało, wchodzi w nią, mroziła mu serce. Myśl o tym, że patrzyła innemu mężczyźnie w oczy, gdy szczytowała, przepełniała go bezsilną złością. Ale już nie był bezsilny. Miał plan. Skoro ja nie mogę, to nikt nie będzie cię miał. Zasunął zasłony i zapalił światło. Potem jeszcze przez chwilę obserwował ją na jednym z monitorów na ścianie. Znów do kogoś dzwoniła. Założenie podsłuchu w jej telefonie było banalnie proste. Skorzystał z programu SpyBubble, który kupił przez internet i potajemnie zainstalował w jej komórce. Dzięki niemu mógł słuchać wszystkich jej rozmów, gdziekolwiek przebywała, a także automatycznie otrzymywał każdego przychodzącego i wychodzącego SMS-a, znał numery osób, do których dzwoniła, i tych dzwoniących do niej, a także adresy stron internetowych, jakie odwiedzała; oglądał jej zdjęcia i – co ważne – dzięki nawigacji zawsze dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Popatrzył na swoje zdjęcia wiszące na ścianach. Oto on w różowej kurtce i słomkowym kanotierze podczas regat w Henley, bardzo podobny do George’a Clooneya, z Red u boku, ubraną w zwiewną sukienkę i ogromny kapelusz. Na kolejnym zdjęciu miał na głowie skórzaną pilotkę i siedział w kokpicie tiger motha. Dalej wisiała pozowana fotografia w centrum kontroli lotów na lotnisku Gatwick. Na następnym zdjęciu prezentował się bardzo przystojnie w todze i birecie podczas uroczystości wręczania dyplomów na paryskiej Sorbonie. Na kolejnym, ubrany w podobną czapkę i togę, odbierał doktorat w szkole lotniczej w Sydney. Na swojej ulubionej fotografii pozował w mundurze strażaka. Na zdjęciu obok ściskał dłoń księcia Karola. Na następnym podawał rękę sir Paulowi McCartneyowi. Imponujące? Wystarczająco imponujące dla królowej? A jednak go odrzuciła. Zatruły ją kłamstwa jej rodziny. Kłamstwa jej przyjaciół. Jak mogła im uwierzyć? Zniszczyła wszystko przez własną głupotę. Pogłośnił muzykę, zagłuszając myśli szalejące w głowie, ignorując walenie w podłogę Pana Marudy. Potem znów wziął do ręki lornetkę, zgasił światło, podszedł do okna i lekko rozchylił zasłony. Znacznie przyjemniej było obserwować ją na żywo, a nie na ekranach transmitujących obraz i dźwięk ze wszystkich pomieszczeń. W ten sposób dokładniej wyczuwał jej ból. Popatrzył na okno na drugim piętrze jej mieszkania po drugiej stronie ulicy. Miała zapalone światło w salonie i wyraźnie ją widział. Trzymała telefon przy uchu i sprawiała wrażenie bardzo zmartwionej. Słusznie. 5 Środa wieczór, 23 października – Proszę, nie rób mi tego – powiedziała Red, gdy komórka po sześciu sygnałach ponownie połączyła się z pocztą głosową. „Mówi Karl. Nie mogę teraz odebrać, więc zostaw wiadomość, a natychmiast oddzwonię”. Nagrała trzy wiadomości, ale wciąż „natychmiast” nie oddzwonił. Pierwszy raz próbowała o dziewiętnastej trzydzieści – pół godziny po tym, jak miał po nią przyjechać. Zamierzali zjeść kolację w China Garden. Drugą wiadomość zostawiła o dwudziestej, a trzecią – starając się nie dać po sobie poznać, że jest rozgniewana, co było trudne – tuż przed dwudziestą pierwszą. Teraz była dwudziesta druga trzydzieści. Sprawdzała nawet wiadomości na Twitterze i Facebooku, chociaż Karl nigdy wcześniej nie kontaktował się z nią w ten sposób. Wspaniale, pomyślała. Wystawił mnie. Naprawdę nieźle. Rozstanie z Bryce’em było koszmarem, który wciąż ją nawiedzał. Przez pierwsze tygodnie po tym, jak z pomocą policji go wyrzuciła, po powrocie do swojego dawnego mieszkania często zastawała jego astona martina zaparkowanego przed domem. Bryce’a nie było w polu widzenia, ale wystarczył widok samochodu, by przyprawić ją o dreszcze. Przestał to robić dopiero wtedy, gdy pewnego dnia wyjątkowo się wkurzyła i spuściła powietrze ze wszystkich czterech kół. Ale później, podczas samotnych biegów treningowych przed maratonem charytatywnym w Brighton – urządzonym na rzecz organizacji Samarytanie, czasami widziała, że obserwuje ją z daleka, pieszo albo z okna jadącego samochodu. Na pewien czas ją to zniechęciło, zwłaszcza do ulubionych wieczornych przebieżek po wzgórzach w zapadającej ciemności. Za radą ludzi z ośrodka dla ofiar przemocy przeprowadziła się z należącego do niej mieszkania do tego tymczasowego lokum, wynajętego pod przybranym nazwiskiem. Mieszkanie na drugim piętrze, na które zdecydowała się ze względu na korzystne położenie, miało okna niewidoczne z głównej ulicy i wzmocnione drzwi. Mieściło się w stojącej niedaleko nadbrzeża w Hove ponurej, zaniedbanej wiktoriańskiej kamienicy, która kiedyś była prywatną rezydencją. Główne okna wychodziły na schody przeciwpożarowe brzydkiego bloku mieszkalnego z lat pięćdziesiątych, podwórze oraz alejkę prowadzącą do parkingu i zamykanych garaży na tyłach budynku. Chociaż miała się tutaj czuć bezpieczna, mieszkanie ją przygnębiało. Wąski, słabo oświetlony przedpokój prowadził do niewielkiego otwartego salonu połączonego z jadalnią i staroświecką kuchnią, przypominającą kambuz oddzielony barem. W przedpokoju znajdowały się drzwi do małej sypialni, którą przerobiła na gabinet, i do większego pokoju z widokiem na garaże i kubły na śmieci. Pomalowała całe mieszkanie na biało, co nieco je rozjaśniło; powiesiła na ścianach kilka obrazków i rodzinnych zdjęć, ale nie czuła się jak w domu i wiedziała, że nigdy się tutaj tak nie poczuje. Miała nadzieję, że wkrótce się stąd wyniesie i dzięki sprzedaży dawnego lokum i drobnej pomocy finansowej rodziców wprowadzi do swojego wymarzonego mieszkania. Przewiewnego i przestronnego, na ostatnim piętrze Royal Regent, domu w stylu regencji przy Marine Parade w Kemp Town. Z olbrzymim nasłonecznionym balkonem, który wychodził na kanał La Manche i z którego rozpościerały się cudowne widoki na przystań jachtową na wschodzie i molo w Brighton na zachodzie. Policja doradziła jej, aby nie jeździła swoim ukochanym garbusem kabrioletem z 1973 roku, bo za bardzo rzucał się w oczy. Stał więc opuszczony w wynajętym garażu, a ona wyprowadzała go tylko od czasu do czasu, by podładować akumulator i zrobić przegląd. Wlała do kieliszka resztkę sauvignon blanc, które otworzyła wcześniej, gdy stało się oczywiste, że nigdzie nie pójdzie z Karlem. Mężczyźni, pomyślała ze złością. Cholerni mężczyźni. Tylko że to było zupełnie nie w jego stylu. W porównaniu z koszmarem ostatnich lat Karl Murphy wydawał się haustem świeżego powietrza. Poznała go przez najlepszą przyjaciółkę, dentystkę Raquel Evans. Karl pracował jako lekarz w tej samej przychodni i był wdowcem. Jego żona dwa lata wcześniej zmarła na raka, pozostawiając mu dwóch małych synów. Raquel uważała, że jest już gotowy zostawić za sobą przeszłość i rozpocząć nowy związek; czuła, że między nim a Red może zaiskrzyć, i miała rację. Spotykali się dopiero od niedawna, ale kilka razy zjedli razem kolację, a zeszłej soboty, gdy chłopcy nocowali u rodziców jego zmarłej żony, po raz pierwszy ze sobą spali i spędzili razem większość niedzieli. Karl powiedział jej, z szerokim uśmiechem, że chyba ma do niej słabość, skoro zrezygnował ze zwyczajowej niedzielnej gry w golfa. Red, z równie szerokim uśmiechem, odparła, że ich związek trwa zbyt krótko, by pozwoliła się zepchnąć na drugi plan przez golfa. Spędzili niedzielny poranek w łóżku, potem poszli na brunch do restauracji z owocami morza pod Kings Road Arches, zjedli ostrygi i wędzonego łososia, a na koniec wybrali się na cudowny długi spacer esplanadą. Późnym popołudniem Karl pojechał odebrać chłopców i umówili się na kolejną randkę na środowy wieczór. Planował wziąć dzień wolny w pracy, żeby zagrać w turnieju golfowym, a potem odebrać ją o dziewiętnastej. Więc gdzie się podziewał? Czyżby miał wypadek? Trafił do szpitala? Nie powiedział jej, na którym polu golfowym gra, więc nie miała pojęcia, dokąd zadzwonić. Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele o nim wie… mimo że go sprawdziła. Prawdopodobnie nie opowiedział też o niej wiele swoim bliskim. Mogła zadzwonić na policję i spytać, czy nie doszło do jakiegoś wypadku, ale postanowiła tego nie robić. Przez ostatnie lata zbyt często zawracała im głowę, stale zgłaszając nowe ataki Bryce’a. A szpitale? „Przepraszam, chciałam się dowiedzieć, czy przypadkiem nie trafił do państwa doktor Karl Murphy”. Kiedy pomyślała o swoich dotychczasowych doświadczeniach z mężczyznami, doszła do wniosku, że chyba jest zbyt wyrozumiała. Karl prawdopodobnie się spił, leży na barze w jakimś lokalu i zupełnie o niej zapomniał. Cholerni mężczyźni. Opróżniła kieliszek. To już piąty, naliczył obserwujący ją mężczyzna. 6 Środa wieczór, 23 października Nadal siedział w ciemności z lornetką przy oczach. Red wciąż nosiła zegarek, który wyglądał, jakby znalazła go w jajku z niespodzianką. Ależ sknera z tego Karla, jej cudownego nowego kochanka, skoro nie kupił jej droższego. On sam podarował jej zegarek Cartier Tank, ale zwróciła go, podobnie jak resztę biżuterii, gdy wyrzuciła jego rzeczy na ulicę i zmieniła zamki. Nie licząc cienkiej srebrnej bransoletki na prawym nadgarstku. Zaciągnął zasłony i zapalił światło, a następnie usiadł przy niewielkim okrągłym stoliku i wziął do ręki talię kart. Rozłożył je w wachlarz jedną ręką, złożył i ponownie rozłożył. Trening. Codziennie przez kilka godzin musiał ćwiczyć swój repertuar. Jutro czekał go ważny występ; miał prezentować magiczne sztuczki przy stolikach klientów podczas kolacji dla agentów nieruchomości z Brighton. Może przyjdzie Red. Mógłby jej sprawić miłą niespodziankę. „Proszę bardzo, dama zniknęła!” Kiedyś byłaś moją damą. Wciąż nosisz bransoletkę, którą ci dałem! Wiedział, co to oznacza. To bardzo freudowskie. Chciała zachować coś, co dostała od niego. Ponieważ, chociaż nie chciała się do tego przyznać, wciąż go kochała. Założę się, że będziesz chciała, żebym wrócił. Niedługo zaczniesz mnie błagać. Naprawdę nie możesz mi się oprzeć, po prostu nie zdajesz sobie z tego sprawy. Żadna kobieta nie może mi się oprzeć! Tylko nie zwlekaj za długo, bo nie będę czekał w nieskończoność. Żartuję! Nie przyjąłbym cię z powrotem, nawet gdybyś prosiła na klęczkach. Ciebie ani twojej ohydnej rodziny i okropnych przyjaciół. Nienawidzę całego tego gównianego światka, w którym żyjesz. Mógłbym cię z niego wyzwolić. Robisz duży błąd, skoro tego nie zauważasz. Popatrzył na zegarek. Dwudziesta trzecia dziesięć. Czas się zabawić. Położył komórkę na stole w salonie i zabrał kluczyki do pożyczonego vauxhalla astry, do którego przykręcił lewe tablice rejestracyjne z numerem skopiowanym z tablic identycznego samochodu stojącego na parkingu długoterminowym przy lotnisku Gatwick i zostawił go na swoim miejscu w garażu dwie ulice dalej. Włożył czarną kurtkę z kapturem, sprawdził w kieszeniach, czy zabrał wszystko, czego potrzebuje, włożył czarne skórzane rękawiczki, naciągnął czapkę baseballową mocniej na twarz i wymknął się w ciemność. 7 Środa wieczór, 23 października Karl przetoczył się w ciemnym, wyłożonym wykładziną bagażniku swojego samochodu. Potwornie bolała go głowa i trząsł się ze strachu i wściekłości. Nie chciał wpaść w panikę, więc starał się spokojnie oddychać przez nos i myśleć rozsądnie, żeby jakoś wyplątać się z tej sytuacji. Próbował się domyślić, gdzie jest – i jak długo – a także dlaczego, u diabła, spotkało go coś takiego. Czy z kimś go pomylono? A może napastnik zabrał mu klucze i właśnie okrada jego dom? Albo jeszcze gorzej: próbuje dopaść jego ukochane dzieci, Dane’a i Bena? Jezu, co musi sobie myśleć Red? Czekała na niego w domu. Gdyby tylko mógł do niej zadzwonić… Ale telefon miał w kieszeni spodni i nie mógł go dosięgnąć. Od czasu do czasu słyszał przejeżdżające samochody i podejrzewał, że w pobliżu jest jakaś wiejska droga. Samochody pojawiały się coraz rzadziej, co wskazywało, że robi się późno. Ktokolwiek go tak urządził, znał się na węzłach. Karl nie mógł ruszać nogami i rękami ani wypluć knebla; czuł bolesne skurcze. I nie miał pojęcia, jak szczelny jest bagażnik – co go przerażało. Zdawał sobie sprawę, że im szybciej oddycha, tym więcej zużywa tlenu. Musiał zachować spokój. Wcześniej czy później ktoś go uratuje. Powinien zadbać o to, by nie zabrakło mu powietrza. Zaschło mu w ustach i już dawno zrezygnował z wołania o pomoc, bo kiedy to robił, tylko krztusił się kneblem mocno przytwierdzonym za pomocą taśmy klejącej, którą chyba owinięto wokół jego głowy. Chryste, przecież musi tutaj być jakiś ostry przedmiot. Coś, co pozwoliłoby mu przeciąć więzy. Przysunął się bliżej swojej torby, usłyszał grzechot sprzętu do golfa, po czym przyłożył pętający go sznur do jednego z żelaznych kijów. Ale kij się obracał, nie stawiając oporu. Niech ktoś mi pomoże, proszę! Usłyszał warkot silnika samochodu i szum opon na mokrej drodze i poczuł przypływ nadziei. Odgłosy wkrótce jednak ucichły. Niech ktoś się zatrzyma! Znów usłyszał ryk silnika, szum opon, a następnie pisk hamulców. Tak! Mój Boże, tak, dziękuję! Po chwili poczuł podmuch zimnego powietrza, gdy pokrywa bagażnika się uniosła. Oślepiło go światło. Jego radość nie trwała długo. – Miło znów cię widzieć, przyjacielu – usłyszał grzeczny męski głos dobiegający zza źródła światła. – Przepraszam, że kazałem ci czekać, ale musiałem załatwić coś, z czego nie mogłem się wyplątać. Pewnie wiesz, jak to jest? O ziemię uderzył jakiś metalowy przedmiot, a potem coś zachlupotało. Poczuł woń benzyny. Ogarnęło go przerażenie. – Jesteś lekarzem, prawda? – zapytał go ktoś uprzejmie. Karl stęknął. – Masz przy sobie jakieś środki przeciwbólowe? Pokręcił głową. – Na pewno? Nigdzie w samochodzie? Jesteś lekarzem, na pewno coś masz. Milczał. Drżąc, próbował się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. – Widzisz, doktorku, pytam z myślą o tobie. Przydałyby ci się, biorąc pod uwagę, co cię czeka. To naprawdę nie twoja wina, a ja nie jestem sadystą. Nie chcę, żebyś cierpiał, dlatego pytam o środki przeciwbólowe. Mężczyzna niezdarnie wyciągnął Karla z bagażnika, przez Mężczyzna niezdarnie wyciągnął Karla z bagażnika, przez chwilę go niósł, a potem upuścił na mokrą trawę. Po chwili rozległ się trzask zamykanego bagażnika. – Chciałbym, żebyś coś napisał, Karl, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie odpowiedział, tylko mrużył oczy pod wpływem jaskrawego światła latarki. – List pożegnalny. Uwolnię twoją prawą rękę, żebyś mógł pisać. Jesteś praworęczny? Mrugając, dalej wpatrywał się w snop światła. Czuł, że za chwilę zwymiotuje. Nagle poczuł rozdzierający ból, gdy napastnik zerwał mu z twarzy taśmę. Po chwili mężczyzna wyciągnął mu knebel z ust. – Tak lepiej? – Kim jesteś, do cholery? Chyba schwytałeś niewłaściwą osobę. Nazywam się Karl Murphy – odezwał się błagalnym tonem. – Jestem lekarzem. – Wiem, kim jesteś. Jeśli obiecasz, że nie zrobisz niczego głupiego, uwolnię twoją jedną rękę. Lewą czy prawą? – Prawą. – Wreszcie robimy jakieś postępy! Karl Murphy zobaczył błysk ostrza i po chwili jego prawa ręka była wolna. Nieznajomy włożył mu długopis w dłoń i podsunął kartkę w linie. Karl rozpoznał, że kartka pochodzi z notatnika, który trzymał w torbie z przyborami medycznymi w samochodzie. Kątem oka dostrzegł porywacza, ubranego na czarno, w czapce baseballowej naciągniętej na czoło. Porywacz przeciągnął go po trawie i oparł plecami o coś twardego i nieruchomego. Pień drzewa. Potem umieścił przed nim podkładkę do pisania. – Napisz list pożegnalny, Karl. – List pożegnalny? Dla kogo? – Dla kogo? No nie, doktorze Murphy. Nie uczyli cię gramatyki w szkole? Do kogo! – Nie napiszę żadnego cholernego listu – zbuntował się Karl. Nieznajomy się oddalił, a on zaczął rozpaczliwie szarpać Nieznajomy się oddalił, a on zaczął rozpaczliwie szarpać więzy wolną ręką. Wkrótce porywacz wrócił z dużym ciemnym przedmiotem w dłoni. Karl usłyszał chlupot, a po chwili poczuł, że jakiś płyn oblewa całe jego ciało, i znów rozniósł się charakterystyczny smród benzyny. Karl zaczął się wić, próbując się odtoczyć, lecz jego głowę i twarz zalała kolejna porcja benzyny i zapiekły go oczy. Nagle w świetle latarki zobaczył małą plastikową zapalniczkę w dłoni w rękawiczce. – Będziesz grzecznym chłopcem czy chcesz, żebym tego użył? Karla ogarnęła groza. – Błagam, nie wiem, kim jesteś ani czego chcesz. Możemy o tym porozmawiać? Powiedz mi, czego chcesz! – Chcę, żebyś napisał list pożegnalny. Jeśli to zrobisz, odejdę. Jeśli nie, pstryknę zapalniczką i zobaczymy, co się stanie. – Proszę! Proszę, nie! Posłuchaj… to jakaś straszna pomyłka. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nazywam się Karl Murphy, jestem lekarzem rodzinnym w Brighton. Moja żona umarła na raka, mam dwójkę małych dzieci, które mnie potrzebują. Proszę, nie rób tego. – Doskonale wiem, kim jesteś. Niczego ci nie zrobię, jeśli napiszesz list. Masz dokładnie dziesięć sekund. Napisz, a wszystko się skończy i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. No to zaczynam odliczać. Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem… – Dobrze! – wrzasnął Karl Murphy. – Zrobię to! Porywacz się uśmiechnął. – Wiedziałem, że się zgodzisz. Nie jesteś głupcem. Wygładził kartkę na podkładce i stanął nad Karlem. Zbliżał się jakiś samochód. Karl miał rozpaczliwą nadzieję, że się zatrzyma. Reflektory na chwilę oświetliły gęstwinę drzew i krzewów oraz przystojną twarz nieznajomego. Potem odgłos silnika się oddalił. Karl zaczął pisać, cały czas intensywnie myśląc. Kiedy skończył, porywacz odebrał mu podkładkę. Światło latarki zatańczyło między drzewami, a pozostawiony w ciemności Karl raz jeszcze spróbował się uwolnić. Zapłonęła w nim iskierka nadziei, gdy udało mu się uchwycić brzeg taśmy i kawałek oderwać. Drapał paznokciami, rozpaczliwie próbując ponownie znaleźć łączenie. Po chwili latarka znów rozbłysła pośród drzew. Poczuł, że porywacz go podnosi, zarzuca sobie na ramię jak strażak i niesie go chwiejnym krokiem w coraz gęstszą ciemność. – Postaw mnie! – zawołał Karl. – Zrobiłem to, o co prosiłeś. Napastnik milczał. – Proszę, muszę do kogoś zadzwonić. Ona będzie się o mnie martwiła. Cisza. Wydawało mu się, że wędrówka trwa wiecznie; od czasu do czasu snop światła latarki przeszywał leśne poszycie przed nimi. – Proszę… kimkolwiek jesteś… napisałem ten list. Zrobiłem to, o co prosiłeś. Nadal cisza. W końcu porywacz przerwał milczenie. – Cholera, ciężki jesteś. – Proszę, postaw mnie. – Na wszystko przyjdzie czas. Wkrótce Karl wylądował na mokrym i kłującym poszyciu. – Jesteśmy na miejscu! Wezbrała w nim nadzieja, gdy poczuł, że porywacz poluzowuje i zdejmuje mu więzy. – Dziękuję – wysapał. – Cała przyjemność po mojej stronie. Kiedy jego nogi wreszcie były wolne, chociaż zdrętwiałe, odetchnął z ulgą. Ale radość nie trwała długo. Napastnik zdjął kombinezon, a następnie przewrócił swą ofiarę na bok i zepchnął ze stromego zbocza. Karl przez chwilę toczył się bezwładnie, po czym wpadł plecami w chlupoczące błoto. Wtedy twarz i ciało zalały mu strumienie jakiegoś płynu. Zrozumiał, że to znów benzyna, i sparaliżował go strach. Usiłował usiąść, dźwignąć się na nogi, ale benzyna nie przestawała się na niego lać. Po chwili w ciemności na górze zbocza rozbłysnął malutki płomień zapalniczki. – Błagam! – wrzasnął wystraszony Karl. – Błagam, nie! Obiecałeś, że jeśli napiszę list… Obiecałeś! Proszę, nie! Obiecałeś! – Kłamałem. Nagle zobaczył płonącą kartkę. Przez chwilę unosiła się wysoko nad nim jak chiński lampion; kołysała się na boki, coraz silniej trawiona płomieniami. Bryce Laurent się cofnął. Wkrótce potem ku nocnemu niebu wzniosła się kula ognia. Towarzyszyło jej straszliwe wycie z bólu i wołanie o pomoc, które już po kilku sekundach zmieniło się w chrapliwe rzężenie. Zapadła cisza. Wszystko skończyło się tak szybko. Bryce czuł się nieco rozczarowany. Niemal oszukany. Wolałby, żeby Karl Murphy cierpiał znacznie dłużej. Ale cóż, nie zawsze wszystko się udaje. Pochylił się i zabrał swój cuchnący benzyną kombinezon, po czym wrócił do samochodu. 8 Czwartek rano, 24 października Chociaż minęły już ponad trzy miesiące, Anthony’ego Mascola wciąż rozpierała duma, gdy parkował swoje porsche na miejscu zarezerwowanym DLA KAPITANA. Haywards Heath, położony kilka kilometrów na północ od Brighton, był jednym z najbardziej prestiżowych klubów golfowych w kraju. Anthony marzył o zostaniu kapitanem i teraz czuł, że spełnił jedną ze swoich życiowych ambicji. Co więcej, odkąd zrezygnował z dowodzenia fryzjerskim imperium, mógł poświęcić wystarczająco dużo czasu swojej nowej wymagającej roli. Uwielbiał grać w czwartek rano i w każdy inny dzień tygodnia, bez poczucia winy, że zaniedbuje pracę. Rozkoszując się zapachem świeżo skoszonej trawy, wyjął z bagażnika samochodu torbę ze sprzętem do golfa i wózek. Niedawno minęła ósma rano, był piękny późnojesienny dzień, pole golfowe lśniło od rosy, a słońce pięło się po stalowoniebieskim niebie. Anthony wyczuwał chłód w powietrzu i nie mógł się doczekać gry. Jeśli dzisiaj znów pójdzie mu tak dobrze jak przez ostatnie dwa tygodnie, ma szansę na to, by jego handicap po raz pierwszy spadł poniżej dziesięciu uderzeń. To byłoby cholernie miłe uczucie! Dwadzieścia minut później, wzmocniony kawą i kanapką z boczkiem, stał razem z trójką kolegów z klubu na miejscu startowym pierwszego dołka i ćwiczył uderzenia kijem. Trzask! Trzask! Trzask! O tak, dzięki lekcjom, które latem pobierał u klubowego trenera, znacznie podniósł swoje umiejętności, a zwłaszcza pozbył się skłonności do podkręcania piłki w lewo. Tego ranka był zachwycająco pewny siebie. – Gramy dwóch na dwóch, dycha od łebka? – zaproponował jego partner, Bob Sansom. Pozostali trzej pokiwali głowami. Anthony Mascolo uderzał jako pierwszy. Idealnie trafił w swoją piłkę Titleist 4 i z uniesioną głową obserwował jej lot. Zatrzymała się dobre dwieście pięćdziesiąt metrów dalej, na krótko skoszonej wilgotnej trawie – na samym środku firewaya. – Ładne uderzenie, Anthony! – pochwalili wszyscy trzej jego towarzysze ze szczerą sympatią. Właśnie to uwielbiał w tym sporcie: rywalizacja zawsze odbywała się w przyjaznej atmosferze. Drugie uderzenie zaprowadziło go na skraj greena, skąd wbił piłkę do dołka dwoma pchnięciami, nie przekraczając przewidywanej liczby uderzeń, co sprawiło mu dużą satysfakcję. Kiedy przyklęknął, żeby zabrać piłkę, wyczuł słabą woń pieczonego mięsa. Pewnie dobiegała z jednego z domów stojących przy skraju pola, gdzie rosły drzewa, chociaż na przyrządzanie pieczeni było nieco za wcześnie. Mimo zjedzonej kanapki z boczkiem poczuł głód. Poklepał się po brzuchu pod swetrem, zdając sobie sprawę, że na emeryturze przybrał na wadze, po czym skupił się na wypełnianiu karty wyników. Kiedy skończyli grę na drugim dołku, na którym kapitan ponownie okazał się najlepszy, aromat pieczonego mięsa stał się jeszcze wyraźniejszy. – Chyba ktoś robi grilla – powiedział Bob Sansom. – Karkówka… nie ma to jak karkówka z grilla! – Nie, lepsze są żeberka – odparł Anthony Mascolo. – Różowe w środku i przypieczone na zewnątrz, takie są najsmaczniejsze! Terry Haines, emerytowany analityk giełdowy, zmarszczył czoło i popatrzył na zegarek. – Trochę wcześnie, cholera! Kto urządza grilla o wpół do dziewiątej? Myślałem, że budka w połowie pola jeszcze jest zamknięta. Na początku dziesiątego dołka znajdowała się, otwarta przy ładnej pogodzie prawie codziennie, budka z jedzeniem, gdzie można było kupić hot dogi, kanapki z boczkiem i napoje. – Bo jest – odpowiedział Anthony Mascolo. – Mam nadzieję, że to nie kolejni biwakowicze! – włączył się Gerry Marsh, emerytowany prawnik. W lecie kilka razy mieli problemy z młodymi ludźmi, którzy nielegalnie obozowali na terenie klubu, ale dali się grzecznie usunąć. Anthony Mascolo uderzał jako pierwszy, lecz rozproszony zapachem, podciął piłkę i posłał ją za daleko w prawo, w gęstą kępę drzew i krzaków. Miał niewielką szansę, by ją odnaleźć, a tym bardziej zagrać. Zaczekał, aż pozostali wykonają uderzenia, po czym zagrał zapasową piłką, ponownie nadmiernie ją podcinając, ale tym razem nie poszło mu tak fatalnie. Piłka zatrzymała się kilka metrów przed krzewami i drzewami. – Kurwa mać! – mruknął pod nosem i ruszył w tamtą stronę, poprzedzany przez wózek elektryczny. Koledzy, którzy bez wyjątku wykonali całkiem udane uderzenia i ich piłki wylądowały na fairwayu, poszli za nim, żeby pomóc mu szukać. Mascolo wyjął z torby żelazny kij numer 8 i zagłębił się w gąszcz, torując sobie drogę przez połać uschłych pokrzyw, z nadzieją wypatrując pokrytej dołeczkami białej piłki. Woń pieczonej wieprzowiny była tutaj jeszcze silniejsza, co nie miało sensu. Odgarnął kilka gałęzi główką kija, starając się odgadnąć tor lotu piłki i jak głęboko wpadła w zarośla – a także w co mogła uderzyć i gdzie się odbić. Nagle zobaczył głęboki rów i zmartwiał. Pewnie miał pecha i piłka się tam stoczyła. Jeśli tak, nie da się jej wydobyć i będzie musiał grać zapasową, co oznaczało, że kolejne uderzenie będzie już jego czwartym. Na tym dołku nie miał szansy zmieszczenia się w przewidzianym limicie. – Od tego zapachu naprawdę robię się głodny! – odezwał się Bob Sansom. – Specjalnie nie jadłem śniadania, bo próbuję schudnąć, ale teraz zjadłbym konia z kopytami! Marzy mi się pieczona wieprzowina z chrupiącą skórką! – Masz szczęście, że zabrałem słoik sosu jabłkowego! – zażartował Gerry Marsh. – A ja mam ziemniaki i sos pieczeniowy! – dodał Terry Haines. Anthony Mascolo przebił się kijem przez gęste zarośla do krawędzi rowu i popatrzył w dół, spodziewając się, że na dnie zobaczy swoją piłkę, zapewne do połowy zanurzoną w błotnistej wodzie. Ale zobaczył coś innego. – Jezu! – zawołał. Gerry Marsh dołączył do niego i również zajrzał do rowu. Kiedy ujrzał to samo co kolega, czym prędzej się odwrócił, a jego twarz pobladła. Po chwili zwymiotował na swoje dwukolorowe buty do golfa. – Chryste – jęknął Terry Haines, cofając się i dygocząc, blady jak ściana. – O Boże. Czasami przychodzą nam do głowy dziwaczne myśli, dlatego gdy Anthony Mascolo wyjął telefon z torby, żeby zadzwonić pod numer alarmowy, pomyślał: Będziemy musieli przerwać grę na dzisiaj, więc nie muszę się martwić, że spieprzyłem sprawę na tym dołku! W końcu dotarło do niego, na co patrzy, i poczuł smród wymiotów Gerry’ego Marsha. Przez chwilę patrzył wstrząśnięty w głąb rowu jak zahipnotyzowany, aż wreszcie się cofnął, nie mogąc dłużej znieść tego widoku. Usłyszał odcieleśniony głos: – Centrala alarmowa, z którymi służbami połączyć? Dobiegał z jego telefonu. Nie wiedział, które służby zawiadomić. Naprawdę nie miał pojęcia. – Ze strażą pożarną – odpowiedział. – Pogotowiem. Policją. Komórka wyślizgnęła mu się z ręki i spadła na poszycie. Odwrócił się. Miał zawroty głowy. Robiło mu się słabo. Przytrzymał się cienkiego pnia drzewa, żeby nie upaść. 9 Czwartek rano, 24 października Nadinspektor Roy Grace siedział w swoim gabinecie na drugim piętrze Sussex House, budynku Departamentu Przestępczości i Sprawiedliwości, w którym mieścił się wydział do spraw poważnych przestępstw w hrabstwach Surrey i Sussex. Sączył resztkę zaparzonej przed godziną, zimnej już kawy. Na jego biurku piętrzyły się sterty papierów, które, obok około sześćdziesięciu maili w skrzynce odbiorczej, od siódmej rano zajmowały jego zmęczony i otumaniony mózg świeżo upieczonego taty. Jego syn Noah, który miał już prawie cztery miesiące, nie pozwalał ani jemu, ani jego ukochanej Cleo się wysypiać. Grace’owi to nie przeszkadzało, bo bycie ojcem wciąż przepełniało go radością, ale musiał przyznać, że przydałaby mu się chociaż jedna przespana noc. Już niedługo, przy odrobinie szczęścia, będzie mógł liczyć aż na cztery! W następną sobotę, za niecałe dziesięć dni, ożeni się z Cleo. Pierwotnie planowali, że ślub, kilkakrotnie przekładany z powodu problemów z oficjalnym uznaniem jego dawno zaginionej żony Sandy za zmarłą, odbędzie się w wiejskim kościółku w miejscu zamieszkania rodziców Cleo. Ale w końcu zdecydowali się na ładny kościół w Rottingdean, nadmorskiej wiosce zaanektowanej przez wschodnie przedmieścia Brighton, ponieważ oboje lubili tamtejszego wikariusza, księdza Martina, którego wielokrotnie mieli okazję spotykać w związku ze swoją pracą. W następny poniedziałek wybierali się w czterodniową W następny poniedziałek wybierali się w czterodniową podróż poślubną do Wenecji – cel podróży pozostawał niespodzianką dla Cleo, która wcześniej kilkakrotnie wspominała, że zawsze chciała tam pojechać. Grace nie mógł się doczekać tych dni, chociaż wiedział, że będzie bardzo tęsknił za synem – chociaż nie za brakiem snu. Mimo miłości do Cleo na radości Grace’a kładł się cień. Sandy. Nie mógł się pozbyć poczucia winy; lęku, że być może, podczas gdy on układa sobie życie i jest szczęśliwszy niż kiedykolwiek, ona wciąż jest w rękach szaleńca, który porwał ją i trzyma w niewoli, albo umarła w jakiś straszliwy sposób. Starał się oddalić od siebie te myśli, wiedząc, że przez ostatnie dziesięć lat zrobił wszystko co w ludzkiej mocy, by ją odnaleźć. Skupił się na pracy. Na wierzchu jednej ze stert papierów, najmniejszej i najmniej pilnej, leżała żółta karteczka, na której jego nowa sekretarka napisała odręcznie: Sprawy rugby. Grace był prezesem i sekretarzem policyjnej drużyny rugby i musiał się zająć organizacją kilku zbliżających się imprez. Kolejna sterta, również oznaczona kolorową karteczką, zawierała listę pytań i wniosków od Nicoli Roigard, niedawno mianowanej komisarz hrabstwa Sussex. Grace nie tylko był drugim co do starszeństwa detektywem w hrabstwie, ale i odpowiadał za bieżące dochodzenia oraz ponowne podjęcie wielu starych spraw, musiał więc składać Nicoli regularne raporty. Była miła w obyciu, ale wymagająca i nie dawała się łatwo zbyć. Trzecia, najbardziej pilna – a zarazem największa – sterta zawierała dokumentację, którą miał uzupełnić wspólnie z Emily Gaylor, niegdyś pracownicą resortu wymiaru sprawiedliwości, a obecnie śledczą specjalizującą się w dochodzeniach finansowych. Dokumentacja dotyczyła procesu przestępców schwytanych w ramach operacji Flądra, sprawców paskudnego włamania – skrępowana ofiara zmarła – do którego doszło w tym roku w Brighton. W notatniku w iPhonie miał rezerwową listę gości weselnych. W notatniku w iPhonie miał rezerwową listę gości weselnych. Liczba miejsc była ograniczona, więc za każdym razem, gdy ktoś rezygnował, mogli dodać kogoś z listy oczekujących. Martwiło go, że nie może zaprosić wszystkich ludzi, których chciałby widzieć na swoim ślubie. To, co miało być radosnym wydarzeniem, zmieniło się w źródło poważnych rozterek. Ale jedną rzeczą, na którą z pewnością czekał z utęsknieniem, była wieczorna sesja pokera. Od piętnastu lat niemal w każdy czwartek grywał z grupą przyjaciół, w której skład wchodziło także kilku kolegów z pracy. Tym razem spotkanie miało się odbyć u niego, a Cleo wzięła na siebie przygotowanie przekąsek i przyrządzenie kurczaka w winie na kolację, którą zawsze jadali w połowie gry. Niestety, akurat w tym tygodniu pełnił dyżur jako starszy oficer dochodzeniowy. Miał szczerą nadzieję, że żadne z trzynastu zabójstw, które według statystyk popełniano rocznie w hrabstwie Sussex, nie pokrzyżuje mu dzisiejszych planów. Uporał się z korespondencją dotyczącą klubu rugby, a następnie przeszedł do malutkiego, skromnie wyposażonego aneksu kuchennego, żeby zaparzyć sobie świeżą kawę. W chwili gdy zagotowała się woda, zadzwoniła komórka. – Roy Grace – odezwał się do telefonu, po czym zamarł, ponieważ od razu rozpoznał głos inspektora Andy’ego Kille’a, kontrolera z dyspozytorni. Nie spodziewał się dobrych wieści. Takie telefony nigdy nie wróżą nic dobrego. 10 Czwartek rano, 24 października – Wszystko w porządku, Red? Nie, nawet bardzo nie w porządku, pomyślała. Ale Geoff Brady, jej szef z Mishon Mackay, agencji handlu nieruchomościami, gdzie pracowała jako negocjatorka, nie chciałby tego słuchać. Karl nadal się nie odezwał. Ty draniu. Skończony draniu. Dlaczego mnie okłamałeś? Podniosła wzrok znad opisu nieruchomości, który zlecono jej opracować. Było to nowe zadanie i wyjątkowo paskudne miejsce. Malutki dom szeregowy przytłoczony przez stojący obok budynek przemysłowy, położony na ruchliwym wzgórzu, po którym samochody jeździły bez przerwy dniem i nocą. Z domu wychodziło się prosto na ulicę, na zewnątrz nie było miejsca parkingowego, a ciemne podwórze było tak małe, że mógłby się na nim bawić tylko kulawy myszoskoczek. – Nic mi nie jest – odparła. Geoff Brady się uśmiechnął. Stale się uśmiechał. Miał czterdzieści pięć lat, elegancko się ubierał, mówił z irlandzkim akcentem i roztaczał wokół siebie urok. Gdyby ktoś mu powiedział, że jutro skończy się świat, nie przestałby się uśmiechać i zdołałby jeszcze sprzedać komuś nieruchomość. – Masz zmartwioną minę – zauważył. Zerknął na ekran jej komputera. Przytulny zabytkowy dom szeregowy położony pięć minut piechotą od dworca w Hove, niedaleko terenów rekreacyjnych i wszelkich udogodnień, jakie zapewnia popularna dzielnica Church Road. Zabytkowa nieruchomość wymaga lekkiego odnowienia. Na parterze dwa pokoje, osobna kuchnia oraz garderoba, na piętrze dwie sypialnie i łazienka; wszystkie pomieszczenia w odpowiednich proporcjach. Wyjątkowa okazja nabycia nieruchomości w centrum. – Hm – odezwał się z namysłem. – Wspomnij o łatwym dojeździe autobusem. Rzeczywiście, pomyślała. Przystanek znajdował się niemal przed samymi drzwiami, tak blisko, że od ryku silników cały dom się trząsł. – Słuszna uwaga. – Dodaj „uroczy” – rzucił. – Ludzie lubią to słowo. Dwa razy napisałaś „zabytkowy”. Zmień pierwsze na „uroczy”. – „Przytulny i uroczy dom szeregowy?”. – Tak, podoba mi się. Dobrze brzmi. A co ze zdjęciami? Dumna ze swojego talentu fotograficznego kliknęła myszą i kiedy ukazały się na ekranie, Brady uważnie się im przyjrzał. – Okropne… kto je zrobił? – Ja – rzuciła nieco zbita z tropu. Wskazał palcem. – Popatrz, na tym widać podniesioną klapę sedesu! Na ociekaczu stoi butelka wybielacza. W sypialni walają się ubrania. Nie można dołączyć takich zdjęć do opisu nieruchomości. Dom musi wyglądać nieskazitelnie. – Przepraszam. – Nauczysz się. Ale musisz jeszcze raz obfotografować ten dom. Ile masz dzisiaj prezentacji? – Na razie dwanaście. Próbuję umówić jeszcze kilka. Pokiwał głową. Celem każdego negocjatora było przeprowadzenie piętnastu prezentacji domów dziennie. – W porządku – powiedział i oddalił się. Duże, utrzymane w jasnych barwach biuro, nie miało ścianek działowych, tylko od frontowej części lokalu oddzielał je niski mur. Nad ich głowami umieszczono olbrzymi zegar, niczym upomnienie, by nie marnowali czasu, a na jednej ze ścian wisiała pokryta siatką tablica, na której napisano grubym niebieskim markerem ODLICZANIE: jeszcze 164 000 funtów! Tyle pozostało do sumy prowizji, jaką sieć agencji zamierzała osiągnąć w tym roku. Po lewej stronie znajdowała się lista nieruchomości, wartych od stu sześćdziesięciu pięciu tysięcy do trzech i pół miliona funtów, i liczba dotychczasowych prezentacji. Wszyscy negocjatorzy stosowali się do surowych zasad dotyczących ubioru – mężczyźni mieli na sobie garnitury, krawaty i jasne koszule, a kobiety stonowane stroje i buty nadające się do niekończących się wspinaczek po schodach. Wciąż było wcześnie. Niedawno skończyli poranną odprawę i teraz każdy zabierał się do swoich obowiązków. W biurze unosiła się mieszanka zapachów kawy oraz rozmaitych wód kolońskich, płynów po goleniu, wód toaletowych i perfum. Na ulicach kończyły się godziny szczytu. Była dziewiąta trzydzieści. W oddziale pracowało dziewięć osób, a firma nieźle sobie radziła, ale Red była stosunkowo nowym nabytkiem. Ostatnie dwanaście lat przepracowała na różnych biurowych stanowiskach, szukając swojej niszy, i wciąż się uczyła. Jeśli wyprostowała się na krześle, przez okno mogła dostrzec rozległą dzielnicę handlową Church Road w Hove i sklep Tesco po przeciwnej stronie ulicy. Ziewnęła. Po niemal bezsennej nocy spędzonej na czekaniu na telefon – albo pukanie do drzwi – piekły ją oczy. Wiedziała, że nie dopuszcza do siebie prawdy, że została wystawiona przez Karla. Porzucona. Tylko że to w ogóle do niego nie pasowało, a przynajmniej tak uważała. Naprawdę sądziła, że jest inny. Nie taki jak ten dupek Dominic, a po nim Bryce, który był obsesyjnie zaborczy. Karl wydawał się delikatny i zwyczajny. Zawsze pytał, jak jej minął dzień, czym się zajmowała, i najwyraźniej lubił słuchać opowieści o nieruchomościach, które pokazywała klientom. Bryce’a interesowało tylko opowiadanie o własnych sprawach i od czasu do czasu wypróbowywanie nowych magicznych sztuczek, nad którymi pracował. Potem wpadał w złość i wrzeszczał na nią z byle powodu. Mężczyźni to gnojki, gnojki, kompletne gnojki. Naprawdę zaczynała sądzić, że ona i Karl mogą mieć przyszłość. Był pierwszym znanym jej mężczyzną, z którym wyobrażała sobie wspólne wychowywanie dziecka. Po tym, jak opowiadał o swoich synach, wnioskowała, że jest cudownym ojcem. Przynajmniej była takiego zdania do wczoraj. Dopóki nie została wystawiona do wiatru. Ponownie przeczytała opis nieruchomości i dodała określenie, które zaproponował szef. Przytulny i uroczy dom szeregowy. Zabolało ją serce. Cholera, mimo złości i rozczarowania tęskniła za Karlem. Wysłała do niego SMS-a. Co się stało? Czekałam całą noc. Wszystko OK? Potem wysłała mu także maila. Karl, naprawdę się martwię. Wszystko w porządku? Jeśli nie chcesz się ze mną spotykać, to przynajmniej daj mi znać. Dziesięć minut później wybrała jego numer, ale znów od razu połączyła się z pocztą głosową. Nagrała kolejną wiadomość. „Karl, mówi Red, proszę, zadzwoń do mnie”. Nagle zamarła. Przed budynkiem stał Bryce ubrany w bluzę z kapturem i zaglądał do środka. Patrzył na nią. A po chwili zniknął. Zerwała się od biurka, podbiegła do drzwi wejściowych i wypadła na chodnik. Ulicą z rykiem silnika przejechał autobus, a po nim ciężarówka dostawcza. Red rozejrzała się, zauważyła ludzi robiących zakupy, ale nigdzie nie dostrzegła Bryce’a. Miał bardzo charakterystyczny zawadiacki krok, jakby cały chodnik należał do niego, więc zawsze bez trudu wypatrywała go w tłumie. Nagle po lewej, w odległości około stu metrów, taksówka korporacji Streamline gwałtownie ruszyła spod krawężnika. Czy on w niej siedział? A może tylko to sobie wyobraziła? Nie, na pewno nie. Bryce był cwany, dzięki kapturowi trudno było go rozpoznać. Ale nigdy nie brakowało mu sprytu. Gdyby tylko wykorzystywał swój mózg do czegoś konstruktywnego, a nie jedynie do ciągłego wynajdywania nowych – czasami niezwykle wymyślnych – sposobów na zmienianie jej życia w piekło, mógłby być szczęśliwszym człowiekiem. Ale jak powiedział jej ojciec, emerytowany prawnik, ludzie tacy jak Bryce nigdy się nie zmieniają. To oznaczało, że do końca życia będzie musiała oglądać się przez ramię. No i wyglądać przez okna. 11 Czwartek w południe, 24 października Bryce Laurent ziewnął. Był tak podniecony udanym wieczorem, że niemal nie zmrużył oka, a jego poranna zmiana w kuchni, gdzie zajmował się praniem, zaczynała się o piątej rano. Nie potrzebował pieniędzy i nienawidził tego zajęcia, ale miał bardzo konkretny cel. To była fizyczna praca w gorącu i pośród nieprzyjemnej woni chemikaliów. Kilka razy wracał do domu z podrażnionym gardłem i bólem głowy od oparów. Ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to już nie potrwa długo. A wiele wskazywało na to, że tak się stanie. Wielokrotnie ćwiczył w swoim warsztacie, symulując identyczne warunki, i starannie przygotował się do dzisiejszego dnia. Nie mógł się doczekać. Na samą myśl się uśmiechnął, a to rzadko mu się zdarzało, odkąd… Skrzywił się. Czasami myślenie o tym sprawiało mu zbyt wielki ból. Jego życie dzieliło się na trzy wyraźnie oddzielone części. Lata przed poznaniem Red z perspektywy czasu wydawały się snem na jawie. Dopiero u jej boku zaczął żyć naprawdę. To był najbardziej intensywny, magiczny i podniecający okres. A obecne życie znów stało się bezbarwne i pełne gniewu. Nieznośne życie po Red. Końcowa rozgrywka. Ostatnie tygodnie jej i jego życia. Ale zanim to się skończy, musi dać lekcję Red i jej wrednym rodzicom. Zanim ona będzie gotowa wypowiedzieć słowo, które tak bardzo pragnął usłyszeć. Ostatnie słowo w jej życiu: Przepraszam. 12 Czwartek w południe, 24 października Wóz straży pożarnej, dwa radiowozy i karetka stały na trawie na trzecim fairwayu klubu golfowego Haywards Heath. Roy Grace skontaktował się przez radio z miejscowym inspektorem, Paulem Hazeldine’em, który go wezwał, po czym w towarzystwie nowo awansowanego inspektora Glenna Bransona pomaszerował w ślad za poruszonym sekretarzem klubu. Przed sobą widział powiewającą na wietrze niebieskobiałą taśmę policyjną, stojącego przed nią mundurowego ze służb pomocniczych policji i niewielki namiot ekipy badającej miejsca zbrodni. Rosły inspektor Hazeldine, w kombinezonie ochronnym, pochylił się, by przejść pod taśmą. Woń spalonego ludzkiego ciała może namieszać w głowie, pomyślał Grace. Przypomina zapach pieczonej wieprzowiny i pobudza apetyt, dopóki nie zobaczysz zwłok. Wtedy twój umysł wywraca się na lewą stronę i ogarnia cię poczucie winy, że coś takiego mogło ci przyjść do głowy. Mimo to wciąż czujesz się głodny. Kiedy mijali grupkę golfistów stojących z torbami i wózkami obok budynku klubowego, usłyszał rozdrażniony głos. – Patrzcie na te cholerne koleiny! Naprawdę musieli rozjechać pole samochodami? A jeśli piłka tam upadnie? No i kiedy, u diabła, będziemy mogli wrócić do gry? Powstrzymując chęć odwrócenia się i nawrzucania facetowi, podeszli do miejscowego inspektora, który przywitał ich z ponurą miną i pokrótce przedstawił sytuację. Hazeldine był przystojny, pełen ogłady i zazwyczaj miał Hazeldine był przystojny, pełen ogłady i zazwyczaj miał pogodny nastrój, który udzielał się innym. Kiedy on i Grace byli jeszcze zwykłymi gliniarzami, jeździli razem radiowozem po Brighton. – Miło cię widzieć, Roy. Dzięki, że przyjechałeś. – Ciebie też miło widzieć, Paul. Inspektor Hazeldine zdjął rękawiczkę i uściskiem dłoni przywitał się z Grace’em i Bransonem. – Co mamy? – spytał Grace. – Jedno ciało, mocno spalone. Niedaleko leży pojemnik po benzynie. Przeszukujemy teren. – Znamy tożsamość ofiary? – Jeszcze nie. Grace i Branson weszli do namiotu, usiedli na plastikowych krzesłach i wciągnęli na siebie ochronne kombinezony i obuwie. Branson kilka razy pociągnął nosem. – Długa świnia – rzucił. – Długa świnia? – zdziwił się Grace. – Nie znasz tego określenia? – Nie. – Czyli naprawdę wiem coś, czego ty nie wiesz? – Branson wyszczerzył zęby. – Co to jest ta długa świnia? Branson pokręcił głową. – Tak kanibale w Papui-Nowej Gwinei nazywają białych ludzi. Najwyraźniej smakujecie jak wieprzowina. – Wielkie dzięki. A wy jak smakujecie? – Oni nie jedzą czarnoskórych. Wpisali się do rejestru, schylili pod niebiesko-białą taśmą policyjną i poszli za inspektorem Hazeldine’em trasą wyznaczoną kolejnymi taśmami, przez zarośla do krawędzi rowu. Popatrzyli w dół. – Cholera! – mruknął Branson. Roy Grace w milczeniu chłonął przerażający widok. – Oglądałeś Koszmar z ulicy Wiązów? – spytał Branson, nieco – Oglądałeś Koszmar z ulicy Wiązów? – spytał Branson, nieco lekceważąco. Grace wiedział, o co mu chodzi. To, co leżało w rowie, wyglądało jak rekwizyt z horroru. Bardzo chciałby, żeby to był rekwizyt. Ciało leżało w błocie, pośród spalonych zarośli, z uniesionymi pięściami, jakby próbowało uderzyć jakiegoś niewidocznego wroga. Z poczerniałą skórą, bezwłosą czaszką i pustymi oczodołami wyglądało jak makabryczna współczesna rzeźba, którą wykradziono z galerii sztuki. Nie licząc woni pieczonego mięsa. I stojącego w pobliżu pojemnika po benzynie. Royowi żółć podeszła do gardła i cofnął się o krok. Ostatnio zwymiotował na widok trupa, gdy jako nieopierzony posterunkowy był świadkiem autopsji w miejskiej kostnicy. A dokładniej, kiedy pracownik kostnicy wziął do ręki piłę taśmową, zagłębił jej zęby w pokrywie czaszki leżącego na stalowym stole denata, a następnie przeciął nożem Sabatier nerwy wzrokowe i wyjął mózg. Wtedy Grace zrobił to, co połowa żółtodziobów podczas swojej pierwszej sekcji zwłok. Pozieleniał na twarzy i chwiejnym krokiem wyszedł z pomieszczenia. Po wypiciu filiżanki słodkiej herbaty i zjedzeniu razowego herbatnika doszedł do siebie i mógł dalej uczestniczyć w autopsji. Ale wieczorem w domu wypił duszkiem trzy szklaneczki whisky, a kiedy wróciła jego ówczesna żona, Sandy, popatrzył na nią rentgenowskim wzrokiem, widząc jej splątane jelita i pozostałe organy wewnętrzne. Minęły ponad dwa tygodnie, zanim znów był w stanie się z nią kochać. Po kilku latach pracy zaczął sobie z tym radzić. Ale niektóre ofiary zabójstw nadal robiły na nim wrażenie. Jedną z nich był mężczyzna w spalonym samochodzie na Ditchling Common – ofiara zabójstwa o podłożu homofobicznym. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ta poskręcana, zwęglona, bezwłosa bryła kiedyś była człowiekiem. Tak jak ta, na którą teraz patrzył. Jego uwagę przyciągnął jeden szczegół: pokaźnych rozmiarów zwęglony i stopiony zegarek. Skupiając się na nim, mógł unikać patrzenia na ciało. – Kto go znalazł? – zwrócił się do Hazeldine’a. – Członkowie klubu, którzy akurat rozgrywali partię golfa. Grace kilka lat wcześniej uczył się gry w golfa, ale nie szło mu najlepiej. Sandy nie była tym zachwycona – nie dość, że pochłaniała go praca, to jeszcze poświęcał tyle czasu na golfa – więc, chcąc być wobec niej uczciwy, zrezygnował, niechętnie przyznając, że to nie jest gra dla niego. – Gdzie oni są? – spytał. – W budynku klubowym. Poprosiłem, żeby zaczekali. Nie są zachwyceni. – Człowiek w rowie również – odburknął Grace. Oparł się pokusie, by z bliska przyjrzeć się ofierze. Nie chciał naruszać miejsca zbrodni. Poza tym to, co stąd widział, potwierdzało wszystko, co mu powiedziano. Zatrzeszczał radiotelefon. Hazeldine zgłosił się, a następnie zwrócił się do Grace’a: – Wygląda na to, że niecały kilometr stąd znaleźliśmy przy drodze samochód, który może być powiązany z ofiarą, chociaż, jak dotąd, nie udało nam się jej zidentyfikować. – Tak? – Kluczyki są w stacyjce, a w samochodzie jest list pożegnalny. David Green, kierownik ekipy badającej miejsce zbrodni, właśnie ogląda ten samochód – dodał Hazeldine. – Claire Dennis z zespołu Greena rozejrzała się tutaj, ale nie znalazła śladów działalności osób trzecich. W pojemniku zostało trochę benzyny. Spróbujemy znaleźć zapałkę albo zapalniczkę. Ludzie, którzy się tym zajmą, już są w drodze. Grace pokręcił głową. – Chryste, co za piekielna śmierć. Gdybym kiedyś chciał ze sobą skończyć, mam nadzieję, że zachowam na tyle rozsądku, żeby zdecydować się na mniej drastyczny sposób. Hazeldine pokiwał głową. Glenn Branson mu zawtórował. Umysł Grace’a cały czas pracował na zwiększonych obrotach. Samobójstwo? Ktoś kiedyś powiedział mu, że najlepszym sposobem na odejście są barbiturany. Człowiek umiera przyjemnie otumaniony. Samospalenie w błotnistym rowie? To musi cholernie boleć… – Chodźmy obejrzeć samochód – zwrócił się do Hazeldine’a. Ten poprowadził jego i Bransona plątaniną ścieżek; minęli tabliczkę wskazującą drogę DO WÓZKÓW, przecięli polanę i dotarli do wąskiej wiejskiej drogi. Na trawiastym poboczu stał audi kombi, otoczony niebiesko-białą taśmą policyjną. Pilnował go mundurowy ze służb pomocniczych policji. Człowiek w kombinezonie skrupulatnie badał wnętrze samochodu z otwartą klapą z tyłu. Kolejny fotografował pojazd od zewnątrz. – Jak sobie radzisz, David? – spytał Hazeldine. Kierownik ekipy odwrócił się, zdjął kaptur i zobaczył Grace’a. – Cześć, Roy! – zawołał z szerokim uśmiechem. – Nie wiedziałem, że grasz w golfa! – To nie dla mnie. Próbowałem kilka razy, ale zupełnie mi nie szło. – Tak samo jak mnie, piłka ciągle lądowała mi w wodzie. Jak już mam moczyć kij, to wolę wędkowanie. Grace posłał mu gorzki uśmiech. Poczucie humoru pozwala gliniarzom przetrwać najpaskudniejsze sytuacje. – Co znalazłeś w samochodzie? – Właśnie dostaliśmy potwierdzenie tożsamości właściciela. To doktor Karl Murphy. Mieszkał w Brighton. W bagażniku są buty i torba ze sprzętem do golfa. Na przednim siedzeniu znaleźliśmy list pożegnalny. Straszne bazgroły, ale w końcu to lekarz. – Obszedł audi, otworzył drzwi po stronie kierowcy i pokazał palcem. Na siedzeniu leżał list w foliowej torebce. Grace włożył rękawiczki, które miał w kieszeni, podniósł torebkę i przyjrzał się listowi. Napisano go na kartce w linie, najwyraźniej wyrwanej z kołonotatnika. Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać. Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć. XX Oczy mu zwilgotniały. Czy on mógłby zrobić coś takiego? Czy gdyby coś przytrafiło się Cleo, Noah pewnego dnia dostałby list z informacją, że tata go opuścił? Boże… nie! Jeszcze raz przeczytał wiadomość, marszcząc przy tym czoło. Potem odłożył ją na siedzenie, sfotografował telefonem i dodatkowo użył aplikacji skanera. Odwrócił się w stronę inspektora Hazeldine’a. – W tej chwili wszystko wskazuje na samobójstwo, a nie na sprawę dla nas. Ale chciałbym sprawdzić, czy na liście nie ma odcisków palców. Skopiuj go i wyślij oryginał do laboratorium w Sussex House. Zostawię tutaj inspektora Bransona i przyślę kogoś z zabójstw, żeby pomógł mu w śledztwie, ale mam wrażenie, że to sprawa, którą mogą załatwić lokalne władze. Mimo wszystko warto zabezpieczyć samochód, na wypadek gdyby po badaniu w laboratorium okazało się, że musimy przeprowadzić pełniejszą analizę śladów. – Doceniam to, że przyjechałeś, Roy. Miło było znów cię widzieć. Powinniśmy kiedyś wyskoczyć na piwo i pogadać. – Dobry pomysł. – Grace czuł ulgę. Gdyby to było zabójstwo, musiałby odwołać wieczorną grę w pokera, a wtedy przez kilka kolejnych dni żywiłby się kurczakiem w winie przygotowanym przez Cleo. Dzięki Bogu, że nie wpadła na pomysł, by przyrządzić pieczeń wieprzową, pomyślał cynicznie. A jednak coś go dręczyło. Zanim się oddalił, zlecił Dave’owi Greenowi przeszukanie ciała, co zaowocowało znalezieniem zwęglonego telefonu komórkowego. Przesłał go do wydziału przestępczości komputerowej i pogrążony w myślach, wrócił do Sussex House, pozostawiwszy kolegów na miejscu. Nie dawał mu spokoju znaleziony list pożegnalny, ale nie potrafił wskazać, co dokładnie go niepokoi. 13 Czwartek w południe, 24 października – Weź jedną kartę – powiedział Matt Wainwright, wiedząc, że stale musi ćwiczyć. – Dowolną kartę, którą tylko chcesz! Nie pokazuj mi jej! – Jednym ruchem dłoni rozłożył całą talię w wachlarz przed nosem Bobbiego Bhogala, jednego z kolegów strażaków ze swojej zmiany na posterunku straży pożarnej w Worthing. – Zapamiętaj ją, dobrze? Bhogal pokiwał głową. – Teraz odłóż ją na miejsce! Gdy Bhogal wsunął kartę do talii, Wainwright od razu złożył wachlarz w równą kupkę. – W porządku, a teraz postukaj palcem w karty. Chwilę po tym, jak Bhogal postukał w talię, wypadła z niej jedna karta, obróciła się kilka razy i wylądowała na podłodze, grzbietem do góry. – Zaczekaj! Nie dotykaj jej! Powiedz nam wszystkim, jaką kartę wybrałeś, Bobbie. – Damę kier. – Odwróć kartę! Bhogal pochylił się i to zrobił. To była trójka trefl. Dziesięciu strażaków w pokoju parsknęło śmiechem. – Chyba coś pochrzaniłeś, Matt! – odezwał się Darren Wickens, dowódca zmiany. – Naprawdę? – Przecież Bobbie wybrał damę kier, a to jest trójka trefl. Ślepy jesteś? Kolejna salwa śmiechu. – Postukaj talię jeszcze raz, Bobbie! – poprosił Matt Wainwright. Bhogal posłuchał. Kolejna karta wyskoczyła z talii i spadła na podłogę, ponownie grzbietem do góry. – Odwróć ją. Bobbie Bhogal schylił się i pokazał wszystkim kartę: waleta pik. – Robisz nas w konia, Matt! – rzucił inny z kolegów. – Znasz jeszcze jakieś sztuczki? – spytał kolejny. – Może zrób tamtą, którą pokazywałeś w zeszłym tygodniu, kiedy wszyscy musieliśmy zapamiętać trzy karty. Wainwright przez chwilę się nie odzywał, po czym zwrócił się do Bobbiego Bhogala: – Co masz w kieszeni? – Papierosy. – Coś jeszcze? Bhogal poklepał się po kieszeni na piersi. – Tak, portfel. – Otwórz go. – Ostrożnie! – ktoś zawołał. – Zaraz wylecą mole! Strażacy ryknęli śmiechem, a Bhogal wyjął portfel i pokazał go wszystkim. – Która godzina, Bobbie? – spytał iluzjonista. Bhogal popatrzył na nadgarstek. – Kurwa! Gdzie mój zegarek? – Możesz go opisać? – Casio na brązowym skórzanym pasku. Wainwright podniósł rękę. Na nadgarstku miał zegarek casio z brązowym paskiem. – Może to on? Bobbie Bhogal wbił wzrok w zegarek. Nie podobało mu się, że wyszedł na głupka. – A teraz, Bobbie, zajrzyj do portfela i powiedz, co tam widzisz. Oszołomiony Bhogal wyciągnął kartę do gry. To była dama kier. – Cholera! – zawołał. – A niech mnie! Jak to zrobiłeś, Matt? – Gdybym ci powiedział, musiałbym cię zabić! Po chwili zawyła syrena, a na ścianie nad ich głowami rozbłysły trzy światła. Jedno oznaczało, że potrzebna jest pojedyncza jednostka – do niewielkiej akcji, na przykład płonącego samochodu. Dwie – konieczność wysłania obu. Trzy światła oznaczały, że w akcji musi wziąć udział także jednostka rezerwowa. Tak się zdarzało tylko w najpoważniejszych przypadkach. W skład rezerwowej jednostki wchodzili ochotnicy, którzy mieszkali i pracowali w odległości czterech minut jazdy samochodem bądź rowerem od posterunku. Wszyscy zerwali się na nogi, wybiegli z kantyny, mijając kanapy, fotele i rzadko używany stół do snookera w świetlicy. Dowódca zmiany, który biegł na czele, otworzył właz w podłodze i strażacy kolejno ześlizgnęli się po drążku do sali odpraw, po czym wbiegli do olbrzymiego garażu, w którym stały wozy strażackie – nazywali je dużymi czerwonymi skrzynkami z narzędziami. Na początku zmiany umieścili mundury i buty w wyznaczonych miejscach na zewnątrz pojazdów, wpuszczając nogawki spodni w buty jak małe dzieci. Niespełna minutę i piętnaście sekund po tym, jak rozległ się alarm, wszyscy byli przebrani w strażackie stroje, nie licząc kierowców, którzy nie mogli prowadzić w ciężkich butach. Drzwi garażu uniosły się i pierwsze dwa wozy wyjechały na dziedziniec przy wtórze migotania niebieskich świateł i wycia syren, a następnie włączyły się do ruchu, gdy samochody na ulicy zatrzymały się, by je przepuścić. 14 Czwartek po południu, 24 października – Może zaczniemy na górze? – zaproponowała Red, starając się zabrzmieć jak najbardziej pogodnie. Przez cały dzień czuła się fatalnie. Młoda para zgodnie pokiwała głowami. – Uwielbiam takie domy – powiedziała Red, idąc przodem. – Ludzie w czasach edwardiańskich potrafili wznosić trwałe budowle. A Portland Avenue to śliczna ulica! – Jakie są najbliższe szkoły? – spytała kobieta w zaawansowanej ciąży, kiedy dotarli na półpiętro. – W okolicach New Church Road naprawdę niczego nie brakuje. Jest tutaj kilka placówek, między innymi żłobek Deepdene i prywatna szkoła o znakomitej reputacji, St Christopher’s, zaledwie pięć minut piechotą. Mąż kobiety rozejrzał się z powątpiewaniem. – Trochę małe półpiętro, Sam – odezwał się. – Właśnie – odrzekła Red. – Architekt niewątpliwie uważał, że ważniejsze są rozmiary pokoi. Zacznę od najmniejszych. – Pchnęła drzwi i zaczekała, aż oboje wejdą. – To pomieszczenie idealnie nadałoby się na pokoik dziecięcy, nie uważają państwo? Pomieszczenie sprawiało sympatyczne wrażenie; południowe okno wychodziło na boczną ścianę sąsiedniego domu. – Rzeczywiście! – wykrzyknęła pani Hovey. – Jest uroczy! – Mało światła – mruknął jej mąż. Był przystojnym mężczyzną w eleganckim garniturze. Jego żona była ładna i pełna werwy. Red poczuła ukłucie zazdrości, gdy zobaczyła, że trzymają się za ręce, najwyraźniej bardzo w sobie zakochani. Sprzedali mieszkanie i zamierzali zapłacić gotówką, a taki dom był w ich zasięgu. Red potrafiła sobie wyobrazić, że się tutaj osiedlają, w bliźniaku o trzech sypialniach, nieco na północ od New Church Road, w spokojnej okolicy mieszkalnej niedaleko morza i dużej dzielnicy handlowej. Wyobrażała sobie, jak pchają wózek po tych ulicach. Sama chętnie zamieszkałaby w takim domu. Do wczoraj mogła snuć marzenia o wspólnym życiu z Karlem i urodzeniu ich dziecka. Czyż to nie byłoby niesamowite? Jej rodzice nie poznali Karla, ale wiedziała, że polubiliby go. Matka, psychoterapeutka, doskonale znała się na ludziach. Od początku nie podobał jej się Bryce, ale Red była nim tak zauroczona, że nie zwracała uwagi na ostrzeżenia matki. Pokłóciły się o Bryce’a, a później Red obwiniała rodziców o ich zerwanie. Dopiero kiedy matka pokazała jej dowody na to, że wszystko, co mówił Bryce, było kłamstwem, Red nie mogła dłużej odrzucać prawdy. W przypadku Karla była znacznie ostrożniejsza, przez co czuła się nieco podstępna, ale za to bezpieczna. – Tutaj mamy bardzo ładny pokój gościnny z własną łazienką – powiedziała, zostawiając na koniec oszałamiającą główną sypialnię, jeden z największych atutów nieruchomości. Otworzyła drzwi. – Tak! – zawołała pani Hovey. – Twoim rodzicom spodobałby się ten pokój, gdyby przyjechali nas odwiedzić – ocenił mąż. To dobrze wróży, pomyślała Red. Potem poprowadziła ich na drugą stronę półpiętra, aby pokazać gwóźdź programu. Otworzyła drzwi do głównej sypialni i zaczekała, aż wejdą i zajmą się oglądaniem wnętrza, po czym włączyła aplikację Sky News w telefonie w rozpaczliwej nadziei, że dowie się czegoś o Karlu. – Ojej! – wykrzyknęła pani Hovey. – Ma pani rację, przepiękny pokój! – Łazienka trochę rozczarowuje – wtrącił mąż. – Możemy ją zmienić, kochanie. Ale sypialnia jest cudowna! Red nie słuchała. Czytała najnowsze wiadomości, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu. 15 Czwartek późnym popołudniem, 24 października Zwęglone ciało leżące w rowie w klubie golfowym Haywards Heath wyglądało jeszcze bardziej upiornie w świetle reflektorów punktowych, jeśli to w ogóle możliwe, pomyślał Glenn Branson. Stał razem z detektyw sierżant Bellą Moy z wydziału do spraw poważnych przestępstw, którą Roy Grace przydzielił mu do pomocy. Oboje marzli w chłodnym jesiennym powietrzu za ekranami, które rozstawiono, by patolog z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, doktor Frazer Theobald, który akurat przebywał w okolicy w związku z inną autopsją, mógł przyjrzeć się zwłokom w miejscu, w którym je znaleziono. Chociaż sprawa wyglądała na samobójstwo, trzeba było wykluczyć udział osób trzecich. Nieco wcześniej Branson musiał sobie poradzić ze wzburzonym sekretarzem klubu, Jamesem Birkettem, który uważał, że policja przesadziła, zamykając cały klub golfowy, i domagał się odpowiedzi na pytanie, kiedy członkowie będą mogli wrócić do gry. Był bardzo niezadowolony, gdy Branson wyjaśnił mu z przykrością, że będzie to zależało od tego, czy patolog wykluczy zabójstwo. Jeśli nie będzie przekonany, przynajmniej ta część pola golfowego będzie musiała pozostać zamknięta przez kilka dni. Próbując udobruchać sekretarza i ukryć irytację, Glenn Branson zasugerował, że gdyby ofiara była krewnym Birketta, ten z pewnością chciałby, aby policja zrobiła wszystko, co możliwe, w celu schwytania sprawcy, i dlatego nie można pozwolić, by golfiści zadeptali istotne ślady. W jaskrawym świetle zwłoki bardziej przypominały rekwizyt z horroru, Branson, mimo swojego doświadczenia, musiał więc sobie przypominać, że ma do czynienia z człowiekiem, czyimś synem i zapewne czyimś ukochanym. Podczas gdy patolog skrupulatnie, metodycznie i niespiesznie zajmował się ciałem, Branson niepewnie objął Bellę ramieniem. Trzeba być niezwykle ostrożnym w tej nowej epoce poprawności politycznej. Jeden fałszywy krok może się skończyć dyscyplinarnym zwolnieniem pod zarzutem molestowania seksualnego. Bella cholernie mu się podobała. Chociaż jego żona Ari zginęła zaledwie dwa miesiące temu, nie mieszkała z nim od ponad roku, a niedługo przed niespodziewaną śmiercią w wyniku wypadku na rowerze złożyła wniosek rozwodowy. Nawet pod niebieskim kapturem ochronnego kombinezonu Bella wyglądała atrakcyjnie. Trzydziestokilkuletnia, nie była typową pięknością, ale miała intrygującą twarz i zgrabną figurę, a on uważał, że gdyby tylko pozwoliła mu popracować nad jej wizerunkiem – tak jak kiedyś zrobił w przypadku Roya Grace’a – mogłaby naprawdę rozkwitnąć. Był jeden problem. Wyglądało na to, że Bella zaczęła się spotykać z jednym z jego kolegów, sierżantem Normanem Pottingiem. Nie rozumiał, co może ją pociągać w czterokrotnie rozwiedzionym, obszarpanym, łysiejącym, palącym fajkę szowiniście po pięćdziesiątce, i zamierzał o nią zawalczyć. Poczuł, że zareagowała na jego dotyk, przysunęła się bliżej i przywarła do jego boku. – Tak mi ziiiiimno! – poskarżyła się. – No i jestem głodna. – Obawiam się, że nie mogę ci zaproponować wieprzowych skwarek. Zadrżała. – Fuj! Dzięki, Glenn. Nagle zadzwonił jej telefon. Odebrała, a on spróbował dosłyszeć głos rozmówcy, ale mu się nie udało. Kiedy Bella się od niego oddaliła, jej zachowanie całkowicie się zmieniło. Wyraźnie się ożywiła. – Właśnie jesteśmy z Glennem za miastem na miejscu samobójstwa. Zadzwonię później, kiedy już skończymy. Branson patrzył, jak patolog mierzy górną część prawej nogi ofiary. Zawsze go dziwiło, jak bardzo różni byli patolodzy, z którymi miał okazję współpracować. Niscy, grubi i weseli. Szczupli i przystojni. Wysocy i cyniczni. Żylaści i śmiertelnie poważni. Doktor Frazer Theobald był niskim, krępym mężczyzną po pięćdziesiątce, miał orzechowe paciorkowate oczy, gruby wąsik w stylu Adolfa Hitlera pod ogromnym nochalem i potargane, rzadkie włosy. Roy Grace jako pierwszy zwrócił na to uwagę, a Branson przyznał mu rację: wystarczyłoby dać Frazerowi duże cygaro, i mógłby iść na bal kostiumowy jako wykapany Groucho Marx. Kiedy Bella się rozłączyła, Branson popatrzył na nią pytająco, ale unikała jego spojrzenia. – Glenn, jeśli musisz jechać do domu, to się nie krępuj – powiedziała. – Mogę zostać sama. – Nie trzeba – rzucił. – Co z twoimi dziećmi? – Siostra Ari się nimi zajmuje. Uwielbiają ją, więc wszystko jest w porządku. Popatrzyła na niego czule. – A u ciebie też wszystko w porządku? To musiało być straszne… kiedy twoja żona… Przerwał jej dzwonek jego komórki. – Glenn Branson, słucham. Dzwonił spokojny, metodyczny Ray Packham z wydziału przestępstw komputerowych, który razem z kolegą został w pracy po godzinach, by zająć się zwęglonym telefonem znalezionym przy ofierze. – Poszczęściło ci się, Glenn. Gdyby to był zaszyfrowany iPhone, bylibyśmy w kropce. Ale to galaxy S jedenaście, więc udało nam się odczytać mikroprocesor z płyty głównej. Wciąż nad nim pracujemy, ale pewnie zainteresuje cię, że ktoś kilkakrotnie dzwonił na ten numer w ciągu ostatniej doby. – Masz numer, z którego dzwoniono? – Owszem! – odpowiedział Packham, wyraźnie z siebie zadowolony. 16 Czwartek wieczorem, 24 października W pokoju na parterze domu Cleo, gdzie Roy Grace zasiadł z kumplami przy namiastce stołu pokerowego, panował lodowaty przeciąg. Tak jak kilku pozostałych kolegów, Grace miał obok siebie popielniczkę z tlącym się cygarem. Zerknął na dwie karty przed sobą – asa karo i dziewiątkę trefl – podczas gdy Sean Mcdonald, świeżo emerytowany posterunkowy z wydziału porządku publicznego, wykładał trzy pierwsze karty wspólne. Dama kier, as trefl i dziewiątka pik. Dwie pary, asy i dziewiątki. Potencjalnie mocna kombinacja. Na środku stołu leżała sterta żetonów. Obok graczy stały szklaneczki z whisky albo kieliszki z winem i przepełnione popielniczki otoczone okruchami czipsów i orzeszków i leżały kupki gotówki i żetonów. W pokoju unosiła się chmura dymu, której pomagał się pozbyć przeciąg z otwartego okna. Cleo była na górze, gdzie uczyła się do egzaminu z filozofii na Otwartym Uniwersytecie, a Noah spał w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami, które chroniły go przed dymem. Grace smętnie popatrzył na zmniejszającą się kupkę swoich żetonów. Miał dzisiaj zbyt wiele na głowie, żeby się skupić. Ale z takimi kartami musiał wejść do gry. Niepewnie dorzucił do puli dwa jednofuntowe żetony. Bob Thornton siedzący po jego lewej stronie, dawno emerytowany inspektor po siedemdziesiątce, był zdecydowanie najstarszy z grupy stałych graczy. Od lat w każdy czwartkowy wieczór na zmianę pełnili rolę gospodarzy. Zaczęli się spotykać na długo przed wstąpieniem Grace’a do Zaczęli się spotykać na długo przed wstąpieniem Grace’a do policji. Thornton często wygrywał i także dzisiaj piętrzyła się przed nim góra żetonów i gotówki. Grace patrzył, jak starszy pan ogląda swoje dwie karty, garbiąc się, trzymając je blisko siebie i zerkając na nie chciwie zza okularów, jak otwiera i zamyka usta, oblizując je niczym wąż. Grace, który był przekonany, że potrafi czytać mowę ciała, od razu domyślił się, że nie musi się obawiać jego kart – chyba że poszczęści mu się podczas odkrywania ostatnich dwóch kart wspólnych. Ale, ku jego zaskoczeniu, Bob Thornton wszedł do gry i przebił go o trzy funty. Grace zmierzył wzrokiem pozostałych. Gary Bleasdale, ubrany w T-shirt i bluzę, był trzydziestoczteroletnim detektywem z dochodzeniówki. Miał poważną, wąską twarz i krótkie kręcone włosy; patrzył na swoje karty z obojętną miną. Obok Bleasdale’a siedział Chris Croke, motocyklista z drogówki. Był smukły i przystojny, miał krótkie blond włosy, niebieskie oczy i mnóstwo uroku. Uchodził za wytrawnego kobieciarza, który dzięki wżenieniu się w bogatą rodzinę żył bardziej jak playboy niż policjant. Był graczem lekkomyślnym i nieprzewidywalnym i mimo siedmiu lat spotkań przy stole do pokera Grace wciąż miał problemy z odczytaniem mowy jego ciała. Wydawało się, że nie obchodzi go wygrana ani przegrana. Znacznie łatwiej czytać ludzi, którzy mają coś do stracenia. Croke podwoił zakład, podnosząc stawkę o pięć funtów. Grace skupił uwagę na Franku Newtonie, spokojnym łysiejącym informatyku z posterunku w Brighton. Ten rzadko blefował, rzadko przebijał i w związku z tym rzadko wychodził na swoje. Charakterystycznym znakiem u Newtona było drganie prawej powieki – pewny sygnał, że ma silne karty. Jego powieka drgała właśnie teraz. Ale Newton niespodziewanie pokręcił głową. – Pas. Przyszła kolej na Grace’a. Mógł albo podnieść stawkę, albo Przyszła kolej na Grace’a. Mógł albo podnieść stawkę, albo spasować. Miał dwie pary, a pozostały dwie karty do odkrycia. Wcześniej nie pojawiły się żadne inne asy ani dziewiątki. Dorzucił do puli kolejne osiem funtów. Nagle wrócił myślami do listu pożegnalnego, który sfotografował telefonem i już znał na pamięć. Nie mógł przestać o nim myśleć. Na przestrzeni lat kilkakrotnie miał do czynienia z samobójstwami, a także dwoma zabójstwami, które upozorowano na samobójstwa. Przebieg każdego samobójstwa był inny, zresztą kto, u diabła, może wiedzieć, co naprawdę dzieje się w umyśle kogoś, kto zamierza wykonać ten straszliwy krok? O ofierze dotychczas dowiedział się tyle, że była powszechnie lubianym i szanowanym lekarzem rodzinnym. Doktor Karl Murphy wziął udział w turnieju golfowym i świetnie mu poszło. Siostra odebrała ze szkoły jego dwóch synków i czekała na powrót brata. Wyznał jej, że wieczorem wybiera się na randkę, i był nią bardzo podekscytowany. Umówił opiekunkę do dzieci. Czy tak zachowuje się ktoś na krawędzi samobójstwa? Na stole pojawiła się kolejna karta wspólna. Trójka trefl. Cholera, dla niego bezużyteczna. Ponownie popatrzył na cztery karty na stole. Jego as i dziewiątka wciąż stawiały go w całkiem dobrej pozycji. Na stole leżały karty różnych wartości i kolorów, więc wątpliwe, aby ktokolwiek miał strita lub kolor. Pchnął przed siebie pięciofuntowy żeton, a kiedy znów zatopił się w myślach, zadzwonił jego telefon. Zobaczył na ekranie, że to Glenn Branson. Przeprosił towarzyszy i wstał od stołu. – Przepraszam, że cię obudziłem, staruszku. – Bardzo zabawne! – Pamiętasz naszego samobójcę z Haywards Heath? – Mów. – Frazer Theobald na tym etapie nie może potwierdzić, że to samobójstwo, ale będzie wiedział więcej jutro po sekcji zwłok. – Ma jakieś wątpliwości? – Nie. Ale musi wykonać sekcję, żeby się upewnić. – Rozumiem. Gdzie jesteś? Wciąż na polu golfowym? – Jasne, pracuję nad handicapem! – Bardzo śmieszne. – Jak cholera. Zimno tutaj jak w psiarni. – Roy! – zawołał któryś z kumpli. – Grasz dalej? Grace zakończył rozmowę, a kiedy wrócił do stołu, zobaczył, że odkryto ostatnią kartę wspólną: dziewiątkę kier. Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Ze swoimi asem i dziewiątką miał fula. Dziewiątki na asach. Uważnie przyjrzał się pięciu odkrytym kartom, analizując sytuację. Wyglądało na to, że nikt nie jest w stanie go pokonać. Jedyną możliwością był silniejszy ful, ale ktoś musiałby mieć w ręku dwa asy. Popatrzył na pozostałych graczy, po czym podniósł zakład do dziesięciu funtów. Bob Thornton ponownie szybko oblizał usta i przebił na trzydzieści funtów. Reszta spasowała. Grace przez dłuższą chwilę przyglądał się emerytowanemu inspektorowi. Był pewien, że staruszek blefuje. Przebił o kolejne trzydzieści funtów. Thornton pchnął przed siebie stertę żetonów. – Sprawdzam. Grace triumfalnie odwrócił swoje karty. Ale nie cieszył się długo, bo Thornton odwrócił swoje karty, ukazując parę dam. – Ful – oznajmił. – Damy na dziewiątkach. Grace skrzywił się, gdy Thornton zgarnął pulę, dodając ją do swojej już pokaźnej sterty żetonów. Staruszek uśmiechnął się do niego, po czym złowieszczo oblizał usta. Sukinsyn, pomyślał Grace, uświadamiając sobie, że dał się przechytrzyć. Ten spryciarz jakimś cudem domyślił się, że Roy zwrócił uwagę na jego charakterystyczne zachowanie, i wykorzystał je przeciwko niemu. Pojawiła się Cleo. – Kolacja gotowa! Jak wam idzie? 17 Czwartek wieczorem, 24 października Red siedziała przed telewizorem z kieliszkiem wina w dłoni, zahipnotyzowana widokiem płonącej restauracji Cuba Libre na skraju dzielnicy Brighton’s Lanes. Była zrozpaczona. To był jej ulubiony lokal w mieście, a w szczęśliwszych czasach Bryce zabrał ją tam na pierwszą randkę. Restauracja była duża i przewiewna, miała świetny bar, wygodne kanapy i wspaniały wybór potraw. Tak się złożyło, że Karl również zabrał ją tam na ich pierwszą randkę. Patrzyła na śmigłowiec krążący nad budynkiem. Reporterka stała na ulicy z mikrofonem w dłoni, otoczona migoczącymi niebieskimi światłami, i krzyczała do kamery, że pożar, który wybuchł w kuchni, wymknął się spod kontroli. Red opróżniła kieliszek, ponownie go napełniła i chociaż starała się rzucić palenie, by sprawić przyjemność Karlowi, zapaliła trzeciego papierosa tego wieczoru. Odezwał się dzwonek do drzwi. Proszę, Boże, niech to będzie Karl! Podbiegła do domofonu i wbiła wzrok w malutki czarno-biały ekran. Jej serce niemal się zatrzymało. Zobaczyła dwoje umundurowanych policjantów. Wcisnęła guzik na domofonie. – Słucham? – Pani Red Westwood? – odezwała się policjantka. – Jestem sierżant Nelson, a to jest posterunkowy Spofford z policji hrabstwa Sussex. Przepraszam, że niepokoimy panią o tak późnej porze. Czy moglibyśmy zamienić kilka słów? Serce Red łomotało. Posterunkowy Spofford wielokrotnie ją odwiedzał, gdy wzywała policję po brutalnych zachowaniach Bryce’a; sierżant Nelson również znała. Była dwudziesta druga trzydzieści. Po związku z Bryce’em miała nerwy napięte jak postronki. Kilka miesięcy temu, za namową przyjaciółki, Rachel, która przeczytała o takiej możliwości w gazecie „Argus”, Red zwróciła się do organizacji pomagającej ofiarom przemocy. W dniu, gdy wreszcie zdobyła się na odwagę i wyrzuciła Bryce’a z domu, zleciła im zabezpieczenie drzwi wejściowych i okien oraz założenie judasza w drzwiach. Ludzie z organizacji poradzili jej, by złożyła doniesienie na policję i wniosła oskarżenie, ale nie chciała jeszcze bardziej złościć Bryce’a. Pomimo tych zabezpieczeń wciąż była niespokojna i właśnie dlatego przeprowadziła się do tego tymczasowego mieszkania, w nadziei że Bryce jej nie odnajdzie. Wyszła do przedpokoju i minęła drogi rower szosowy, który postanowiła trzymać w mieszkaniu po tym, jak skradziono jej poprzedni. Miała także drugi, do jeżdżenia po mieście, który określała jako „gówniany”, i ten stał na korytarzu, przypięty kłódką, bo gdyby ktoś go ukradł, nie przejęłaby się zbytnio. – Proszę wejść. – Wcisnęła guzik i zerknęła przez judasz, ponieważ nigdy nie mogła mieć całkowitej pewności, kto stoi na półpiętrze, a następnie zdjęła łańcuch, przekręciła klucz w dwóch zamkach i otworzyła wzmacniane drzwi. Zapaliło się światło na klatce schodowej i usłyszała kroki. Po chwili zobaczyła znajomą umundurowaną postać Roba Spofforda. Jego wysoka, smukła sylwetka górowała nad drobną sierżant Karen Nelson, która za nim podążała. Sierżant miała kręcone włosy, które opadły jej na ramiona, gdy zdjęła czapkę; mimo spokojnej aparycji promieniowała wewnętrzną siłą, i nikt rozsądny nie chciałby z nią zadzierać. Jej kolega miał przyjazną twarz i krótko ostrzyżone włosy, Jej kolega miał przyjazną twarz i krótko ostrzyżone włosy, dzięki którym zupełnie nie wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat, i sprawiał wrażenie dobrego słuchacza. Rzeczywiście, potrafił słuchać, musiała przyznać Red. Kiedy przyjeżdżał do niej z interwencją, jak również później, gdy policja sprawdzała, czy wszystko u niej w porządku, Spofford wysłuchiwał jej i udzielał rad. Bardzo go polubiła; wydawał się zaskakująco mądry jak na tak młodego człowieka. Zaprosiła ich do środka i zamknęła drzwi, a następnie popatrzyła na nich niespokojnie. – Co… co się stało? – Musimy zadać pani kilka pytań, pani Westwood – odparła sierżant Nelson. – Oczywiście. Może czegoś się państwo napiją? Herbaty, kawy, kieliszek wina? Sierżant pokręciła głową. – Nie, dziękujemy. Ale może moglibyśmy usiąść. Red zaprowadziła ich do salonu i ściszyła dźwięk w telewizorze. – Paskudna sprawa ten pożar – zagadnęła. – To ulubiona restauracja mojej żony – powiedział posterunkowy Spofford. – Chociaż tylko przy wyjątkowych okazjach stać nas na to, żeby tam chodzić. Wszyscy troje usiedli i przez jakiś czas patrzyli na pozbawione dźwięku obrazy. – Rob, miło cię… miło pana widzieć, posterunkowy Spofford – odezwała się Red. Nie była pewna, czy może zwracać się do niego po imieniu w obecności przełożonej. – Nie widzieliśmy się kilka miesięcy – rzucił. – Żadnych kłopotów? – Nie. Może Bryce się wyprowadził… albo znalazł kogoś nowego. – Miło mi to słyszeć. – Sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego. – Pani Westwood – odezwała się sierżant Nelson – według – Pani Westwood – odezwała się sierżant Nelson – według rejestrów połączeń, które uzyskaliśmy od firmy telefonicznej, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wielokrotnie łączyła się pani z pewnym numerem. – Podała jej numer. – Czy to się zgadza? Red z wahaniem pokiwała głową, czując, że wywraca jej się żołądek. – Dlaczego… dlaczego pani pyta? Funkcjonariusze popatrzyli na siebie tak, że Red poczuła się zaniepokojona. – Właścicielem tego numeru jest doktor Karl Murphy – odpowiedziała sierżant bezosobowym, pozbawionym emocji tonem. – Czy może nam pani powiedzieć, skąd go pani zna? Migoczące obrazy na ekranie zbytnio Red rozpraszały. Chwyciła pilota i wyłączyła telewizor. – Dlaczego? Co… co on zrobił? Czy coś mu się stało? – Czy mogę zapytać, co panią łączy z doktorem Murphym? Telefon Spofforda zaczął dzwonić. Wyjął go z kieszeni, popatrzył na ekran i wyciszył aparat, przepraszająco zerkając na obie kobiety. – Spotykamy się – wyjaśniła Red i wzruszyła ramionami. – Miał po mnie przyjść wczoraj o dziewiętnastej, ale się nie pojawił. Dlaczego? Miał wypadek? – Od jak dawna się spotykacie? Przez chwilę się zastanawiała. – Od około sześciu tygodni. – Nie chcę naruszać pani prywatności, ale jak opisałaby pani swoją relację z doktorem Murphym? – O co chodzi? – Red zaczynała się czuć poirytowana. Popatrzyła na Spofforda, ale on tylko niezręcznie się wiercił z obojętną miną. Sierżant zerknęła na nią ze współczuciem i przez chwilę Red miała wrażenie, że Nelson mięknie. Ale ta zwróciła się do niej zdystansowanym, oficjalnym tonem policjantki: – Niestety, mamy złe wiadomości. Znaleźliśmy ciało, – Niestety, mamy złe wiadomości. Znaleźliśmy ciało, w dziwnych okolicznościach, i sądzimy, że to może być doktor Murphy, a pani może byłaby w stanie nam pomóc. – Ciało? – Niestety, tak. – Jak to? On nie żyje? – Zwłoki jeszcze nie zostały oficjalnie zidentyfikowane, ale jesteśmy przekonani, że to doktor Murphy. – To nie on, to nie Karl – odparła Red z naciskiem. – Pomyliliście się. Dlaczego uważacie, że to może być on? – Czy ostatnio doszło między wami do jakiegokolwiek konfliktu? – spytała sierżant. Red zdecydowanie pokręciła głową. – Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. Myślałam nawet… – Urwała w pół zdania. Karen Nelson popatrzyła na nią z wyczekiwaniem. – Co pani myślała? Red pokręciła głową. – Przez krótką chwilę myślałam, że Karl może być inny niż pozostali mężczyźni, to wszystko. Ale wczoraj mnie wystawił do wiatru. – Napiła się wina, podniosła papierosy i wysunęła jednego z paczki. – Mogę zapalić? – To pani dom – odparła sierżant Nelson. – Uwielbiam ten zapach – dodał Spofford. – Proszę mówić dalej. – Ma pan ochotę zapalić? – Red wyciągnęła paczkę w jego stronę. – Nawet bardzo, ale dziękuję. Zapaliła papierosa. – Mogę się dowiedzieć, co się stało? Mówiła pani, że znaleziono zwłoki… Czy Karl miał wypadek? Policjanci ponownie wymienili znaczące spojrzenia. – Proszę, niech mi państwo coś powiedzą! – poprosiła. – Miał wypadek? Chcę się dowiedzieć przynajmniej tego! – Kiedy po raz ostatni kontaktowała się pani z doktorem – Kiedy po raz ostatni kontaktowała się pani z doktorem Murphym? – spytała sierżant Nelson. – Widziałam się z nim w niedzielę. Ale rozmawialiśmy codziennie, nawet kilka razy dziennie. Ostatnio we wtorek wieczorem. Powiedział… – Zawahała się. – Powiedział, że mnie uwielbia. – Czy, według pani, doktor Murphy sprawiał wrażenie przygnębionego? – Przygnębionego? Nie! Owszem, mówił, że był bardzo przybity po śmierci żony. Powiedział, że przez jakiś czas miewał myśli samobójcze… tak bardzo ją kochał. Ale zapewnił, że nigdy by się nie zabił… ze względu na dzieci. Nie mógłby im tego zrobić. – Wspominał o samobójstwie? – naciskała sierżant, zapisując coś w notesie. – Co dokładnie powiedział? Red pokręciła głową. – Nie mówił o tym na poważnie. Powiedział, że przeszło mu to przez głowę zaraz po jej śmierci. Ale od razu odrzucił tę myśl. – Jest pani tego pewna? – Że nie mógłby się zabić? Na sto procent. To pogodny facet, bardzo pozytywnie myślący. Poza tym żyje dla swoich dzieci. Są dla niego całym światem. – Poczuła, że jej myśli ogarnia czarna chmura. – Dlaczego… dlaczego wypytujecie mnie o samobójstwo? – Nie chcę pani niepotrzebnie denerwować – zastrzegła Karen Nelson. – Wygląda jednak na to, że znalezione zwłoki to ofiara samobójstwa. Na tym etapie nie możemy być pewni, ale telefon, który zmarły miał przy sobie, to ten sam, z którym próbowała się pani połączyć. Red zamknęła oczy. – Mój Boże, tylko nie to, niech to nie będzie Karl. Sierżant Nelson uniosła dłonie w przepraszającym geście. – Obiecuję, że przekażemy pani więcej informacji, gdy tylko będzie to możliwe. – Muszę się upewnić – dodał Spofford. – Od jak dawna Bryce Laurent nie sprawia pani kłopotów? Red przez chwilę się namyślała. – Odkąd się rozstaliśmy. – Dobrze. – Zapisał coś w notesie. – W ogóle się nie odzywał? Nigdzie go pani nie widziała? – Nie, ani nie dzwonił, ani go nie widziałam… To znaczy… wydawało mi się, że dziś rano pojawił się przed moim biurem, ale nie jestem pewna. Bardzo mi państwo pomogli w zamknięciu tej sprawy i jestem wdzięczna. – Widziała go pani dzisiaj rano? Mimo zakazu sądowego? Nie może się zbliżać do pani na odległość mniejszą niż osiemset metrów. Zgłosiła to pani? – Nie – odparła Red ponuro. – Nie byłam pewna na sto procent. Możliwe, że mi się przywidziało. Kiedy wyszłam, nigdzie go nie było. – Wzruszyła ramionami. Policjanci wstali, a Red odprowadziła ich do drzwi. – Myślę, że to pomyłka – powiedziała. – Karl i ja rozmawialiśmy o przyszłości. Nie popełniłby samobójstwa, proszę mi wierzyć. To na pewno nie on. – Odezwę się, gdy tylko będziemy wiedzieć coś więcej – obiecała Karen Nelson. Posterunkowy Spofford posłał Red pełny współczucia, ale bezradny uśmiech, i wyszedł z mieszkania w ślad za koleżanką. Red nic nie odpowiedziała. Zamknęła drzwi na klucz. Była całkiem roztrzęsiona. 18 Czwartek wieczorem, 24 października Słuchał z płyty Vana Morrisona Someone Like You, i oglądał dwa programy, oba wyciszone, na bliźniaczych dwudziestopięciocalowych ekranach Samsunga: wiadomości oraz jedyny program, jakiego na co dzień potrzebował, nie licząc dzisiejszego wieczoru. Red uwielbiała tę piosenkę. Tańczyli do niej na swojej drugiej randce. Someone like you!, wyszeptał jej do ucha i cmoknął ją w policzek. Potem zaczęli się całować i przetańczyli całą piosenkę w jednym z klubów nocnych w Brighton; ich usta ani na chwilę się nie rozłączyły. Patrzył, jak Red, wypuściwszy gliniarzy, wraca do salonu, nalewa sobie duży kieliszek białego wina i zapala kolejnego papierosa. No, no, mała, za dużo palisz. Ale nie przejmuj się, pal sobie! Nie to cię zabije. Coś innego cię dopadnie, znacznie szybciej niż te białe patyczki z filtrem. Patrzył, jak bierze do ręki pilota i zwiększa głośność, ale w telewizji już nie mówili o pożarze w Cuba Libre. Teraz na ekranie pokazywano premiera w fabryce zupy, ubranego w idiotyczną czapkę ochronną i rękawice, kiwającego z uznaniem głową po skosztowaniu zawartości dużej chochli. Red płakała. Bryce także zapłakał. Wpatrywał się w ekran laptopa, przeglądając wszystkie maile i SMS-y, które wysyłała do niego na początku, gdy byli w sobie tak bardzo zakochani. Jesteś niesamowity, Bryce! Tak bardzo za Tobą tęsknię, kochanie. Nie mogę się doczekać naszego spotkania wieczorem XXXXXXXXXXXXXXX Boże, Bryce, co ty ze mną zrobiłeś? Każda sekunda bez Ciebie jest torturą. Pragnę Cię. XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX Czy już ci mówiłam, że jesteś najbardziej niezwykłym, niesamowitym, mądrym i pięknym mężczyzną, jakiego spotkałam w życiu? Tak bardzo cię pożądam. Przyjedź jak najszybciej. Pod spodem nie mam nic i czekam na Ciebie. XXXXXXXXXXXXXXXXXXX Ty głupia dziewczyno, pomyślał, pociągając nosem i ocierając oczy. Ty głupia, głupia dziewczyno. Pamiętasz, jak poszliśmy obejrzeć Otella w Old Vic w Londynie? Pamiętasz tamten wers? Że jak Indianin głupi odrzuciłem perłę niż całe jego plemię droższą2? Pamiętasz? 19 Dwa lata wcześniej Red starannie wybrała sukienkę, korzystając z pomocy najlepszej przyjaciółki, Raquel Evans, która towarzyszyła jej podczas kilkugodzinnej wyprawy do sklepów z ubraniami w Brighton. W końcu zdecydowała się na prostą czarną rozszerzaną sukienkę z butiku przy Dukes Lane, która, zarówno według sprzedawczyni, jak i Raquel, również rudowłosej, była oszałamiająca, a przy tym nie wyglądała zbyt wyzywająco. W czarnym Red zawsze było do twarzy, dlatego pewnym krokiem szła za kierownikiem sali przez elegancką restaurację Cuba Libre, pod obracającymi się bambusowymi wiatrakami, kierując się do stolika w rogu. Kierownik poinformował ją, że pan Laurent jeszcze nie przybył. Ale kiedy dotarła do stolika, z zaskoczeniem zobaczyła butelkę szampana w wiaderku z lodem i czerwoną różę leżącą na talerzu przed krzesłem, do którego ją poprowadzono. – Czy zechce się pani tymczasem napić? – Dziękuję, nie trzeba – odpowiedziała, chociaż prawdę mówiąc, była kłębkiem nerwów i przydałby się jej duży koktajl. Nie musiała czekać długo. Po kilku minutach zobaczyła zjawiskowego mężczyznę: wysokiego, z krótkimi, czarnymi włosami ułożonymi na żel, wyglądającego jak młody George Clooney. Był w pięknej czarnej marynarce z lnu, białej koszuli rozpiętej pod szyją, drogich dżinsach i ciemnych mokasynach. Miał najbardziej pewny siebie uśmiech, jaki w życiu widziała, i nieskazitelnie białe zęby. Na żywo wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. – Przyszłaś przede mną… to z mojej strony niewybaczalne! Tak mi przykro! – Miał silny głos z lekkim akcentem kogoś, kto posługuje się zarówno amerykańskim, jak i brytyjskim angielskim. Ucałował jej dłoń, a ona wyczuła jego bardzo pociągającą wodę kolońską o zapachu piżma. Gdy usiadł naprzeciwko niej, ponownie się uśmiechnął. – Ojej! Nie tego się spodziewałem! Odwzajemniła uśmiech. – Naprawdę? – Pomyślała to samo. Jak to możliwe, że takie ciacho potrzebuje usług serwisu randkowego? – Po prostu… widziałem twoje zdjęcie na stronie… i inne na Facebooku, więc podejrzewałem, że jesteś śliczna. Ale… nie aż tak! – Nie ukrywam, że ty mnie też bardzo przyjemnie zaskoczyłeś! Dziękuję za różę. To naprawdę miłe. – Lubisz szampana? – Skoro nalegasz – odpowiedziała z szerokim uśmiechem. Wystarczyło, że machnął uniesioną ręką; niemal natychmiast pojawił się kelner i zaczął otwierać butelkę. – Szlachetny rocznik – rzucił Bryce. – Dla ciebie tylko to, co najlepsze. Kiedy kieliszki były pełne, uniósł swój. – A więc – odezwał się z uśmiechem, który niemal stopił jej serce. – Samotna dziewczyna, dwadzieścia dziewięć lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i – kto wie? – może coś więcej. – Mój Boże! To brzmi tak tandetnie, gdy teraz tego słucham. – Wcale nie – zaprotestował. – Właśnie to przyciągnęło moją uwagę. Dlatego tutaj jesteśmy! Już dobrze się bawię. A ty? – Świetnie. Stuknęli się kieliszkami. Bryce upił łyk. – Przyznam, że byłem nieco bezczelny. Słyszałem, że mają tutaj bardzo dobre jedzenie, ale pomyślałem, że na naszą pierwszą kolację powinniśmy zamówić coś wyjątkowego. W jednym z maili napisałaś, że lubisz owoce morza… – To prawda. – Znakomicie. Zadzwoniłem i poprosiłem kierownika, żeby zdobył dla nas dwa homary. A przy przystawce również postanowiłem wyjść poza menu i zamówiłem kawior z bieługi. Czy to ci odpowiada? Jest najlepszy na świecie. To wszystko wydawało się takie niezwykłe, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie padła ofiarą żartu. Może Raquel – albo jakaś inna koleżanka – to zaaranżowała? Wynajęła tego przystojniaka? Ale w jakim celu? Jej koleżanki nie postąpiłyby tak okrutnie. Popatrzyła na jego twarz, spojrzała w uśmiechnięte oczy, pełne radości i życia. To działo się naprawdę. Było zwariowane, ale prawdziwe. – Mój Boże – westchnęła. – Ojej… ale… nigdy wcześniej nie jadłam prawdziwego kawioru… Tylko tę namiastkę, którą sprzedają w słoikach. – Nic nie jest dla ciebie wystarczająco dobre. Jesteś olśniewająca, wiesz o tym? – Dziękuję, ale nie wydaje mi się. – Ależ jesteś! Ponownie stuknęli się kieliszkami. Kim jest ten adonis? Czuła się jak we śnie. Od czasów Dominica całowała wiele żab. Czyżby wreszcie trafiła na księcia? Niemożliwe, aby upiła się jednym łyczkiem szampana, a jednak kręciło jej się w głowie. W tym mężczyźnie było coś niezwykle uroczego… i bardzo seksownego. Mimo wszystko w jej umyśle zapaliła się ostrzegawcza lampka. – Nie pisałaś w mailach, czym się zajmujesz – zagadnął. – Pracuję jako specjalistka do spraw reklamy w firmie budowlanej. Chociaż tak naprawdę zawsze chciałam zostać pośredniczką w handlu nieruchomościami. – Mam znajomości w kilku agencjach handlu nieruchomościami w mieście. Jeśli chcesz, mogę cię z nimi skontaktować. – Dziękuję. A ty? Czym się zajmujesz? – Kiedyś pracowałem jako pilot dla amerykańskiej linii United. Potem zostałem prywatnym pilotem pewnego teksańskiego miliardera z branży naftowej. Niestety, moja żona zachorowała na raka piersi, więc nie mogłem spędzać aż tyle czasu poza domem. Czułem, że powinienem się nią zaopiekować. Pochodziła z Anglii i bardzo chciała tutaj wrócić, żeby spędzić ostatnie dni blisko rodziny. Udało mi się przekwalifikować i znaleźć pracę na ziemi jako kontroler ruchu na lotnisku Gatwick. – Jak w tym filmie Zmęczenie materiału? – Tak, tylko że w rzeczywistości to wcale tak nie wygląda. Kelner przyniósł kawior. Podano go w srebrnej miseczce, w otoczeniu lodu, z malutkimi blinami i kopczykiem kwaśnej śmietany. Jajeczka, jak miniaturowe ziarenka grochu, miały srebrzystoszary kolor. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. Przypominały żabi skrzek. Bryce pokazał, jak należy je jeść – rozsmarował nieco śmietany na blinie, a następnie łyżeczką nałożył kawior i wsunął całość do ust. Zrobiła to samo i spróbowała zamaskować szok, jaki wywołał w niej smak potrawy. Pierwszy kęs przypomniał jej zimny tran, którym matka poiła ją w dzieciństwie, gdy Red była chora. Potem poczuła jedwabistą konsystencję rozpływających się jajeczek i doznała gwałtownego przypływu podniecenia, gdy uświadomiła sobie, że właśnie je najsłynniejszy i najdroższy delikates na świecie. – No i co? – spytał. – Niezwykłe! – odpowiedziała. – To ty jesteś niezwykła. – Nagle z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął talię kart i jednym ruchem nadgarstka rozłożył je w idealny wachlarz, tak że każda karta była widoczna. – Ojej! Imponujące. Odwrócił wachlarz, tak że tylko ona mogła widzieć karty. – Wybierz jedną. Dotknij jej, ale nie pokazuj mi, co wybrałaś. Dotknęła damy kier. – Gotowe. Kolejnym szybkim ruchem złożył talię, a następnie znów ją rozpostarł. – Widzisz swoją kartę? – spytał. Nie było jej. Zmarszczyła czoło i rozejrzała się po stole, zastanawiając się, gdzie podziała się karta. – Nie, nie widzę. – Otwórz swoją torebkę. Nachyliła się, podniosła torebkę z podłogi i odpięła zatrzask. Otworzyła torebkę i wstrzymała oddech. Dama kier leżała pomiędzy szminką i telefonem. Wyjęła ją. – Czy to jest karta, którą wybrałaś? – spytał wyczekująco. – Niesamowite! Jak to zrobiłeś? Wzruszył ramionami. – To moje hobby – rzucił. – Dla zabawy zajmuję się magicznymi sztuczkami. Słyszałaś o Magicznym Zamku w Los Angeles? Pokręciła głową. – Byłaś w Los Angeles? – Nie. – Może kiedyś cię tam zabiorę. Kto wie? Uśmiechnęła się szeroko. – Bardzo bym chciała. – Nie brakuje ci czegoś? – Brakuje? Chyba nie. Sięgnął do bocznej kieszeni i wyjął zegarek. To był jej biały swatch. – Jak, u diabła…? Wręczył jej zegarek, a ona zapięła go na nadgarstku. – No dobrze, jestem pod wrażeniem! – Ja też jestem pod wrażeniem – odparł. – Twoim. Wbrew wszystkim swoim zasadom – oraz radom Raquel – a częściowo dlatego, że pod koniec posiłku była zalana, zaprosiła go na kawę, gdy wysiadł z taksówki, żeby odprowadzić ją do drzwi nowoczesnego budynku nad rzeką Adur. Pogłaskał ją po twarzy, zanurzył palce w jej włosy, delikatnie przytrzymał oba nadgarstki i lekko pocałował w usta. – Nie dzisiaj – powiedział. – Oboje za dużo wypiliśmy. Kiedy będziemy się po raz pierwszy kochali, chcę, żeby to było coś wyjątkowego. Zamknęła za sobą drzwi, przechodząc korytarzem, minęła swój przypięty rower i jak na skrzydłach pokonała trzy ciągi schodów. Dopiero kiedy weszła do mieszkania na trzecim piętrze, z widokiem na port Shoreham, zauważyła bransoletkę na swojej prawej ręce. Jej nadgarstek otaczała wąska srebrna opaska, idealnie dopasowana. Zbyt idealnie, by ktoś mógł wsunąć ją przez dłoń. Wpatrywała się w nią zaskoczona, zastanawiając się, kiedy Bryce ją założył. Czyżby przed chwilą, gdy trzymał ją za ręce przed drzwiami? Co dziwniejsze, bransoletka nie miała zapięcia. Była jednolita. Red uważnie się jej przyjrzała i kilka razy szarpnęła, lecz nie znalazła żadnego łączenia. Na powierzchni zauważyła drobny wygrawerowany napis. Musiała zmrużyć oczy, aby go odczytać. Dama kier. A dalej serce. Po chwili sygnał dźwiękowy oznajmił o przychodzącym SMSie. Wyjęła telefon z torby i popatrzyła na ekran. Jeśli chcesz ją zdjąć, będziesz musiała zaczekać na naszą kolejną randkę. Odpisała: XXX Niemal natychmiast otrzymała odpowiedź. XXX 20 Piątek, 25 października Red siedziała przy malutkim śniadaniowym barku. Miała czerwone oczy po nieprzespanej nocy i czuła ból w piersi po wypaleniu zbyt wielu papierosów. W mieszkaniu panował bałagan – jak zwykle. Płyty z muzyką i filmami leżały na podłodze pod telewizorem i wieżą. Powinna posprzątać, ale na razie nie miała do tego głowy. Ekran otwartego laptopa zajmowała pierwsza strona internetowego wydania „Argusa”. Nagłówek głosił: Pożar niszczy restaurację w Brighton. Obok znajdowało się zdjęcie Cuba Libre, otoczonej przez wozy strażackie. Piękna szara fasada budynku poczerniała od płomieni. Była ósma dwadzieścia, a Red wpatrywała się w telewizor, czekając na lokalne wiadomości, bez apetytu jedząc owsiankę i sącząc kawę. Na zewnątrz lał deszcz, przez co brzydki widok na schody przeciwpożarowe stawał się jeszcze brzydszy. Samobójstwo? Niemożliwe. Absolutnie wykluczone. Na pewno błędnie zidentyfikowano ciało. Cokolwiek przytrafiło się Karlowi, nie mógł się zabić. Nie zrobiłby tego. Czuła się fatalnie. Październik zawsze był ponurym okresem, zwiastującym zimowe miesiące. Poza tym czekał ją fatalny weekend. Karl wspominał o wspólnym wyjeździe do hotelu w New Forest. Teraz to nie wchodziło w grę. Chyba że skontaktuje się z nią jakimś cudem. W przeciwnym razie czekał ją niedzielny lunch z rodzicami. Red, smutna singielka, i jej niezwykle przebojowa siostra, zamężna i dumna ze swojej ciąży. Czuła się jak nieudacznica. Margot, poza tym, że wyszła za odnoszącego sukcesy londyńskiego menedżera od funduszy hedgingowych, sama robiła zawrotną karierę w kancelarii prawniczej w centrum. Tymczasem Red próbowała zareklamować zapuszczony dom, w którym nie chciałby zamieszkać nikt przy zdrowych zmysłach. No i żyła w ukryciu. Jej były ją nękał, a najnowszy chłopak właśnie umarł. Czy Bryce mógł mieć z tym coś wspólnego? To absurd. Popatrzyła na bransoletkę. Tę samą, którą Bryce niezauważenie wsunął na jej nadgarstek podczas pierwszej randki w Cuba Libre. Pamiętała, że na drugiej randce, kiedy powiedziała, że nie może jej zdjąć, i spytała, jakim cudem umieścił ją na jej ręce, Bryce uśmiechnął się i odrzekł, że magik nigdy nie zdradza swoich sekretów. Powiedział, że zdejmie bransoletkę dopiero wtedy, gdy Red już nie będzie należała do niego. Nosiła tę zmatowiałą srebrną opaskę od tak dawna, że już nie zwracała na nią uwagi. Ale teraz na nią popatrzyła. W ciągu ostatnich kilku miesięcy ze zmartwienia schudła o ponad sześć kilogramów, więc bransoletka wisiała luźno na nadgarstku, ale nie na tyle luźno, by ją zsunąć. Rozważała wizytę u jubilera i poproszenie o przecięcie opaski, coś ją jednak powstrzymywało. Strach? Czyżby bała się, że jeśli Bryce zobaczy ją na ulicy bez bransoletki, jeszcze bardziej się rozzłości? Nagle w telewizji usłyszała słowa „pole golfowe” i natychmiast popatrzyła na ekran. Zobaczyła skupisko radiowozów przed zadrzewionym terenem. Taśmę policyjną. Funkcjonariuszy w niebieskich kombinezonach ochronnych i duży ekran odgradzający miejsce zdarzenia. Reporter z mikrofonem w dłoni i włosami pozlepianymi od deszczu wyglądał, jakby wolał być w każdym innym miejscu na świecie. „Policja z Sussex jeszcze nie ujawniła tożsamości mężczyzny, którego zwęglone ciało znaleziono wczoraj w rowie niedaleko trzeciego dołka w klubie golfowym Haywards Heath”. Red poczuła ucisk w gardle. Czy to Karl? Boże. Czy to on? Chwyciła telefon i zadzwoniła na oddział chirurgii, gdzie pracowała Raquel, ale odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. Było po godzinach pracy. Rozłączyła się i wybrała numer komórki przyjaciółki. Poprzedniego wieczoru nagrała kilka wiadomości na jej pocztę głosową, ale Raquel nie oddzwoniła. – Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, Raq. Możesz mi powiedzieć, czy Karl Murphy był w przychodni? To znaczy, czy wczoraj przyszedł do pracy? Głos Raquel zabrzmiał dziwnie. – Przepraszam za wczorajszy wieczór, byliśmy na kolacji. Nie… nie przyszedł. – Może wariuję… ale obawiam się, że coś mu się stało. Wczoraj odwiedziła mnie policja w sprawie znalezionych zwłok. – Wcale nie wariujesz. Możesz mieć rację. – Dlaczego… co… dlaczego tak mówisz? – Musiałam przyjść wcześniej do pracy na prośbę policji. Karl jest moim pacjentem… poprosili mnie o jego kartę dentystyczną. Na ekranie telewizora nagle ukazała się sala konferencyjna. Na tle niebieskiej planszy z wypisanym adresem www.sussex.police.co.uk, artystycznym wzorem pięciu policyjnych odznak oraz wyeksponowanym numerem telefonicznym organizacji Crimestoppers siedział szczupły mężczyzna w garniturze. Miał ułożone na żel włosy, niebieskie oczy i bardzo poważną minę. Na dole ekranu przesuwał się podpis: Nadinspektor Roy Grace, wydział do spraw poważnych przestępstw, policja hrabstw Surrey i Sussex. „Liczymy na to, że jeszcze dzisiaj uda się oficjalnie zidentyfikować ofiarę – powiedział. – Ale na razie wyniki sekcji nie są jednoznaczne. Zwracam się do każdego, kto przebywał na polu golfowym Haywards Heath bądź w jego pobliżu między godzinami południowymi w środę a dziewiątą rano w czwartek i zauważył cokolwiek podejrzanego, na przykład nietypowo zaparkowany samochód, z prośbą, by skontaktował się z policją lub miejscowym oddziałem organizacji Crimestoppers pod następującymi numerami…” 21 Piątek, 25 października Bryce Laurent także miał włączone monitory. Wszystkie sześć. Na jednym oglądał poranny serwis informacyjny. Ale to nie on najbardziej go interesował. Ciekawsza była Red Westwood rozmawiająca przez telefon ze swoją najlepszą przyjaciółką Raquel. Często spotykali się we czwórkę – on, Red, Raquel i jej mąż Paul, lekarz rodzinny – chodzili razem do restauracji, kina i teatru, a nawet spędzili wspólny weekend w Bath. Raquel i Paul byli w porządku. Co prawda ich nie polubił, ale przynajmniej nie byli do niego negatywnie nastawieni. W przeciwieństwie do rodziców Red. Zwłaszcza jej jędzowatej matki. „Karta dentystyczna”. Już niedługo. A wkrótce Red przekona się, że to dopiero początek. 22 Piątek, 25 października Roy Grace prawie nie zmrużył oka. Przegrał w pokera dwieście pięćdziesiąt funtów, co stanowiło jedną z jego największych porażek. Często miewał kłopoty ze snem po pokerowych wieczorach, ale ostatni dzień był gorszy niż zazwyczaj. Nie dręczyła go sama przegrana – na przestrzeni lat straty i zyski się równoważyły, a koleżeńskie spotkanie było dla niego ważniejsze od hazardu. To list pożegnalny ofiary nie dawał mu spokoju. Był piątkowy poranek, ósma trzydzieści, a on siedział przy swoim biurku, popijał drugą bardzo mocną kawę i przeglądał raporty z nocnych wydarzeń w mieście, z których najważniejszy był pożar w Cuba Libre. Poczuł ukłucie żalu na myśl o restauracji. To był jeden z ulubionych lokali Cleo; spędzili tam wiele wspaniałych wieczorów. Ale jego myśli krążyły wokół listu pożegnalnego, który sfotografował swoim iPhone’em. Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać. Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć. XX List był bardzo rzeczowy. Dokładnie przemyślany. Czy tak pisze ktoś, kto następnie oblewa się benzyną i podpala? Po co, u diabła, wybierać taki rodzaj śmierci, jeśli nie chodzi o protest polityczny lub religijny? Ktoś taki jak Karl Murphy, lekarz rodzinny, musiałby stracić rozum, żeby zdecydować się na taki krok. A skoro tak, to czy napisałby tak zwięzły list? Roy wziął do ręki telefon i zadzwonił do jednego ze stałych członków swojego zespołu dochodzeniowego, detektywa sierżanta Normana Pottinga. Poprosił go o zdobycie próbki pisma lekarza od jego sekretarki, a następnie o znalezienie grafologa w rejestrze College of Policing – z którego źródeł obecnie korzystały wszystkie posterunki – w celu porównania próbki z listem pożegnalnym, by ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy napisała je ta sama osoba. Zerknął na zegarek. Za kilka minut wspólnie ze śledczą Emily Gaylor z wydziału przestępstw finansowych mieli zająć się dalszym wyjaśnianiem szczegółów operacji Flądra. Kiedy wyszedł z domu, znacznie wcześniej niż zwykle, Cleo spała. To dziwne, pomyślał. Zawsze uwielbiał swoją pracę i stawiał ją na pierwszym miejscu. Ale teraz, odkąd został ojcem, nie miał ochoty rozstawać się z synkiem. Zadzwonił do Cleo, żeby się przywitać i spytać, jak się miewa Noah. Odebrała po trzecim sygnale. – Cześć, kochanie – odezwała się roztargnionym głosem. – Wszystko w porządku? – spytał. – Tak, po prostu karmię małego. Jak się skończyła wczorajsza rozgrywka? – Nie pytaj! Ale chłopcy byli zachwyceni kolacją. Prosili, żeby ci podziękować. – Mili goście. – To prawda. – Auu! – wykrzyknęła nagle. – Co się stało? – Noah bardzo mocno pociągnął mnie za sutek. Boli jak cholera! – Boże, tak wielu rzeczy nam nie mówią o byciu rodzicem. Chciałbym bardziej ci pomóc. – Spróbuj wyhodować sobie piersi! – Dobrze, kupię tabletki hormonalne! Ponownie krzyknęła z bólu, tym razem jeszcze głośniej. – Cholera! Wiesz, co jest najdziwniejsze? – Powiedz. – Może to zabrzmi dziwnie, ale w środku nocy patrzyłam na niego i nagle pomyślałam, że pewnego dnia może mnie wieźć na wózku, gdy będę kruchą staruszką! – Mam nadzieję, że dopiero za wiele lat! – Masz rację, kochanie. Tak wielu rzeczy nam nie mówią o byciu rodzicami. – To prawda, ale pewnego dnia Noah dowie się, że wygrał na loterii. Ma najlepszą mamę na świecie. Przypomnij mu o tym, kiedy znów cię ugryzie. – Aaauuuuu! – wykrzyknęła z bólu. – Cholera, zabolało! Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. – Muszę lecieć. – Posłał Cleo pocałunek, po czym rozłączył się z uśmiechem. Przepełniała go obezwładniająca miłość do Cleo i synka. Potem znów popatrzył na list pożegnalny i wrócił na ziemię. Ta wiadomość naprawdę nie dawała mu spokoju. – Proszę! – zawołał. 23 Piątek, 25 października Inspektora Glenna Bransona łączyło z Royem Grace’em kilka rzeczy. Wysoko na tej liście znajdowała się niechęć do sekcji zwłok. Badanie miejsca zbrodni pozostaje istotnym elementem współczesnych dochodzeń w sprawach dotyczących zabójstw, lecz to w kostnicy i laboratorium patologa policjanci przechodzą chrzest bojowy. Ale o ósmej trzydzieści w zimny, mokry październikowy poranek trudno o bardziej przygnębiające miejsce niż gabinet patomorfologa w miejskiej kostnicy, wyłożony szarymi płytkami i oświetlony jaskrawymi świetlówkami, pomyślał Glenn Branson. Stał ubrany w zielony fartuch i zmagał się z mdłościami wywołanymi mieszanką mdłego zapachu pieczonej wieprzowiny i smrodu benzyny. Zwęglony trup leżał na stalowym stole na środku większej z dwóch stref, między którymi znajdowało się prostokątne przejście. Woń niemal zagłuszała smród środków dezynfekujących, tak charakterystyczny dla tego miejsca. Po lewej, w sąsiednim pomieszczeniu, na podobnych stołach leżały ciała trojga starszych osób o skórze barwy alabastru z metkami dyndającymi przy palcach u nóg. Zajmował się nimi Darren, pomocnik patomorfologa, wraz z zastępcą, który wykonywał obowiązki Cleo podczas jej urlopu macierzyńskiego. U każdego z ciał szczytowa część czaszki została usunięta za pomocą piły taśmowej, a odchylona skóra głowy leżała na twarzy, odsłaniając mózg. Mostki wyjęto i ułożono na kościach łonowych, próbując chronić intymność zmarłych, jednocześnie ukazując żółtą tkankę tłuszczową oraz zwoje jelit. Zwłoki czekały na przyjazd lokalnego patologa, który miał przeprowadzić znacznie mniej szczegółowe sekcje niż ta, jakiej teraz poddawano zwęgloną ofiarę z klubu golfowego Haywards Heath, której ręce wciąż były uniesione, jakby w ostatecznym geście sprzeciwu. Przypomniał sobie coś, co Roy Grace wyszeptał do niego w tym pomieszczeniu podczas jednej z wcześniejszych autopsji, wkrótce po tym, jak Branson rozstał się ze swoją żoną Ari, co wtedy fatalnie znosił. „Stary, niezależnie od tego, jak bardzo do dupy się czujesz, i tak będziesz miał lepszy weekend niż każdy z tych gości”. Branson uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się często od śmierci żony, a po chwili skupił się na tym, co się wokół niego dzieje. Po śmierci każdy człowiek staje się własnością lokalnego koronera, który decyduje, czy należy przeprowadzić sekcję zwłok. Podstawowym kryterium jest kwestia, czy okoliczności śmierci wymagają wyjaśnienia, albo czy ktoś zmarł z powodu choroby, gdy znajdował się pod opieką lekarza. Kiedy przyczyna śmierci jest oczywista, na przykład powtarzające się zaburzenia pracy serca albo nowotwór, sekcji się nie wykonuje. Ale jeśli śmierć następuje nagle, z nieznanej przyczyny lub w wyniku takich zdarzeń jak upadek z drabiny czy wypadek samochodowy, należy przeprowadzić autopsję, by wykluczyć udział osób trzecich. Wygląd ofiary leżącej przed Glennem Bransonem nie budził wątpliwości, że będzie konieczne dokładniejsze badanie, by potwierdzić, czy rzeczywiście doszło do samobójstwa – na co wskazywały dowody – czy może do czegoś bardziej podejrzanego. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych miało na terenie całej Wielkiej Brytanii trzydzieścioro patologów, którzy specjalizowali się w badaniu ofiar zabójstw i którym doskonale płacono za każdą przeprowadzoną sekcję. Doktor Frazer Theobald, również ubrany w zielony fartuch, był jednym z nich. Za pomocą dużych szczypiec podniósł coś, w czym Branson rozpoznał ludzkie płuco. – Bardzo ciekawe – powiedział, po czym zaczął mówić do małego urządzenia trzymanego w drugiej dłoni, używając specjalistycznego żargonu, którego inspektor nie rozumiał. Na ścianie po przeciwnej stronie pomieszczenia znajdowały się szalki wagi oraz tabliczka z nazwiskiem zmarłego i kolumnami przeznaczonymi do wpisania wagi mózgu, płuc, serca, wątroby, nerek i śledziony. Na razie zapisano na niej jedynie N.N. MĘŻCZYZNA oraz 7,5 w rubryce dotyczącej mózgu. Oprócz Glenna Bransona, Darrena i asystenta w pomieszczeniu przebywali James Gartrell, sądowy fotograf, który stale krążył wokół ciała, oraz pracownik biura koronera, Philip Keay. Ten ostatni, w zielonym fartuchu, z niebieską maską zwisającą pod brodą, ze zmartwioną miną mówił coś do trzymanego urządzenia. – Chyba wszyscy panowie powinni to zobaczyć – odezwał się Frazer Theobald. – Z powodu płynących z tego wniosków. Branson, Gartrell i Keay podeszli bliżej. Inspektor starał się nie patrzeć na odsłonięty, częściowo zwęglony mózg wewnątrz otwartej czaszki, ale coś przyciągało jego spojrzenie w tamtą stronę. – Lewe płuco. – Patolog je wskazał. – Człowiek, który spala się żywcem, wciąga do płuc płomienie i dym. W klatce piersiowej i płucach widzimy wyraźne ślady ognia i dymu. – Czy może pan wyjaśnić, co to oznacza, doktorze Theobald? – spytał Branson. – Chce pan powiedzieć, że takie ślady wskazują na samospalenie? Patolog skierował na niego spojrzenie orzechowych oczu, które były jedyną widoczną częścią jego twarzy. – Właśnie tak. Wszystko wskazuje na samobójstwo. – Ale dlaczego w jakimś rowie, kilkaset metrów od samochodu? – spytał Branson. Theobald wzruszył ramionami. – Kto wie, co dzieje się w umyśle człowieka, który postanawia się zabić? Nie do mnie należy rozstrzygnięcie tej kwestii. Mogę tylko powiedzieć, że, moim zdaniem, na tym etapie nic nie wskazuje na udział osób trzecich. Ale będę musiał dokładniej przyjrzeć się zwłokom i przeprowadzić badania krwi. Inspektor Branson wyszedł z pomieszczenia i zadzwonił do Roya Grace’a, żeby przekazać mu wieści. Ale, o dziwo, jego szef i kumpel nie był zadowolony, tylko dziwnie zdystansowany i podejrzliwy. 24 Piątek, 25 października Doktor Judith Biddlestone, terapeutka, którą polecili Red ludzie z Rise, działającej w Brighton organizacji charytatywnej pomagającej ofiarom przemocy domowej, zbliżała się do pięćdziesiątki. Zanim została terapeutką, pracowała jako psycholog kliniczny w państwowej służbie zdrowia, a teraz miała gabinet w piwnicy budynku w modnej dzielnicy North Laine. Porozstawiała w nim zapalone świece, których zapach kojarzył się Red ze świątynią. Miała smukłą, wysportowaną sylwetkę, krótkie blond włosy z pasemkami, radosną piegowatą twarz i mimo jesiennej pogody była w dżinsach i cienkim czarnym Tshircie. Red przyjechała tu swoim „gównianym rowerem” po pracy, z której wyszła później, niż zamierzała. Para, której poprzedniego dnia pokazywała posiadłość przy Portland Avenue, niespodziewanie pojawiła się w biurze, spanikowana, że zbliża się weekend i dom może im przejść koło nosa. Chcieli złożyć ofertę kupna, a Red nie zamierzała stracić szansy na swoją pierwszą sprzedaż. Wreszcie o osiemnastej trzydzieści pięć, spóźniona o ponad pół godziny na wizytę, zasiadła naprzeciwko psycholog na miękkiej poduszce wypełnionej kulkami i pod czujnym spojrzeniem surowego karmazynowego Buddy stojącego na kominku popijała miętową herbatę. To było jej szóste spotkanie z doktor Biddlestone. Red zaczęła od przekazania terapeutce najnowszych wieści o doktorze Karlu Murphym. – Zastanawiam się, czy to nie jest moja wina – powiedziała na koniec. – Dlaczego tak uważasz, Red? – Psycholog mówiła z delikatnym akcentem z Newcastle. – Sama nie wiem. Mam… mam wrażenie… że jestem do niczego. Wszystko, co robię, obraca się w gówno. Ale może po prostu jestem roztrzęsiona. Tak mi smutno. – Żałoba potrafi pogrążyć nasz umysł w chaosie. Powiedz, dlaczego czujesz, że jesteś do niczego. – Chyba… no wiesz… nie udał mi się związek z Bryce’em. – Właśnie tak to postrzegasz? – Judith Biddlestone zmarszczyła czoło. – Uważasz, że to ty zawiodłaś, a nie on? – Mam mętlik w głowie. Ale owszem, czasami tak czuję. – Zostało nam niewiele czasu, ale chciałabym, żebyś pokrótce opowiedziała mi o waszym związku, ponieważ wciąż wielu rzeczy nie wiem – poprosiła psycholog. – Cofnijmy się do samego początku twojej relacji z Bryce’em. Mam wrażenie, że nie mówisz mi o czymś istotnym. Pewnie nie robisz tego rozmyślnie, ale spróbuj przypomnieć sobie wszystko, co zdołasz. Red skupiła się na swoich wspomnieniach. Trzy dni po pierwszej randce przespali się ze sobą. Było niesamowicie. Wydawało jej się, że kochali się przez całą noc. Nigdy w życiu nie miała tak namiętnego i troskliwego kochanka. Była całkowicie, bezgranicznie zachwycona. Obudziła się w sobotni poranek w jego objęciach, w swoim mieszkaniu. Kochali się ponownie, a wkrótce jeszcze raz. Większą część weekendu spędzili w łóżku. Najpierw zamówili pizzę, a potem chińszczyznę, oglądali stare filmy i pili szampana Roederer Cristal, po którego Bryce wyskoczył do sklepu monopolowego. Powiedział, że uwielbia jej ciało. A także jej włosy, zęby, zapach i poczucie humoru. Red podobało się w nim wszystko. – W kolejny weekend zabrał mnie za miasto – mówiła dalej. – Do cudownego wiejskiego hotelu. Przyjechał po mnie pięknym astonem martinem kabrioletem… wypożyczonym, jak się później okazało. – Zamknęła oczy, przypominając sobie, jak siedziała rozparta na miękkim fotelu, otulona zapachem skóry, podczas gdy ciepłe czerwcowe powietrze owiewało jej twarz. Spali w apartamencie na łożu z baldachimem, chodzili na długie spacery po piaszczystych plażach i bez przerwy pili drogiego szampana i aromatyczne czerwone wino. Opowiedziała to wszystko terapeutce. – Kiedy zaczęło się psuć? – spytała Judith Biddlestone. Red wzruszyła ramionami. – Boże, trudne pytanie. Myślę, że tak naprawdę wszystko było popsute, jeszcze zanim się poznaliśmy. Psycholog czekała. – Bryce miał trudne dzieciństwo. – To znaczy? – Myślę, że był maltretowany. – Dlaczego tak sądzisz? – Kilka razy wymknęło mu się coś, co dało mi do myślenia. – Co takiego? – To były drobiazgi. Czasami, kiedy był rozgniewany, wspominał o swojej „jędzowatej” matce. Nienawidzi papierosów, więc starałam się przy nim nie palić. Ale kiedyś mnie przyłapał i powiedział, że jestem taka sama jak jego pieprzona matka. Nie chciał o niej rozmawiać. Kilka razy próbowałam go nakłonić, żeby się otworzył, ale wtedy natychmiast wpadał we wściekłość i stawał się brutalny. Więc przestałam. – Wpadał we wściekłość i stawał się brutalny zawsze, gdy starałaś się porozmawiać z nim o jego dzieciństwie? – Tak. – Uważasz, że to dlatego, że był maltretowany? – Hm… tak to wygląda, prawda? Dzieci doświadczające przemocy same ją stosują w dorosłym życiu. – Czasami, ale to znacznie bardziej złożona zależność. Ciekawe, że właśnie tak tłumaczyłaś zachowanie Bryce’a. Jak sądzisz, dlaczego? – Miał obsesję na punkcie kontroli i porządku… ciągle – Miał obsesję na punkcie kontroli i porządku… ciągle sprzątał. – Red uśmiechnęła się niewyraźnie. – Ptasie kupy na samochodzie doprowadzały go do szału. Od razu mył i dwukrotnie polerował całą karoserię. A ponieważ mieszkamy niedaleko morza i wszędzie są mewy, działo się to często. – Jak się wtedy czułaś? – Paskudnie. Jakbym cały czas chodziła po kruchym lodzie. Starałam się nie zrobić niczego, co mogłoby go rozdrażnić. – Mówiłaś sobie, że jest taki z powodu swojej przeszłości? – Kiedyś mi powiedział, że zrozumiałabym go lepiej, gdybym wiedziała, co zrobili mu rodzice. – Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Powtarzał mi, że wszystko robię źle. Nie umiem gotować, jestem beznadziejną kochanką. Powiedział, że seks ze mną jest jak rżnięcie martwej ryby. Całkowicie straciłam wiarę w siebie… chyba wciąż jej nie odzyskałam. Przy nim czułam się bezwartościowa. Ale za każdym razem, gdy mnie obrażał i bił, w końcu zaczynał płakać, błagał o wybaczenie i obiecywał, że się zmieni. Właśnie podczas jednego z takich wybuchów powiedział, że zrozumiałabym go lepiej, gdybym wiedziała, co zrobili mu rodzice. – Zdradził co? – Nie, nie chciał o tym rozmawiać. Ale uznałam, że to musiało być coś bardzo złego. – O ile pamiętam, na późniejszym etapie waszego związku wielokrotnie wzywałaś policję? – Tak. Zwłaszcza jeden funkcjonariusz, młody posterunkowy Rob Spofford z jednostki szybkiego reagowania, był dla mnie bardzo serdeczny. Teraz służy w jednostce patrolującej moją dzielnicę. Rob Spofford powiedział, że regularnie był świadkiem, jak ojciec maltretował jego matkę. To on skontaktował mnie z organizacją pomagającą ofiarom przemocy i namawiał mnie na zakończenie związku z Bryce’em. – Czy rozumiesz, dlaczego nie zdecydowałaś się wtedy posłuchać jego rady i odejść od Bryce’a? Red wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Byłam zastraszona tym ciągłym dręczeniem, a Bryce potem zawsze bardzo przepraszał. Chyba naprawdę wierzyłam, że mogę mu pomóc. – Rozumiem. Czy twoje przekonanie, że Bryce doznał przemocy w dzieciństwie, mogło sprawiać, że tkwiłaś w tym związku? – Głupota, prawda? – Dlaczego jesteś dla siebie tak surowa? – Ponieważ niczego się nie nauczyłam. Sądziłam, że mogę mu pomóc. Myślałam, że jeśli skłonię go do szczerej rozmowy o jego dzieciństwie, stanie się dla mnie milszy. Ale im bardziej starałam się namówić go do otwartości, tym bardziej się wściekał. – Zauważ, jak niewiele współczucia masz wobec siebie, zwłaszcza w porównaniu z oczywistym współczuciem, jakie wzbudzały w tobie krzywdy rzekomo doznane przez Bryce’a. – Widzisz, nawet tego nie potrafię zrozumieć. – Czy właśnie tak się czułaś przez Bryce’a? Jakbyś cały czas wszystko źle rozumiała? – Bezustannie! Przeważnie sądziłam, że tracę rozum. Im bardziej próbowałam naprawić sytuację, tym bardziej ją psułam. Zrobiłabym niemal wszystko, żeby tylko był dla mnie milszy. – Więc znosiłaś niemal wszystko w nadziei, że w końcu zacznie lepiej cię traktować? – Myślałam o tym – wyznała Red. – Muszę przyznać, że etap godzenia się był niesamowity. Nagle człowiek, który mnie nienawidził i tak bardzo krzywdził, zmieniał się w kogoś delikatnego i kochającego Zaczynałam wierzyć, że do kłótni doszło z mojej winy, ponieważ jestem niedoskonała. – Niedoskonała? Red się roześmiała. – Tak. Mam całą listę swoich wad. Chcesz jej wysłuchać? – Myślę, że możemy spożytkować pozostały czas na coś ważniejszego niż wzmacnianie zwichrowanej wizji rzeczywistości Bryce’a. Mam tutaj kopię raportu, który posterunkowy Spofford wysłał razem z twoją teczką do ludzi z organizacji. Widziałaś go? Powstał w wyniku dyskusji o twoim przypadku na zebraniu MARAC. – MARAC? – spytała Red. – To organizowane co dwa tygodnie zebranie, w którym biorą udział policjanci z jednostki zajmującej się przeciwdziałaniem przemocy, ludzie odpowiedzialni za politykę mieszkaniową, przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia i Ministerstwa Edukacji, a także agencji związanych z opieką społeczną i służbą zdrowia. Razem badają najgroźniejsze przypadki przemocy domowej. Skrót oznacza międzywydziałową konferencję poświęconą ocenie poziomu ryzyka. – Judith Biddlestone otworzyła czerwoną plastikową teczkę i wyjęła kilka zadrukowanych kartek. – Mam podpisaną przez ciebie zgodę na wgląd w ten raport. Przeczytam ci kawałek. Oto, co napisał posterunkowy Spofford: Ogromnie niepokoi mnie sytuacja pani Red Westwood. Według mnie, jest w związku pełnym przemocy, który zagraża jej bezpieczeństwu i pomyślności, a policja z Sussex powinna zareagować. Widzę cierpienie w jej oczach. Widzę, że wewnątrz woła o pomoc. Jest przerażona. Łzy napłynęły do oczu Red, gdy tego słuchała. Pokiwała głową. – Tak – odezwała się szeptem. – Byłam przerażona. Nie widziałam dla siebie żadnej przyszłości. Nie widziałam życia poza Bryce’em. Chyba… no wiesz… dopiero z Karlem… zaczynałam czuć, że być może szczęście jest możliwe. Psycholog podała jej chusteczkę i Red otarła oczy, po czym jeszcze przez chwilę szlochała. – Cholera. Co jest nie tak z tym Bryce’em? Ma tyle uroku, charyzmy, jest utalentowany, ale zarazem wydaje się… to może zabrzmieć dziwnie… wydaje się, że ma w sobie jakiś wadliwy gen, jeśli jest coś takiego. Przez całe życie się z nim zmaga. – Co dokładnie rozumiesz przez „wadliwy gen”, Red? – Chyba… chodzi o to, że on jest tak utalentowany. Jest świetnym rysownikiem i karykaturzystą. Próbował sprzedawać swoje prace do gazet i czasopism, ale jak dotąd bez powodzenia. Dwa lata temu prawie mu się udało opublikować satyryczny rysunek w „Private Eye”, ale zażądali, żeby dokonał pewnej drobnej zmiany, i odmówił. Kazał im iść do diabła. Próbowałam go przekonać, żeby zrobił to, o co go poprosili; tłumaczyłam, że to niewielka zmiana, a dzięki temu jego praca zostałaby opublikowana i niewykluczone, że otworzyłyby się przed nim kolejne możliwości. Wpadł w szał, wściekł się na mnie, powiedział, że nie rozumiem integralności jego sztuki. Całkowicie stracił głowę. Chlusnął mi w twarz winem, zaczął mnie bić… po prostu oszalał. Naprawdę myślałam, że mnie zabije. – Mhm. – Próbowałam wydostać się z mieszkania. Byłam przerażona. Nie chciał mnie wypuścić, chwycił mnie… jest bardzo silny, ma obsesję na punkcie ćwiczeń fizycznych. Zamknęłam się w toalecie i zadzwoniłam na policję. Potem zaczął płakać, mówić, że nikt wcześniej go nie kochał, nikt go nie rozumiał. Błagał, żebym mu przebaczyła. – To tylko wspomnienie, Red. Teraz nic ci nie grozi. – Tylko że jest tak rzeczywiste, jakby to miało się znów wydarzyć. – Wiem. Ale jest już po wszystkim. Rozumiesz to, prawda? Powiedz mi, jak to się skończyło? – Pojawiła się policja, posterunkowy Spofford i jakaś funkcjonariuszka. Pozwoliłam Bryce’owi mówić. Powiedział im, że to nieporozumienie. Spytali mnie, czy to prawda i czy chcę, by usunęli Bryce’a z mieszkania. Odpowiedziałam, że to było nieporozumienie i chcę, żeby został. – Oczywiście. Sprzeciwienie się Bryce’owi nie byłoby mądre, prawda? Red przez chwilę milczała. – Tak – odezwała się w końcu. – Czułam, że on jest tak pogubiony. – Wzruszyła ramionami. – Chyba… wierzyłam, że potrzebuje miłości. Że jeśli będę go wystarczająco mocno kochała, uda mi się go zmienić. – Wiesz, co mówią o zakochanych mężczyznach i kobietach? – Nie. – Kobieta zawsze liczy na to, że on się zmieni. Mężczyzna zawsze liczy na to, że ona pozostanie taka sama. Uśmiechnęła się niewyraźnie. – To dlatego wszystkie małżeństwa kończą się rozczarowaniem? – Nie wszystkie. Ale wiele. – Terapeutka się uśmiechnęła. – Mówiłyśmy o wadliwym genie Bryce’a… Czy to ego mu przeszkadzało? – Ma potężne ego, to nie ulega wątpliwości. Jest uzdolnionym iluzjonistą. Opowiadał mi, że jest lepszy od wszystkich i pewnego dnia będzie sławniejszy niż Siegfried i Roy, sławniejszy niż David Copperfield. Naprawdę w to wierzył. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, miał po kilka występów w tygodniu, ale z czasem coraz rzadziej go wynajmowano. Pewnie dlatego, że nie miał cierpliwości do ludzi, którzy niedostatecznie się skupiali, i okropnie się denerwował, gdy któraś sztuczka nie do końca się udawała. Poza tym miał obsesję na punkcie Houdiniego. Powiedział, że lepiej od niego zna się na uwalnianiu z więzów. Czasami zmuszał mnie, żebym go wiązała i zakuwała w kajdanki, po czym uwalniał się w ciągu kilku minut. – Zmuszał cię? Nie chciałaś tego robić? – Nie, nie podnieca mnie zabawa w krępowanie. – Więc chodziło o coś więcej niż magiczne sztuczki? Czy tylko ty go wiązałaś, czy on także krępował ciebie? – Częściej to on mnie wiązał, co bardzo mnie przerażało – wyszeptała Red. – Stale balansował na krawędzi bezpieczeństwa i wielokrotnie bałam się, że się uduszę. – Skup się na swoim oddechu, Red. Nic ci teraz nie grozi. Potrzebowała chwili, by się uspokoić, zanim się odezwała. – Tak się boję, gdy myślę o nim i o rzeczach, które ze mną robił. – Wiem. Oddychaj… to pomaga. Red kilka razy głęboko odetchnęła. Potem roześmiała się wesoło. – To głupie, że na samo wspomnienie o nim tracę oddech. Ale ze mnie idiotka! – To wcale nie głupie, a ty nie jesteś idiotką. – Kochałam go. Naprawdę go kochałam. Byłam nim odurzona. Na początku wierzyłam, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Mówił mi, że spotkaliśmy się w poprzednim życiu, a chociaż to brzmi głupio i naiwnie, ja mu wierzyłam. – To nie brzmi głupio ani naiwnie, Red. Ludzie często tak się czują, gdy się poznają i zakochują w sobie. Łączy ich niesamowicie silna więź. Tak było z tobą i Bryce’em? – Właśnie. Sądziłam, że spotkałam mężczyznę, z którym będę miała dzieci i spędzę resztę życia. Cholera, ale byłam tępa! – Znów jesteś dla siebie zbyt surowa. Porozmawiajmy o tym, że udało ci się uwolnić z tego związku. Tego nawet ty nie możesz nazwać głupim, idiotycznym ani tępym. Co było punktem zwrotnym? – Moja matka. Chyba już ci mówiłam, że była… jest… psychoterapeutką, która odwiedza zakłady karne. – Tak, wspominałaś o tym. – Moja matka strasznie działała mi na nerwy. Powtarzała, że Bryce jej się nie podoba i że mu nie ufa. Wiesz, co sobie myślałam? Psycholog pokręciła głową. – Może to zabrzmi dziwnie, ale uważałam, że jest zazdrosna. – Uważałaś, że matka jest zazdrosna o twojego chłopaka? To się często zdarza. Red wzruszyła ramionami. – Wiele lat temu wyznała mi, że jej małżeństwo z moim ojcem już się wypaliło. Zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie i rozmawiałyśmy o takich sprawach. Na samym początku Bryce wydawał się taki idealny i troskliwy, a matka opowiadała mi, jak bardzo mój ojciec się o nią troszczył, gdy się poznali. Poczułam, że może Bryce przywołał u niej te wspomnienia. – Dlatego lekceważyłaś złe przeczucia matki? – Pewnie tak… sama nie wiem. Byłam naprawdę zaślepiona. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto byłby mną tak zainteresowany. Ubóstwiałam go. Czasami był taki serdeczny i zabawny, no i… Boże, wstydzę się o tym mówić… był niesamowity w łóżku. Doskonale wiedział, jak się ze mną obchodzić, znał mnie lepiej, niż sama się znałam. Dopiero kiedy zamieszkaliśmy razem, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ma obsesję na punkcie kontroli. Początkowo mi to nie przeszkadzało. Zabierał mnie na zakupy i decydował, jakie ubranie powinnam kupić, po czym za nie płacił. Przez jakiś czas mi to pochlebiało. Ale potem zaczął mnie wypytywać, jak spędzam każdą sekundę dnia. Chciał wiedzieć, gdzie byłam. Jeśli spotykałam się ze znajomymi, dopytywał się, co piłam, co jadłam, kto płacił rachunek. – Z czego zdajesz sobie sprawę, kiedy teraz mi o tym opowiadasz? – Jest mi głupio, że przez cały ten czas z nim mieszkałam. – Wmawiasz sobie, że był skłonnym do kontrolowania cię, brutalnym człowiekiem, ponieważ sam doświadczał przemocy jako dziecko, a zarazem obwiniasz siebie za to, że z nim pozostawałaś. Oba te przekonania zwalniają z odpowiedzialności jego i obciążają ciebie. – Bo to częściowo była moja wina. – Jeszcze nie spotkałam maltretowanej kobiety, która nie byłaby do pewnego stopnia przekonana, że sama była temu winna. Sądzisz, że te wszystkie kobiety mogły zawinić? – Oczywiście, że nie! – Więc co cię czyni wyjątkową? – Wiedziałam, że coś jest nie tak, jeszcze zanim Bryce stał się brutalny. Pewnego dnia, kiedy wstałam do pracy, zauważyłam, że schował wszystkie moje buty. Nie chciał mi ich oddać, dopóki nie poprzysięgnę mu miłości po grób. – Jak się wtedy poczułaś? – Byłam wściekła, ale jednocześnie mi to pochlebiało! Podobała mi się myśl, że ktoś kocha mnie tak bardzo, że jest zdolny do czegoś takiego. Możesz mnie nazwać naiwną. Potem było już tylko gorzej. Prawdziwym punktem zwrotnym dla mnie była chwila, kiedy matka za moimi plecami wynajęła prywatnego detektywa, który miał sprawdzić przeszłość Bryce’a. Bryce powiedział mi, że pracuje jako kontroler lotów na lotnisku Gatwick. Matka pokazała mi raport detektywa. Bryce kłamał. Nigdy nie pracował jako kontroler lotów. Dwa lata wcześniej rzeczywiście był zatrudniony na lotnisku Gatwick, ale prowadził tam szkolenia przeciwpożarowe i został zwolniony, gdy naraził życie innego pracownika, po czym uderzył przełożonego. Został deportowany ze Stanów Zjednoczonych po tym, jak pokłócił się ze swoją poprzednią dziewczyną, i odsiedział tam trzyletni wyrok za napaść. Mówił także, że w Stanach Zjednoczonych latał samolotami, ale okazało się, że nigdy nie miał licencji pilota. Psycholog dyskretnie zerknęła na zegarek. – Red, zostało nam kilka minut. To z pewnością za mało, żeby zająć się tym wszystkim, co właśnie mi powiedziałaś. Czy możemy odłożyć to do następnej wizyty? – Jasne. Doktor Biddlestone przez ostatnie kilka minut spotkania postarała się, aby Red była wystarczająco spokojna, by móc wrócić rowerem do domu. – Do zobaczenia w poniedziałek. – O ósmej trzydzieści? – O ósmej trzydzieści. Bryce, który słuchał każdego słowa dzięki podsłuchowi w telefonie Red, odnotował tę datę w swoim elektronicznym kalendarzu, żeby jej nie przegapić. 25 Piątek, 25 października Dzisiaj w sklepach będą prawdziwe tłumy, a on miał długą listę zakupów! Potrzebował sprzętu do realizacji wszystkich swoich planów. Sporo rzeczy mógł kupić przez internet, ale takie transakcje łatwo namierzyć. Wiedział, że lepiej kupować w sklepach i płacić gotówką. Tej mu nie brakowało dzięki kochanej, słodkiej mamusi, która usłużnie zmarła znacznie wcześniej, niż oboje się spodziewali. Miał mnóstwo forsy! Siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów, po odjęciu podatków i prowizji dla złodziei z agencji handlu nieruchomościami i prawnika, który także miał lepkie paluchy. Na nich też przyjdzie kolej, ale jeszcze nie teraz. Najpierw zatrzymał się w sklepie żelaznym Dockerills przy Church Street w centrum Brighton. Wybrał ten sklep, ponieważ zawsze było w nim wielu klientów i nikt nie powinien zapamiętać mężczyzny w czapce baseballowej kupującego kombinerki, szczypce przegubowe, nóż do wykładzin, taśmę klejącą i niewielki młotek. Następnie pojechał wypożyczoną furgonetką do sklepu z artykułami elektrycznymi przy Davigdor Road w Hove, gdzie kupił czasomierze, w większości o zasięgu co najmniej kilometra, cztery przekaźniki cyfrowe oraz tysiąc metrów przewodu z chromonikieliny. Kolejnym przystankiem był sklep RF Solutions w dzielnicy przemysłowej na obrzeżach Lewes; nabył tam rozmaite przekaźniki i przełączniki. Potem pojechał do Lancing Business Park i kupił trzy akumulatory samochodowe, z których mógł pozyskać kwas siarkowy, a także specjalistyczne taśmy samoprzylepne. W drodze powrotnej zatrzymał się w kiosku i zaopatrzył się w baterie AA i AAA. Kupił także hamburgera w budce przy głównej ulicy prowadzącej do Brighton, gdzie nikt nie powinien go zapamiętać. Zakupy wyostrzyły mu apetyt. Po lunchu wstąpił do centrum ogrodniczego parę kilometrów dalej po kilka worków środka chwastobójczego z chloranem sodu. Następnie mocniej naciągnął czapkę na czoło i udał się na lotnisko Gatwick, gdzie wjechał na parking długoterminowy, pobierając bilet z automatu przy bramce. Podążył za drogowskazami dla nowo przybyłych samochodów, manewrując między rzędami zaparkowanych aut. Minął autobus, który zatrzymał się niedaleko i wpuścił kilka osób z walizkami. Wesołych świąt, pomyślał z ukłuciem żalu, patrząc na parę, która pocałowała się przed wejściem do pojazdu. To mogli być on i Red, odlatujący do jakiegoś słonecznego raju. Może na Malediwy. Za nimi do autobusu wsiadł biznesmen w garniturze, dźwigający torbę z wbudowanym pokrowcem na ubranie. Miłej podróży! Wróć z podpisaną umową! Zaparkował tyłem na wolnym miejscu, wyłączył silnik i czekał, wypatrując kamer monitoringu. Dostrzegł tylko jedną, dosyć daleko. Czekał na nadejście zmierzchu. Pogoda się psuła. Z ciemniejącego, zachmurzonego nieba padała mżawka. Idealnie! Ktoś wjechał na parking nowiutkim jaguarem XF, który go nie zainteresował. Potem pojawiła się roczna mazda MX-5. Ją też zignorował. Następnie przyjechało porsche cayman. Do niczego. Ford focus. Zbyt nowy model. Mały lexus saloon. Także zbyt nowy. Wreszcie strzał w dziesiątkę! Dziesięcioletnie bmw serii 5. Aż trudno w to uwierzyć, ale zaparkowało tyłem dokładnie naprzeciwko niego. To przeznaczenie! Patrzył, jak z samochodu wysiada para w średnim wieku, Patrzył, jak z samochodu wysiada para w średnim wieku, w letnich strojach, w których wyglądali absurdalnie przy takiej pogodzie. Mężczyzna miał na głowie kapelusz panama, a otyła kobieta była ubrana w coś, co wyglądało jak kwiecisty wigwam. Zabrali z tylnego siedzenia teczkę i dużą torbę. Potem mężczyzna otworzył bagażnik i wydobył z niego dwie olbrzymie walizki na kółkach. Zamknął auto i oboje ruszyli w stronę najbliższego przystanku autobusowego. Być może kiedyś byli piękni i młodzi, pomyślał. Jak on i Red. Dziesięć minut później wsiedli do autobusu. Miłych wakacji, pomyślał. Obleśni jebańcy. Kiedy tylko zrobiło się ciemno, wysiadł z samochodu, naciągnął kaptur kurtki przeciwdeszczowej na czapkę baseballową, tak że prawie nic nie widział, po czym zabrał potrzebne narzędzia z furgonetki. Po głupich strojach i ilości bagażu wnioskował, że tamta para wyjechała na dłużej. Nie musiał się spieszyć. Jednym uderzeniem młotka rozbił boczną szybę bmw, sięgnął do środka i otworzył drzwi. Rozległ się piskliwy alarm. Zanurkował do środka, szarpnął dźwignię otwierającą klapę silnika, podniósł ją i szybko przeciął kable alarmu, uciszając go. Rozejrzał się z niepokojem, ale nie biegł w jego stronę żaden ochroniarz. Nie licząc pustego autobusu krążącego jak porzucony robot szukający towarzystwa, parking był opustoszały. Założył na kierownicę bmw ochronny krążek, który ukradł z wozu strażackiego na lotnisku. Ten sprzęt zaprojektowano z myślą o strażakach wycinających ludzi z rozbitych samochodów, w których nie wystrzeliła poduszka powietrzna; miał on na celu zapobiegnięcie jej przypadkowemu uruchomieniu. Następnie schylił się pod kierownicą i przeciął zewnętrzną osłonę poduszki powietrznej. Potem, trzymając się z dala od czujników, przeciął samą poduszkę i przesypał białe kryształki azydku sodu do plastikowej zlewki, którą po drodze zabrał ze stacji benzynowej. Azydek sodu to jedna z najbardziej toksycznych substancji Azydek sodu to jedna z najbardziej toksycznych substancji chemicznych na świecie. Działa znacznie szybciej niż cyjanek, a poza tym, w odróżnieniu od cyjanku, którego działanie można zneutralizować za pomocą azotynu izoamylu, nie ma na niego odtrutki. Nie ma smaku i łączy się z hemoglobiną we krwi, powodując śmierć w ciągu kilku minut. Co więcej, nie da się go wykryć, jeśli ktoś specjalnie go nie szuka. Nie był pewien, czy będzie go potrzebował, ale dzięki niemu zyskiwał dodatkowe możliwości, a tych nigdy za wiele! Och, mała, och, Red, nie powinnaś była mnie do tego zmuszać, naprawdę nie powinnaś! Nie chciałbym, żebyś połknęła azydek sodu. Naprawdę bym tego nie chciał. Ale szczerze mówiąc, wolałbym takie rozwiązanie, niż żebyś miała się pieprzyć z doktorem Karlem Murphym. Ale azydek sodu… To nie jest przyjemna śmierć. Ani trochę. Przynajmniej szybka, to jedyna zaleta. Ale po tym, co mi zrobiłaś, czy naprawdę zależy mi na tym, żebyś umarła szybko? Jeśli chcesz znać prawdę, Red, chciałbym patrzeć, jak cierpisz. Słyszeć, jak krzyczysz, że bardzo mnie kochasz. Że rozpaczliwie pragniesz mojego powrotu. Że zrobiłabyś wszystko, by mnie odzyskać. Że połknęłabyś azydek sodu, gdyby to był jedyny sposób. Wtedy mógłbym popatrzeć ci w oczy i powiedzieć: „Przykro mi, Red, ale nie ma żadnej odtrutki. Gdybyś ze mną została, miałabyś przed sobą długą przyszłość. Dzieci. Wnuki. Rodzinne święta. Szczęśliwą starość. I tak dalej. Teraz pozostała ci niecała minuta. Kilka chwil, by zastanowić się nad tym, co źle zrobiłaś. Kilka chwil, by zrozumieć, jak bardzo żałujesz. Kilka chwil, by pomyśleć, jak dobrze mogło nam być razem. Ludzie często mówią, że właśnie takie jest życie. Złe rzeczy zdarzają się bez powodu. Ale to tylko wymówka. Wiesz, jak jest naprawdę? Nic nie dzieje się bez przyczyny. Pomyśl o tym. Przejrzał stare SMS-y od Red w swoim telefonie. Zatrzymał się przy jednym. Boże, uwielbiam, co ze mną robisz :)))) Kiedy o tobie myślę, cała się topię z miłości! KOCHAM to! To uczucie jest wspaniałe. Chciałabym, żebyś był teraz tutaj, obejmował moje nagie ciało i był głęboko we mnie. Osłaniając zlewkę przed deszczem, pośpiesznie wrócił do furgonetki i usiadł za kierownicą. Schował pojemnik z azydkiem sodu do foliowej torebki i starannie ją zawiązał. Ta substancja może wywołać bolesną śmierć w ciągu minuty. Znajduje się ją tylko w starszych poduszkach powietrznych, gdzie podczas wypadku jest neutralizowany przez inne związki chemiczne. Kiedy ta obleśna para wróci z wakacji i odkryje, że ktoś włamał się do ich bmw i grzebał przy poduszce powietrznej, jego już dawno nie będzie. Być może azydek sodu także będzie już dawno wykorzystany. Boże, Red, nie potrafię bez ciebie żyć. Nie mogę też patrzeć, jak jesteś z innym mężczyzną. Nie zniósłbym takiego cierpienia. To wina twoich rodziców. Poeta Philip Larkin miał rację, kiedy napisał: Spieprzą ci życie – ojciec, matka. Może niechcący, lecz doszczętnie. O rany, Red, twoi naprawdę to zrobili. Całkowicie. 26 Piątek, 25 października Roy Grace siedział w domu na kanapie, obok niego spoczywał wstępny raport z sekcji zwłok doktora Karla Murphy’ego, a Humphrey spał u jego stóp z łapami do góry. Grace patrzył, jak Cleo daje małemu kolację i ponownie sprawdza listę weselnych gości. Noah, w koszulce w czerwono-białe paski, miał przed sobą plastikową tackę z przetartym jedzeniem. – Noah je kolację! – powiedziała Cleo z werwą, podając dziecku łyżeczką purée z bananów. – Cześć, Noah, co dzisiaj jesz? Mniam! Grace przypomniał sobie, że musi dosypać karmy Marlonowi. Złota rybka miała jedenaście lat i bezustannie krążyła w swoim kulistym akwarium. Codziennie rano, gdy schodził na dół, niemal spodziewał się, że znajdzie rybkę unoszącą się brzuchem do góry, ale zawsze z ulgą stwierdzał, że wciąż jest aktywna i wygląda ponuro jak zwykle. Była jedynym, co nadal łączyło go z Sandy. Razem wygrali ją na jarmarku. Ostatnio w internecie przeczytał pocieszającą wiadomość, że rekord długości życia złotej rybki wynosi trzydzieści cztery lata. Noah dwoma palcami i kciukiem próbował włożyć do ust bananową papkę. Jedzenie spadało, odbijało się od tacki i lądowało na macie pod krzesłem, a po brodzie malca spływała cienka strużka śliny. – Mmm, mniam, mniam, Noah! – zachęcała go Cleo, ocierając ślinę. Grace czasami nie potrafił oderwać wzroku od synka. Nie dowierzał, że to jego dziecko, które stworzyli wspólnie z Cleo. Emocje, które Noah w nim wzbudzał, były przytłaczające. Poza tym wzruszały go do łez miłość i szczęście, które dostrzegał na twarzy Cleo. Przez dłuższą chwilę drapał Humphreya po brzuchu. Czarny labrador skrzyżowany z border collie zamruczał z zadowoleniem i poruszył prawą tylną łapą. Potem Grace wziął do ręki raport z autopsji i popatrzył na miejsce, które zaznaczył czerwonym pisakiem. We krwi Murphy’ego wykryto ślad paxilu, leku na depresję. Patolog odnotował, że istnieje potencjalny, choć nieudowodniony, związek między tym lekiem a samobójstwami. Cleo nagle odwróciła się w jego stronę. – Masz pomysł, jakie to może być hasło, kochanie? Na kanapie, obok listy gości i książki z sudoku, leżał egzemplarz „Timesa” otwarty na stronie z krzyżówką. Cleo uczyła się na otwartym uniwersytecie i chociaż w pierwszych miesiącach życia syna trudno było jej się skupić na studiach, nie zamierzała się poddawać. Dlatego stale ćwiczyła umysł, rozwiązując krzyżówki i sudoku. Popatrzył na podpowiedź zaznaczoną na czerwono przez Cleo: 4 poziomo, siedem liter. „Księżycowy smutek”. Przez chwilę się zastanawiał. – Chandra? – zaproponował. – Chandra? – powtórzyła, marszcząc czoło. – To hinduskie bóstwo Księżyca. – A także stan przygnębienia – dodała Cleo. Skarciła dziecko, które zrzuciło bananową papkę na podłogę: – No, no, no, niegrzeczny Noah! – Odwróciła się w stronę jego ojca. – Tak, chandra. Podoba mi się. Myślę, że to właściwa odpowiedź! – Wpisała ją do krzyżówki. Kiedy na nią patrzył, przypomniał sobie, że jego matka też lubiła krzyżówki, kiedy był dzieckiem, ale on nigdy za nimi nie przepadał, zwłaszcza teraz, gdy w pracy stale musiał rozwiązywać jakieś łamigłówki. Wrócił myślą do samobójstwa Karla Murphy’ego, które wciąż nie dawało mu spokoju. Jeszcze raz uważnie przeczytał raport patologa. Tego dnia przesłuchano siostrę Karla Murphy’ego, która powiedziała, że brat po śmierci żony kilkakrotnie mówił o samobójstwie, ale ostatnio sprawiał wrażenie bardziej radosnego. Jak dotąd wszystkie poszlaki wskazywały na samobójstwo. Więc dlaczego Grace wciąż nie był przekonany? 27 Niedziela, 27 października Budzik zadzwonił o trzeciej w nocy. Bryce gwałtownie usiadł i potrząsnął głową, odpędzając resztki snu. Wstał z łóżka, przeszedł do łazienki, odkręcił wodę, napełnił szklankę i połknął dwie tabletki sterydów anabolicznych. Usiadł nago na ergometrze wioślarskim i przez kwadrans intensywnie ćwiczył. Następnie zrobił sto pompek. Cały czas myślał o Red. Przypominał sobie, jak w niej był. Położył się na plecach i zrobił pięćdziesiąt skłonów tułowia, czując, jak pracują mięśnie brzucha. Potem przez dwadzieścia minut robił brzuszki z obciążeniem. Kiedy skończył, wrócił do łóżka. Myślał o pięknych, gęstych włosach Red. O zapachu jej ciała. O wszystkim, co mu mówiła. Boże, Bryce, nie mogę się od ciebie oderwać. Czuję cię tak mocno i pragnę w każdej chwili, gdy nie jesteśmy razem. Ta tęsknota staje się coraz silniejsza z każdą sekundą rozłąki. Jeszcze 42 180 sekund do naszego spotkania. Teraz już 41 176! Boże, pragnę cię. Taaaaaaak bardzo :)))) XXXXXXXXX A potem mnie zostawiłaś. Wyrzuciłaś ze swojego mieszkania. Oddałaś mi piękny zegarek, który ci podarowałem. Nie chciałaś tego zrobić, prawda, Red? Zostałaś zatruta. Przez swoją toksyczną matkę. To nie była twoja wina. Powinienem ci wybaczyć. Naprawdę powinienem. Ale obawiam się, że teraz to niemożliwe. Zabicie cię jest jedynym wyjściem. Podniósł wzrok na monitory. Kamera na podczerwień zamontowana w sypialni pokazała, że Red poruszyła się przez sen. Jesteś taka niespokojna, prawda? Ranne konie dobija się z litości. Zabicie ciebie także będzie aktem miłosierdzia. 28 Niedziela, 27 października Red obudziła się z płaczem. Zegar przy łóżku wskazywał trzecią pięćdziesiąt dwie. Przepłakała większą część soboty. Czuła się zagubiona, wystraszona, a nade wszystko smutna. Ogarnęło ją straszliwe poczucie straty i beznadziei. Spotykali się tak krótko, a chociaż potajemnie go sprawdziła, czuła, że prawie nie znała Karla Murphy’ego. Cholera, jak można opłakiwać kogoś, kogo niemal się nie znało? Nigdy nie spotkała jego rodziców ani żadnych innych krewnych i nie wiedziała, jak mogłaby się z nimi skontaktować. Mimo wszystko czuła, że straciła coś ważnego. Dręczyło ją także straszliwe poczucie winy. Czy było coś, co mogła lub powinna zrobić? Czy przegapiła jakieś niepokojące oznaki i dlatego nie wyciągnęła do Karla pomocnej dłoni? Co popchnęło go do tego kroku? Czego jej brakowało, skoro uznał, że nie warto dalej żyć? Leżała w ciemności, wspominając wszystkie ich rozmowy. Jasne, opowiadał o tym, jak kocha synów. A także o ogromnym smutku związanym ze śmiercią żony. Ale to wszystko, co mówił o patrzeniu w przyszłość, byciu silnym dla dzieci i zapewnieniu im prawdziwej rodziny, nie zwiastowało, że mógłby popełnić samobójstwo. Niejednokrotnie mówił jej, że chociaż boleśnie odczuł stratę Ingrid, przede wszystkim ma zobowiązania wobec chłopców. Musi zadbać o to, by dorastali otoczeni miłością. Więź, jaka ich połączyła, z pewnością nie była tak namiętna jak związek Red z Bryce’em Laurentem. Ta bardziej przypominała przyjaźń. Karl był taki cudowny. Od kilku dni się nad tym głowiła, przywołując w myślach jego zachowania i słowa, próbując sobie przypomnieć jakiekolwiek zwiastuny tego, że targnie się na własne życie. Nic nie przychodziło jej do głowy. Powiedział jej, że bardzo kocha dzieci i zawsze będą u niego na pierwszym miejscu. Teraz dowiedziała się, że wkrótce po śmierci żony wspominał o samobójstwie w rozmowach z siostrą. Poza tym zażywał antydepresanty, a Red gdzieś czytała, że niektóre z tych leków mogą bez ostrzeżenia wywołać w ludziach skłonności samobójcze. Czy tak było w jego przypadku? Ponownie zapadła w sen bez snów i obudziła się kwadrans po szóstej. Wiedziała, że już nie zaśnie, więc wstała, włożyła strój do joggingu i wyszła z domu. Przeszła na drugą stronę Kingsway, zazwyczaj bardzo ruchliwej, ale w niedzielny poranek niemal pustej, pobiegła obok kręgielni na promenadę i skręciła w prawo. Minęła Hove Lagoon, budynek klubu wędkarstwa morskiego, a następnie eleganckie białe nadmorskie domy w stylu mauretańskim, w których mieszali lokalni celebryci, między innymi Adele, Nick Berry, Norman Cook i Zoë Ball, a następnie ruszyła wzdłuż zatoki Shoreham. Samobójstwo? Był lekarzem. Człowiekiem inteligentnym. Na pewno wiedział, których antydepresantów nie należy zażywać. Prawda? 29 Niedziela, 27 października Wkrótce po wpół do dwunastej Bryce, w dżinsach, roboczym obuwiu, swetrze i puchowej kurtce, skręcił w lewo z szosy prowadzącej do doliny Devil’s Dyke w wyboistą drogę, która wiła się na południe przez niemal kilometr, najpierw obok wiejskiego domu, a potem między uprawnymi polami ku zaniedbanym budynkom gospodarczym, które wynajmował pod fałszywym nazwiskiem, tym samym, na które zarejestrował samochód. Tam miał swój warsztat i magazyn. Ciemnozielony land rover defender podskakiwał na twardych resorach, pędząc błotnistą drogą. Taki pojazd bardzo mu odpowiadał: oto prawdziwy kameleon, jak on. Wyglądał tak samo naturalnie zaparkowany w mieście, jak i na wiejskiej drodze. Był dość popularny, więc nie powinien wzbudzać zainteresowania. Dzięki temu nikt go nie zapamięta. Ominął zawaloną stodołę z wiekowym pługiem zaplątanym w zarośla, a po chwili przejechał obok rozpadającego się wagonu kolejowego, który wyglądał, jakby kiedyś ktoś w nim mieszkał, a teraz z niezrozumiałego powodu stał na tym pustkowiu. Następnie zjechał po łagodnym zboczu, mijając porzuconą przyczepę do przewozu koni na czterech sflaczałych oponach, stertę zardzewiałych rusztowań oraz placki spalonej ziemi, na których prowadził swoje eksperymenty. Zatrzymał się na twardym terenie pomiędzy trzema niewielkimi, dobrze zabezpieczonymi budynkami – stodołą, która dawniej służyła jako magazyn ziarna, dużym warsztatem oraz nieużywaną mleczarnią – i wysiadł z land rovera. Półtora kilometra na południe zaczynały się zabudowania dzielnicy mieszkalnej Hangleton, położonej na zachód od Brighton and Hove. Dalej leżały Southwick, Portslade i Shoreham. Widział stąd wysoki komin elektrowni, a w bezchmurny dzień mógłby dostrzec nawet kanał La Manche, gdyby go to obchodziło. Ale dzisiaj mżyło i niebo było zachmurzone. Zresztą widoki go nie interesowały. Może kiedyś, w dawnych czasach, w poprzednim życiu. Życiu z Red. Wtedy wszystko go ciekawiło. Patrzył na świat innymi oczami. Kiedy z nią był, we wszystkim dostrzegał piękno. Przy Red jego świat nabrał barw. Teraz wyblakł. Nigdy nie zabrał jej do tego sekretnego miejsca. Owszem, miał zamiar pokazać jej, gdzie pracuje nad swoimi magicznymi sztuczkami i ucieczkami. Poznał tajniki materiałów wybuchowych, gdy służył jako saper i specjalista od rozbrajania bomb w Armii Terytorialnej – zanim go wyrzucili. Z kolei elektroniczne systemy zabezpieczeń poznał od podszewki, gdy instalował alarmy dla firmy ochroniarskiej Languard Alarms w Brighton, zanim został – całkowicie bezpodstawnie – zwolniony. Ale to było dawno. Zeskoczył na ziemię i w deszczu pośpiesznie ruszył do warsztatu. Budynek miał kraty w oszronionych oknach, a na drzwiach wejściowych widniał szyld PT Fajerwerki Sp. z o.o. Jako oficjalny producent mógł bez problemu zamawiać wszelkiego rodzaju materiały wybuchowe. Otworzył ciężką kłódkę i dwa zamki, po czym wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Jak zwykle zaczął od szybkiego sprawdzenia, czy wszystko leży na swoim miejscu. Powiódł wzrokiem po ścianach wyłożonych sklejką, popatrzył na zbiorniki z acetylenem, tlenem i podtlenkiem azotu, tokarkę, zamrażarkę z suchym lodem, lodówkę pełną chemikaliów oraz regały zawalone sprzętem komputerowym, instrukcjami obsługi, środkami chemicznymi w cylindrycznych opakowaniach, zegarami, miernikami i rurkami. Na jednej z półek stały zaśniedziałe srebrne puchary, które zdobył na pokazach sztuczek w całym kraju. O tak, był w tym dobry. Cholernie dobry! Ludzie to widzieli. Ale nie matka Red. A sama Red nigdy nie dała mu szansy, by pokazał, co potrafi. Pewnego dnia pożałuje, obie pożałują. Był najlepszy. Nigdy nie było nikogo lepszego. Niech się pierdolą Houdini, David Copperfield, Siegfried i Roy. Ale w tej chwili jego myśli zaprzątały monitory na jednej ze ścian. Uruchomił je wciśnięciem guzika, a gdy zbudziły się do życia, zobaczył Red, która siedziała przy biurku w pokoju gościnnym i pisała coś na komputerze. Wysyłała maila? Zamieszczała coś na Facebooku? Albo na Twitterze? Sprawdzi, kiedy wróci do domu – wszystko, co pisała, w ciągu piętnastu minut trafiało do komputera w jego mieszkaniu. Miała na sobie stonowany strój. Czarny sweter z golfem, tweedową spódnicę, czarne rajstopy i buty. Była gotowa na niedzielny lunch z matką – tą wiedźmą – i ojcem. A także ze starszą siostrą, która irytowała ją swoją udaną karierą, idealnie zaplanowaną ciążą i pompatycznym mężem. Biedactwo! Ale przy odrobinie szczęścia ocalejesz! Za to znikną wszystkie problemy! Znów miała na nadgarstku ten tani zegarek, który włożyła na ich pierwszą randkę. Zastąpił go cartierem, ale zwróciła mu ten prezent, gdy po zostawiła. Niedobrze, Red, skarcił ją cicho. Masz klasę. Naprawdę powinnaś nosić cartiera. Niezależnie od tego, co wydarzyło się między nami, chciałbym, żebyś nosiła porządny zegarek. Wpisał kod do swojego iPhone’a i sprawdził SMS-y, jak zwykle mając nadzieję, że dostał wiadomość od Red. Nic z tego. Z mocno bijącym sercem zaczął przeglądać jej dawne SMS-y, których nie skasował. Ze łzami w oczach cofnął się do pierwszych dni, gdy była w nim szaleńczo zakochana. A on w niej. Kiedy właśnie jechał do jej mieszkania. Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę, moja śliczna Red! :) XXX 3 minuty! Oraz jej odpowiedź: Nie wytrzymam tak długo! XXX Już tylko dwie minuty :) XXX Będę musiała zacząć bez ciebie! XXX Jeszcze minuta! XXX Boże, dokładnie pamiętał tamten wieczór. A także wiele podobnych, gdy jechał – często z szaleńczą prędkością, wściekły na każdego, kto go spowalniał – na spotkanie z Red. Pisał jej, kiedy będzie na miejscu, a na kilka minut przed dotarciem do celu rozpoczynał ostateczne odliczanie. W końcu stawał w drzwiach budynku i dzwonił domofonem; po chwili rozlegał się trzask, a on wchodził na klatkę schodową i biegł na górę. Jej drzwi się otwierały, przywierali do siebie ustami. W milczeniu zatrzaskiwali drzwi kopnięciem, zrywali z siebie ubrania, wpatrywali się w siebie nawzajem z uśmiechem, pożerali się wzrokiem, po czym kochali się na pokrytej wykładziną podłodze w przedpokoju, tak oszalali od pożądania, że niezdolni dotrzeć do pokoju. Teraz, kiedy patrzył na monitory pokazujące wnętrze jej obecnego mieszkania, wszystko przypominało mu ich krótki związek. Dywan, który dawniej leżał w jej salonie i na którym kiedyś się kochali. Stał na nim z opuszczonymi spodniami, a ona brała go do ust i patrzyła mu w oczy z ufnością i miłością, podczas gdy on zanurzał dłonie w jej włosach. Dębowy stół z jej dawnej kuchni, na którym kiedyś wziął ją niezwykle gwałtownie i ostro. Krzesło z pleksiglasu, na którym Red siedziała na nim okrakiem i prosiła, żeby podczas orgazmu patrzył jej w oczy. Kiedy wszystko się popsuło? Znał odpowiedź. Oczywiście, że tak. To przez tę cholerną intrygantkę, jej matkę. I cholernego słabego ojca Red. To, co zrobię, będzie bardzo smutne. Ale muszę ruszyć dalej. Dopóki żyjesz, Red, dopóki mam świadomość, że całujesz kogoś innego, że wpuszczasz kogoś do swojego wnętrza, nie mogę żyć. Tak naprawdę nie chcę cię skrzywdzić. Musisz to zrozumieć. Ale muszę ruszyć z miejsca. Nie zrobię tego, póki spotykasz się z innymi mężczyznami. Nie zniosę tego bólu. Przepraszam za twój samochód, ale to czegoś cię nauczy. Najpierw musisz ponieść karę. Potem umrzesz. Ale wkrótce wyjaśnię ci to wszystko, w innym życiu. W następnym życiu będziemy złączeni na zawsze. Tak jak kochankowie w tym wierszu Keatsa, Oda do urny greckiej, który ci czytałem i który tak bardzo ci się podobał. Powiedziałaś mi, że opowiada o nas. Dwojgu kochankach unieruchomionych w marmurze, którzy zamierzają się pocałować, ale jeszcze nie odwzajemnili swojej miłości i nigdy tego nie zrobią. Na zawsze pozostaną zawieszeni w tej chwili oczekiwania i całkowitej adoracji. A także rozczarowania. Boże, Red, dlaczego mnie zawiodłaś? Dlaczego posłuchałaś swojej jędzowatej matki? Rozejrzał się po swoim skarbcu. Tutaj, w swoim warsztacie, czuł się spokojny, słuchając bębnienia deszczu o dach. W zasięgu słuchu i wzroku nie było nikogo. Nikomu nie przeszkadzały okazjonalne wybuchy. Albo strzelające w niebo płomienie, gdy testował najnowsze urządzenia zapalające, samodzielnie skonstruowane albo kupione. Sprzęt, którego zamierzał użyć. Red wstała. Podeszła do drzwi, zdjęła płaszcz Red wstała. Podeszła do drzwi, zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy z wieszaka i wzięła parasolkę. Czeka cię niespodzianka, aniołku. Robię to dla ciebie, aby oszczędzić ci upokorzenia niedzielnego lunchu z siostrą i szwagrem, których nie znosisz, i z twoimi przeklętymi rodzicami z piekła rodem. Zaufaj mi, nie tak chcesz spędzić jedną z ostatnich niedziel swojego życia. 30 Niedziela, 27 października Około południa Red wyszła z mieszkania, w lekkiej mżawce pośpiesznie przeszła na drugą stronę ulicy, a następnie skręciła w prawo w Westbourne Terrace Mews. Po dwóch minutach dotarła do garażu, w którym trzymała swojego ukochanego żółtoczarnego volkswagena garbusa, kabriolet z 1973 roku. Bryce’owi bardzo nie podobał się ten samochód. Powiedział jej, że jest niebezpieczny. Nie miał poduszek powietrznych, a niemal fluorescencyjny kolor sprawiał, że wyglądał, jakby narobiła na niego olbrzymia mewa. Chciał jej kupić nowoczesnego golfa, ale odmówiła. Uwielbiała to autko. Powiedziała Bryce’owi stanowczo, że jej samochód ma duszę. Otworzyła i podniosła drzwi garażu. Garbus stał na miejscu i lśnił po czułym polerowaniu, jakie zafundowała mu trzy tygodnie wcześniej. Wsiadła, włożyła kluczyk do stacyjki i przekręciła go. Silnik jak zwykle wiernie zbudził się do życia za jej plecami i uspokajająco zawarczał. Uwielbiała znajomy zapach swojego samochodu, mieszankę woni starego lakieru, środka czyszczącego do tapicerki i wilgoci. Wyjechała tyłem z garażu, wysiadła i zamknęła drzwi, po czym zapięła pas i ruszyła wzdłuż wybrzeża, by następnie skręcić w lewo przy pomniku królowej Wiktorii. Deszcz przybrał na sile i zabębnił o materiałowy dach, a szyby zaczęły zachodzić mgłą. Kiedy przecięła Church Road i pojechała The Drive, ogrzewanie zaczęło działać, dmuchając coraz cieplejszym powietrzem odpędzającym październikowy chłód. Na skrzyżowaniu z Old Shoreham Road paliło się czerwone światło, więc zatrzymała się za rzędem samochodów. Wrzuciła luz i zaciągnęła hamulec ręczny. Słuchała stacji Juice FM. Akurat leciała piosenka Lucindy Williams, którą uwielbiał Bryce. Którą ona kiedyś także uwielbiała. „Ta piosenka opowiada o tobie i o mnie”, powiedział. Naprawdę tak było. Nie ma takiego dnia… Noszę na sobie twój znak… Poczuła silne ukłucie bólu. Tak było. W tych pierwszych dniach naznaczył ją wyraźniej niż ktokolwiek przed nim. Wierzyła, że jest mężczyzną, z którym spędzi resztę życia. Cholera, Bryce. Co się stało? Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego od początku nie mówiłeś o sobie prawdy? Może wszystko byłoby inaczej, gdybyś to zrobił? Nagle poczuła woń spalenizny. Rozbłysło zielone światło i samochody przed nią ruszyły. Zwolniła hamulec ręczny, wrzuciła bieg i wcisnęła gaz, ale silnik zgasł. Ktoś za nią zatrąbił. Uniosła dłoń w przepraszającym geście i przekręciła kluczyk. Silnik pracował przez kilka sekund, grzechocząc metalicznie, po czym znów się wyłączył. Uniosły się z niego smużki dymu. Cholera! Cholera! Cholera! Dym pojawił się także przy pedałach. Cuchnął czymś toksycznym. Samochód z tyłu ponownie zatrąbił, głośniej i bardziej agresywnie. Zakaszlała, czując, że ogarnia ją panika. Dym gęstniał. Gwałtownie otworzyła drzwi, a wtedy rozległ się nieprzyjemny chrzęst, gdy biała furgonetka mknąca obok zahaczyła je i niemal wyrwała z zawiasów. Gdy zahamowała z piskiem opon, Red chwiejnym krokiem wysiadła z garbusa, a kolejny samochód ledwie ją ominął. – Odpierdoliło pani?! – wrzasnął ktoś. Oszołomiona, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to kierowca furgonetki. – Jasna cholera, trzymaj się, kochana. – Dopiero teraz zorientował się, co się dzieje. – Mam gaśnicę. Usłyszała skwierczenie. Kierowca pobiegł na tył furgonetki i po chwili wrócił z małą gaśnicą w dłoni. – Jak się otwiera klapę silnika? Wyciągnęła kluczyk ze stacyjki, podbiegła do tylnej części samochodu i wcisnęła guzik. Przez kratkę wylatywały smugi dymu. – Niech pani ją powoli uchyli! – zawołał mężczyzna. – Ostrożnie! Red uniosła klapę o kilka centymetrów. Z obu stron biły kłęby dymu. – Proszę zadzwonić po straż pożarną! – zawołał kierowca, po czym ją zastąpił i podniósł klapę nieco wyżej. Niemal zahipnotyzowana ze strachu, patrzyła, jak mężczyzna znika w kłębach dymu. Podbiegła do drzwi samochodu, zabrała torebkę z siedzenia, wyjęła telefon i wybrała numer alarmowy. Zobaczyła, że kierowca furgonetki, niski i krępy czterdziestokilkulatek, kieruje strumień piany na silnik. – Numer alarmowy. Która służba jest potrzebna? – odezwał się bezosobowy głos. – Straż pożarna – wydyszała Red. – Mój samochód się pali. Widziała płomienie buchające z tyłu garbusa. Jak przez mgłę widziała, że po obu stronach ulicy zatrzymują się samochody. Ktoś wyskoczył przez przednie drzwi autobusu z kolejną gaśnicą i popędził w jej stronę. Dołączył do kierowcy furgonetki i zaczął opróżniać gaśnicę, kierując strumień pod klapę. Ale wydawało się, że tylko pogorszył sytuację. Płomienie buchnęły jeszcze wyżej, zmuszając obu mężczyzn do cofnięcia się. Bezradnie czekając na przyjazd straży pożarnej, przerażona Red patrzyła, jak cały jej samochód zmienia się w kulę ognia. 31 Niedziela, 27 października Bryce Laurent słuchał rozmowy telefonicznej Red na głośniku w swoim magazynie. Był zajęty otwieraniem skrzyni z lontami wolnopalnymi, które w tym tygodniu dostarczono mu z Chin. Moje biedactwo, sprawiasz wrażenie nieszczęśliwej, ponieważ straciłaś swój samochód. Przydałby ci się prezent, prawda? Sądzę, że poprawiłby ci humor. Coś wymyślę. Ładny prezent, który zabierzesz ze sobą do grobu. 32 Niedziela, 27 października Pond Cottage był długim i wąskim, krytym strzechą domem o niskich sufitach z krokwiami, którego część pochodziła jeszcze z czasów Tudorów. Wznosił się przy krętej wąskiej drodze na północ od Henfield, dużej wioski położonej trzynaście kilometrów od Brighton, i od zawsze był domem rodzinnym – i schronieniem – Red. Stał za wysokim, nieskazitelnym cisowym żywopłotem, który wieńczyły przystrzyżone figury ptaków, otaczane niemal obsesyjną troską przez jej ojca. Na tyłach domu znajdował się równie zadbany ogród ze stawem dla kaczek, który miał wysepkę na środku, idealnym trawnikiem i widokiem na kilometry pól uprawnych. Po przejściu na emeryturę ojciec Red, niegdyś prawnik w Brighton, dzielił swój czas na pracę w ogrodzie i żeglowanie z żoną małym jachtem motorowym, Red Margot, niezależnie od pogody. Jacht, nazwany imionami obu córek, był prawdziwą pasją państwa Westwoodów. Red i jej siostra w dzieciństwie spędziły na nim wiele weekendów i wakacyjnych dni, czasami niechętnie, czasami z radością, zwiedzając porty w Devon, Kornwalii, Normandii i Bretanii oraz wyspy na kanale La Manche. Red była zachwycona tym, jak jej rodzice są dumni ze swojego ogrodu, a widok ich domu, nawet w padającym deszczu pod ponurym niebem, nieco poprawił jej humor. Chociaż, prawdę mówiąc, nie cieszyła jej perspektywa spotkania z siostrą i jej mężem dupkiem. Zaplanowała długi, leniwy niedzielny poranek w łóżku z Karlem, a potem lunch w jednym z jego ulubionych pubów, na przykład The Griffin we Fletching albo The Cat w West Hoathly, a może w The Royal Oak w Wineham. Dlatego kiedy pojawiła się tutaj, bardziej niż kiedykolwiek poczuła się przegrana. Zapłaciła za taksówkę, drżącymi rękami wyciągając banknoty z torebki, i dała kierowcy duży napiwek, ponieważ po drodze był dla niej miły i współczuł jej, że straciła samochód. Wyszła na deszcz, wciąż oszołomiona i roztrzęsiona, po czym pośpiesznie podeszła do drzwi wejściowych i wyjęła klucze z torebki, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo się spóźniła na niedzielny lunch. Była za kwadrans piętnasta, a ojciec dbał o to, by wszyscy zasiadali przy stole równo o trzynastej. Kiedy weszła do jadalni, rodzice, siostra i odpychająco pompatyczny szwagier Rory siedzieli wokół dębowego stołu i zajadali owoce pod kruszonką z sosem waniliowym. Poczuła przyjemne ciepło bijące od kuchenki i cudowny zapach palonego drewna, który z pewnością docierał tu z kominka w salonie. – Moje biedactwo – odezwała się matka. – Cóż za straszne przeżycie! Przepraszam, że zaczęliśmy bez ciebie, ale jagnięcina by się zmarnowała. Nieco po sześćdziesiątce, z ogniście rudymi, bujnymi włosami sięgającymi ramion, w workowatym swetrze i dżinsach, wciąż była bardzo atrakcyjną kobietą. Ale do cholery, pomyślała Red, czy po tych wszystkich latach nie mogłaby wreszcie wbić sobie do głowy, że jej córka nie jada jagnięciny? Red przeżyła szok w wieku dziewięciu lat, gdy utknęli w korku za ciężarówką wypchaną owcami, które wieziono do Shoreham, i od tamtej pory nie tknęła ich mięsa. Przez większą część dzieciństwa była wegetarianką z wyboru, a chociaż obecnie od czasu do czasu – niechętnie – sięgała po mięso, ponieważ zdarzało się, że miała na nie ochotę, wciąż konsekwentnie trzymała się z daleka od jagnięciny. Popatrzyła na matkę, wystarczająco rozdrażniona nawet bez tego bezmyślnego komentarza. Dlaczego matka nie mogła zapamiętać, że Red jada tylko zwierzęta z płetwami, ale nie tyka tych, które mają futro, łapy i kopyta. „To jagnię zabito, żeby ktoś mógł je pokroić na kawałki, mamusiu”. Korciło ją, żeby to powiedzieć, ale się powstrzymała. Nie miała chęci ani sił na kłótnię. Ojciec, jak zwykle potargany, ubrany w bezkształtne spodnie, tenisówki, koszulę w kratę i sweter z szetlandzkiej wełny, pojawił się za plecami żony i podał Red kieliszek szampana. – Chłodziłem go dla ciebie, aniołku! – powiedział i dał jej buziaka. – Twój samochód się zapalił? – spytała starsza siostra. – Ten stary wrak? Nic dziwnego, kiedyś musiało się to wydarzyć. Margot od wczesnego dzieciństwa potrafiła sprawić, że Red czuła się niezręcznie, a teraz jej złośliwy i wyniosły uśmiech znów odniósł taki skutek. Cztery lata starsza, zawsze była oczkiem w głowie taty. To Margot była prymuską w szkole i miała najwyższą średnią na swoim roku w Oksfordzie. Teraz pracowała jako wzięta prawniczka w City i zarabiała, czego nie omieszkała zdradzić matka, prawie milion funtów rocznie. Miała krótko ostrzyżone czarne włosy, ostre rysy i była ubrana w markowe ciążowe ciuchy. Oczywiście to ona pierwsza zaszła w ciążę. Siedem dumnych miesięcy temu. Na podjeździe stało jej nieskazitelne nowiutkie bmw serii 5. Taki samochód nie zapali się na środku ulicy. Rory, który pracował w branży funduszy hedgingowych i miał powiązania z jednym z ministrów z gabinetu torysów – zresztą sam zdradzał ambicje polityczne – był tak nadęty, że w każdej chwili mógł się unieść w powietrze, jak Red zawsze mówiła swoim znajomym. Absolwent Eton, o arystokratycznych korzeniach, wysoki, pozbawiony podbródka ósmy cud świata z oklapniętą jasną grzywką na czole. Dzisiaj był w różowej koszuli, czerwonych sztruksach i czarnych zamszowych mokasynach od Gucciego. – Miałaś cholerne szczęście, że to się stało w takim miejscu, Red – odezwał się mało delikatnie, jak przystało na przyszłego polityka. – Wyobraź sobie, co by było, gdyby twój samochód zapalił się na ruchliwej ulicy w godzinach szczytu. Mogłabyś zablokować setki, może nawet tysiące ludzi. Miejsce zabytkowych samochodów jest w muzeum, a nie na publicznych drogach. „Albo w twojej dupie”, miała ochotę odpowiedzieć Red. – To ładny samochód, kochanie – wtrąciła matka. – Ale chyba niezbyt praktyczny na co dzień, prawda? – Nie mogę się zgodzić – odparła Red. – Niektórzy twierdzą, że zabytkowe auta są znacznie bardziej ekologiczne od nowoczesnych. – Twoja matka i ja cieszymy się, że jesteś cała – włączył się ojciec. – Co się stało? – Strażacy uważają, że pewnie zawiniła instalacja elektryczna… podobno to się czasami zdarza w starych samochodach. W każdym razie garbus już do niczego się nie nadaje. – A nie licząc samochodu, co u ciebie słychać? – spytał ojciec. – Co u twojego nowego mężczyzny? – Nowego mężczyzny? – Margot nagle się zainteresowała, jak sęp, który zauważył nowe truchło na drodze. – To chyba bardzo miły człowiek – powiedziała matka. – Lekarz! Całkowite przeciwieństwo tamtego paskudnego kłamcy, Bryce’a. Red ścisnęło się serce. – Opowiedz nam o swoim nowym facecie – poprosiła Margot. Red, pogrążona w myślach, napiła się szampana. Nie przekazała rodzinie najnowszych wieści i nie miała ochoty tego robić teraz. – Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, kiedy pozbyłaś się Bryce’a. Był naprawdę okropnym człowiekiem – oświadczył ojciec. – Oczywiście wtedy nie chcieliśmy ci tego mówić. Ale cóż to był za oszust! Dzięki Bogu, że w porę się o tym dowiedzieliśmy! – Naprawdę miałaś szczęście – przyznała Margot. – Boże, przecież prawie za niego wyszłaś! Moja droga Red, wszyscy cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. Ale tamten typ, Bryce… jak mu tam… doprawdy! To było totalne dno! – Kochałam go – odparła Red buntowniczo, dopijając szampana. Nie miała samochodu, więc mogła wypić tyle, ile chciała. Jedną z rzeczy, która podobała jej się w rodzicach, było ich zamiłowanie do alkoholu. – Wtedy naprawdę go kochałam. – Z desperacji? – spytała Margot. Red storpedowała siostrę wzrokiem, po czym sięgnęła po karafkę z bordeaux i napełniła swój kieliszek. – To dlatego ty wyszłaś za Rory’ego? – Czuła, że nie panuje nad gniewem. – Bo miałaś trzydziestkę na karku i nie chciałaś zostać starą panną? – Nie sądzę, żeby to była prawda, Red – rzucił Rory z rozdrażnieniem. Matka przerwała niezręczną ciszę. – Margot, kochanie. Jestem pewna, że Red wcale tak nie myśli – powiedziała, patrząc z naciskiem na młodszą córkę. – Prawda? – Nikt z was nie rozumie, że wtedy naprawdę kochałam Bryce’a. Tak. Całkowicie i bezgranicznie. Zrobiłabym dla niego wszystko. – Red wzruszyła ramionami i napiła się wina, a potem popatrzyła na siostrę. – W porządku, może i zakochałam się w nim z desperacji. Nigdy nie byłam taka idealna jak ty. – Możemy zmienić temat? – zaproponował ojciec. – Porozmawiajmy o czymś weselszym. Na przykład o mieszkaniu, które znalazłaś, Red. Wydaje się idealne dla ciebie! – Chciałabym dowiedzieć się czegoś o nowym mężczyźnie w twoim życiu – upierała się Margot. Red jednym haustem wychyliła kieliszek bordeaux, po czym ponownie go napełniła. Uznała, że najlepszym wyjściem będzie zalanie się w pestkę. Tak bardzo chciała im powiedzieć o śmierci Karla, ale coś ją powstrzymywało. Może strach przed dodaniem kolejnej pozycji do długiej listy swoich życiowych porażek i katastrof. A może po prostu po koszmarnych ostatnich godzinach rozpaczliwie potrzebowała pocieszenia ze strony rodziny. – Naprawdę sądziłam, że Bryce to ten jedyny – powiedziała. – Jestem wdzięczna mamie, że dowiedziała się prawdy o nim. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby nie była tak czujna. Mogłam wyjść za potwora. – Ale teraz patrzysz w przyszłość, prawda, kochanie? – wtrącił ojciec. – Znalazłaś nowe mieszkanie, które ci się podoba? – Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się podpisać umowę. Chciałabym je wam pokazać. – Gdzie ono jest? – spytała siostra. – Niedaleko miejsca, w którym teraz mieszkam, przy nabrzeżu w Kemp Town. Jest cudowne. Na ostatnim piętrze z balkonem wychodzącym na morze, prawdziwym tarasem. Myślę, że to dobra inwestycja. Wymaga drobnego remontu, ale to mi nie przeszkadza, lubię takie wyzwania. – Kiedy będziemy mogli je obejrzeć? – zainteresowała się matka. – Kiedy chcecie. Właściciele wyjechali do Australii. Może w następny weekend, w sobotę albo niedzielę, jeśli macie czas. Wezmę klucze od agenta. – Mamy czas, kochanie? – Ojciec spojrzał pytająco na żonę. – Najlepsza będzie niedziela. Jeśli prognoza pogody się sprawdzi, w czwartek albo piątek sprowadzimy jacht, a w sobotę czeka nas dużo pracy na pokładzie. – No tak. Sprowadzimy go z Chichester, żeby przezimował na tutejszej przystani. Dlatego niedziela będzie najlepsza. Już nie mogę się doczekać. 33 Niedziela, 27 października Kipiąc ze złości, gdy podsłuchiwał rozmowę, Bryce Laurent robił notatki w dużym notesie w linie zatytułowanym „Akta Red”, w którym zapisywał treść wszystkich jej rozmów z rodziną. Z jej kompletnie popierdoloną rodziną. Oczami wyobraźni dokładnie widział stół w jadalni. Sam przy nim siedział podczas kilku męczących posiłków z Red i jej koszmarnymi rodzicami. Dwukrotnie towarzyszyła im także siostra, równie beznadziejna, ze swoim zaślinionym mężem półgłówkiem. Ale siostra i szwagier Red byli tylko dodatkiem. To matka była prawdziwie zła i toksyczna. A wspierał ją próżny i głupi mąż. „Mogłam wyjść za potwora”. Zapisał te słowa. Naprawdę, Red? Jestem potworem? Skoro tak uważasz, to się nim stanę! Ale nie sądzę, żebyś naprawdę tak myślała. Może jesteś rozżalona z powodu utraty samochodu? Był trochę niepewny. Sam cię ostrzegałem. Naprawdę nie powinnaś była jeździć takim gratem bez żadnych nowoczesnych zabezpieczeń. Nie ma za czym tęsknić. Ale rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Trzeba cię pocieszyć. Może ładny prezent poprawi ci humor? Tak? Mam co do tego dobre przeczucia. Podarunek będzie miłym akcentem. Bryce popatrzył na zegarek. Byli z Red parą od niemal roku, gdy pewnego dnia szli pod rękę Bond Street w Londynie i zatrzymali się przed wystawą sklepu Cartiera. Powiedziała, że, według niej, to najbardziej eleganckie zegarki świata. Przypomniał sobie bezgraniczną radość na jej twarzy, gdy zaledwie kilka tygodni później wsunął na jej nadgarstek zegarek Cartier Tank. Ale to było dawno. Ponownie skupił się na rozmowie, jednej z wielu, których regularnie mógł słuchać dniem i nocą dzięki programowi SpyBubble. Odtworzył ją od początku, uważnie słuchając. „To chyba bardzo miły człowiek. Lekarz! Całkowite przeciwieństwo tamtego paskudnego kłamcy, Bryce’a”. To był głos jej matki. Camilli Westwood. Camillo! Och, ty pewna siebie krowo. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo kochałem twoją córkę? Kochałem ją tak, jak jeszcze nikogo w życiu. Była moim światłem, moim śmiechem, moim promykiem słońca. Poza tym, że była najbardziej seksowną istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem, stała się dla mnie pokrewną duszą. Twoja córka powiedziała, wyszeptała mi do ucha, gdy się kochaliśmy, że chce spędzić ze mną resztę życia. A ja odpowiedziałem: „Ja też”. Trzy dni później mnie rzuciła. Zatruta przez ciebie i twojego męża. A więc jestem potworem, tak? Dobrze, niech będzie, mogę z tym żyć. Ale mam nadzieję, że rozumiesz, co robią potwory. Zabijają ludzi. Rozrywają ich na strzępy. Podoba ci się to? Podoba ci się myśl, że umrzesz? Naprawdę nie powinnaś była tego mówić. „Jestem wdzięczna mamie, że dowiedziała się prawdy o nim. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby nie była tak czujna. Mogłam wyjść za potwora”. Pamiętasz ostatniego SMS-a, którego mi wysłałaś, Red? Kiedy jeszcze byłaś we mnie tak samo szaleńczo zakochana, jak ja w tobie? Zanim rodzice zatruli ci umysł? Każda cząstka mnie myśli o tobie. To najlepsze uczucie na świecie. Chcę, żeby bardzo długo mi towarzyszyło. Jestem odurzona tobą i tym, co ze mną robisz, i uwielbiam spędzać z tobą czas, nawet jeśli tylko na siebie patrzymy. To niezwykłe szczęście, że tak się czujemy. Nigdy nie czułam niczego równie mocnego i jestem zachwycona. Kocham każdy skrawek twojego ciała. W nocy śnię o tobie, a rano budzę się spragniona ciebie i odliczam godziny do naszego spotkania. XXXXXX + XXXXXXXX + XXXXXXXXXXXXXX Cholera, tak cię uwielbiam. PS Już mówiłam, że cię uwielbiam? XXXXXXXXX PPS Już mówiłam, jak bardzo cię uwielbiam? XXXXXXXXXXXXXXXXX Wysłałaś mi go zaledwie dwa dni przed zerwaniem. Nikt tak szybko nie zmienia zdania. Chyba że ktoś zatruł mu umysł. Bardzo mi przykro, ale nie wolno tak się bawić ludzkimi uczuciami. W każdym związku istnieje granica, za którą już nie ma odwrotu. Ty i ja przekroczyliśmy ją dawno temu. Miałem wrażenie, że stało się to tego dnia, gdy się kochaliśmy, a ty poprosiłaś, żebym podczas orgazmu patrzył ci w oczy. Tamtej nocy nasze dusze się złączyły. Czy potrafisz zrozumieć, jaki gniew teraz odczuwam? Dlatego muszę cię zabić. Ponieważ nie potrafię żyć w świecie, w którym jesteś z innym mężczyzną. Moje serce tego nie zniesie. Przykro mi, Red. Szczerze. Mogliśmy mieć takie wspaniałe życie razem. Zamiast tego będziemy musieli się zadowolić wspaniałą śmiercią. Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je rozniecić. Chciałaś rozniecić płomień, Red? Załatwione. 34 Poniedziałek, 28 października O ósmej trzydzieści w poniedziałek rano Red ponownie zasiadła w gabinecie w piwnicy domu szeregowego niedaleko dworca w Brighton, gdzie karmazynowy Budda dobrotliwie patrzył na nią z kominka. W pokoju panował chłód, wiekowy elektryczny piecyk z dwiema grzałkami dawał niewiele ciepła. – Jak ci minął weekend, Red? – spytała Judith Biddlestone. – Lepiej o tym nie mówmy. – Ojej, bardzo mi przykro. Chciałabyś porozmawiać o czymś, co się wydarzyło? – Mój samochód się zapalił. – Mój Boże. Nic ci się nie stało? – Wszystko w porządku. Na szczęście udało mi się wysiąść, zanim stanął w płomieniach. Później musiałam znieść kolejną porcję sarkastycznych komentarzy mojej siostry podczas niedzielnego obiadu. To nie był najlepszy weekend. Wciąż myślałam o tym, jak planowaliśmy go spędzić z Karlem. – Chodzi o twoją starszą siostrę, Margot, tę, o której powiedziałaś, że „odniosła sukces”? – I która nigdy nie przestaje mi o tym przypominać. – Podejrzewam, że nie dodaje ci to pewności siebie, prawda? – Raczej nie. – Chcesz porozmawiać o swoim weekendzie czy wrócić do tematu, który zaczęłyśmy pod koniec ostatniej wizyty? – Pomówmy jeszcze o Brysie. W końcu po to się do ciebie zgłosiłam. – Powiedziałaś mi, że prywatny detektyw, którego potajemnie – Powiedziałaś mi, że prywatny detektyw, którego potajemnie wynajęła twoja matka, odkrył, że Bryce okłamał cię w kwestii zawodu i swojej przeszłości. Skąd Bryce się dowiedział o tych odkryciach? – Sama go zapytałam. – Jak zareagował? – Wszystkiego się wyparł. Powiedział, że detektyw sprawdził niewłaściwą osobę. – I co się stało potem? – Oznajmiłam mu, że potrzebuję trochę przestrzeni, żeby zastanowić się nad naszym związkiem i nad przyszłością. Nie chciał o tym słyszeć. Upierał się, że jesteśmy zaręczeni i powinniśmy spędzić razem resztę życia. – Byliście wtedy zaręczeni? Red przez dłuższą chwilę się wahała. – Cóż, tak mu się wydawało. Jedliśmy razem kolację w Cuba Libre, restauracji, do której wybraliśmy się na pierwszą randkę, gdy on nagle postawił na stole małe pudełko. Wyjął pierścionek i wsunął mi go na palec, po czym spytał, czy zostanę jego żoną. Prawdę mówiąc, pierścionek w ogóle mi się nie spodobał. Był nie w moim guście, zbyt krzykliwy. Poza tym miałam już wtedy wątpliwości. Nasz związek przeżywał wiele wzlotów i upadków, dobre chwile mieszały się ze złymi. Odpowiedziałam, że muszę się zastanowić. To sprowokowało kolejną kłótnię, gdy wróciliśmy do domu. Bryce dostał szału. Skończyło się telefonem na policję. Przyjechał posterunkowy Spofford. Aresztowali Bryce’a i go zabrali, ponieważ bałam się zostać z nim pod jednym dachem. Ale następnego dnia musieli go wypuścić za kaucją, ponieważ mnie nie uderzył. Po prostu zachowywał się agresywnie, a ja nie zdecydowałam się wnieść oskarżenia. – Zatrzymano go z powodu wybuchu agresji tego samego dnia, kiedy poprosił cię o rękę. Powiedziałaś mu, że potrzebujesz czasu do namysłu, a on mimo to uznał, że jesteście zaręczeni. Co o tym sądziłaś? – spytała psycholog. – Tak to wyglądało między nami. Dostawał to, czego chciał. – Tak to wyglądało między nami. Dostawał to, czego chciał. Nauczyłam się mu nie sprzeciwiać. Telefon na policję nie poskutkował. Bryce wrócił następnego dnia, miły i zakochany po uszy, ponieważ został moim narzeczonym. A ja, choć wiedziałam, że nie przyjęłam jego oświadczyn, po prostu grałam swoją rolę. Nie chciałam dawać mu pretekstu do kolejnego napadu złości. – Podejrzewam, że to, co odkrył detektyw, z pewnością mogło go sprowokować. – No właśnie! Sytuacja jeszcze się pogorszyła. Detektyw powiedział, że Bryce łgał na temat swojego pochodzenia, a w Stanach Zjednoczonych był skazany za poważną napaść. Jakaś część mnie chciała uciekać, ale za każdym razem, gdy próbowałam z nim o tym porozmawiać, zaczynał płakać, zrzucał na mnie cały bagaż swojego pozbawionego miłości dzieciństwa, mówił mi, że jestem jedyną osobą, która pozwala mu poczuć się wartościowym. Przysięgał, że się zmieni. Powtarzał, że chociaż nie jest idealny, detektyw pomylił go z kimś innym, ponieważ on nigdy mnie nie okłamał. Był tak przekonujący, że chciałam mu uwierzyć. – Kiedy dzisiaj o tym myślisz, jak sądzisz, dlaczego chciałaś mu wierzyć? – Poczułam się jak idiotka, gdy usłyszałam, czego dowiedział się detektyw, zwłaszcza że moja mama od początku miała rację. Chyba… chyba za bardzo zaangażowałam się w ten związek i trudno mi było po prostu odejść. – Oczywiście, że było trudno, Red – zgodziła się psycholog. – Twój sprzeciw wobec złego traktowania przy jednoczesnej niechęci do odejścia przypomina mi doświadczenia świeżo wyszkolonych żołnierzy. – W jakim sensie? – Podstawowe szkolenie w brytyjskim wojsku jest trudne. Rekruci są traktowani surowo i nie spotkałam ani jednego, który twierdziłby, że jest mu łatwo i przyjemnie. Zazwyczaj codziennie doświadczają bólu, zarówno fizycznego, jak i emocjonalnego, a także upokorzeń, które mają na celu ich złamać. Ale skoro dają z siebie tak wiele, nie podoba im się, gdy osoby postronne sugerują, że skoro wojsko tak źle ich traktuje, być może powinni odejść i wstąpić do marynarki. – To ma sens. W mojej ocenie zainwestowałam tak wiele w nasz związek, że odejście kosztowałoby mnie więcej niż pozostanie. Poza tym Bryce przekonywał mnie, że jeśli z nim zerwę, nigdy nie znajdę innego mężczyzny. Chociaż to brzmi żałośnie, wierzyłam mu. Sprawił, że w to uwierzyłam. Pewnie pozwoliłam mu zostać z desperacji. Bo wiesz, on jest niezwykle czarujący i przekonujący. To zdolny manipulator. – Rozumiem. A ty? Jesteś w pełni świadoma tego, że dałaś się zmanipulować? – Był w tym mistrzem. Udawało mu się być niezwykle miłym jeszcze długo po tym, jak powiedziałam mu o prywatnym detektywie. Zaczęłam podejrzewać, że naprawdę się zmienił. Zamierzałam go rzucić, ale błagał mnie, żebyśmy zostali razem, a ja jak idiotka dałam mu kolejną szansę. Aż pewnego wieczoru kilka tygodni później coś, co powiedziałam, rozdrażniło go i znów oszalał, całkowicie stracił rozum. – Co powiedziałaś? – Podziwiał siebie w lustrze, nago. Ma obsesję na punkcie swojego ciała. Wstaje w środku nocy, bierze sterydy i ćwiczy. Zażartowałam sobie i zacytowałam wiersz Roberta Burnsa. Kiedy patrzył na siebie z uznaniem, powiedziałam: Gdyby tak świat mógł nas ujrzeć, jakimi sami się widzimy. To wystarczyło. Roztrzaskał lustro, po czym z krzykiem odwrócił się w moją stronę, cały roztrzęsiony. Podniósł kawałek rozbitego szkła i rzucił się na mnie. Myślałam, że mnie zabije. Wrzeszcząc ze strachu, jakimś cudem zdołałam boso uciec na ulicę. Facet, który spacerował z psem, zatrzymał się i wezwał policję. Bryce trafił do aresztu. Wtedy zdecydowałam, że go wyrzucę, zanim go wypuszczą. Spakowałam jego rzeczy, również ten okropny, krzykliwy pierścionek i zegarek od Cartiera, do dwóch walizek, z którymi kiedyś się u mnie zjawił. Poprosiłam posterunkowego Spofforda, żeby przyjechał do mnie rano, kiedy Bryce wyjdzie za kaucją, ponieważ nie wiedziałam, co może się stać. Rob… posterunkowy Spofford wystawił wszystkie jego rzeczy za drzwi, a gdy Bryce się pojawił, powiedział mu, że nie chcę go widzieć i nie może wejść. – Jak Bryce zareagował? – Nie powiedział ani słowa. Tylko zabrał swoje rzeczy i odszedł pokornie jak owieczka. – Ciekawe. Czy znając go, spodziewałabyś się tego po nim? – Wtedy poczułam ulgę, że nie robił scen, ale już po kilku godzinach zaczęłam się bać. Ludzie mówili mi, że to koniec, ale ja wiedziałam, że tak nie jest. Obawiam się, że on nigdy ze mnie nie zrezygnuje. – Dlaczego tak sądzisz? – Ponieważ uważa, że do niego należę. Dwa dni później dostałam anonimowego maila z załącznikiem. Otworzyłam go. To był rysunek karty do gry, damy kier. Wiedziałam, że to od niego. Nie byłam pewna, jak to rozumieć, ale podejrzewałam, że może w ten sposób się ze mną żegna. – A potem? – Nic. Całkowita cisza. Pomyślałam, że może wreszcie zrozumiał i zostawił mnie w spokoju. Znajomi próbowali poznawać mnie z nowymi mężczyznami, ale nie miałam na to ochoty. A potem moja najlepsza przyjaciółka, Raquel Evans, dentystka, powiedziała, że w centrum medycznym, w którym pracuje, jest pewien bardzo przystojny młody lekarz, Karl Murphy, wdowiec z dwójką małych synów. Zgodziłam się wybrać na kolację z nim i Raquel i jej mężem, Paulem. Coś między nami zaiskrzyło. Naprawdę go polubiłam i niespodziewanie, po ciemności, jaką był związek z Bryce’em, znów ujrzałam światło. Dobrze się razem bawiliśmy. Nie połączyła nas taka namiętność jak z Bryce’em, ale czułam się przy nim dobrze i bezpiecznie, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Naprawdę go polubiłam. Wyobrażałam sobie naszą wspólną przyszłość. Podobało mi się, że ma małe dzieci. Bardzo się o nie troszczył, więc uznałam go za dobrego człowieka. Zaczęliśmy snuć plany. – A teraz obawiasz się, że on nie żyje… Red pokręciła głową. – Już jestem tego pewna. Dzięki karcie dentystycznej zidentyfikowano jego ciało. Popełnił samobójstwo. Oblał się benzyną… nazywają to samospaleniem. Uwierzysz, że lekarz zrobił coś takiego? Oblał się benzyną i podpalił? Z pewnością wiedział, jak bolesna jest taka śmierć. Dlaczego po prostu nie połknął pigułek, które mógłby sam sobie przepisać? – Jak sobie z tym radzisz, Red? Co o tym myślisz? – Wciąż nie mieści mi się w głowie, że się zabił. – Nie wierzysz, że to było samobójstwo? – Podobno sekcja zwłok wyraźnie na to wskazuje. Ale dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? – Pytasz mnie o powód? – Potrafisz to wytłumaczyć? Ja nie widzę w tym żadnego sensu. – Nie potrafię powiedzieć, Red, skoro nigdy go nie spotkałam. Interesuje mnie, co ty myślisz o tym wszystkim, bo przecież go znałaś. – Wydawało mi się, że go znam. Uważasz, że powinnam pójść na jego pogrzeb? – Jak sądzisz? – Nawet nie wiem, kiedy ani gdzie się odbędzie. Mam nadzieję, że dzisiaj się dowiem. Ale może to wszystko stanie się dla mnie bardziej prawdziwe, jeśli pójdę. Może jakoś się z tym pogodzę. – Pogrzeb może w tym pomóc. Ale to zależy od tego, co czujesz. – Żałuję, że wciąż nie udało mi się pogodzić z tym, że rozstałam się z Bryce’em – powiedziała Red, nagle zmieniając temat. – Nadal mam poczucie winy. Odnoszę wrażenie, że to była moja wina. Że sama ściągnęłam sobie na głowę tę agresję. Psycholog zajrzała do notatek. – Powiedziałaś to podczas ostatniej wizyty w piątek. Dlaczego tak uważasz? Red przez chwilę się zastanawiała. – Chyba to on sprawiał, że tak się czułam… Wciąż wydawało mi się, że go rozczarowuję. W kuchni. W łóżku. Nie mogłam sprostać jego oczekiwaniom. – Chciałaś im sprostać? – Oczywiście. – Wiedziałaś dokładnie, czego Bryce oczekuje? – Nie jestem pewna, czy rozumiem. – Przepraszam, nie wyraziłam się jasno. Ciekawe, że stało się tak podczas rozmowy o oczekiwaniach Bryce’a. Chodziło mi o to, czy oczekiwania Bryce’a pozostawały takie same, niezależnie od jego nastroju czy sytuacji. Red roześmiała się z goryczą. – Nie, nigdy. Jednego dnia był ze mnie zadowolony, a następnego zachowywałam się tak samo, a on wpadał we wściekłość. – Robił to także w obecności innych ludzi? Na przykład kiedy byliście z jego znajomymi? – To jedna z rzeczy, które wydawały mi się w nim dziwne. Nie miał żadnych znajomych. Ani jednego. Sądziłam, że każdy mężczyzna ma najlepszego kumpla. – Owszem, większość normalnych mężczyzn ma kogoś takiego. On nie miał nikogo? Żadnych byłych kolegów z pracy? Przyjaciół z dzieciństwa? – Nikogo. Tylko mnie. Na początku byłam z niego niezwykle dumna i chciałam się nim pochwalić znajomym. Spotykaliśmy się z nimi w barach i restauracjach, ale Bryce stawał się chorobliwie zazdrosny, gdy rozmawiałam z innymi mężczyznami. Pewnego razu podczas przyjęcia w Brighton ucięłam sobie niewinną pogawędkę z mężem koleżanki, a Bryce podszedł do niego i spytał, dlaczego, do cholery, mnie zaczepia. Był tak wściekły, że gdybym go nie powstrzymała, uderzyłby tamtego faceta. Zabrałam go do domu. Tamtego wieczoru straszliwie się pokłóciliśmy. Wyzywał mnie od dziwek i szmat. Potem związał mnie, zakneblował i zgwałcił. Myślałam, że mnie zabije. Zostawił mnie związaną i zakneblowaną na całą noc. Red zamilkła. – Teraz jesteś bezpieczna. Wiele przeszłaś, ale już po wszystkim. Przetrwałaś. Wciąż się trzymasz, Red? – Ledwie. – To dobrze. Nie musisz do tego wracać. – Kiedy sobie to przypominam, wszystko wydaje się takie rzeczywiste. – Rozumiem. – Rano płakał i błagał o wybaczenie. Wyjaśnił, że zrobił to z miłości, ponieważ bał się, że mnie straci. Zapowiedział, że mnie rozwiąże, jeśli obiecam, że nie zadzwonię na policję. Kiedy wreszcie mnie uwolnił, znów się wściekł, ponieważ się posikałam. Judith Biddlestone pokiwała głową, patrząc na swoją pacjentkę z czułością i smutnym uśmiechem. – Strasznie się wstydziłam. – To nie ty powinnaś się wstydzić, Red. Kto najwięcej zyskał na twoim upokorzeniu? – Myślę, że Bryce. Nie mogłabym opowiedzieć policji o tym, jak mnie poniżył. Nawet teraz z trudem o tym mówię. – A jednak to robisz i w ten sposób częściowo uwalniasz się od wstydu i przenosisz go na osobę, która na niego zasługuje. Na Bryce’a. Red przez chwilę milczała. – Uważasz, że to dobry znak, że nie kontaktował się ze mną od czasu rozstania? – spytała w końcu. – Nie licząc tamtego maila z rysunkiem damy kier kilka dni później. – A jak sądzisz? To już ponad cztery miesiące. Wierzysz, że to koniec? – Chcę w to wierzyć. Nie sądzę jednak, że tak łatwo ze mnie zrezygnował. Wydaje mi się, że widziałam go w czwartek, przed biurem, ale może tylko mi się przywidziało. Kiedy wybiegłam na zewnątrz, już go nie zauważyłam. Ależ nie, moja śliczna Red, pomyślał Bryce, słuchając ich rozmowy. Wcale ci się nie przywidziało. 35 Poniedziałek, 28 października Bryce siedział ze słuchawką w uchu; całe jego ciało napięło się ze złości, a kącik ust nerwowo drgał. Potwór. Okropny. Wulgarny. Krzykliwy. Cztery miesiące, pani psycholog? Co ty możesz wiedzieć o czasie spędzonym w piekle, paniusiu? Liniowy upływ czasu to bezsens. Dlaczego cztery miesiące miałyby się różnić od czterech minut? Czterech dni? Czterech lat? Ból nie maleje, staje się coraz silniejszy. Narasta z każdym dniem. To bardzo prymitywne, jak na terapeutkę, zakładać, że pogodziłem się z tym, co się stało. Może ty mierzysz swój czas minutami, dniami, miesiącami. Ale dla mnie wszystko łączy się w jedno kontinuum cierpienia. Cztery miesiące bólu. To brzemię mnie przygniata. Tak samo jak te raniące słowa. Więc jestem potworem, Red? Wulgarny, okropny, krzykliwy. Tak o nim myślałaś? To piękny pierścionek. Zaprojektowałem go specjalnie dla ciebie u jednego z najlepszych jubilerów w Brighton. Kosztował mnie ponad dziesięć tysięcy funtów z mojego spadku. Wulgarny? Okropny? Krzykliwy? Wiesz co, Red, zaczynam myśleć, że miałem dużo szczęścia, że uwolniłem się od takiego rozpieszczonego bachora. Może powinienem być ci za to wdzięczny. Mówię poważnie. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się cieszę, że odeszłaś. Mam dla ciebie prezent, aby pokazać ci, jak bardzo jestem wdzięczny. 36 Poniedziałek, 28 października Wkrótce po dziesiątej w poniedziałek rano nadinspektor Roy Grace pracował nad dokumentacją dotyczącą oskarżenia Lucasa Daly’ego, jednego z przestępców aresztowanych w ramach niedawnej operacji Flądra. Śledcza do spraw przestępstw finansowych, Emily Gaylor, stopniowo namierzała i zajmowała majątek Daly’ego, zgodnie z rozporządzeniem dotyczącym dochodów z działalności przestępczej. Grace musiał się uporać z toną papierów i chciał zdążyć do końca tygodnia, przed swoim ślubem i wyjazdem w krótką podróż poślubną, ale rozpraszała go leżąca na biurku teczka z materiałami weselnymi, którą przygotowała Cleo. Zawierała dokumenty dotyczące rezerwacji kościoła oraz sali na przyjęcie, umowę z firmą cateringową, formularz zamówienia drinków, przekąsek i ciepłych dań. Najwięcej kłopotów sprawiało im rozmieszczenie gości. Już zdecydowanie, kogo zaprosić, wymagało trudnych wyborów, ale postanowienie, gdzie każdego usadzić, okazało się prawdziwym koszmarem. Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł detektyw sierżant Norman Potting, jak zwykle nie czekając na zaproszenie. – Dzień dobry, szefie. Mam nowe informacje – powiedział, ściskając brązową kopertę, wyraźnie z siebie zadowolony. Ostatnio zdiagnozowano u niego raka prostaty. Grace zauważył, że mniej więcej w tym samym czasie Potting przeszedł swoistą przemianę. Wciąż nosił zaczeskę, ale jego niegdyś rzadkie siwe włosy teraz były nienaturalnie czarne i lśniące. Zamienił paskudne tweedowe marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach i ulubione szare flanelowe spodnie na ciemnoszary garnitur, czyste koszule i krawaty, po których już nie było widać, co jadł na śniadanie. Poza tym zamiast smrodu tytoniu towarzyszyła mu przyjemna woń. – Siadaj, Norman. Potting kiedyś powłóczył nogami, ale dzisiaj przemierzał gabinet sprężystym krokiem. Usiadł i przez chwilę sprawiał wrażenie nieco skrępowanego. – Chciałem cię spytać, Norman, jak wyglądają sprawy z twoją prostatą? – Jak dotąd wszystko dobrze. Poziom PSA znacznie spadł. Konował jest zadowolony. – To świetna wiadomość. Co mówi lekarz? Jaka może być przyczyna? – Nie jest pewien. Obecnie prowadzę udane życie seksualne. Może to zaważyło. Chociaż Grace’a nie interesowały takie szczegóły, pokiwał głową i uśmiechnął się szeroko. – Wspaniale, Norman. Byle tak dalej. – Och, jasne, szefie! Z przyjemnością! – Nagle sierżant jakby się zawstydził. – Między innymi w tej sprawie przychodzę. Chodzi o ślub. – Tak? – Czuję się zaszczycony, że dostałem zaproszenie. – Cleo i ja jesteśmy zachwyceni, że je przyjąłeś. – Chodzi o to… – Potting poczerwieniał. – Zastanawiałem się, czy… jeśli już planujecie rozmieszczenie gości… czy mógłbym siedzieć obok sierżant Moy? Grace z uśmiechem popatrzył mu w oczy. – Aha. Czyli podejrzenia, które miałem przez ostatnie kilka miesięcy, były słuszne? – Podejrzenia, szefie? – Trudno było nie zauważyć, jak się zachowujecie w swoim towarzystwie. Coś się między wami dzieje, prawda? – Mam nadzieję, że nie łamię żadnych przepisów? – Potting – Mam nadzieję, że nie łamię żadnych przepisów? – Potting przez chwilę wyglądał na zmartwionego. – Spotykając się z policjantką? Nie, żadnych. Czyli ty i Bella chodzicie ze sobą? – Można tak powiedzieć. Chociaż tak naprawdę to coś poważniejszego. Można powiedzieć, że jesteśmy razem. – Zaczerwienił się. – Poprosiłem Bellę o rękę… wczoraj wieczorem… a ona się zgodziła. Grace wyszczerzył zęby. Chociaż stanowili najbardziej nietypową parę, jaką można sobie wyobrazić, cieszył się z ich szczęścia. Bella, która miała trzydzieści kilka lat, od dłuższego czasu opiekowała się chorą matką i poza pracą wiodła całkowicie pozbawione radości życie. Z kolei Norman, chociaż czasami sam bywał swoim największym wrogiem, kiedyś został bezlitośnie oszukany i wykorzystany przez swoją tajską żonę, a ostatnio dostał kopniaka w dupę od Matki Natury. – A więc Bella zostanie piątą panią Potting? – Piątą i mam nadzieję, że ostatnią! Zamilkli, uświadamiając sobie mroczną prawdę, która mogła się kryć za tymi słowami. Zawisło nad nimi widmo nowotworu Normana. – To urocza kobieta. Życzę wam długiego i udanego małżeństwa – odezwał się w końcu Grace. – Oboje zasłużyliście na odmianę losu. Zadbam o to, żebyście siedzieli obok siebie. Moje gratulacje! – Dziękuję, doceniam to. – Potting uśmiechnął się smutno i chłodno. – A więc przejdźmy do spraw zawodowych. – Wytrząsnął zawartość koperty, którą stanowiło kilka spiętych razem zadrukowanych kartek, i podał je Grace’owi. – Miałem przekazać list pożegnalny doktora Karla Murphy’ego do analizy grafologicznej w celu porównania go z próbkami jego pisma. Grace pokiwał głową. – Zgadza się. I co? – Oto pełny raport. Jest bardzo szczegółowy. Mówiąc w skrócie, nie ma wątpliwości, że to doktor Karl Murphy napisał ten list. Udało mi się przyśpieszyć analizę, ponieważ grafolog był mi winny przysługę. – Dobra robota, Norman, dziękuję. – Ale jest też coś dziwnego – dodał Potting. – Grafolog powiedział, że normalne pismo Murphy’ego jest pochylone w prawo. Natomiast w liście pożegnalnym litery pochylają się w lewą stronę. Grace zmarszczył czoło. – Czy lekarze obecnie wciąż piszą odręcznie, czy do wszystkiego używają komputerów? Potting przez chwilę się zastanawiał. – Ostatnio częściej bywam u lekarzy, niżbym chciał. Kilku wypisywało recepty odręcznie, ale teraz niemal wszystko robi się na komputerze. – Musisz porozmawiać z jego sekretarką, poprosić, aby przejrzała wszystkie jego dokumenty i sprawdziła, czy gdzieś jeszcze pojawia się pismo pochylone w lewo. Jeśli nie, to może coś oznaczać. – Czyżby próbował nam przesłać sygnał? Ukrytą wiadomość? – Możliwe. – Grace przez chwilę się namyślał. – Lubisz krzyżówki, prawda, Norman? – Przez lata codziennie rozwiązywałem krzyżówkę z „Telegraph”… a przynajmniej próbowałem. A co? – To tylko spekulacje, ale dowiedziałem się, że doktor Murphy był zapalonym szaradzistą. Jeśli napisał list odwrotnie pochylonym pismem, być może chciał nam dać znać, że pisze pod przymusem, a skoro tak, niewykluczone, że w samych słowach też kryje się jakaś wiadomość. Może mógłbyś przeanalizować list słowo po słowie z punktu widzenia szaradzisty? Potting zmarszczył czoło. – Spróbuję. – To raczej nic nie da, ale chcę się upewnić. Jak dotąd, wszystkie ślady znalezione na miejscu zdarzenia oraz ustalenia grafologa wskazują na samobójstwo. Ale… – Grace wzruszył ramionami. Kilka minut później, kiedy Norman Potting wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi, odezwał się telefon. Dzwoniła nowa sekretarka Grace’a. – Roy, właśnie dostałam wiadomość z gabinetu naczelnika. Tom Martinson pyta, czy mógłbyś do niego przyjechać późnym popołudniem. Masz dzisiaj zebranie grupy zajmującej się dawnymi dochodzeniami, ale potem jesteś wolny. Czy osiemnasta by ci pasowała? Grace w jednej chwili odniósł wrażenie, że niebo się zachmurzyło. Miał nadzieję, że uda mu się wcześniej wrócić do domu i pomóc Cleo ułożyć syna do snu. Chociaż był dorosłym mężczyzną i niezwykle doświadczonym policjantem, po tym wezwaniu do nadkomisarza i tak miał nerwy jak postronki. W pierwszej chwili pomyślał, że zrobił coś niewłaściwego i zasłużył na naganę. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Może nie zdawał sobie sprawy z popełnionego przewinienia. A może naczelnik chciał z nim porozmawiać o jakimś czekającym go zadaniu. Albo o zmianie przepisów dotyczących pracy policji w Sussex. Nieważne. – Wiadomo, w jakiej sprawie? – spytał. – Niestety nie. Grace miał przeczucie, że nie chodzi o nic przyjemnego. Nie mylił się. 37 Poniedziałek, 28 października Nagłówek na szóstej stronie internetowego wydania gazety „Agus” głosił: ZNANY POLICJANT SIĘ ŻENI. Sandy Lohmann, która siedziała przed komputerem w swoim monachijskim mieszkaniu, w malutkim gabinecie z widokiem na niespokojne wody Izary tuż za wodospadem, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ekran. Ślub nadinspektora Roya Grace’a z policyjnego wydziału poważnych przestępstw w hrabstwach Surrey i Sussex oraz Cleo Morey, starszego patologa z kostnicy miejskiej w Brighton and Hove, odbędzie się w kościele Świętej Małgorzaty w Rottingdean o 14.30 w sobotę 2 listopada. Na uroczystości ma się pojawić wielu wysokich rangą funkcjonariuszy, wliczając naczelnika Toma Martinsona. Ślub kładzie kres wieloletniemu okresowi smutku, który towarzyszył nadinspektorowi od czasu niewyjaśnionego zaginięcia jego byłej żony, Sandry (Sandy) Christiny Grace, którą oficjalnie uznano za zmarłą w sierpniu tego roku. – Mamo? Odwróciła się do swojego syna Brunona, próbując ukryć rozdrażnienie. – Ja, mein Lieber? Chłopiec był głodny. Obiecała, że za kilka minut zrobi mu kolację. – Muszę tylko to skończyć – dodała po niemiecku. Oddalił się, niezadowolony, powracając do swojej gry komputerowej, w której zabijał futurystycznych wojowników na międzygalaktycznym polu bitwy. Sandy najpierw weszła na stronę Lufthansy, a potem British Airways. Następnie zajrzała na expedia.com. Miała szczęście. W przyszłym tygodniu w niemieckich szkołach zaczynały się ferie, więc mogła zabrać swojego syna – ich syna. W ciągu pięciu minut zarezerwowała dla nich obojga bilety do Londynu i pokój w hotelu Strawberry Fields w Brighton. To bardzo wygodne, że zostałam uznana za zmarłą, pomyślała, czując, że z każdą chwilą narasta w niej gniew. A więc żenisz się, Royu Grace? Nic z tego. 38 Poniedziałek, 28 października Red nigdy nie lubiła poniedziałków, a ten wcale nie okazał się wyjątkiem. W sobotę oprowadziła czternastu różnych klientów po nieruchomościach oferowanych przez agencję, a siedmiu skontaktowało się z nią dzisiaj, żeby powiadomić, że nie są zainteresowani. Potem, jakby mało było rozczarowań, para, której w czwartek pokazywała dom przy Portland Avenue i co do której miała takie nadzieje, zadzwoniła z informacją, że w innej agencji znaleźli dom, który bardziej im się podoba, więc wycofują ofertę kupna. Wyszła z biura o siedemnastej, chociaż zazwyczaj zostawała przy biurku jeszcze przez pół godziny. Tego wieczoru Raquel Evans zabierała ją na zajęcia jogi, które, jak twierdziła przyjaciółka, powinny jej pomóc. Red cieszyła się, że wreszcie zrobi coś innego. Jak codziennie, w drodze powrotnej zatrzymała się w sklepie spożywczym, żeby kupić sobie gotową kolację do podgrzania w kuchence mikrofalowej. Rozejrzała się po lodówce i wybrała pieróg z rybą i torebkę mrożonego groszku. Kiedy wrzuciła zakupy do koszyka, oślepił ją jaskrawy błysk. Usłyszała krzyk. Rozległ się huk, od którego zatkały jej się uszy. Nagle otoczyła ją chmura gryzącego czarnego dymu. Prawie nic nie widziała przez łzy. Od razu pomyślała: Cholera, czyżby terroryści? Wokół niej było coraz więcej dymu. Odwróciła się, żeby pobiec alejką w stronę drzwi, ale wpadła na kogoś i zatoczyła się do tyłu na stertę puszek, tak że runęły na podłogę. Obracała się, całkowicie zdezorientowana, wstrzymując oddech i próbując ustalić, gdzie jest wyjście. Ponad nią jazgotał alarm. Ruszyła przed siebie chwiejnym krokiem i boleśnie uderzyła o coś nogami. O półkę? Wypuściła powietrze z płuc, po czym odetchnęła cuchnącym dymem. Ogarnięta paniką, krztusząc się i kaszląc, z gardłem obolałym, jakby wypełniała je płonąca wata, padła na kolana. Gdzieś czytała, że podczas pożaru najlepiej być jak najbliżej ziemi. Wszędzie wokół słyszała krzyki. Oczy tak bardzo jej łzawiły, że niczego nie widziała. Rozległa się kolejna eksplozja. Potem jeszcze jedna. Alarm dalej wył jak upiór. Nagle poczuła na głowie zimną wodę. Wycie nie ustawało, mieszając się z wrzaskami przerażenia, krzykami, nawoływaniem. Jasna cholera, pomyślała Red. Upuściła koszyk, myśląc tylko o przetrwaniu. Gdzie, u diabła, jest wyjście? Niedaleko zadzwoniła komórka. Poczuła na twarzy żar płomieni. Parzył ją. Okręciła się, trzymając się jak najbliżej podłogi. Zaczęła się czołgać. Uderzyła się w policzek o coś twardego. Sklepowy wózek. Nagle chwyciła ją czyjaś dłoń i zaczęła ciągnąć. – Pomocy! – zawołała. Dłoń ją podniosła i Red popełzła przed siebie na kolanach, kurczowo ją ściskając, wyczuwając, że od tego zależy jej życie. Jęk syreny i wrzaski wciąż rozbrzmiewały w duszącej ciemności wszędzie wokół niej. Nagle poczuła lodowaty podmuch. Usłyszała szum automatycznych drzwi. Znalazła się na zewnątrz. Na klęczkach chciwie chwytała świeże powietrze. Słyszała kakofonię wyjących syren. Odwróciła się, żeby popatrzeć na chaos za swoimi plecami. Nadjeżdżały wozy strażackie. Ludzie chwiejnie wychodzili ze sklepu, przewracali się. Okruchy niebieskiego światła ślizgały się po chodniku jak duchy. Jestem na zewnątrz, pomyślała, znów zanosząc się kaszlem. Dzięki Bogu, jestem na zewnątrz! Pamiętała z gazet, że podczas zamachów terrorystycznych Pamiętała z gazet, że podczas zamachów terrorystycznych pierwsza bomba ma za zadanie wypędzić ludzi z budynku, a druga jest skierowana przeciwko ekipom ratunkowym. Muszę uciekać. Szybko. Kiedy pojawiły się radiowozy i karetki, a po nich kolejne wozy strażackie, którym towarzyszyła przeraźliwa kakofonia dźwięków, Red z trudem stanęła na nogach, zabrała swój rower i spanikowana i przerażona, oddaliła się, łapczywie oddychając. Uciekaj stąd! Pośpiesznie ruszyła New Church Road, pchając rower, zmagając się z bólem w piersi, aż w końcu skręciła w lewo w swoją ulicę, Westbourne Terrace. W płucach i nozdrzach wciąż czuła gęsty, duszący dym. Kaszlała przy każdym kroku, dopóki dymu nie zastąpiło chłodne morskie powietrze. Dygotała. Jezu… Co się stało? Co się, u diabła, stało? Zamach? Tylko to przychodziło jej do głowy. Drżącą ręką długo nie mogła włożyć klucza do zamka w drzwiach wejściowych. W końcu dostała się do środka, zostawiła rower na korytarzu i zabezpieczyła go kłódką. Zapaliła światło na schodach i wspięła się do swojego mieszkania na drugim piętrze. Ponownie przez chwilę zmagała się z kluczami, ale w końcu zdołała otworzyć drzwi. Weszła do środka, włączyła światło w przedpokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie, wyczerpana, próbując zebrać myśli. Coś było nie w porządku. Dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, o co chodzi, i zdjęta przerażeniem, popatrzyła w dół. Na swoją lewą dłoń. Na palec serdeczny. Na krzykliwy, wysadzany brylantami pierścionek zaręczynowy, który zwróciła Bryce’owi Laurentowi, gdy wyrzuciła go z domu. Znów miała go na palcu. 39 Poniedziałek, 28 października Red stała, dygocząc ze strachu, w słabym blasku energooszczędnej żarówki, która wisiała na kablu nad jej głową, kpiąc z przepisów przeciwpożarowych. Stała nieruchomo, jakby zapuściła korzenie. Z dłonią na klamce, gotowa gwałtownie otworzyć drzwi i wybiec na korytarz, na zmianę spoglądała na pierścionek na swoim palcu i w głąb przedpokoju. Czy Bryce tutaj jest? Nerwowo zerkała na drzwi do pokoi. Jedne były zamknięte, drugie lekko uchylone. Czy kryje się za którymiś? A może w salonie na końcu przedpokoju? W łazience? Na wejściowych drzwiach były dwa zamki, niemożliwe do sforsowania, jak zapewniała kobieta z organizacji pomagającej ofiarom przemocy. Okna z podwójnymi szybami ze wzmocnionego szkła również były zamknięte. Nikt nie mógł się tutaj dostać z zewnątrz, a z pewnością nie było to łatwe. Jak, u diabła, wsunął jej pierścionek na palec? Czy to on był tą milczącą osobą, która wzięła ją za rękę i wyprowadziła ze sklepu, a potem zniknęła? Czy to był Bryce? Czy rozmyślnie podpalił sklep? Aby odwrócić jej uwagę i założyć pierścionek na palec? Kiedyś, w szczęśliwszych czasach, powiedział jej, że kieszonkowcy często wywołują zamieszanie w celu odwrócenia uwagi. Jeżeli to był Bryce, niemożliwe, by znalazł się w jej mieszkaniu przed nią. Prawda? Wyjęła telefon z torebki, znalazła numer komórki posterunkowego Spofforda w „Ulubionych” i zbliżyła palec do ekranu, gotowa natychmiast połączyć się z policjantem. Ale powstrzymywała ją świadomość, że w ciągu ostatnich miesięcy tyle razy do niego dzwoniła, wywołując fałszywe alarmy. Zamiast dzwonić zdjęła jeden z butów na wysokim obcasie i chwyciła go prawą ręką. Trzymając telefon w lewej dłoni z palcem tuż nad ekranem, jak najciszej zrobiła kilka kroków w przedpokoju, a następnie przekręciła gałkę w drzwiach pokoju gościnnego, który służył jej za gabinet, i pchnęła je tak mocno, że uderzyły o ścianę. Zamknięty laptop stał na biurku, tak jak go zostawiła. Pokój był pusty. – Halo, posterunkowy Spofford – powiedziała głośno, chociaż się z nim nie połączyła. Zrobiła to z powodu niewidocznego gościa, jeśli tu był. – W moim mieszkaniu jest włamywacz. Czy mógłby pan jak najszybciej przyjechać? Za pięć minut? Dziękuję, nie będę się rozłączać. Otworzyła żaluzjowe drzwi do niewielkiej toalety w głębi pomieszczenia i zajrzała do środka. Pusto. Przekradła się dalej wzdłuż przedpokoju, a potem, drżąc ze strachu, kopnięciem otworzyła drzwi sypialni. Ten pokój także okazał się pusty i nienaruszony; łóżko wciąż było starannie pościelone i przykryte narzutą w tłoczone wzory, a dwa obszarpane misie z dzieciństwa, Moppet i Edward, siedziały oparte o stertę poduszek, trzymając się za łapki. Następnie sprawdziła łazienkę i otworzyła rozsuwane drzwi toalety. Pusto. Trzymając uniesiony but, obcasem do przodu, wkroczyła do otwartego salonu. Nikogo. Kubek po kawie i miseczka po płatkach śniadaniowych stały na blacie, tak jak zostawiła je rano, a obok nich leżał jej Kindle, na którym codziennie czytała nowy numer „Timesa”. Pośpiesznie cofnęła się do drzwi wejściowych i założyła łańcuch, a potem zasunęła wewnętrzny rygiel. Wreszcie poczuła się bezpieczna. Zakaszlała, przeszła do kuchni, nalała sobie szklankę chłodnej wody, usiadła przy stole i opróżniła ją, po czym zaczęła kręcić pierścionkiem, próbując go zdjąć. Nie chciał się ruszyć. Nagle ogarnęła ją rozpacz z powodu śmierci Karla Murphy’ego i rozpłakała się. Podeszła do lodówki, wyjęła butelkę hiszpańskiego białego wina Albarino – była to jedna z niewielu rzeczy, które poznała dzięki Bryce’owi i wciąż lubiła – otworzyła ją i napełniła duży kieliszek. Wypiła łyk, potem kolejny. Miała wrażenie, że na jej sercu wiszą ciężarki. Zdjęła ubranie, które cuchnęło dymem, wrzuciła spódnicę i bluzkę do worka z rzeczami, które zamierzała zanieść do pralni chemicznej, a resztę wepchnęła do pralki. Przeszła nago do łazienki, otworzyła oszklone drzwi prysznica i włączyła hydromasaż – jedno z niewielu użytecznych udogodnień w jej mieszkaniu. Sprawdziła temperaturę wody, po czym weszła do kabiny. Namydliła palec i wreszcie ściągnęła pierścionek. Odłożyła go na półeczkę. Miała mętlik w głowie. Wciąż nie mogła się pogodzić z tym, że Karl nie żyje. Jak, u diabła, ten pierścionek znalazł się na jej palcu? Kto to zrobił? Bryce. Nie istniało inne wytłumaczenie. Czy był w sklepie, kiedy wybuchł pożar? Znał się na sztuczkach z ogniem. Zaczęła kojarzyć fakty. Cuba Libre? Jej samochód? Może to tylko jej wyobraźnia? A dzisiaj wieczorem w sklepie spożywczym? Wciąż zamyślona, wyszła z kabiny i owinęła się bardzo drogim dużym ręcznikiem. Była pod prysznicem tak długo, że lustro całkowicie zaparowało, więc lekko uchyliła okno i drzwi. Wmasowała odżywkę we włosy, a potem posmarowała twarz kremem na noc. Kiedy popatrzyła na swoje odbicie, zamarła. Na środku lustra zaczął się pojawiać charakterystyczny kształt. Pionowy prostokąt z sercami w narożnikach i kobiecą głową w koronie. Dama kier. 40 Poniedziałek, 28 października Było wkrótce po osiemnastej, gdy asystent Toma Martinsona wpuścił Roya Grace’a do obszernego, eleganckiego gabinetu mieszczącego się w narożniku pierwszego piętra zbudowanej w stylu królowej Anny posiadłości Malling House, której siedziba główna policji w Sussex zawdzięczała swoją nazwę. Wszyscy szefowie policji hrabstwa rezydowali w tym imponującym budynku. Roy Grace poczuł się jeszcze mniej pewnie, gdy zobaczył, że naczelnik sam jest zdenerwowany. Martinson zerwał się zza ogromnego polerowanego biurka w kształcie litery L, szybko zbliżył się do gościa i uścisnął mu dłoń. – Dziękuję, że przyszedłeś, Roy – powiedział, a jego zazwyczaj radosny głos tym razem zabrzmiał nieco mniej przekonująco. Naczelnik zaprosił Grace’a na jedną z dwóch czarnych kanap, które stały w rogu gabinetu po dwóch stronach niskiego stolika. Grace przycupnął na brzegu kanapy, a naczelnik usiadł naprzeciwko niego. Był zdrowo wyglądającym mężczyzną po pięćdziesiątce o przerzedzonych, krótkich ciemnych włosach, rzeczowym i sympatycznym. Jak zwykle miał na sobie mundur złożony z białej koszuli z epoletami, czarnego krawata i czarnych spodni. Grace patrzył na niego, nerwowo wykręcając palce. – Może się czegoś napijesz, Roy? Herbaty? Kawy? Wody? – Dziękuję, panie naczelniku, nie trzeba. – No dobrze. Uznałem, że powinienem przekazać ci najnowsze wieści. Chyba wiesz, że mój asystent Rigg awansował? – Tak jest. Został zastępcą naczelnika w Gloucestershire? – Zgadza się. Mianowaliśmy kogoś na jego miejsce. Zacznie pracę w poniedziałek. Wtedy chyba będziesz w podróży poślubnej, prawda? – Tak, panie nadkomisarzu. – Judith i ja nie możemy się doczekać twojego ślubu w sobotę. To powinno być bardzo radosne wydarzenie. Grace się uśmiechnął. – Cleo i ja jesteśmy zaszczyceni, że państwo przyjęli zaproszenie. – Cała przyjemność po naszej stronie! Kościół w Rottingdean jest przepiękny, to idealne miejsce na ślub. – Martinson uśmiechnął się, ale zaraz znów spoważniał. – Chodzi o to, że mieliśmy wielu kandydatów na to stanowisko. Ale osoba, która ma zdecydowanie najlepsze kwalifikacje, to ktoś, z kim chyba miałeś kilka zatargów w przeszłości. Chciałbym tylko, byś wiedział, że ta nominacja w żadnym stopniu nie umniejsza tego, jak cię doceniam. Grace zmarszczył czoło, zastanawiając się, o kim może być mowa. Przyszła mu do głowy pewna osoba, ale od razu odrzucił tę myśl. Martinson jakby czytał mu w myślach. – To nadinspektor Cassian Pewe z Policyjnej Metropolitalnej. – Cassian Pewe? – powtórzył Grace niewyraźnie, jakby miał nadzieję, że się przesłyszał. – Naprawdę znakomicie się nadaje na to stanowisko. Grace poczuł się jak owad, który wpadł do zlewu i wiruje, czekając, aż wciągnie go odpływ. Cassian Pewe? – Wiem, że kiedyś się nie dogadywaliście, ale zapewnił mnie, że to już przeszłość. Grace po raz pierwszy spotkał Cassiana Pewe’a, gdy ten, jako inspektor Scotland Yardu do spraw porządku publicznego, przyjechał do Sussex, by poprowadzić szkolenie. Rok później Grace ponownie natknął się na tego niezwykle aroganckiego człowieka, gdy Scotland Yard przysłał posiłki, aby wesprzeć policję z Brighton podczas konferencji Partii Pracy. Półtora roku temu Cassian Pewe przyjechał na zaproszenie poprzedniej asystentki nadkomisarza, Alison Vosper, aby zorganizować policyjną ekipę poszukiwawczą, która rozkopała ogród Grace’a w poszukiwaniu ciała Sandy, którą Grace rzekomo zamordował i tam pogrzebał. Grace nigdy mu tego nie wybaczył. Pewe zawsze się pysznił i stroszył piórka, zachowując się, jakby miał władzę, nawet gdy tak nie było. Nadkomisarz słynął z niechęci do arogancji – z pewnością nie mógł poważnie myśleć o tej nominacji. Grace był zaskoczony, że człowiek o wyczuciu Martinsona mógł podjąć taką decyzję. Mianował na jego przełożonego tego gnojka? Nieco ponad rok temu Grace, ryzykując życie, uratował Cassiana Pewe’a, gdy ten po pościgu samochodowym zakończonym wypadkiem o mało nie spadł z urwiska Beachy Head razem z autem Grace’a. Po tym wydarzeniu Pewe poprosił o przeniesienie z powrotem do Policji Metropolitalnej i Grace miał nadzieję, że nigdy więcej go nie zobaczy. Nie mógł uwierzyć, że ten człowiek znów pojawi się w jego życiu. I to jako jego szef! Postanowił zagrać w otwarte karty. – Naprawdę nie jestem tym zachwycony, panie naczelniku. – Doskonale to rozumiem – odparł Tom Martinson. – Jeśli to dla ciebie zbyt niewygodne, mogę spróbować gdzieś cię przenieść, jeżeli pojawi się odpowiednia okazja, ale wolałbym, żebyś został w wydziale do spraw poważnych przestępstw. Może jakiś czas wytrzymasz? Pewe kategorycznie mnie zapewnił, że nie ma nic przeciwko tobie. Grace długo się namyślał, zanim odpowiedział. Nie znał równie dobrych posad w policji Sussex. Uwielbiał dochodzenia w sprawach o zabójstwo. Zwykle nie mógł się doczekać nowego dnia pracy. Ale Cassian Pewe jako jego szef? Cholera. 41 Poniedziałek, 28 października – Cholera. Ręcznik Red spadł na podłogę. Obróciła się i z przerażeniem wbiła wzrok w zamknięte drzwi. Cholera, o cholera. Nie… Trzęsła się ze strachu. Czy Bryce tu był? Czy jest tu teraz? Czy wszedł, kiedy była pod prysznicem? Zamknęła drzwi łazienki na zasuwkę i oparła się o nie, ponownie wpatrując się w kartę do gry narysowaną na lustrze. Potem podbiegła do okna i wyjrzała na opuszczoną uliczkę. Drugie piętro. Za wysoko, żeby wyskoczyć. Pulsujący strach zaciskał jej krtań. Zimne, wilgotne powietrze sprawiało, że drżała jeszcze bardziej. Przez chwilę czuła się jak w dziecięcym koszmarnym śnie, w którym gonił ją potwór, a ona próbowała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Czy powinna wzywać pomocy przez okno? Czy ktoś by ją usłyszał? Po chwili strach zamienił się w gniew. Chrzań się, Bryce! Starała się myśleć racjonalnie. Przecież sprawdziła mieszkanie i zaryglowała drzwi. Niemożliwe, żeby dostał się do środka, gdy brała prysznic. Prawda? Dygocząc, podniosła ręcznik i rozejrzała się po łazience za jakąś bronią. Popatrzyła na szczotkę do sedesu. Na okrągłe wolno stojące lusterko. Na butelki z perfumami i słoiki z kremami. Wybrała lusterko i chwyciła je za podstawę. Otworzyła drzwi i pchnęła na oścież. Przed sobą miała pusty przedpokój. 42 Poniedziałek, 28 października Bryce, w swoim mieszkaniu po drugiej stronie ulicy, obserwował ją na monitorze pokazującym obraz z miniaturowej kamery, którą ukrył w jednym z wkrętów mocujących łazienkowe lustro do ściany. Uśmiechał się. Miło zobaczyć ją nago. Miło zobaczyć ją szczerze przestraszoną. Patrzył, jak wychodzi do przedpokoju, spogląda w prawo, potem w lewo, trzymając uniesione lusterko. Przyglądał się z niekłamaną satysfakcją, jak ponownie sprawdza każdy centymetr swojego mieszkania, otwiera wszystkie drzwi, zagląda do szafek, a wreszcie bierze do ręki telefon i do kogoś dzwoni. Wiedział dokładnie, do kogo, i miał rację. – Posterunkowy Spofford – odezwał się głos. Bardzo mu się podobała panika w jej głosie, gdy rozmawiała z posterunkowym. Policjant próbował ją uspokoić i obiecał, że przyjedzie za piętnaście minut. Ten sam sukinsyn, który wiele miesięcy temu wręczył mu walizki pod jej drzwiami. Bryce skupił się na ekranie laptopa. Na mapie w Google Earth, przedstawiającej dom niedaleko Henfield, w którym mieszkali jej jędzowata matka i żałośnie słaby ojciec. Już niedługo. Przybliżył obraz, przyglądając się oknom i dachowi. Potem wpisał kolejny adres. Apartamentowiec Royal Regent przy Marine Parade, gdzie Red zamierzała kupić swoje wymarzone mieszkanie. Tam w sobotę spotka się z rodzicami. Wymarzone mieszkanie, mała. Możesz sobie marzyć dalej! 43 Poniedziałek, 28 października Red, ubrana w czarne pończochy, czarną spódnicę do kolan, szary sweter z golfem i buty, wciąż drżąca ze strachu, usłyszała dzwonek domofonu i popatrzyła na mały ekran obok drzwi. Poczuła falę ulgi, gdy rozpoznała przyjazną twarz posterunkowego Roba Spofforda, nieco zniekształconą za sprawą kiepskiego obiektywu. Wpuściła policjanta do budynku, a po minucie usłyszała pukanie do drzwi. Wyjrzała przez judasz, zdjęła łańcuch i otworzyła oba zamki. Kiedy wszedł do mieszkania, pośpiesznie zamknęła drzwi na zasuwę. – Mój Boże, dziękuję, że przyszedłeś. Nigdy wcześniej nie widziała go bez munduru. Miał na sobie ciemną skórzaną kurtkę, T-shirt i dżinsy. Wyglądał na szczuplejszego i bardziej umięśnionego niż w policyjnym uniformie. – Żaden problem. Już skończyłem służbę, ale sierżant mnie wezwał. Opowiadaj. – Nie wiem, od czego zacząć. – Wyglądasz, jakby przydał ci się drink, Red. Pokiwała głową. – To prawda. Chcesz się przyłączyć? – Bardzo bym chciał, ale dziękuję. Przy spokojnym i pewnym siebie policjancie szybko się wyciszyła. Czuła się bezpiecznie w jego towarzystwie. Weszli do kuchni, Red nalała sobie kieliszek albarino, a Robowi dała szklankę wody, i przeszli do salonu. Spofford usiadł na malutkiej kanapie, a ona przycupnęła naprzeciwko na twardym, podniszczonym fotelu. – Mogę zapalić? – spytała, spragniona papierosa. – Tak, jeśli mnie poczęstujesz. Uśmiechnęła się szeroko. – Ty też palisz? – Tylko nie mów o tym mojej żonie! Ponownie się uśmiechnęła, przyniosła papierosy i popielniczkę. Wysunęła jednego papierosa dla Roba i wyciągnęła w jego stronę zapaloną zapalniczkę. – No to opowiadaj – zachęcił ją. Zapaliła papierosa i głęboko się zaciągnęła. – Może to zabrzmi jak szaleństwo… i nie bardzo wiem, od czego zacząć. – Cofnij się jak daleko chcesz. – W porządku. Otóż Bryce, o czym ci chyba wspominałam, hobbystycznie zajmował… zajmuje się magicznymi sztuczkami. – Owszem, wspominałaś. – W wielu z nich wykorzystuje ogień. Na przykład podaje ci swoją wizytówkę, która po chwili staje w płomieniach. – Rozumiem. – Być może wyciągam niewłaściwe wnioski, ale Karl, mój nowy chłopak, spalił się żywcem. Następnie spłonęła restauracja, do której poszłam na pierwszą randkę z Bryce’em… a potem z Karlem. W niedzielę jechałam do swoich rodziców na lunch i zapalił się mój samochód. Dzisiaj w drodze do domu wstąpiłam do sklepu, a kiedy byłam w środku, wybuchł pożar. Gdy wróciłam tutaj, okazało się, że pierścionek zaręczynowy, który dostałam od Bryce’a, a potem mu zwróciłam, jakimś sposobem znalazł się na moim palcu. – Pokazała mu pierścionek leżący na stoliku. – Po powrocie do mieszkania poszłam pod prysznic, a kiedy wyszłam, na moim lustrze pojawił się wizerunek damy kier. Podczas naszej pierwszej randki w Cuba Libre Bryce zrobił magiczną sztuczkę. Karta z damą kier pojawiła się w mojej torebce. Spofford zmarszczył czoło. – Pokaż mi to lustro. Zaprowadziła go do łazienki, wskazała lustro, po czym wbiła w nie wzrok z niedowierzaniem. Niczego na nim nie było. Posterunkowy popatrzył na nią, na lustro, znów na nią. – Była tutaj – powiedziała. – Nie wymyśliłam tego. – Podeszła i przyjrzała się z bliska powierzchni lustra, szukając jakiegokolwiek śladu damy kier. Ale powierzchnia była całkowicie czysta, jakby przed chwilą ktoś ją starannie umył. – Była tutaj! – powtórzyła Red. Popatrzyła na Spofforda, a ten uniósł brwi. – Naprawdę. Była tutaj. Nie zwariowałam. – Gdzie dokładnie? Przyjrzał się miejscu, które wskazała. Zaczynała wątpić w swoje zmysły. Wpatrywał się w lustro przez kilka sekund. Potem przeniósł wzrok na nią. – Ostatnio żyjesz w dużym stresie, prawda? – Rob, proszę, nie pieprz. Nie wyobraziłam sobie tego. Proszę, nie rób ze mnie nawiedzonej neurotyczki. Naprawdę ją widziałam. Posterunkowy Spofford nachylił się i kilkakrotnie chuchnął na lustro. Po chwili dama kier ponownie się pojawiła. 44 Poniedziałek, 28 października Ale z ciebie spryciarz, posterunkowy Spofford! Bryce z rozbawieniem patrzył na ekran, obserwując policjanta, który z ważną miną krążył po mieszkaniu, sprawdzając okna i drzwi, by w końcu pokręcić głową. Powiedział Red, że nie znalazł niczego podejrzanego. Oczywiście, że nie! – Czy to możliwe, żeby Bryce miał klucz? – spytał. Brawo, Batmanie! Tylko że ja nie potrzebuję kluczy. Być może nie zdajesz sobie sprawy, że istotną częścią mojego saperskiego szkolenia w Armii Terytorialnej była nauka otwierania zamków. Z kolei w Stanach siedziałem w celi z wybitnym włamywaczem. Nie ma na tym świecie zamka, którego nie umiałbym otworzyć w ciągu pół minuty. Harry Houdini nie mógłby się ze mną równać. Ale przecież nie podzielę się z tobą tą wiedzą. Więc rób, co musisz. Odgrywaj swoją rolę. Zrób dobre wrażenie na Red. Może masz nadzieję, że ją bzykniesz? Powodzenia, koleś. Ona jest jak czarna wdowa. Po bzykaniu cię zje. Skończysz jako gówno na jej progu. Ale przecież nigdy nie byłeś nikim więcej, co, Spofford? Bezmyślną bryłą białka, skonsumowanego, przetrawionego i wydalonego następnego dnia. Pewnego dnia spotkamy się w piekle. Dopóki tak się nie stanie, baw się dobrze na ziemi, przyjacielu. Odgrywaj ważniaka, dodając Red otuchy. Ale niech ci się nie zdaje, że zdołasz ją ocalić. 45 Poniedziałek, 28 października Kiedy Roy Grace krótko po dziewiętnastej wszedł do domu, Cleo siedziała na kanapie w salonie, ubrana w luźną bluzkę. Opuściła ramiączko biustonosza i karmiła syna piersią. W telewizji leciał stary odcinek Miss Marple, który Cleo natychmiast przyciszyła, by z uśmiechem przywitać Roya. Humphrey podbiegł do swojego pana, szaleńczo merdając ogonem, i oparł się o niego łapami. Grace z nieobecną miną uściskał psa, a Cleo zachmurzyła się, widząc wyraz twarzy ukochanego. – Jak ci minął dzień, kochanie? – spytała z wahaniem. – Leżeć, piesku – rzucił. Podszedł do Cleo, pocałował ją w policzek i dał małemu całusa w pulchną rączkę. – Nie pytaj. – Tatuś wrócił, Noah! Popatrz! – pisnęła, z uczuciem spoglądając na synka. Potem podniosła zmartwiony wzrok na jego ojca. – Co się stało? – Powiem ci, kiedy się trochę uspokoję. Wolałbym, żeby Noah nie słuchał, jak przeklinam. Poszedł do kuchni i zrobił sobie większą niż zwykle wódkę z martini, po czym wypił ją duszkiem. Przyrządził kolejną, wspiął się na piętro i wyszedł na taras, gdzie zapalił papierosa. Pieprzony Cassian Pewe. Największy gnój, jakiego spotkał podczas dwudziestoletniej służby w policji. W porównaniu z Pewe’em poprzedniczka Rigga, zjadliwa Alison Vosper, była świętą. Co się dzieje, do cholery? Rok temu Cassian Pewe, po tym jak nie udało mu się udupić Grace’a, jak niepyszny wyjechał z Sussex i wrócił na swoje dawne stanowisko w Metropolitalnej. A teraz ten gnojek ma zostać jego nowym szefem? „Cassian zapewnił mnie, że nie ma nic przeciwko tobie”. Słowa Toma Martinsona nieprzekonująco rozbrzmiewały w głowie Grace’a. To były fatalne wieści. Najgorsze, jakie mógł sobie wyobrazić. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był tak przygnębiony. Usiadł na wiklinowym fotelu i rozglądał się ponuro. Czuł się jak w potrzasku. Miałby odejść z wydziału do spraw poważnych przestępstw? Z pracy, którą uwielbiał? Nie ma takiej możliwości! Nigdy nie miał w zwyczaju się poddawać i nie zamierzał tego zmieniać. Znajdzie jakieś wyjście. Musi. Po niedawnej fuzji zespołów z Surrey i Sussex jego pozycja i tak niebezpiecznie osłabła, bo w obu hrabstwach pracowało za dużo detektywów. Przyszła mu do głowy paranoiczna myśl, że sprowadzenie Pewe’a było subtelną próbą pozbycia się go. Czyżby naczelnik bawił się w takie gierki? Przypomniał sobie wydarzenia ostatniego roku. Przecież miał dobre wyniki. No dobrze, jeden zabójca uciekł albo utonął w zatoce Shoreham. Podczas poprzedniego dochodzenia Glenn Branson został postrzelony, a inny detektyw poważnie ranny. Czyżby Roy nagle przestał tutaj pasować? Jedynym sposobem na zagwarantowanie sobie pewnej przyszłości było zabłyśnięcie, zwrócenie na siebie uwagi naczelnika, aby ten uznał go za niezastąpionego. Ale w tym celu musiał się zabrać za jakąś niezwykle ważną sprawę. Jeszcze tego nie wiedział, ale wkrótce miał dostać taką szansę. 46 Poniedziałek, 28 października Alkohol poprawił mu nastrój. Cleo już dawno odłożyła syna do łóżeczka i weszła na górę. Grace siedział na kanapie, jadł wegetariańskie ravioli odgrzane w kuchence mikrofalowej i oglądał wiadomości telewizyjne. Pieprz się, Cassianie Pewe. Jeśli jeszcze raz wejdziesz mi w drogę, zakończę twoją karierę, Bóg mi świadkiem. W wiadomościach mówili o zwolnieniach w policji. Naczelnik Tom Martinson bronił się przed pytaniami reportera. Zapewniał, że nic nie obniży skuteczności działań policji w hrabstwie. Grace podziwiał jego zdecydowanie. Nigdy nie uda się wygrać wojny z przestępczością. Na świecie zawsze będą złoczyńcy, pochodzący ze wszystkich warstw społecznych, którzy będą krzywdzić ludzi i niszczyć, a często także odbierać im życie. Ważną rolą policji jest wzmacnianie poczucia bezpieczeństwa w społeczeństwie. Słowa otuchy, jakie teraz wypowiadał Martinson, miały długofalowe skutki. Zadzwonił służbowy telefon. Chociaż Grace w sobotę brał ślub, z powodu nieobecności dwóch kolegów i choroby trzeciego musiał być stale pod telefonem. Oczywiście mógł zlecić otrzymane zadanie komuś innemu, i w tej chwili miał taki zamiar. – Nadinspektor Grace, słucham? Dzwonił inspektor Andy Kille, kontroler z dyspozytorni w Haywards Heath. – Roy, mundurowi przy John Street w Brighton bardzo się niepokoją o niejaką Red Westwood. Obecnie przebywa w zabezpieczonym mieszkaniu, które przydzielono jej po tym, jak padła ofiarą przemocy domowej ze strony swojego chłopaka. Ale wygląda na to, że facet dostał się do lokalu. Na miejscu już pojawiła się policja. Posterunkowy Spofford chciałby zamienić z tobą kilka słów. Mogę go połączyć? – Jasne – odpowiedział Roy Grace, ale w myślach dodał: „Cholera”. Nie powinien był pić, skoro dyżurował przy telefonie. Na szczęście miał plan B. W słuchawce rozległy się trzaski, a po nich głos: – Nadinspektor Grace? – Zgadza się. O co chodzi? Wysłuchał litanii obaw posterunkowego. Poznał historię przemocy domowej, która dotknęła Red Westwood ze strony jej kochanka iluzjonisty, a także jego sfałszowaną przeszłość. Dowiedział się o spalonym ciele doktora Karla Murphy’ego. O pożarze, który strawił restaurację Cuba Libre. O ogniu, który pojawił się w komorze silnika volkswagena garbusa. O pożarze w sklepie spożywczym. O pierścionku zaręczynowym, który w tajemniczych okolicznościach niespodziewanie wrócił na palec Red Westwood. O pojawieniu się damy kier na łazienkowym lustrze. O tym, że ten człowiek ponad wszelką wątpliwość dostał się do zabezpieczonego mieszkania. – Nie podoba mi się to, co słyszę – powiedział, gdy Spofford skończył. – Wiedziałem o śmierci tamtego lekarza, ale nie zdawałem sobie sprawy, że może być powiązana z innymi wydarzeniami. Czy ktoś może zostać z panią Westwood? Od razu wyślę do pana kogoś z wydziału do spraw poważnych przestępstw. – Zostanę tutaj osobiście, panie nadinspektorze – odparł Spofford. Grace przerwał połączenie i od razu zatelefonował do Glenna Bransona. – Możesz się tam wybrać, stary? – spytał, gdy już przekazał mu szczegóły. – Daj mi pół godziny. Sprawdzę, czy siostra Ari może zostać – Daj mi pół godziny. Sprawdzę, czy siostra Ari może zostać z dziećmi. – Jesteś dobrym człowiekiem. – Tak, wiem. Brzmisz, jakbyś się nawalił. – Bo się nawaliłem. – Pijesz na dyżurze? – Jeśli będę musiał wyjść, ściągnę kierowcę. Ale na razie muszę się napić. Jutro powiem ci dlaczego. – Wszystko w porządku? – spytał Branson, szczerze zatroskany. – Nie, jest do dupy. – Coś z dzieciakiem albo Cleo? – Nic im nie jest. Nie przejmuj się, jutro wszystko ci opowiem. 47 Poniedziałek, 28 października Red siedziała na kanapie, sącząc wino z kieliszka, świadoma, że powinna być trzeźwa i czujna. Próbowała oglądać wieczorne wiadomości o dziesiątej, żeby zająć czymś myśli. Pierścionek zaręczynowy leżał na stoliku, a ona szarpała bransoletkę, próbując usunąć także ją. Znacznie straciła na wadze, dzięki czemu bransoletka była na tyle luźna, że prawie – ale niezupełnie – mogła ją zsunąć. Postanowiła, że rano pójdzie do jubilera i poprosi, aby przeciął to cholerstwo. W przedpokoju ślusarz wezwany przez Spofforda wymieniał oba zamki w drzwiach. Słyszała, jak posterunkowy rozmawia przez telefon z kapitanem jednostki do spraw przemocy, przedstawiając mu swoje obawy. Po kilku minutach ślusarz, wesoły mężczyzna w grubym niebieskim kombinezonie roboczym, na co dzień doglądający zamków w zakładzie karnym w Lewes, wszedł do pokoju i wręczył Red dwa zestawy lśniących nowych kluczy. Wiedziała, że wkrótce się przeprowadza, ale wciąż nie znała dokładnej daty, a tymczasem chciała się czuć bezpieczna w tym mieszkaniu. Bezpieczna od zakusów Bryce’a. – Gotowe! – powiedział. – Wymieniłem też łańcuch na mocniejszy i dodałem jeszcze jeden zamek, który może pani zamknąć od środka. Posterunkowy Spofford poprosił, żebym wrócił jutro i zmienił pani sypialnię w schron. Będzie wyposażona we wzmocnione drzwi i ściany i telefon komórkowy zapewniający bezpośrednie łącze z policją. Numer komórki posterunkowego Spofforda będzie zapisany w pamięci. W tym pomieszczeniu przez co najmniej godzinę będzie pani zabezpieczona przed wszelkimi próbami wtargnięcia z zewnątrz. W tym czasie zdąży dotrzeć do pani policja. Oto moja wizytówka, gdybym był pani do czegoś potrzebny. – Na wizytówce widniało nazwisko Jack Tunks. – Bardzo dziękuję, Jack – powiedziała. – Nie musi się pani przejmować, pani Westwood. Sprawdziłem wszystkie okna i jutro założę na nich lepsze zamki. Nawet Houdini się tutaj nie dostanie – zapewnił ją, nieświadomy, że Bryce Laurent ich widzi i słyszy każde słowo. Houdini był starym oszustem, powiedział Bryce bezgłośnie. Oczywiście, że nie dostałby się do środka. Możesz spać spokojnie! Mimo obecności ślusarza i policjanta Red podskoczyła ze strachu, gdy usłyszała dzwonek domofonu. Spofford wyszedł za nią do przedpokoju. Na ekraniku zobaczyła wysokiego czarnoskórego mężczyznę w skórzanej kurtce i dżinsach, łysego jak kula do kręgli. Wcisnęła guzik głośniczka. – Słucham? – Inspektor Branson z wydziału do spraw poważnych przestępstw policji hrabstw Surrey i Sussex. – Proszę wejść – odpowiedziała napiętym głosem. – Drugie piętro. Bardzo dziękuję za przybycie. Bryce Laurent się uśmiechnął. Wszystko rozwijało się zgodnie z planem. Och, Red, a mogło być zupełnie inaczej! Gdybyś nie słuchała rodziców, tylko serca. Moglibyśmy teraz być w łóżku i czule się kochać, mieć przed sobą całe życie. Tymczasem oboje jesteśmy skończeni. Czy to nie tragedia? – Inspektor Branson? – spytała Red, otwierając drzwi wesołemu mężczyźnie potężnemu jak góra. – Zgadza się, tak samo jak Richard Branson, tylko bez miliarda funtów w banku! – odpowiedział z uśmiechem. Pięć minut później siedział naprzeciw niej w salonie, popijając kawę i robiąc szczegółowe notatki. Posterunkowy Spofford wyszedł, pewien, że zostawia kobietę w dobrych rękach. – Zacznijmy od początku – rzucił Glenn Branson. – Może się pani cofnąć tak daleko, jak pani chce. Inspektor od razu jej się spodobał. Miał w sobie ciepło, pozytywną energię. Jednocześnie promieniowały od niego smutek i wrażliwość, jakby doznał jakiejś osobistej tragedii. Opowiedziała mu o tym, jak poznała Bryce’a, a przez kolejną godzinę zrelacjonowała wszystko, co się stało, poczynając od odkrycia przez jej matkę, za pośrednictwem detektywa, że Bryce okłamał ją w sprawie swojej przeszłości, a kończąc na wydarzeniach ostatniego tygodnia. Branson spytał, czy zachowała korespondencję mailową z Bryce’em z czasów, gdy zaczęli się spotykać. Otworzyła laptopa i pokazała mu swoje ogłoszenie z internetowego serwisu randkowego. Samotna dziewczyna, 29 lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry mogącej je rozniecić. Dobra zabawa, przyjaźń i — kto wie? — może coś więcej. Przepisał jego treść i popatrzył na nią z namysłem. – A więc uważa pani, że pożary, do których doszło w minionym tygodniu, są powiązane? – Tak. Z tym ogłoszeniem… z moim byłym. To nie może być zbieg okoliczności. Każdy z tych pożarów jest jakoś ze mną powiązany. – Z tego, co pani mówi, wynika, że Bryce Laurent to bardzo chory człowiek. Mamy do czynienia z kimś bardzo chorym, czy tak, inspektorze? – pomyślał słuchający tego Bryce. W takim razie przekonajmy się, czy ma pan rację, i jaki pan jest bystry! Zapewniam, że to dopiero początek. 48 Wtorek, 29 października Matt Wainwright właśnie został awansowany na dowódcę zmiany i to była jego pierwsza szychta na nowym stanowisku; postanowił przyjechać wcześniej, żeby zrobić dobre wrażenie. Chociaż zaczynał pracę dopiero o ósmej trzydzieści, już godzinę wcześniej ruszył ciemnymi, zalanymi deszczem ulicami w stronę posterunku straży pożarnej w Worthing, rozmyślając o tym, jak będzie dziś kierował swoim zespołem. Myślał także o nowej sztuczce karcianej, którą opanował już niemal do perfekcji. Jeśli będą mieli spokojny dzień, pokaże ją chłopakom. Był zbyt pogrążony w myślach, by zauważyć małą białą furgonetkę, która jechała za nim w świetle wstającego dnia, cały czas trzymając się w odległości dwustu metrów. Skręcił w lewo, przejechał wzdłuż ściany posterunku i zaparkował na wolnym miejscu na tyłach budynku. Kilka garaży było otwartych, a dwa wozy strażackie stały na parkingu, gdzie koledzy kończący nocną zmianę myli je przed odejściem do domu. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem i wyrzucił go przez okno na asfalt. Niedopałek potoczył się, sypiąc iskrami, po czym zgasł na deszczu. Jedną z najbardziej podniecających rzeczy w jego pracy było to, że nigdy nie wiedział, co się wydarzy za pięć minut. W każdej chwili mogła się odezwać syrena. Kiedy tak się działo, strażacy wybiegali ze świetlicy, zjeżdżali po drążku, zakładali uniformy i wyjeżdżali na sygnale, a wszystko w docelowym czasie dziewięćdziesięciu sekund. Podczas piętnastu lat służby nie spotkał strażaka, który nie uwielbiałby przypływu adrenaliny, jaki towarzyszy jeździe tymi potężnymi czerwonymi bestiami. Żadne pieniądze nie mogą się równać z emocjami, jakie wzbudza siedzenie za kierownicą osiemnastotonowego wozu strażackiego mknącego ulicami miasta, oraz z poczuciem zagrożenia, ponieważ nigdy nie wiadomo, co czeka u celu. Zastanawiał się, co mu przyniesie ten dzień. Większość strażaków, wliczając jego samego, za najbardziej wymagające, a zarazem satysfakcjonujące uważała pożary domów, ponieważ wymagały wykorzystania rozmaitych aspektów wyszkolenia. Niektórzy woleli wycinanie ofiar wypadków z wraków samochodów. Jeszcze inni efektowne pożary budynków przemysłowych z udziałem dziesiątek jednostek z całego hrabstwa. Ale wszystkim największą satysfakcję przynosiło ratowanie ludzi. Wielu strażaków łączyło jeszcze jedno: chociaż było to ich główne zajęcie i oś, wokół której obracało się ich życie, niejeden z nich miał drugą pracę. Matt nie był wyjątkiem. Miał nadzieję, że w pewnym momencie zacznie zarabiać na magicznych sztuczkach tyle pieniędzy, że będzie mógł to robić na pełny etat. Z pewnością zmierzał w tym kierunku, zważywszy na coraz większą liczbę występów. Miał dwójkę małych dzieci, więc jego żona Sue byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby mógł zrezygnować z niebezpiecznej pracy w nietypowych godzinach. Bryce Laurent stał w cieniu na ulewnym deszczu i obserwował Matta Wainwrighta, dopóki ten nie wszedł do budynku. Wtedy skupił wzrok na niedopałku papierosa na ziemi. Po kilku minutach oba wozy strażackie wjechały tyłem do garażu i zamknięto drzwi. Opuszczony parking zdobiła mozaika słabego światła padającego z okien. Bryce, ubrany na czarno, bezszelestnie podszedł do niedopałka, podniósł go dłonią w rękawiczce, ostrożnie umieścił w foliowej torebce i wsunął ją do kieszeni. Rozejrzał się i zbliżył do nissana należącego do Matta. W ciągu kilku sekund otworzył drzwi po stronie kierowcy. Wainwright wkurzał go od trzech lat. Odbierał mu chleb. Pysznił się. Dostawał zlecenia, o które zabiegał Bryce. Dosyć tego, koleś! Wślizgnął się do samochodu i zamknął za sobą drzwi. 49 Wtorek, 29 października – Dzień dobry, staruszku. Masz kilka minut? – zapytał Glenn Branson, wpadając do gabinetu Roya Grace’a we wtorek za kwadrans ósma. Zawahał się, widząc kubek z kawą, otwartą puszkę coli i niemal opróżnione opakowanie paracetamolu. Krawat Grace’a był rozwiązany, jego zazwyczaj zdrowa cera miała blady odcień, a charakterystycznie przekrwione oczy świadczyły o niewyspaniu lub kacu. W przypadku Grace’a o jednym i drugim. – Wyglądasz do dupy! – Dzięki – odrzekł Grace bez cienia uśmiechu. – Mówię poważnie. Przedwcześnie urządziłeś wieczór kawalerski i zapomniałeś mi powiedzieć? – Bardzo zabawne. – Przyjrzał się inspektorowi. Branson jak zwykle był w eleganckim garniturze, tym razem błyszczącym i brązowym, z krawatem, który zapewne było widać z Marsa. Jak na kogoś, kto przed niecałymi trzema miesiącami stracił żonę – nawet biorąc pod uwagę, że byli w separacji – przez kilka ostatnich tygodni sprawiał wyjątkowo radosne wrażenie. Ale w końcu odzyskał dzieci, dom i swoje życie. Za oknem, przez które było widać parking, halę załadunkową przed supermarketem ASDA i południową, nadmorską część Brighton, niebo miało szary kolor nagrobka i padał rzęsisty deszcz. – Pamiętasz Cassiana Pewe’a? – spytał Grace. – Uroczy Cassian Pewe. Złotowłosy detektyw ze Scotland – Uroczy Cassian Pewe. Złotowłosy detektyw ze Scotland Yardu o chrapliwym, nosowym głosie. Trafił do nas w zeszłym roku i udało mu się zniechęcić do siebie niemal każdego w tym budynku i w dochodzeniówce w Brighton. Niestety, dobrze go pamiętam. Pan dwulicowy. Grace osuszył szklankę coli i ponownie ją napełnił. – Właśnie. – On także doskonale go pamiętał. To dlatego poprzedniego wieczoru zaglądał do kieliszka, czego teraz żałował. Kiedy Pewe wrócił do Londynu z podwiniętym ogonem, Grace odkrył, że majstrował on przy dowodach w pewnej dawnej sprawie, i zagroził mu aresztowaniem. Nie wiedział, ani wtedy, ani teraz, że Cassian Pewe miał krótki romans z Sandy, jego żoną. Przekazał Glennowi Bransonowi najnowsze wieści dotyczące nominacji. – Nie wierzę! Pewe? Asystentem nadkomisarza? – Cóż, będziesz musiał uwierzyć. – Pamiętasz ten film Żądło? – Z Robertem Redfordem i Paulem Newmanem? – I Robertem Shawem. – No? Branson wzruszył ramionami. – Zabiorę się za to. Jakoś załatwimy sukinsyna. Po raz pierwszy od wyjścia z gabinetu Toma Martinsona Grace się uśmiechnął. – Dzięki, stary, podoba mi się twoje podejście. Może najpierw powinienem spróbować go zauroczyć. – Znasz jakiegoś zaklinacza węży? – Poszukam w Google’u. – Grace znów się uśmiechnął, lecz po chwili spoważniał. – Ale chyba nie przyszedłeś, żeby słuchać o moich problemach. Opowiadaj. – Wczoraj wieczorem poprosiłeś mnie, żebym porozmawiał z panią Red Westwood, prawda? Grace pokiwał głową. – To sprytna babka. Inteligentna i racjonalna. Opowiem ci – To sprytna babka. Inteligentna i racjonalna. Opowiem ci wszystko, a wtedy chyba przyznasz, że w sprawie lekarza z klubu golfowego Haywards Heath, tego od samospalenia i listu pożegnalnego, wydarzyło się coś więcej, niż nam się wydaje. – To znaczy? – To znaczy, że być może nie mamy do czynienia z samobójstwem. – Wszystkie znalezione ślady wskazują na to, że lekarz odebrał sobie życie – odparł Grace i upił łyk kawy. – Żył w chwili pojawienia się ognia. Ma poparzenia w ustach i gardle i nawdychał się dymu. – Wysłuchaj mnie – poprosił Branson, wyjmując notatnik, po czym szczegółowo przytoczył wszystko, co zapisał. Dwadzieścia minut później Grace pogrzebał w stercie akt pokrywających jego biurko i wydobył teczkę doktora Karla Murphy’ego. Wyjął z niej kopię listu pożegnalnego. Natychmiast zwrócił uwagę na jedno zdanie, które wydało mu się dziwne. – Jak dużo ta kobieta powiedziała ci o doktorze Murphym, Glenn? Branson zaczął się zastanawiać. Za oknem Grace zauważył radiowóz, który zwolnił, zjeżdżając ze wzgórza, włączył lewy kierunkowskaz i po chwili skręcił w stronę bramy aresztu. Na tylnym siedzeniu siedziała jakaś zgarbiona postać. Podejrzany w drodze na przesłuchanie. Grace przez chwilę myślał o swoim synku. Na świecie jest tylu cholernych łajdaków, a oni są w stanie aresztować tylko niewielki procent. Jak, u diabła, może uczynić ten świat bezpiecznym dla swojego dziecka? Kiedy Branson przekazywał mu wszystko, co Red Westwood powiedziała o Karlu Murphym, Grace robił notatki. Lekarz był miłośnikiem golfa – co tłumaczyło, dlaczego zwłoki znaleziono na polu golfowym – a chociaż Grace nie bardzo nadawał się do tego sportu, wiedział, że klub Haywards Heath cieszy się znakomitą reputacją. – Red mówiła, że lubił zagadki – ciągnął Branson. – Codziennie rozwiązywał krzyżówkę z „Timesa”. Podobno chwalił się, że miał rekord tylko o dwie minuty gorszy od rekordu świata. – A ty jesteś dobry w krzyżówkach? – spytał Grace. Inspektor pokręcił głową. – To nie moja działka. Ari czasami je rozwiązywała i wtedy prosiła mnie o pomoc z niektórymi hasłami. Ale nie byłem w tym najlepszy, chyba że chodziło o filmy. Mówiła, że tępak ze mnie. – Nagle posmutniał i wzruszył ramionami. – Pewnie miała rację. Była ode mnie dużo inteligentniejsza. – Na chwilę umilkł. – Dobrze nam było razem, zanim… Grace popatrzył na niego pytająco. Jego przyjaciel już dawno nie wspominał żony. – Zanim? Branson wzruszył ramionami. – Zanim przyszła na świat Sammy. Wtedy wszystko się zmieniło. Nagle przestałem być najważniejszy w jej życiu. Nie pozwól, żeby tak się stało między tobą a Cleo. Grace wiedział, co przyjaciel ma na myśli. On i Cleo często o tym rozmawiali i postanowili, że chociaż narodziny syna wiele zmieniły, a oboje szczerze i głęboko go kochają, zawsze będą się starali mieć dla siebie czas. Pokiwał głową. – Pracujemy nad tym. – Pracujcie bez wytchnienia, stary. Nasz wykres szczęścia osiągnął dno i już tam pozostał. Sprawy jeszcze bardziej się pogorszyły, gdy urodził się Remi, a Ari wpadła w depresję. – Nagle Branson zawiesił głos, a Grace zauważył łzę spływającą mu po policzku. Nachylił się nad biurkiem i poklepał go po ramieniu. – Zmieniła twoje życie w piekło, chociaż na to nie zasłużyłeś, stary. Nie zapomnij o tym. Branson uśmiechnął się i otarł łzę grzbietem dłoni. – Tak, wiem. Ale nic na to nie poradzę, że czasami ją wspominam. – Byłoby dziwne, gdybyś tego nie robił. Pokiwał głową i pociągnął nosem. – No dobrze, skupmy się. Jeszcze jedna sprawa, choć nie wiem, czy istotna. Red powiedziała, że nieżyjąca żona Karla Murphy’ego urodziła się w Niemczech, tak samo jak jego matka. – To coś oznacza? Branson pokręcił głową. – Przynajmniej ona nie dostrzega żadnego związku. Chociaż Grace czuł się tak, jakby jego głowę pokąsał tysiąc pszczół, na chwilę zatopił się w myślach, bębniąc palcami po obudowie komputera. – Nie podoba mi się to, co powiedziałeś o pożarach. – Tego się spodziewałem. – Z raportu patologa wynika coś innego, ale… – Grace przejrzał swoje notatki. – Ciekawi mnie powiązanie między tymi incydentami. Wszystkie łączy osoba Red Westwood. Chyba chciałbym zasięgnąć opinii Jacka Skerritta. Grace kierował wydziałem zajmującym się poważnymi przestępstwami i mógł samodzielnie zmienić kwalifikację dochodzenia w sprawie śmierci doktora Karla Murphy’ego, lecz z powodu braku pewności i dużych kosztów zakrojonego na szeroką skalę śledztwa w sprawie zabójstwa postanowił zgodnie z przyjętym zwyczajem skonsultować się ze swoim przełożonym, chociażby po to, by mieć oficjalną zgodę, zwłaszcza że Cassian Pewe już wkrótce będzie szukał pretekstu, by mu dopiec. Zadzwonił do asystenta Skerritta i dowiedział się, że szefa nie ma w biurze, ale jutro rano znajdzie półgodzinne okienko. – Jeśli chcesz, mogę przejąć od ciebie dochodzenie, jak będziesz w podróży poślubnej – zaproponował Branson. – Nie chcę, żeby ta sprawa popsuła ci wyjazd. – Praca ma u mnie pierwszeństwo – odparł Grace. Jego przyjaciel pokręcił głową. – Właśnie takie podejście spieprzyło twoje małżeństwo z Sandy i moje z Ari. Nie pozwól, żeby to się powtórzyło. Cleo jest wyjątkowa. – Karl Murphy też dla kogoś był wyjątkowy. Musimy dowiedzieć się prawdy. – Nie pozwolę, żebyś schrzanił sobie życie, stary. Lepiej przyjmij to do wiadomości. Grace popatrzył na swojego współpracownika i przyjaciela i zobaczył, że ten ma śmiertelnie poważną minę. 50 Wtorek, 29 października Było już całkowicie jasno, ale z czarnego jak asfalt nieba wciąż lała się woda. Bryce Laurent siedział w furgonetce zaparkowanej niedaleko posterunku straży pożarnej i cieszył się z osłony, jaką zapewniał mu deszcz. Zobaczył, że drzwi garażu się otwierają. Po chwili dwa wozy, migając niebieskimi światłami i wyjąc syrenami, włączyły się do gęstego ruchu. Niedawno minęła dziewiąta. Bryce zauważył na przednim siedzeniu pasażera drugiego wozu sylwetkę Matta Wainwrighta. Dowódcy zespołu. Znał procedury. Dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak na posterunku rozległ się alarmowy klakson, załogi wyjeżdżały, początkowo kierując się instrukcjami zapisanymi na papierowym pasku wydrukowanym w bazie, a potem także uaktualnieniami pojawiającymi się na komputerowym ekranie w kabinie wozu. Bryce miał miłe wspomnienia z krótkiego okresu, który przepracował jako strażak z tą ekipą. Ale gdy go zwolniono, nie był już taki zadowolony. Zupełnie na to nie zasłużył. Matt Wainwright marzył o karierze iluzjonisty. Bryce mu pomógł, pokazał kilka sztuczek. A wtedy ten gnojek zaczął mu podbierać zlecenia. To musi się skończyć. O tak, położy temu kres. Hałaśliwe wozy go minęły. W głowie Bryce’a także coś hałasowało. Słyszał krzyki swojej matki. Zatkał uszy palcami. Ale wciąż ją słyszał. Tamtej nocy. Tamtej nocy się wyzwolił. 51 – Czy mamusia już może przyjść, kochanie? Weszła chwiejnym krokiem do jego pokoju, naga, nie licząc czerwonych butów na wysokich obcasach, gdy czytał przygody Dennisa Rozrabiaki w magazynie komiksowym „The Beano”. W ustach trzymała wygiętego skręta z kilkoma centymetrami popiołu na końcu, a w powietrzu unosiły się opary alkoholu i ostra, gumowata woń palonego narkotyku. Po chwili przysiadła ciężko na krawędzi łóżka i ze zdziwieniem popatrzyła w dół, gdy popiół spadł na wykładzinę. Jej długie rude włosy opadały na twarz jak teatralna kurtyna opuszczająca się po pierwszym akcie. Podała mu skręta i powiedziała, żeby się zaciągnął. Zrobił to z poczucia obowiązku, a wtedy kazała mu zaciągnąć się ponownie, podczas gdy sama wsunęła dłoń pod kołdrę i go chwyciła. Zaczęło mu się kręcić w głowie i poczuł mrowienie w brzuchu. A także palący wstyd. Jej uścisk stawał się coraz bardziej erotyczny. Ułożyła obok niego obwisłe, pomarszczone ciało, zrzuciła komiks na podłogę, a następnie mocniej chwyciła jego penisa i zaczęła go delikatnie masować. Wbrew sobie poczuł, że twardnieje. Po chwili był boleśnie sztywny. – Mamusia coś na to poradzi – wyszeptała. – Och, jesteś takim dużym chłopcem. Takim dużym! Takim przystojnym. Tyle kobiet będzie cię pragnęło, ale one są brudne, nieczyste. Jesteś za dobry dla tych ścierek. Jesteś wyjątkowym synkiem mamusi. Chcę poczuć w sobie swojego dużego chłopca. Bryce przypomniał sobie walentynkowy wieczór trzy miesiące później, gdy miał szesnaście lat. Po raz pierwszy pił alkohol, z Rickym Heleyem, jedyną osobą, z którą dogadywał się w szkole. Byli wysocy i wyglądali dojrzale jak na swój wiek, więc nikt nie sprawiał im kłopotów w pubach. Heley był autsajderem, tak samo jak on. Miał ładną twarz i niezgrabne, patykowate ciało. Jako jedyni chłopcy w klasie nie mieli dziewczyn, a nawet nie byli w nikim zadurzeni. Bryce nie miał śmiałości zaczepić żadnej dziewczyny – bał się, jak zareaguje matka. Tamtego dnia rano obaj z Rickym Heleyem otrzymali po dziesięć walentynek, co najwyraźniej zaskoczyło ich kolegów. Wszystkie były pełne bardzo osobistych wyznań miłości i tęsknoty ze strony tajemniczych wielbicielek. Początkowo dali się nabrać, dopóki kpiące uśmiechy innych uczniów nie zdradziły żartu. Wieczorem Bryce i Heley poszli się upić. Wybrali się do Kemp Town, ponieważ Heley twierdził, że zna kilka pubów, w których potrafi im załatwić darmowe drinki. W każdym z nich znacznie starsi mężczyźni stawiali im piwo i whisky i z nimi gawędzili. Za każdym razem, gdy opróżniali szklanki, Heley czym prędzej brał Bryce’a pod rękę i wyprowadzał go z lokalu, ignorując prośby sponsorów, by chłopcy zostali dłużej. Tego dnia Bryce po raz pierwszy pił alkohol i kiedy szedł chwiejnym krokiem w górę stromego wzgórza obok Queen’s Park, zataczając się po chodniku i przytrzymując równie niepewnie kroczącego Ricky’ego Heleya, czuł, jak wzbiera w nim gniew. Wtoczyli się na Freshfield Road i przeszli na drugą stronę szerokiej ulicy, gdzie stał jego szeregowy dom. – Dzięki – wybełkotał Bryce. – Że pomogłeś mi wrócić. Nie wiem… Nie wiem, jak… – Zamilkł, a świat rozmazał mu się przed oczami. Nagle Heley pochylił się i pocałował go w usta. – Hej! – Bryce odepchnął kolegę, ale ten nie zamierzał rezygnować. Mocno przytrzymał twarz Bryce’a dłońmi, przywarł wargami do jego warg i wepchnął mu język do ust. Bryce zareagował, z całych sił uderzając Heleya prawym kolanem w krocze, a gdy ten zatoczył się do tyłu, zrobił kilka kroków naprzód i uderzył go pięścią w nos. Krew zalała usta Heleya, który jeszcze bardziej się cofnął i upadł. – Nigdy więcej tego, kurwa, nie rób, ty pedale – odezwał się Bryce. Zostawił Heleya na chodniku z zakrwawionym nosem, wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Po chwili usłyszał niewyraźny głos matki. – To ty? – Taaa. – Gdzie byłeś? – Wyszedłem. – Piłeś? – spytała oskarżycielskim tonem. – Mam szesnaście lat. – Byłeś z jakimiś kobietami? – Nie byłem. – Bardzo cię potrzebuję. Chodź do mamy! Powoli, niechętnie, niepewnym krokiem wspinał się po schodach. Nienawidził tego, nienawidził siebie, bał się, co powiedzieliby chłopcy w szkole, gdyby się dowiedzieli. Zatoczył się na półpiętrze i stanął w progu pokoju matki. Siedziała na szerokim różowym łóżku z papierosem w ustach i niemal pustym kieliszkiem wina w dłoni. Jej piersi wystawały spod koszuli nocnej, łypiąc na niego pożądliwie. – Chodź tutaj, kochanie. – Jestem zmęczony, mamo. – Chodź i zaspokój swoją mamusię! Mamusia dzisiaj bardzo tego potrzebuje, skarbie – powiedziała, nie wyjmując papierosa z ust, zaciągnęła się, wypuściła dym nosem, po czym strzepnęła popiół na spodek pełen niedopałków stojący na stoliku przy łóżku. W telewizji leciał film, jedna z typowych produkcji sensacyjnych o twardzielach, które nieustannie oglądała. – Zrób to, kochanie. Nagle Bryce poczuł, że gniew tlący się w jego wnętrzu buchnął potężnym płomieniem. Spojrzał na matkę z czystą nienawiścią, zaciskając pięści. Popatrzył na jej mahoniową wiktoriańską toaletkę. Na buteleczki z perfumami, pojemniki z kosmetykami do makijażu, butelki i tubki z kremami i balsamami oraz lakier do włosów w spreju. Lakier do włosów. Pomimo upojenia myślał z całkowitą jasnością. Sięgnął lewą dłonią do kieszeni i wydobył chustkę. – Chodź do mamusi! – Muszę wydmuchać nos. Zmarszczyła czoło, bo zamiast wydmuchać nos, owinął chustką prawą dłoń. – Co robisz, kochanie? Chwiejnym krokiem podszedł do toaletki, osłoniętą prawą dłonią chwycił puszkę z lakierem, zepchnął pokrywę kciukiem, a następnie rzucił się na matkę i mocno wcisnął przycisk, kierując strumień lakieru prosto na jej twarz. Popatrzyła na niego z całkowitym zaskoczeniem. Po chwili lakier zajął się od papierosa, rozległ się gwałtowny ryk i buchnęły płomienie. Matka wrzasnęła. Bryce wciąż trzymał palec na przycisku. Rozpylał lakier, aż ogień zajął jej włosy. Zapłonęła także jej nocna koszula i pościel. Nadal nie zwalniał przycisku. Jej skóra poczerniała, a wrzaski osłabły i zmieniły się w chrapliwe sapanie, aż w końcu matka umilkła. Miała czarną twarz; jej niewidzące oczy poruszały się w pociemniałych oczodołach jak małe białe kulki, a usta na zmianę otwierały się i zamykały. Płonęło już całe łóżko. Cofnął się i patrzył od progu pokoju, jak ogień ogarnia zasłony i pełznie po suficie. Wciąż widział matkę, której ciało nieznacznie się poruszało, i czuł woń pieczonego mięsa. Potem odstawił lakier na stolik, podniósł zatyczkę z podłogi i wepchnął ją na miejsce, po czym wycofał się z sypialni, zostawiając otwarte drzwi, i poszedł do swojego pokoju. Nie zapalając światła, wyjrzał na ulicę. Heley już poszedł. Dobrze. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Dobrze. Jak najciszej otworzył okno, wpuszczając wieczorne powietrze. Otworzył je jak najszerzej. Po jakimś czasie usłyszał, że ryk płomieni przybrał na sile. Pośpiesznie się rozebrał i korzystając z odrobiny światła, jaką zapewniały uliczne latarnie, włożył piżamę i szlafrok. Wsunął stopy w kapcie i chwiejnym krokiem wyszedł na półpiętro. Cała sypialnia matki zmieniła się w ogniste piekło. Czuł palące gorąco na twarzy. Mimo to zaczekał, aż zapłonie futryna drzwi, a płomienie wydostaną się na półpiętro. Wtedy powoli, przytrzymując się poręczy, zszedł na parter, z uśmiechem zdjął chustkę z dłoni i schował ją do kieszeni. Odczekał jeszcze kilka minut na dole schodów, dopóki pożar nie ogarnął całego piętra. Wtedy otworzył drzwi frontowe i wytoczył się przed dom, łkając i krzycząc o pomoc. – Pożar! Boże, pożar, pożar! Pomocy! Pomocy! Dotarł do domu sąsiada, zadzwonił do drzwi i zaczął w nie bębnić pięściami. – Pożar! Pomocy, moja matka jest uwięziona, błagam, pomóżcie mi! 52 Środa, 30 października Jack Skerritt, szef dochodzeniówki, cieszył się popularnością wśród policjantów z Sussex. Był twardym i rzeczowym gliniarzem starej daty, który nie miał poważania dla politycznej poprawności ani liberałów o miękkim sercu. Jako były dowódca policji z Brighton and Hove miał ogromne doświadczenie zarówno w służbie mundurowej, jak i w wydziale dochodzeniowym. Skończył pięćdziesiąt dwa lata i wraz z końcem roku miał przejść na emeryturę. Kilka miesięcy temu podczas przyjęcia pożegnalnego, które wyprawili dla innego funkcjonariusza, przy drinku powiedział Grace’owi, że w emeryturze najbardziej pociąga go to, że będzie mógł pójść do pubu i powiedzieć ludziom, co naprawdę myśli na jakiś temat, nie obawiając się, że następnego dnia wszystkie gazety zacytują jego słowa i będą go krytykować. Miał mocno prawicowe poglądy, lecz nie był nietolerancyjnym głupcem. Tego ranka Skerritt nie był w najlepszym nastroju; omal nie dostał apopleksji na wieść o awansie Cassiana Pewe’a. Grace i Branson siedzieli przy dwunastoosobowym stole konferencyjnym w jego obszernym gabinecie znajdującym się naprzeciwko gabinetu Grace’a, po drugiej stronie sali wydziału dochodzeniowego na pierwszym piętrze Sussex House. Nadinspektor wylewał żółć. – Tom Martinson to świetny gość – powiedział. – Nie rozumiem tej decyzji. Będę musiał z nim pomówić. Ściągnięcie tutaj z powrotem tego skurwiela to jak oddanie szaleńcowi kontroli nad szpitalem psychiatrycznym. Cholera! Kiedy Skerritt wreszcie się uspokoił, Grace podsumował sytuację, a następnie pozwolił, aby Glenn Branson szczegółowo opowiedział o swoich podejrzeniach, że śmierć doktora Karla Murphy’ego mogła nie być samobójstwem. Skerritt pokręcił głową. – Rozumiem twoje stanowisko, ale nie jestem przekonany. Rigg ostatnio dobrał mi się do dupy w związku z wydatkami naszego wydziału, więc nie mogę na podstawie waszych podejrzeń poprzeć zmiany klasyfikacji tej sprawy na zabójstwo. To niesie ze sobą zbyt duże koszty. Jeśli koniecznie chcesz to zrobić, Roy, musisz sam podjąć taką decyzję i dobrze ją uzasadnić. – Więc czego potrzebuję, do cholery? – zdenerwował się Grace. Rzadko tracił nad sobą panowanie, ale z powodu niewyspania i nieprzejednanej postawy Skerritta był tego bliski. – Jesteś doświadczonym policjantem, Roy – odparł Skerritt. – Masz wyczucie w takich sprawach. Ale myślę, że tym razem się mylisz. Nie przekonałeś mnie. Grace postukał się palcem w skrzydełko nosa. – Mój policyjny nos mówi mi, że to zabójstwo. – Mimo listu pożegnalnego, którego autentyczność potwierdził grafolog, i raportu patologa? – Wciąż mam wątpliwości co do tego listu. Ale na razie nie znalazłem żadnych dowodów. – A tak z innej beczki, odkryto jakikolwiek związek między tymi pożarami? – Właśnie się tym zajmuję. Rozmawiałem o wszystkim, co się wydarzyło, z inspektorem z wydziału do spraw podpaleń. Skerritt pokiwał głową. – Jedno jest pewne, Roy, nikt nie wie, w jakim stanie psychicznym jest człowiek tuż przed samobójstwem, ale doktor Murphy zapewne nie myślał jasno. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zabija się, jeśli ma dwójkę małych dzieci. Grace popatrzył na Bransona, a potem znów na nadinspektora. – Co musiałbym zrobić, żeby pana przekonać i doprowadzić do zmiany kwalifikacji dochodzenia? – Jeżeli uda ci się podważyć list pożegnalny, sytuacja może się zmienić. Jeśli przekonasz mnie, że został napisany pod przymusem, będziemy mogli coś zdziałać. Roy Grace uśmiechnął się ponuro. Skerritt nie był idiotą; zapewne miał lepszy ogląd sytuacji od niego. Prawdopodobnie na podstawie tego, czego się dowiedział, podjął właściwą decyzję. Ale w głębi duszy Grace wciąż był przekonany, że w tej sprawie jest jakieś drugie dno. Skerritt uniósł obie dłonie. – Muszę zostawić to w waszych rękach. Przykro mi… ale zawsze możecie ze mną o tym porozmawiać. 53 Środa, 30 października Roy Grace i Glenn Branson wrócili do gabinetu Grace’a nieco przed dziesiątą, pogrążeni w milczeniu. Usiedli zamyśleni przy niewielkim okrągłym stole. – Kawy? – spytał Grace. Jego przyjaciel ponuro pokiwał głową. – Przyniosę. – Nie, ja pójdę… Branson uciszył go gestem dłoni. – Musisz zachować siły na noc poślubną, staruszku. – Bardzo śmieszne! – Grace zacisnął usta i uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. – Mamy go przekonać, że list został napisany pod przymusem? Od czego zacząć, do diabła? Ktoś energicznie zapukał do drzwi i do gabinetu wszedł detektyw sierżant Norman Potting, nie czekając na zaproszenie. Trzymał jakąś kartkę w foliowej koszulce i wyglądał na zadowolonego z siebie. Stanął jak wryty, widząc posępne miny swoich dwóch przełożonych. – Nie przeszkadzam? – W porządku, Norman – rzucił Grace. – To coś pilnego? – Możliwe, szefie. Miałem rzucić okiem na list pożegnalny doktora Murphy’ego. Chyba coś znalazłem. Od razu zwrócił ich uwagę. – Mów – polecił Grace. Sierżant wyjął kartkę i położył ją na stole. Była to kserokopia listu pożegnalnego, na której zakreślono na niebiesko kilka słów i zapisano uwagi na marginesach. Potting usiadł, a Grace i Branson przysunęli krzesła bliżej stołu. Tak mi przykro. Wykonawcą mojego testamentu jest Maud Opfer z kancelarii Opfer Dexter i wspólnicy. Moje życie od czasu śmierci Ingrid nie ma sensu. Chcę się z nią spotkać. Proszę, przekażcie Dane’owi i Benowi, że tatuś zawsze będzie ich kochał i że odszedł, aby zaopiekować się mamusią. I że bardzo ich obu kocha. Mam nadzieję, że pewnego dnia, gdy będziecie starsi, zdołacie mi wybaczyć. XX Potting wskazał nazwisko prawniczki. – Na początku postanowiłem skontaktować się z wymienioną kancelarią i porozmawiać z Maud Opfer, żeby sprawdzić, czy uda mi się czegoś od niej dowiedzieć. Okazało się, że kancelaria Opfer Dexter i wspólnicy nie istnieje. Grace zmarszczył czoło. – Nie znam takiej kancelarii w okolicy, ale podejrzewałem, że to firma z Londynu albo innego miejsca w Wielkiej Brytanii. Sierżant pokręcił głową. – To mnie przekonało, że coś jest nie w porządku. Zastanawiałem się nad słowem Dexter, ponieważ to imię seryjnego zabójcy z serialu. Wie pan, o jakim filmie mówię? Grace pokiwał głową. – Cleo go ogląda. – Ja też widziałem kilka odcinków – wtrącił Glenn Branson. – Opfer to dziwne nazwisko – ciągnął Potting. – Zastanawiałem się, co może oznaczać, więc skorzystałem z tłumacza Google’a, który potrafi rozpoznać język, z jakiego pochodzi wpisywane słowo. Okazało się, że to „ofiara” po niemiecku. – O cholera! – wykrzyknął Branson. – Karl Murphy płynnie mówił po niemiecku – ciągnął Potting. – Jego matka pochodziła z Monachium; dlatego nosi germańskie imię. Maud brzmieniem niewiele różni się od Mord, niemieckiego słowa oznaczającego „śmierć”. Jako miłośnik szarad Karl Murphy z pewnością to zauważył. Po wpisaniu obu tych słów do translatora otrzymujemy „ofiarę morderstwa”. Grace i Branson przez chwilę w milczeniu przyglądali się zakreślonym słowom i notatkom na marginesie. – Oczywiście to tylko spekulacje – odezwał się Norman Potting. – Ale co o tym sądzicie? Grace go nie słyszał. Już dzwonił do Jacka Skerritta, trzymając telefon drżącą dłonią. 54 Środa, 30 października Chociaż Roy Grace był przeszkolony w kognitywnych technikach przesłuchiwania świadków i podejrzanych, sam rzadko prowadził przesłuchania, zazwyczaj pozostawiając ten czasochłonny i starannie rozplanowany proces innym zaufanym członkom swojego zespołu, podczas gdy sam skupiał się na przeglądzie sprawy, aby upewnić się, że niczego nie przegapił. Później mógł analizować istotne fragmenty przesłuchań. Doskonale zdawał sobie sprawę, że chociaż dzięki dwudziestoletniej służbie w policji dysponował ogromnym doświadczeniem, niosło ono ze sobą groźbę nadmiernej pewności siebie. To najbardziej doświadczeni ludzie często doznają najdotkliwszych upadków. Czytał, że podczas wielu tragicznych katastrof lotniczych za sterami siedział starszy pilot – wliczając najgorszą katastrofę w historii, na Teneryfie w 1977 roku, gdy zderzyły się boeingi 747 linii KLM i Pan Amu. W szpitalach dochodziło do przypadków amputacji niewłaściwych kończyn przez nieuważnych starszych lekarzy. Nie wspominając o tym, że wszyscy najwięksi eksperci od lawin zginęli porwani przez lawinę. Właśnie dlatego na początku i w trakcie każdego dochodzenia w sprawie zabójstwa Roy Grace pieczołowicie spisywał wszystkie swoje decyzje oraz ich uzasadnienie, a następnie zestawiał je z uporządkowaną i szczegółową listą zamieszczoną w regulaminie. Ale w tym przypadku uznał, że powinien osobiście porozmawiać z Red Westwood. Dlatego kilka minut przed siedemnastą wszedł do malutkiego pokoju przesłuchań na pierwszym piętrze Sussex House, niedaleko sali konferencyjnej, w której organizował spotkania operacyjne. Była to kanciasta, mdła, pozbawiona okien klitka z trzema karmazynowymi krzesłami, małym okrągłym stolikiem, na którym stały woda, szklanki i trzy kubki do kawy, kamerą monitoringu pod sufitem oraz sprzętem nagrywającym. Glenn Branson już siedział przy stole obok wyraźnie zdenerwowanej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety, która sztywno przysiadła na krawędzi krzesła. Grace skrzywił się, widząc krawat kolegi; zresztą już wcześniej skarcił go z tego powodu. Jedną z podstawowych zasad, do jakich powinni się stosować przesłuchujący, jest noszenie jak najmniej krzykliwych ubrań, by nie rozpraszać świadka. Ale teraz było już za późno, by coś powiedzieć, więc skupił się na młodej kobiecie i na tym, co chciał osiągnąć przez następną godzinę. Miała atrakcyjną, dość pociągłą twarz, której kształt podkreślały długie, elegancko przystrzyżone ciemnorude włosy z przedziałkiem na środku. Była w cienkim czarnym swetrze z golfem, krótkiej tweedowej spódnicy, czarnych grubych rajstopach i czarnych butach do kolan. Kiedy wszedł, uśmiechnęła się do niego niewyraźnie, ukazując piękne białe zęby. Mimo wszystko wyglądała na niespokojną. – Red Westwood, nadinspektor Roy Grace – przedstawił ich sobie Branson, po czym zwrócił się do kobiety: – Nadinspektor Grace będzie głównym śledczym w tej sprawie. Trafiła pani w dobre ręce, jest najlepszy. Uśmiechnęła się, a wtedy cała jej twarz się rozpromieniła, by po chwili znów zatonąć w mrocznej chmurze, która ją otaczała. W tej krótkiej chwili Grace dostrzegł w niej niezwykłe ciepło. Od razu wzbudziła jego sympatię. Zamknął drzwi i usiadł. – Czy nie przeszkadza pani, że będziemy nagrywać tę rozmowę? – Ani trochę – odpowiedziała. Miała silny, pewny siebie, lekko – Ani trochę – odpowiedziała. Miała silny, pewny siebie, lekko chrapliwy głos i uśmiechała się, gdy mówiła. Ale Roy wyczuwał niepokój w jej brązowych oczach i sposobie, w jaki obracała srebrną bransoletkę na nadgarstku. Nosiła także srebrny pierścionek na prawym kciuku oraz cienki srebrny łańcuszek z krzyżykiem i kilkoma srebrnymi wisiorkami. Branson uruchomił kamerę. – Siedemnasta pięć, środa, trzydziesty października – powiedział Grace dla potrzeb nagrania. – Przesłuchanie pani Red Westwood prowadzone przez nadinspektora Roya Grace’a i inspektora Glenna Bransona. – Popatrzył na Red. – Cieszymy się, że zwolniła się pani wcześniej z pracy, żeby z nami porozmawiać. – Dziękuję. Przechodzę prawdziwe piekło. Jestem wdzięczna, że panowie zgodzili się na spotkanie. – Popatrzyła na nich z nerwowym uśmiechem. Czuła się bezpiecznie w tym pokoju, w tym budynku. W tej chwili chciałaby zostać w nim na zawsze. – Wiem, że w poniedziałek wieczorem złożyła pani obszerne wyjaśnienia inspektorowi Bransonowi, ale czy nie będzie to dla pani zbyt uciążliwe, jeśli poproszę, by wszystko nam pani powtórzyła? – spytał Grace. – Nie ma sprawy. Od czego mam zacząć? – Niech pani opowie, jak poznała Bryce’a Laurenta – poprosił Roy Grace. Skrzywiła się, marszcząc mały, ładny nos. – To trochę krępujące. Właśnie zakończyłam długotrwały związek ze swoim chłopakiem, Dominikiem Chandlerem. Zrozumiałam, że nie chcę z nim spędzić reszty życia. Mieliśmy inne oczekiwania od życia. On chciał mieć dzieci, a chociaż ja również tego pragnęłam, czułam, że nie jest właściwym kandydatem. Rozstaliśmy się… w niezbyt miłych okolicznościach, ale to inna historia. – Czy w waszym związku pojawiały się też inne problemy? – spytał Grace. – Problemy? – Czy Dominic Chandler zachowywał się w agresywny – Czy Dominic Chandler zachowywał się w agresywny sposób? Stanowczo pokręciła głową. – Ależ nie. W żadnym wypadku. Był bardzo delikatny. Poza tym nie miał się czego obawiać, zawsze byłam mu całkowicie wierna. – Czy ma pani powody podejrzewać, że może mieć do pani żal? – Dominic? Nie. Kilka miesięcy temu spotkałam go przypadkiem na dworcu w Hove. Był bardzo wesoły, powiedział, że się żeni. Zresztą nigdy nie był agresywnym człowiekiem. Detektywi wymienili spojrzenia. – No dobrze, a więc co się wydarzyło po tym, jak rozstała się pani z Dominikiem Chandlerem? – spytał Grace. – Wyprowadziłam się od niego i znalazłam własne mieszkanie. Czułam ulgę, że zakończyłam ten związek, ale jednocześnie… no wie pan… zegar biologiczny dawał o sobie znać. Wiedziałam, że jeśli chcę urodzić dzieci, to będę musiała w miarę szybko kogoś poznać. Znajomi umówili mnie na kilka randek w ciemno, ale wszystkie zakończyły się katastrofą. Moja najbliższa przyjaciółka, Raquel Evans, uważała, że powinnam spróbować szczęścia w internetowym serwisie randkowym. Więc zamieściłam ogłoszenie w kilku z nich. – Co pani napisała? – spytał Grace. Branson otworzył notatnik, szukając strony, na której w poniedziałek zapisał treść ogłoszenia. Red poczerwieniała i sięgnęła do torebki. – Przyniosłam to ogłoszenie, ponieważ uznałam, że może być istotne. – Rozłożyła kartkę i przeczytała: – Samotna dziewczyna, dwadzieścia dziewięć lat, rudowłosa i gorąca, której życie miłosne zawaliło się i spłonęło, szuka nowej iskry, która je roznieci. Dobra zabawa, przyjaźń i – kto wie? – może coś więcej. Popatrzyła na obu policjantów. – Trochę banalne? Nie potrafiła niczego wyczytać z ich twarzy. Roy Grace wziął od niej kartkę i sam przeczytał ogłoszenie, Roy Grace wziął od niej kartkę i sam przeczytał ogłoszenie, a następnie oddał je Red. – Inspektor Branson powiedział, że Bryce Laurent jest kimś w rodzaju iluzjonisty. Czy kiedykolwiek używał ognia w swoich sztuczkach? Pokiwała głową. – Owszem. Tak się składa, że w swojej pokręconej przeszłości przez pewien czas pracował jako strażak. Niewykluczone, że nadal to robi. Obaj mężczyźni zmarszczyli czoła. – Uważa pani, że Bryce Laurent może pracować w straży pożarnej? – spytał Glenn Branson. – Wygląda na to, że strażacy mogą jednocześnie wykonywać inny zawód, jeśli pracują i mieszkają nie dalej niż cztery minuty jazdy od posterunku. – Uniosła brwi. – Ale prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co on teraz robi ani kim jest. Kiedy go poznałam, opowiedział mi, że kiedyś pracował jako pilot samolotów pasażerskich w Stanach Zjednoczonych, a później przeniósł się do kontroli ruchu, by móc być przy chorej żonie. To wszystko okazało się kłamstwem. Nawet jego nazwisko było fałszywe, miał mnóstwo różnych pseudonimów. – Zna je pani? – spytał Roy Grace. – Niektóre. Jednym z nich jest Bryce Laurent. Nie mam pojęcia, jak naprawdę się nazywa. Tak często kłamał na temat swojej przeszłości, że nie jestem pewna, czy sam ją pamięta. Dowiedziałam się o niektórych jego dawnych zawodach dzięki agencji detektywistycznej, którą wynajęła moja matka… za moimi plecami… ale teraz jestem jej za to wdzięczna. Przez jakiś czas był saperem w Armii Terytorialnej, ale został wyrzucony. Instalował systemy alarmowe dla firmy ochroniarskiej, skąd również został zwolniony. Jest utalentowanym iluzjonistą. Zaczął zdobywać popularność w Brighton, lecz to także zaprzepaścił. Grace zmarszczył czoło. – Wygląda na to, że dysponuje umiejętnościami, które pasują do wszystkiego, o co go podejrzewamy. – Jest także znakomitym rysownikiem, tworzy świetne – Jest także znakomitym rysownikiem, tworzy świetne karykatury. – W jakich sztuczkach wykorzystuje ogień? – spytał Roy Grace. – Jest ich sporo. Używał czegoś, co nazywa się sznurkiem błyskowym, a także papierem błyskowym i wełną błyskową. Uwielbiał pirotechnikę. Zdradził mi, że na boku dorabia sobie produkowaniem fajerwerków na zamówienie. – Och? – zaciekawił się Glenn Branson. – Co pani o tym opowiadał? – Niewiele. Podobno miał jakąś fabrykę, ale nie mam pojęcia gdzie. Chyba gdzieś w Sussex. – Jak długo się spotykaliście? – Niecałe dwa lata. – I nigdy nie zabrał pani do tej fabryki ani nie powiedział, gdzie się znajduje? – spytał Branson, nieco zaskoczony. – Przez cały ten czas wierzyłam, że pracuje w kontroli ruchu na lotnisku Gatwick. Wracał do domu po swojej zmianie i opowiadał, jak mu minął dzień, wspominał nietypowe wydarzenia. Był tak przekonujący, że nie miałam powodu wątpić w jego słowa. Dopóki matka nie pokazała mi raportu z agencji detektywistycznej. – No dobrze. Bardzo by nam pomogło, gdyby przypomniała sobie pani, jak się pani czuła, gdy poznała Bryce’a – powiedział Grace. – Myślę, że byłam wtedy bezbronna. Po kilku latach związku z Dominikiem Bryce początkowo był jak powiew świeżego powietrza. Wydawało mi się, że jest mną szczerze zainteresowany. Obsypywał mnie prezentami. Wierzyłam we wszystko, co opowiadał o sobie… Bo dlaczego miałabym wątpić? Nie miałam powodu. Złościłam się na matkę o to, że jest podejrzliwa. Miłość tak działa na człowieka. To prawda, że jest ślepa. Ja też byłam całkowicie zaślepiona przez wiele miesięcy. Powinnam była czegoś się domyślić, w końcu nikt z moich znajomych nie czuł się dobrze w jego towarzystwie. – Wie pani, gdzie on teraz mieszka? – spytał Grace. – Nie mam pojęcia. – Sąd zakazał mu zbliżania się do pani na odległość mniejszą niż osiemset metrów – przypomniał Branson. – Twierdzi pani, że w zeszły czwartek mógł się pojawić przed pani biurem. Ale nie jest pani pewna? – Nie jestem. – Czy ktokolwiek inny poza Bryce’em Laurentem mógł narysować damę kier na lustrze w pani łazience? – spytał Grace. – Nie – odparła. – Nikt mnie nie odwiedza, a kiedy nawet ktoś się pojawia, na przykład hydraulik, to nigdy nie zostawiam go samego. Ale jak mógłby się dostać do środka? – Sprawia wrażenie bardzo zaradnego gościa – stwierdził Roy Grace. – To prawda. – W pierwszej kolejności musimy poszukać śladów łączących pana Laurenta Bryce’a ze śmiercią doktora Murphy’ego i pożarami w restauracji Cuba Libre, pani samochodzie i sklepie spożywczym – wyjaśnił. – Ale skoro wczoraj był w pani mieszkaniu, a także włożył pani na palec pierścionek zaręczynowy, musimy zakładać, że grozi pani niebezpieczeństwo. Możemy go aresztować, jeśli go znajdziemy. Ale pani musi się przeprowadzić. W dotychczasowym mieszkaniu nie jest pani bezpieczna. – Szefie, zrobiliśmy tam solidny schron – odezwał się Branson. – Można go zamknąć i otworzyć tylko od środka, jest nie do sforsowania. Zapewni pani Westwood godzinną ochronę, co wystarczy, abyśmy do niej dojechali. – Wkrótce się przeprowadzam – oznajmiła Red. – Niedługo podpiszę umowę. – Dokąd? – spytał Grace. – Do Kemp Town na wybrzeżu. Nadinspektor zmarszczył czoło. – Kiedy? – Myślę, że mniej więcej za miesiąc, najpóźniej za sześć – Myślę, że mniej więcej za miesiąc, najpóźniej za sześć tygodni. – Wolałbym, żeby pani w ogóle wyprowadziła się z Brighton – odparł Grace. – Wyprowadziła? Jak to? Dokąd? – Do innej części kraju. Powinna pani także zmienić nazwisko i tożsamość, dopóki nie znajdziemy i nie aresztujemy tego człowieka. Pokręciła głową. – Nie chcę tego robić. Tutaj mam nową pracę i nie zamierzam pozwolić, żeby mnie pokonał. Zostanę w Brighton. – To nie trwałoby wiecznie – zapewnił ją Branson. – Nie chcę stracić pracy. Czy policja może mnie zmusić do wyprowadzki? Grace pokręcił głową. – Nie, ale zgodnie z procedurami, muszę pani wręczyć oficjalne ostrzeżenie – odparł przepraszającym tonem. – To dokument, który stwierdza, że nie jesteśmy w stanie zapewnić pani całodobowej ochrony, w związku z czym doradzamy samodzielne zwiększenie środków bezpieczeństwa i rozważenie przeprowadzki. – Moglibyśmy przydzielić pani funkcjonariusza z programu ochrony świadków, chociaż tę rolę pełni już posterunkowy Spofford – dodał Branson, spoglądając pytająco na kolegę. – Ale on także nie może pani chronić przez całą dobę. Red poczuła ucisk w żołądku. Możliwe, że wyprowadzka to właściwe rozwiązanie. Ale wszystko, co zna i kocha, znajduje się w Brighton i okolicach. Wyobraziła sobie samotność w pensjonacie nad morzem na drugim krańcu Anglii. Z dala od rodziny i przyjaciół. Poza tym, jak mogłaby w takiej sytuacji utrzymać posadę? – Problem polega na tym, że mamy ograniczone środki – dodał Branson. – Nie możemy zapewnić pani całodobowej ochrony policyjnej, ale możemy pomóc pani się ukryć. – Sam pan przyznał, że Bryce jest zaradny. Jeśli będzie chciał – Sam pan przyznał, że Bryce jest zaradny. Jeśli będzie chciał mnie odnaleźć, zdoła to zrobić, tak samo jak znalazł moje mieszkanie. Jeśli naprawdę stoi za tymi wszystkimi pożarami, to możliwe, że chce mnie w ten sposób zastraszyć i ukarać. Nie sądzę, żeby coś mi groziło. Gdyby chciał mnie skrzywdzić, z pewnością już by to zrobił. Zobaczyła, że policjanci wymienili spojrzenia. Po chwili Grace popatrzył jej w oczy. – Czy uważa pani, że to możliwe, że chciał ukarać doktora Murphy’ego? – Ukarać Karla? – Za to, że się z panią spotykał? Red popatrzyła na śmiertelnie poważne twarze obu detektywów. Ten pomysł ją zmroził. Gdy zrozumiała, co wynika ze słów nadinspektora, poczuła się, jakby na żołądku miała opaskę uciskową. Od wielu dni rozważała taką możliwość, ale ją odrzucała. Bryce miał drugie, mroczne oblicze, ale chyba nie posunąłby się tak daleko? A może jednak? – Czy… czy pan uważa… uważa… że on… – Załamał jej się głos. Nie była pewna, co chce powiedzieć. Nagle otoczyła ją ciemna, toksyczna mgła. Po chwili usłyszała głos czarnoskórego policjanta. – Wszystko w porządku? – spytał z troską. Popatrzyła na niego przez łzy strachu i smutku. – Nie, proszę, niech mi panowie powiedzą, że Bryce nie… nie… o Boże. – Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać, uwalniając emocje, które gromadziły się w niej przez ostatni tydzień. Branson podał jej kilka chusteczek i otarła oczy, pociągając nosem. – Przepraszam – rzuciła. – Bardzo przepraszam. Mój Boże. Myślałam, że kiedy skończyłam z Bryce’em… kiedy wyrzuciłam go dzięki pomocy posterunkowego Spofforda, ten koszmar się skończył. Ale teraz mam wrażenie, że tamtego dnia dopiero się rozpoczął. 55 Środa, 30 października Dopiero się rozpoczął, mała, masz całkowitą rację! O tak, mogę ci to obiecać. Dzień, kiedy mnie upokorzyłaś, był początkiem twojego koszmaru. Chociaż, prawdę mówiąc, koszmar to niewłaściwe słowo. Z koszmaru można się obudzić. W tym przypadku tak się nie stanie. Bryce siedział przy biurku w swoim warsztacie i ze słuchawkami na uszach śledził przebieg przesłuchania. Na jednym z monitorów miał otwartą przeglądarkę TweetDeck. Podzielność uwagi. Ćwiczył ją przez ostatnie miesiące. Zajmował się rozmaitymi czynnościami, jednocześnie bez przerwy słuchając, co robi Red. Czasami się przy tym uśmiechał, czasami wpadał w złość. Słuchanie, jak Red i lekarz uprawiają seks, budziło w nim wściekłość. Odgłosy, które wydawali, posapywanie, staccato przekleństw, które padały z jej ust, gdy szczytowała. Tych samych przekleństw, które wykrzykiwała, gdy kochała się z nim. Zupełnie jakby wiedziała, że słucha, i chciała się z nim podrażnić. Musiał to powstrzymać, nie pozwolić, by dalej go tak raniła. Wyszedł z TweetDecka. Uwielbiał internet; tak łatwo było zachować anonimowość. W prawdziwym życiu także był anonimowy. Stworzenie fałszywej tożsamości jest łatwe, ale wymaga fizycznej pracy. Chodzenia po blokach mieszkalnych i podkradania ze skrzynek pocztowych rachunków za media, praw jazdy, formularzy podatkowych i innych osobistych dokumentów, które są przysyłane w żółtobrązowych kopertach. Następnie sprawdza się rejestry zgonów i znajduje pasujące nazwiska osób, które zmarły zbyt młodo, by ubiegać się o prawo jazdy czy paszport. Miał siedem prawdziwych tożsamości – paszportów, praw jazdy, kont bankowych, kart kredytowych, a wszystkie zarejestrowane na różne adresy pocztowe w Brighton i Londynie. Podobnie jak jego land rover. Przydzielili Red funkcjonariusza, który miał się nią opiekować. Ależ z niego słodki chłopak! Przyjemnie będzie związać Red i zmusić ją do patrzenia, kiedy on będzie odcinał kawałki ciała posterunkowemu Spoffordowi, ucząc go, że nie należy mieszać się w sprawy serca. Ta zadowolona z siebie suka powinna posmakować tego, co dla niej zaplanował. Warto było doznać całego cierpienia, jakie mu sprawiła razem ze swoją paskudną rodziną, by teraz zobaczyć przerażenie na jej twarzy. Obserwować je całymi godzinami. Dniami. Może tygodniami. Słuchać, jak błaga go o przebaczenie. Błaga, aby do niej wrócił, by wszystko znów było jak dawniej. Ślubując mu nieustającą miłość. Nieustającą miłość. Bardzo chciałby usłyszeć te słowa. W ostatnich chwilach jej życia. Ale najpierw musiał coś zrobić. Otworzył program do tworzenia animacji i zabrał się do rysowania łodzi. Przesłuchanie się skończyło. Red wracała do domu. Łódź nabierała kształtu. Znalazł Sailing Roda Stewarta na Spotify i włączył odtwarzanie. To była jedna z ulubionych piosenek Red. Uśmiechnął się. Sailing. Żeglowanie. Życie na fali oceanu. Hej-ho! A może także śmierć. Zaczął szukać w Google’u wykazu rejsów na kanale La Manche. 56 Środa, 30 października Wkrótce po dwudziestej tego wilgotnego październikowego wieczoru Glenn Branson dotarł nieoznakowanym samochodem do końca The Drive i skręcił w prawo w Church Road. – Może mnie pan wysadzić gdzieś tutaj – powiedziała Red. – Na pewno? Mogę panią podwieźć pod same drzwi. Upewnić się, że cała i zdrowa wróci pani do domu. Podobał jej się ten wysoki, łagodny olbrzym o serdecznym obliczu. Był wystarczająco potężny, by czuła się całkowicie bezpieczna, ale jednocześnie wyczuwała w nim jakąś słabość, głęboki wewnętrzny smutek. Podczas powolnej jazdy w korku kilka razy próbowała zagadnąć go o życie osobiste, ale on, jak na policjanta przystało, skupiał się tylko na jej bezpieczeństwie. – Dziękuję, ale muszę kupić coś do jedzenia. Minęli poczerniałą fasadę sklepu spożywczego, zabitą deskami i oklejoną przeprosinami dla klientów. – Niech pani na siebie uważa. Koniec z pirotechniką, dobrze? Uśmiechnęła się niewyraźnie i wskazała supermarket Tesco po drugiej stronie ulicy. – Może mnie pan wysadzić tam. Włączył prawy kierunkowskaz. – Dla pani transport pod same drzwi! Kiedy zatrzymał się przed sklepem, zauważył znajomą postać niechlujnego, prawie pięćdziesięcioletniego złodziejaszka o ogolonej głowie, który czaił się przy śmietnikach. Jimmy West. Branson miał go na oku, bo dobrze wiedział, co ten knuje: Jimmy West wyjmował stare paragony z kubła, a następnie wchodził do sklepu, pakował do wózka takie same produkty i wychodził. Ale teraz to nie on był jego największym zmartwieniem. – To bardzo miło z pana strony – powiedziała Red, otwierając drzwi. – Wiem! – rzucił Branson z uśmiechem. Odwzajemniła uśmiech i miała ochotę dać mu buziaka na pożegnanie, ale powstrzymała się, uznając, że to nie wypada. Pomachała mu i zamknęła drzwi. Branson wciąż się uśmiechał, gdy patrzył, jak Red wchodzi do supermarketu. Była atrakcyjną kobietą; dostrzegł wahanie na jej twarzy, zanim wysiadła. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby go pocałowała. Nic a nic. Gdy zobaczył, że West zbliża się do kubła na śmieci, odsunął szybę po stronie pasażera, nachylił się i zawołał: – Dobry wieczór, Jimmy! Przeszedłeś na zakupy? West obejrzał się, zbity z tropu. Po chwili rozpoznał twarz policjanta. – Och… dobry wieczór… eee, sierżancie! Sierżancie Bistow! – Branson. Jestem już inspektorem. Co tutaj robisz? – No wie pan… tylko przechodzę. – Dobrze. Więc możesz iść dalej! Złodziejaszek uniósł palec, pokazując, że zamierza wykonać polecenie. Branson zaczekał, aż mężczyzna opuści parking i wróci na ulicę. Uświadomił sobie, że kiedyś współczułby komuś takiemu jak on. Uwięzionemu w zaklętym kręgu, który sam dla siebie stworzył. Ale, jak każdy policjant, z którym rozmawiał, po kilku latach służby był innym człowiekiem, twardszym. Dostrzegał w ludziach raczej to co złe, a nie to co dobre. Zazwyczaj nie musiał szczególnie wytężać wzroku. Wyczuwał jednak, że Red ma w sobie dobro. Czuł jej ciepło. Wyjechał z parkingu i zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zaczekał, aż Red wyjdzie ze sklepu z dwiema torbami zakupów. Trzymając się na dystans, towarzyszył jej w drodze powrotnej do domu i dopiero gdy zobaczył, że weszła do budynku, odjechał do Sussex House. 57 Środa, 30 października Red zapaliła światło na klatce schodowej i dźwigając dwie ciężkie torby z zakupami, ostrożnie zaczęła wchodzić na górę. Zatrzymała się na swoim piętrze i nerwowo zerknęła w głąb korytarza, za siebie i w dół schodów, a następnie odstawiła zakupy, wyjęła klucze i poszukała włosa, który zostawiła w drzwiach. Wciąż był na miejscu. Odetchnęła z ulgą, otworzyła wszystkie trzy zamki i weszła do mieszkania. Zapaliła światło w przedpokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi, zamknęła je na klucz i założyła ciężki łańcuch. Odczekała chwilę, bacznie nasłuchując. Na zewnątrz usłyszała oddalający się jęk syreny. Niosąc torby, przecięła krótki przedpokój, zapaliła światło w schronie za wzmocnionymi drzwiami i w swojej sypialni, po czym zajrzała do obu pomieszczeń i łazienki. Następnie przeszła do kuchni i postawiła zakupy na podłodze. Wyjęła dwie butelki sauvignon blanc, jedną włożyła do lodówki, a drugą do zamrażalnika. Mleko, ser, chleb, borówki i winogrona schowała, a na stole postawiła sałatkę; rozpakowała pieróg z rybą i wstawiła go do kuchenki mikrofalowej. Na automatycznej sekretarce migało czerwone światełko, więc wcisnęła przycisk odtwarzania i zdjęła płaszcz. To była matka. Dlaczego ona zawsze dzwoni na numer domowy i nagrywa wiadomości, zamiast zadzwonić na komórkę, którą Red nosi przy sobie? Rozmawiały o tym tysiąc razy, ale bez żadnego skutku. „Cześć, kochanie. Na jutro zapowiadają ładną pogodę, więc rano wybieramy się z ojcem pociągiem do Chichester, żeby przyprowadzić jacht na przystań. Jeśli uda ci się wziąć wolny dzień, dołącz do nas, świeże powietrze dobrze ci zrobi!”. Jasne, pomyślała Red ponuro. Cały dzień na kanale La Manche, gdzie przemarznie do kości, będzie jadła wilgotne kanapki z jajkiem i pomidorem i piła ciepłe piwo, wysłuchując podyktowanych dobrymi intencjami pouczeń i komentarzy rodziców na temat jej katastrofalnego życia. Oddzwoniła do matki i powiedziała, że chociaż bardzo chciałaby wybrać się z nimi, następnego dnia ma umówionych klientów, więc nie może się zwolnić z pracy. Rodzice potwierdzili swoją wizytę w jej nowym mieszkaniu w niedzielne południe. Otworzyła laptopa i sprawdziła pocztę. W skrzynce jak zwykle znalazła masę spamu, zapytanie, czy chciałaby zagrać w lacrosse w następną środę, na co z entuzjazmem przystała – od roku nikt nie organizował meczu, a Red uwielbiała tę grę – i informację o planowanym przyjęciu noworocznym, które wpisała do kalendarza. Nagle w skrzynce pojawił się nowy mail. Red Westwood, nowe osoby obserwują cię na Twitterze. Po trzech latach na Twitterze dorobiła się skromnej, ale przyzwoitej liczby stu trzydziestu siedmiu obserwujących – chociaż sama obserwowała ponad siedemset osób, między innymi Jonathana Rossa, Stephena Frya, premiera, prezydenta Obamę oraz wielu innych znanych ludzi z całego świata. Nie spędzało jej to snu z powiek, ale oczywiście zawsze cieszyły ją nowe osoby, które śledziły jej profil. Kliknęła na link i z przerażeniem przeczytała wiadomość: Obserwuje cię dama kier. 58 Środa, 30 października Po przesłuchaniu Red Westwood Roya Grace’a nie trzeba było dalej przekonywać. Uwierzył tej kobiecie i poczuł jej ból. Zadzwonił do Cleo i zapowiedział, że musi zostać dłużej w pracy, ale wróci, kiedy tylko będzie mógł. Cleo sprawiała wrażenie wyczerpanej. – Postaraj się, kochanie. Noah cały dzień marudzi. Chyba ząbkuje. Ignorując wyrzuty sumienia, spędził kolejne półtorej godziny w swoim gabinecie. Najpierw poprosił o przysługę Tony’ego Case’a, odpowiedzialnego za sprawy administracyjne; ten opróżnił dla niego pokój operacyjny numer jeden, w którym kilku członków jednego z zespołów właśnie kończyło pracę nad dochodzeniem. Potem Grace zaczął dzwonić do wybranych ludzi, zbierając własny zespół i zapowiadając pierwszą odprawę na ósmą trzydzieści następnego dnia. W drodze do domu, nieco po dwudziestej pierwszej, obdzwaniał kolejne osoby, a gdy wreszcie wysiadł z samochodu, wciąż z telefonem przy uchu, miał już zwerbowany prawie cały zespół. Wszedł na ogrodzone podwórze domu, w którym na razie mieszkali z Cleo, przed planowaną przeprowadzką na wieś, co miało nastąpić w ciągu dwóch miesięcy, jeśli nie napotkają żadnych kłopotów z zakupem domu. Po południu Grace’owi poprawił humor telefon od agenta handlu nieruchomościami, który poinformował go, że zgłosiła się osoba zainteresowana domem, w którym Grace mieszkał z Sandy, i do rana powinna wpłynąć oferta kupna. Wsunął klucz do zamka i otworzył drzwi frontowe. Wszyscy ludzie, którzy zapowiadali, że pojawienie się dziecka zmieni jego życie, mieli całkowitą rację. Mimo wszelkich starań, jakie podejmowali razem z Cleo, zrozumiał, że to nieuniknione z powodu ogromu obowiązków, które spadły na ich barki. Aż do ostatnich miesięcy ciąży Cleo, gdy wracał do domu po pracy, zawsze witały go dźwięki muzyki, zapach perfumowanych świeczek, a ona podawała mu zmrożoną wódkę z martini i namiętnie go całowała. Dzisiaj w domu unosiła się inna woń. Mdły, niewyraźny zapach talku i świeżo upranych tetrowych pieluch, których Cleo uparcie używała zamiast wygodnych jednorazowych pieluszek. Siedziała na kanapie przed telewizorem, ubrana w luźną bluzę, i karmiła małego. Przywitała Grace’a słabym uśmiechem. – Cześć, kochanie. Jak ci minął dzień? – spytała. Z wysiłkiem zdjął płaszcz, jednocześnie głaszcząc rozradowanego Humphreya. – W porządku… hm… tak naprawdę trochę do dupy. Mam nowe dochodzenie w sprawie zabójstwa, chociaż wcale mi ono teraz niepotrzebne. Natychmiast posmutniała. – Mój Boże, czy to nam pokrzyżuje… – Absolutnie nie! – przerwał jej w pół zdania. – Nic nie pokrzyżuje naszych sobotnich planów ani podróży poślubnej. Jak mały? Noah ssał pierś z zamkniętymi oczami. – Chwilowo dobrze. Ale cały dzień był marudny, bo kilka razy dostał butelkę zamiast piersi. Obawiam się, że dzisiaj w nocy się nie wyśpimy. Może powinieneś położyć się w pokoju gościnnym. Pokręcił głową. – Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego! Uśmiechnęła się. – Usłyszałeś to od Glenna? – Nie, Trzej muszkieterowie to jedna z niewielu książek, które pamiętam z dzieciństwa. – Uśmiechnął się i popatrzył na ekran telewizora. – Muszę się napić. – Wszystko dla ciebie przygotowałam. Posłał jej całusa, przeszedł do kuchni i przyrządził sobie mocną wódkę z martini, a następnie wrócił z drinkiem do salonu i przysiadł na kanapie obok Cleo i dziecka. Wypił łyk i od razu zachciało mu się palić, ale postanowił zaczekać, aż Noah pójdzie spać. – Jeśli musisz przełożyć naszą podróż poślubną, kochanie, to trudno – odezwała się Cleo. – Chociaż przez cały tydzień odciągałam pokarm. – Nie ma mowy. – Nie chciałabym, żeby Cassian Pewe wykorzystał to przeciwko tobie. Wyjeżdżasz w środku dochodzenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby się czepiał. Pokręcił głową. – Dochodzenie już się rozkręciło. Wszystko przygotowuję, a Glenn doskonale sobie poradzi pod moją nieobecność. Nie pozwolę, żeby cokolwiek nam przeszkodziło… jak poprzednio. – Z Sandy? – Pożałowała, gdy tylko wypowiedziała to imię. – Przepraszam, nie chciałam. Wzruszył ramionami. – To już historia. Mamy całe życie przed sobą i cholernie cię kocham. Nie powtórzę dawnych błędów. Jasne? – Popatrzył na nią z radosną miną. Odwzajemniła uśmiech. – Nadal planujesz wieczór kawalerski? – To nie będzie dzika impreza. Jutro wieczorem idę na piwo z Glennem i kilkoma kolegami z wydziału, a w piątek u niego przenocuję. Podobno oglądanie panny młodej w dniu ślubu przynosi pecha. – Tak się cieszę, że wreszcie spędzimy trochę czasu we dwoje. – Ja też! Kiedyś nie mogliśmy się od siebie oderwać. Pamiętasz, jak razem braliśmy prysznic i mydliliśmy się nawzajem? Boże, ale mnie to kręciło! – Mnie też! Obiecuję, że w przyszłym tygodniu będziemy to – Mnie też! Obiecuję, że w przyszłym tygodniu będziemy to robić codziennie. Będę cię całego masowała. Już się nie mogę doczekać. Wciąż mi się podobasz, Royu Grace, podobasz mi się jak diabli. Przepraszam, że ostatnio byłam zbyt zmęczona, żeby ci to okazać. – Wzajemnie, moja cudna. Pochylił się i pocałował ją. Noah przestał ssać pierś i zaczął płakać. 59 Czwartek, 31 października Red usłyszała płacz. Gwałtownie otworzyła oczy i popatrzyła prosto w oślepiający promień światła, które paliło jej siatkówki jak laser. Zacisnęła powieki. Po chwili ponownie je otworzyła. Tym razem zobaczyła twarz. Bryce. Wpatrywał się w nią. Leżała nieruchomo i również na niego patrzyła. Prosto w oczy. Usiłowała coś powiedzieć, ale strach odebrał jej głos. Spróbowała ponownie. Jeszcze raz. W końcu zdołała wykrztusić: – Czego chcesz? Światło zgasło i nagle Red znalazła się w ciemności. Słuchała. Nasłuchiwała kroków. Trzęsła się z przerażenia. Czy on jest w pokoju? Usłyszała kolejny okrzyk w mroku. Jęk bólu. Wycie. Długi, piskliwy udręczony wrzask. Stuknięcie kubła na śmieci. Dwa walczące koty. Następnie jęk syreny. Niech to będzie policja, proszę! Po chwili syrena ucichła. Warkot taksówki. Trzaśnięcie drzwi samochodu. Krzyki. Kłótnia dwojga pijanych, mężczyzny i wulgarnej kobiety, która ciskała obsceniczne obelgi. Jej towarzysz odpowiadał niewyraźnie w dialekcie scouse. Czy Bryce jest w pokoju? Kolejni ludzie, dwa piętra niżej, wszyscy pijani. Jeden zaczął śpiewać Rule, Britannia! Kolejny wykrzykiwał: „Mewy! Mewy! Mewy!3”. Kibice piłkarscy. Popatrzyła na zegar obok łóżka. Podświetlana wskazówka Popatrzyła na zegar obok łóżka. Podświetlana wskazówka pokazywała drugą osiemnaście. – Mewy! – Pieprzyć mewy! – Nigdy nie próbowałem. Kolejny wybuch śmiechu. Pijacy narzucający swoje żarty ludziom śpiącym w okolicznych domach. Miała ochotę wzywać pomocy. Pomocy od bandy pijaczków? Dostała gęsiej skórki na nogach, brzuchu, rękach. Czy Bryce tu jest? Wyciągnęła rękę, uważając, by nie przewrócić wody, znalazła lampę i wcisnęła guzik. Słabe światło zalało niewielki pokój. Była sama. Serce tłukło jej się w piersi. Zabrała komórkę ze stolika nocnego i zatrzymała kciuk nad numerem 1, pod którym miała zapisany numer posterunkowego Spofforda. Znieruchomiała, wytężając słuch. Kłócąca się para gdzieś poszła, ale pijacy pozostali i zaczęli śpiewać kibicowską przyśpiewkę ku chwale Mew. Chciała wstać z łóżka i sprawdzić mieszkanie, ale była zbyt przestraszona, by wyjść z sypialni do przedpokoju. Dlatego nadal leżała bez ruchu, słuchając pijackich śpiewów i przekomarzań. Nasłuchiwała jakichkolwiek dźwięków dobiegających z mieszkania. Nagle usłyszała męski głos. „Sto trzydzieści cztery osoby zginęły, gdy zawalił się most kolejowy sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Kalkuty. To jedna z najtragiczniejszych katastrof kolejowych w historii Indii”. Red przetoczyła się i popatrzyła na migające światełko na radiobudziku. Minęła szósta trzydzieści. Przypomniała sobie swoje nocne perypetie i zalała ją fala ulgi. A więc tylko jej się przyśniło, że Bryce świeci jej w oczy latarką i na nią patrzy. To był sen. Zamknęła oczy i na wpół drzemiąc, wysłuchała wiadomości, jak codziennie rano poza weekendami. Dwadzieścia minut później wyślizgnęła się z łóżka i nago Dwadzieścia minut później wyślizgnęła się z łóżka i nago poszła do łazienki. Otworzyła rozsuwane drzwi i skorzystała z malutkiej toalety. Potem przeszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę i przygotować śniadanie złożone z pokrojonych owoców i owsianki. Nagle znieruchomiała. Czyżby pamięć płatała jej figle? Wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Pamiętała, że zostawiła na ociekaczu nieumyte naczynia po śniadaniu, opakowanie po pierogu z rybą, które zamierzała wyrzucić rano, oraz plastikowe pojemniczki po sałacie i niskotłuszczowym jogurcie. Opakowania zniknęły, a naczynia były umyte. Otworzyła szafkę, w której trzymała kosz na śmieci. W pojemniku tkwił czysty, nieużywany czarny worek. Żołądek wywrócił jej się na lewą stronę. Zalała ją fala strachu. Odwróciła się i popędziła do drzwi. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nie, niepewna, czy przypadkiem nie śni. Łańcuch był na miejscu. Przecież Bryce nie mógł się tutaj dostać w nocy. Niemożliwe, by wyszedł drzwiami, skoro łańcuch był nienaruszony. Nie mógł także wyskoczyć z drugiego piętra. Podbiegła kolejno do wszystkich okien i wyjrzała na świat zalany blaskiem wschodzącego słońca. Niemożliwe. Musiałby zostawić jakiś ślad, gdyby wyszedł którymkolwiek z okien. Linę, sznur, przewód. Cokolwiek. Ale jeśli to nie był Bryce, to kto umył jej naczynia i opróżnił śmietnik? Czyżby zrobiła to sama? Wiedziała, że wieczorem zdecydowanie za dużo wypiła. Czy właśnie takie jest wyjaśnienie? Zrobiła to wszystko sama i zapomniała przez swoje pijaństwo? Była pewna, że widziała Bryce’a w środku nocy. Ale przecież łańcuch tkwił na miejscu. Nikt nie mógłby się tutaj dostać drzwiami. Ani zamknąć ich za sobą. Więc jak miałby się tu znaleźć? Na pewno Bryce jej się przyśnił. To jedyne możliwe Na pewno Bryce jej się przyśnił. To jedyne możliwe wyjaśnienie. 60 Czwartek, 31 października Kilka minut przed wpół do dziewiątej rano nadinspektor Roy Grace opuścił swój gabinet z kubkiem kawy w dłoni i kartą identyfikacyjną otworzył drzwi siedziby wydziału do spraw poważnych przestępstw. Przemierzył korytarz, którego obie ściany pokrywały tablice z przypiętymi zdjęciami z miejsc zbrodni, wykresy i wycinki z gazet dotyczące ostatnio rozwiązanych spraw, i wszedł do pokoju operacyjnego numer jeden. Było to obszerne, nowoczesne, przewiewne pomieszczenie wyposażone w trzy duże owalne stanowiska pracy, przy których zasiadał jego zespół. Do ścian przymocowano trzy tablice. Na jednej wisiały zdjęcia z pola golfowego Haywards Heath, oznaczone strzałkami i odręcznymi komentarzami nakreślonymi czerwonym, czarnym i zielonym markerem. Na drugiej znajdowały się portretowe fotografie Bryce’a Laurenta. Trzecią zajmował schemat organizacyjny dotyczący Bryce’a, a także dwa zdjęcia Red Westwood. Jedno z nich zrobiono w Brighton, przed barem z owocami morza, a drugie na tarasie z widokiem na Morze Śródziemne, gdzie Red stała z kieliszkiem szampana w dłoni. W czyjejś komórce odezwał się staromodny dzwonek. W powietrzu unosił się zapach jajek na boczku – detektyw sierżant Guy Batchelor pochylał się nad gorącą kanapką kupioną w kawiarni Trudie’s znajdującej się kilka kroków od biura. Kiedy Grace poczuł ten zapach, żołądek ścisnął mu się z głodu. Minęło dużo czasu od wpół do szóstej, gdy przed wyjściem z domu zjadł talerz owsianki. Sierżant Bella Moy siedziała z nieodłącznym opakowaniem czekoladek Maltesers, czytając dokumentację sprawy, którą wcześniej otrzymali wszyscy członkowie zespołu. Norman Potting wszedł do pokoju, niosąc tekturowy kubek z kawą, a Grace zauważył potajemne uśmiechy, które wymienili z Bellą. Uśmiechnął się do siebie, zadowolony, że zagubiona Bella wreszcie wygląda na szczęśliwą. Cieszył się także ze względu na Normana. Życie osobiste tego starego wygi było serią katastrof, zwłaszcza za sprawą tajskiej żony, która kilka miesięcy temu koszmarnie go oszukała. Byli obecni także dwaj młodzi, bystrzy detektywi posterunkowi, Alec Davies i Jack Alexander, paru innych lojalnych ludzi – niedawno awansowany detektyw sierżant Jon Exton, Guy Batchelor i David Green, kierownik sekcji zabezpieczającej miejsca zbrodni. Oprócz nich w pokoju operacyjnym znajdowali się inspektor James Biggs z drogówki, analityczka Keely Scanlan specjalizująca się w systemie informacyjnym HOLMES, Becky Davies zajmujący się reaserchem, Tony Gurr z wydziału do spraw podpaleń, podiatra Haydn Kelly, którego metody analizy ludzkiego sposobu poruszania się okazały się bezcenne w dwóch ostatnich sprawach prowadzonych przez Grace’a, inspektor Gordon Graham, specjalista z wydziału przestępstw finansowych, oraz Ray Packham. Grace zaczekał na pojawienie się kolejnych dwóch posterunkowych, Franceski Jamieson i Liz Seward, które rano zwerbował do terenowego zespołu śledczego, po czym usiadł przy swoim stanowisku pracy z regulaminem i notatkami, które przygotowała mu asystentka. Zajrzał do notatek, a następnie otworzył regulamin i zapisał datę oraz godzinę zebrania. – Dzień dobry – powiedział. – Witam wszystkich na pierwszej odprawie związanej z operacją Mrówkojad, mającą na celu zbadanie okoliczności domniemanego zabójstwa doktora Karla Thomasa Murphy’ego, którego zwęglone zwłoki znaleziono w czwartek rano, dwudziestego czwartego października, na polu golfowym Haywards Heath. – Uznano go za ruchomą przeszkodę czy gracze mogli wykonać drop? – spytał Norman Potting, krztusząc się ze śmiechu. Kilka osób chichotało, ale natychmiast uciszył je surowy wzrok Grace’a. – Dziękuję, Norman. Zachowaj swoje golfowe żarty na inną okazję, dobrze? – Przepraszam, szefie. – Potting zwrócił się w stronę Belli, jakby szukał uznania, ale ona go zignorowała, sięgając po czekoladkę. Chwilowo rozkojarzony, Grace zauważył duży wydruk kadru z kreskówki Mrówka i mrówkojad ze stojącym na baczność jasnoniebieskim tępym mrówkojadem, który jakiś żartowniś przykleił do wewnętrznej strony drzwi. W policji w Sussex stało się tradycją przyczepianie w tym miejscu obrazków odnoszących się do nazw ważnych operacji. Ten pojawił się szybciej niż zazwyczaj. – Zanim zacznę, muszę poinformować was wszystkich, że będę nieobecny od najbliższej soboty do piątku ósmego listopada rano – oznajmił Grace. – Biorę ślub i wyjeżdżam w krótką podróż poślubną z Cleo. Inspektor Branson będzie mnie zastępował w tym okresie. Branson, który siedział dwa krzesła dalej, podniósł rękę. Nadinspektor wskazał tablicę, na której znajdowała się seria zdjęć Bryce’a Laurenta. Na jednym z nich miał na sobie T-shirt w paski i szorty; na innym biret absolwenta uczelni i togę; kolejne pochodziło z amerykańskiego zakładu karnego, a Bryce stał na nim obok miarki wzrostu z tabliczką z numerem na szyi. – Ten człowiek jest naszym głównym podejrzanym i musimy go jak najszybciej znaleźć. Łączymy go także z serią podpaleń, do których doszło w mieście w ostatnim tygodniu. Podejrzewamy, że naprawdę nazywa się Thomas William Cheviot. Pod tym nazwiskiem odsiadywał trzyletni wyrok w stanowym więzieniu w Filadelfii za napaść na swoją dziewczynę. Według detektywa, z którym rozmawiałem, poważnie ją poturbował. Nie mamy do czynienia z miłym gościem. Znów zajrzał do notatek. – Thomas Cheviot ma mnóstwo innych tożsamości. Ostatnią, o której wiemy, jest Bryce Laurent. Poprzednimi były między innymi Pat Tolley, Derek Jordan, Michael Andrews i Paul Riley. Dzięki współpracy z filadelfijską policją mamy jego odciski palców i próbkę DNA. Jest sprytny, dobrze się ubiera, mówi z klasą i jest pod każdym względem czarującym człowiekiem. W tej chwili może być wszędzie na świecie. Ale z powodów, które wkrótce staną się jasne, uważam, że przebywa w okolicy i przygotowuje się do ataku. Jeszcze raz zerknął na notatki. – Wiemy, że Bryce Laurent… tak będziemy go nazywać, żeby uniknąć nieporozumień… pracuje jako iluzjonista. Znakomicie zna się na pirotechnice i uwielbia fantazjować. W Stanach Zjednoczonych udawał pilota American Airlines oraz bankowca, a w Wielkiej Brytanii podawał się za kontrolera lotów na lotnisku Gatwick. Jako Pat Tolley zdobył uprawnienia do produkcji fajerwerków w Wielkiej Brytanii. Sprawdziliśmy adres, pod którym zarejestrował działalność. To strefa przemysłowa w Suffolk, ale dawno się stamtąd wyniósł. Wiemy także, że jest utalentowanym rysownikiem. Napił się wody. – Po raz kolejny skorzystałem z usług psychologa behawioralnego, doktora Juliusa Proudfoota, którego niektórzy z was pewnie pamiętają z bardzo owocnej współpracy w ramach operacji Houdini, sprawy Shoemana. Dołączy do nas podczas kolejnych odpraw. Doktor Proudfoot uważa, że Laurent Bryce ma niezwykle wysoką opinię o sobie i zdradza wszystkie objawy klasycznej osobowości narcystycznej. Oto, co dokładnie powiedział: Narcyzm to bardzo niebezpieczna cecha, często pojawia się u ludzi, którzy nie byli kochani w dzieciństwie. W dorosłym życiu ten brak miłości rekompensują im przesadna wiara we własne możliwości, arogancja, nierozsądne oczekiwania, rozchwianie emocjonalne, agresywne wahania nastrojów, a także – co niezwykle ważne i zarazem niebezpieczne – typowy dla psychopatów brak empatii. Następnie Grace pokrótce zrelacjonował związek Bryce’a z Red Westwood i przekazał obecnym, czego dotychczas dowiedział się o pożarach. Kiedy skończył, zaczął zarysowywać plan działań dla swojego zespołu. Najpierw oddelegował posterunkowych Jacka Alexandra i Aleca Daviesa do terenowego zespołu dochodzeniowego i zlecił im przesłuchanie wszystkich członków Haywards Heath, którzy znajdowali się na terenie klubu po południu bądź wieczorem dwudziestego trzeciego października lub rano dwudziestego czwartego. – Potrzebuję listy wszystkich osób spoza klubu, które tamtego dnia przebywały na polu golfowym – dodał. – Zaczynając od ludzi z ulicy, którzy wykupili pojedynczą grę lub nabyli coś w klubowym sklepiku, przez pracowników klubu, po kurierów dostarczających przesyłki. Poza tym… to nie będzie łatwe zadanie… musimy się dowiedzieć, jakie maszty telefonii komórkowej znajdują się w okolicy, a potem porozmawiać z wydziałem telekomunikacji i zdobyć listy połączeń z odpowiedniego przedziału czasowego. Możliwe, że napastnik zadzwonił do kogoś, by poinformować, że „zadanie wykonane”. Jeśli tak, musimy się dowiedzieć do kogo. Norman Potting uniósł rękę, a Grace skinął głową. – Spróbuje pan skontaktować się z ludźmi z programu Crimewatch, szefie? – Tak, już się z nimi skontaktowaliśmy i są zainteresowani. Ale następny odcinek wyemitują dopiero za dwa tygodnie. Planujemy także wyznaczyć nagrodę. – Zwrócił się do sierżanta Extona: – Jon, ty zajmiesz się wywiadem, wliczając kontakty z tajnymi informatorami. – Następnie popatrzył na Pottinga. – Znamy ostatni numer komórki Bryce’a Laurenta. Idź do wydziału telekomunikacji i sprawdź, czy uda ci się namierzyć jego ruchy, a przede wszystkim sprawdź, czy ten numer wciąż jest aktywny. Napił się kawy i znów zajrzał do notatek. Potem wskazał dwa zdjęcia Red Westwood. – Kazałem je przeanalizować. Zrobiono je cyfrowym aparatem Motorola. Jesteśmy w stanie ustalić dokładne miejsce i czas wykonania zdjęć oraz odległość, w jakiej znajdowała się osoba, która je zrobiła. Pani Westwood powiedziała mi, że Bryce Laurent jest zapalonym fotografem. Ma dziesiątki zdjęć jego autorstwa, które przedstawiają nie tylko ją, ale także pejzaże z Sussex i innych miejsc. Przejrzyj jej albumy i sprawdź, czy uda ci się ustalić, jaka jest jego ulubiona okolica – polecił Pottingowi. Ten posłusznie pokiwał głową. Grace popatrzył na sierżant Moy. – Bello, jeśli Bryce Laurent odpowiada za te pożary, możliwe, że poparzył się, gdy je wywoływał. Sprawdź izby przyjęć wszystkich szpitali w okolicy i dowiedz się, czy pojawiły się tam jakieś osoby z poparzeniami i czy daty tych zgłoszeń pokrywają się z pożarami. Podiatra Haydn Kelly stał w odległości kilku metrów i cierpliwie czekał na swoją kolej. – Haydn, dziękuję, że zjawiłeś się tak szybko – powiedział do niego Grace. – Wieczór, kiedy zginął doktor Murphy, był bezchmurny, ale przez poprzednie dwie doby spadło dużo deszczu. Słyszałem, że na miejscu zostały wyraźne ślady butów. – Zgadza się – potwierdził Kelly. – Ale na razie nie udało mi się dopasować ich do próbek z naszych baz danych. – Ale dałbyś radę wypatrzyć w tłumie osobę, która zostawiła te ślady, na podstawie jej chodu? – spytał Grace. – Jeśli istnieje nagranie tej osoby, to owszem, ze stuprocentową skutecznością. Grace zwrócił się do inspektora Gordona Grahama z wydziału przestępstw finansowych. Podejrzanych często daje się namierzyć dzięki przeprowadzanym transakcjom. Większość ludzi ma karty kredytowe i debetowe. Każda transakcja jest odnotowywana, a coraz więcej sprzedawców idzie na rękę policji i nie przyjmuje płatności gotówką. Inspektor Graham pokrótce przedstawił, jakie działania podejmie jego najlepsza śledcza, Emily Gaylor. Nagle zawibrowała wyciszona komórka Grace’a. Na ekranie nie wyświetliło się imię i nazwisko dzwoniącego. Roy z zasady nie odbierał połączeń w trakcie zebrań, ale coś mu podpowiadało, że to pilna sprawa. Miał rację. Dzwonił posterunkowy Rob Spofford. Coś się wydarzyło. W jego głosie pobrzmiewał niepokój. Grace dał znać Glennowi Bransonowi, by pokierował dalszą częścią odprawy, i wyszedł z pokoju, trzymając komórkę przy uchu. 61 Czwartek, 31 października Po wyjściu na korytarz Roy Grace zamknął drzwi pokoju operacyjnego i powiedział do Roba Spofforda: – Opowiadaj. – Przepraszam, że pana niepokoję, ale muszę przesłać panu maila, którego właśnie otrzymała Red Westwood. Jest w nim duży załącznik. Grace czasami miał problemy z czytaniem załączników na telefonie. – Przejdę do swojego gabinetu i sprawdzę na komputerze. Zadzwoń do mnie za dwie minuty. Pośpiesznie przeszedł korytarzem, machnięciem ręki odprawił sekretarkę, która chciała z nim porozmawiać, usiadł przy swoim biurku i otworzył skrzynkę mailową. Po chwili przyszedł mail od Spofforda. Grace kliknął na załącznik. Na ekranie pojawił się narysowany jak dziecięcą ręką, ale dopracowany obrazek, częściowo czarno-biały, częściowo kolorowy. Przedstawiał płynący po wzburzonym morzu jacht z dwiema postaciami w kabinie, mężczyzną i kobietą. Wokół jachtu pływały rekiny, widać było ich płetwy grzbietowe. Z samego środka łodzi wznosiły się płomienie obejmujące grotżagiel i fok. Na ich tle widniało jedno słowo: BUM! Po chwili zadzwonił telefon. – Roy Grace – rzucił Grace, odebrawszy połączenie. – Widział pan załącznik? – Tak, o co w tym wszystkim chodzi? – Nie wiem, czy pani Westwood wspominała panu, że Bryce – Nie wiem, czy pani Westwood wspominała panu, że Bryce Laurent lubi rysować? – Owszem. – Odczuwa patologiczną nienawiść do jej rodziców, zwłaszcza matki. Uważa, że to ona zatruła ich związek. – Ponieważ wynajęła prywatnego detektywa, który odkrył prawdę o nim? – Właśnie. – Więc co oznacza ten dziwaczny rysunek? To jakiś chory żart? – Myślę, że to coś więcej. Rodzice pani Westwood mogą być w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Mają dziesięciometrowy jacht, którym dzisiaj zamierzają pożeglować z Chichester na przystań w Brighton, gdzie jednostka ma przezimować. Możliwe, że to żart, ale, moim zdaniem, Bryce mógł umieścić na pokładzie ładunek zapalający albo nawet wybuchowy. Dzięki służbie w Armii Terytorialnej znakomicie zna się na budowie bomb, a licencja na produkcję fajerwerków umożliwia mu dostęp do materiałów wybuchowych. – Wiemy, skąd wysłano tego maila? – Ja nie wiem. Nie jestem specjalistą od takich rzeczy. Może ktoś z wydziału przestępstw komputerowych nam powie. Grace ponownie popatrzył na rysunek i po plecach przebiegł mu dreszcz. Pod jego dziecięcą prostotą kryło się coś złowieszczego. Kliknął na ikonkę wydruku. Kiedy drukarka hałaśliwie pracowała, spytał: – Czy oni już wypłynęli? – Pani Westwood mówi, że próbowała dodzwonić się do rodziców, wiedząc, że zamierzają wcześnie wyruszyć. Sygnał cały czas się urywał, ale przez chwilę słyszała głos matki, która powiedziała, że właśnie tracą zasięg. – Czyli są na morzu? – Na to wygląda. ` Grace przez chwilę się zastanawiał. – Jak długo będą płynąć? – Według pani Westwood, około sześciu godzin, w zależności – Według pani Westwood, około sześciu godzin, w zależności od tego, czy użyją silnika, czy będą polegać tylko na wietrze. Grace zwrócił uwagę na skuteczność Spofforda. Posterunkowy był bystry i przenikliwy. W przyszłości nadałby się do jego zespołu. – Jak się nazywa ten jacht? – Red Margot. To imiona obu córek. Ojciec chyba bardzo lubi wino. Historię pewnie też, miał ochotę dodać Grace. – Nie możemy ryzykować. Musimy czym prędzej zabrać ich z jachtu. Czy pani Westwood może się jakoś komunikować z rodzicami? – Mówiła, że mają na pokładzie radio, ale raczej nie będą nasłuchiwać transmisji z lądu. Grace wiele lat temu wybrał się z Sandy na wakacyjny rejs wokół greckich wysp. Z tego, co pamiętał, radio zazwyczaj znajduje się w kabinie. Z pokładu go nie słychać, zakładając, że w ogóle jest włączone. Zaczynał panikować. Ponownie popatrzył na rysunek. Cholera. Jeśli to nie żart, to ile czasu im zostało? Minuty? Godziny? Może już jest za późno. Pobiegł korytarzem, wszedł do pokoju operacyjnego, przeprosił Bransona za to, że mu przerwał, i rzucił wydruk Rayowi Packhamowi. – Zostaw wszystko inne i dowiedz się, skąd to wysłano. – Potem zwrócił się do swojego zespołu: – Czy ktoś z was ma doświadczenie w żeglowaniu? – Nadinspektor Nick Sloan – poinformował Dave Green z zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni. – Ma patent żeglarski. – Gdzie on jest? – Przeniósł się do Londynu do wydziału przestępczości zorganizowanej. – Znajdź go i połącz ze mną. To pilna sprawa. Grace poprosił Bransona, żeby mu towarzyszył, i udał się do swojego gabinetu, po drodze przekazując inspektorowi najnowsze wieści. W gabinecie skorzystał z telefonu stacjonarnego i zadzwonił do inspektora Andy’ego Kille’a, kontrolera z dyspozytorni w Haywards Heath. Szybko zapoznał Kille’a z sytuacją. – Musimy jak najszybciej znaleźć ten jacht i zabrać ich z pokładu. Na pewno mają szalupę ratunkową. Albo z niej skorzystają, albo zabierzemy ich z powietrza. Śmigłowiec jest wolny? Policyjny śmigłowiec obsługujący hrabstwo Sussex stacjonował w Redhill, dokąd niedawno został przeniesiony z Shoreham. – Dotarcie do jachtu zajmie nam dwadzieścia pięć minut – odparł Kille. – Zakładając, że maszyna jest dostępna. Lepiej skorzystajmy z pomocy straży przybrzeżnej, ich śmigłowiec stacjonuje w Lee-on-Solent. Dotrą na miejsce szybciej, a poza tym dysponują kołowrotem, dzięki czemu bez trudu wciągną ich na pokład. W tej chwili chmury wiszą nisko nad kanałem, co zmniejsza widoczność. – Dobrze, powiadom ich. – Jak dużo wiemy o położeniu Red Margot? – Bardzo niewiele. – Mamy opis jachtu? – Chwileczkę. – Grace zakrył mikrofon i zwrócił się do Bransona: – Połącz się z panią Westwood. Potrzebujemy dokładnego opisu łodzi i numerów na żaglach. Lepiej ty do niej zadzwoń, bo już się znacie. Branson pokiwał głową. – Będę wszystko wiedział za kilka minut – powiedział Grace do telefonu. – W porządku – rzucił Kille. – W zeszłym roku namierzałem łódź transportującą narkotyki. Bardzo mi wtedy pomogły morskie służby celne. Kontaktowałem się z ich dowódcą, Jamesem Hodge’em. Dam panu ich numer. – Dobrze, zawiadom straż przybrzeżną. Za jakiś czas się do ciebie odezwę. Grace zapisał numer, przerwał połączenie, poprosił Glenna o wywołanie na ekran komputera mapy południowego wybrzeża, od zatoki Chichester do przystani w Brighton, po czym wybrał otrzymany numer. James Hodge zgłosił się dopiero po kilku minutach, które Grace spędził na nerwowym bębnieniu palcami o biurko i wpatrywaniu się w mapę na monitorze. Dowódca morskiej służby celnej okazał się spokojnym i rzeczowym człowiekiem. – Czym mogę służyć? – spytał. – Musimy pilnie zlokalizować dziesięciometrowy jacht płynący z zatoki Chichester na przystań w Brighton. Dwuosobowej załodze grozi niebezpieczeństwo. Możliwe, że na pokładzie jest ładunek wybuchowy, więc musimy ich zabrać z jachtu. Czy możemy liczyć na pomoc? – Co wiecie o położeniu jednostki? – Tylko to, co panu przekazałem. Nie sądzę, żeby jacht od dawna był na morzu. – Jednostki o wyporności powyżej trzystu ton na całym świecie muszą stale mieć włączony automatyczny system identyfikacji. Lżejsze, takie jak szukany jacht, czasami korzystają z tego systemu, ale rzadko włączają go w ciągu dnia, chyba że we mgle, bo bardzo obciąża akumulator. Podejrzewam, że nie wie pan, czy takie urządzenie znajduje się na pokładzie? – Nie wiem. Hodge przez chwilę się zastanawiał. – Z Chichester do Brighton zazwyczaj płynie się kanałem Looe, oddalonym jakieś dwie mile od brzegu, chyba że ktoś chce uniknąć wykrycia. – Nie sądzę, żeby mieli ku temu powody. To szanowana para emerytów. – Sprawdzę, czy w zatoce Shoreham albo przy falochronie na przystani w Brighton potwierdzą ich kurs. Przy obecnych warunkach wietrznych taki jacht powinien płynąć z prędkością pięciu do sześciu węzłów. Wiemy, kiedy wypłynęli? – Podejrzewamy, że mniej więcej godzinę temu – odparł – Podejrzewamy, że mniej więcej godzinę temu – odparł Grace. – Radar powinien ich wykryć. Chmury są dzisiaj nisko, co utrudnia obserwację ze śmigłowca. Ale wygląda na to, że uda nam się zawęzić obszar poszukiwań do kilku mil kwadratowych. Ile mamy czasu? – W ogóle go nie mamy – odparł Grace z naciskiem. Zadzwonił telefon stacjonarny. Dave Green przekazał, że nadinspektor Sloan jest na łodzi gdzieś na Atlantyku i nie będzie z nim kontaktu, dopóki sam nie zgłosi się przez radio. Grace popatrzył na rysunek. Czuł się bezradny. Znalezienie małego jachtu na kanale La Manche przy słabej widoczności nie będzie łatwe. Modlił się, aby mieli automatyczny system identyfikacji i go włączyli. Jeśli jeszcze nie jest za późno. Zadzwoniła komórka. Inspektor Kille poinformował, że śmigłowiec straży przybrzeżnej wystartował i dotrze do Chichester w ciągu dziesięciu minut. Następnie ruszy na wschód wzdłuż kanału Looe, trzymając się poniżej chmur. Drugi śmigłowiec pojawi się w ciągu dwudziestu minut, a dwie jednostki straży przybrzeżnej już płyną we wskazane miejsce, jednak najbliższa dotrze do celu dopiero za godzinę. – Godzinę? – powtórzył Grace. – Miejmy nadzieję, że wcześniej znajdzie ich śmigłowiec. Zawiadomiłem także morską jednostkę saperską – dodał Kille. – Jeśli uratujemy załogę jachtu, nie możemy zostawić niepilnowanej dryfującej bomby. Jeżeli już nie wylecieli w powietrze, pomyślał Grace, ale tego nie powiedział. Żołądek wywracał mu się na lewą stronę. 62 Czwartek, 31 października Red przyjechała do swojego biura wkrótce po dziewiątej, żeby wziąć udział w ważnym zebraniu. Zamartwiała się o rodziców. Zanim wyszła z domu, posterunkowy Spofford zapewnił, że będzie informował ją na bieżąco o postępach w poszukiwaniach jachtu. Ale wieść, że potencjalna pływająca bomba na wąskich wodach kanału wywołała ogólny alarm, wcale jej nie pocieszyła. Marynarka wojenna i straż przybrzeżna prowadziły poszukiwania z powietrza, a do wszystkich jednostek pływających w okolicy wysłano sygnał ostrzegawczy, by trzymały się z dala od jachtu. Wszelkie próby skontaktowania się z nim przez radio jak dotąd zawiodły. Na jachcie byli jej rodzice. Czasami ją irytowali, ale bardzo ich kochała i byli jej znacznie bliżsi niż siostra. Mówiąc w skrócie, byli dla niej wszystkim. A teraz znajdowali się na pokładzie pływającej bomby – jeśli w ogóle jeszcze żyli – i nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Jezu. Ścisnęło jej się serce. To wszystko jej wina. Wprowadziła tego potwora do rodziny, a teraz on ją niszczy. Gdyby tylko nie zamieściła tamtego przeklętego ogłoszenia. Gdyby wcześniej posłuchała matki i nie zabrnęła tak daleko w związku z Bryce’em. Deszcz chłostał chodnik. Jak widać, prognozy o korzystnej pogodzie dla żeglarzy się nie sprawdziły, pomyślała, obserwując staruszkę ze sklepowym wózkiem, która szła z ponurą miną, owinięta przezroczystym płaszczem przeciwdeszczowym, z głową pochyloną pod czerwoną parasolką. Bryce, ty cholerny chory draniu, pomyślała Red, zdejmując płaszcz i siadając przy swoim biurku. Miała stertę dokumentów z nowymi szczegółami dotyczącymi ofert, które musiała wysłać do klientów, a jeszcze przed południem miała iść na oględziny nowej nieruchomości, niewielkiego mieszkania w Poet’s Corner, które właśnie wchodziło na rynek. Po południu czekały ją dwie prezentacje. Nie miała jednak głowy do pracy. Chciała tylko siedzieć i czekać na dzwonek telefonu. Na najnowsze wieści od posterunkowego Spofforda. Kiedy tylko skończyło się zebranie, weszła na swoją skrzynkę mailową i zaczęła kasować niekończący się strumień spamu, który jak zwykle przedostał się przez firmowe filtry. Sprawdzała każdą wiadomość, która mogła pochodzić od Bryce’a, i z ulgą stwierdziła, że nic takiego nie przyszło. Ale tak naprawdę myślała tylko o rodzicach. Jej rodzice. Cudowna mama i tata, miły staruszek, stali się oto zagrożeniem dla tras transportowych. Ponieważ robią to, co kochają, i cieszą się życiem na emeryturze. Są pływającą bombą. Nagle wybiegła z pokoju, wpadła do damskiej toalety, zamknęła za sobą drzwi, podniosła deskę i gwałtownie zwymiotowała do muszli. Wstała, wypłukała usta w umywalce, ochlapała zimną wodą twarz, wytarła ją i wróciła do biurka, gdzie zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu gumy do żucia. Nagle zadzwoniła jej komórka. – Tak? – odpowiedziała natychmiast, niemal tracąc oddech. Dzwonił posterunkowy Spofford i sprawiał wrażenie ponurego. – Red, właśnie dowiedziałem się od inspektora Bransona, że znaleziono i zidentyfikowano jacht twoich rodziców. – Fantastycznie! – zawołała, czując przypływ ulgi. – Cóż – odpowiedział takim głosem, jakby nie podzielał jej entuzjazmu. – Niestety, jest pewien problem. 63 Czwartek, 31 października Hotel Strawberry Fields, wąski budynek w stylu regencji z fasadą z wykuszowymi oknami, stał przy placu z ogrodem niedaleko wybrzeża w Kemp Town. Obok jaskrawoczerwonych drzwi frontowych wisiał szyld z rysunkiem dużej truskawki, a wszystkie wspólne pomieszczenia i niewielkie, eleganckie pokoje urządzono w żywych czerwieniach i bieli. Większość gości zatrzymywała się na jedną noc albo weekend. Byli to albo wyrobieni niezamożni turyści, którzy szukali czegoś nieco lepszego od tradycyjnego nadmorskiego pensjonatu ze śniadaniem, albo kochankowie, którzy przyjeżdżali do Brighton na jedną romantyczną – i często zakazaną – noc. Regularnie pojawiały się też młode małżeństwa w podróży poślubnej. Ale była też garstka stałych bywalców i długoterminowych gości, głównie biznesmenów, którzy cieszyli się sympatią właścicieli, Jeremy’ego Ogdena i Sharon Callaghan, zwłaszcza jeśli zostawali na chude zimowe miesiące. Najdłużej ze wszystkich mieszkał w hotelu samotnik Paul Millet, który wprowadził się przed ponad czterema miesiącami. Pan Millet – przywiązywał wagę do oficjalnych form – wychodził i wracał o nieregularnych porach. Czasami całymi dniami nie opuszczał pokoju. Potem znikał na kilka dni albo nawet tygodni. Ale zawsze płacił na czas, z miesięcznym wyprzedzeniem. Ani właściciele, ani kierownik Strawberry Fields nie wiedzieli o swoim tajemniczym, ale sympatycznym gościu niczego ponad to, co udało im się zobaczyć. Był przystojnym mężczyzną przed czterdziestką z krótkimi czarnymi włosami ułożonymi na żel, mógłby udawać młodszego brata George’a Clooneya. Nosił drogie ubrania, witał wszystkich szerokim uśmiechem, ukazując nieskazitelnie białe zęby, ale nigdy nie wdawał się w rozmowy. Poza tym, w odróżnieniu od niektórych innych samotnych gości, ani razu nie sprowadził sobie nikogo na noc. Jedno nie ulegało wątpliwości – obsesyjnie dbał o porządek, sam ścielił łóżko i codziennie mył kubek i szklankę. Podejrzewali, że załatwia jakieś interesy w mieście, i chociaż nie wiedzieli, czy chodzi o coś legalnego, nie zaprzątali sobie tym głowy, dopóki pan Millet pozostawał grzeczny, utrzymywał nieskazitelny porządek i płacił w terminie. Brighton to Brighton. Przez kilka lat prowadzenia hotelu jego właściciele widzieli już wszystko, a ten człowiek, jak dotąd, nie zrobił niczego niepokojącego. Dzisiaj siedział cicho jak mysz w swoim pokoju. Paul Millet siedział przy niewielkim biurku, a poziome listewki żaluzji zasłaniały go przed zewnętrznym światem. On jednak wyraźnie widział trawnik na środku placu i rozciągające się dalej szare wody kanału La Manche. Rodzice Red byli na tym jachcie. Państwo Westwoodowie. Jeremy i Camilla. Bum! Uśmiechnął się. Jeśli masz wroga, usiądź na brzegu rzeki i czekaj, aż jego ciało spłynie nią w dół. O tak, ten stary chiński wojownik Sun Zi znał się na rzeczy. Co prawda to nie była rzeka, ale prawie. Bum! Ponownie się uśmiechnął i wyjrzał przez okno. Zerknął na ulicę w dole; miał stąd doskonały widok na ludzi wchodzących do hotelu. Zaplanował drogę ucieczki przed wieloma miesiącami, gdy tylko tu przyjechał i zaczął się rozglądać po okolicy. Najpierw tylnymi schodami do włazu prowadzącego na dach, a następnie schodami pożarowymi na ulicę na tyłach budynku. Na drewnianym stole po prawej stała urocza otwarta walizeczka zdobiona wzorami w kształcie truskawek. Wewnątrz znajdowały się dwa kubki z motywem babeczek, kolekcja torebek z herbatą oraz saszetek z kawą, cukier i słodziki. Była dziewiąta trzydzieści. Wstał, napełnił czajnik wodą i włączył go. Kiedy woda się podgrzewała, usiadł przy biurku i otworzył maila od agencji detektywistycznej, którą wynajął. Musiał to zrobić, ponieważ działo się tak dużo, że nie był w stanie za wszystkim nadążyć. A nie chciał niczego przegapić. Za nic w świecie! Zwłaszcza w taki wspaniały dzień jak ten! Może na niebie są chmury, ale nie w jego sercu! Dzisiaj jego serce wypełnia blask słońca. Nieważne, że wynajęcie agencji kosztuje. Jakie znaczenie mają pieniądze? W tych kilku ostatnich dniach jego życia? Nie możesz ich zabrać ze sobą, więc możesz spokojnie wydawać, wydawać, wydawać. Baw się dobrze! Bum! 8.33: Obiekt opuszcza miejsce zamieszkania pieszo i skręca w lewo w Westbourne Terrace, kierując się ku New Church Road. 8.41: Obiekt skręca w prawo, na wschód, w New Church Road, i idzie południową stroną ulicy. 8.53: Obiekt przecina ulicę i wchodzi do supermarketu Tesco. Kupuje kanapkę z tuńczykiem i jabłko, płaci 4,10 funta gotówką. 9.03: Obiekt przechodzi przez ulicę i wchodzi do biura agencji nieruchomości Mishon Mackay. Paul Millet się uśmiechnął. Zwyczajny dzień, mała. A jednocześnie nie taki zwyczajny, prawda? Słuchał jej na słuchawkach, wyczuwając niepokój w jej głosie. Podobało mu się to. O tak, nawet bardzo! – Jaki problem? – spytała Red. – Śmigłowiec straży przybrzeżnej nawiązał kontakt radiowy z twoimi rodzicami. – Nic im nie jest? Są bezpieczni? – Zlokalizowaliśmy ich, ale nie możemy ich zabrać z jachtu. Z powodu groźby wybuchu pilot śmigłowca nie otrzymał zgody na zawiśnięcie nad jednostką. Twoi rodzice muszą opuścić jacht na łodzi ratunkowej albo wyskoczyć za burtę i przepłynąć w bezpieczne miejsce. Jak dotąd, odmawiają zrobienia którejkolwiek z tych rzeczy. Nie jesteśmy pewni, czy są uparci, czy zbyt wystraszeni. – Moja matka zawsze bała się wody, zwłaszcza morza – odpowiedziała Red. – Cholera jasna. – Mimo to żegluje? – zdziwił się Spofford. – Tata to uwielbia, więc mu towarzyszy. Od zawsze. – Mogą zginąć, jeśli zostaną na pokładzie. – Głos Spofforda był śmiertelnie poważny. – Czy mama posłucha ciebie? Red milczała, próbując wyobrazić sobie ten scenariusz. Rodzice na jachcie, śmigłowiec unoszący się w pobliżu. – Będzie musiała – odparła. Po chwili Paul Millet usłyszał rozbrzmiewający pośród trzasków radiostacji znienawidzony głos jej matki. Ponownie się uśmiechnął. Bum! 64 Czwartek, 31 października Zapłaciła taksówkarzowi za kurs z lotniska Heathrow, dała sowity napiwek i wysiadła na chodnik, a za nią dziesięcioletni syn, elegancko ubrany w płaszcz w jodełkę. Kierowca wyjął z bagażnika jej dużą torbę podróżną i plecak chłopca, postawił je u podnóża stromych schodów prowadzących do drzwi frontowych i spytał, czy ma wnieść bagaże. Podziękowała i taksówkarz odjechał. Prawdę mówiąc, potrzebowała chwili na oswojenie się z myślą, że wróciła. Wciągnęła do płuc morskie powietrze, a wtedy do jej umysłu napłynęło mnóstwo wspomnień. Poczuła poruszenie w sercu. Syn szarpnął ją za rękę. – Mamo! – Wskazał mewę unoszącą się zaledwie kilka metrów nad nimi. Matka uśmiechnęła się z nieobecnym spojrzeniem, a potem zamknęła oczy, wsłuchując się w okrzyki mewy i odgłosy ulicznego ruchu. Była atrakcyjną kobietą przed czterdziestką, na głowie miała skórzaną czapkę z daszkiem, spod której wystawały krótkie czarne włosy, a na nosie duże modne okulary przeciwsłoneczne, mimo szarego poranka. W końcu otworzyła oczy. Po lewej zobaczyła czarną poręcz, ładne czarne metalowe latarnie oraz dużą czerwoną truskawkę na białym tle, którą przytwierdzono do ściany jak staroświecki szyld pubu. Nie widziała nazwy pensjonatu, ale to na pewno tutaj, pomyślała. Spodobał jej się elegancki wygląd budynku. Wniosła torbę po schodach, pchnęła białe drzwi z czarno- Wniosła torbę po schodach, pchnęła białe drzwi z czarnobiałym napisem Wolne pokoje i słysząc za sobą stukanie plecaka ciągniętego przez syna, weszła po stromych schodach pokrytych czerwoną wykładziną. Sympatycznie wyglądająca młoda kobieta w różowej bluzce powitała ich z ciepłym uśmiechem. – Dzień dobry, czy mają państwo rezerwację? – Tak. – Na jakie nazwisko? – Lohmann. Recepcjonistka zmarszczyła czoło, przesuwając palec po wydrukowanej liście. – A tak! Frau Lohmann i syn, zgadza się? – Ja. – Po tylu latach instynktownie odpowiedziała po niemiecku. Recepcjonistka wręczyła jej formularz rejestracyjny. – Proszę to wypełnić i podpisać. Kobieta przyjrzała się rubrykom. Imię. Nazwisko. W pierwszej wpisała: Sandy. 65 Czwartek, 31 października To moja wina, myślała przygnębiona Red, jadąc na tylnym siedzeniu radiowozu obok inspektora Bransona. Za kierownicą siedział Tony Omotoso z drogówki i z włączoną syreną szybko przebijał się zatłoczoną ulicą wiodącą wzdłuż zatoki Shoreham. Branson zapewnił Red, że najlepszym sposobem na ukrycie się jest podróż oznakowanym radiowozem, ponieważ nikt specjalnie nie przygląda się policyjnemu samochodowi jadącemu na sygnale. – Przynajmniej są bezpieczni, prawda? – zagadnął ją Branson. Ponuro pokiwała głową, ale pogodna natura masywnego czarnoskórego detektywa nieco ją uspokajała. – Przy odrobinie szczęścia jacht nie wyleci w powietrze. Jedna z łodzi wysłanych przez marynarkę trzyma wszystkie jednostki transportowe z daleka. Pani były oszacował czas rejsu na sześć godzin. Jeśli więc minie dwanaście godzin i bomba nie wybuchnie, być może odholują jacht w bezpieczne miejsce, gdzie będą go obserwować przez kilka dni, a potem wejdą na pokład. Możliwe, że to wszystko oszustwo, prawda? Pokiwała głową, chociaż tak nie uważała. Bryce uwielbiał ją straszyć, ale jego groźby rzadko bywały próżne. Bardziej prawdopodobne, że popsuł się zapalnik zegarowy albo detonator. Popatrzyła na detektywa; czuła się przy nim bezpiecznie, jakby nic złego nie mogło spotkać ani jej, ani jej rodziny. – Oni tak bardzo kochają tę łódź. Jest w naszej rodzinie, odkąd pamiętam. Żeglowanie Red Margot i ogrodnictwo to dwie największe pasje moich rodziców. – Wie pani, co sobie myślę? – Nie. – Wstrzymała oddech, kiedy wyprzedzając sznur pojazdów, pędzili prosto na potężną cysternę. Kierowca najwyraźniej w ogóle nie zwracał na nią uwagi, jakby włączona syrena zapewniała im nieśmiertelność. Przecisnęli się przez niemal nieistniejącą lukę i Red odetchnęła. Potem kierowca ponownie ruszył pod prąd. Po lewej kątem oka dostrzegła komin elektrowni po drugiej stronie zatoki, a po chwili także śluzy i rząd magazynów. Potężne białe zbiorniki rafinerii. Wkrótce znaleźli się w Shoreham, gdzie zlekceważyli tymczasową sygnalizację świetlną ustawioną przez drogowców, zmuszając inne samochody do zjeżdżania im z drogi. Dotarli do ronda, przy którym wznosiło się centrum sztuki Ropetackle; Red przypomniała sobie, że wpadała tam na spotkania dyskusyjne, a w pewną niedzielę także na jazzowy koncert Herbiego Flowersa, na który Bryce zabrał ją w szczęśliwszych czasach. Wkrótce pomknęli tunelem w stronę lotniska Shoreham. Kiedy wyjechali po drugiej stronie i mijali rząd magazynów i hangarów, Red zauważyła obniżający się ogromny czerwono-biały śmigłowiec. – To chyba oni! – zawołał Branson. Kilkaset metrów dalej kierowca zjechał z wąskiej jezdni i zatrzymał radiowóz. Patrzyli z daleka, jak maszyna ląduje z wirującymi śmigłami i zamkniętymi drzwiami. Red odniosła wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim tylne drzwi otworzyły się i ze środka wysunięto kładkę. Potem zauważyła twarz ojca ponad pękatą czerwoną kamizelką ratunkową. Ale nie wyglądał na spokojnego. Z twarzą pociemniałą z gniewu wyglądał jak burzowa chmura. 66 Czwartek, 31 października – Mówię panu, że gdyby na łodzi była przeklęta bomba, tobym ją zobaczył. Żegluję tym jachtem od prawie trzydziestu lat i znam każdą śrubkę, nakrętkę i nit. Na pokładzie nie było bomby. Dlaczego pańscy ludzie nie potrafią tego zrozumieć? – wściekał się ojciec Red na tylnym siedzeniu. – Kochanie, nie możesz być pewien – odezwała się jego żona, próbując go uspokoić. – To bardzo miło ze strony inspektora Bransona, że odwozi was do domu! – powiedziała Red rześko, usiłując zaprowadzić spokój. – Czyli teraz wysadzą tę przeklętą łajbę w powietrze? – spytał ojciec. Jechali teraz znacznie wolniej. Kierowali się na północ drogą A23 i byli na wysokości Pyecombe. – Nie sądzę, proszę pana – odparł Glenn Branson, który zajmował przednie siedzenie pasażera. – Raczej będą ją obserwować. – Następna w lewo – poinformowała kierowcę Red. Zjechali z autostrady, minęli warsztat po prawej stronie, pokonali rondo, a następnie wjechali na wiadukt. Red odwróciła się do matki. – Jak się czujesz, mamusiu? Matka, z włosami potarganymi przez wiatr, sprawiała wrażenie zszokowanej. – Próbowałaś kiedyś wsiąść do szalupy ratunkowej? – Nie. – A potem dać się wciągnąć na pokład śmigłowca? Pasy miałam pod pachami. Myślałam, że rozerwą mnie na pół! – Przynajmniej jesteś bezpieczna, mamo. – I tak byłam bezpieczna, kochanie. Twój ojciec ma rację, tam nie było żadnej bomby. To wszystko sprawka tego okropnego człowieka, prawda? Ze względów bezpieczeństwa policjanci nie chcieli pozwolić, by jej rodzice wrócili do domu. Ale państwo Westwoodowie byli uparci i nie dali się przekonać. Podobnie jak Red, nie mieli zamiaru ulegać Bryce’owi. Dlatego policja musiała się przygotować do zapewnienia całej rodzinie dyskretnej ochrony. W milczeniu przejechali główną ulicą wioski Henfield, po czym skręcili w lewo za piekarnią. Zwolnili, mijając kościół po lewej, a następnie, za malutkim rondem, kolejno pub, kilka domów i rozległe pola uprawne. Droga zwęziła się do pojedynczego pasa. – Za sto metrów po lewej stronie – oznajmiła Red. W ich stronę pędził radiowóz na sygnale. Kierowca zahamował i zjechał na lewo, zbliżając się do żywopłotu. Ale radiowóz skręcił i zniknął im z oczu. – Niech pan jedzie za nim! – zawołała Red, czując nagłe ukłucie niepokoju. Omotoso skręcił w lewo w jeszcze węższą wiejską drogę. Red niemal natychmiast to wyczuła. Cuchnący, ostry dym. Płonąca farba, drewno, plastik. Gdy sto metrów dalej pokonali kolejny zakręt, smród przybrał na sile, a Red poczuła, że zaciska jej się żołądek. Drogę zastawiały dwa wozy strażackie, mniejszy samochód oficera straży pożarnej, kilka radiowozów i policyjny motocykl oraz karetka. Widziała pomarańczowe płomienie bijące w niebo. Pożerające dach domu. Domu jej rodziców. Otworzyła drzwi, jeszcze zanim posterunkowy Omotoso całkowicie się zatrzymał, i wyskoczyła z samochodu, po czym pobiegła przed siebie, omijając tłumek gapiów; przeskoczyła nad dwoma wężami strażackimi i wreszcie dotarła do przedniej ściany domu. – Proszę się cofnąć – odezwała się jakaś kobieta. Red zignorowała ją i rzuciła się naprzód. Cholera. Cholera. Cholera. Łzy spływały jej po policzkach, ohydny dym gryzł ją w oczy. Wydawało się, że każdy centymetr domu trawi ogień. Kawałki płonącej strzechy unosiły się w powietrzu jak ginące resztki chińskich lampionów. Odwróciła się w stronę rodziców i znieruchomiała. Nie chciała widzieć ich twarzy. Nie chciała widzieć niczyjej twarzy. Zakryła oczy dłońmi i załkała. Piętnaście kilometrów dalej, w swoim pokoju w hotelu Strawberry Fields, Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją. Lubił, kiedy Red płakała. To był najmilszy dźwięk na świecie. 67 Czwartek, 31 października – Mamy do czynienia z duchem – powiedział Roy Grace do swojego zespołu na początku wieczornej odprawy. Było kilka minut po osiemnastej trzydzieści i przeniósł spotkanie do sali konferencyjnej w siedzibie wydziału dochodzeniowego, ponieważ pokój operacyjny był zbyt mały, by pomieścić wszystkich biorących udział w operacji Mrówkojad. Od czasu porannych wydarzeń zwerbowano kilka nowych osób, między innymi psychologa behawioralnego, doktora Juliusa Proudfoota, tak że zespół rozrósł się do trzydziestu sześciu osób. Proudfoot był krępym mężczyzną zbliżającym się do pięćdziesiątki, miał małe świńskie oczka, dołki w policzkach i przerzedzone siwe włosy, zaczesane do przodu na żel, co nie wyglądało korzystnie. Na szczęście w parze z kiepskim wyglądem szły nieprzeciętne umiejętności; doktor był specjalistą w swojej branży. Większą część sali zajmował prostokątny stół, przy którym zasiedli wszyscy uczestnicy odprawy. Grace czuł presję przełożonych na podwładnych. Komendant Nicola Roigard poinformował nadkomisarza o swoich obawach dotyczących licznych przypadków podpaleń, a ten z kolei zwrócił się do swojego zastępcy Rigga. Roy wiedział, że wszystko w końcu odbije się na nim. Wszyscy starali się zlokalizować Bryce’a Laurenta, który jednak rozpłynął się w powietrzu. Jak to możliwe, do diabła? Szczegółowo sprawdzano wszystkie znane fałszywe tożsamości Bryce’a Laurenta. Sprawdzano karty kredytowe, ponieważ w obecnych czasach nie mógłby inaczej zapłacić za pokój w większości hoteli; wypożyczalnie samochodów, transakcje zakupu biletów lotniczych i kolejowych, listy pasażerów na promach, stacje benzynowe, restauracje, supermarkety. Jak dotąd, bez skutku. Sprawdzano także okoliczne szpitale, szukając osób, które zgłosiły się na izbę przyjęć z poparzeniami, ale nikogo nie znaleziono. Od kilku dni nikt nie dzwonił spod numeru, który przekazała im Red Westwood, co wcale nie dziwiło Roya Grace’a. Bryce niemal na pewno używał niemożliwych do namierzenia telefonów na kartę, płacił gotówką i nie korzystał z internetu, by uniknąć wykrycia. – Możliwe, że już wyjechał z kraju – zasugerował sierżant Exton. – Może być gdziekolwiek na świecie. – Dlaczego tak uważasz, Jon? – spytał Grace. – Ponieważ znamy tylko niektóre z jego fałszywych tożsamości. Może mieć wiele innych. Niewykluczone, że niezauważony przemknął się przez granicę z paszportem wystawionym na inne nazwisko. Kątem oka Grace zauważył, że do sali wszedł Ray Packham z wydziału przestępstw komputerowych. Półgębkiem przeprosił za spóźnienie, ale wyglądał na podekscytowanego. – Myślę, że Bryce Laurent nie wyjechał – powiedział Grace. – Dlaczego miałby to zrobić? Zastanówmy się, co robi i w jakim celu. Poszukajmy schematu… jeśli rzeczywiście to on za tym wszystkim stoi. Zamordował nowego kochanka Red Westwood. Spalił restaurację, do której zabrał ją na pierwszą randkę i w której, jak się okazało, także Karl Murphy umówił się z nią po raz pierwszy. Ktoś grzebał przy jej volkswagenie garbusie, który stanął w płomieniach, zgadza się, Tony? – Popatrzył na Tony’ego Gurra, szefa wydziału podpaleń. – Tak jest, Roy. Zazwyczaj nie badamy przyczyn pożarów w tak starych samochodach, bo zbyt często mają awarie instalacji. Ale skoro nas poprosiłeś, przyjrzeliśmy się temu przypadkowi dokładniej niż zwykle i znaleźliśmy dowody na to, że ktoś grzebał przy cewce i pompie paliwowej. W ciągu kilku minut po uruchomieniu silnika cewka się przegrzała, a gdy trysnęła na nią benzyna, doszło do zapłonu. Grace podziękował mu i kontynuował: – Laurent wiedział, jak Red Westwood uwielbia ten samochód. Potem wykurzył ją ze sklepu spożywczego, w którym zwykle robiła zakupy, i wykorzystał zasłonę dymną, by założyć jej na palec pierścionek zaręczynowy, który kiedyś jej podarował. Następnie śmiertelnie ją wystraszył, zostawiając rysunek damy kier na lustrze i przysyłając jej obrazek przedstawiający wybuch na jachcie jej rodziców. A kiedy wszyscy skupialiśmy na tym uwagę, podpalił ich dom, dom rodzinny Red Westwood. – Znów popatrzył na sierżanta Extona. – Naprawdę uważasz, że on już skończył, Jon? Bo ja nie. Sądzę, że realizuje swoją chorą misję, która ma na celu wystraszenie pani Westwood poprzez puszczenie z dymem wszystkiego, co jest jej bliskie. Ale jeszcze nie osiągnął celu. Jeszcze nie skończył. Badałem inne przypadki obsesji i, moim zdaniem, ten facet dopiero się rozkręca. Najgorsze jeszcze przed nami. Nie wierzę, że wyjechał. Jest tutaj, w Brighton. Mogę się założyć. – To prawda, szefie – zgodził się z nim Ray Packham. – Mogę was do niego zaprowadzić! 68 Czwartek, 31 października Red nie miała apetytu ani ochoty na rozmowę. Siedziała z rodzicami przy wczesnej kolacji w jadalni nadmorskiego hotelu Quincey w Eastbourne i przesuwała widelcem po talerzu grillowanego halibuta, podczas gdy ojciec kroił stek, a matka bawiła się kurczakiem. – Dobry kawałek wołowiny – odezwał się ojciec. – Niezły kurczak – dodała matka. Potem zapadła głucha cisza. Jadalnia była sympatyczna. Nieco staroświecko urządzona, z miłą i troskliwą obsługą. Przez nieszczelne okno wpadało zimne powietrze, a na zewnątrz panowała ciemność. Podobnie jak w sercu Red. Policja umieściła jej rodziców w tym hotelu, twierdząc, że tutaj nic im nie grozi. Zarejestrowali się pod przybranymi nazwiskami. Jeśli Red wytężyła wzrok, mogła dostrzec małego sedana zaparkowanego w dalszej części ulicy i dwie siedzące w nim postacie. Zastanawiała się, czy to policjanci w cywilu. Co za gówniana praca, siedzieć przez całą noc w samochodzie i czekać na coś, co z pewnością się nie wydarzy. Bryce nie był głupi. To ona okazała się idiotką, ściągając takie nieszczęście na rodzinę. Ich dom doszczętnie spłonął. Wspomnienia. Zdjęcia. Wszystko. Przepadło. Z jej winy. Jedyną dobrą wiadomością był fakt, że jacht wciąż nie Jedyną dobrą wiadomością był fakt, że jacht wciąż nie wyleciał w powietrze. Odholowano go do odizolowanej przystani, gdzie przez kolejne dwie doby miał pozostawać pod obserwacją saperów z marynarki wojennej. Jeśli nic nie wybuchnie, specjalista wejdzie na pokład i przeszuka łódź. Popijała wino, australijskie chardonnay z silną dębową nutą, zbyt słodkie jak na jej gust, ale smakowało matce, więc ojciec usłużnie zamówił je także dla niej. Alkohol przynajmniej nieco uspokoił Red. Ale musiała uważać, ponieważ wkrótce zamierzała wrócić samochodem do domu, wbrew radom policji. Do domu. Raczej do Fortecy Westwood. Po raz nie wiadomo który przeprosiła rodziców, a oni unieśli kieliszki i powiedzieli, żeby się nie obwiniała. Miała cichą nadzieję, że ojciec za chwilę powie: „Nie przejmuj się, kochanie, takie rzeczy się zdarzają”. Tymczasem odezwała się matka: – Musimy się dowiedzieć, co z łodzią. Ojciec ze smutkiem pokiwał głową. Zupełnie jakby dom był tylko dodatkiem, a najważniejszy w ich życiu był jacht. – Obiecali, że nie wysadzą jej w powietrze – przypomniał żonie. – Zamierzali ją obserwować. – Naprawdę was przepraszam – powtórzyła Red. – Za co? – spytał ojciec. – Za to, że postawiłam was w takiej sytuacji. Za to, że ten drań podpalił wasz dom. – Nie wiemy, czy to sprawka Bryce’a – odparła matka. Red wbiła w nią wzrok, zupełnie jakby matka urwała się z choinki. – Ależ tak – rzuciła. – Możecie mi wierzyć. – Czy pani już skończyła? – spytał kelner, ze zmarszczonym czołem spoglądając na jej niemal nietkniętą porcję. Pokiwała głową i wzruszyła ramionami. Nigdy w życiu nie czuła się mniej głodna. Godzinę później weszła do swojego mieszkania, upewniwszy się, że włos, który rano umieściła nad drzwiami, pozostał nienaruszony, a następnie założyła oba łańcuchy. Mimo wszystko sprawdziła łazienkę, toaletę, sypialnię, a następnie schron i pozostawiła jego drzwi uchylone, by w razie potrzeby mogła szybko się tam schować. Potem przeszła do salonu, nalała sobie kieliszek wina, zapaliła papierosa i z rozkoszą się zaciągnęła. Zdawała sobie sprawę, że to trochę żałosne, ale chociaż miała trzydzieści jeden lat, jej rodzice nie mieli pojęcia, że pali. Wiedziała, że nie pochwalaliby tego. Na chwilę zgasiła światło, podeszła do okna i popatrzyła w dół, wypatrując nieznajomego samochodu, który mógłby należeć do Bryce’a. Nie zauważyła pilnujących ją policjantów, ale podejrzewała, że są w pobliżu. Zmartwiła się, widząc niewielką furgonetkę zaparkowaną przed budynkiem. Nie było jej tutaj jeszcze pięć minut temu, gdy przyjechała do domu. Przeszył ją lodowaty dreszcz. 69 Czwartek, 31 października Krótko przed dwudziestą Roy Grace skręcił w prawo na końcu Hove Street i pojechał wzdłuż wybrzeża nieoznakowanym fordem, w którym oprócz niego siedzieli Glenn Branson, Ray Packham i Norman Potting. Wzmagający się wiatr utrudniał jazdę. Po lewej rozciągały się trawnik, promenada, a dalej morze; po prawej stały nowoczesne apartamentowce przemieszane z wiktoriańskimi kamienicami. Dobrze znał tę okolicę; on i Sandy mieszkali zaledwie kilka ulic dalej. – To świetny pomysł na wieczór kawalerski – odezwał się Branson. – Pójdziemy się napić z chłopakami, choćby na całą noc. Zgoda? Już nie mogą się doczekać. – Zobaczymy – rzucił Grace. – Nie ma mowy – odparł Branson. – Dopilnujemy, żebyś się nawalił. Grace go zignorował i naprzeciwko kręgielni skręcił w prawo w Westbourne Terrace, ulicę eleganckich wolno stojących i szeregowych wiktoriańskich domów, w większości pomalowanych na biało. Zatrzymał się przy krawężniku. W prawo odchodziła węższa ulica, Westbourne Terrace Mews; po obu jej stronach wznosiły się wiktoriańskie kamienice. Ulica była ciemna, oświetlona tylko latarniami i poświatą miasta. Po prawej stronie stał kolejny nieoznakowany ford, w którym siedzieli Rob Spofford i jedna z posterunkowych. Bezpośrednio przed nimi stała biała furgonetka z ośmioosobowym zespołem wsparcia wezwanym przez Grace’a. To byli najtwardsi funkcjonariusze wyposażeni w kamizelki kuloodporne, specjaliści od utrzymywania porządku, którzy wyważali drzwi i ruszali na pierwszy ogień w każdej konfrontacji. Za rogiem kryła się także jednostka z psami. Czterej detektywi ubrani w płaszcze wyszli na chłodny wiatr i podeszli do samochodu Spofforda. Ten wysiadł, gdy ich zobaczył. – Dobry wieczór – przywitał Grace’a. – Dobry wieczór. Gdzie jest mieszkanie pani Westwood? Skręcili za róg i przeszli brukowaną uliczką na podwórko, niewidoczni z okien na górze. Spofford wskazał niewielki budynek mieszkalny po północnej stronie ulicy. – Okno na drugim piętrze to jej salon. Grace popatrzył w górę. W niektórych oknach paliło się światło, przeważnie za zaciągniętymi zasłonami albo żaluzjami. – Dobrze. – Popatrzył na Raya Packhama. – Z jaką dokładnością jesteś w stanie ustalić, gdzie zrobiono zdjęcie rysunku? Wiedział, że w każdym cyfrowym zdjęciu są zapisane współrzędne miejsca, z którego je zrobiono, chyba że ktoś wyłączy tę funkcję w aparacie bądź telefonie. Rysunek został sfotografowany i przesłany jako plik JPEG, co – według Packhama – zapewne stanowiło nieudaną próbę zamaskowania jego pochodzenia, ponieważ tak naprawdę policja otrzymała kolejną wskazówkę: cyfrowe współrzędne. – Mniej więcej pięćdziesięciu metrów w każdym kierunku, szefie. Rozglądając się po ciemnych budynkach, Grace zorientował się, że w promieniu pięćdziesięciu metrów znajduje się zarówno kamienica po lewej, jak i dwa budynki po prawej stronie. – Nie da się dokładniej, Ray? Packham rozwinął mapę, którą wydrukował z Google Earth, i oświetlił ją latarką. Jedną z jej części zakreślono czerwonym kółkiem, które obejmowało okoliczne budynki. Grace przyjrzał się im z namysłem. Szczególną uwagę zwrócił na okna budynku naprzeciwko bloku Red. Przypomniał sobie dużą sprawę sprzed dwóch lat, gdy pewna lekarka była nękana przez byłego kochanka. Mężczyzna wynajął mieszkanie, z którego mógł ją szpiegować. Czy Bryce Laurent zrobił to samo? Wyglądało na to, że wie o każdym kroku Red Westwood. Mógł zdobywać taką wiedzę na dwa sposoby – dzięki podsłuchowi w jej mieszkaniu albo stałej obserwacji. A może dzięki jednemu i drugiemu. Obserwacja z pobliskiego mieszkania była bardziej efektywna niż z samochodu. Zespół pozostał w cieniu, podczas gdy Grace podszedł do głównego wejścia i sprawdził nazwiska na domofonie; kilku brakowało. Wcisnął guzik przy numerze 3, podpisany R. Fleuve. Niemal natychmiast odezwał się mężczyzna; mówił łamaną angielszczyzną. – Kto tam? – Przepraszam, że pana niepokoję. Jestem z policji. Na którym piętrze pan mieszka? – Na drugim. – Ile mieszkań jest na pańskim piętrze? – Dwa, tak jak na każdym piętrze. – Po której stronie znajduje się pańskie mieszkanie? – Po stronie ulicy. – Jaki numer ma drugie mieszkanie na pańskim piętrze? – Cztery. Chce pan wejść? – Tak, dziękuję. Rozległy się trzask i brzęczenie i Grace pchnięciem otworzył drzwi. Obrócił się i przywołał trzech detektywów, a także ukrytych Spofforda i towarzyszącą mu policjantkę. W normalnej sytuacji użyliby innego sposobu, aby dostać się do budynku, ale potrzebowali informacji o rozkładzie mieszkań i zależało im na czasie. Wszedł do cuchnącego stęchlizną, ciemnego korytarza zaśmieconego ulotkami lokalnej pizzerii oraz chińskiej i tajskiej restauracji, minął dwa rowery zabezpieczone kłódkami i wcisnął włącznik na dole wąskich schodów. Zapaliło się słabe światło. Zaczął się wspinać, a gdy dotarł na drugie piętro, otworzyły się drzwi po lewej i na korytarz wyjrzał szczupły młody mężczyzna z jasną czupryną i okrągłymi okularami w szylkretowych oprawkach, które nadawały mu wygląd intelektualisty. Miał na sobie brudny T-shirt, spodnie od dresu i był boso. – Pan Fleuve? – spytał Grace. – Oui, tak. Grace pokazał mu legitymację. – Może mi pan powiedzieć, kto mieszka nad panem po tej stronie budynku? Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał. – Pod numerem sześć mieszkają… jak to nazwać?… dwie kobiety razem. – Lesby? – podsunął mu Norman Potting. Grace posłał mu zirytowane spojrzenie. – Tak, można tak powiedzieć – odparł Francuz. – A kto mieszka pod numerem piątym? – spytał Grace. – Rzadko go widuję. To mężczyzna. Chyba mieszka sam. Często go nie ma. – A nad nim? – Starsza para… pochodzą z Turcji. A pod ósemką mieszka samotna kobieta po trzydziestce. Pracuje dla American Express. Jest bardzo miła. Grace wyjął iPhone’a i pokazał zdjęcie Bryce’a Laurenta. – Czy to mężczyzna spod piątki? Francuz energicznie pokiwał głową. – Tak, to on. – Mieszkanie numer pięć, jest pan pewien? – Tak sądzę. Numer pięć. Grace podziękował, wbiegł po schodach razem z pozostałymi i mocno zapukał do drzwi. Obok niego stanęło dwóch członków zespołu wsparcia, ciężko uzbrojonych i ubranych w kaski z osłonami. Nikt nie odpowiedział. Rozważył możliwości. Mógł wtargnąć do mieszkania, ale intuicja podpowiadała mu, że Bryce’a nie ma w domu. Postanowił obserwować budynek i czekać. Skontaktował się z centralą i spytał, który sędzia sądu magistrackiego odpowiada za ten rejon. To była Juliet Smith, która mieszkała w pobliżu. Posłał do niej Normana Pottinga, by uzyskał nakaz przeszukania. Potem za pomocą papierowego klina zabezpieczył drzwi budynku przed zamknięciem i razem z pozostałymi wrócił do samochodów, aby obserwować wejście, w nadziei że Bryce Laurent się pojawi. O dwudziestej trzydzieści wrócił Norman Potting, triumfalnie wymachując podpisanym nakazem. Grace podszedł do furgonetki i przekazał wytyczne zespołowi wsparcia. Wygramolili się z pojazdu, ubrani w niebieskie mundury i kamizelki kuloodporne. Jeden z nich trzymał policyjny taran – nazywany „dużym żółtym kluczem” – a inny hydrauliczny sprzęt, który mógł posłużyć do rozepchnięcia ramy wzmocnionych drzwi. Dwaj funkcjonariusze zabezpieczyli wyjście ewakuacyjne na tyłach budynku, a Grace wspiął się po schodach razem ze swoją drużyną, podążając za sześcioma członkami grupy uderzeniowej. Kobieta dowodząca zespołem wsparcia mocno zapukała do drzwi. – Panie Laurent, czy jest pan w domu?! – zawołała. Jak można się było spodziewać, nikt nie odpowiedział. Odsunęła się na bok, a jej kolega, który trzymał oburącz ciężki stalowy taran, odwrócił się do swoich towarzyszy, a następnie wykrzyknął „POLICJA!”, zamachnął się i z całej siły uderzył w zamek. Z głośnym hukiem i trzaskiem pękającego drewna drzwi otworzyły się na oścież. Wszyscy wpadli do mieszkania, wołając „POLICJA! POLICJA!” i przeszywając ciemność snopami światła z latarek. Grace, który wszedł za nimi, znalazł włącznik światła i nacisnął go. Rozbłysła żarówka osłonięta papierową kulą. Ich oczom ukazał się pusty i niemal całkowicie ogołocony pokój z zaciągniętymi tandetnymi zasłonami. Przy niewielkim biurku stało stare krzesło na kółkach, a dziury w jednej ze ścian wskazywały na to, że zdjęto z niej półkę albo wsporniki. Krótki bar śniadaniowy wystawał z kuchni, w której znajdował się zlewozmywak, blat, lodówka, kuchenka gazowa z płytą grzejną oraz wiekowa kuchenka mikrofalowa. Wszystko lśniło czystością. Włożywszy rękawiczki, Grace otworzył lodówkę. Była pusta. – Cholera – mruknął. Nawet jej wnętrze dokładnie wyczyszczono. Przeszedł do pokoju dziennego i otworzył żaluzjowe drzwi, za którymi była niewielka sypialnia, niemal w całości wypełniona podwójnym łóżkiem. Usunięto pościel, pozostawiając goły, nierówny materac. Coraz bardziej zniechęcony, wrócił do pokoju dziennego i wyjrzał przez szparę między zasłonami. Po drugiej stronie ulicy i podwórka, piętro niżej, zobaczył Red Westwood, która spacerując po mieszkaniu z papierosem i kieliszkiem wina, rozmawiała przez telefon. Z kim? 70 Czwartek, 31 października Paul Millet, który siedział przy biurku w hotelu Strawberry Fields, dobrze wiedział z kim. Ze swoją najlepszą przyjaciółką, tą suką Raquel Evans. Musiał słuchać, jak ta jędza go oczernia. Jak wyznaje Red, że od pierwszej chwili go nie lubiła. Od pierwszego spotkania. Czyżby? Więc dlaczego objęłaś mnie, Raquel, i powiedziałaś mi, jaki jestem dobry dla Red? Że ją uszczęśliwiam? Ty przeklęta suko. Przez mikrofon pozostawiony w miejscu, w którym policja nigdy go nie znajdzie, słuchał, jak nadinspektor Roy Grace rozkazuje ekipie z laboratorium przeczesać mieszkanie. Potrzebowali dowodu, że Bryce Laurent tam był. Odcisków palców. Włókien z ubrania. DNA. Ale niczego nie znajdziecie, nadinspektorze. Zawsze będę o krok przed wami. Gwarantuję! Wkrótce po dwudziestej pierwszej usłyszał głos Glenna Bransona. – W porządku, staruszku, zabieramy się stąd. Możemy uznać twój wieczór kawalerski za oficjalnie rozpoczęty. Guy Batchelor, Bella Moy i reszta czekają na ciebie w Bohemii. – Naprawdę nie jestem w nastroju na przyjęcie – odparł Roy Grace. – Myślisz, że masz wyjście? Nic z tego. – Naprawdę? – W sobotę żenisz się z kobietą swoich marzeń. Pamiętasz? – Pamiętam. – Więc wyluzuj! – Nie planowałem, że będę prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa. Branson się uśmiechnął. – Czy John Lennon nie powiedział, że życie to wszystko, co ci się przydarza, gdy jesteś zajęty snuciem innych planów? – Mniej więcej. – Więc na to nie pozwól. – Jasne. – Mówię poważnie. Mogę poprowadzić tę sprawę, dopóki nie wrócisz. Grace odpowiedział cicho, tak by pozostali go nie usłyszeli: – Czy mi się wydaje, czy masz lekką słabość do pani Westwood? Branson nagle się zawstydził. – Dlaczego tak myślisz? – Widziałem, jak na nią patrzyłeś podczas przesłuchania. – Jest na czym zawiesić oko. Grace się uśmiechnął. Wciąż się szczerzył, gdy schodził po schodach przed przyjacielem, ale przestał, gdy na dole stanęła mu na drodze atrakcyjna blondynka z dziennikarskim notatnikiem. – Nadinspektor Grace? Jestem Siobhan Sheldrake z „Argusa”. Czy mógłby mi pan coś powiedzieć o tej operacji? Przez chwilę się zastanawiał, po czym uśmiech powrócił na jego twarz. – To mój kolega, inspektor Branson. On chętnie z panią porozmawia. Odsunął się i patrzył, jak przyjaciel nieskładnie odpowiada na pytania. Ostatecznie udało mu się przekazać właściwy komunikat. Policja pilnie potrzebowała pomocy obywateli do ujęcia Bryce’a Laurenta. Szczegóły zostaną podane podczas porannej konferencji prasowej. Gazeta bardzo by pomogła, gdyby wydrukowała zdjęcie poszukiwanego, jego nazwisko i wszystkie znane fałszywe tożsamości oraz numery kontaktowe do policji i organizacji Crimestoppers. – No dobrze, jesteśmy po służbie – rzucił Branson, kiedy wsiedli do samochodu. – Teraz zabierzemy cię na miasto i kompletnie spijemy. Grace postanowił się nie opierać. W tej chwili jego zespół nie był już w stanie nic zdziałać, więc mogli wrócić do pracy wczesnym rankiem. Poza tym rzeczywiście miał ochotę się napić; zaczynał się denerwować ślubem. Kochał Cleo z całego serca, ale czuł, że wnosi do ich związku mnóstwo nierozwiązanych problemów. Miał wrażenie, że niezależnie od tego, jak bardzo szczęśliwi jesteśmy w życiu, zawsze wisi nad nami jakaś czarna chmura. Bał się, że coś może zburzyć to niesamowite szczęście, jakie od wielu miesięcy czuł dzięki Cleo, a teraz także dzięki synkowi. 71 To wszystko wydaje się takie nierzeczywiste, pomyślał Roy Grace, stojąc obok Glenna Bransona przed werandą kościoła w Rottingdean. Dzwony głośno biły nad ich głowami, a wczesnopopołudniowe słońce świeciło oślepiająco z błękitnego nieba, jakby był środek lata, a nie późna jesień. Roy miał wrażenie, że ktoś przekręcił gałkę potencjometru i wzmocnił wszystkie bodźce. Nawet kamienne mury saskiego kościoła lśniły. Złoty zegar na wieży błyszczał w słońcu jak ciało niebieskie. A Grace drżał z podniecenia. Obaj byli ubrani w cylindry i szare surduty. Goście weselni szli asfaltową dróżką prowadzącą przez cmentarz, parami i pojedynczo, witali się z nimi, po czym wchodzili do kościoła, gdzie dwaj mistrzowie ceremonii, Guy Batchelor i Norman Potting, również ubrani w surduty, wręczali im kartki z przebiegiem nabożeństwa. – Ze strony pana czy panny młodej? – pytali. Nie rozpoznawał połowy gości – rodziny i znajomych Cleo. W uroczystości brała udział nieprawdopodobna liczba osób. Niemożliwe, aby wszystkich zaprosili? Ogarnęła go panika na myśl, że się nie pomieszczą. Branson pocieszająco poklepał go po ramieniu. – Trzymasz się jakoś, staruszku? – Tak. – Grace posłał mu nerwowy uśmiech. Cholera, cały się trząsł. – Czuję się, jakbyśmy byli na planie Czterech wesel i pogrzebu – powiedział Branson. – Obędziemy się bez pogrzebu – rzucił Grace z uśmiechem, – Obędziemy się bez pogrzebu – rzucił Grace z uśmiechem, zadowolony ze wsparcia kolegi. Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson w olśniewającym galowym mundurze i jego elegancka żona, której strój wieńczył asymetryczny szary słomkowy kapelusz z krótką woalką. Martinson uścisnął Grace’owi dłoń. – Gratuluję, Roy. To wielki dzień! Trafiła się wam wspaniała pogoda. Bogowie chyba wam sprzyjają! – Tak, panie nadkomisarzu, dziękuję – powiedział Grace, po czym zwrócił się do pani Martinson: – Proszę wybaczyć śmiałość, ale cóż za wspaniały strój! Po chwili pojawili się asystent naczelnika Rigg, ubrany w smoking, i przewyższająca go wzrostem jasnowłosa żona. – Dobra robota, Roy – zaświergotał Rigg. – Pobieracie się w uroczy dzień! – Przeniósł wzrok na Bransona. – A więc przejmujesz dowodzenie w przyszłym tygodniu. – Zgadza się. Przykro mi, że pan odchodzi, ale gratuluję awansu. – Dziękuję. Jestem pewien, że Cassian Pewe sprawdzi się na moim stanowisku. – Rigg wyraźnie unikał spojrzenia Grace’a. Nowa biała koszula pana młodego, którą Branson wybrał dla niego w sklepie w Lanes, była sztywna i niewygodna. Przeklinał się za to, że nie włożył jej kilka razy, aby nieco ją zmiękczyć. Po kilku minutach, podczas których kilkoro policjantów i ludzi ze służb pomocniczych, których Roy z pewnością nie zapraszał, przeszło obok niego, dziękując mu za zaproszenie, Branson objął go ramieniem i lekko uściskał. – Panna młoda za chwilę przyjedzie. Czas dać czadu. Weszli do kościoła. Ksiądz Martin, w sutannie z białą stułą, mocno uścisnął dłoń Grace’a. – Pamiętasz, co ci mówiłem, Roy? Odpręż się i ciesz chwilą! Grace jeszcze nigdy w życiu nie był taki zdenerwowany. – Staram się! Następnie kapłan zwrócił się do Bransona: – Ma pan obrączki? Ten przez chwilę ze spanikowaną miną gorączkowo Ten przez chwilę ze spanikowaną miną gorączkowo obmacywał garnitur, dopóki nie przypomniał sobie, że ma obrączki w kieszeni kamizelki. Pokiwał głową uspokajająco. Pan młody i jego drużba ruszyli środkiem kościoła. Grace z uśmiechem witał kolejne osoby, niektórym machając ręką. Gdy zajęli miejsca w pierwszej ławce po prawej stronie, posłał nerwowy uśmiech matce i siostrze Cleo, a także jej innym krewnym, których poznał dopiero przed chwilą. Zaraz po tym organy zaczęły grać Kanon D-dur Pachelbela. Grace wstał i obejrzał się z niepokojem, a wtedy po raz pierwszy tego dnia zobaczył Cleo, która wyglądała olśniewająco w oszałamiającej długiej kremowej sukni, z włosami upiętymi we fryzurę, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widział. Kiedy ona i jej ojciec powoli szli w jego stronę razem z trzema druhnami, uświadomił sobie, jak bardzo kocha tę niezwykłą kobietę. Wreszcie ujął jej dłoń. – Wyglądasz przepięknie – wyszeptał. – Ty też nie najgorzej się prezentujesz! – odpowiedziała. Kiedy stanął razem z Cleo naprzeciwko księdza Martina, docierały do niego tylko niektóre słowa kapłana. Miłość Boga Ojca Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa I dar jedności w Duchu Świętym Niech będą z wami wszystkimi. Ludzie odpowiedzieli: I z duchem twoim. Następne kilka minut zatarło mu się w pamięci. Co jakiś czas zerkał na Cleo. Miał wrażenie, że bije od niej światło. Małżeństwo to dar Boga w stworzeniu… W radości i czułości cielesnego zespolenia… Małżeństwo to droga życia uświęcona przez Boga… Nikt nie powinien go zawierać z błahych lub samolubnych powodów, Ale z czcią i odpowiedzialnie w obecności wszechmogącego Boga. Roy i Cleo teraz wejdą na tę drogę. Wyrażą wobec siebie nawzajem swoją wolę Oraz złożą uroczyste śluby. Ich znakiem staną się obrączki, które wręczą sobie nawzajem. Módlmy się razem z nimi, by Duch Święty prowadził ich i wspomagał Aby mogli spełniać wolę Bożą… Przez całe swoje wspólne ziemskie życie. Ksiądz zamilkł na dłuższą chwilę. W końcu zaczął mówić dalej: Najpierw jednak muszę spytać, czy ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie może zawrzeć związku małżeńskiego. Znów zapadła długa cisza. Nagle z tyłu kościoła rozległ się głośny i wyraźny kobiecy głos. – Ja znam! Jestem jego żoną! Zszokowany i przerażony Grace się obrócił. Na końcu świątyni stała Sandy. 72 Piątek, 1 listopada Roy Grace gwałtownie otworzył oczy i wbił wzrok w ciemność. Łapczywie chwytał powietrze i dygotał. Jego poduszka, włosy i całe ciało były wilgotne, a prześcieradło nasiąkło potem. Rozejrzał się, oszołomiony i spanikowany, nie mając pojęcia, gdzie jest. Miał spieczone usta i czuł ostry, pulsujący ból głowy. O cholera. Gdzie ja jestem, do diabła? Łóżko było wąskie, twarde i za krótkie. Przypomniał sobie, że jest w domu Bransona. Wyciągnął rękę w poszukiwaniu włącznika światła, uderzył o coś twardego i po chwili usłyszał brzęk tłuczonego szkła i bulgot wody. Cholera. Znalazł telefon i w słabym blasku ekranu zobaczył rozbitą szklankę leżącą na boku i kałużę wody wokół swojego zegarka i chustki. Był w malutkim pokoju z różową szafą i rzędem pluszowych misiów na podłodze. Zrozumiał, że to pokój jednego z dzieci Bransona, które do soboty miały zostać w domu jego siostry. Wszystko zaczynało do niego wracać. Poprzedniego wieczoru wynajęli prywatną salę w barze Bohemia w Brighton. Zebrał się cały jego zespół. Potem chłopcy poszli do Grace, klubu ze striptizem przy North Street. Pijani gliniarze z ogolonymi głowami wciskali dziesięcioi dwudziestofuntowe banknoty za bieliznę tancerek. Gapili się lubieżnie i ślinili. Wlewali w siebie kolejne drinki. Dlaczego nasza psychika podpowiada nam, że jeśli skusimy się na jeszcze jedną brandy, następnego dnia poczujemy się lepiej, niż gdybyśmy jej nie wypili? Zobaczył na ekraniku iPhone’a, że jest za pięć piąta. Potrzebował wody. Paracetamolu. Musiał się odlać. Żałował, że nie jest w domu w łóżku z Cleo. Przez dłuższą chwilę leżał w blasku światła, zbyt zmęczony, żeby się ruszyć, rozmyślając, ulegając ponuremu nastrojowi. Sen był tak rzeczywisty. Przerażająco prawdziwy. Widział Sandy. Co, u diabła, chce mu powiedzieć jego umysł? Jest piątek rano. Jutro się żeni. Nagle ogarnął go strach. A jeśli Sandy wciąż gdzieś tam jest? Jeśli naprawdę pojawi się na ich ślubie? Daj spokój, została oficjalnie uznana za zmarłą. Nie żyje. Drżał. Ale ten przeklęty sen był taki rzeczywisty. Uruchomił aplikację latarki w iPhonie, wstał z łóżka, poczłapał na korytarz i przyświecając sobie, znalazł łazienkę. Zapalił światło, wysikał się, a potem otworzył szafkę i szczęśliwym trafem znalazł opakowanie paracetamolu. Wrzucił do ust dwie tabletki, odkręcił zimną wodę, pochylił głowę i popił lekarstwo świeżą kranówką. Poczłapał z powrotem do sypialni, z trudem otworzył okno i położył się, całkowicie nagi, rozkoszując się nocnym powietrzem, które chłodziło mu twarz i ciało. Zanim Cleo zainteresowała się filozofią, studiowała psychologię, a w ramach zajęć zajmowała się między innymi analizą snów. Wiele mu o tym opowiadała. W snach pojawiają się nasze nierozwiązane problemy. To miało sens. Nic dziwnego, że Sandy pojawiła się na jego ślubie. Odepchnął od siebie ten sen i wszystkie dotyczące go myśli. Niebezpieczny typ, znany jako Bryce Laurent, jest na wolności i stanowi realne zagrożenie dla Red Westwood. Ile cholernych tożsamości ma ten człowiek? I gdzie teraz jest? 73 Piątek, 1 listopada Ostatni wieczór nie był dobrym pomysłem, przemknęło przez głowę Grace’a, gdy patrzył na zmęczone twarze kolegów, którzy o ósmej trzydzieści rano zgromadzili się wokół stołu konferencyjnego, by wziąć udział w odprawie w ramach operacji Mrówkojad. Połowa jego zespołu dochodzeniowego do rana piła i zabawiała się w klubie ze striptizem, chociaż byli w trakcie śledztwa i polowania na zabójcę. Guy Batchelor, Jon Exton i Norman Potting mieli zamglone spojrzenia i do niczego się nie nadawali. Zazwyczaj elegancki podiatra Haydn Kelly wyglądał, jakby przenocował w zaroślach. Jedynymi dwoma osobami, które bawiły się na wieczorze kawalerskim, ale wciąż miały w sobie choć odrobinę energii, byli Dave Green z zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni i Glenn Branson. Ten drugi poważnie podszedł do swojej roli drużby i przez cały wieczór nie tknął alkoholu. Cholera, oby tylko nie dowiedział się o tym komendant Nicola Roigard, który słynął ze zdecydowanych poglądów na kwestie odpowiedniego zachowania i podejścia do służby. A podstępny Cassian Pewe, który od poniedziałku miał zostać przełożonym Grace’a, miałby używanie, gdyby poznał prawdę, chociaż chyba nikt nie zrobił niczego złego. Grace popatrzył na zegarek. Minęły prawie cztery godziny, odkąd zażył paracetamol, więc uznał, że już może połknąć kolejne dwie tabletki. Wycisnął je z blistra i popił szklanką wody. Jak dotąd, nic nie było w stanie złagodzić rozdzierającego bólu głowy. W jego wnętrzu czaił się lęk, jakby w każdej chwili mogło się wydarzyć coś straszliwego. Nawet kupiona w pobliskiej budce z burgerami Trudie’s potężna, tłusta, skwiercząca kanapka ze smażonym jajkiem i boczkiem, którą w siebie wmusił i popił colą, a która zazwyczaj od razu mu pomagała, tym razem nie odniosła żadnego efektu, przynajmniej na razie. Chryste, weź się w garść, człowieku, pomyślał. Jutro bierzesz ślub z kobietą, którą kochasz. Popatrzył na swoje notatki z zebrania i otworzył regulamin. Obok leżał egzemplarz dzisiejszego wydania gazety „Argus”. Nagłówek na pierwszej stronie głosił: POLOWANIE NA PODPALACZA Z BRIGHTON. Również na pierwszej stronie znajdowały się zdjęcie Bryce’a Laurenta i lista jego fałszywych nazwisk, a temat poruszono także w porannych wiadomościach. Może ktoś wkrótce rozpozna Laurenta na ulicy. – Jak informowałem wczoraj, dopóki nie wrócę z podróży poślubnej pod koniec przyszłego tygodnia, dowodzenie nad operacją Mrówkojad tymczasowo będzie sprawował inspektor Branson, który poprowadzi także dzisiejszą odprawę. Skinął głową na kolegę. – No dobrze, ludzie – odezwał się Glenn Branson i przerwał, żeby zajrzeć do notatek. – Aha, wczoraj wieczorem, dzięki informacjom wywiadowczym otrzymanym od wydziału przestępstw komputerowych, przeprowadziliśmy nalot na mieszkanie przy Westbourne Terrace w Hove, które Bryce Laurent wynajmował pod jednym z fałszywych nazwisk. Kiedy weszliśmy do środka, okazało się, że podejrzany zdążył opróżnić i opuścić lokal. Wysyłam terenowy zespół dochodzeniowy, żeby porozmawiał ze wszystkimi okolicznymi mieszkańcami i dowiedział się, czy wczoraj albo w poprzednich dniach widzieli, jak ktoś ładuje rzeczy do samochodu. Laurent groził śmiercią rodzicom Red Westwood, a wczoraj spłonął ich rodzinny dom, dlatego zakładamy, że to on jest sprawcą. Musimy czym prędzej schwytać tego człowieka. Red Westwood zdaje sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa, ale koniecznie chce prowadzić normalne życie. Uważa, że w ten sposób pokaże Bryce’owi Laurentowi, że z nią nie wygra. Z naszego punktu widzenia ta sytuacja ma jedną zaletę: pozostając na widoku, Red Westwood wabi Laurenta. Może nam to umożliwić zastawienie pułapki, ale tym nie będziemy się teraz zajmować. Nie sądzę, żeby Laurent wyjechał, ale możliwe, że postanowił na jakiś czas się ukryć. Jedno jest pewne, ma wyszukany gust. Gdziekolwiek się zaszył, na pewno wydaje pieniądze. A jeśli używa kart kredytowych, pozostawia trop. Zwrócił się do Gordona Grahama z wydziału przestępstw finansowych. – Chciałbyś coś nam przekazać, Gordon? – Owszem. – Graham wskazał na tablicę, na której znajdowały się zdjęcia Red Westwood i Bryce’a Laurenta oraz zapisana na czerwono data ich rozstania. – Mniej więcej dwa miesiące później Bryce Laurent zaczął wypłacać duże ilości gotówki w placówce banku HSBC przy Ditchling Road w Brighton. Pieniądze pochodziły z majątku jego matki, głównie ze sprzedaży jej domu. Zaniepokojony kierownik banku z zawodowej życzliwości postanowił porozmawiać z Laurentem o tych wypłatach. Chciał się dowiedzieć, czy jego klient nie jest szantażowany, nie padł ofiarą oszustwa albo nie ma problemu z hazardem. Laurent kazał mu pilnować własnego nosa. Do dziewiątego września wypłacił w sumie ponad siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów, całkowicie czyszcząc konto, które następnie zamknął. – Czy ulokował gdzieś te pieniądze? – spytał Grace. – Jak dotąd, nie udało nam się tego dowiedzieć. Sprawdzamy banki, kasy oszczędnościowo-budowlane i poczty w całej Wielkiej Brytanii, żeby dowiedzieć się, czy w tamtym okresie albo później nie dokonano gdzieś dużych wpłat gotówkowych, ale na razie bez powodzenia. – Po co ktoś miałby wypłacić taką ilość gotówki? – spytał sierżant Batchelor, tłumiąc ziewnięcie. – Skoro odziedziczył majątek po matce, nie może być mowy o praniu brudnych pieniędzy. – Narkotyki? – zasugerował posterunkowy Alec Davies. – Narkotyki, hazard, szantaż, przemyt do innego kraju, gdzie zagraniczna waluta jest w cenie – odpowiedział Graham. – Albo chciał żyć i swobodnie podróżować bez pozostawiania po sobie finansowego śladu. Na razie świetnie mu się to udaje. Jestem w kontakcie z londyńską policją, która dysponuje największą finansową bazą danych w kraju. Współpracowałem z ich komendantem, Adrianem Leppardem, gdy był jeszcze szefem policji w Kent. Otrzymali listę wszystkich pseudonimów Laurenta. Szukają transakcji i wypłat dokonanych pod którymkolwiek z tych fałszywych nazwisk. Ale to wymaga mnóstwa pracy. Laurent wybierał sobie popularne nazwiska. Dave Green podniósł rękę, a Branson skinął głową. – Jeśli opuścił swoje mieszkanie i pozostaje w pobliżu, to musi gdzieś mieszkać, szefie. – Słusznie – zgodził się Roy Grace. – Dzisiaj rano poślemy mundurowych do wszystkich hoteli, pensjonatów i agencji wynajmu w mieście i okolicach. Wezmą zdjęcie Laurenta i listę fałszywych nazwisk i spróbują go namierzyć. Już się tym zająłem; pomaga nam nadinspektor Watson z John Street. Ale biorąc pod uwagę to, co powiedziałeś, musimy sprawdzić także klientów, którzy płacili gotówką. Zadzwoniła komórka. Motyw z Jamesa Bonda. Norman Potting poczerwieniał, włożył rękę do kieszeni i wyciszył telefon. Po chwili odezwał się iPhone Grace’a. Ten popatrzył na ekran i zobaczył, że to centrala. – Roy Grace, słucham – odezwał się najciszej jak potrafił. – Panie nadinspektorze, dzwoni jakiś mężczyzna, który chce koniecznie porozmawiać z policją o operacji Mrówkojad. Podobno przeczytał o niej w „Argusie” i może mieć jakieś istotne informacje. Podczas gdy telefonistka go łączyła, Grace wymknął się z sali i zamknął za sobą drzwi. – Detektyw nadinspektor Grace. Czym mogę służyć? Mężczyzna robił wrażenie pewnego siebie i nieco aroganckiego. – Wiem, kim jest wasz podpalacz, nadinspektorze – oznajmił. – Czyżby? – spytał Roy Grace z powątpiewaniem. Ani trochę nie podobał mu się głos tego człowieka. – Może mi pan zaufać. – Jak się pan nazywa? – To nieistotne. Proponuję, żebyście przyjrzeli się jednemu ze strażaków na posterunku straży pożarnej w Worthing, Mattowi Wainwrightowi. To wasz sprawca. – Niech pan powie coś więcej. Mężczyzna się rozłączył. Grace oddzwonił do centrali i spytał, czy telefonistka ma numer mężczyzny, ale, zgodnie z podejrzeniami, ten dzwonił z zastrzeżonego numeru. Przez chwilę się zastanawiał. Anonimowe informacje bywają niezwykle cenne, ale równie często okazują się żartami, które przynoszą policji potężne straty. Zawsze ciężko jest ocenić, czy ma się do czynienia z prawdą. Nie spodobał mu się głos dzwoniącego; było w nim coś bardzo nieprzyjemnego. Może jakiś mściwy kolega tego strażaka? Drzwi się otworzyły i z sali wyszedł Glenn Branson. – Wszystko w porządku, staruszku? Grace pokiwał głową. – Jesteś zielony na twarzy. Chyba powinieneś wrócić do łóżka. – Nic mi nie będzie. – Grace pokazał mu telefon. – Właśnie ktoś zadzwonił w sprawie artykułu z „Argusa”. Dostaliśmy nazwisko strażaka w Worthing. Ale dzwoniący był jakiś dziwny. – Bryce Laurent kiedyś był strażakiem. – Cholera, on był wszystkim – odparł Grace. – Wiemy gdzie? Wrócili do sali konferencyjnej i Grace zlecił posterunkowemu Jackowi Alexandrowi, by skontaktował się z posterunkiem straży pożarnej w Worthing i dowiedział się, czy pracuje tam Matt Wainwright; Becky Davies poprosił o sprawdzenie, czy Bryce Laurent kiedykolwiek służył w straży pożarnej, a jeśli tak, to kiedy i gdzie. Kiedy Glenn Branson zajrzał do swoich notatek, by przejść do kolejnego punktu odprawy, odezwał się natarczywy dzwonek wewnętrznego telefonu. Guy Batchelor popatrzył pytająco na Bransona, a kiedy ten skinął głową, podniósł słuchawkę. – Sierżant Batchelor, operacja Mrówkojad. Zapadła cisza i wszyscy wbili wzrok w sierżanta, jakby wyczuwając po jego mowie ciała, że to coś ważnego. Rzeczywiście. Batchelor podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę, a następnie odwrócił się w stronę Bransona; patrzył to na niego, to na Grace’a. – Dzwoniła Gwen Barry ze straży granicznej z terminalu w Folkestone. Na nagraniach z monitoringu zauważono Bryce’a Laurenta posługującego się jedną ze znanych nam tożsamości: Paula Rileya. Wczoraj wieczorem o dwudziestej trzeciej dwadzieścia pięć był w sklepie wolnocłowym, gdzie kupił whisky i papierosy, a następnie odjechał toyotą, numer rejestracyjny Grażyna Violetta Zero Sześć Karol Barbara Natalia, i wsiadł do pociągu do Calais. – Na kogo jest zarejestrowany samochód? – spytał Grace. – Został wypożyczony z Avisu i odebrany cztery dni temu z ich placówki na lotnisku Gatwick. – Sprawdźmy, czy tamtejsi pracownicy potwierdzą tożsamość Laurenta. Branson pokiwał głową i coś zanotował. Wczoraj wieczorem przy Eurotunelu, pomyślał Grace. Dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć. We Francji było o godzinę później, więc, biorąc pod uwagę półgodzinną podróż, pociąg dotarł na miejsce około pierwszej. To wystarczyło, by Bryce Laurent mógł być teraz w dowolnym miejscu w Europie. Albo, jeśli pojechał na lotnisko, w dowolnym miejscu na świecie. Ale dlaczego? Owszem, miał na pieńku z rodzicami Red Westwood, lecz ich Owszem, miał na pieńku z rodzicami Red Westwood, lecz ich konflikt był nieistotny w porównaniu z pretensjami, jakie żywił wobec samej Red. Wyjazd z kraju nie miał sensu. Nagle coś mu przyszło do głowy. Odwrócił się w stronę Bransona. – Glenn. – Tak, szefie. – Połącz mnie z Red Westwood. Niecałą minutę później Branson wręczył mu swojego iPhone’a. – Pani Westwood? Przepraszam, że panią niepokoję, ale to pilne. Może to pytanie wyda się pani dziwne, ale czy Bryce Laurent pali? – Nie – odpowiedziała. – Zdecydowanie nie. Patologicznie nienawidzi papierosów. Grace zmarszczył czoło. – A whisky? – Whisky? Na przykład szkocka? – Tak. – Nie, jej też nie znosi. Pija tylko szampana i dobre białe wino. – Dziękuję, bardzo nam pani pomogła. – Rozłączył się i zwrócił do swoich kolegów, którzy patrzyli na niego ze zmarszczonymi czołami. – Guy, połącz się z tamtą kobietą ze straży granicznej. Spytaj, jak duży obszar obejmuje ich monitoring. Chcę dostać wszystkie nagrania pokazujące Laurenta, jak najszybciej. Wszystkie nagrania z nim i bez niego, z każdej kamery wewnątrz i sklepu wolnocłowego, i w jego pobliżu od chwili, gdy zauważono go po raz pierwszy. Zadzwoń do Kent; niech czym prędzej prześlą nam te materiały drogą cyfrową. 74 Piątek, 1 listopada O dziesiątej pięćdziesiąt Guy Batchelor zadzwonił do nadinspektora Grace’a, który był w swoim gabinecie i próbował przed zakończeniem służby ostatniego dnia przed urlopem odpowiedzieć na wszystkie pilne maile ze swojej skrzynki. Batchelor poinformował, że dotarły nagrania z monitoringu z Folkestone. Dziesięć minut później Grace usiadł razem z Bransonem, Batchelorem i Packhamem w niewielkiej sali projekcyjnej w siedzibie głównej wydziału dochodzeniowego. Pierwsze, co zobaczyli na ekranie, gdy Packham puścił nagranie w kolorze i niezłej jakości, był Bryce Laurent, ubrany swobodnie w skórzaną kurtkę, spodnie i buty. Szedł przez parking dla samochodów w stronę terminalu Eurotunelu i szyldu sklepu wolnocłowego. Przystanął, żeby się rozejrzeć, obracając się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Nie wygląda jak człowiek na zakupach, który szuka drogi, pomyślał Grace, ale jak ktoś, kto pozuje. – To na pewno on? – spytał Batchelor. – Wygląd zgadza się ze wszystkimi zdjęciami, które widziałem – odparł Grace i popatrzył na Bransona, szukając potwierdzenia. Ten pokiwał głową. – To on. Nagle Laurent zrobił coś dziwnego; powoli obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym wolnym krokiem, jakby miał mnóstwo czasu, ruszył w stronę drzwi wejściowych do budynku. – Po co to zrobił? – zdziwił się Branson. – Ten piruet. – Zaraz ci wyjaśnię, jeśli przeczucie mnie nie myli – powiedział Grace. Następna część nagrania pochodziła z zamontowanej wewnątrz budynku kamery o niższej rozdzielczości. Uchwyciła Laurenta, który stał plecami do niej, brał dwa kartony papierosów z półki i wkładał je do drucianego koszyka. Powoli się obrócił, a potem wyszedł z kadru. Następna kamera również uchwyciła go od tyłu, gdy oglądał półkę z whisky. W końcu wybrał trunek i włożył dwie butelki do koszyka. Obrócił się w prawo, po czym ponownie zniknął im z oczu. Grace zanotował godzinę na nagraniu: 23.33. – Ray, możesz znaleźć nagranie z kamery przy kasie? – zwrócił się do Packhama. Zobaczyli kilka kolejnych ujęć z wnętrza sklepu, gdy Packham przełączał się pomiędzy kamerami. Po chwili na ekranie pojawił się wyraźny obraz zarejestrowany przy kasach. Grace popatrzył na zegar: 23.32. Odczekał kilka minut, a kiedy zegar wskazywał 23.38 odezwał się do Peckhama: – W porządku, Ray, a teraz pokaż mi wnętrze terminalu wolnocłowego. Zacznijmy o dwudziestej trzeciej trzydzieści dwie. Po chwili pojawił się obraz z kamery. 23.32. Potem 23.33; 23.34; 23.35. O 23.36 Laurent wyszedł z budynku i przeciął parking. Miał puste ręce. – Co zrobił z zakupami? – spytał Guy Batchelor. Grace pokręcił głową. – Niczego nie kupił. Nie pali i nie lubi whisky. – Coś przegapiliśmy? – odezwał się Branson. – Myślę, że nie – odpowiedział Grace. – Chciał się tylko upewnić, że kamery go zobaczą. Chodziło mu o to, żebyśmy wiedzieli, że jest przy Eurotunelu i opuszcza kraj. Bo zależy mu na tym, abyśmy uwierzyli, że wyjechał. Tak uważam. – Ale przecież to zrobił, prawda? Mamy nagranie, na którym wsiada do wagonu kolejowego. – Owszem – przyznał Grace. – Wczoraj rzeczywiście pojechał – Owszem – przyznał Grace. – Wczoraj rzeczywiście pojechał do Francji. Ale nie byłbym taki pewien, czy dzisiaj wciąż tam jest. – Czyli to wszystko podstęp, żebyśmy uznali, że wyjechał? – spytał Batchelor. – Nie zdziwiłbym się, gdyby już wrócił – odpowiedział Grace. – Myślę, że najmądrzej będzie założyć, że tak właśnie jest. 75 Piątek, 1 listopada Siedział w dusznej kawiarni, twarz swędziała go pod fałszywą brodą, którą przykleił w wypożyczonej toyocie na pogrążonym w ciemności publicznym parkingu niedaleko terminalu w Calais. Wcześniej dowiedział się z forum dyskusyjnego w internecie, że parking jest darmowy i nie ma na nim kamer monitoringu. Setki ludzi zostawiały tutaj samochody na czas podróży pociągiem do Anglii, więc zapewne minie dużo czasu, zanim ktoś zainteresuje się jego autem. Przy odrobinie szczęścia nawet kilka tygodni. Wtedy już wykona zadanie i zniknie. Dobrze się czuł w ciepłym wnętrzu, a drugi kubek mocnej herbaty z mlekiem pomagał mu się rozgrzać. Przemarzł na pokładzie promu, gdzie spędził całą podróż, żeby nikt go nie zauważył. Potem wczesnym rankiem wybrał się na pieszą wędrówkę przez Dover w ulewnym deszczu. Nikt nie spodziewał się, że tak szybko wróci do Anglii, mimo to postarał się, by nikt nie zobaczył go w porcie, na promie ani przy opuszczaniu pokładu. Z czapką i kapturem na głowie, siedział zgarbiony przy stole pokrytym laminatem, ignorowany przez garstkę innych klientów. Jadł smażone jajka na boczku, sączył gorącą herbatę i udawał, że czyta „Daily Mail”. Nagłówki donosiły o konflikcie między gazetą a przywódcą Partii Pracy. Polityka nigdy go nie interesowała, a teraz miał mnóstwo ciekawszych zajęć. Czekał go pracowity weekend. Na początek ślub! Jak zareagowałaby Red Westwood, gdyby detektyw stojący na Jak zareagowałaby Red Westwood, gdyby detektyw stojący na czele polowania na niego został zabity strzałem z kuszy w prawe oko przed kościołem, w którym przed chwilą wziął ślub? Wyobrażał sobie tę scenę. Uśmiechnięty pan młody, promienna panna młoda, wszyscy krewni i znajomi. Limuzyny z powiewającymi wstążkami. A potem… BRZĘK! Nikt by niczego nie usłyszał. Strzała przeleciałaby im nad głowami. Rozszczepiony grot przeciąłby galaretowatą kulkę oka, wbił się w mózg i z ogromną siłą rozpadł na kawałki. Potem rozległyby się wrzaski! Ale to nie wrzasków na ślubie nie mógł się doczekać najbardziej. Czekał na niemy wrzask w głowie i sercu Red Westwood, gdy ta uświadomi sobie, że nikt, nawet najlepszy detektyw w kraju, nie jest w stanie jej ochronić. Na głośne wrzaski też przyjdzie czas, gdy wreszcie ją schwyta, co stanie się już niedługo. Wrzaski i błagania o litość, na którą nie będzie mogła liczyć. Nie mógł się tego doczekać. Już dawno sobie na to zasłużyła. Żył dla tej chwili. Nic innego mu nie pozostało. Już niedługo, mała! 76 Piątek, 1 listopada Red Westwood siedziała na porannym zebraniu zarządu Mishon Mackay i próbowała skupić się na pracy, ale jeszcze w drodze do biura jej uwagę rozproszył dziwny telefon od nadinspektora Roya Grace’a, który pytał, czy Bryce pali i czy lubi whisky. Po co mu te informacje? Geoff Brady, ich nadgorliwy kierownik, tęgi mężczyzna w garniturze w prążki, wskazywał tablicę na ścianie. W jej górnej części fioletowymi literami zapisano słowo ODLICZANIE oraz sumę 146 900 funtów, która mówiła, jak wiele brakuje im dwa miesiące przed końcem roku do osiągnięcia docelowej sumy prowizji. Pod spodem widniała tabela podpisana NOWE OFERTY, ATRAKCYJNE NIERUCHOMOŚCI, z cenami od 179 950 do 3 500 000 funtów. To był kluczowy miesiąc, twierdził Brady. Ludzie wciąż mieli czas na kupienie nowych domów przed Bożym Narodzeniem. Zachęcał wszystkich do zwiększenia wysiłków i dążenia do przeprowadzania co najmniej piętnastu prezentacji dziennie. Dadzą radę! Red słuchała żargonu, którego musiała się nauczyć. PDS, czyli „przygotowanie do sprzedaży”. BNR – „brak na rynku”. PO – „poniżej oferty”. PN – „pierwsza nieruchomość”. KPW – „kupno pod wynajem”. Kierownik pokazał im gruby ręcznie zapisany rejestr, który zawierał wszystkie instrukcje i szczegóły prezentacji. Chociaż biuro było skomputeryzowane, dla bezpieczeństwa wciąż przechowywali papierowe dokumenty. Każdy z agentów je uaktualniał. Po zakończeniu zebrania Brady umówił się z całym zespołem na drinka po pracy. To była zwyczajowa praktyka w piątki, dodatkowa atrakcja przed najważniejszym dniem tygodnia, sobotą, gdy wszyscy rzucą się w wir pracy. Red wróciła do swojego biurka. Przejrzała listę odwołanych prezentacji, których było ponad dwadzieścia procent. Potem zapoznała się z listą nowych ofert, zwracając uwagę na te mogące zainteresować klientów, z którymi już nawiązała porozumienie i których uważała za swoich, po czym zaczęła do nich dzwonić, a następnie wysyłać maile ze szczegółowymi informacjami. Przygotowywała także wydrukowane egzemplarze przeznaczone do wysłania pocztą następnego dnia. Cieszyła się, że może się na chwilę oderwać od pracy, ale zarazem zdawała sobie sprawę, że nie daje z siebie wszystkiego i wciąż jest roztrzęsiona. Nie była tak pewna siebie ani pełna entuzjazmu jak zwykle. Wiedziała, że właśnie o to chodziło Bryce’owi. Postanowiła, że nie da się pokonać. Ale dzisiaj było jej ciężko. Popatrzyła w prawo, wyglądając przez duże okno na ulicę i supermarket Tesco. Przejechał autobus, po nim taksówka i sznur samochodów. Następnie z jękiem syreny przemknęła żółta karetka. Rowerzysta w żółtej zydwestce żałośnie pedałował w ulewnym deszczu. Pogoda dostosowała się do jej nastroju. Rodzice stracili dom. Ona i siostra także. Przepadły ich dziecięce wspomnienia. Zdjęcia z dzieciństwa obróciły się w popiół. Mama i tata wczoraj postarzeli się o dziesięć lat. I to wszystko przez nią. Kiedy zadzwonił telefon, gwałtownie chwyciła słuchawkę. – Red Westwood – odezwała się z rozpaczliwą nadzieją, że to inspektor Branson albo posterunkowy Spofford dzwonią, by powiedzieć jej, że Bryce Laurent został aresztowany. Ale tak nie było. To był jakiś mężczyzna z amerykańskim akcentem, który dopytywał o ich najdroższą nieruchomość, położony na uboczu dom przy prestiżowej Tongdean Avenue, którego właściciele spędzali większość czasu w innym domu, w Naples na Florydzie. – Żądają trzech i pół miliona? – spytał. – Owszem, proszę pana – odpowiedziała grzecznie, odzyskując nieco animuszu, ponieważ wyczuła potencjalną szansę. Zdobyłaby dużą prowizję. – Widzę, że dom jest na rynku od kilku miesięcy. – To wspaniała nieruchomość. Wzbudza duże zainteresowanie – skłamała. – Taki dom znakomicie nadałby się dla mojej rodziny, żony Michele, naszego syna Brada i mnie. Jestem skłonny zapłacić gotówką, ale cena ofertowa jest nieco przesadzona. Sądzi pani, że właściciele byliby skłonni ponegocjować? – Szczerze zachęcam do obejrzenia nieruchomości. To jeden z najlepszych domów mieszkalnych w Brighton and Hove. Jestem przekonana, że właściciele są gotowi do negocjacji. Znów zmyślała. Właściciele wyraźnie zaznaczyli, że nie spieszy im się ze sprzedażą i nie zamierzają zejść z ceny ofertowej. Ale ten człowiek brzmiał jak potencjalny klient, a jeśli zobaczy dom, być może się w nim zakocha. – W weekend jestem zajęty. Może w poniedziałek? – O której godzinie w poniedziałek by panu pasowało? Właściciele wyjechali, więc mamy duże pole manewru, jeśli chodzi o termin. – Około południa? – Idealnie. Nazywam się Red Westwood. Woli pan, żebym napisała do pana maila czy wysłała broszurę pocztą? – Dziękuję, ale mam wszystkie informacje. – Świetnie. A więc zobaczymy się na miejscu. Czy mogę prosić o nazwisko i numer telefonu komórkowego? – Andrew Austin – odpowiedział, po czym podał jej numer. – Nie mogę się doczekać naszego spotkania, panie Austin. – Ja również, pani Westwood. Nie rozpoznała jego głosu! Bryce Laurent, który stał na Nie rozpoznała jego głosu! Bryce Laurent, który stał na zewnątrz, chroniąc się przed deszczem pod niewielką markizą kawiarni, rzeczywiście nie mógł się doczekać. Podobnie jak Red Westwood. Musiała wpisać do komputera nazwisko Andrew Austina, jego dane kontaktowe i interesujący go zakres cenowy, żeby inni agenci mogli zwrócić się do niego z nowymi ofertami odpowiadającymi jego oczekiwaniom. Ale chociaż pracowała w Mishon Mackay dopiero od niedawna, zdążyła nauczyć się kilku sztuczek. Dlatego przy wpisywaniu danych świadomie zamieniła miejscami dwie cyfry w numerze telefonu. Uśmiechnęła się. Sprzedaż nieruchomości wartej trzy i pół miliona zapewniłaby jej cholernie wysoką prowizję. Zamierzała zadbać o to, by nie przeszła jej koło nosa. 77 Piątek, 1 listopada BRZĘK! Przez celownik teleskopowy swojej kuszy Legacy 225 z włókna węglowego Bryce Laurent prześledził lot aluminiowego bełtu z ołowianym grotem, który pomknął z prędkością osiemdziesięciu metrów na sekundę w stronę wyszczerzonej jasnopomarańczowej dyni nabitej na palik na środku pola w odległości osiemdziesięciu metrów. Bełt przeleciał o ponad metr nad czubkiem celu i z głuchym uderzeniem wbił się w dziką trawę. W Dniu Szakala, jednym z jego ulubionych filmów, który kilkakrotnie oglądał w ciągu ostatnich dni, Szakal, grany przez Edwarda Foxa, ćwiczył przed strzałem w głowę francuskiego prezydenta, biorąc za cel arbuz. Ale wkrótce po Halloween dynie były łatwiejsze do zdobycia. No i korzystając ze scyzoryka, łatwiej było je upodobnić do ludzkiej twarzy. Do twarzy nadinspektora Roya Grace’a. Który jutro bierze ślub. Naciągnął kuszę, nałożył nowy bełt, wyregulował celownik i ponownie wziął Roya Grace’a na cel. Wymierzył w sam środek czoła. – Co pan na to powie, nadinspektorze Grace, główny oficerze śledczy w operacji Mrówkojad? Nacisnął spust, a chociaż potężna broń podskoczyła mu w dłoniach, cały czas trzymał dynię na celowniku. Po chwili zobaczył pomarańczową mgiełkę, gdy bełt rozdarł szczyt celu. Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją. Jakże miło byłoby Bryce Laurent uśmiechnął się z satysfakcją. Jakże miło byłoby zobaczyć, że to samo dzieje się z czubkiem głowy nadinspektora Roya Grace’a, gdy ten jutro po południu będzie stał przed kościołem, pozując do ślubnych zdjęć ze swoją wybranką. Przypomniał sobie, jak wyglądał John F. Kennedy’ego na tylnym siedzeniu lincolna w Dallas, gdy kula snajpera zerwała mu czubek głowy razem z częścią włosów. Ale pewien obraz przemawiał do niego jeszcze bardziej. Kolorowa ilustracja, którą widział w książce do historii, gdy był w szkole. Przedstawiała scenę z bitwy o Hastings w 1066 roku, podczas której łucznik strzelił królowi Anglii, Haroldowi, w oko, przebijając mózg. Bryce Laurent ponownie przeładował kuszę. Lekko poprawił celownik, po czym wymierzył w szparę, którą wyciął na prawo od nosa nadinspektora. W prawe oko. Przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu. Czuł się taki opanowany. Taki spokojny. Jakby to wszystko było częścią jego przeznaczenia. Delikatnie, tak jak go nauczono, nacisnął spust, pokonując jego opór. Potem nacisnął nieco mocniej. I jeszcze mocniej. BRZĘK! Bełt pofrunął. Na chwilę, za sprawą odrzutu, Bryce stracił cel z oczu. Ale niemal natychmiast go odnalazł. Zdążył zobaczyć, jak dynia się rozpada, jakby w jej wnętrzu wybuchła bomba. Nacięcie czubków ołowianych grotów podziałało, pomyślał. Dzięki temu stały się równie śmiercionośne jak pociski dumdum. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Ogromnie zadowolony. Wręcz zachwycony. Dynia rozpadła się na tysiące kawałków. Trafił ją dokładnie tam, gdzie zamierzał, z odległości osiemdziesięciu metrów. Wcześniej zmierzył odległość swojej kryjówki od wejścia do kościoła w Rottingdean. Dzieliło je zaledwie sześćdziesiąt siedem metrów. A zatem będzie mógł strzelić jeszcze precyzyjniej! Podszedł do land rovera, wziął kolejną dynię z bagażnika i nabił ją na palik. Dopóki nie zrobiło się ciemno, ćwiczył strzelanie do dyń na odizolowanej farmie niedaleko swojej fabryki fajerwerków. Przestał, gdy był w stanie za każdym razem wcelować w prawe oko. 78 Piątek, 1 listopada – Jest piątek, pierwszy listopada, godzina osiemnasta trzydzieści – powiedział Glenn Branson do trzydziestu pięciu osób zgromadzonych w sali konferencyjnej w siedzibie wydziału poważnych przestępstw w Sussex House. – Rozpoczynam wieczorną odprawę w ramach operacji Mrówkojad, dochodzenia w sprawie zabójstwa doktora Karla Murphy’ego oraz serii podpaleń w mieście i okolicach, które mogą być ze sobą powiązane. – Zerknął na nadinspektora Grace’a. Ten ocenił, że przyjaciela zjadają nerwy podczas pierwszej samodzielnie prowadzonej odprawy, ale wierzył w jego możliwości. Poza tym czuł się znacznie lepiej niż rano, bo wreszcie pozbył się kaca, w porze lunchu pokonując go tłustym burgerem z frytkami i kolejną porcją coli kupionymi w Trudie’s. Był zadowolony i z optymizmem myślał o czekającym go ślubie, a koszmar z Sandy w roli głównej już się ulotnił z jego umysłu. Skupił się całkowicie na dochodzeniu i ciekawiło go, jak Branson poradzi sobie z poprowadzeniem odprawy. Ekscytował go także najnowszy zwrot w śledztwie. Posłał przyjacielowi pokrzepiający uśmiech. Branson zajrzał do notatek i mówił dalej: – Dzisiaj o szesnastej podczas konferencji prasowej ogłosiłem, że zatrzymaliśmy podejrzanego. Niemal wszyscy zgromadzeni zaczęli cicho wiwatować. Glenn Branson promieniał. – Matt Wainwright, strażak z posterunku w Worthing, został aresztowany po informacji otrzymanej od anonimowego obywatela. Kilka poszlak łączy go z naszym dochodzeniem. Po pierwsze, ekipa badająca miejsce pożaru w Henfield, w domu rodziców Red Westwood, znalazła niedopałek papierosa. Odkryto na nim ślady DNA Wainwrighta. – Przerwał, żeby wszyscy zrozumieli wagę tej wiadomości. – Wiemy, że zatrzymany jest palaczem. Sierżant Exton podniósł rękę. – Poza tym ustaliliśmy, że Bryce Laurent nie pali – dodał. – Właśnie – rzucił Branson. – Drugim elementem są ślady butów znalezione na miejscu zabójstwa doktora Karla Murphy’ego, które dokładnie pasują do podeszwy butów znalezionych w samochodzie Wainwrighta. Podejrzany przyznał, że jest to jedna z dwóch par jego służbowego obuwia, która podobno zaginęła dwa tygodnie wcześniej. Zgłosił ich zniknięcie, obawiając się, że zabrał je jakiś włamywacz. Ochrona zbadała tę sprawę, lecz nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób buty trafiły do jego samochodu. Wainwright twierdzi, że w czasie służby buty stoją obok wozu strażackiego, przy odpowiednich drzwiach, a po służbie są przechowywane w szatni. Nie pamięta, by chował je do swojego samochodu, nie potrafi też podać żadnego powodu, dla którego miałyby się tam znaleźć. – Może same tam poszły – odezwał się Norman Potting. – These boots were made for walking… – zanucił i zachichotał, ale kiedy się rozejrzał, odpowiedziały mu tylko posępne spojrzenia. Branson zwrócił się do podiatry: – Haydn Kelly użyje oprogramowania do analizy chodu, co powinno potwierdzić nasze podejrzenia. – Na chwilę przerwał, żeby zajrzeć do notatek. – Trzecim elementem są ślady benzyny znalezione w bagażniku samochodu podejrzanego. W tej chwili laboratorium próbuje ustalić, czy da się je połączyć z miejscem zbrodni. Z tego, co mi wiadomo, każda partia benzyny ma wyjątkowe cechy rozpoznawcze, coś jakby kod DNA. – Czy to paliwo podsyca nasze podejrzenia? – odezwał się Potting z uśmiechem, niczego nie wnosząc swoim komentarzem. Branson go zignorował. – Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Wainwright jest nie – Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Wainwright jest nie tylko strażakiem, ale także zawodowym iluzjonistą, a według jego kolegów, z którymi dzisiaj rozmawialiśmy, miał ambicję zajmować się tym w pełnym wymiarze. Bryce Laurent również był zawodowym iluzjonistą, oprócz wielu innych rzekomych zawodów. Według wstępnych ustaleń, ci dwaj ze sobą rywalizowali. To daje nam motyw. – Silniejszy niż motyw Bryce’a Laurenta, który chciał się zemścić na Red Westwood za to, że go rzuciła? – spytał Grace. – Mogę się opierać wyłącznie na faktach, szefie – odpowiedział Branson. – Czy to nie ty kiedyś powiedziałeś: „Kto zakłada coś z góry, zazwyczaj ląduje z ręką w nocniku”? Rozległy się śmiechy. Nawet Roy Grace się uśmiechnął. – Owszem, powiedziałem. A więc słucham: jaka jest twoja teoria? – Podejrzewam… zaznaczam, że to tylko podejrzenie… że Bryce Laurent może być fałszywym tropem. Zakładaliśmy, że to on zamordował doktora Karla Murphy’ego, wywołał pożar samochodu Red Westwood, podpalił sklep spożywczy i dom jej rodziców. – A co z przesłanym rysunkiem przedstawiającym wybuch jachtu? – spytał sierżant Exton. Branson popatrzył na Raya Peckhama. – Co jeszcze udało ci się ustalić na temat nadawcy tego rysunku, Ray? – Wiemy, że zdjęcie zrobiono w mieszkaniu Laurenta, chociaż nie udało nam się namierzyć nadawcy. Ale wciąż nad tym pracujemy. Ktokolwiek wysłał to zdjęcie, zna się na korzystaniu z anonimowej poczty elektronicznej. Nie jestem pewien, czy uda nam się go wytropić. – Więc możliwe, że Wainwright zrobił to wszystko – ciągnął Branson – bo chciał wrobić swojego rywala, Laurenta. Dowiedział się o Red Margot, kiedy obaj pracowali na posterunku straży pożarnej w Worthing. Zarekwirowaliśmy z jego domu komputer i wasz zespół nad nim pracuje. Czy już coś znaleźliście? – Jeszcze nie – odparł Packham. – Ale mógł wysłać tego maila skądkolwiek, na przykład z kawiarenki internetowej albo z pracy. Już sprawdzamy te komputery. Branson zwrócił się do sierżant Moy: – Bello, wyślij grupę terenową ze zdjęciem Matta Wainwrighta do wszystkich kawiarenek internetowych w Worthing i okolicy jego miejsca zamieszkania. Niech sprawdzą, czy ktoś go zapamiętał. Pokiwała głową i coś zanotowała. Guy Batchelor podniósł rękę. – Czy Wainwright już kiedyś dopuścił się czegoś, co mogłoby sugerować, że jest do tego zdolny? – Nasi ludzie badają jego przeszłość. – Branson wskazał dwóch analityków, po czym zwrócił się do śledczego z wydziału podpaleń. – Tony, przypomnisz nam o swoich ustaleniach dotyczących volkswagena Red Westwood? – Oczywiście. Po szczegółowym badaniu odkryliśmy, że ktoś sprytnie przerobił cewkę w taki sposób, że się przegrzała. Jednocześnie w pompie paliwowej wywiercono malutkie otwory, przez co niewielkie ilości benzyny wytrysnęły i zapaliły się po kilku minutach pracy silnika i rozgrzaniu przewodów. Branson podziękował mu, zajrzał do notatek i kontynuował: – W garażu przy domu Wainwrighta stoi volkswagen garbus z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, podejrzany go rekonstruował. Samochód jest podobny do modelu Red Westwood i ma praktycznie identyczne układy mechaniczne. Zatem Wainwright zna się na rzeczy. Zapadła cisza. Roy Grace przez jakiś czas się namyślał. – Jeśli twoje podejrzenia są prawdziwe, Glenn – odezwał się w końcu – to wygląda na to, że Wainwright bardzo się napracował i podjął ogromne ryzyko. – Fortel i odwrócenie uwagi to część repertuaru dobrego iluzjonisty – powiedział Branson. – Bryce Laurent zapewnił mu cudowną okazję. Podał mu ją jak na tacy. – Ale po co tak się męczył? Skąd wzięła się w nim taka desperacja? – Słyszałem, że w środowisku strażaków panuje teraz duże niezadowolenie. Po raz pierwszy od lat rozważają strajk. Wielu rozczarowanych ludzi odchodzi z pracy. Może Matt Wainwright dostrzegł idealną okazję do wyeliminowania rywala, który stał mu na drodze w nowej branży. Grace pokiwał głową. – Zgadzam się z tobą. Wiele wskazuje na to, że Wainwright był w to wszystko jakoś zaplątany. Ale wiem co nieco o Laurencie i jego żądzy zemsty. Być może w sprytny sposób wrabia Wainwrighta i odwraca uwagę od siebie? Przez następny tydzień to ty będziesz prowadził dochodzenie. Musisz zająć się oboma tropami. – Na papierze Matt Wainwright wydaje się idealnym kandydatem, ale zgadzam się, że to może być fałszywy trop – przyznał Branson. Jego przyjaciel się uśmiechnął. Wiedział, że z powodu zbliżającego się ślubu nie koncentrował się wystarczająco na pracy. Cleo zasłużyła na to, żeby dzień ich zaślubin i zbyt krótka podróż poślubna były szczęśliwe i udane. Zdawał sobie sprawę, że jego skupienie na pracy czasami powodowało tarcia między nim a Sandy, ponieważ często stawiał pracę na pierwszym miejscu, co ją denerwowało. Czasami nie miał nad tym kontroli, ale przeważnie sam podejmował taką decyzję. Każde dochodzenie w sprawie zabójstwa traktował bardzo osobiście. Sandy nazywała go pracoholikiem, a on w odpowiedzi zawsze pytał, co by czuła, gdyby to jej bliskich znaleziono martwych. Była inteligentna, więc go rozumiała. Lecz to i tak nadwerężało ich związek. Chociaż było to dla niego trudne, wiedział, że na kolejny tydzień musi oddać operację Mrówkojad w inne ręce. Przypomniał sobie cytat, który Cleo kiedyś mu przeczytała podczas swoich studiów. „Nie zgadzam się z tym, co powiedziałeś, ale będę bronić do śmierci twojego prawa, by to mówić”. – To ty jesteś szefem. Ale nie zapomnij dobrze uzasadnić swoje decyzje i nie daj się odciągnąć od poszukiwań Laurenta. Być może winny jest Wainwright albo obaj, ale ja stawiam na to, że Bryce wrabia byłego kolegę i chce, żebyśmy tracili czas i środki. Pamiętaj, że Red Westwood prawdopodobnie wciąż grozi niebezpieczeństwo. 79 Sobota, 2 listopada Wkrótce po trzynastej Glenn Branson swoim rozklekotanym starym fordem fiestą barwy wyschniętego krowiego placka zawiózł przyjaciela ze swojego domu w Saltdean, gdzie przed ślubem Grace spędził drugą niewygodną noc na dziecięcym łóżku, do pobliskiego Rottingdean. Pan młody był tak zaaferowany, że wyjątkowo nie bał się wsiąść do tego samochodu. Było mu niewygodnie w wypożyczonym surducie, a kołnierzyk nowej koszuli, do której zakupu namówił go Branson, drapał go w szyję. Kiedy zatrzymali się na parkingu przed hotelem White Horse, po raz trzeci albo czwarty wyjął z kieszeni kartkę z napisaną przemową, upewniając się, że to na pewno ona, a nie jakiś przypadkowo zabrany dokument. – W porządku, staruszku? – spytał Branson. Grace nerwowo pokiwał głową. Zaschło mu w ustach. – Pamiętasz Cztery wesela i pogrzeb? – Dlaczego teraz ci się przypomniał ten film? – zdziwił się Grace. – Ponieważ wyglądasz, kurwa, jakbyś szedł na pogrzeb! Daj spokój, stary, uśmiechnij się! To najważniejszy dzień w twoim życiu! – Drugi z najważniejszych dni – sprostował Grace. – Już kiedyś to robiłem. – Dzień Świstaka? – Trochę tak się czuję. – Dotknął kołnierzyka koszuli. Czy we śnie nie był sztywny i nie drapał go w szyję? – Staruszku, chociaż raz w życiu odsuń na bok wszystko, co ma związek z pracą, i spróbuj dobrze się bawić i cieszyć swoją piękną panną młodą. Dobrze? W końcu, zmuszony do uległości przez niesłabnący entuzjazm swego drużby, Grace zdobył się na uśmiech. – Wiesz, czego ci trzeba? – spytał Branson. – Nie. Czego mi trzeba? – Cholernie dużego drinka. – Muszę wygłosić mowę. – Do tego czasu wytrzeźwiejesz. Weszli do baru. Grace nie był piwoszem, ale tym razem wychylił kufel harvey’sa i od razu poweselał. Zamówili tosty z serem, a Branson kupił butelkę szampana Moët & Chandon. – Hej! Nie możemy tego wypić! – zaprotestował Grace. – Możemy spróbować! – Muszę z tobą porozmawiać o Red Westwood. Branson pokręcił głową. – Nie. Dzisiaj musisz tylko się napić. Kiedy opróżniwszy butelkę, nieco po czternastej wyszli z pubu, Grace’owi lekko szumiało w głowie, ale był w zdecydowanie lepszym nastroju. Przyjaciel szedł przodem w stronę świateł ulicznych na początku Rottingdean High Street. Było cudowne popołudnie, słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Branson wyglądał wspaniale w cylindrze i szarym surducie, a alkohol sprawił, że cholerna koszula wreszcie przestała Grace’a uwierać. Skręcili w High Street. Ludzie uśmiechali się do nich, a Grace odwzajemniał uśmiechy. Nie miał pojęcia, czy go rozpoznają, czy po prostu rozbawiły ich ślubne stroje. Po kilku minutach szli dróżką prowadzącą do kościoła. Wokół wejścia kłębili się mężczyźni w garniturach i obwieszone biżuterią kobiety w kapeluszach. Niektórych – kolegów z pracy – rozpoznawał i witał po imieniu; nieznajomi zapewne byli przyjaciółmi lub krewnymi Cleo. To wszystko wydawało się nierzeczywiste. Dzwony głośno To wszystko wydawało się nierzeczywiste. Dzwony głośno biły nad ich głowami, a wczesnopopołudniowe słońce świeciło oślepiająco z błękitnego nieba, jakby był środek lata, a nie późna jesień. Grace znowu miał wrażenie, że ktoś przekręcił gałkę potencjometru i wzmocnił wszystkie bodźce. Nawet kamienne mury saskiego kościoła lśniły. A on drżał z podniecenia. – To naprawdę jest Dzień Świstaka! – Tak? Ksiądz Martin, pulchny i radosny, w sutannie z białą stułą i krótko ostrzyżony, nagle pojawił się obok nich i mocno uścisnął dłoń Grace’a. – Wszystko gotowe? Grace poczuł gulę w gardle. Pokiwał głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa, co prawie nigdy mu się nie zdarzało. Goście weselni szli asfaltową dróżką prowadzącą przez cmentarz, parami i pojedynczo, witali się z nimi, po czym wchodzili do kościoła, gdzie dwaj mistrzowie ceremonii, Guy Batchelor i Norman Potting, również ubrani w surduty, wręczali im kartki z przebiegiem nabożeństwa. – Ze strony pana czy panny młodej? – pytali. W uroczystości brała udział nieprawdopodobna liczba osób. Niemożliwe, aby wszystkich zaprosili? Grace’a ogarnęła panika na myśl, że się nie pomieszczą. Nagle zalała go kolejna fala paniki. To wszystko wyglądało identycznie jak w jego śnie. Żałował, że tyle wypił, ale już było za późno. Uśmiechał się i wylewnie wszystkich witał, jakby byli jego dawno niewidzianymi przyjaciółmi, a ślub bez ich obecności stałby się prawdziwą katastrofą. Dzień Świstaka. Rzeczywiście. Wszystko było takie samo jak w jego cholernym śnie. Nawet pogoda. Lśniące ściany kościoła. Branson pocieszająco poklepał go po ramieniu. – Trzymasz się jakoś, staruszku? – Tak. – Grace posłał mu nerwowy uśmiech. Cholera, cały się trząsł. To samo przyjaciel powiedział do niego we śnie. Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson w ciemnym Nagle stanęli przed nim naczelnik Tom Martinson w ciemnym garniturze i jego elegancka żona, której strój wieńczył szary kapelusz z krótką woalką. Martinson uścisnął mu dłoń. – Gratuluję, Roy. To wielki dzień! Trafiła się wam wspaniała pogoda. Bogowie chyba wam sprzyjają! – Tak, panie nadkomisarzu, dziękuję – powiedział Grace, po czym zwrócił się do jego żony: – Proszę wybaczyć śmiałość, ale cóż za wspaniały strój! Po chwili pojawili się asystent naczelnika Rigg, w smokingu, i przewyższająca go wzrostem elegancka jasnowłosa żona. – Dobra robota, Roy – zaświergotał Rigg. – Pobieracie się w uroczy dzień! – Uśmiechnął się do Bransona. – A więc przejmujesz dowodzenie w przyszłym tygodniu. – Zgadza się. Przykro mi, że pan odchodzi, ale gratuluję awansu. – Dziękuję. Jestem pewien, że Cassian Pewe sprawdzi się na moim stanowisku. – Rigg wyraźnie unikał spojrzenia Grace’a. Po kilku minutach, podczas których kilkoro policjantów i ludzi ze służb pomocniczych, których Grace z pewnością nie zapraszał, przeszło obok niego, dziękując mu za zaproszenie, Branson objął go ramieniem i lekko uściskał. – Panna młoda za chwilę przyjedzie. Czas dać czadu. – Muszę z tobą porozmawiać – rzucił Grace. – Później, stary. – Nie, teraz! – Musimy wejść. Cleo zaraz przyjedzie! – Sandy też – syknął Grace przynaglająco. Przyjaciel zerknął na niego z ukosa. – Nie sądzę. Weszli do środka i ruszyli środkiem kościoła. Grace z uśmiechem witał kolejne osoby, niektórym machając ręką. Ale wewnątrz dygotał. Sandy. Sen. Czy ona się tu pojawi? Ksiądz Martin powitał go przed ołtarzem kolejnym mocnym, Ksiądz Martin powitał go przed ołtarzem kolejnym mocnym, ciepłym uściskiem dłoni, a on od razu poczuł się lepiej. – Pamiętasz, co ci mówiłem, Roy? Odpręż się i ciesz chwilą! Grace zmarszczył czoło. Słyszał te same słowa w swoim śnie. Po chwili przypomniał sobie jednak, że nadkomisarz był w tym śnie w mundurze galowym, a nie w ciemnym garniturze. Odetchnął z ulgą. Zagrały organy. Kanon D-dur Pachelbela! Serce Roya Grace’a zmiękło. Obejrzał się w stronę wejścia do kościoła i zobaczył Cleo. Wyglądała przepięknie w kremowej sukni, z upiętymi włosami i welonem na twarzy. Powoli szła w jego stronę pod rękę z ojcem, przy akompaniamencie muzyki. Nikt nie zwrócił uwagi na ubraną na czarno kobietę w szerokim kapeluszu z woalką i w rękawiczkach, która wślizgnęła się tylnym wejściem razem z chłopcem w eleganckim płaszczu w jodełkę. 80 Sobota, 2 listopada – Czy oni biorą ślub, mamo? – wyszeptał chłopiec po niemiecku. Wszystkie ławki były wypełnione. Sandy stała z synem z tyłu kościoła, ściskając kartkę z przebiegiem nabożeństwa. Drżała. Patrzyła. Omijała wzrokiem morze ludzi, niemal samych nieznajomych. Czuła się jak na obcej planecie. W świecie należącym do kogoś innego. Wpatrywała się w Roya Grace’a, który miał krótkie włosy i elegancko się prezentował w szarym surducie, z rękami złożonymi za plecami, u boku przyszłej żony. W co ona się, kurwa, ubrała? Wygląda jak lalka Barbie. Oboje stali do niej tyłem, zwróceni w stronę pulchnego kapłana i ołtarza. Po prawej stronie Roya stał wysoki czarnoskóry mężczyzna, którego nie znała; on także był w surducie. Drużba Roya. Ciekawe kto to. Wygląda jak policjant. Oczywiście, że to gliniarz. To wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Jak sen. Koszmar. Jeśli czegoś nie zrobi, jej mąż już za kilka minut weźmie ślub z inną kobietą. U boku drużby, którego nigdy nie widziała na oczy. W kościele pełnym nieznajomych ludzi. Kłębił się w niej gniew, niczym pierwszy podmuch nadchodzącej burzy. – Tak, mamo? – szepnął chłopiec. – Biorą ślub? – Być może – odpowiedziała szeptem. A może nie, pomyślała. Mogę to powstrzymać. – Być może? – szepnął. – Po co tam stoją, jeśli nie zamierzają – Być może? – szepnął. – Po co tam stoją, jeśli nie zamierzają się pobrać, mamo? Przemówił ksiądz, teraz zasłonięty przez państwa młodych: – Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi. – Według rozpiski, ksiądz nazywał się Martin. Zgromadzeni cicho odpowiedzieli: – I z duchem twoim. Wnętrze kościoła rozmywało się jej przed oczami. Była roztrzęsiona. Roy sprawiał wrażenie takiego pewnego siebie, przystojnego i dojrzałego. Był zupełnie innym człowiekiem niż dziesięć lat temu. Dziesięć lat, podczas których myślała o nim każdego dnia, i to nieustannie. Tak wielu rzeczy żałowała. Najpierw zatraciła się w jednej religii, scjentologii, a potem w kolejnej, już w Niemczech. Związała się z Hansem-Jürgenem, jej założycielem, który próbował ją kontrolować i uganiał się za innymi kobietami. Roy nie był doskonały, ale w czasie ich ośmioletniego małżeństwa zawsze okazywał jej szczerą miłość, dzięki czemu miała pewność, że nigdy nie był jej niewierny. Przez cały ten czas nawet nie spojrzał na inne kobiety. Tyle razy jej powtarzał, że kocha ją nad życie, że są pokrewnymi duszami, że połączyło ich coś niesamowicie mocnego. A ona za każdym razem mu przytakiwała. Na początku naprawdę wierzyła, że zawsze będą razem. Do czasu. Zadrżała. – Bóg jest miłością i ci, którzy żyją w miłości, żyją w Bogu, a On żyje w nich – zaintonował ksiądz Martin. Za kilka minut odejdzie na zawsze. Poślubiony innej kobiecie. Po policzku spłynęła jej łza. – Dlaczego jesteś smutna, mamo? Niemal wszyscy odczytywali na głos słowa modlitwy. Sandy trzymała syna za rękę, a w drugiej dłoni ściskała kartkę. Z przodu wydrukowano imiona Roy i Cleo, datę oraz mały rysunek kościelnych dzwonów. Sandy zaczęła spazmatycznie oddychać. Łzy spływały jej po twarzy. Musiała to przerwać. Koniecznie. Powstrzymać to kłamstwo. To oszustwo. Zapobiec bigamii. Z pewnością był to jej obowiązek. Poza tym tak bardzo chciała go odzyskać. – Boże cudów i radości, wszelka łaska pochodzi od Ciebie i Ty jeden jesteś źródłem życia i miłości. Bez Ciebie nie jesteśmy w stanie Ci się podobać; bez Twojej miłości nasze uczynki są nic niewarte. Ześlij Ducha Świętego i wlej w nasze serca najdoskonalszy dar miłości, abyśmy mogli Cię wysławiać wdzięcznymi sercami i służyć Ci zawsze z ochotą; przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego. Amen. Łaska. Po angielsku Grace. To słowo wielokrotnie pojawiało się podczas mszy, a jej pękało serce. Nie mogła znieść widoku mężczyzny, którego kiedyś tak bardzo kochała i którego wciąż darzyła uczuciem, stojącego obok swojej narzeczonej. Dzisiaj wieczorem będą się kochali. Jutro na pewno też. Połączy ich intymność, jaka kiedyś łączyła ich dwoje. Pamiętała jego ruchy, dotyk języka na skórze i ustach, i we wszystkich zakamarkach ciała. Pieszczoty dłoni w miejscach, których lubił dotykać. Jeszcze tylko kilka godzin, a ta Barbie też tego doświadczy. Miała możliwość, aby to powstrzymać. Po to tutaj przyszła. Jeżeli nic nie zrobi, będzie współwinna przestępstwa, mimo że została oficjalnie uznana za zmarłą. Ale czy ktoś nie powinien jej o tym powiadomić? Przez chwilę zastanawiała się nad absurdalnością tej myśli. Organy zaczęły grać hymn Jeruzalem. Ludzie śpiewali, głośno i z zapałem. Wszyscy znali i uwielbiali tę pieśń. Ich głosy wznosiły się pod sufit i odbijały echem od ścian. A czy te stopy w dawnych czasach znaczyły Anglii górskie drogi? I czy Baranek Boży hasał po naszej Anglii łąkach błogich?4. Ten sam przeklęty hymn śpiewali na ich ślubie. Oczywiście Ten sam przeklęty hymn śpiewali na ich ślubie. Oczywiście była to ulubiona kościelna pieśń Roya, ponieważ stanowiła hymn angielskiej drużyny rugby. Dokładnie pamiętała, jak stanęli przed ołtarzem w kościele Wszystkich Świętych w Patcham. To był jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Wychodziła za mąż za mężczyznę, którego kochała i z którym szczerze pragnęła spędzić resztę życia. Czy Barbie, która teraz stoi obok niego, jest równie szczęśliwa jak ona tamtego dnia? Miała nadzieję, że nie. Popatrzyła na strop ponad nimi, mając nadzieję, że jakiś kawał gruzu spadnie i zajebie tę zadowoloną z siebie sukę. Zamrugała, by pozbyć się łez, ale oczy szczypały ją od zawartej w nich soli. Poczuła, że syn ściska ją za rękę. Puściła go, znalazła chusteczkę w torebce, lekko uniosła woalkę i otarła oczy. – Mamo? Uciszyła go uniesionym palcem. Potem stanęła nieruchomo, drżąc i nasłuchując. W bitewnym niech nie padnę szale i niech w mym ręku miecz nie zaśnie, aż zbudujemy Jeruzalem tu, na angielskiej ziemi właśnie. Pociągnęła nosem, a łzy pociekły jej po policzkach. HansJürgen stale zasypywał ją mądrymi cytatami. Jeden z nich, jego ulubiony, przypomniał się jej właśnie w tej chwili. Dla nas wszystkich życie jest serią podróży, a na końcu każdej z nich wracamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy, i poznajemy je od nowa. Właśnie to ją spotkało. Teraz, w tym kościele. Słuchała gasnących dźwięków organów i echa ślubnego hymnu. Uświadamiała sobie, jak bardzo kocha człowieka przed ołtarzem; jak bardzo zawsze go kochała. Docierało to do niej po raz pierwszy. A czas uciekał. Musiała to powstrzymać. Wzięła głęboki oddech, potem kolejny. Ray sprawiał wrażenie tak spokojnego, był tak wyprostowany i pewny siebie. Czy właśnie takiego widzieli go ludzie podczas ich ślubu? Czy wtedy także był tak zdecydowany? Ksiądz Martin zaczął mówić: – Zgromadziliśmy się w obliczu Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego, aby być świadkami zawarcia małżeństwa przez Roya i Cleo, modlić się o Boże błogosławieństwo dla nich, dzielić ich radość i uczcić ich miłość. – Mamo, kim oni są? Ścisnęła go za rękę i uniosła palec do zaciśniętych ust. – Małżeństwo jest darem Boga dla stworzenia, który umożliwia mężowi i żonie poznanie Bożej łaski. Wzrastając razem w miłości i zaufaniu, mężczyzna i kobieta stają się jednym sercem, ciałem i umysłem, tak jak Chrystus jest jednością ze swoją oblubienicą, Kościołem. Musiała to przerwać. Musiała jakimś cudem znaleźć w sobie siłę, by to zrobić. Po to tutaj przyszła. – Dar małżeństwa łączy męża i żonę w zachwycie i czułości cielesnego zespolenia. Cicho załkała. – Mamo? – Syn popatrzył na nią zaniepokojony, mocno ściskając ją za rękę dziecinną dłonią. – Oraz w radosnym oddaniu do końca życia. Stanowi fundament życia rodzinnego, w którym przychodzą na świat i wychowują się dzieci, a każdy członek rodziny, w dobrych i złych czasach, może odnaleźć siłę, towarzystwo i pociechę, aby dojrzewać w miłości. Kolejne słowa puściła mimo uszu, uświadamiając sobie, że nigdy wcześniej nie myślała o tym, że Roy może kochać się z inną kobietą. Robić z nią te same rzeczy, które kiedyś robili razem. Był niesamowity w łóżku. Zawsze dbał o to, by przede wszystkim w pełni ją zaspokoić. Żaden z nielicznych kochanków, których miała od tamtego czasu, nie mógł się z nim równać. A dzisiaj w nocy pójdzie do jakiegoś pokoju hotelowego, gdzie będzie się kochał z tą nieznajomą blondynką i niewątpliwie robił z nią wszystkie te rzeczy, które oni dawniej robili. Będzie jej mówił, że są pokrewnymi duszami, i ani przez chwilę nie pomyśli o Sandy. O tym, czym kiedyś byli i co mieli. Chyba że teraz zainterweniuje. Zbliżał się najważniejszy moment. Została niecała minuta. Ksiądz Martin znów mówił: – Roy i Cleo zaraz wejdą na nową drogę życia. Wyrażą wobec siebie nawzajem swoją wolę oraz złożą uroczyste śluby. Ich znakiem staną się obrączki, które wręczą sobie nawzajem. Sandy obróciła na palcu obrączkę, którą Roy włożył na jej palec prawie dwadzieścia lat wcześniej. – Módlmy się razem z nimi, by Duch Święty prowadził ich i wspomagał, aby mogli spełniać wolę Bożą przez całe swoje wspólne ziemskie życie. Wzięła głęboki oddech. Teraz. To jej chwila. Jej chwila w blasku słońca. Szansa na zmianę życia. Na powrót do tego, co było. Wzięła kolejny oddech. Wszystko przygotowała. On już ma żonę. Mnie. Ksiądz Martin odezwał się donośnym głosem: – Najpierw jednak muszę spytać, czy ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie może zawrzeć związku małżeńskiego. Roy Grace nagle się odwrócił i popatrzył wzdłuż kościoła, prosto na nią. Przeszył wzrokiem woalkę i spojrzał jej prosto w oczy. Zamarła. Potem odwrócił się z powrotem do ołtarza. Jej nogi zmieniły się w galaretę. Przez chwilę bała się, że zwymiotuje. Czyżby ją zobaczył? Czy wiedział, że tutaj jest? Skąd? To niemożliwe. Odbyła tę podróż, by powstrzymać ślub, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Brakowało jej sił. W jej głowie krążyły chaotyczne myśli. – Za chwilę złożycie śluby w obliczu Boga, który jest sędzią wszystkich i zna tajemnice naszych serc. Sandy mocno ścisnęła rękę syna i wyciągnęła go z kościoła na popołudniowe słońce. – Mamo! – protestował chłopiec, prawie biegnąc u jej boku. Za sobą usłyszała słowa: – Jeśli więc ktoś zna powód, dla którego nie możecie zawrzeć związku małżeńskiego, niech teraz go ogłosi. Zatrzymała się, by posłuchać. Wciąż miała nadzieję. Coraz słabszą. – Mamo? – Ciii! – Royu, czy bierzesz Cleo za żonę? Czy będziesz ją kochał, pocieszał, szanował i chronił oraz będziesz jej wierny, dopóki śmierć was nie rozłączy? Sandy stała nieruchomo. Miała wrażenie, że cisza trwa wiecznie. Potem usłyszała wyszeptane słowo, którego się obawiała. Ciche, ale wyraźne. Niczym szept ducha. – Tak. Ciągnąc syna za rękę i potykając się, oślepiona łzami, pobiegła dróżką w stronę ulicy, a następnie wspięła się na wzgórze, na którym zaparkowała wypożyczony samochód. 81 Sobota, 2 listopada Naprawdę miał wrażenie, że Bóg zasadził to drzewo specjalnie dla niego. Potężny dąb o gęstej złocisto-czerwonej jesiennej koronie i ogrodzony u podstawy, dzięki czemu wspięcie się na pierwszą gałąź okazało się dziecinnie proste. Bryce Laurent był tutaj od świtu, ubrany w wodoodporny kamuflaż, bieliznę termiczną i kominiarkę. Znalazł wygodne, bezpieczne stanowisko; wystarczyło tylko złamać kilka gałązek, żeby wyraźnie widzieć wejście do kościoła. Mógł stąd swobodnie oddać strzał. W plecaku miał torbę na garnitur z pralni chemicznej, termos z kawą, kanapki, batonik Mars i butelkę na mocz. Wypił już większość kawy, zjadł ponad połowę zapasów i humor mu dopisywał. Wszystko doskonale się układało; wiedział, że jest całkowicie niewidoczny, w odróżnieniu od ludzi przed nim, których widział jak na dłoni. Na przykład kobiety z chłopcem, która wyszła z kościoła na długo przed zakończeniem mszy. Kim była? Czyżby poszła do niewłaściwego kościoła? W swoim czarnym ubraniu nie przypominała innych gości weselnych. Ale wyglądała dziwnie znajomo. Nagle uświadomił sobie, że przez chwilę widział tę dwójkę w hotelu Strawberry Fields. Minęli się na schodach. To mu się nie spodobało. Czy ona go śledzi, do cholery? Raczej nie. Kilka minut wcześniej widział, jak pośpiesznie nadeszła dróżką, niemal wlokąc za sobą chłopca, i weszła do kościoła w chwili, gdy zaczynały grać organy. Teraz wypadła na zewnątrz, prawie biegiem. Sprawiała wrażenie zdesperowanej. Może miała iść na pogrzeb? Prawdę mówiąc, miał to gdzieś. Słuchając organów, popatrzył na zegarek. To on i Red mogli teraz stać przy ołtarzu, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Na chwilę ogarnął go smutek. To mógł być ich ślub. Och, Red, kochanie, dlaczego musiałaś wszystko schrzanić? Przed wejściem do kościoła stało dziesięciu policjantów w mundurach. Dlaczego nie weszli? Może zamierzają utworzyć szpaler, gdy nadinspektor Grace i jego żona wyjdą na zewnątrz? Cóż, czeka ich nie lada niespodzianka. Starannie uniósł kuszę, oparł ręce o stabilną gałąź i popatrzył przez teleskopowy celownik. Wycelował w drewniane drzwi. Niedługo oboje tamtędy wyjdą, a potem staną przed kościołem, pozując do zdjęć przeznaczonych do ustawienia na kominku. Brzęk! To byłby nietypowy dodatek do rodzinnego albumu! Pan młody ze strzałą sterczącą z prawego oka. Wyobrażając sobie, jaki rozpęta się chaos, opuścił kuszę. Ucieczkę miał zaplanowaną. Zsunie się na ziemię i odbiegnie ulicą do miejsca, w którym zaparkował samochód, zanim ktokolwiek się domyśli, skąd nadleciała strzała. O tak, to mu się podobało. Jakiż to będzie sygnał dla Red! Czekał. Czas płynął powoli. W końcu głośno zabrzmiały organy. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. To było Queen of the Slipstream Vana Morrisona. Ich piosenka. Dranie. Skończeni dranie. Nie mógł uwierzyć. Drzwi zaczęły się otwierać. Zobaczył wychodzących państwa młodych. Jego cel. Uniósł kuszę, wciąż drżąc ze złości, z trudem utrzymując twarz Roya Grace’a na celowniku. Nagle coś przesłoniło mu widok. To był potężny piętrowy autokar, który zatrzymał się przed kościołem i całkowicie zasłonił wejście. – Spierdalaj stąd! Ale autokar nawet nie drgnął. Po chwili za nim zatrzymał się Ale autokar nawet nie drgnął. Po chwili za nim zatrzymał się drugi. A następnie trzeci. Cholera, pomyślał. Cholera, cholera, cholera. Co się dzieje po drugiej stronie, do kurwy nędzy? Wcisnął kuszę do torby z pralni i upuścił ją na ziemię. Trzy przeklęte autokary. Szybko przemieścił się za nie i odkrył, że teraz kościół zasłania mu rząd limuzyn. Dwaj kierowcy zdjęli czapki, oparli się o stare, lśniące czarne rolls-royce’y i palili papierosy. – To niezdrowe, kiedyś przez to umrzecie – powiedział, podchodząc do nich, po czym wściekły, ruszył do swojego samochodu. – Pierdol się! – rzucił za nim jeden z kierowców. Bryce uniósł dłoń za plecami i wyprostował środkowy palec. 82 Niedziela, 3 listopada Grace gwałtownie zbudził się z niespokojnego snu. Prawa ręka, którą obejmował szyję Cleo, była zdrętwiała, ale żona smacznie spała, więc nie chciał jej przeszkadzać. Uwielbiał dotyk jej ciepłego nagiego ciała. Mocno przywierała do niego pupą. Poruszyła się, a potem znów zaczęła rytmicznie oddychać. Nagle krótko zachrapała, a on uśmiechnął się, zachwycony tym odgłosem. Na zewnątrz panowała całkowita cisza. To było dziwne, ale cudownie spokojne uczucie. Nocowali w apartamencie w Bailiffscourt, wiejskim hotelu i spa położonym trzydzieści kilometrów na zachód od Brighton, na nadmorskim pustkowiu, gdzie zatrzymali się przed poniedziałkowym wylotem w podróż poślubną. Rodzice Cleo byli w ich domu i zajmowali się małym. W mieście nigdy nie było tak cicho. Ani tak ciemno. Przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Ślub był wspaniały, a Cleo jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Przyjęcie w Royal Pavilion, w otoczeniu przyjaciół, kolegów i rodziny Cleo, upłynęło w radosnej atmosferze. Jej ojciec wygłosił genialną mowę, a Glenn opowiedział wprawdzie kilka wątpliwej jakości kawałów, które nie zrobiły furory, ale ogólnie pokazał się jako serdeczny i zabawny człowiek. Potem Norman Potting, w wyraźnie kiepskim stanie, nagle wstał, mimo że Bella Moy próbowała go powstrzymać, uniósł kieliszek i zaproponował toast za młodą parę. – Royu i Cleo, chciałbym wam udzielić tylko jednej rady. Nie kupujcie łóżka w Harrodsie. Słyszałem, że w ich produktach nigdy nic się nie pieprzy! Wyraźnie zadowolony z siebie, usiadł pośród niezręcznej ciszy, w której tylko kilka osób zachichotało. Grace doszedł do wniosku, że przynajmniej jego własna przemowa dobrze wypadła, mimo zdenerwowania. Jedną z przyczyn jego nerwowości był czwartkowy sen o Sandy, która stała z tyłu kościoła i kiedy ojciec Martin powiedział głośno i wyraźnie: „Najpierw jednak muszę spytać, czy ktokolwiek zna powód, dla którego tych dwoje nie może zawrzeć związku małżeńskiego”, ona, równie wyraźnie, zawołała: „Ja znam! Jestem jego żoną!”. Z powodu tego snu wczoraj w kościele musiał się obejrzeć. Zobaczył ubraną na czarno kobietę z twarzą przesłoniętą woalką i z chłopcem u boku. Czyżby ją sobie wyobraził? Czy umysł płatał mu figle? Na pewno. Przecież kiedy Glenn podszedł do nich z obrączkami, a on obejrzał się ponownie, kobiety i chłopca już nie było. Czy to była tylko jego wyobraźnia? Nagle zadrżał. „Jakby ktoś przeszedł po jego grobie”, mawiała w takich sytuacjach matka Grace’a. – Wszystko w porządku, kochanie? – mruknęła Cleo. Pocałował ją delikatnie w plecy. – Kocham cię – powiedział. – Ja też bardzo cię kocham – szepnęła zaspanym głosem. Potem poczuł, że głaszcze dłonią jego udo, najpierw lekko, potem bardziej zdecydowanie, przesuwając rękę coraz wyżej, aż w końcu zaczęła się bawić penisem. Od razu zesztywniał. – Myślałem, że śpisz – wyszeptał. – Myślałam, że ty też, ale widzę, że jedna część ciebie nie chce zasnąć. – Odwróciła się i pocałowała go. Miała słodki oddech i miękkie wargi. Polizała go po ustach, a potem nagle przesunęła się i zaczęła drażnić językiem jego prawy sutek. Westchnął z rozkoszy. Jeszcze przez chwilę go drażniła, aż w końcu zaczęła go Jeszcze przez chwilę go drażniła, aż w końcu zaczęła go całować niżej, po piersi, potem po brzuchu, a w końcu delikatnie wzięła do ust penisa. – Chryste! – sapnął. Po pewnym czasie powoli położyła się na nim, chwyciła go mocno, ale łagodnie, i pokierowała do swojego wnętrza. – Kocham cię! – wyszeptał, gryząc ją w ucho. – Jesteś pewien, nadinspektorze Grace? – Nigdy nie byłem bardziej pewny! – To bardzo dobrze, ponieważ już się ode mnie nie uwolnisz! – Będę musiał do tego przywyknąć. Uszczypnęła jego sutki i przeszył go dreszcz rozkoszy. – Matka nie nauczyła cię, że niegrzecznie jest mówić z pełnymi ustami? – Powiedziała, że wysokie blondynki z długimi nogami się nie liczą. Żartobliwie klepnęła go w policzek. Nie wiedział, czy kiedykolwiek w życiu był szczęśliwszy, bardziej napalony albo spokojniejszy. – Będę cię kochał do końca świata. – Tak krótko? – Jędza! – Napalony brutal! Pocałowali się czule. – Ja będę cię kochała znacznie, znacznie dłużej – wyszeptała. – Ja ciebie też. Mocno ścisnęła go w swoim wnętrzu. – Małżeństwo nie jest tak całkiem do dupy, prawda? Przez chwilę milczał, zanim odpowiedział: – Nie, nie całkiem. 83 Niedziela, 3 listopada – A oto główna sypialnia! – oznajmiła Red z dumą. Ojciec człapał za nią, a w ślad za nim szła matka. Chociaż jego żona była elegancko ubrana, on miał na sobie ciężkie buty, workowate dżinsy i luźną bezkształtną kurtkę, którą zawsze nosił. Lata emerytury spędzane na pracy w ogrodzie i żeglowaniu pozbawiły go resztek wyczucia stylu. Ubrania spełniały dla niego wyłącznie praktyczną funkcję, chroniły przed wilgocią i chłodem. Nic więcej. Red to nie przeszkadzało, chociaż zawsze żywiła cichą nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zwiąże się z kimś na tak długo, jej partner po latach wciąż będzie się starał wyglądać atrakcyjnie. Czasami zastanawiała się, kiedy ostatnio jej rodzice się kochali. Patrząc na ojca, uznała, że zapewne przed kilkudziesięcioma laty. – Uroczy pokój, kochanie! – oceniła matka. – Tylko szkoda, że z takim widokiem – dodał ojciec. Ma rację, pomyślała Red. To było ogromne pomieszczenie, w którym bez trudu można było zmieścić duże łóżko i szafki po obu stronach. Ale znajdowało się na tyłach mieszkania, więc okno wychodziło na budynek po drugiej stronie ulicy, przez co nigdy nie docierało tutaj światło słoneczne. – Będę w nim tylko spała, tato – odparła. – Przez większość roku i tak będzie tutaj ciemno. Za to jestem zakochana w salonie. Odetchnęła z ulgą, gdy rodzice z uznaniem pokiwali głowami. – Tak – przyznała matka. – Salon jest cudowny. Rzeczywiście. Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze apartamentowca w Kemp Town. Składało się z dużego salonu pełniącego także funkcję jadalni, oddzielonej od dużej kuchni barem śniadaniowym i wyspą, z głównej sypialni, znacznie mniejszego pokoju gościnnego i jeszcze jednego pokoju – nie większego od schowka na miotły – w którym mogło się zmieścić pojedyncze łóżko albo biurko i krzesło. Z salonu wychodziło się na nasłoneczniony taras z widokiem na kanał La Manche. – Wyobrażam sobie ciebie w tym miejscu! – ocenił ojciec. – Naprawdę? – Pięknie tu. Ile mieszkań w tym zakresie cenowym ma widok na morze? – Bardzo niewiele – przyznała Red. – Wiem o tym z pracy. Jeszcze raz dziękuję wam za pożyczkę. – Twój ojciec i ja zawsze chętnie ci pomagamy, kochanie – powiedziała matka. Red się uśmiechnęła. – Kocham was. Kiedy tylko dostanę pieniądze ze sprzedaży mieszkania, wszystko wam oddam. – Nie przejmuj się tym, kochanie – uspokoił ją ojciec. – Najważniejsze, żebyś miała dom, w którym będziesz się czuła bezpiecznie. – Jest w tym miejscu coś, co sprawia, że naprawdę się tak czuję – wyznała Red. Przez weekend utrzymała się ładna pogoda i Brighton wyglądało olśniewająco. Morze, w którym odbijało się niebo, miało granatowy kolor. Po prawej stronie widziała Brighton Eye oraz molo. Po lewej – falochron na zachodnim krańcu przystani. Mniej więcej milę od brzegu kilka jachtów brało udział w jesiennych regatach. Ich żagle migotały w słońcu wczesnego popołudnia. – Kiedy uda ci się podpisać umowę? – spytał ojciec. Red wzruszyła ramionami. – Chcę to zrobić jak najszybciej, jeśli wciąż zamierzacie pożyczyć mi pieniądze, mimo tego, co się stało. Ale jeśli teraz będzie to dla was trudne, nie przejmujcie się. Na razie mogę zostać tam, gdzie jestem. – Nie ma mowy, kochanie – rzuciła matka. – Chcemy, żebyś jak najszybciej się stamtąd wyprowadziła, jak najdalej od tego okropnego człowieka. – Na szczęście dom był ubezpieczony – dodał ojciec. – Poradzimy sobie. W tej chwili przede wszystkim liczy się dla nas twoje bezpieczeństwo. – Po prostu daj nam znać, kiedy będziesz potrzebowała pieniędzy – powiedziała matka. – A najważniejsze jest to, żeby ten okropny człowiek nigdy się nie dowiedział, dokąd się przeprowadzasz. – Zadbam o to najlepiej, jak potrafię – zapewniła Red. – Zgadzam się z mamą – dorzucił ojciec. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na niewielką furgonetkę zaparkowaną po przeciwnej stronie ulicy. 84 Niedziela, 3 listopada – Debile. – Bryce Laurent siedział w swojej małej furgonetce Forda zaparkowanej na wybrzeżu i słuchał rozmowy, podczas gdy silne podmuchy wiatru kołysały autem. Wpatrywał się w elegancki budynek w stylu regencji, który w dawnych czasach niewątpliwie pełnił rolę rodzinnej rezydencji z kwaterami dla służby, a teraz był podzielony na mieszkania. Taki budynek będzie się dobrze palił. Nowoczesne apartamentowce projektuje się z myślą o powstrzymywaniu rozprzestrzeniania się pożaru. Nie sposób ich zniszczyć. Co innego taki stary dom. Sprawdził w internecie, że mieszkanie, które kupuje Red, mieści się na ostatnim piętrze. Widział, jak wychodzą na taras i podziwiają widok. Na pewno jest wspaniały. Szkoda, że nie będziesz miała okazji się nim nacieszyć! Za jego plecami na podłodze furgonetki leżały materac i kołdra. A także samodzielnie przygotowane pasy przeznaczone do krępowania oraz torba zawierająca kilka przyborów, którymi mógł zadać Red mnóstwo bólu, na jaki zasłużyła. Kombinerki. Brzytwy. Mały palnik gazowy. Struna fortepianowa. Elektryczny paralizator. Worek na głowę. A także kilka masek ze sklepu z zabawnymi gadżetami. Bogowie sprawiedliwości niewątpliwie mu dzisiaj sprzyjali. Obok drzwi wejściowych do budynku wisiał szyld agencji nieruchomości Fox i Synowie z napisem NA SPRZEDAŻ – MIESZKANIE NA PARTERZE. Wybrał numer i spytał, kiedy może obejrzeć mieszkanie na Wybrał numer i spytał, kiedy może obejrzeć mieszkanie na parterze apartamentowca Royal Regent. – Kiedy ma pan ochotę. To mieszkanie stanowi spadek, więc mamy do niego nieograniczony dostęp. Podziękował agentce i umówił się na popołudnie. Doskonałe wieści! Ucieszyło go również to, że Red i jej rodzicom spodobało się mieszkanie na ostatnim piętrze. Jedyną niedogodnością był brak lokum. Dobrze się czuł w Strawberry Fields. Miał tam święty spokój. Codziennie rano dostarczano mu śniadanie pod drzwi. Mógł tam pozostawać całkowicie anonimowy i zapłacił za dwa tygodnie z góry. Ale dziś rano widział swoje zdjęcie w telewizji. Potężny czarnoskóry detektyw nazwał go niebezpiecznym człowiekiem. Ostrzegł ludzi, by się do niego nie zbliżali. Ja? Jestem łagodny. Dopóki się nie rozzłoszczę. A teraz się rozzłościłem. Przekonacie się. Chwilowo nikt go nie szukał, ponieważ policja zatrzymała Matta Wainwrighta. Czy mogło być lepiej? Tylko że tamta dziewczyna w recepcji była bystra. Kilka razy widziała jego twarz. Nie mógł ryzykować, że zadzwoni na policję. Dlatego, niestety, nie wolno mu tam wrócić. Dzisiaj przenocuje w furgonetce. A jutro zabawa zacznie się na dobre! Nagle wyprostował się na siedzeniu. Red i jej rodzice wychodzili z budynku. Udawali się na niedzielny lunch do hotelu Grand. Cóż za eleganckie miejsce! W pełni pochwalał ich wybór. Nie zawracał sobie głowy śledzeniem małej terenowej hondy, tylko ich podsłuchiwał. Usłyszał, jak kelner wita ich w restauracji i prowadzi do stolika. – Ktoś ma ochotę na kieliszek? – spytał ojciec idiota. Rodzice zamówili gin z tonikiem. Red poprosiła o sauvignon blanc. Musiał słuchać, jak studiują jadłospis. Głupia matka i ojciec Musiał słuchać, jak studiują jadłospis. Głupia matka i ojciec imbecyl zamówili niedzielną pieczeń. Red wybrała okonia morskiego z dodatkami. Ach, jakie zdrowe danie. Grzeczna dziewczynka! Moja Red. Dbaj o zdrowie, aniołku! Musisz być w dobrej kondycji, żeby znieść wszystko, co dla ciebie przygotowałem. Nie chciałbym, żebyś przedwcześnie umarła. Naprawdę! Czeka cię mnóstwo bólu. Musisz zapłacić za wszystko, co mi zrobiłaś. Twoimi ostatnimi słowami będą: „Tak mi przykro, Bryce, szczerze cię kocham. Zawsze będę cię kochała”. Zapewniam cię, że właśnie tak powiesz. Wydając ostatnie tchnienie. Naprawdę. Wtedy cię uwolnię. Zawsze dotrzymuję słowa. 85 Niedziela, 3 listopada – Z góry muszę pana ostrzec, że apartament nie jest w najlepszym stanie – powiedziała agentka z delikatnym francuskim akcentem, otwierając drzwi wejściowe budynku Royal Regent jednym z kluczy z ogromnego pęku. W drugiej dłoni trzymała dokumenty. Była elegancką kobietą po czterdziestce z szykowną blond fryzurą; miała na sobie dobrze skrojony granatowy płaszcz z mosiężnymi guzikami i nosiła drogą torebkę. Powiedziała mu, jak ma na imię, ale zapomniał. Sophie? Sandrine? Suzy? Nie dbał o to, ale nie lubił, gdy coś wypadało mu z głowy. Zazwyczaj miał dobrą pamięć do imion. Wiedział, że jest zbyt rozkojarzony i spięty. Musiał się uspokoić i skoncentrować. – Mieszkanie stanowi spadek, panie Millet. Rodzina od dwóch lat kłóci się o jego wycenę, więc niczego nie ruszano. Niestety, właściciel przed śmiercią nieco je zaniedbał. – Nic nie szkodzi – odparł, drapiąc swędzącą skórę pod sztuczną brodą. – I tak chcę przeprowadzić gruntowny remont. – Z pewnością się przyda. Prawdę mówiąc, instalacja elektryczna stanowi zagrożenie. A rury mają już swoje lata. Niebezpieczna instalacja to muzyka dla jego uszu. Weszli na wspólny korytarz, który najwyraźniej niedawno został odnowiony, o czym świadczyły gustowne skrzynki pocztowe, woń świeżej farby i nowa wykładzina. Pod ścianą stało kilka rowerów, a podłogę zaśmiecały ulotki. Pod sufitem zauważył alarm przeciwpożarowy, zainstalowany zgodnie z przepisami dotyczącymi miejskich budynków mieszkalnych. Agentka przez chwilę przeglądała pęk kluczy, w końcu znalazła właściwy i otworzyła drzwi po prawej stronie. Włączyła światło i weszli. Bryce zmarszczył nos z obrzydzenia, gdy poczuł zatęchłą woń starych ludzi, wilgoci i pleśni. Stali w malutkim przedpokoju; ścianę zdobił oprawiony haft z tekstem modlitwy, a na drewnianym wiktoriańskim wieszaku wisiały zakurzony beżowy płaszcz przeciwdeszczowy oraz tweedowa czapka. Bryce wszedł za agentką do salonu, niewielkiego, bezbarwnego i ponurego pomieszczenia z tapetą o ohydnym wzorze. Za poszarzałymi firankami widać było wybrzeże, w większości przesłonięte żelazną balustradą i rzędem koszy na śmieci. W salonie stały trzyczęściowy komplet mebli z lat pięćdziesiątych, potrójna elektryczna grzałka zainstalowana za kratą w marmurowym kominku, podłączona do prądu wiekowym brązowym kablem, oraz kanciasty telewizor, który wyglądał, jakby pochodził z arki Noego. Na jednej ścianie wisiała lekko przekrzywiona reprodukcja Wozu na siano Johna Constable’a, a na drugiej – reprodukcja jednego z morskich pejzaży Turnera. – Znał się na sztuce – zauważył Laurent. Agentka popatrzyła na niego pytająco, jakby podejrzewała, że żartuje. – Tak – odpowiedziała w końcu, postanawiając nie ryzykować. – Rzeczywiście. – Wybitni malarze. – Wybitni malarze – powtórzyła. – Rodzina przekazała, że wszystkie przedmioty również są na sprzedaż. Cena do negocjacji. Uśmiechnął się. – Dobrze wiedzieć. Znów popatrzył na telewizor. To on interesował go najbardziej, ale próbował tego nie okazywać. Podniósł wzrok na sufit zdobiony sztukaterią, która ponad listwą miała kolor ochry, i przyjrzał się wiekowemu czujnikowi dymu. – Właściciel chyba był nałogowym palaczem – zauważyła – Właściciel chyba był nałogowym palaczem – zauważyła agentka. – Palenie to śmierć – odpowiedział. – Racja. Ponownie skierował wzrok na telewizor. Wpatrywał się w niego, dopóki nie uznał, że przesadza. – Prawdziwy antyk, prawda? – odezwała się, zauważając jego zainteresowanie. – Ciekawe, czy odbiera tylko stare programy. Posłała mu kolejne niepewne spojrzenie, jakby znów nie była pewna, czy żartuje. Poszedł za nią, zwiedzając resztę tego ponurego mieszkanka. Obejrzał toaletę z drewnianą deską i poplamioną muszlą, małą matową szybą i tapetą, która wybrzuszyła się w narożniku i była upstrzona plamkami, które świadczyły o wilgoci. Przez dłuższą chwilę patrzył na okno, po czym podążył za agentką do kuchni. Tak samo jak reszta mieszkania, także to pomieszczenie było smutne i staroświeckie. Pod ścianą stała stara lodówka Lec, a na drewnianej suszarce wisiała brudna szmatka. – Tutaj z pewnością przyda się lekkie unowocześnienie – stwierdziła agentka. Lekkie? Dla jego potrzeb żadne zmiany nie będą konieczne. Ale tego jej nie powiedział. Ponownie zauważył czujnik dymu. Idąc za kobietą, zajrzał do łazienki wyłożonej brudnymi kafelkami, z wanną pokrytą brązowymi plamami. Potem przeszli do głównej sypialni, w której stało wąskie podwójne łóżko przykryte pluszową narzutą. Zastanowił się, czy ktoś kiedykolwiek uprawiał seks w tym pokoju, i zadrżał z obrzydzenia na samą myśl. Zdziwił się, że nigdzie nie ma żadnych zdjęć, ale może rodzina już je zabrała. Oczywiście było mu to obojętne. W tej chwili interesował go tylko telewizor. A także stara instalacja elektryczna. O tak. To było coś wspaniałego. Zwłaszcza przewody alarmu przeciwpożarowego na korytarzu. Żaden z mebli nie spełniał współczesnych standardów bezpieczeństwa. Idealnie. To miejsce było jak wielkie ognisko czekające na zapalenie. Nie będzie musiało długo czekać! – A co z parkingiem? – spytał. – Do mieszkania jest przypisane miejsce parkingowe na tyłach budynku – wyjaśniła. – To rzadkość w Kemp Town. Jest na uliczce, którą widać z okna toalety. – Wyraźnie poweselała, pokazując mu plan nieruchomości. – Znakomicie. – Owszem! – Wyczuła jego zainteresowanie. – Jestem pewna, że rodzina jest otwarta na propozycję kupna, panie Millet. Mieszkanie od dłuższego czasu stoi puste i wiele osób, którym je pokazywałam, zniechęciło to, w jakim jest stanie. Ale dzięki odpowiedniej wizji i lekkiemu doinwestowaniu można je przekształcić w bardzo ładny apartament. Może się pan tutaj przytulnie urządzić. – Rzeczywiście jest ciekawe – przyznał. – Na pewno wymaga poniesienia sporych kosztów. Ale ma potencjał! – Bardzo duży potencjał! – Nagle zmarszczyła czoło. Czyżby jego broda wzbudziła jej podejrzenia? Wszystko jedno. Najważniejszy był telewizor. O tak! Tym bardziej że stał w kącie pokoju. Podczas swojego krótkiej kariery w straży pożarnej, zanim został zwolniony, dowiedział się, jak niebezpieczne są stare telewizory. Zwłaszcza te, które stoją w rogu pomieszczenia, ponieważ w przypadku pożaru ogień obejmuje dwie ściany jednocześnie i gwałtownie się rozprzestrzenia. Szczególnie jeśli ściany pokrywa stara tapeta. Był pewien, że między mieszkaniami nie ma żadnej izolacji przeciwpożarowej. Stare telewizory często bywają przyczyną pożarów. Nikt nie nabierze podejrzeń. Tak. Coś pięknego. – Uśmiecha się pan! – zauważyła. – Podoba się panu? – Tak. Nawet bardzo! Zerknęła na zegarek. – Muszę już iść, mam kolejne spotkanie. Dam panu swoją – Muszę już iść, mam kolejne spotkanie. Dam panu swoją wizytówkę, na wypadek gdyby chciał się pan umówić na kolejne oględziny. Przyjął wizytówkę i popatrzył na imię agentki. Sylvie Young. – Dziękuję, Sylvie. Muszę tylko szybko skorzystać z toalety. – Oczywiście. Pośpiesznie poszedł do ubikacji, zamknął drzwi i skupił uwagę na oknie. Miało zardzewiałą klamkę, ale, jak zauważył wcześniej, żadnego zamka. Uśmiechnął się. Łatwizna. Aby zamaskować odgłos, pociągnął za łańcuch spłuczki. Potem szarpnął klamkę. Była tak skorodowana, że przez chwilę miał wrażenie, że ją przyspawano. Za drugą próbą zdołał ją przekręcić. Mocno pchnął ramę okienną. Nawet nie drgnęła. Spróbował ponownie, potem trzeci raz i wreszcie okno się otworzyło. Wystraszony pająk zbiegł po swojej sieci i zniknął mu z oczu. Bryce wyjrzał na uliczkę, o której wspominała agentka. Pusto. Przymknął okno, pozostawiając przekręconą klamkę. Było wystarczająco duże, by później przecisnął się przez nie pod osłoną ciemności. Wrócił do drzwi wejściowych, gdzie czekała na niego nieco zniecierpliwiona agentka. – Zdecydowanie ma potencjał – powtórzył. – Potrzebny jest tylko ktoś z wizją. – Ja mam wizję – odrzekł. – I to nie byle jaką! – Widzę – przyznała. – To z pewnością miejsce dla mnie. 86 Poniedziałek, 4 listopada Przy Normanie czuła się bezpieczna. Uwielbiała budzić się zwinięta w kłębek obok jego pulchnego ciała i czuć woń starego fajkowego dymu w jego oddechu. Ten zapach przypominał jej ojca, który zmarł ponad dwadzieścia lat wcześniej, gdy była nastolatką. Rzadko widywała go bez fajki w dłoni albo ustach. Stale ją czyścił, napełniał, ubijał tytoń, zapalał, wydmuchiwał kłęby słodkiego dymu w jej stronę. Tak samo jak teraz Norman. Po latach opieki nad schorowaną matką nawet nie przypuszczała, że pewnego dnia zakocha się i rozpocznie całkiem nowe życie. A jednak teraz właśnie tak się czuła, gdy leżała w objęciach Normana Pottinga, czując na brzuchu jego poranną erekcję. – Muszę iść, kochanie – wyszeptała. Przetoczył się i popatrzył na budzik. – Odprawa zaczyna się dopiero o wpół do dziewiątej! Mamy dwie godziny. A jeśli chcesz wiedzieć, jestem na ciebie napalony! Co powiesz na poranny szybki numerek? – Wychodzę wcześniej. – Bella zachichotała i pocałowała go w czoło. – Nie biorę udziału w głównej odprawie. Muszę być w Brighton z samego rana, żeby przygotować zespół terenowy. Wyślizgnęła się z łóżka. – Wróć, tęsknię za tobą! – Ja za tobą też! – odpowiedziała i posłała mu całusa. Boże, nic z tego nie rozumiała. Przez lata pracowała z tym człowiekiem i nie znosiła go. Słuchała jego okropnych żartów oraz przechwałek o miłosnych podbojach i do głowy by jej nie przyszło, że pewnego dnia może się w nim zakochać. Ale stopniowo brak sympatii zmienił się we współczucie, a potem w zupełnie inne uczucia. Okazało się, że w głębi serca Norman jest dobrym człowiekiem, który miał gówniane dzieciństwo. Trochę jak ona po śmierci ojca. W końcu zrozumiała, że oboje szukają tego samego, chociaż w różnych miejscach. Szukali miłości. Nawet teraz nie do końca rozumiała, jak to się stało. Podobno przeciwieństwa czasami się przyciągają. Ale może pociąga nas w ludziach coś innego, pomyślała, stojąc pod prysznicem i niemal niechętnie zmywając z siebie jego zapach. Od piętnastu lat służyła w policji. Od piętnastu lat obserwowała najgorszą stronę ludzkiej natury. Chociaż Norman Potting był irytujący, stopniowo zaczęła go postrzegać jako uczciwego człowieka w zepsutym świecie. A potem zdiagnozowano u niego raka prostaty. Wystraszył się jak cholera. A ona zrozumiała, jak bardzo się boi, że go straci. Jasne, dzieliła ich znaczna różnica wieku, ale Norman miał serce dużego chłopca. Czuła się przy nim bezpieczna. Pod tą hałaśliwą maską krył się czuły i wrażliwy człowiek, którego pragnęła przytulić i ochronić. Zeszłej nocy, kiedy zasnął w jej objęciach, modliła się, jak często miała w zwyczaju. Modliła się do Boga, aby wyleczył go z raka. Żeby „wacek nie odmówił mu posłuszeństwa”, czego panicznie się bał. Ona też tego nie chciała. Miała w życiu niewielu kochanków, a Norman był z nich zdecydowanie najlepszy. Potrafił ją podniecić na wiele sposobów, o niektórych sama nie miała przedtem pojęcia, i sprawiało mu to przyjemność. Troszczył się o nią. Szczerze. Wielu kolegów uważało go za starego wyjadacza, dinozaura, który najlepsze lata ma już za sobą. Ale mylili się. Norman był u szczytu możliwości. A ona nie miała zamiaru pozwolić, by ktokolwiek go lekceważył. Właśnie to lubiła u Roya Grace’a. W odróżnieniu od wielu innych, on naprawdę go rozumiał. Zdawał sobie sprawę z jego wartości. Może z czasem uda jej się zmienić Normana. Sprawić, żeby przestał robić z siebie głupka, jak w sobotę na ślubie. To wszystko przez brak pewności siebie. Jeśli tylko uwierzy w siebie, ona zdoła go zmiękczyć i zmienić. Wyszła spod prysznica okręcona jednym ręcznikiem i z drugim zawiniętym jak turban na głowie. Jej mężczyzna zasnął. Nachyliła się i pocałowała go w czoło. – Kocham cię – powiedziała. – Bardzo cię kocham. Norman puścił bąka. 87 Poniedziałek, 4 listopada Rozprzestrzeniający się pożar wydziela odpychający, wywołujący mdłości smród, który trudno pomylić z jakąkolwiek inną wonią, pomyślała Bella. Właśnie coś takiego czuła, gdy za kwadrans ósma, jadąc wzdłuż szczytu urwiska od strony Peacehaven, gdzie mieszkał Norman, dotarła swoim mini cooperem do Brighton. Smród przybierał na sile. Ostra woń palonej farby, plastiku, drewna, gumy, papieru. Podszyta smutkiem i tragedią. Każdy spalony dom to ogromna strata dla mieszkańców. Zdjęcia, wspomnienia, majątek, wszystko przepada na zawsze. Właśnie to spotkało rodzinę Red Westwood. Kiedy Bella pokonała rondo nad przystanią i ruszyła w świetle wczesnego poranka ulicą, którą tak bardzo kochała, Marine Parade w Kemp Town, z jej eleganckimi szeregowcami w stylu regencji, zobaczyła okruchy migoczącego niebieskiego światła. Gdy się zbliżyła, po prawej stronie ujrzała kłęby gęstego czarnego dymu bijące z okien na parterze i pierwszym piętrze. Przejechała na drugą stronę ulicy i zaparkowała za oznakowanym fordem mondeo, po czym wysiadła z samochodu, zadowolona, że ma na sobie ciepłą kurtkę, ponieważ dzień był chłodny. Pokazała legitymację dwóm młodym funkcjonariuszom. Jeden był wysoki i chudy, a drugi niski, krępy i nosił okulary. Nie rozpoznała żadnego z nich. Na chodniku stało kilka oszołomionych osób, zapewne mieszkańców ewakuowanego budynku. Większość z nich wyglądała tak, jakby narzucili na siebie pierwsze ubranie, jakie wpadło im w ręce. Młody mężczyzna z ogoloną głową i bródką trzymał pod pachą laptopa. Jakiś nastolatek nagrywał całą scenę telefonem. Nagle spanikowana rozczochrana kobieta w szlafroku i kapciach wybiegła z budynku, trzymając na rękach małego chłopca i rozpaczliwie rozglądając się wśród zgromadzonych ludzi. Podała dziecko innej kobiecie, wykrzykując: – Proszę, zaopiekuj się Rhysem. Moja córka wciąż jest w środku, razem z psem. Niech ktoś mi pomoże. Odwróciła się w stronę pożaru. Niski funkcjonariusz stanął jej na drodze. – Za chwilę przyjedzie straż pożarna. Mają odpowiedni sprzęt i od razu wejdą do budynku – zapewnił. – Wie pani, gdzie dokładnie znajduje się pani córka? – pośpiesznie spytała Bella. W oddali słyszała cichy, ale charakterystyczny jęk syren. Kiedy podniosła wzrok, nagle zobaczyła psa, który rozpaczliwie szczekając, uderzał łapami o okno na trzecim piętrze. Pięknego golden retrievera. – Ona jest tam razem z psem! Megan! Moja córka tam jest. Megan. Nie chciała wyjść bez niego. Bez Rocky’ego. A on nie chciał się ruszyć. W mieszkaniu jest pełno dymu. Wołałam go, ale nie chciał przyjść. – Kobieta podniosła wzrok. – Muszę tam wrócić, muszę zabrać Megan! – Spróbowała ominąć policjanta, lecz ten ponownie zastąpił jej drogę. – Nie – odezwał się jego kolega, ten niski w okularach. – Nie może pani tam wejść. Nie mogę na to pozwolić. Mój kolega pójdzie. – Nie, ja to zrobię – rzuciła Bella. – MUSZĘ! – W głosie kobiety pobrzmiewała panika. Pies coraz bardziej szalał. Bella popatrzyła na pysk biednego, bezradnego stworzenia i poczuła ukłucie w sercu. Gdzie, u diabła, jest ta dziewczynka? Kobieta pchnęła niższego policjanta tak mocno, że prawie się przewrócił. – Wchodzę! Tylko złapię Megan i wrócę tu! – powiedziała i śmiałym krokiem pomaszerowała w kapciach w stronę drzwi wejściowych. Wyższy funkcjonariusz podbiegł i chwycił ją za rękę. – Przepraszam, ale nie mogę pozwolić pani tam wejść. – Czy pani wie, gdzie dokładnie jest pani córka? – powtórzyła Bella, jeszcze bardziej naglącym tonem, idąc w stronę wejścia. – To moje dziecko! – Oszołomiona kobieta pokręciła głową. – Moje dziecko! Ona zginie. Nie mogę… nie mogę jej zostawić. Nie rozumiecie? Puśćcie mnie! – Nie możemy pozwolić, żeby pani tam weszła, dla pani bezpieczeństwa – odparł funkcjonariusz. – Za chwilę przyjadą strażacy. Wejdą do budynku w maskach tlenowych i wyprowadzą pani córkę. A tymczasem wejdzie tam mój kolega. – Nie zdążą! – zaoponowała podniesionym głosem, a potem zaczęła histerycznie krzyczeć. – POMOCY! BŁAGAM, NIECH MI KTOŚ POMOŻE ZNALEŹĆ MOJE DZIECKO! – Wyrwała się policjantowi i pobiegła w stronę drzwi. Zgubiła jeden kapeć, ale nie zwracała na to uwagi. Policjant pobiegł za nią i ponownie mocno chwycił ją za rękę. – Przepraszam, ale nie mogę pani puścić. – MUSI PAN! – wrzasnęła. – Który numer mieszkania?! – zawołała Bella. – Pięć – odpowiedziała kobieta. – Trzecie piętro. Proszę, niech się pani pośpieszy! Błagam, szybko! Bella popatrzyła w okno i zobaczyła, że pies rzuca się na szybę. Była tutaj dopiero od minuty, ale miała wrażenie, że to trwa znacznie dłużej. – Ma na imię Megan, tak? – Tak. A pies wabi się Rocky! Bella pchnęła drzwi wejściowe. Woń dymu była tutaj słaba, a schody wyglądały na bezpieczne. Wszystko się uda, pomyślała. Pokonała pierwszy ciąg schodów, wołając dziewczynkę po imieniu, i od razu wpadła w chmurę cuchnącego dymu na półpiętrze, który wił się wokół niej jak macki. Schody przed nią były pogrążone w ciemności. Nad sobą słyszała rozpaczliwe wrzaski dziewczynki. – MAMUSIU! MAMUSIU! MAMUSIU! Wdarła się na drugie piętro. Dym był tutaj gęstszy i czuła żar bijący zza ściany po prawej stronie. Zakaszlała, czując drapanie w gardle, po czym zdjęła kurtkę i zakryła nią usta. Oddychała przez materiał, wbiegając na następne piętro, gdzie panował mrok. Drzwi z numerem pięć były otwarte, a ze środka wypływały widmowe kłęby szarego dymu, które przypominały koniki morskie. – Megan! MEGAN! – zawołała. Usłyszała w pobliżu płacz i krzyk dziewczynki i szczekanie. Wzięła głęboki oddech i weszła do mieszkania, gdzie od razu straciła orientację, gdy gryzący dym wpadł jej do oczu. – Halo, Megan! Gdzie jesteś?! Krzyknij swoje imię, żebym usłyszała, gdzie jesteś! Mała wykrzyknęła swoje imię. – Gdzie jesteś?! – zawołała Bella i zakrztusiła się. Kaszlała, mając wrażenie, że oddycha watą namoczoną w oleju. Oczy tak bardzo jej łzawiły, że prawie niczego nie widziała. Zdawała sobie sprawę, że musi się stąd wydostać, ale nie mogła zostawić dziecka. – Megan! – zawołała ponownie i boleśnie zakaszlała. Potknęła się o coś w wąskim przedpokoju, o jakąś zabawkę, a potem z chrzęstem zdeptała coś, co mogło być klockami Lego. Zaniosła się kaszlem. Słyszała szczekanie. – Megan! Cały czas kaszląc, mocno przyciskając kurtkę do ust i nosa, szukała po omacku włącznika światła. Wykładzina pod jej stopami była ciepła, jakby ktoś włączył na maksimum ogrzewanie podłogowe. Znalazła włącznik, ale nie zadziałał. Dym na chwilę się rozwiał i dostrzegła przed sobą zamknięte drzwi, zza których dobiegało szczekanie. Zdawała sobie sprawę z zagrożenia wstecznym ciągiem płomieni. A może raczej zapłonem gazów? Nie wiedziała, czy może otworzyć drzwi. Nagle wejście za jej plecami przesłoniły płomienie. Kapał na nią stopiony gorący plastik. Oprawy żarówek i przewody spadały wokół niej jak rozpalone macki. Bella wrzasnęła z bólu, gdy jedna z nich uderzyła ją w policzek. Przypomniała sobie, że strażacy po poprzednim pożarze, którego była świadkiem, pouczali ją, by trzymała się blisko podłogi. Większości ofiar nie zabija ogień, tylko trujące opary. Coraz bardziej osuwała się na nogach. Widziała nad sobą drobne rozbłyski, niczym tańczące anioły. Potem zauważyła płonącą krawędź kanapy. Pożar przybierał na sile. Chryste, ile czasu jej zostało, zanim nastąpi zapłon gazów? Miała wrażenie, że krzycząca dziewczynka i ujadający pies znajdują się po drugiej stronie drzwi. Bella chwyciła klamkę i delikatnie je pchnęła. Do pokoju wpadało niewiele dziennego światła, które nie mogło rozproszyć coraz gęstszego gryzącego dymu, więc z trudem wypatrzyła sylwetkę dziewczynki skulonej na środku podłogi, przytulonej do psa. Nagle ściana po jej lewej stronie zaczęła świecić, jakby pokrył ją czerwony fluorescencyjny koral. Zauważyła, że zasłony i tapeta płoną. Chryste. Bała się. Musiała natychmiast się stąd wydostać. Podbiegła do dziewczynki i chwyciła ją. Próbowała także złapać psa, który skowyczał przerażony, ale ten uciekł przed nią i zniknął. Którędy teraz? Nagle zauważyła jakąś postać w oknie i uświadomiła sobie, że to na pewno strażacy. Pociągnęła dziecko w stronę okna, trzymając się jak najniżej na nogach, coraz bardziej kaszląc i coraz mniej widząc w gryzącym dymie. Podłoga pod jej stopami stawała się coraz gorętsza. Dotarła do odsuwanego okna i wspólnie ze strażakiem zdołali podnieść je na tyle, by móc wypchnąć dziewczynkę na zewnątrz. Niemal natychmiast za jej plecami rozległ się ogłuszający ryk płomieni. Usłyszała trzask i runęła w dół. Z przerażeniem zrozumiała, że załamała się pod nią podłoga. Wylądowała twardo i poczuła potworny ból. Miała wrażenie, że złamała nogę. Wszystko w pomieszczeniu świeciło. Kręciło jej się w głowie. Podłoga coraz bardziej się rozgrzewała. Paliła ją twarz; czuła się jak we wnętrzu olbrzymiego piekarnika. Wiedziała, że za chwilę zemdleje. Nie poddawaj się! Nie możesz się poddać! Rozpłaszczyła się na podłodze. Nagle przez gęsty dym nad głową zobaczyła migoczące światła. Zrozumiała, że to płomienie. – Norman – wymamrotała. – Proszę, przyjdź po mnie, Norman, boję się. Wiedziała, że nie wolno jej wpaść w panikę. Musiała się skupić. Usiłowała ustalić, gdzie jest okno. Coś płonącego spadło jej na twarz i rozpaczliwie to odtrąciła, parząc sobie dłoń. Potem spadł na nią kolejny przedmiot, gorący i kleisty. Naciągnęła kurtkę na głowę i łapczywie chwytała powietrze przez tkaninę, ale do jej ust dostawały się tylko gorące, oleiste opary. Znów się rozkaszlała. Panikowała z braku powietrza, całkowicie oślepiona przez dym i łzy. – Pomocy! – zawołała. Przemieściła się na czworakach, przyciskając kurtkę do twarzy. – Norman! Nagle uświadomiła sobie, że kurtka się pali. Nieeeeee. Przerażona, odrzuciła kurtkę i zaczęła jak najszybciej przesuwać się do przodu. Musiała dostać się do okna. Koniecznie. Koniecznie. Tuż przed nią buchnęły płomienie. Nie. Błagam, nie. Obróciła się i oddaliła od nich kawałek, lecz nagle zobaczyła przed sobą ścianę ognia. Skręciła w bok. Tu też płomienie. Miała wrażenie, że jej twarz się smaży. Wdychała coś, co przypominało parzący olej i paliło jej gardło oraz płuca. – Proszę, pomocy – szepnęła. – Boże, pomóż mi. Gdzie jest Norman? Podłoga pod nią pękała. Poruszała się. Kołysała. Bella przetoczyła się w prawo, tracąc równowagę. Podłoga zaczynała się uginać i zarywać. Bella rozpaczliwie chwytała powietrze. Ale wdychała tylko coraz więcej nieprzyjemnego duszącego dymu. Na zewnątrz panował chaos; policja oddzieliła taśmą połowę ulicy. Wewnątrz kordonu stały trzy wozy strażackie, samochód dowódcy straży pożarnej, dwie karetki i dwa radiowozy. Przez okna na dole strażacy wlewali do środka wodę dwoma wężami. Za kordonem zgromadził się tłumek mieszkańców, którzy z rozpaczą patrzyli na próby ratowania ich domów. Między nimi stali reporterzy i fotografowie, a coraz większa grupa gapiów, niezrażonych wczesną porą, robiła zdjęcia lub nagrywała akcję ratunkową telefonami. Niektórzy zapewne wysyłają pełne emocji tweety, pomyślał Bryce Laurent. Obserwował pożar z bezpiecznej odległości, ze swojej furgonetki zaparkowanej po drugiej stronie Marine Parade. Uśmiechał się. Tak. Płonął już cały budynek. Nie bez znaczenia było to, że wozy strażackie tak długo jechały na miejsce. Sam się o to postarał. Dzięki pracy w straży pożarnej wiedział, gdzie stacjonują wozy obsługujące teren miasta Brighton and Hove. Posterunek położony najbliżej Kemp Town znajdował się w Roedean. Posłał tamtejsze wozy w przeciwnym kierunku, powiadamiając o pożarze w bloku mieszkalnym po przeciwnej stronie Rottingdean. Następny posterunek mieścił się w Preston Circus w centrum Brighton. Ich posłał na stadion AmEx w północnowschodniej części miasta, dzwoniąc z drugiej komórki i mówiąc z innym akcentem, na wypadek gdyby trafił na tego samego dyspozytora. Wozy, które w końcu pojawiły się na miejscu, przyjechały z Hove, oddalonego o niemal dziesięć minut. Tyle czasu wystarczyło. Płomienie buchały z okna na ostatnim – czwartym – piętrze. Z frontowego okna mieszkania, które Red pokazała rodzicom i na którego kupno tak się cieszyła. To tam zabrała ich na taras i z podnieceniem mówiła o wspaniałym widoku. Z tym już koniec, mała. Elegancka fasada Royal Regent już poczerniała od dymu, a płomienie były widoczne w każdym oknie. Strażacy na chwilę przystawili drabinę do frontowej ściany, ale wkrótce musieli się wycofać. Oczywiście, że tak, w końcu mieli do czynienia z zawodowcem! Z tego miejsca wyglądało na to, że ktoś jest uwięziony w budynku. Szkoda, pomyślał. Przypadkowe ofiary. Smutne, ale czasami życie daje nam kopniaka w dupę. Najważniejsze, że Red się tutaj nie wprowadzi. Nigdy tu nie zamieszka! Ani nigdzie indziej. Popatrzył na zegarek. Ósma dziewięć. Czas na śniadanie. Czekał go długi i pracowity dzień z bardzo ważnym spotkaniem w południe. Był na nie dobrze przygotowany. Po drugiej stronie ulicy doszło do jakiegoś zamieszania. Sanitariusze w karetce udzielali pomocy kobiecie w szlafroku, małej dziewczynce, która właśnie zeszła po drabinie, i jeszcze jednemu dziecku. Ekipa telewizyjna ich filmowała, a zgromadzeni wokół ludzie na chwilę przesłonili mu widok. Nagle przez lukę między gapiami zobaczył psa. Wymachującego ogonem golden retrievera. Tylko że nie miał złocistego futra, ale wyglądał, jakby wytarzał się w sadzy. W szczęśliwszych czasach Red z wypiekami na twarzy opowiadała, że kiedyś sprawi sobie takiego psa. Mówiła, że to inteligentne i troskliwe zwierzaki, które z tego powodu wykorzystuje się w roli przewodników dla niewidomych. Jemu wydawały się głupie. A ten po drugiej stronie ulicy wyglądał wyjątkowo tępo. Przez frontowe drzwi wyszli dwaj strażacy w maskach tlenowych i z kamerami termowizyjnymi w dłoniach. Sprawiali wrażenie załamanych. Nic dziwnego, pomyślał. Wykonał kawał dobrej roboty. Postarał się wzniecić taki pożar, żeby nie dało się go ugasić, nawet gdyby ściągnięto jednostki z całej Anglii. Budynek będzie się nadawał tylko do wyburzenia. Miną lata, zanim go odbudują. Co ty na to, Red? 88 Poniedziałek, 4 listopada Glenn Branson był lekko zdenerwowany, prowadząc poranną poniedziałkową odprawę bez Grace’a. Co prawda nie było go także podczas obu wczorajszych zebrań, ale przebywał niedaleko Brighton i można było łatwo się z nim skontaktować. Teraz nowożeńcy przygotowywali się do wyjazdu na lotnisko, skąd odlatywali w podróż poślubną, więc Branson nie mógł – i nie chciał – im przeszkadzać. Spędził większą część poprzedniego dnia wspólnie z inspektorem Paulem Williamsonem, starszym oficerem dochodzeniowym z Surrey, na analizowaniu dotychczasowych postępów operacji Mrówkojad. Regularne kontrole przez osobę z zewnątrz w celu upewnienia się, że zespół dochodzeniowy niczego nie przeoczył, były czymś normalnym. Chociaż Williamson zgodził się, że ślady zbadane w laboratorium wskazują na winę Matta Wainwrighta, zauważył, że nic w jego przeszłości nie wskazuje na skłonności do takich zachowań. Wainwright cieszył się znakomitą opinią w straży pożarnej i prowadził stabilne, udane życie rodzinne. Owszem, miał motyw, ale obaj czuli, że był on niewystarczający. Przeanalizowali nagranie z pierwszego przesłuchania i Branson musiał przyznać, że zapewnienia podejrzanego, że jest niewinny, brzmią przekonująco. Chociaż Wainwrighta na razie nie oczyszczono z podejrzeń i zwolniono go za kaucją, głównym celem pozostało odnalezienie Bryce’a Laurenta. – No dobrze – odezwał się Branson, wpatrując się w morze – No dobrze – odezwał się Branson, wpatrując się w morze twarzy wokół stołu konferencyjnego. – Coś nowego wydarzyło się w nocy? Podiatra Haydn Kelly, w czarnym prążkowanym garniturze, białej koszuli i czarnym jedwabnym krawacie, podniósł rękę. – Niech wszyscy popatrzą na tę tablicę. – Wskazał nową tablicę ustawioną obok tych ze zdjęciami zwłok Karla Murphy’ego na polu golfowym i schematem organizacyjnym. Po lewej stronie tablicy znajdowało się powiększone zdjęcie pojedynczego odcisku buta na mokrej trawie oraz zdjęcie całego rzędu śladów na takim samym podłożu. Po ich prawej stronie umieszczono fotografię strażackiego buta i powiększony obraz jego podeszwy. Obok wisiały dwa wydrukowane z komputera wykresy oznaczone literami A i B. Kelly skierował czerwony promień laserowego wskaźnika na zbliżenie odcisku buta na polu golfowym. – Najpierw przyjrzyjmy się pojedynczemu śladowi na trawie. – Odczekał kilka sekund, aby wszyscy uważnie przyjrzeli się zdjęciu, po czym skupił się na strażackim bucie. – A tutaj mamy zdjęcie buta znalezionego w samochodzie Matta Wainwrighta. – Przeniósł promień lasera na powiększone zdjęcie podeszwy. – Oto podeszwa tego buta. Idealnie pasuje do odcisku pozostawionego na polu golfowym. – Wskazał kolejne zdjęcie przedstawiające rząd śladów. – One także idealnie pasują. Nie może być wątpliwości, że to te buty pozostawiły ślady na polu golfowym. – Na chwilę zamilkł. – Co oznacza, że Matt Wainwright znajdował się na miejscu zbrodni, prawda? – odezwał się sierżant Batchelor. Kelly obdarzył go dobrodusznym uśmiechem, jakim nauczyciel mógłby obdarzyć ucznia, który bez powodzenia próbował odgadnąć odpowiedź na zadane pytanie. – Przyjrzyjmy się tym dwóm wykresom. – Wskazał wykres oznaczony literą A, a następnie przesunął promień lasera wzdłuż zygzaka nakreślonego na kartce. – Korzystając z programu analizującego chód, przejrzałem nagrania z kamer monitoringu przedstawiające zatrzymanego Matta Wainwrighta i otrzymałem następujący schemat. – Musi być wkurzony, skoro łazi zygzakiem! – rzucił Norman Potting i rozejrzał się z uśmiechem, bo kilka osób zachichotało. – Raczej nie – odparł Kelly uprzejmie. – Teraz robi się ciekawie. – Przeniósł promień wskaźnika na wykres B i ponownie podążył za nierówną linią. – Wygląda inaczej, prawda? – Popatrzył pytająco na członków zespołu. Kilka osób przytaknęło. – Nie bez powodu. Jak wiedzą wszyscy, którzy współpracowali ze mną przy innych dochodzeniach nadinspektora Grace’a, jesteśmy w stanie rozpoznać chód człowieka na podstawie jego śladów. – Ponownie wskazał wykres A. – Oto schemat chodu osoby, która zostawiła ślady na miejscu zbrodni w klubie golfowym Haywards Heath. Z pewnością miała na nogach buty Matta Wainwrighta. – Zrobił pauzę dla efektu. – Ale to nie Wainwright zostawił te ślady. – Więc kto? – spytał Dave Green. – No cóż, nie chcę psuć wam zabawy, ale podejrzewam, że zabójca – odparł podiatra. – Czyli Wainwright jest niewinny? – Bardzo możliwe – przyznał Kelly, kiwając głową. W świetle wczorajszej analizy wyników dochodzenia oraz niektórych dotychczasowych ustaleń taki wniosek nie zaskoczył Glenna Bransona. Ktoś zamordował i spalił lekarza, wywołał pożar, który strawił restaurację, podłożył ogień w sklepie spożywczym, podpalił samochód, puścił z dymem dom. Marynarka wojenna zatrzymała jacht, który był potencjalną bombą zegarową. Nagłówek w dzisiejszym numerze „Argusa” głosił: PODPALACZ Z SUSSEX ARESZTOWANY. Branson musiał spojrzeć w oczy faktom: Red Westwood wciąż była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Nie masz wątpliwości, Haydn? – spytał. – Na pewno jest jakiś margines błędu? Zanim Kelly zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon wewnętrzny. Posterunkowy Alexander, który siedział najbliżej, podniósł słuchawkę. – Słucham? Tak. Jest tutaj. – Odwrócił się w stronę Bransona i podał mu aparat. – Szefie, to komendant Kemp. Branson się zasępił. Nev Kemp był komendantem policji w Brighton and Hove. Nie dzwoniłby osobiście, gdyby nie stało się coś ważnego. Branson bezgłośnie przeprosił swój zespół i wziął do ręki słuchawkę. – Dzień dobry, panie komendancie. W sali zapadła niemal całkowita cisza, gdy słuchał Kempa. Chociaż ten ostatnio wrócił do służb mundurowych, kiedyś bardzo skutecznie dowodził dochodzeniówką. Branson przez jakiś czas tylko słuchał w milczeniu, czując, że jego wnętrzności zamieniają się w lód. Wpatrywał się w Normana Pottinga. Na chwilę odwrócił wzrok, ale po chwili jego spojrzenie znów do niego wróciło. – Nie ma żadnej szansy? – spytał Kempa. – Obawiam się, że nie – odpowiedział Kemp zdawkowo, łamiącym się głosem. Branson także z trudem mógł mówić. Drżał, powstrzymując napływające łzy. Mimo tego, co właśnie usłyszał, starał się skoncentrować na swojej pracy. Myślał o tym, kogo należy zawiadomić, jakie działania trzeba podjąć, i co to oznacza dla ich dochodzenia. Royal Regent. Red Westwood niedawno mu powiedziała, że zamierza kupić mieszkanie w tym budynku. A teraz wybuchł w nim pożar. Kolejny pożar. Ale w tej chwili to nie było tak istotne jak straszna wiadomość, którą przekazał mu komendant Kemp. Glenn znów popatrzył na Normana Pottinga. Cholera. O cholera. Boże. Podczas jego służby kilkoro kolegów otarło się o śmierć, podobnie jak on w zeszłym roku, gdy został postrzelony. Ale nad takimi wydarzeniami przechodzi się do porządku dziennego. Strach pojawia się dopiero wtedy, kiedy już zrobisz to, co do ciebie należy. W chwili gdy starasz się rozbroić szaleńca, rzucasz się w sam środek ostrej bójki z kilkoma przeciwnikami albo ścigasz podejrzanego po niebezpiecznym dachu, po prostu działasz, napędzany adrenaliną, wykonując swoją pracę. Dopiero później budzisz się przed świtem i myślisz: Cholera, mogłem dzisiaj zginąć. Wstępując do policji, liczysz się z niebezpieczeństwem. Nie da się ukryć, że wiele osób wybiera tę pracę właśnie z powodu towarzyszących jej emocji. Ale tak naprawdę nie spodziewasz się, że pewnego dnia dasz się zabić. Branson nie mógł oderwać wzroku od Normana Pottinga. Łzy napływały mu do oczu. – Tak, dziękuję. Dziękuję za informację – powiedział do słuchawki. – Przyjadę jak najszybciej. – Zdawał sobie sprawę, że głos odmawia mu posłuszeństwa. Rozłączył się, mrugając, by powstrzymać łzy. O cholera. Znów popatrzył na Normana Pottinga. 89 Poniedziałek, 4 listopada Mimo zamieszania w pracy Roy Grace postanowił, że ich podróż poślubna będzie idealna i niezapomniana, dlatego starannie zaplanował każdy szczegół. Zaczął od wcześniejszego zamówienia najlepszej taksówki, jaką dysponowała korporacja Streamline, by dojechać na lotnisko Gatwick. Teraz siedział z tyłu mercedesa, który mknął autostradą M23 w stronę lotniska, i odprężony i szczęśliwy trzymał Cleo za rękę. Nie wątpił, że Glenn Branson sprawnie pokieruje operacją Mrówkojad podczas jego nieobecności. Rzadko czuł się tak beztroski. Będą się dobrze bawić. Jak cholera. Nachylił się i pocałował Cleo w policzek. – Kocham cię – wyszeptał. – Ja ciebie też – odpowiedziała z uśmiechem, po czym zacisnęła usta. – Nawet bardzo! Co więcej, przegapi pierwszy tydzień pracy Cassiana Pewe’a. Cóż za strata! Kierowca cicho słuchał wiadomości w radiu. Nagle obejrzał się w ich stronę. – Paskudny pożar w Brighton – rzucił. Grace poczuł ukłucie niepokoju, ale postanowił, że nic nie popsuje mu tej chwili, więc tylko skinął głową. W mieście jest tyle budynków, które nie spełniają norm bezpieczeństwa, i tylu włóczęgów, pijaków i staruszków zasypiających z papierosem w dłoni, że pożary zdarzają się bardzo często. Nie ma się czym przejmować. Skupił myśli na czekającej ich podróży. Żeby wyjazd był jeszcze bardziej wyjątkowy, zarezerwował Żeby wyjazd był jeszcze bardziej wyjątkowy, zarezerwował miejsca w klasie biznesowej w samolocie British Airways. Agentka z biura podróży znalazła dla niego bardzo atrakcyjną ofertę wynajmu apartamentu w Cipriani, najbardziej romantycznym hotelu w Wenecji. Na wieczór zarezerwował stolik w hotelowej restauracji, a na kolejne trzy wieczory w innych znakomitych lokalach, które starannie wyszukał w internecie. A przed jutrzejszą kolacją wypiją koktajl Bellini w słynnym barze Harry’s. – Wciąż mi nie powiedziałeś, dokąd się wybieramy! – odezwała się Cleo. Uśmiechnął sie. – Zgadnij. – Scunthorpe? – Kurczę, skąd wiedziałaś? Cztery noce w tamtejszej tawernie! – Będę szczęśliwa wszędzie, dopóki ty ze mną będziesz. – Ja też. Minęły poranne godziny szczytu i ruch zelżał, a bezchmurne niebo wprawiało Grace’a w jeszcze pogodniejszy nastrój. Zobaczył przed sobą zjazd w kierunku lotniska; taksówkarz włączył kierunkowskaz i zmienił pas. – W Scunthorpe jest lotnisko, prawda? – drażniła się z nim Cleo. – Port lotniczy Humberside. – A więc, nadinspektorze, skoro jedziemy w podróż poślubną do Anglii, to dlaczego tak pilnowałeś, żebym zabrała paszport? – Nic ci nie umknie, prawda? Niedwuznacznie pogłaskała go po udzie. – Nasze ciała tak często się stykają, że pewnie przeszło na mnie nieco twoich zdolności detektywistycznych. – Ponownie go pocałowała. – Na północy nie przepadają za nami, ludźmi z południa. – Dlaczego ci nie wierzę? Wzruszył ramionami z niewinną miną, powstrzymując uśmiech. – Chcesz wiedzieć, dokąd, według mnie, się wybieramy? – – Chcesz wiedzieć, dokąd, według mnie, się wybieramy? – spytała. – Jestem tego wręcz pewna. – Słucham. Pocałowała go w policzek, powiodła językiem wokół jego ucha i szepnęła uwodzicielsko: – Do łóżka. Już niedługo. Dwadzieścia minut później Grace stał w skarpetkach i kładł swoje buty na taśmie przy bramce ochrony, razem z komórką, laptopem, zegarkiem i paskiem. Potem przeszedł za Cleo przez wykrywacz metalu. Na szczęście żadne z nich go nie uruchomiło. Kiedy wkładał buty, był coraz bardziej podekscytowany. Miał oba bilety, więc udało mu się ukryć, że polecą w luksusowych warunkach. Oczywiście Cleo dowie się tego za kilka minut, kiedy zabierze ją do poczekalni na pierwszy kieliszek szampana tego dnia. Nie mógł się doczekać jej miny. Wtedy zadzwonił telefon. 90 Poniedziałek, 4 listopada Bryce Laurent – mimo że strasznie swędziała go broda – również był w pogodnym nastroju, gdy tuż przed dziesiątą trzydzieści jechał Tongdean Avenue. Zapomniał o swoim rozdrażnieniu tym, że w kościele zagrali ich utwór, i nucił Queen of the Slipstream Vana Morrisona, wtórując stacji Radio Sussex. Doskonale się składa, bo właśnie jechał zobaczyć się ze swoją królową! A oto ulica godna królowej. Najbardziej szpanerska w Brighton and Hove! Minął ogromny kiczowaty dom z fasadą z kolumnami, ukryty za masywną bramą. Potem kolejny, równie szpanerski, który stał przy łukowatym podjeździe, wysoko ponad ulicą i dachami innych domów. Zapewne było stamtąd doskonale widać morze po prawej stronie, a także ponad kilometr terenu na południu. O tak, potrafił sobie wyobrazić, że tutaj mieszka i wiedzie szpanerskie życie u boku Red. Dawno temu. Muzyka się skończyła i usłyszał, jak Danny Pike wita specjalnego gościa, Normana Cooka, znanego jako Fatboy Slim, który zaczął z entuzjazmem opowiadać o swoim nowym przedsięwzięciu, Big Beach Cafe. Ale Bryce miał zbyt wiele na głowie, żeby skupiać się na czczej gadce. – Przykro mi, Danny i Norman, do usłyszenia innym razem, dobrze? – Wyłączył radio, po czym zatrzymał samochód, gdy jadący przed nim kierowca samochodu z tabliczką „nauka jazdy” zabrał się za boleśnie powolny manewr zawracania na trzy. Po chwili instruktor przepuścił Bryce’a, więc ten pojechał dalej, patrząc na numery po lewej stronie ulicy. Ale nie musiał znać numeru, by rozpoznać dom, który właśnie pojawił się w jego polu widzenia, Tongdean Lodge. Rozpoznał go po trzymetrowym ceglanym murze otaczającym posiadłość, któremu wcześniej przyjrzał się dokładnie na Google Earth. To był cholernie potężny mur, jak w fortecy, a dostępu broniła zamknięta brama z kutego żelaza. Zwolnił, kiedy ją mijał, a potem zaparkował furgonetkę przy krawężniku. Zastanawiał się. Analizował jednocześnie kilka planów. Plany A, B, C, D. Starannie studiował je w myślach. Miał mnóstwo czasu. Red przyjedzie na prezentację dopiero za półtorej godziny. Przed sobą widział kolejny samochód nauki jazdy, który również wykonywał absurdalnie powolne zawracanie. W dalszej części ulicy kolejny kursant zmagał się z podobnym manewrem. Bryce uznał, że gdyby tu mieszkał, z pewnością działałoby mu to na nerwy. Uruchomił silnik, zawrócił i podjechał do bramy. Następnie naciągnął czapkę baseballową na oczy, opuścił szybę i popatrzył na elegancką mosiężną tablicę domofonu. Znajdowała się na niej klawiatura z przyciskiem dzwonka, a także kamera monitoringu. Kamera go nie martwiła, ponieważ większą część twarzy miał ukrytą. Zadzwonił, długo i mocno. Nikt nie odpowiedział. Po chwili zadzwonił ponownie. Nadal żadnej reakcji. Dla pewności wcisnął guzik po raz trzeci. Dobrze, dobrze, dobrze, nikogo nie ma w domu! Wysiadł, zabierając ze sobą mały zestaw narzędzi, po czym odkręcił tablicę domofonu i ją zdjął. Przez jakiś czas przyglądał się przewodom, dotykając ich malutkim izolowanym śrubokrętem; korzystając z wiedzy, którą zdobył, gdy pracował jako monter, próbował zorientować się w działaniu systemu. Po chwili doprowadził do zwarcia i brama posłusznie się otworzyła. Przykręcił tablicę i wjechał stromym asfaltowym podjazdem, Przykręcił tablicę i wjechał stromym asfaltowym podjazdem, po lewej stronie mijając kompleks garaży, nad którymi znajdowało się mieszkanie. Ładny aneks gościnny, pomyślał. Podjazd tworzył pętlę przed dużą rezydencją z czerwonej cegły. Posiadłość niewątpliwie była szpanerska. Zaparkował przed cisowym żywopłotem po drugiej stronie podjazdu, tak by furgonetka wyglądała na samochód budowlańców albo ogrodników, po czym wysiadł. Chcąc ostatecznie upewnić się, że w domu nikogo nie ma, wszedł na werandę, która teraz wydawała się jeszcze większa, i zadzwonił do drzwi, powtarzając w myślach przygotowaną historię. Dostarcza paczkę i pomylił adresy. Ale ponownie nikt mu nie odpowiedział. Kilkakrotnie zapukał mosiężną kołatką w kształcie lwa. Znów żadnej reakcji. Znakomicie! Zerknął na zegarek i obszedł dom. Pięknie przystrzyżone tarasowe trawniki. Basen przykryty niebieską płachtą, a obok niego drewniana altana w doskonałym stanie. Trawiasty kort tenisowy z opuszczoną siatką i wyblakłymi liniami. Dla pewności ponownie popatrzył na zegarek. Red przyjedzie dopiero za godzinę, żeby spotkać się ze swoim klientem, panem Andrew Austinem. Wrócił do furgonetki, otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Był zadowolony ze swojego dzieła, sześciu pasów solidnie przykręconych do ścian i podłogi pojazdu. Potem zajrzał do skórzanej torby podróżnej, żeby skontrolować zestaw przyborów. Worek na głowę. Knebel. Palnik. Skalpel. Wiertarka. Rozkładana brzytwa. Kombinerki. Butelki z wodą. Tabletki z kofeiną, żeby nie zasnęła. Musiała być rozbudzona, żeby w pełni docenić to, co dla niej zaplanował! Och, Red, ależ się zabawimy. Przywołamy dawne wspomnienia. Będziesz leżała, a ja przeczytam ci wszystkie SMSy, które mi wysłałaś. Były ich setki. Popatrzył na jeden z nich, wciąż przechowywany w telefonie, Popatrzył na jeden z nich, wciąż przechowywany w telefonie, którego już od dawna nie używał. O Boże, kocham cię, Bryce. Czegoś mi dzisiaj brakuje… i to z pewnością jesteś ty. Tak cię kocham, uwielbiam, podziwiam, pragnę, tęsknię za tobą, usycham z tęsknoty, taaaak baaaardzo mi ciebie brakuje. Nie mogę się doczekać naszego spotkania wieczorem! Chcę znaleźć się w twoich objęciach. Przytulić się do ciebie i cię smakować. XXXXXXXXXXXXX Pamiętasz tę wiadomość, Red? Postaram się, żeby ból był na tyle znośny, byś mogła sobie przypomnieć. Obiecuję. Tak wiele sobie przypomnisz w następnych godzinach. Taaaaaaaaak dużo. Szczęśliwe dni! Zamknął furgonetkę i ponownie okrążył dom, szukając odpowiedniej kryjówki, z której będzie miał dobry widok na podjazd. Znalazł korzystnie umiejscowiony krzew wawrzynu i schował się za nim. Usiadł i czekał. 91 Poniedziałek, 4 listopada – Przepraszam, kochanie – powiedział Roy Grace, po raz trzeci albo czwarty, odwracając się do Cleo, która siedziała z tyłu oznakowanego bmw miejskiej drogówki. Posterunkowy Omotoso wiózł ich na sygnale szybkim pasem M23. – Rozumiem. – Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Nie musisz przepraszać. Całkowicie rozumiem. Nie masz wyjścia. – Kiepski początek podróży poślubnej, prawda, panie nadinspektorze? – odezwał się Omotoso ponuro. Grace ze smutkiem skinął głową. – Owszem. Przynajmniej Cleo naprawdę go rozumiała. Mimowolnie zaczął myśleć o tym, jak w takiej sytuacji zareagowałaby Sandy. Na pewno niezbyt dobrze. Bardzo sobie cenił spokój i wyrozumiałość Cleo. Ujęła jego dłoń i zaczęła ją delikatnie masować. – Naprawdę nie miałeś wyboru, kochanie – powiedziała. Wzruszył ramionami. – Mogłem zignorować ten cholerny telefon. – I co wtedy? Dotarlibyśmy do Wenecji, a w hotelu czekałaby na ciebie wiadomość i musielibyśmy wracać. Doskonale wiesz, że nie mógłbyś tam zostać. Więc lepiej, że to się stało, zanim weszliśmy do samolotu. Jeszcze pojedziemy w podróż poślubną, po prostu musimy ją odłożyć, to wszystko. Uścisnął dłoń żony i popatrzył jej w oczy. Była niesamowita. Nigdy w życiu nikogo tak nie kochał, a teraz, widząc, w jaki sposób radzi sobie z tym rozczarowaniem, pokochał ją jeszcze bardziej. Obiecał sobie, że wkrótce wybiorą się w podróż poślubną i wszystko jej wynagrodzi. Na razie jednak myślami był daleko od lotniska, kieliszka szampana i apartamentu w Cipriani, gdzie zamówiona butelka szampana miała się chłodzić w oczekiwaniu na ich przybycie. Myślał o pożarze w budynku Royal Regent, w którym Red Westwood zamierzała kupić mieszkanie. I w którym, chociaż jeszcze nie miał oficjalnego potwierdzenia, dziś rano zginęła jedna z jego najlepszych policjantek. Był za to odpowiedzialny. Ponownie ścisnął dłoń Cleo, by ją pocieszyć. Łzy spływały mu po policzkach. Dwadzieścia minut później, wciąż przy wtórze wycia syreny, posterunkowy Tony Omotoso kluczył między samochodami stojącymi w korku na Marine Parade. W miarę jak zbliżali się do budynku, Grace coraz mocniej czuł paskudny smród. Przed sobą widział migoczące niebieskie światła, a na miejscu zastali trzy wozy strażackie, dwie karetki, ciemnozieloną furgonetkę z kostnicy z oznaczeniami koronera na boku, radiowozy blokujące większą część szerokiej ulicy oraz dwie ekipy telewizyjne i reporterów z Radia Sussex. Strażackie węże strzelały strumieniami wody przez okna na parterze i pierwszym piętrze poczerniałego budynku. Na zewnątrz wydobywały się kłęby gęstego ciemnego dymu, a na chodniku leżały zwęglone śmieci. Spora grupa gapiów, z których kilkoro nagrywało akcję strażaków telefonami, stała w bezpiecznym miejscu za niebiesko-białą taśmą policyjną pilnowaną przez kilku funkcjonariuszy. – Odwieziesz Cleo do domu? – zwrócił się Grace do Tony’ego Omotoso, gdy podjechali najbliżej, jak się dało. – Oczywiście, panie nadinspektorze. Pocałował Cleo i wysiadł z bmw, zanurzając się w duszącym Pocałował Cleo i wysiadł z bmw, zanurzając się w duszącym smrodzie toksycznego dymu i wilgoci. Natychmiast, ku swemu przerażeniu, zobaczył, że idą ku niemu asystent naczelnika, Cassian Pewe, ubrany w galowy mundur i czapkę z lamówką, i sam naczelnik Tom Martinson, również w pełni umundurowany. – Roy! – odezwał się Pewe z upiornym uśmiechem, patrząc na niego oczami zimnymi jak szkło i wyciągając rękę. Wymienili uścisk dłoni. Ręka Pewe’a była wilgotna i miękka, tak jak dawniej. Nowy asystent naczelnika wyraźnie się skrzywił pod wpływem mocnego uścisku dłoni. – Miło znów cię widzieć. Szkoda, że w tak straszliwych okolicznościach. Grace pokiwał głową, powstrzymując łzy, a głos mu się załamał. Ledwie zdołał wykrztusić odpowiedź. – Tak. – Po chwili z trudem dodał: – Panie naczelniku. – Straszna wiadomość – powiedział Tom Martinson, również ściskając dłoń Roya. – To prawda, panie naczelniku. – Darujmy sobie formalności, Roy. – Pewe zerknął z ukosa na przełożonego. – Kiedyś wiele nas dzieliło, ale teraz patrzmy w przyszłość, dobrze? – Świetny pomysł – odpowiedział Grace ostrożnie. Zastanawiał się, skąd nadejdzie kolejny cios. – Niezły początek mojego pierwszego dnia tutaj – rzucił Pewe. – I mojej podróży poślubnej. Pewe pokiwał głową. – Cieszę się, że przyjechałeś. To musiało być dla ciebie cholernie trudne. – Nie tak trudne jak strata funkcjonariusza. Ale czy jesteśmy całkowicie pewni, że tak się stało? Asystent naczelnika wskazał budynek, a następnie zerknął na zegarek. – Dowiedziałem się, że około ósmej rano sierżant Bella Moy weszła do budynku, by pomóc uwięzionemu dziecku. Wciąż nie wróciła, chociaż uratowała dziecko. Teraz jest za pięć jedenasta. Komendant straży pożarnej twierdzi, że bez maski tlenowej nikt nie mógłby tam przeżyć nawet minuty. – Bella jest sprytna – powiedział Grace. – Może znalazła jakieś miejsce z zapasem powietrza. – Wiedział, że chwyta się złudnej nadziei. – Czy ktoś przeszukał budynek? Pewe wskazał pożar. – Strażacy przeszukali tyle, ile się dało, używając masek tlenowych i zdalnie sterowanych kamer. Wszystkie schody się zawaliły. Zaglądali do środka z drabin i według nich… Nagle za ich plecami doszło do zamieszania. Obrócili się. – Przepuśćcie mnie! – krzyczał jakiś mężczyzna. – Jestem policjantem, kurwa, przepuśćcie mnie, debile. Tam jest moja narzeczona. PRZEPUŚĆCIE MNIE! To był Norman Potting, z twarzą białą jak prześcieradło. Trzymał przed sobą legitymację i opędzał się przed mundurowymi. Schylił się pod taśmą i pobiegł w stronę dymiących frontowych drzwi. – Norman! – zawołał zaniepokojony Grace i puścił się za nim biegiem. Dwaj strażacy go uprzedzili i przytrzymali sierżanta za ręce. – Ona tam jest! – wrzasnął Potting. – Mój Boże, Bella tam jest. Puśćcie mnie i znajdźcie ją. Pozwólcie mi to zrobić. Muszę ją wydostać! Gdy Grace do nich dotarł, Potting przypominał rozszalałe zwierzę: miał wytrzeszczone oczy, a jego blada twarz pulsowała. – Norman! Pozwól im wykonywać ich pracę. Jeśli Bella tam jest, na pewno ją znajdą. – Sam ją znajdę! Ona tam jest, znajdę ją. Wiem, że nic jej się nie stało! To moja Bella, kocham ją. Nic jej nie jest. Jest cała i zdrowa, wiem o tym. BELLA! – zawołał na całe gardło. – JESTEM TUTAJ! TO JA, NORMAN! IDĘ PO CIEBIE! Potem padł w ramiona Grace’a i rozpłakał się. – Boże, Roy, nie pozwól, żeby coś jej się stało. Kocham tę kobietę. Dzięki niej zrozumiałem, że nigdy wcześniej nikogo nie kochałem – mówił, szlochając. – Proszę, nie pozwól, żebym ją stracił. Dopiero się odnaleźliśmy. Proszę. Błagam cię, pozwól mi tam wejść i ją uratować. Nic jej nie jest, wiem o tym. Na pewno. Proszę, pozwól mi wejść. To zajmie tylko chwilę. – Norman – odezwał się łagodnie Grace. – Posłuchaj mnie uważnie. Niech strażacy jej poszukają; dysponują odpowiednim sprzętem. Jeśli nic jej się nie stało, znajdą ją. Do tego są przeszkoleni. Norman przywarł do niego, jakby Grace był szalupą ratunkową na burzliwym oceanie. – Kocham ją, Roy. Naprawdę ją kocham. Nie pozwól, żeby cokolwiek jej się stało. Powiedzieli, że pies się wydostał. Na pewno nic jej nie jest. Kurwa mać, skoro kundel przeżył, to ona tym bardziej. 92 Poniedziałek, 4 listopada Odkąd Rob Spofford zadzwonił do niej w sobotę i poinformował o aresztowaniu podejrzanego, Red czuła się nieswojo. Miała wrażenie, że coś jest nie tak, ale uznała, że policjanci z pewnością wiedzą, co robią, i nie aresztowaliby kogoś bez solidnych dowodów. Wciąż szukali Bryce’a, a Rob zdradził jej, że nie są pewni, czy podejrzany był zamieszany w podpalenia. W głębi duszy wciąż była przekonana, że za wszystkim stoi Bryce. Na pewno. Jechała Tongdean Avenue firmowym mini cooperem, najszybciej jak mogła, zdając sobie sprawę, że jest niemal dziesięć minut spóźniona. Para, która umówiła się z nią na oglądanie domu przy Coleman Avenue, pojawiła się dwadzieścia minut po czasie, ponieważ pomyliła ulice. Dbając o to, by każdy z zespołów wyrobił dzienną normę piętnastu prezentacji, agencja ograniczała czas trwania większości oględzin do kwadransa. Ale Red specjalnie nie umówiła się z nikim po tej prezentacji, ponieważ uznała, że ktoś, kto jest gotów wydać trzy i pół miliona funtów, pewnie będzie potrzebował nieco więcej niż piętnastu minut. Po chwili musiała się zatrzymać, ponieważ kursant z nauki jazdy ćwiczył zawracanie na trzy. Nieco dalej kolejny robił to samo. Mój Boże, ludzie, którzy mieszkają przy tej eleganckiej ulicy, na pewno się wściekają, że wszystkie szkoły nauki jazdy w mieście wybrały sobie to miejsce na ćwiczenie manewrów – chociaż doskonale rozumiała dlaczego. Ulica była szeroka, rosły przy niej drzewa i zazwyczaj prawie nie było tutaj ruchu. Zerknęła na zegar w samochodzie, a potem dla pewności jeszcze na zegarek na ręce. Dwanaście minut spóźnienia. Instruktor przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, żeby ją przepuścić, ale kiedy zaczęła wymijać samochód z L, kursant idiota nagle ruszył. Jakimś cudem uniknęła zderzenia, po czym wściekła wystawiła rękę z uniesionym palcem. Zdawała sobie sprawę, że nie robi najlepszej reklamy swojej firmie, której logo widniało na samochodzie, ale miała to gdzieś. Musiała dostać się do klienta i już pociła się ze zdenerwowania. Proszę, daj mi szansę i nie odjeżdżaj. Zobaczyła przed sobą wysoki ceglany mur, który od razu rozpoznała ze zdjęć w efektownej broszurce leżącej obok niej na siedzeniu. Brama była otwarta. Musiała znów się zatrzymać, bo kolejnej kursantce samochód zgasł na środku ulicy. Po trudnej do zniesienia minucie kobieta ruszyła żabką i znów się zatrzymała. Pieprz się! Red wjechała dwoma kołami na chodnik, ominęła przeszkodę i wreszcie dotarła do celu. Elegancki złoto-czarny szyld przy otwartej bramie potwierdził, że trafiła we właściwe miejsce. Tongdean Lodge. Skręciła na podjazd, minęła garaże po lewej i dotarła na szczyt wzniesienia, gdzie podjazd zataczał pętlę. Już widziała imponujący dom po prawej. Odetchnęła z ulgą. Klient jeszcze nie przyjechał, zdążyła przed nim! Zerknęła na listę dziewięciu nazwisk, które zapisała na kartce w linie przypiętej do podkładki, żeby przypomnieć sobie nazwisko klienta. Andrew Austin. Jedynym śladem życia była niewielka biała furgonetka zaparkowana po przeciwnej stronie podjazdu. Zapewne należała do ogrodnika albo ekipy remontowej. Red znalazła klucz do rezydencji, do którego była przypięta przywieszka z kodami do bramy i systemu alarmowego. To bardzo miło ze strony ogrodnika, że zostawił dla niej otwartą bramę, pomyślała, wysiadając z samochodu. Zamknęła drzwi mini coopera i podeszła do wejścia. Odczekała dłuższą chwilę i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy Odczekała dłuższą chwilę i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy Andrew Austin na pewno się pojawi? Zerknęła na zegarek. Spóźniał się już piętnaście minut. Miała na liście jego numer komórki. Uznała, że da mu jeszcze kwadrans, i dopiero wtedy zadzwoni. Tymczasem postanowiła przejść się wokół posiadłości, żeby lepiej się z nią zapoznać. Obróciła się i zachwyciła oszałamiającym widokiem ponad dachami domów po południowej stronie alei. Widziała stąd Hove, a w oddali kanał La Manche, który połyskiwał w jasnych promieniach słońca. To był idealny dzień na oględziny domu – wszystko prezentowało się niezwykle korzystnie. O tej porze roku takie dni to rzadkość. Och, niech pan przyjedzie, panie Austin! Do ogrodu prowadziła ceglana łukowata brama, obok której rósł dojrzały krzew wawrzynu. Przeszła przez bramę, zahipnotyzowana cudownością ogrodu; czuła się, jakby weszła do ukrytego świata. Patrzyła na starannie przystrzyżone tarasowe trawniki, basen zakończony konstrukcją w kształcie łuku, znajdujący się dalej kort tenisowy. Po lewej rozciągał się wspaniały szeroki taras z oszklonym wejściem i stołem z kutego żelaza, przy którym mogło się pomieścić dwanaście, może nawet czternaście osób. Cóż za niesamowite miejsce na letni obiad albo kolację, pomyślała, pamiętając, by wspomnieć o tym klientowi. Wystraszyła się cichych kroków, które nagle rozległy się za jej plecami. Po chwili padł na nią cień i zanim zdążyła zareagować, poczuła silne uderzenie w bok głowy, jakby dostała rzuconą cegłą. Jej czaszkę przeszył rozdzierający błysk białego światła, zupełnie jakby ktoś odpalił w niej fajerwerk. Ugięły się pod nią nogi. Zachwiała się, a jej mózg osunął się w ciemność. Bryce chwycił od tyłu jej bezwładne ciało, powstrzymując je przed upadkiem. Nie chciał, żeby zrobiła sobie krzywdę. To on zrobi jej krzywdę. 93 Poniedziałek, 4 listopada Dopiero po piętnastej udało się dogasić pożar w Royal Regent i budynek ostygł na tyle, by strażacy mogli do niego bezpiecznie wejść. Dwóch z nich weszło do środka, podczas gdy Roy Grace i otępiały Norman Potting zostali na zewnątrz razem z naczelnikiem i jego nowym asystentem. Obserwowali, co się dzieje, i nie odzywali się do siebie ani słowem. Grace koniecznie chciał wrócić do biura, ale nie mógł zostawić Normana w takim stanie. Zadzwonił więc do Glenna Bransona, a ten przyjechał i opowiedział jemu, naczelnikowi i Pewe’owi, jak przebiegła poranna odprawa. Bransonowi polecono, by z nową energią zabrał się za poszukiwanie Bryce’a Laurenta i zatroszczył o bezpieczeństwo Red Westwood. Naczelnik i jego asystent wspierali Grace’a i o nic go nie obwiniali. Ku jego zaskoczeniu, Pewe najwyraźniej nie żywił urazy, przynajmniej w tej chwili. Może był na to zbyt gruboskórny. Tom Martinson nagle objął Grace’a ramieniem. – Roy – odezwał się serdecznym głosem. – W karierze każdego policjanta czasami zdarzają się tragedie. Kiedy tak się dzieje, zastanawiamy się, po jaką cholerę wykonujemy tę pracę. Ale jeśli jesteśmy wystarczająco silni psychicznie, w tej samej chwili uświadamiamy sobie, dlaczego wybraliśmy tę drogę. Ponieważ wtedy dochodzi do głosu nasze wyszkolenie. Mało kto dzwoni na policję dlatego, że jest szczęśliwy. Nie jesteśmy tutaj po to, by służyć zadowolonym ludziom, ale po to, by coś zmienić. Od czasu do czasu, chociaż to wielka tragedia, musimy oddać za to życie. Ludzki los jest nieprzewidywalny. Nigdy nie oceniaj wartości czyjegoś życia po długości, ale po tym, jaki wpływ wywarło na świat. Grace popatrzył na niego przez łzy i pokiwał głową. – Postaram się to zapamiętać. Dziękuję. Pięć minut później dwaj strażacy wyszli z budynku. Poruszali się jak kosmonauci, z twarzami ukrytymi pod maskami tlenowymi. Podeszli do wozu, otworzyli skrzynkę na jego boku, a następnie wrócili do budynku z naręczem sprzętu oświetleniowego. Norman Potting zawył gardłowo, po czym uklęknął na chodniku i zalał się łzami. Grace padł na kolana obok niego, objął go ramieniem i również się rozpłakał. Rozpaczliwie szukał słów, którymi mógłby pocieszyć starszego kolegę, ale żadne nie przychodziły mu do głowy. Klęczeli razem, dwaj dorośli płaczący mężczyźni, nie zwracając uwagi na nic, co działo się dookoła. 94 Poniedziałek, 4 listopada W radiu leciał Faust Gounoda, gdy Bryce Laurent prowadził furgonetkę nierównym polnym szlakiem. Durny królik usiadł na samym środku drogi i wpatrywał się jak zahipnotyzowany w światła reflektorów. Przednie koło podskoczyło na nierówności. Potem samochodem jeszcze mocniej wstrząsnęło, kiedy wpadli w koleinę. Zaszył się na parkingu przed dworcem w Brighton aż do zmierzchu, ponieważ chciał dojechać do swojej fabryki pod osłoną ciemności, by zminimalizować ryzyko, że ktoś go dostrzeże. Spędził bardzo przyjemne kilka godzin, po prostu siedząc w furgonetce, czytając leżącej z tyłu Red wszystkie SMS-y, które wysyłała mu przez kilka miesięcy ich narzeczeństwa. Były wśród nich prawdziwe perełki! Szkoda, że nie mógł usłyszeć jej reakcji, ponieważ bał się usunąć knebel. A teraz jechali na miejsce! Nucił pod nosem, wtórując muzyce płynącej z radia. Opera! Kiedy był młody, w ogóle jej nie rozumiał. Dopiero gdy zaczął pracować przy obsłudze pasów startowych na lotnisku Gatwick, jeden z kolegów wyjaśnił mu, o co w niej chodzi. A raczej o co nie chodzi. „Opera to czyste emocje. Nie staraj się jej zrozumieć, po prostu daj się ponieść uczuciom”. Właśnie tak. Kolega miał rację. Dlatego teraz Bryce pozwalał, by przepływały przez niego czyste emocje; podnosił ręce, nucił, a nawet śpiewał na głos: „Ramtitamtitamtiti”. Był taki szczęśliwy. Odzyskał Red. Taaaaak! Czyste emocje! Gdy samochód znów podskoczył na koleinie, Bryce obejrzał się przez ramię. – Niedługo będziemy na miejscu, maleńka! Ramtitamtitamtiti! Śpiewał na cały głos, aż rozbolały go płuca. Od najbliższych zabudowań dzieliło ich półtora kilometra. Jego fabryka wznosiła się tuż przed nimi, pozostało jeszcze tylko sto metrów. Znów zaczął śpiewać. Powtarzał słowa francuskiego libretta. Nie miał pojęcia, co znaczą, ale całkiem nieźle mu szło. Matka kiedyś powiedziała mu, że ma piękny głos i mógłby być śpiewakiem operowym. No i właśnie nim został! Ponownie zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy Red docenia jego talent. Ale trudno było to stwierdzić, ponieważ w ustach miała knebel zabezpieczony taśmą klejącą, a na oczach opaskę. – Tak się cieszę, że znów cię widzę, Red, mój aniele! – powiedział. – Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy! Jesteśmy razem i mamy przed sobą całe wspólne życie. Czyż to nie wspaniałe? 95 Poniedziałek, 4 listopada Poniedziałkowa wieczorna odprawa upłynęła w ponurym nastroju. Każda śmierć brytyjskiego policjanta wywołuje smutek na posterunkach w całym kraju, ale utrata członka własnego zespołu ma druzgoczący wpływ na kolegów. O tym, jak poważnie podchodzi do tego policja z Sussex, świadczyła obecność Cassiana Pewe’a na odprawie. Grace na szczęście nigdy wcześniej nie stracił żadnego ze swoich ludzi, a fakt, że Bella Moy była w zespole od tak dawna i Roy bardzo ją lubił i szanował, czynił tę sytuację jeszcze trudniejszą. Norman Potting dzielnie pojawił się na odprawie; miał czerwone oczy i garbił się nad stołem, wyraźnie zagubiony. Powiedział Grace’owi, że chce przyjść, bo nie dałby rady samotnie siedzieć w domu. Poza tym teraz ta sprawa nabrała dla niego osobistego znaczenia. Nadinspektor pozwolił, by Potting się pojawił, ale obaj zgodzili się, że nie powinien dalej brać czynnego udziału w dochodzeniu. Było zbyt wcześnie, by ustalić przyczynę pożaru, który zniszczył Royal Regent, ale nikt nie wierzył w przypadek, skoro spłonął budynek, do którego zamierzała się wprowadzić Red Westwood. Tym bardziej że wcześniej za sprawą dwóch fałszywych alarmów najbliższe wozy strażackie zostały wysłane w inne części miasta. Śledztwo w sprawie przyczyn pożaru miało się rozpocząć na dobre następnego dnia rano, gdy budynek ostygnie na tyle, że będą mogli do niego bezpiecznie wejść technicy. – Dziś wieczorem – odezwał się Roy Grace – chciałbym zacząć – Dziś wieczorem – odezwał się Roy Grace – chciałbym zacząć od minuty ciszy dla uczczenia pamięci naszej poległej koleżanki, sierżant Belli Moy, która była jedną z najlepszych i najsympatyczniejszych funkcjonariuszek, z jakimi kiedykolwiek pracowałem. Bella oddała życie, by ocalić małą dziewczynkę. Popatrzył na zegarek, po czym zamknął oczy. Przez kolejną minutę słyszał, jak Norman Potting szlocha. Kiedy otworzył oczy, odliczywszy w myślach ostatnie sekundy, nikt z członków zespołu nie miał suchych oczu. – Chciałbym zarekomendować Bellę do medalu za odwagę – odezwał się Guy Batchelor. Grace pokiwał głową. – Tak, porozmawiam o tym z naczelnikiem. – Cholerna tragedia – rzucił ponuro Dave Green z ekipy badającej miejsca zbrodni. – Ocaliła życie dziecka – powiedział Roy Grace, stanowczo, ale łagodnie. – Więc dlaczego potem nie wyszła? – spytał Green. – Pewnie próbowała ratować także psa. – Nie znamy odpowiedzi – odparł Grace. – Nie wiemy, co tam się wydarzyło. – Jeśli to może stanowić jakieś pocieszenie – wtrącił Haydn Kelly – to rzeźbiarza Giacomettiego spytano kiedyś, co by wybrał, gdyby mógł uratować z płonącego domu obraz Rembrandta albo kota. Odpowiedział, że kota. Uważał, że w obliczu wyboru pomiędzy dziełem sztuki a życiem, zawsze wybrałby życie. Potting, który ukrywał twarz w dłoniach, zaszlochał jeszcze głośniej. Grace wstał, podszedł do niego i objął go. – Bella wykazała się wielką odwagą. Wydarzyła się tragedia i żadne słowa nie opiszą tego, co czujemy, zwłaszcza ty, ale to mogło spotkać i być może kiedyś spotka każdego z nas. Dlatego jesteśmy policjantami, a nie urzędnikami, którzy siedzą za biurkiem i spędzają życie na przekładaniu papierów z miejsca na miejsce, zamykając się w cholernym bezpiecznym kokonie. Za każdym razem, gdy jesteśmy na służbie, możemy się znaleźć w sytuacji zagrożenia życia. Mam nadzieję, że w okolicznościach, w jakich znalazła się Bella, mielibyśmy odwagę, by podjąć takie same ryzyko jak ona. Uścisnął ramiona sierżanta. – Najlepszym sposobem uczczenia pamięci Belli będzie zadbanie o to, by nie zginęła na próżno, a to oznacza złapanie tego drania, zanim znów komuś zagrozi. – Nachylił się, pocałował starszego kolegę w policzek, a potem wrócił na swoje miejsce i popatrzył na notatki oczami pełnymi łez. Wytarł je chustką. – No dobrze – rzucił. – Najważniejszą sprawą jest ustalenie miejsca pobytu Red Westwood, której nikt nie widział, odkąd o dziesiątej rano wyszła z biura i udała się na serię prezentacji nieruchomości w okolicach Brighton. Matka próbuje się z nią skontaktować od kilku godzin. Ostatnio widziano ją w domu przy Coleman Avenue w Hove, który pokazywała pewnej parze. Potem miała się spotkać z klientem w domu przy Tongdean Avenue. – Popatrzył na sierżanta Extona. – Jon, byłeś tam. Opowiedz nam, co ustaliłeś. – Tak jest, panie nadinspektorze. Udałem się na miejsce z posterunkowym Daviesem. Brama posiadłości była otwarta, a na terenie znalazłem porzucony samochód, mini cooper z logo agencji Mishon Mackay. Nikt nie reagował na dzwonienie do drzwi, więc weszliśmy do domu z użyciem siły i przeszukaliśmy budynek i resztę terenu, ale nie znaleźliśmy Red Westwood. Przekazałem numer samochodu do sprawdzenia w systemie i poprosiłem o nagrania z monitoringu pokazujące, co się z nim działo przed przybyciem do posiadłości. Otrzymane dane potwierdzają, że pani Westwood przyjechała na Tongdean Avenue prosto z poprzedniego spotkania z klientami. Zespół, który ją obserwował, widział, jak wjechała przez bramę, ale nie wiemy, co się stało później. Po prostu zniknęła. W tak spokojnej okolicy nasi ludzie musieli trzymać się na dystans, ale, według nich, nikt jej nie śledził. Kiedy w końcu udało im się bezpiecznie zbliżyć, znaleźli jej mini coopera, ale pani Westwood nigdzie nie było. Po przeszukaniu ogrodu na tyłach domu odkryli, że szeroki na prawie dwa metry fragment ogrodzenia osłaniającego posiadłość od ulicy został usunięty, a na ziemi były ślady opon. Wygląda na to, że jakiś samochód opuścił posiadłość przez tę zaimprowizowaną bramę. Grace pokiwał głową, rozdrażniony tym niepowodzeniem, ale wiedział z własnego doświadczenia, że zespoły prowadzące obserwację nigdy nie mają stuprocentowej skuteczności. – Pozwoliłem sobie tymczasowo przenieść rodziców Red Westwood z hotelu w Eastbourne, gdzie mieszkali po pożarze domu. Zorganizowałem także całodobową ochronę dla jej najlepszej przyjaciółki, Raquel Evans, oraz jej męża. Poszukiwaniem pani Westwood dowodzi nadinspektor Jackson ze Złotej Służby. Jako że poszukiwanie zostało oficjalnie uznane za operację policji hrabstwa Sussex, w życie weszła obowiązująca w takich przypadkach procedura, zgodnie z którą strategię opracowywali oficerowie Złotej Służby, Srebrni wcielali ją w życie, a Brązowi zajmowali się przydzielonymi zakresami obowiązków, na przykład dochodzeniami, bronią palną albo poszukiwaniami. Grace popatrzył na sierżanta Batchelora. – Sprawdziłeś jej mieszkanie, Guy? – Tak jest. Nie ma tam po niej śladu. – Więc po raz ostatni widziano ją… – Przerwał, żeby zerknąć w notatki. – …z państwem Morley. Rozumiem, że ktoś już z nimi rozmawiał? – Spojrzał na posterunkowego Jacka Alexandra. – Tak, spotkałem się dziś po południu z panem Johnem Morleyem w jego biurze. Jest niezależnym doradcą finansowym. Powiedział, że spóźnili się na oględziny domu, ponieważ początkowo pojechali pod niewłaściwy adres, a pani Westwood sprawiała wrażenie lekko tym rozdrażnionej, bo przez to sama miała się spóźnić na kolejne spotkanie. Mimo to ich oprowadziła, była sympatyczna i pomocna. – Wydał ci się podejrzany? – dopytywał Grace. – Ani trochę. Powiedział, że o wpół do pierwszej zawiózł żonę – Ani trochę. Powiedział, że o wpół do pierwszej zawiózł żonę na próbę amatorskiego teatru. Sprawdziłem to i rzeczywiście mówił prawdę. – A co robił później? – Zjadł lunch z klientem w restauracji Topolino w Hove. Rozmawiałem z jednym z właścicieli, który potwierdził, że Morley przyjechał wkrótce po pierwszej. – Dobra robota – pochwalił Grace. – Kierownik agencji Mishon Mackay poinformował mnie, że na kolejne spotkanie, po którym miała wrócić do biura, Red Westwood była umówiona w południe w posiadłości Tongdean Lodge przy Tongdean Avenue z niejakim Andrew Austinem. To nowy klient, który ma żonę i syna, i szuka prestiżowej nieruchomości. Pani Westwood zapisała jego numer telefonu w rejestrze i wprowadziła go do komputera. Od czasu zaginięcia Suzy Lamplugh wszyscy agenci mają taki obowiązek. Suzy Lamplugh była agentką sprzedaży nieruchomości, która zniknęła – najprawdopodobniej została zamordowana – w południowym Londynie w 1986 roku. Pojechała do położonej na uboczu posiadłości na spotkanie z klientem, który przedstawił się jako pan Kipper, i nigdy więcej jej nie widziano. – Czy ktoś dzwonił do tego Austina? – spytał Grace. – Tak jest, panie nadinspektorze. Kierownik agencji próbował dzwonić pod pozostawiony numer, ja również. Odebrał starszy mężczyzna, który obecnie spędza wakacje na Wyspach Kanaryjskich. Skontaktowałem się z operatorem komórkowym, który potwierdził, że numer jest zarejestrowany właśnie na tę osobę, a właściciel hotelu na Teneryfie potwierdził, że staruszek jest tam razem z żoną. – Tongdean Lodge wystawiono na sprzedaż za trzy i pół miliona funtów – odezwał się posterunkowy Alexander. Grace zastanawiał się przez chwilę. – Andrew Austin – rzucił w końcu. – Ktoś, kto może sobie pozwolić na taki dom, musi być nie lada bogaczem. Próbowaliście znaleźć go przez Google’a? Albo na Wikipedii? – Próbowaliśmy, ale są setki Andrew Austinów – odpowiedział – Próbowaliśmy, ale są setki Andrew Austinów – odpowiedział Alexander. – A co z właścicielami Tongdean Lodge? – Wyjechali na Florydę, do swojego drugiego domu. – Jack Alexander zajrzał do notatek. – Zatrudniają małżeństwo, które u nich sprząta, Marka i Debbie Brownów, ale dzisiaj mieli wolne. Ogrodnik przychodzi w piątki. W posiadłości nikogo nie było. Grace zerknął na własne bazgroły w notatniku. – Zatem Red Westwood ostatnio była widziana, gdy udawała się na spotkanie z mężczyzną, który być może nie istnieje i dał jej fałszywy numer telefonu? – Popatrzył na ponure milczące twarze. – Nie podoba mi się to. Ani trochę. – Mam nadzieję, że ktoś się upewnił, że ona nie leży gdzieś na terenie posiadłości? – spytał Guy Batchelor. – Tak – odparł Alexander. – Teren dokładnie przeszukano i pani Westwood tam nie ma. Grace znów zajrzał do notesu. Wydawało się, że ten dzień już nie może stać się gorszy, a jednak mógł. 96 Poniedziałek, 4 listopada Red dokuczał potworny ból głowy, dodatkowo potęgowany przez woń spalin i podskakiwanie samochodu. Zaschło jej w ustach i gardle i rozpaczliwie pragnęła wody. Pulsujący ból w czaszce utrudniał jasne myślenie. Wiedziała, że powinna się bać, a tymczasem była wściekła. Na siebie, za to, że wpakowała się w pułapkę. I na Bryce’a. Spróbowała poruszyć zdrętwiałymi kończynami, ale solidnie je związał, tak że nie mogła nawet złączyć nóg. Czuła się jak spętane zwierzę. Poza tym strasznie chciało jej się siku. Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Samochód, zapewne biała furgonetka, którą widziała przed domem, ponownie podskoczył na jakiejś nierówności – koleinie albo kamieniu. – Pewnie chce ci się pić? Musisz się wysikać? Nigdy nie potrafiłaś długo wytrzymać, prawda, Red? „Muszę skorzystać z toalety”, mówiłaś, ubierając to w eleganckie słowa. Pewnie właśnie teraz chciałabyś skorzystać, co? Podniósł telefon komórkowy z siedzenia pasażera. – Miałbym ochotę go włączyć. Twój telefon! Musiałem go wyłączyć, tak samo jak swój, bo dzięki komórkom mogliby namierzyć nasze dokładne położenie, nawet jeśli ich nie używamy. Byłoby miło go włączyć i sprawdzić, kto za tobą tęskni. Na pewno mama i tata. Ciekawe, co powiedziałaby twoja mamusia, gdyby mogła zobaczyć nas razem. Szczęśliwa para. Oboje wiemy, że bylibyśmy szczęśliwi, gdyby się nie wmieszała. Ona po prostu niczego nie rozumiała. Nie rozumiała nas. Miała obsesję na punkcie mojej przeszłości. A kto z nas nie przedstawia się w nieco lepszym świetle? Wszyscy trochę oszukujemy. Myślisz, że jest na świecie jakiś polityk, który tego nie robi? To moja jedyna wina, a ona z tego powodu zniszczyła nam życie. Słyszałaś te wszystkie SMS-y, które mi wysyłałaś. Pisałaś prosto z serca, Red. Wierzyłaś w każde słowo, ponieważ kochałaś mnie takiego, jaki jestem, i nie zwracałaś uwagi na to, jakim kiedyś byłem gnojkiem. Gdyby tylko twoja matka mogła to dostrzec, wszystko byłoby inaczej. Uśmiechnął się i popatrzył w lusterko wsteczne, chociaż odbijała się w nim tylko ciemność. – Już prawie jesteśmy na miejscu. Zdejmę ci knebel i opaskę, a wtedy zobaczymy, co masz mi do powiedzenia. Wciąż myślę, że może powinienem dać ci jeszcze jedną szansę… jeśli będziesz miała ochotę. Ale nie wolno mi zapomnieć o tych wszystkich złych rzeczach, które ostatnio zrobiłem i za które będę musiał zapłacić. Jak by się to dla nas skończyło? Trafiłbym do więzienia ze świadomością, że ty pieprzysz się z jakimś nowym facetem? Cholerny dylemat, Red. Zatrzymał furgonetkę przed skupiskiem budynków gospodarczych, wysiadł, zostawiając włączony silnik, po czym szarpnięciem otworzył podwójne drzwi starego magazynu na ziarno, który stał obok warsztatu. Gdy wjechał do środka, wyłączył silnik i światła. Potem otworzył drzwi samochodu. Rozgrzany silnik głośno postukiwał w ciszy. W stodole było zimno i śmierdziało starą słomą, a w tej chwili także spalinami. Obejrzał się na swojego więźnia w słabym świetle podsufitowej lampki. – Och, Red, a przecież mogło być inaczej… Zupełnie inaczej. Naprawdę jest mi smutno. Nie takie miałem zamiary, kiedy umówiłem się z tobą na pierwszą randkę. Jestem pewien, że oboje inaczej to sobie wyobrażaliśmy. Leżała bez ruchu. – Red?! – zawołał, zaniepokojony. – Red?! Red?! – Podbiegł do tylnych drzwi furgonetki, otworzył je i wspiął się do środka. – Red? Leżała nieruchomo jak trup. 97 Poniedziałek, 4 listopada Matka Roya Grace’a miała zwyczaj spoglądania na zegar wiszący w kuchni i pytania: „Jak się miewa wróg?”. Czas zawsze był jej wrogiem, aż do samego końca, gdy ostatecznie ją pokonał na oddziale onkologicznym Królewskiego Szpitala Hrabstwa Sussex. Czas jest wrogiem nas wszystkich, uświadomił sobie wyraźniej niż kiedykolwiek, zerkając na zegarek w sali odpraw Sussex House. Była za kwadrans dziewiętnasta. Śledztwo nabrało tempa i liczyła się każda sekunda. Jeśli Red Westwood została porwana przez tajemniczego Andrew Austina, to prawdopodobnie doszło do tego po południu. Ponad sześć godzin temu. Według ponurej statystyki, większość ofiar porwań zostaje zamordowana w ciągu trzech godzin. Ale jeśli Andrew Austin to rzeczywiście Bryce Laurent, a taki scenariusz wydawał się najbardziej prawdopodobny, to Red zapewne wciąż żyje. Grace nie miał pojęcia, czego Laurent od niej chce ani co zamierza zyskać poprzez jej uprowadzenie, ale w jego umyśle rodziło się wiele mrocznych wizji. Zespół Grace’a podczas odpraw zazwyczaj miał mnóstwo świeżych pomysłów, lecz tego wieczoru wszyscy byli cholernie przygaszeni. Niespodziewanie głośno klasnął w dłonie. – Słuchajcie! Wiem, że jesteśmy w szoku, ale to nie pomoże nam ocalić Red Westwood, jeśli ona wciąż żyje, a mam taką nadzieję. Jasne? Musimy zapomnieć o Belli, chociaż to dla nas niełatwe. Czeka nas bardzo trudne zadanie. Rozejrzał się po sali, a członkowie zespołu pokiwali głowami. Rozejrzał się po sali, a członkowie zespołu pokiwali głowami. Zrozumieli powagę sytuacji; wyczuł nagłą zmianę nastroju. Zupełnie jakby zniknęła jakaś blokada i wszyscy odzyskali energię. – Po naszej odezwie w prasie i mediach zgłosiło się wiele osób, które widziały Bryce’a Laurenta – powiedziała Becky Davies. – Dzwonił właściciel hotelu Strawberry Fields i poinformował, że wczoraj niespodziewanie wymeldował się gość, który mieszkał u nich od dawna i którego rysopis pasuje do Bryce’a Laurenta. Nazywał się Paul Miller i płacił za pokój kartą kredytową wystawioną na to nazwisko. Na szczęście dla nas hotel wymaga płatności kartą. Grace zwrócił się do analityczki Keely Scanlan: – Przekaż to nazwisko śledczym z wydziału przestępstw finansowych. Zobaczymy, co uda się znaleźć. – Tak jest. Jon Exton podniósł rękę. – Dzisiaj rano dzwonił kierownik restauracji Cuba Libre. Zobaczył zdjęcie Bryce’a Laurenta i jest przekonany, że pracował u niego w dniu pożaru. – Bryce Laurent? Pracował w restauracji? – zdziwił się Grace. – Tak, jako pomocnik kelnera. Zatrudnił się trzy dni wcześniej. Grace zmarszczył czoło. – Pod jakim nazwiskiem? – Jason Benfield. Nadinspektor popatrzył na tablicę, na której znajdowała się lista wszystkich znanych im fałszywych tożsamości Laurenta. – Nie widzę tutaj tego nazwiska, ale to nic nie znaczy. Znamy już przyczynę tamtego pożaru? – Owszem – odpowiedział Tony Gurr, szef wydziału podpaleń. – Wygląda na to, że zapaliła się sterta ścierek do naczyń i innych przedmiotów przeznaczonych do prania. Grace uniósł brwi. – Zapaliła się? – Ścierki i ubrania używane w kuchni, na przykład fartuchy, – Ścierki i ubrania używane w kuchni, na przykład fartuchy, zazwyczaj są przesiąknięte olejem – wyjaśnił Gurr. – Mogą same się zapalić, jeśli po wyjęciu z suszarki ułoży się je na jednej stercie, zanim zdążą ostygnąć. – Wielu ludzi o tym wie? – Ktoś, kto pracuje w cateringu, powinien zdawać sobie z tego sprawę. Albo strażak, bo większość z nich gasiła pożary, które wybuchły w taki sposób. – Bryce Laurent przez krótki czas pracował w straży pożarnej – zauważył Glenn Branson. – To nie może być zbieg okoliczności – rzucił sierżant Batchelor. – Zwłaszcza że facet zatrudnił się zaledwie trzy dni przed pożarem. Tyle czasu mu wystarczyło, żeby zorientować się, jak wszystko działa. – Zgadzam się. – Grace zapisał coś w notatniku. Oto kolejny dowód obsesji Bryce’a i jego determinacji, by zniszczyć wszystko, co miało jakikolwiek związek z życiem Red Westwood. – Czy jest jakiś zawód, którego ten gość nie wykonywał? – spytała najnowsza członkini zespołu, detektyw posterunkowa Danielle Goodman. – Dzisiaj rano dzwonił do mnie Paul Davison, który prowadzi agencję rekrutacyjną SLM Search and Selection. Mają siedzibę w Leeds, ale działają w całym kraju. Powiedział, że rozpoznał Laurenta na zdjęciu. Nasz podejrzany przez pewien czas pracował dla niego pod nazwiskiem Paul Millet. Dzisiaj po południu pojechałam do ich biura w Brighton. – Pracował w rekrutacji? – spytał Grace. – Tak jest. Ten Davison powiedział mi, że od razu rozpoznał w nim narcyza i człowieka pozbawionego empatii, innymi słowy socjopatę. Ale i tak go przyjął, bo tamten miał imponujące CV i referencje. Według Davisona, Millet doskonale sobie radził w tej branży, ponieważ nie przywiązywał się do klientów, ale w końcu kierownika zaczęła niepokoić jego skłonność do manipulacji. Podobno traktował klientów jak pionki na szachownicy. – Jak długo Laurent… przepraszam, Millet… pracował dla SLM? – spytał Grace. – Nieco ponad trzy miesiące. Davison dostrzegł, że gość ma – Nieco ponad trzy miesiące. Davison dostrzegł, że gość ma problemy z agresją, zwłaszcza kiedy ktoś zadawał mu zbyt wiele pytań dotyczących przeszłości, nabrał więc podejrzeń i postanowił dokładniej sprawdzić jego referencje. I pewnego dnia zajrzał do jego teczki. – Do teczki? – spytał Glenn Branson, marszcząc czoło. – Podejrzewał go o kradzież czegoś z biura? – Nie – odpowiedziała Goodman. – Wygląda na to, że Millet codziennie przychodził do biura ze szpanerską teczką, chociaż tak naprawdę nic nie było mu potrzebne do pracy. Davison kiedyś zajrzał do tej teczki, gdy Millet był na spotkaniu z klientem, i znalazł w środku suszarkę do włosów, podkład, szczoteczkę i pastę do zębów, szkła kontaktowe różnych kolorów, żel do włosów i poradnik uczący, jak zrobić karierę w branży sprzedaży. – Zawsze się zastanawiałem, co kryje się w twojej torbie, Glenn. – Guy Batchelor trącił kolegę łokciem. – Brzmi znajomo? Rozległy się śmiechy, co ucieszyło Grace’a. Nawet Glenn Branson szeroko się uśmiechnął. W policji żarty to ważny sposób radzenia sobie z grozą sytuacji. Jeśli nie potrafisz się śmiać, nawet w najbardziej ponurych okolicznościach, twoje zdrowie psychiczne jest zagrożone. – No dobrze, z tych opowieści wyłania się obraz Bryce’a Laurenta jako bardzo inteligentnego człowieka, kameleona, który nie potrafi panować nad gniewem ani utrzymać się na jednym stanowisku. Ale to wszystko nie pomoże go znaleźć, a to jest w tej chwili najważniejsze. Musimy się dowiedzieć, jakim jeździ samochodem, i namierzyć go, korzystając z systemu rozpoznawania tablic rejestracyjnych i oglądając nagrania z kamer monitoringu. Dave Green podniósł rękę. – Szefie, mam wyniki badania benzyny, którą znaleźliśmy w klubie golfowym Haywards Heath. To zwykłe bezołowiowe paliwo ze stacji BP. Sprzedaje się je w dziesiątkach miejsc na terenie hrabstwa. Musielibyśmy przejrzeć nagrania z monitoringu ze wszystkich tych stacji z kilku ostatnich tygodni, żeby mieć szansę wypatrzenia Bryce’a Laurenta. Grace przez chwilę się nad tym zastanawiał, zapisał BP w swoim notatniku i otoczył litery kółkiem. – Jeśli nie uda nam się znaleźć go w inny sposób, być może będziemy musieli uciec się do takich metod, Dave – przyznał. – Ale takie przedsięwzięcie zajmie wiele dni, może nawet tygodni. W ten sposób nie uratujemy Red Westwood. Rękę podniosła kolejna detektyw posterunkowa, Martha Ritchie. – Rozmawiałam z organizacją charytatywną Rise, która pomaga maltretowanym kobietom. Red korzystała z ich pomocy, gdy była w związku z Laurentem. Dostałam od nich nazwisko jej psychoterapeutki, Judith Biddlestone. Zadzwoniłam do niej po południu, żeby spytać, czy po tym, co usłyszała od Red, ma jakiekolwiek podejrzenia co do miejsca pobytu Bryce’a Laurenta. Powiedziała mi, że Laurent ma potajemną kryjówkę, w której ćwiczy swoje sztuczki, zwłaszcza te z użyciem ognia i materiałów wybuchowych. – Wiemy, że pod nazwiskiem Pat Tolley uzyskał licencję na produkcję fajerwerków i przez pewien czas prowadził taką działalność w budynku gospodarczym w Suffolk – dodał Glenn Branson. – Ale już dawno opuścił tamto miejsce i nie udało nam się ustalić, gdzie obecnie prowadzi produkcję, jeśli w ogóle to robi. Drzwi się otworzyły i wszedł Ray Packham z wydziału przestępstw komputerowych. – Przepraszam za spóźnienie, szefie. Ale mam coś, co może was zainteresować. – Tak? No to słuchamy. Packham uśmiechnął się chytrze. – Czy słowa Geotec albo IrfanView cokolwiek wam mówią? Szef zespołu zabezpieczającego miejsca zbrodni podniósł rękę. – Czy to ma coś wspólnego z ustalaniem współrzędnych – Czy to ma coś wspólnego z ustalaniem współrzędnych miejsc uchwyconych na zdjęciach? – Otóż to! W zeszłym tygodniu ktoś przesłał mailem pani Westwood jotpega z rysunkiem przedstawiającym rekiny krążące wokół kadłuba jachtu. Ustaliłem, że było to zdjęcie rysunku zrobione komórką, co bardzo ułatwia nam zadanie. Jak już tłumaczyłem, jeśli ktoś specjalnie nie wyłączy tej opcji, każdy aparat cyfrowy zapisuje dokładny czas wykonania zdjęcia oraz współrzędne geograficzne, z dokładnością do pięćdziesięciu metrów. – Przez chwilę się wahał. – No i? – zachęcił go Grace. – Dalsza analiza ujawniła, że użyty telefon przez kolejne kilka dni pozostawał w jednym miejscu. Dzięki pomiarowi kątów między masztami telefonicznymi ustaliliśmy, że było to jakieś osiemset metrów na południe od klubu golfowego Dyke. Wszyscy popatrzyli na jedną z tablic, do której przypięto dokładną mapę hrabstwa Sussex. Grace wstał i podszedł do niej. Popatrzył na wskaźnik skali, a następnie przesunął palec na oznaczone zielonym kolorem skupisko budynków. – Tutaj? – Właśnie tam zrobiono zdjęcie – zgodził się Packham. – Jesteś pewien? – spytał Grace. – Na sto procent. Grace zadzwonił do dowódcy Srebrnych i przekazał mu najnowsze wiadomości, a ten zatelefonował do dyspozytora Andy’ego Kille’a i poprosił o śmigłowiec NPAS 15. Odczytał współrzędne, które przekazał mu Roy Grace, i polecił natychmiast wysłać we wskazane miejsce radiowozy. Ich załogi miały pozostawać w pełnej gotowości, ale nie zwracać na siebie uwagi. Zamierzał zacisnąć pętlę wokół miejsca, w którym Bryce mógł przetrzymywać ofiarę. Przekazał także najnowsze ustalenia dowódcy Złotych, który prowadził śledztwo w sprawie porwania. 98 Poniedziałek, 4 listopada Z tyłu furgonetki, przy otwartych drzwiach, Bryce potrząsał Red. – Nic ci nie jest? Red? Kochanie! Nic ci nie jest? Red! Red! Wciąż się nie poruszała. Popatrzył na węzeł na jej szyi. Czyżby za mocno go zacisnął? Może się udusiła? O cholera, proszę, Boże, nie. Proszę, nie. – Red! – wykrzyknął, mocno nią potrząsając. Nie zareagowała. – Red! Wciąż nic. Chryste. Próbował myśleć logicznie, przypomnieć sobie przebieg wydarzeń. Uderzył ją w głowę w Tongdean. Cholera, czyżby za mocno? Może spowodował wewnętrzny krwotok? Nie, to nie było mocne uderzenie, przecież miało ją tylko ogłuszyć. Tylko ogłuszyć. Potrząsnął nią. – Red? Red, moja kochana, mój aniele. Nic ci nie jest? Proszę, ocknij się. Ocknij się! Nie rób mi tego. Mam dla nas tyle planów! Naprawdę. Nie bądź suką i mi tego nie odbieraj, błagam! Chcę ci zadać tyle bólu! Słyszysz mnie, suko? SŁYSZYSZ MNIE? Pocałował ją w policzek. Powąchał jej włosy. Pachniały tak samo jak wtedy, gdy byli kochankami. Wyczuwał lekki aromat kokosa. Cytroneli. Zanurzył w nich twarz. – Obudź się, kochanie, mój aniele, proszę. Tak bardzo cię kocham. Obudź cię! Kocham cię! Obudź się! Wciąż była bezwładna i miała zamknięte oczy. Chwycił ją za nadgarstek, próbując wyczuć puls. Ale jego własne serce szalało. Krew huczała mu w uszach. Czuł swój puls w całym ciele. – Red! – zawołał ponaglająco. – Obudź się, kochanie. Obudź się! Mamy tak wiele do omówienia. Obudź się, to ja, Bryce. Kocham cię. Tak bardzo cię kocham! Tak cholernie mocnooo! Zbudź się! Czy to tylko jego wyobraźnia, czy jej ciało zaczęło stygnąć? – Red! Błagam, nie umieraj! Nie umieraj, dopóki nie będę gotowy. Nie oszukuj mnie! Szarpał krępujące ją pasy, kolejno je rozpinając. – Red, och, Red, moje kochanie, mój aniele, moja piękna. Wróć do mnie. Wróć do Bryce’a. Wróć do mnie. Kiedy miała wolne ręce i nogi, zaczął uciskać jej klatkę piersiową. Wciąż bez rezultatu. Drżącymi rękami delikatnie usunął taśmę klejącą z jej twarzy. Przycisnął usta do jej warg i znów rozpoczął masaż serca. Nagle poczuł potworny ból, gdy przegryzła mu dolną wargę i wbiła palce w oczy tak mocno, że prawie je wyłupiła. Wrzasnął, chwilowo oślepiony, wymachując rękami. Ugryzła jeszcze mocniej. Poczuł smak krwi. Niczego nie widział. Rzucał się i miotał, ale jej ostre paznokcie wciąż wciskały się w jego oczodoły. Wiła się pod nim. Nagle jednak przestał ją czuć. Zapadła cisza. Oczy potwornie go bolały. Uniósł palce i poczuł jakiś płyn. Wszędzie wokół migotały światła. Zielone, żółte, niebieskie, pomarańczowe, jaskrawoczerwone. – Nieeeeeeee! – wrzasnął. – Nieeeeeee, ty pierdolona suko! – Zasłonił dłonią lewe oko, które piekło go tak bardzo, jakby ktoś spryskał je kwasem. Widział tylko barwne smugi. Obrócił się w ciemności. – WRACAJ TUTAJ! WRACAJ, RED! Uderzył głową o coś twardego. Sufit furgonetki. Popatrzył sprawnym okiem na podsufitową lampkę, która paliła jak laser i posyłała we wszystkie strony promienie jaskrawobiałego światła. – RED! – wrzasnął. – RED! Chwycił kuszę z przedniego siedzenia. Obok niej leżał noktowizor. Uniósł go do prawego oka, na które wciąż widział. Wtedy ją zobaczył. Uciekała. Biegła przez pole. Zerwał z kuszy teleskopowy celownik i założył noktowizor. Teraz widział ją wyraźnie na tle zielonego krajobrazu. Starannie wycelował. Była już dosyć daleko. Szacował, że oddaliła się o jakieś osiemdziesiąt metrów. Ćwiczył strzały z takiej odległości, gdy przygotowywał się do zamachu przed kościołem w Rottingdean. Powoli i spokojnie, pomimo burzy, która szalała w jego wnętrzu, wycelował dokładnie w środek jej pleców. I nacisnął spust. 99 Poniedziałek, 4 listopada Roy Grace wpatrywał się w swój zegarek i przeklinał cholerne cięcia budżetowe, z powodu których policja w Sussex, podobnie jak w pozostałych czterdziestu dwóch hrabstwach, musiała zmniejszyć coroczne wydatki o dwadzieścia procent. Tak zarządzono na górze. W ramach oszczędności pozbyto się śmigłowca Hotel 900, który stał na lotnisku Shoreham i mógł dotrzeć do dowolnego miejsca w Brighton and Hove w ciągu niecałych trzech minut. Korzystały z niego wspólnie policja i służba zdrowia. Teraz, w oczekiwaniu na powstanie państwowej policyjnej służby powietrznej, musieli dzielić przydzielony im śmigłowiec NPAS 15 z hrabstwami Surrey, Kent i Hampshire, a maszyna stacjonowała w Redhill. Na dotarcie do Brighton potrzebowała co najmniej kwadransa, zakładając, że była dostępna. Na szczęście dzisiaj była. Zamiast wrócić do gabinetu, siedział przy swoim stanowisku pracy w pokoju operacyjnym, z rosnącą frustracją śledząc upływ czasu. Śmigłowiec wciąż był oddalony o dziesięć minut lotu. Nie mieli pewności, że Laurent jest w jednym z budynków gospodarczych w klubie golfowym Dyke, ale w tej chwili nie mieli innego tropu, a taka możliwość wydawała się prawdopodobna. Jeśli porwał Red Westwood, musiał zabrać ją w jakieś dalekie i odizolowane miejsce. Wspomniane gospodarstwo idealnie się do tego nadawało, a Laurent z pewnością zdawał sobie z tego sprawę. Grace szybko myślał. Priorytetem było zlokalizowanie ich obojga. Ale jeszcze ważniejsze było uwolnienie Red Westwood z rąk Laurenta w taki sposób, by nie stała się jej krzywda. To nie było takie proste. Dowódca Srebrnych chciał, by śmigłowiec przeleciał nad budynkami gospodarczymi, do których Bryce Laurent być może zabrał Red Westwood, i za pomocą kamery termowizyjnej ustalił, czy ktoś jest w środku. Grace nie chciał spłoszyć Laurenta, więc postawił warunek, by helikopter leciał na możliwie dużej wysokości. Wciąż czekał na odpowiedź. Zwrócił się w stronę analityka behawioralnego, doktora Juliusa Proudfoota, który właśnie szukał czegoś w swojej jasnobrązowej torbie. Wyjął buteleczkę kropli do nosa i zdjął zatyczkę. – Więc jeśli mamy rację, że Laurent uprowadził i przetrzymuje Red Westwood, to jaki, według ciebie, powinien być nasz następny krok, Juliusie? – spytał nadinspektor. Proudfoot wstrzyknął sobie nieco płynu do obu nozdrzy, pociągnął nosem i schował buteleczkę do torby. – Przepraszam – odezwał się zmienionym głosem. – Bierze mnie przeziębienie. Grace instynktownie się odchylił, jak najbardziej oddalając się od oddechu kolegi. Doktor oparł oba łokcie na swoim stanowisku pracy, złączył pulchne palce i popatrzył ponad nimi na puste krzesło naprzeciwko. – Widzisz, Roy, nie podoba mi się to, czego dowiedzieliśmy się w piątek o wypłatach gotówki, których dokonywał Laurent. Czyścił swoje kontro. Ludzie obecnie używają gotówki tylko wtedy, gdy chcą uniknąć namierzenia. Dlatego przede wszystkim zapytałbym, dlaczego on chce pozostać niewidoczny? – Popełnił morderstwo, dokonał kilku podpaleń, żeby dopiec Red Westwood i jej rodzinie. Więc może chce uniknąć aresztowania. – To urodzony gracz. Przypomnij sobie rysunek z jachtem. Ten człowiek jest wyniosły i arogancki. Uważa się za zbyt sprytnego, żeby dać się złapać. Moim zdaniem, nie powinniśmy się skupiać na jego następnym kroku, ale odkryć ostateczny cel. Wtedy ujrzymy drogę, która do niego prowadzi. – A według ciebie, jaki on ma cel? – spytał Grace. – Chce zabić Red Westwood, przedtem dla własnej przyjemności poddając ją torturom psychicznym lub fizycznym… prawdopodobnie jednym i drugim… a następnie popełnić samobójstwo albo zniknąć. Ale opróżnienie konta bankowego wskazuje, że ma jakieś plany na później, gdy już zemści się na Red. Zapewne chce wyjechać z kraju, pod jednym ze swoich fałszywych nazwisk albo korzystając z całkowicie nowej tożsamości. – Uważasz, że chce ją najpierw poddać torturom? – O tak. Systematycznie burzył jej świat, puszczając z dymem wszystko, co było dla niej ważne. Nie zadałby sobie tyle trudu, by ją schwytać po to, żeby od razu pozbawić ją życia. Zamierza się zabawić. Kieruje nim ego, które domaga się, aby ta dziewczyna płaszczyła się przed nim, przepraszała go, błagała o kolejną szansę. Chce zdobyć całkowitą władzę. – Red Westwood jest sprytna – powiedział Grace. – Na pewno zrobi to, co będzie konieczne. Nawet jeśli będzie musiała udawać, że chce znów z nim być. – Problem polega na tym, że on odmówi. Podejrzewam, że teraz już jej nie chce. Ona i jej rodzice go upokorzyli. Widziałem SMS-y, które z nią wymieniał. Była w nim zakochana, a potem z dnia na dzień zmieniła zdanie. – Miała ku temu powody. Odkryła, że cała jego przeszłość była kłamstwem i że już wcześniej miał skłonności do agresji. – Owszem, ale możesz być pewien, że on inaczej na to patrzy. Nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że zrobił cokolwiek złego. Według niego, to on został skrzywdzony, a teraz ma ją w garści. Nie potrafię przewidzieć, jak to się skończy, obawiam się jednak, że nie najlepiej. Jedynym plusem jest to, że mamy trochę czasu. Na pewno kilka godzin, być może nawet kilka dni. Nie zamierza zabić jej od razu, to pewne. Najpierw chce się nią nacieszyć. Grace ponownie zerknął na zegarek. Red Westwood spotkała się z Laurentem w domu przy Tongdean Avenue około południa. Przed ponad sześcioma godzinami. Budynki przy polu golfowym Dyke są oddalone o dziesięć minut jazdy. Ale może nie pojechali tam od razu; niewykluczone, że Laurent dla pewności zaczekał gdzieś na zapadnięcie zmroku. Wtedy przyjechaliby na miejsce dopiero niedawno. Jeżeli Proudfoot ma rację – a jego słowa miały sens – Red Westwood może jeszcze żyć. Przy odrobinie szczęścia. – Jeśli on jest tam, gdzie podejrzewamy, i ma ze sobą dziewczynę, to jak zareaguje, kiedy go otoczymy? – spytał Grace. – Musi zwyciężyć, nie bierze pod uwagę innej możliwości. Zabije Red, a potem siebie, traktując to jako ostateczny akt oporu. – Kichnął w dłoń, po czym pośpiesznie wyciągnął chusteczkę z kieszeni i ponownie kichnął. – Na zdrowie – rzucił Grace. Zadzwonił jego telefon. To był dyspozytor Andy Kille z informacją, że śmigłowiec za dwie minuty dotrze od celu. 100 Poniedziałek, 4 listopada Biegła na oślep przez bezgwiezdną ciemność, nie widząc przed sobą niczego poza słabym blaskiem miasta oddalonego o kilka kilometrów. Ziemia była miękka i lepka; błoto przywierało do podeszew i próbowało wciągnąć jej czółenka, które z każdym krokiem stawały się cięższe. Pod nogami słyszała chrzęst, jakby biegła po kukurydzianym ściernisku. Nagle potknęła się i przewróciła twarzą w dół i coś ostrego boleśnie wbiło jej się w policzek. Jak daleko za nią jest Bryce? Ogarnięta paniką, rozpaczliwie zerwała się na nogi i chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Starała się oddalić od polnej drogi, kierując się ku pomarańczowym światłom Brighton and Hove. Muszę trzymać się z daleka od drogi. Pobiec przez pola. Prosto przez pola. Byle dalej. Nie zatrzymywać się. Nagle wpadła na coś ostrego i sztywnego. Krzyknęła zaskoczona, czując silne ukłucia na kolanie, nodze, brzuchu i dłoniach. Uświadomiła sobie, że to ogrodzenie z drutu kolczastego. Usłyszała odgłos nadlatującego śmigłowca. Podniosła wzrok, łapczywie chwytając powietrze, i wysoko nad sobą zobaczyła światła pozycyjne szybko przemieszczające się na niebie. Zaczęła wspinać się na ogrodzenie, ostrożnie omijając dłońmi kolce. Zaczepiła sukienką o drut, a kiedy mocno szarpnęła, usłyszała trzask rozdzieranego materiału. Potem poczuła ból w prawej nodze, którą otarła się o coś ostrego. Gdy postawiła lewą wyprostowaną nogę na ziemi po drugiej stronie płotu, jego część się zawaliła. Red upadła na bok i w tej samej chwili usłyszała gwałtowny syk, poczuła podmuch powietrza obok prawego ucha i usłyszała przed sobą głuchy odgłos, jakby uderzającego kamienia. Albo pocisku. Przeszył ją lodowaty dreszcz, gdy przypomniała sobie, że jedną z pasji Bryce’a było strzelanie z kuszy. Opowiadał jej, że zdobywał nagrody podczas zawodów, a jedną z jego wielu niespełnionych obietnic było zapewnienie, że pewnego dnia udzieli jej lekcji. Czyżby teraz do niej strzelał? Pamiętała, być może z jakiegoś filmu, że trudniej jest trafić w cel poruszający się zygzakiem. To miało sens. Puściła się biegiem, co kilka kroków zmieniając kierunek. Przed sobą zobaczyła zbliżające się jasne światła. Usłyszała ryk szybko jadącego samochodu, który po chwili ją minął, błyskając na czerwono tylnymi światłami. Zrozumiała, że dotarła do szosy. Skręciła w prawo, starając się iść wzdłuż jezdni, ale na nią nie wchodzić. Bryce przywiózł ją furgonetką; nie mógł przejechać przez pola, a tym bardziej przez ogrodzenie z drutu kolczastego. Ale mógł ją ścigać drogą. Cholera, cholera, cholera… Szła chwiejnym krokiem, z coraz większym trudem brnąc przez błoto; mimo starań stopniowo zwalniała kroku, ponieważ buty stawały się ciężkie jak ołów. Nagle usłyszała odgłos wracającego śmigłowca, tym razem głośniejszy, bo maszyna leciała niżej. Po chwili omiótł ją oślepiający strumień światła. – Precz! – wrzasnęła, ze złością wymachując rękami. – Wynoście się, idioci! Reflektor na chwilę oświetlił teren przed nią. Pole pełne niskich zielonych roślin – pastwisko. Potem plama światła zawróciła po oślepiającym łuku i znów podążyła w jej stronę, hałas wirnika niemal ją ogłuszył i po chwili znów zalał ją blask, niczym primadonnę na scenie. – Kurwa, wynoście się, idioci! – wrzasnęła. Nagle jej stopa – Kurwa, wynoście się, idioci! – wrzasnęła. Nagle jej stopa wpadła w dziurę, być może króliczej nory, i wykręciła się; Red poczuła ból i ponownie upadła na twarz. Kiedy dysząc i płacząc z przerażenia, z trudem wstała, usłyszała kolejne głuche uderzenie, tuż obok swojej twarzy. Tym razem w świetle reflektora zobaczyła pierzasty stalowy bełt kuszy sterczący z ziemi. Obejrzała się przez ramię i w oddali zobaczyła dwa jasne światła samochodowych reflektorów. A między nimi coś, co wyglądało jak ludzka sylwetka stojąca na szeroko rozstawionych nogach. Przez chwilę stała nieruchomo i patrzyła. Śmigłowiec na szczęście odleciał kawałek dalej, pozostawiając ją w ciemności. Obserwowała promień szperacza, który wędrował przez pole, na chwilę wydobywając z mroku ogrodzenie, przez które przeszła. Potem maszyna znalazła się nad białą furgonetką i oświetliła pojazd i stojącą przed nim postać. Bryce’a z jego kuszą. Próbując się uspokoić, Red przycisnęła twarz do błota i czekała. W leżący cel jest trudniej trafić. Gdzieś o tym czytała albo słyszała. Po chwili usłyszała kolejne uderzenie po swojej prawej stronie. O Jezu… Co u diabła robi ten śmigłowiec? Zobaczyła, że krąży wokół białej furgonetki. Ruszyła przed siebie, czując ból w klatce piersiowej i boku. Spadł jej jeden z butów, ale nie zwróciła na to uwagi, tylko puściła się biegiem. Powstrzymała okrzyk bólu, gdy uderzyła prawą stopą w pończosze o coś twardego i ostrego. Nie zatrzymywała się, dopóki nie wpadła na kolejne ogrodzenie. Proszę, tylko nie to. Ignorując drut kolczasty, przeszła przez przeszkodę, po czym przebiegła jeszcze kilka kroków, ale po chwili boleśnie uderzyła nogami o coś twardego. Runęła do przodu, wpadając rękami do lodowatej, cuchnącej wody i uderzając brodą o metal. Uświadomiła sobie, że to koryto dla bydła. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że śmigłowiec wciąż wisi w tym samym miejscu: przed budynkami gospodarczymi, nad białą furgonetką. Nagle maszyna gwałtownie skręciła w prawo i przechyliła się, omiatając snopem światła ściany budynku. Potem przekrzywiła się jeszcze mocniej, a Red, mimo grożącego jej niebezpieczeństwa, patrzyła zafascynowana, jak śmigłowiec zaczyna się wznosić, po czym kładzie się na bok i szybko obniża. Jakby spadał. To chyba niedobrze. Proszę, Boże, nie, modliła się bezgłośnie. Przechylony na bok śmigłowiec opadał coraz szybciej. Patrząc, jak odległość między maszyną a ziemią się zmniejsza, odnosiła wrażenie, że uczestniczy w koszmarnym śnie. Nagle rozległ się głuchy metaliczny huk, a po kilku sekundach śmigłowiec zmienił się w potężną kulę ognia. Nie! To niemożliwe. Dygotała na całym ciele. To nie mogło się wydarzyć. Proszę, nie. Nie. Nie. W aureoli płomieni widziała gęsty czarny dym, który wzbijał się w niebo i niknął w ciemności. Wstała, ale ogarnięta tępym przerażeniem, nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Miała wrażenie, że ktoś usunął z jej ciała wnętrzności. Z wraku nikt nie uciekał. Chryste. Co się stało? Ale dobrze znała odpowiedź. Po chwili zobaczyła kierujący się w jej stronę silny snop światła latarki. Łzy płynęły jej po twarzy, gdy odwróciła się i puściła biegiem, łapczywie chwytając powietrze. Po kilku krokach zgubiła lewy but, ale nie zwróciła na to uwagi. Widziała tylko spadający śmigłowiec. Kulę ognia. Zaczął padać słaby deszcz, który chłodził jej twarz. Pędziła chwiejnym krokiem, słysząc w oddali jęk syren, ze zziębniętymi, niemal odrętwiałymi stopami brnąc przez chlupoczące błoto, co kilka kroków krzycząc z bólu, gdy zahaczała o coś ostrego i twardego. W końcu w oddali po swojej lewej stronie zobaczyła migoczące niebieskie światła. Zbliżały się. Cały konwój pojazdów pędził drogą oddaloną o prawie kilometr. Radiowozy na sygnale. Zmieniła kurs, na chwilę ulegając szalonemu złudzeniu, że zdąży dotrzeć do drogi i je zatrzymać, zanim ją miną. Nagle ziemia rozstąpiła jej się pod stopami. Z okrzykiem strachu wpadła do wilgotnego rowu i uderzyła twarzą o jego ścianę. Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, jak wiele jeszcze zniesie. Ale wiedziała, że nie może się poddać. Nie może dać mu wygrać. Poczuła nagłą złość na niego. Jak on śmiał? Jak śmiał zrobić to wszystko? Podpalić dom jej rodziców? Jej samochód? Opuścił ją strach, ustępując miejsca gniewowi. Ślepej furii. Dopadnie go, odpłaci mu za wszystko. O tak. Będzie musiał zapłacić. Deszcz przybierał na sile. Nie dbała o to. Była na pustkowiu, kilka kilometrów od miasta, ale nic jej to nie obchodziło. Słyszała mijające ją syreny, ale miała to gdzieś. Ty sukinsynu. Podciągnęła się na krawędź rowu. Gdyby tylko miała telefon, mogłaby sobie poświecić. Ale został w furgonetce. Przynajmniej policja jedzie na miejsce. Dopadną go. A co potem? Spędzi kilka lat w więzieniu, po czym wyjdzie na wolność. Co wtedy zrobi? Znów ją zaatakuje? A może znajdzie inną ofiarę? Biegła dalej w stronę głównej drogi, a deszcz wzmagał się z każdym jej krokiem. Cholera, kurwa! Wpadła na krzak kolcolistu. Niemal zobojętniała na ból, wycofała się, a następnie powoli ruszyła naprzód. Niedaleko przed sobą zobaczyła światła reflektorów przemieszczające się z lewa na prawo. Przejechał kolejny samochód. Potem jeszcze jeden. Następnie dwa samochody, jeden zaraz po drugim, zmierzające w przeciwnym kierunku. W stronę śmigłowca? Kilka minut później światła znacznie się przybliżyły. Dzięki Kilka minut później światła znacznie się przybliżyły. Dzięki nim zobaczyła przed sobą płot. Niemal całkowicie wyczerpana, przeszła na drugą stronę i stanęła nieruchomo w ciemności. Czekała. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w końcu usłyszała ryk silnika motocykla i zobaczyła mijający ją błyskawicznie snop światła. Po lewej widziała czerwony blask płonącego śmigłowca. Już niemal nie zwracała uwagi na deszcz. Ani na swoje osamotnienie. Czuła tylko ogień płonący w jej wnętrzu. Płomień gniewu. I bezsilność. Drżała z zimna. Po chwili zauważyła światła. Powoli zbliżał się do niej duży samochód. Kiedy już się upewniła, że to nie biała furgonetka, wyszła chwiejnym krokiem na środek drogi i podniosła ręce. Przez chwilę bała się, że auto ją rozjedzie, ale potem z ulgą zauważyła, że kierowca włączył lewy kierunkowskaz i zatrzymał się. To był duży, stary jaguar z równie wiekowym mężczyzną za kółkiem. Gdy podbiegła do okna po stronie pasażera, a szyba się opuściła, ze środka wyjrzał mężczyzna, niewątpliwie lekko wstawiony. – Nic pani nie jest? Wybuchła płaczem. – Może mnie pan zawieźć na policję? – spytała, szlochając. Zmrużył oczy. W zielonym blasku deski rozdzielczej widziała jego twarz, rumianą i obwisłą. Miał na sobie kraciastą koszulę i krawat ze skrzyżowanymi kijami golfowymi. – Prawdę mówiąc, wolałbym się z nimi nie spotkać – wybełkotał, po czym ponownie zmrużył oczy. – Pani krwawi. Ktoś panią napadł? Znów zaniosła się płaczem. Przechylił się nad siedzeniem pasażera i otworzył drzwi. Wsiadła, ciesząc się ciepłem panującym w środku, wdychając uspokajający zapach starej skóry oraz woń alkoholu. – Zostałam porwana – wykrztusiła. – Właśnie udało mi się – Zostałam porwana – wykrztusiła. – Właśnie udało mi się uciec. – Ktoś tam rozpalił niezłe ognisko – odpowiedział staruszek, wskazując kciukiem tylną szybę, nie zwracając uwagi na to, co powiedziała. – Rozbił się śmigłowiec – wyjaśniła, opuszczając osłonę przeciwsłoneczną i zerkając w lusterko. W słabym świetle dokładnie przyjrzała się swojej twarzy. Była ubrudzona błotem i krwią. – Nigdy za nimi nie przepadałem – odparł mężczyzna. – Wolę maszyny ze skrzydłami. Śmigłowiec to śmiertelna pułapka. Jak nawali silnik, masz półtorej sekundy na reakcję, w przeciwnym razie się upieczesz. Jest pani pilotem? – Nie – odpowiedziała, oglądając się z niepokojem. Czy Bryce gdzieś tam jest i po nią jedzie? Pragnęła, żeby staruszek wreszcie odjechał, i to szybko. – Mógłby mnie pan zawieźć do Brighton? Niech mnie pan wysadzi gdziekolwiek. – Chce pani jechać do szpitala? – Jasne, może być szpital. – Byle wreszcie stąd ruszyć. Nawet podróż z pijanym kierowcą będzie lepsza. 101 Poniedziałek, 4 listopada Roy Grace siedział przy swoim stanowisku w pokoju operacyjnym i z niedowierzaniem słuchał dobiegającego ze słuchawki głosu inspektora Andy’ego Kille’a. – Spadł? Śmigłowiec? Co się, u diabła, stało, Andy? – Jeszcze nie wiemy. Właśnie wysłaliśmy na miejsce służby ratownicze. Wiemy, że kamera termowizyjna na pokładzie uchwyciła mężczyznę z kuszą. Dowódca Srebrnych posłał tam uzbrojone oddziały szybkiego reagowania, także te w cywilu. – A co z załogą? – Według moich informacji, maszyna wybuchła. Obawiam się, że nikt nie ocalał. – Załoga składała się z trzech osób? – Tak. – Jedną z nich był funkcjonariusz policji? – Zgadza się. – Mój Boże. – Grace zacisnął pięści i zderzył je knykciami. Ta operacja pochłonęła już życie dwójki policjantów. Gdyby nie pojechał w podróż poślubną, Bella być może nie znalazłaby się na miejscu pożaru. Gdyby nie wrócił, możliwe, że załogę śmigłowca spotkałby inny los. Odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach, zatapiając się w myślach. – Co się stało? – spytał Glenn Branson. – Wpadliśmy po uszy w gówno – odpowiedział Grace. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do dowódcy Złotych, nadinspektora Jacksona. – Jadę na miejsce katastrofy, żeby się upewnić, że nie stracimy żadnych dowodów. W końcu to miejsce zbrodni. Może mi pan podać dokładne współrzędne? Poza tym chciałbym wiedzieć, czy mamy do dyspozycji jeszcze jakiś śmigłowiec. – Mogę się dowiedzieć, ale obawiam się, że NPAS piętnaście to nasza jedyna maszyna – odparł Jackson. – Wszystkie nasze jednostki szukają Red Westwood. Musimy czym prędzej ją odnaleźć. Ściągam co najmniej dziesięć radiowozów z całego hrabstwa i organizuję blokadę dróg. Chcę, żeby nasi ludzie obstawili wszystkie wjazdy na główne drogi w okolicach Dyke i zatrzymywali każdy pojazd nadjeżdżający z tamtej strony. Całe miasto ma zostać otoczone kręgiem blokad. Dowódca Srebrnych wprowadza to w życie. Grace przyznał, że to dobra strategia, i przekazał najnowsze wieści na temat działań własnego zespołu. – Dzisiaj w nocy wszyscy policjanci w Brighton and Hove mają zostać na służbie, zarówno mundurowi, jak i tajniacy – ciągnął Jackson. – Natychmiast przekażę rozkazy – rzucił Grace i rozłączył się. – Dobrze słyszałem? – odezwał się Glenn Branson. – Śmigłowiec? – Tak. NPAS piętnaście rozbił się na miejscu akcji. – Cholera. Dwie minuty później, ignorując swoje obawy co do umiejętności kolegi, Roy Grace zabrał komórkę i usiadł na miejscu pasażera w nieoznakowanym fordzie kombi, a Branson ruszył rampą wyjazdową, opuszczając garaż w Sussex House. Włączając koguta i syrenę, inspektor wyjechał wprost pod nadjeżdżający autobus, ledwie unikając zderzenia z samochodem mknącym z naprzeciwka, po czym popędził w górę wzgórza. – Co już wiemy, Roy? – spytał, nonszalancko wpadając na rondo i niemal pakując się pod koła ciężarówki. Najwyraźniej nie rozumiał, że jazda na sygnale nie daje mu automatycznego pierwszeństwa, a jedynie stanowi prośbę o ustąpienie drogi. Grace odpowiedział dopiero po chwili, ponieważ wstrzymywał oddech, gdy przy wtórze szumu wycieraczek zmagających się z silnym deszczem mknęli wjazdem na zatłoczoną autostradę A27. – Załoga śmigłowca widziała dwie osoby, jedna pozostała na miejscu, druga uciekała. Ta, która została, podobno strzelała do tej uciekającej. To mogli być Laurent i Red Westwood. Zadzwoniła komórka Grace’a. Gdy odebrał, usłyszał głos Andy’ego Kille’a. – Właśnie wysłuchałem nagrania z pokładu śmigłowca. Nasza sierżant powiedziała, że mężczyzna na ziemi celuje do nich z jakiejś broni. Następnie krzyknęła, że pilot został trafiony, a potem zapadła cisza. – Chryste. Kim jest ta sierżant? – To Amanda Morrison. – Amanda Morrison? Nie znam jej. Co się stało z nią i pozostałymi osobami na pokładzie? – Jeszcze nie mam informacji, ale odezwę się, jak tylko czegoś się dowiem. – Będziemy na miejscu za pięć minut. – Grace, kurczowo przytrzymując się uchwytu nad oknem, miał ochotę dodać: „Przy odrobinie szczęścia”. Branson zjechał z A27 i poślizgiem pokonał rondo na szczycie wzgórza. Grace poczuł, że tylne koła straciły przyczepność, i przez chwilę obawiał się, że samochód się obróci. Posłał przyjacielowi zaniepokojone spojrzenie. – Odpręż się, staruszku! – zawołał Branson, obracając kierownicę w jedną i drugą stronę. Samochodem dwukrotnie zarzuciło, ale po chwili, jakby przecząc prawom fizyki, ford pokonał kolejne rondo i wpadł na ciemną, wąską drogę prowadzącą do klubu golfowego Dyke. Niebieskie błyski barwiły mijane żywopłoty. Minęli obozowisko turystów po prawej. Z naprzeciwka zbliżał się samochód, który oślepiał ich długimi światłami. Branson dwukrotnie mrugnął reflektorami. – Cholerny idiota – mruknął. Kiedy światła niemal w ostatniej chwili przygasły, Grace zerknął na mijane auto, by się upewnić, czy to nie biała furgonetka. Ale to był jakiś duży samochód osobowy, chyba stary jaguar. Wbił wzrok przed siebie i w oddali dostrzegł czerwoną łunę, niczym blask ogniska. Ścisnął mu się żołądek i Grace w milczeniu modlił się, żeby załodze nic się nie stało. Ale w głębi duszy wiedział, że z rozbitego śmigłowca mało kto uchodzi cało. Po chwili znów zadzwonił jego telefon. Gdy odebrał, jeszcze bardziej się załamał. To był jego nowy przełożony, asystent naczelnika, Cassian Pewe. Nie sprawiał wrażenia zadowolonego. – Co się dzieje, do cholery, Roy? – Sam chciałbym wiedzieć – rzucił Grace, naśladując jego zjadliwy ton. 102 Poniedziałek, 4 listopada Red zobaczyła błyskające niebieskie światła, które zbliżyły się, a następnie przemknęły obok. – Dobrze mi się dzisiaj grało – pochwalił się staruszek. – Osiemnasty dołek skończyłem z jednym uderzeniem mniej, niż przewiduje par! Nieźle, co? Dwunasty prawie udało mi się skończyć z dwoma uderzeniami poniżej, ale ta cholerna piłka z powrotem wytoczyła się z dołka. Gra pani w golfa? – spytał nie po raz pierwszy. Pokręciła głową. – Czytała pani o tej tragedii na polu Haywards Heath w zeszłym tygodniu? A może to było dwa tygodnie temu? – To był mój chłopak – odpowiedziała, wpatrując się w zbliżające się rondo i przyjaźnie świecące miejskie latarnie oddalone o zaledwie kilkaset metrów. Nie była pewna, czy kierowca, który bardziej skupiał się na niej niż na drodze, już je zauważył, ale czuła się dziwnie nieobecna, jakby nie obchodziło jej, czy się rozbiją, czy nie. Wszystko było nierzeczywiste, jakby pełniła tylko rolę obserwatorki w koszmarnym śnie. Staruszek przyhamował w ostatniej chwili, tak że poleciała do przodu. Szarpnięcie pasa sprawiło, że się ocknęła. – Przepraszam, nie pamiętałem, że jest tu rondo. – Zmarszczył czoło. – Grywa pani w Haywards Heath? – spytał, niepewnie jadąc po rondzie. Obejrzała się przez ramię i z ulgą stwierdziła, że droga jest pogrążona w ciemności. – Nie gram w golfa – powtórzyła, zastanawiając się, co – Nie gram w golfa – powtórzyła, zastanawiając się, co powinna zrobić. Udać się do szpitala, gdzie będzie bezpieczna? A może na posterunek policji przy John Street? Czy jest otwarty o tej porze? Nie była pewna. W gazetach pisali o cięciach budżetowych i zamykaniu albo skracaniu godzin pracy niektórych posterunków. Czego spodziewa się po niej Bryce? Odzyskując jasność umysłu, nagle uświadomiła sobie, że on ma jej torebkę, a więc także klucze do mieszkania. Czy tam pójdzie? Czy uda jej się dostać tam przed nim i zmienić zamki? Poczuła się potwornie zmęczona, ale zarazem dziwnie czujna. Jeśli pojedzie do szpitala, spędzi kilka godzin na izbie przyjęć. A jeśli jej pijany wybawiciel wysadzi ją obok posterunku policji przy John Street, na co z pewnością nie ma ochoty, i okaże się, że drzwi są zamknięte? Co wtedy zrobi, skoro nawet nie ma pieniędzy na taksówkę? Miała ochotę zadzwonić do Roba Spofforda, nie pamiętała jednak jego numeru. Tak długo miała go w pamięci telefonu, lecz nigdy nawet na niego nie spojrzała. Cholera. Jechali Dyke Road Avenue, jedną z elegantszych ulic w mieście. – Tam mieszkam. – Mężczyzna wskazał olbrzymią posiadłość za bramą z kutego żelaza, po czym zatrzymał samochód. – Dokąd chce pani jechać? Zastanawiała się przez chwilę i chociaż wiedziała, że powinna się zgłosić na policję, to jedynym miejscem, w którym mogła się teraz poczuć bezpieczna, był schron w jej mieszkaniu, dlatego postanowiła właśnie tam się udać. Chciała tylko wziąć prysznic, przebrać się w świeże ciuchy i ukryć. Jej uwagę zwrócił blask po prawej stronie i zauważyła iPhone’a na podstawce ładowarki. – Mogę na chwilę pożyczyć pański telefon? – Dla damy w potrzebie wszystko! Wzięła komórkę do ręki i zobaczyła, że nie jest zabezpieczona hasłem. Uruchomiła aplikację Google’a i wpisała: Ślusarz w Brighton. Piętnaście minut później podziękowała swojemu dzielnemu, choć nieco nietrzeźwemu rycerzowi na białym koniu, cmoknęła go w policzek i wysiadła z jaguara, który zatrzymał się przed jej budynkiem. – Na pewno sobie pani poradzi? Pokiwała głową. – Nie wiem, jak panu dziękować. – Polecam się, jeśli kiedyś będzie pani miała ochotę na golfa. Żadnej presji! – Będę pamiętała! Pomachał do niej małym palcem. – Muszę wracać do domu, do tej-która-ma-władzę. Stała na deszczu, rozglądając się ostrożnie, podczas gdy jaguar odjechał Westbourne Terrace, a jego tylne światła rozmyły się w dali. Ani śladu białej furgonetki. Zerknęła na zegarek. Za dwie minuty dwudziesta. Czuła, że rzuca się w oczy. Po mokrym asfalcie ulicy Kingsway z szumem przejechała ciężarówka, kilka samochodów osobowych i hałaśliwy motocykl. Red uświadomiła sobie, że cała drży po tym, co przeżyła i zobaczyła – potworny widok roztrzaskanego, płonącego śmigłowca nadal stał jej przed oczami – i z powodu lodowatego wiatru wiejącego znad kanału La Manche, oddalonego od niej o dwieście metrów na południe. Kostka bolała ją jak diabli, podobnie jak lewa dłoń i policzek. Rzucała dookoła niespokojne spojrzenia. Jej mózg także nie chciał się uspokoić. Cały czas pracował. Gdzie jest Bryce? Dlaczego nie poprosiła swojego wybawcy, żeby zawiózł ją do domu Raquel? Albo dlaczego nie zadzwoniła na policję? Po co tu wróciła? Ale znała powód. Ten sukinsyn zmienił ją w ofiarę. Brudną, pokaleczoną i krwawiącą ofiarę. Dopóki jest w takim stanie, on pozostaje zwycięzcą. Chciała się oczyścić, wziąć kąpiel, opatrzyć rany, włożyć czyste ubranie. Przygotować się do walki. Teraz to ja cię dopadnę, gnojku. Gdzie, do cholery, jest ten ślusarz? Jakiś samochód jechał Westbourne Terrace. Przez chwilę miała nadzieję, że to ślusarz, ale zobaczyła, że to mały nissan micra ze starszym panem za kierownicą. Kobieta, która odebrała telefon w firmie świadczącej usługi ślusarskie, obiecała, że ślusarz przyjedzie w ciągu kwadransa. Wciąż mieli pięć minut. Proszę, pośpiesz się. W oddali usłyszała syrenę, która po chwili ucichła. Red rozglądała się na wszystkie strony, wbijając wzrok w cienie. Nagle wydało jej się, że jeden z nich się poruszył. Poczuła w gardle suche ukłucie lęku. Przyglądała się cieniowi, dygocząc na całym ciele. Gotowa rzucić się do ucieczki. Usłyszała zbliżający się pojazd, który skręcił w Westbourne Terrace od strony wybrzeża. Światła wysokiej, ciemnej furgonetki na chwilę ją oślepiły. Po chwili odczytała słowa wypisane nad przednią szybą: CAŁODOBOWE USŁUGI ŚLUSARSKIE! Podeszła do jezdni, uniosła ręce i samochód zatrzymał się obok niej. Wysoki, żylasty facet ostrzyżony na irokeza, z kolczykiem w dolnej wardze, opuścił szybę i wyjrzał z kabiny. – Pani Westwood? – spytał, po czym skrzywił się, gdy dokładniej jej się przyjrzał. Nie spodobał mu się jej wygląd ofiary. Sam sprawiał wrażenie silnego i wystarczająco twardego, by poradzić sobie z każdym, kto wejdzie mu w drogę. – Tak – odpowiedziała, zerkając w stronę podejrzanego cienia. Ale teraz, w świetle reflektorów, niczego tam nie zobaczyła. Tylko boczne wejście do budynku i kilka pojemników na śmieci. – Nie może pani wejść do mieszkania? – Mogę, ale chcę, żeby pan wymienił zamki. Pani, z którą rozmawiałam przez telefon, powiedziała, że może pan to zrobić. – Owszem, ale muszę mieć dowód, że mieszkanie należy do pani. – Dokumenty mam w domu… pokażę panu, kiedy wejdziemy. – Nie mogę tego zrobić. Niestety, najpierw muszę zobaczyć dowód tożsamości. Jaki dokument ma pani przy sobie? – Żadnego. – Problem w tym, że nie wolno mi otworzyć żadnej nieruchomości bez zgody właściciela. – Wpatrywał się w nią coraz intensywniej. – Zostałam uprowadzona… porwana… przez mojego byłego. On ma moją torebkę ze wszystkimi dokumentami. Muszę wymienić zamki, zanim on… on… – Łzy napłynęły jej do oczu. – Proszę. Błagam, niech mi pan pomoże. Przez łzy zobaczyła, że mężczyzna zaczyna się wahać. – Problem w tym, że muszę mieć pewność, że to pani nieruchomość. Nie będę ryzykował zwolnienia z pracy. – Proszę, nie wygląda mi pan na kogoś tak zasadniczego. Na pewno często zdarzają się panu takie sytuacje. Nie wierzę, że każdy, kto nie może dostać się do mieszkania, ma przy sobie dokumenty. Obróciła się, ocierając łzy, i rozejrzała się niepewnie. Ponownie popatrzyła w miejsce, w którym poruszył się cień. Ale ulica była opustoszała. – Proszę, niech mi pan pomoże. – Czy któryś z sąsiadów może za panią poświadczyć? – spytał ślusarz nieco przyjaźniejszym głosem. Pokręciła głową. – Mieszkam tutaj od niedawna… widzi pan… – Zawahała się, niepewna, czy zdradzić prawdę. Nie widziała innej możliwości. – Chodzi o to… no więc chodzi o to, że mój były mnie prześladuje. To mieszkanie zostało mi przydzielone przez policję w ramach programu pomocy ofiarom przemocy domowej. – No dobrze, więc możemy zadzwonić na policję i kogoś tutaj wezwać. – Nie mam telefonu. On mnie porwał, a ja mu uciekłam. – Podniosła ręce. – Niech pan popatrzy, w jakim jestem stanie. Właśnie uciekłam… biegłam przez pola niedaleko Devil’s Dyke. On zestrzelił policyjny śmigłowiec. Jakiś nieznajomy mnie tutaj podwiózł. Opiekuje się mną pewien policjant, Spofford z posterunku przy John Street w Brighton. – Na pewno pani przemarzła – powiedział ślusarz. – Niech pani wskakuje do samochodu, a ja zadzwonię do niego i pozwolę wam porozmawiać. Z wdzięcznością wsiadła do suchego i ciepłego wnętrza furgonetki. W środku cuchnęło tytoniem. Zamknęła za sobą drzwi i spytała: – Jak pan się nazywa? – Mal Oxley. – Mogę od pana wysępić papierosa? – Skąd pani wie, że palę? – Czuję. Wyszczerzył zęby. – Mam tylko skręty z tytoniu. – Może być. Podniósł telefon ze stojaka na desce rozdzielczej. – Zna pani numer do tego Stafforda? – Spofforda, posterunkowego Spofforda – poprawiła go. – Niech pan wybierze numer awaryjny i poprosi o połączenie z policją. Powiedziano mi, że tak mam robić w przypadku kłopotów. Wybrał numer, włączył zestaw głośnomówiący i odstawił komórkę na stojak. Po chwili zgłosił się operator. – Numer awaryjny, pomoc jakich służb jest potrzebna? – Policji – odpowiedział Mal, po czym wygrzebał z kieszeni kapciuch z tytoniem i paczkę bibułek Rizla. – Policja Sussex – odezwał się surowy męski głos. – Poproszę o nazwisko i numer. – Jest tutaj ze mną bardzo zaniepokojona pani, która musi pilnie porozmawiać z posterunkowym… eee… Stanfordem. – Spoffordem! – sprostowała Red. – Przepraszam, chodzi o posterunkowego Spofforda. – Jak nazywa się ta pani? Red się nachyliła. – Nazywam się Red Westwood. Przez chwilę panowała cisza; rozległ się stukot klawiszy, a po chwili operator odezwał się zmienionym głosem. – Postaram się z nim skontaktować, pani Westwood. Szukaliśmy pani… czy jest pani bezpieczna? – Tak. – Znów się rozpłakała. – Może mi pani podać swoje miejsce pobytu? – Jestem przed swoim mieszkaniem. – Podała operatorowi adres. – Zostałam porwana i uciekłam, ale nie mogę dostać się do środka, ponieważ nie mam kluczy. – Spróbuję się skontaktować z posterunkowym Spoffordem, a tymczasem wyślę do pani radiowóz. Będzie na miejscu za kilka minut. Czy chwilowo nic pani nie grozi? Popatrzyła na ślusarza, który był pochłonięty mocowaniem filtra na jednym końcu brązowej bibułki. – Nic, dziękuję. – Nerwowo wyjrzała przez okno. – Czy możemy się z panią skontaktować pod tym numerem? – Operator traktował ją tak serdecznie, że jeszcze bardziej się rozpłakała. – Tak – odpowiedziała i pociągnęła nosem. – Jeśli pani chce, dla pani wygody mogę się nie rozłączać, dopóki ktoś pani nie znajdzie. – Dziękuję, bardzo dziękuję. Jestem w furgonetce firmy ślusarskiej. – Popatrzyła na swojego towarzysza. – Całodobowe usługi ślusarskie – powiedział wyraźnie do telefonu. – Stoimy na Westbourne Terrace, nieco na północ od Kingsway. Masywnymi, brudnymi rękami Mal Oxley ułożył grube, złociste włókna tytoniu wzdłuż bibułki, a następnie uniósł ją do ust, polizał brzeg i zawinął. Wręczył Red cienką, lekko pogniecioną, ale dobrze uformowaną rurkę. – Będę miał kłopoty za palenie w pracy – odezwał się z uśmiechem, po czym podsunął jej zapalniczkę. Z wdzięcznością zaciągnęła się dymem. W tej samej chwili Z wdzięcznością zaciągnęła się dymem. W tej samej chwili zobaczyła, że obok zatrzymuje się nieoznakowany samochód policyjny, i od razu poczuła się bezpieczniej. Otworzyła drzwi i wyskoczyła na ulicę. Z auta wysiadło dwoje nieumundurowanych funkcjonariuszy: krępa kobieta przed trzydziestką z kasztanowymi kręconymi włosami i przyjazną twarzą i mężczyzna po czterdziestce, wysoki i szczupły, z latarką w dłoni. – Pani Westwood? – spytała kobieta, spoglądając na nią ze współczuciem. Red pokiwała głową. – Posterunkowi Holiday i Roberts. Służymy w jednym zespole z posterunkowym Spoffordem, więc znamy pani sytuację. Wygląda pani na ranną. Zawieźć panią do szpitala? – Nic mi nie jest – odparła Red, otarła łzy wierzchem dłoni i przycisnęła ją kolejno do obu oczu, by powstrzymać ich pieczenie. W lewej ręce trzymała papierosa. – Była pani niedaleko Devil’s Dyke? Red pokiwała głową. – Musimy zawieźć panią do szpitala. – Nie, naprawdę nic mi nie jest. Wpadłam na ogrodzenie z drutu kolczastego i trochę się pokaleczyłam. Chcę się dostać do swojego mieszkania, żeby się umyć. Co się stało… ze śmigłowcem? Widziałam… widziałam, że płonie. Funkcjonariusze wymienili spojrzenia. – Jeszcze nie mamy żadnych informacji – odpowiedział posterunkowy Roberts. – Byliśmy w pobliżu, gdy polecono nam tutaj przyjechać. – Dziękuję. – Była pani z Bryce’em Laurentem? Pokiwała głową. – W porze lunchu pojechałam spotkać się z potencjalnym klientem. Kiedy się ocknęłam, byłam związana z tyłu furgonetki, którą kierował Bryce. Pojechaliśmy na jakiś parking, gdzie spędziliśmy… sama nie wiem, jak dużo czasu. Potem zawiózł mnie do Dyke. Udało mi się uciec. Strzelał do mnie… wydaje mi się, że z kuszy. Zdołałam przedostać się do drogi i zatrzymać samochód. Kierowca był na tyle miły, że mnie tutaj podwiózł. – Dlaczego od razu pani do nas nie zadzwoniła? Red znów zaczęła płakać. – Sama nie wiem. Po prostu… chciałam się dostać do domu. Nie miałam telefonu ani pieniędzy. Byłam przerażona, nie myślałam jasno. Dopiero tu uświadomiłam sobie, że nie mam ani kluczy, ani niczego. – Wskazała palcem furgonetkę. – A on odmawia otwarcia moich drzwi, dopóki nie pokażę dokumentu tożsamości. – Dobrze, porozmawiamy z nim – powiedziała posterunkowa Holiday. – Ale naprawdę powinniśmy zabrać panią na oddział dla ofiar przemocy, gdzie będzie pani mogła się odprężyć, otrzymać pomoc lekarską i opowiedzieć nam, co dokładnie się wydarzyło. – Wiem, tylko że w tej chwili nie chcę nigdzie jechać – odparła Red. – Chcę wejść do swojego mieszkania. – Wybuchła płaczem. Dwie minuty później cała czwórka ruszyła w stronę frontowych drzwi domu Red. Ślusarz niósł metalową skrzynkę z narzędziami. 103 Poniedziałek, 4 listopada – Jadę do punktu zbornego dla służb ratunkowych – meldował Grace przez radio Cassianowi Pewe’owi. – Potem zbliżę się do miejsca katastrofy i porozmawiam z dowódcą Brązowych w punkcie dowodzenia, który właśnie tam powstaje. Dowódca Srebrnych stacjonuje w dyspozytorni, a ja pełnię funkcję wyłącznie starszego oficera śledczego. Przekazałem mu instrukcje, które zostały zatwierdzone przez dowódcę Złotych. Mój zespół w Sussex House również na bieżąco przekazuje mu informacje. Wszyscy skupiają się na odnalezieniu Laurenta i pani Westwood. Widział w oddali po lewej stronie czerwony blask, na środku pola uprawnego, które ciągnęło się półtora kilometra na południe, aż do dzielnicy mieszkalnej Hangleton w Brighton. W zacinającym deszczu światła domów i dalekiego miasta były ledwie widoczne. Popatrzył na telefon, próbując odczytać szczegóły dojazdu, które otrzymał SMS-em, ale nie było to łatwe, skoro pędzili z taką szybkością po nierównej polnej drodze. – Chyba powinniśmy skręcić w lewo, naprzeciwko zjazdu w prawo w stronę Devil’s Dyke – zwrócił się do siedzącego za kierownicą kolegi. – Jasne – odparł Branson. – To chyba tutaj – rzucił po chwili, gdy w świetle reflektorów ukazał się szlak odchodzący w lewo, przy którym stał drogowskaz kierujący do gospodarstwa DYKE GRANGE. Skręcił w lewo i pomknęli w dół usianej dziurami pochyłości, Skręcił w lewo i pomknęli w dół usianej dziurami pochyłości, a następnie, zdecydowanie za szybko, okrążyli skupisko budynków. Samochód podskakiwał na wybojach, a Grace czuł, że tylne koła tracą przyczepność. Zaczęło ich znosić na lewo, a kiedy Branson skontrował kierownicą, gwałtownie zarzuciło w prawo. Komórka wypadła Grace’owi z ręki i był pewien, że tym razem samochód nie wyjdzie z poślizgu. Ale w ostatniej chwili Branson dwiema kolejnymi kontrami opanował auto i znów pomknęło po prostej linii. – Przepraszam – rzucił. – Trochę nami porzucało! Grace pochylił się, żeby podnieść telefon z dywanika, i uderzył twarzą o deskę rozdzielczą, gdy podskoczyli na koleinie. – Chyba powinniśmy trochę zwolnić, Lewisie – powiedział. – Widzisz?! Radzę sobie na mokrym nie gorzej niż Hamilton. Boisz się? – Nie bardziej niż zwykle. – Grace czuł coraz silniejszy gryzący smród stopionego plastiku i płonącej farby. Przypominał mu woń spalonych samochodów, które kilkakrotnie widywał podczas służby. – Najważniejsze jest utrzymanie właściwej równowagi. Tak nas uczą podstawy fizyki, prawda? – Myślałem, że najważniejsze jest dotarcie do celu w jednym kawałku – odparował Grace, ale po chwili zamilkł z ponurą miną, widząc radiowozy, wozy strażackie i karetki, które ukazały się w świetle reflektorów. Najwyraźniej dotarli do punktu zbornego. W niemal eterycznym czerwonym blasku dwaj mundurowi w kamizelkach odblaskowych rozciągali taśmę policyjną. Strażacy polewali wodą płonący wrak. Kiedy zatrzymali się za jednym z wozów strażackich, polną drogą nadjechał kolejny samochód. Grace i Branson wysiedli i poczuli uderzenie gorąca na twarzy. Powitał ich inspektor Roy Apps, ubrany w kamizelkę odblaskową i czapkę policyjną. W czerwonym blasku pożaru wyglądał nieco demonicznie. Był doświadczonym policjantem pełniącym funkcję oficera dyżurnego w rejonie Brighton and Hove. Żylasty, tuż po pięćdziesiątce, przed wstąpieniem do policji pracował jako leśniczy, dlatego zaskakująco dobrze czuł się w wiejskim środowisku. – Cześć, Roy, co nowego słychać? – spytał go Grace. Smród spalenizny, któremu towarzyszyła woń płonącego paliwa lotniczego, jeszcze przybrał na sile. Czuli coraz mocniejszy żar na twarzy. Inspektor Apps należał do wesołych ludzi, których mało co rusza, ale dzisiaj był w wyraźnie smutnym nastroju. – Złe wieści, szefie. Śmigłowiec się rozbił i wygląda na to, że nikt nie ocalał. Słyszałem, że na pokładzie były trzy osoby: pilot, policjantka, sierżant Amanda Morrison, i sanitariusz. Standardowa załoga. Uważamy, że wciąż są wewnątrz maszyny, ale pożar jest tak silny, że nikt nie może się zbliżyć, żeby to sprawdzić. Jedzie do nas zespół badający miejsca katastrof lotniczych, nie wiem jednak, kiedy się pojawią. Grace zerknął na maszynę w ogniu i ścisnął mu się żołądek. Próbował nie myśleć o trzech osobach, które spłonęły w tym piekle, lecz nie potrafił zapomnieć, że tego dnia straciła życie już dwójka policjantów pracujących przy jego dochodzeniu. Usłyszał tuż za sobą nosowy głos Cassiana Pewe’a. – To okropne, Roy! Odwrócił się i zobaczył go w mundurze galowym i czapce z lamówką. – To już druga tragedia, która zdarzyła się dzisiaj w mieście – dodał Pewe. Nagle znikąd pojawiła się jasnowłosa młoda kobieta z notatnikiem w dłoni. – Amy Gee z „Argusa”. Czy to pan jest nowym asystentem naczelnika? – Owszem. – Czy zechciałby pan coś powiedzieć mieszkańcom Brighton and Hove na temat tej straszliwej tragedii? – Tutaj nie jest bezpiecznie. Później wydamy oświadczenie, ale na razie powinna pani wycofać się w bezpieczne miejsce. Dziennikarka zwróciła się do Grace’a: – Panie nadinspektorze, z tego, co mi wiadomo, sierżant Bella Moy, która dziś rano zginęła w pożarze domu przy Marine Parade, wchodziła w skład pańskiego zespołu prowadzącego operację Mrówkojad? – Tak – odparł Grace lakonicznie, nie chcąc zabrzmieć nieuprzejmie. – A ten śmigłowiec również rozbił się podczas akcji, którą pan dowodził. Według nieoficjalnych doniesień, w katastrofie zginęła sierżant policji. – Na chwilę obecną nie posiadam wystarczających danych, by udzielić informacji. Jutro rano wezmę udział w konferencji prasowej. Teraz powinna pani stąd odejść. – Czy mogę tylko spytać, które z pożarów w mieście łączą państwo z poszukiwanym podpalaczem? – Mam nadzieję, że jutro będę potrafił odpowiedzieć na to pytanie. A teraz proszę mi wybaczyć, ale jeden z moich funkcjonariuszy panią odprowadzi. Za jego plecami pojawiły się światła kolejnych samochodów. Zobaczył furgonetkę ekipy telewizyjnej i Radia Sussex. Odwrócił się w stronę Roya Appsa. – Czy ktoś pilnuje miejsca katastrofy? – Za kilka minut pojawi się strażnik. – Trzeba się tym czym prędzej zająć. Nie chcę tutaj żadnych cholernych mediów. To miejsce zbrodni! – Tak jest. Już wydałem odpowiednie polecenia. Postaram się ich trochę popędzić. – Mamy jakichś świadków? – Miejscowego rolnika. – Apps wskazał mężczyznę z komórką przy uchu. – Rozmawia z kimś, ale za chwilę do nas podejdzie. Grace wskazał palcem nadjeżdżające samochody. – Niech oni się nie zbliżają. – Załatwione. Razem z Bransonem przeszedł pod policyjną taśmą i od razu zauważył Tony’ego McCorda, szefa wydziału podpaleń, który szedł w jego stronę z ponurą miną. Był spokojnym człowiekiem, przystojnym jak gwiazdor filmowy, i niełatwo było wyprowadzić go z równowagi. Grace współpracował z nim przy kilku dochodzeniach i zawsze uważał, że gdyby filmowcy szukali kogoś do roli przystojnego gliniarza ścigającego podpalaczy, McCord nadawałby się idealnie. – Dobry wieczór, Roy – odezwał się. – Nie taki dobry, prawda, Tony? – Nie – przyznał McCord. – Jadą do nas kolejne jednostki, ale… – Wzruszył ramionami. – Roy! – zawołał inspektor Apps. – Przyszedł Eddie Naylor, rolnik, który widział katastrofę! Grace się obrócił. – W porządku! Schylił się pod taśmą i podszedł do wysokiego siwego mężczyzny w tweedowej czapce, poszarpanej kurtce, swetrze o grubym splocie, ogrodniczkach i roboczym obuwiu. – Panie Naylor, to jest nadinspektor Grace. Grace uścisnął masywną, silną dłoń rolnika. – Dobry wieczór panu – powiedział. – Przepraszam, jeśli zajmujemy panu czas. – Nie ma za co – odparł mężczyzna przyjaźnie; miał niski, szlachetnie brzmiący głos, który nie pasował do jego wyglądu. – Straszna tragedia. – Może mi pan opowiedzieć, co pan widział? – Proszę popatrzeć na tamte budynki. – Rolnik wskazał palcem budynki gospodarcze w oddali. – Tak? – Od jakichś dwóch lat wynajmuję je pewnemu dziwnemu jegomościowi. Nazywa się Paul Riley. – Paul Riley? – spytał Grace z zainteresowaniem. To była jedna ze znanych im tożsamości Bryce’a Laurenta. – Tak. – Może go pan opisać? – Prawdę mówiąc, już dawno go nie widziałem. Co trzy – Prawdę mówiąc, już dawno go nie widziałem. Co trzy miesiące wrzuca pieniądze za wynajem do mojej skrzynki pocztowej, zawsze w terminie albo nawet wcześniej. Facet jest dosyć wysoki, krótkie czarne włosy, około czterdziestki. Nieźle się ubiera… bardziej wygląda na miastowego. – Jak wykorzystuje te budynki? – Powiedział, że produkuje fajerwerki. Potrzebował miejsca na pustkowiu, gdzie mógłby eksperymentować, nikogo przy tym nie niepokojąc. Nie sprawia żadnych kłopotów, nie licząc okazjonalnych głośnych huków czy ognistych wybuchów, które widać z naszego domu. – Mówił pan, że płaci gotówką? Rolnik się zawahał i uśmiechnął niezręcznie. – Tak. Wygodnie jest mieć nieco forsy pod ręką, jeśli pan wie, co mam na myśli. Grace wyczuł nerwowość w jego odpowiedzi. – Proszę się nie martwić, nie pracuję dla skarbówki. Zależy mi tylko na znalezieniu tego człowieka. Wie pan, jakim samochodem jeździ? – Zazwyczaj przyjeżdżał starym land roverem. Ale dzisiaj widziałem białą furgonetkę. Właśnie wyszedłem zapolować na króliki, gdy usłyszałem helikopter, a potem wybuch. Kilka minut później mała biała furgonetka szybko odjechała w stronę drogi. – Widział pan, jakiej była marki? – Jestem pewien, że to było renault. Miałem taką kiedyś; ma charakterystyczny kształt maski. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie zaniepokoiło, więc spróbowałem zapamiętać numer rejestracyjny. Chciałem go zanotować, ale mój cholerny długopis się wypisał. Wbiegłem do domu, powtarzając numer na głos, ale szczerze mówiąc, udało mi się zapamiętać tylko dwie cyfry i dwie litery. – Może nam je pan podać? Rolnik wyjął z kieszeni kurtki zmiętą kartkę i latarkę. Poświecił na kartkę i pokazał ją Grace’owi. – Cztery Siedem Celina Paweł – odczytał nadinspektor. – Nie – Cztery Siedem Celina Paweł – odczytał nadinspektor. – Nie pamięta pan pozostałych znaków? – Trzecie mogło być N. Ale nie dam głowy. – Może CPN – Celina Paweł Natalia? – Grace wiedział, że CPN to popularny numer rejestracyjny w Brighton. – Możliwe, panie nadinspektorze. Ale nie będę kłamał, że jestem pewien. Jechał bardzo szybko i trudno było coś zobaczyć w ciemności i deszczu. – Rozumiem. O której godzinie widział pan tę furgonetkę? Eddie Naylor się zamyślił. Potem podciągnął rękaw i popatrzył na zegarek. – Mniej więcej pół godziny temu. Powiedzmy za dwadzieścia ósma. – Jest pan pewien? – Może pięć minut wcześniej albo później. – Czy zdołał pan zauważyć kierowcę? Może pan potwierdzić, że za kierownicą siedział Paul Riley? – Nie mam pewności. Było zbyt ciemno. – Czy w samochodzie był ktoś jeszcze? – Nie wiem. Nikogo nie zauważyłem, ale było naprawdę ciemno. Powie mi pan, co się stało? Dlaczego helikopter spadł? – Na razie nie wiemy. – Słyszałem, że na pokładzie były trzy osoby. – Obawiam się, że to prawda. Niestety, nie mogę panu podać żadnych więcej informacji. – Helikoptery to niebezpieczne maszyny. Mój kumpel kilka lat temu tak zginął. Spadł w podobnych warunkach. Grace podziękował rolnikowi i zwrócił się do Bransona: – Porozmawiaj z ludźmi, może ktoś widział tę renówkę i lepiej zapamiętał numery rejestracyjne albo zobaczył, kto siedział w środku. Potem spotkajmy się przy samochodzie. Idąc pośpiesznie w deszczu, wybrał numer pokoju operacyjnego. Odebrał sierżant Exton. – Jon, świetnie, właśnie z tobą chciałem porozmawiać. Muszę dowiedzieć się paru rzeczy o małych furgonetkach Renault. Ile modeli sprzedaje się w Wielkiej Brytanii? Poza tym sporządź listę wszystkich samochodów tej marki, które mają w numerze rejestracyjnym Cztery Siedem Celina Paweł. – Oczywiście. Obawiam się, że liczbę sprzedanych samochodów w kraju i w Sussex uda mi się sprawdzić dopiero jutro w godzinach pracy biura, ale już teraz mogę porozmawiać z kimś z urzędu rejestracji i poprosić, żeby sprawdzili numery i dowiedzieli się czegoś o modelach dostępnych w Wielkiej Brytanii. – Doskonale. – Grace wsiadł do samochodu, zamknął za sobą drzwi i przez chwilę siedział, licząc w myślach. Jaką odległość można pokonać w ciągu czterdziestu minut? Jadąc ze średnią prędkością, powiedzmy, osiemdziesięciu kilometrów na godzinę? Sporo ponad pięćdziesiąt kilometrów, co wystarczy, żeby opuścić hrabstwo. Ale dokąd udałby się Bryce Laurent? Czy próbowałby uciec? Raczej nie. Postarałby się znaleźć Red w najbliższej okolicy. Czekałby na nią gdzieś w Brighton. Może w jej mieszkaniu? A co ważniejsze: gdzie ona teraz jest? Załoga śmigłowca poinformowała, że ktoś do kogoś strzelał. Czyżby Laurent strzelał do uciekającej Red Westwood? Więc jeśli jej nie trafił, to czy da jej spokój? W żadnym razie. Tylko czy ona na pewno uciekła? Jeśli tak, to oddaliła się pieszo w ciemności. Chyba że leży ranna albo martwa gdzieś na polu. Zadzwonił telefon. – Roy Grace, słucham. – Panie nadinspektorze, mówi posterunkowy Spofford. Skontaktował się ze mną jeden z patroli, z którym obecnie przebywa Red Westwood. Wygląda na to, że dzisiaj w porze lunchu została porwana przez Bryce’a Laurenta, który zawiózł ją do gospodarstwa niedaleko Devil’s Dyke. Zdołała uciec i teraz jest w domu razem z dwójką funkcjonariuszy i ślusarzem, który zmienia jej zamki. Jest w kiepskim stanie psychicznym, ale nie odniosła żadnych poważnych obrażeń. – Dzięki Bogu! – Grace podziękował Spoffordowi, zadzwonił do dowódcy Srebrnych i przekazał mu najnowsze wiadomości. – Przydzielę jej całodobową ochronę w nieoznakowanym samochodzie zaparkowanym przed blokiem i zadbam o to, żeby nasi ludzie nie odstępowali jej na krok. Nie możemy jej zmusić do opuszczenia mieszkania, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy. – Dziękuję – rzucił Grace. Przerwał połączenie i od razu zadzwonił do Andy’ego Kille’a. – Szukamy małej białej furgonetki, zapewne marki Renault, z następującymi znakami na tablicy rejestracyjnej: Cztery Siedem Celina Paweł. Musimy jak najszybciej ją odnaleźć. Podejrzewamy, że około południa znajdowała się w okolicy Tongdean Road, a ostatnio niedaleko gospodarstwa Dyke Grande w pobliżu Devil’s Dyke, skąd odjechała jakieś czterdzieści pięć minut temu. Starannie obejrzyjcie nagrania z monitoringu zarejestrowane pomiędzy tymi dwoma miejscami i skorzystajcie z systemu rozpoznawania tablic rejestracyjnych. Sprawdźcie też znany fragment numeru w bazie danych. – Cztery Siedem Celina Paweł? – upewnił się Kille. – Właśnie tak. – Mam w tym momencie tylko trzy samochody drogówki. Sprawdzę, czym dysponuje oddział szybkiego reagowania w Brighton. Jadą też do nas jednostki z innych hrabstw. – Ta sprawa ma pierwszeństwo, Andy. Grace zakończył rozmowę i od razu połączył się z pokojem operacyjnym. Odebrał Norman Potting. – Norman, czy jest tam z tobą Haydn Kelly? – Nie, szefie – odpowiedział Potting ponuro. – Już wyszedł. – Ty też powinieneś wrócić do domu. – Wolę zostać tutaj, jeśli to nie problem – poprosił sierżant. – Oczywiście. Skontaktuj się z Haydnem i poproś go, żeby jak najszybciej przyjechał do Devil’s Dyke. Potrzebuję analizy śladów butów. – Zajmę się tym – obiecał Potting. Ktoś zastukał w szybę. Grace podniósł wzrok i zobaczył twarz Cassiana Pewe’a. Otworzył okno. – Chowasz się przed deszczem, Roy? Nie masz nic lepszego do roboty? 104 Poniedziałek, 4 listopada Ślusarz kolejno zajął się oboma zamkami w drzwiach wejściowych mieszkania, używając długiego, cienkiego szpikulca zakończonego czymś, co wyglądało jak niewielki kwadratowy ząb. Red i policjanci stali w pewnej odległości i obserwowali, jak Mal Oxley manipuluje przyrządem, jednocześnie przyciskając ucho do drzwi. Po dwóch minutach otworzył drzwi pchnięciem. – Myślałam, że tych zamków nie da się otworzyć wytrychem – powiedziała Red, wchodząc do przedpokoju i zapalając światło. – Owszem, istnieją takie zamki – rzucił z uśmiechem. – Wciąż wymyślają nowe. Zwłaszcza w branży samochodowej. Jeśli zatrzaśnie się kluczyki w którymś z nowoczesnych aut, pozostaje skorzystanie z kluczyka od dilera. Ale większość zamków montowanych w budynkach mieszkalnych można otworzyć wytrychem. Na szczęście dla właścicieli, którzy zgubili klucze. – Świetnie, więc jak mam zabezpieczyć swoje mieszkanie? – Niech pani zawsze zakłada łańcuch, kiedy jest pani w domu. – Wskazał jej drzwi. – Taki jak ten w zupełności wystarczy. Nikt nie dostanie się do środka bez nożyc do metalu. Może pani spać spokojnie. – Ale kiedy wychodzę, nie ma sposobu, żeby powstrzymać kogoś zdeterminowanego przed dostaniem się do mieszkania? – Może pani na tyle utrudnić zadanie nieproszonym gościom, że do środka dostanie się tylko prawdziwy zawodowiec. Ale zawodowca nie sposób powstrzymać. Red przypomniała sobie, co odkrył prywatny detektyw, Red przypomniała sobie, co odkrył prywatny detektyw, którego wynajęła jej matka. Bryce kiedyś zajmował się instalowaniem zabezpieczeń w budynkach. A jedna z jego magicznych sztuczek wiązała się z otwieraniem zamków. – Dziękuję, zapamiętam to. – Oba te zamki są wysokiej jakości. Lepszych pani nie znajdzie. Wymienię cylindry. – Rozejrzymy się – odezwała się posterunkowa Susi Holiday. – Sprawdzimy, czy wszystko jest w porządku. – Dobrze, dziękuję. Policjanci weszli w głąb przedpokoju; z ich radiostacji wydobywały się strzępki rozmów. „Celina Roman Cztery”, usłyszała Red, a po chwili: „Dostaliśmy zgłoszenie o mężczyźnie, który zachowuje się podejrzanie przy Trafalgar Gate”. Zaczynała sobie uświadamiać, jak istotne jest to, że straciła torebkę. Nie miała teraz kart kredytowych ani żadnej możliwości wypłacenia gotówki, przynajmniej dzisiaj. Będzie musiała zaczekać do rana na otwarcie banków. – Przykro mi, ale nie mogę panu dzisiaj zapłacić – odezwała się do ślusarza. Zauważyła, że wciąż trzyma jego skręta. – Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem. – Wiem, gdzie pani mieszka. – Przypalił jej papierosa, po czym w radosnym nastroju ruszył do wyjścia. – Firma przyśle pani fakturę i zapasowe klucze. – Bardzo doceniam pańską pomoc. – Polecam się na przyszłość. – Wyszczerzył zęby. – Wszystko dla koleżanki palaczki! Wypuściła go z mieszkania, zamknęła drzwi i ruszyła w stronę salonu. Po drodze usłyszała odgłosy policyjnych radiostacji dobiegające ze schronu, więc tam weszła. Było to niewielkie pomieszczenie z krzesłem i prostym drewnianym stołem, żaluzjowymi drzwiami do toalety z malutką umywalką, przerobione z dawnego pokoju gościnnego. Okna i drzwi uszczelniono przed dymem i ogniem. Na stole leżał telefon komórkowy, w którym zapisano numer awaryjny oraz numer posterunkowego Spofforda. Susi Holiday przesunęła palcami wzdłuż krawędzi grubych na piętnaście centymetrów stalowych drzwi zamykanych na klamkę-gałkę, które przypominały wejście do bankowego skarbca. Nie dało się ich otworzyć od zewnątrz. – Tutaj powinna się pani czuć bezpieczna – zauważyła posterunkowa. – Owszem – przyznała Red. – Co by się stało, gdyby straciła pani tutaj przytomność? – spytał policjant. – Jak dostałyby się do pani służby ratunkowe? – Właśnie w tym cały sens, żeby nikt nie mógł się do mnie dostać – odparła Red. – Okno jest szczelnie zapieczętowane i wyposażone w trójwarstwową szybę. Na parapecie powyżej leży klucz do okiennego zamka – wskazała. – W najgorszym wypadku strażacy prawdopodobnie mogliby się tamtędy do mnie dostać. Susi Holiday wyjrzała przez okno. – Co znajduje się na dole? – Uliczka na tyłach budynku. Kilka garaży i śmietnik. – Nie wie pani, gdzie obecnie przebywa Bryce Laurent? – spytała Holiday. – Ostatnio widziałam go co najmniej półtorej godziny temu, gdy strzelał do mnie z kuszy. Nie wiem, gdzie jest teraz. – Naprawdę uważam, że powinna pani pojechać z nami na posterunek w Brighton, gdzie ktoś mógłby się panią zająć. – Straciłam całe popołudnie – odparła Red. – Staram się zrobić karierę jako agentka nieruchomości i mam mnóstwo pracy. Jeśli coś mnie zaniepokoi, zamknę się tutaj i do państwa zadzwonię. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Teraz stąd nie wyjdę. Proszę mnie nie zmuszać. – W porządku, nie możemy pani zmusić – odpowiedziała łagodnie Susi Holiday. – Ale czy przynajmniej moglibyśmy dostać pani ubranie do analizy w laboratorium? – Dobrze, nie ma sprawy. Pójdę się przebrać. Pięć minut później wróciła w szlafroku z brudnymi ubraniami wciśniętymi do toreb, które dostała od policjantów. – Dzisiaj będziemy pełnić służbę do północy – powiedziała Holiday. – Przed pani blokiem przez całą noc będzie stał samochód policyjny, ale my także postaramy się być w pobliżu. Jeśli cokolwiek panią zaniepokoi, proszę zadzwonić pod numer alarmowy. Nawet jeśli pani uzna, że to drobiazg. Chcemy, żeby była pani bezpieczna. Detektywi już jadą do pani mieszkania. Red pokiwała głową. Policjanci byli tak serdeczni, że znowu poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. – Dziękuję – powiedziała. – Celina Roman Zero Dwa? – odezwał się głos w radiostacji. Posterunkowa przekrzywiła głowę i odpowiedziała: – Celina Roman Zero Dwa. – Celina Roman Zero Dwa, uruchomił się alarm w kawiarni Big Beach przy Hove Lagoon. Mamy informację o dwóch intruzach. Możecie udać się na miejsce zdarzenia? – Nie – odpowiedziała, nie podając powodu. Odwróciła się w stronę Red. – Będziemy blisko przez cały wieczór. Red podziękowała. Zatrzasnęła drzwi, zapięła łańcuch i zamknęła obie zasuwy. W kuchni wyjęła z lodówki butelkę białego wina Albariono, napełniła duży kieliszek i zabrała popielniczkę z ociekacza. Przeszła do salonu, usiadła na kanapie, wypiła solidny łyk wina i zapaliła skręta, który znów zgasł. Wyjrzała przez okno na światła apartamentowca po drugiej stronie podwórza i wzięła do ręki pilota. Drżała jej dłoń. Tak bardzo, że nie mogła wcisnąć zielonego guzika, aby włączyć telewizor. Odłożyła pilota, zaciągnęła się papierosem i opróżniła kieliszek. Poszła do kuchni, żeby sobie dolać, ale ostatecznie przyniosła do salonu całą butelkę. Wino ją uspokajało. Wypiła jeszcze trochę, a następnie zadzwoniła z telefonu stacjonarnego na komórkę mamy. Ręce już mniej jej się trzęsły i z ulgą usłyszała głos, który odezwał się już po drugim sygnale. – Kochanie, nic ci nie jest? – Matka sprawiała wrażenie – Kochanie, nic ci nie jest? – Matka sprawiała wrażenie rozpaczliwie zdenerwowanej. – Jestem w domu i nic mi nie grozi. Policjanci są na zewnątrz. A co u ciebie i taty? – My również jesteśmy bezpieczni. Właśnie słyszeliśmy najnowsze wieści. Policyjny śmigłowiec rozbił się niedaleko Brighton i wygląda na to, że zginęły trzy osoby. Sympatyczny funkcjonariusz, który stoi na korytarzu i nas pilnuje, powiedział, że brałaś udział w tych zdarzeniach. Twój ojciec i ja odchodziliśmy od zmysłów ze zmartwienia. – Nic mi nie jest. Boże, gdzie jesteście? Matka nagle się zawahała i ściszyła głos niemal do szeptu. – Niestety, nie możemy nikomu powiedzieć. Przenieśli nas z hotelu, ale nie mogę ci zdradzić dokąd, na wypadek… wiem, że to brzmi absurdalnie… gdyby Bryce nas podsłuchiwał. Na pewno dobrze się czujesz? Nic ci nie grozi? – Nic. Policja pilnuje mieszkania. – Bądź z nami w kontakcie, kochanie. Dzwoń do nas co godzinę, dopóki się nie położysz, dobrze? Red obiecała, że to zrobi, po czym zakończyła rozmowę i zadzwoniła na komórkę Raquel. Połączyła się z pocztą głosową. „Cześć, mówi Raquel. Przepraszam, ale nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość, a oddzwonię do ciebie, kiedy tylko będę mogła”. – Cześć, Raq. To ja. Oddzwoń do mnie, jeśli jeszcze nie będzie za późno. Nalała sobie kolejny kieliszek wina, a potem zapaliła następnego papierosa, tym razem Silk Cut. Smakował słabo w porównaniu z mocnym tytoniem od ślusarza. Zgasiła go w popielniczce, zabrała kieliszek, przeszła do sypialni, rozebrała się, po czym weszła do łazienki, odkręciła prysznic i zaczekała na ciepłą wodę. Policjanci prosili, żeby się nie kąpała, ze względu na ślady, które mogły pozostać na jej ciele, ale ich nie posłuchała. Czuła się brudna i zalecenia policji jej nie obchodziły. Stanęła pod strumieniem wody i chociaż zapiekły ją rany, Stanęła pod strumieniem wody i chociaż zapiekły ją rany, długo nie wychodziła, rozkoszując się gorącą wodą i wreszcie nieco się odprężając, pewnie także dzięki winu. Mimo wszystko nie pozbyła się lęku. W jej umyśle pojawiały się obrazy z filmu Psychoza. Nóż rozrywający prysznicową zasłonę. A jeśli Bryce jakoś się tutaj dostał? Nie usłyszałaby go przez szum wody. Czując się całkowicie bezbronna, drżąc z zimna i strachu, wyszła z kabiny i delikatnie się wytarła. Posmarowała środkiem odkażającym najgorsze skaleczenia i otarcia, włożyła gruby szlafrok i przeszła korytarzem do drzwi wejściowych, po drodze mijając schron. Miała wrażenie, że wszystko wygląda tak samo. Łańcuch był na miejscu. Wyjrzała przez judasz i zobaczyła tylko słabo oświetlone, ciche półpiętro. Zadźwięczał jej telefon. Pośpiesznie wróciła do salonu i zobaczyła, że dzwoni Raquel Evans. Czym prędzej chwyciła słuchawkę. – Cześć – powiedziała. – Red, jesteś cała? – Bywało lepiej. – Co się dzieje? Paul i ja bardzo się martwimy. – Prawdę mówiąc, miałam gówniany dzień. A co u ciebie? – Powiedzieli nam, że od tej pory będzie nas pilnował policjant, bo Bryce jest na wolności i próbuje skrzywdzić ludzi, którzy są ci bliscy. Właśnie pojechałam po curry na wynos i przez całą drogę musiał mi towarzyszyć gliniarz. Chcesz przyjechać i zostać z nami? – Przepraszam, że musicie to przeze mnie znosić, Raq. – Nie przejmuj się nami. To my martwimy się o ciebie. Chcesz, żebym po ciebie przyjechała? – Nie, nic mi nie jest, naprawdę. – Nie słychać tego w twoim głosie. – Właśnie zmieniłam zamki w mieszkaniu, a przed moim blokiem stoi radiowóz. Miałam cholernie ciężki dzień i jestem wykończona. Chcę się tylko wyciszyć i przespać. Nic mi nie będzie, dzięki. – Może chcesz, żebym przy tobie posiedziała? – Nie trzeba, serio. – Co za skurwiel! Niewiarygodne. Nigdy go nie lubiłam. Ale sprawiałaś wrażenie szczęśliwej i dobrze było widzieć cię w takim stanie, więc nic nie mówiłam. Ale… jasna cholera… – Niedługo go złapią. Szuka go cała policja z Sussex. Znajdą go, a wtedy wszystko się skończy, Raq. Jestem o tym przekonana. – Jakby co, zawsze możesz do mnie zadzwonić. O każdej porze. Nieważne jak późno, rozumiesz? – Kocham cię – odpowiedziała Red. – Ja ciebie też. 105 Poniedziałek, 4 listopada Ja też kocham was obie, dodał bezgłośnie Bryce Laurent, słuchając ich rozmowy w furgonetce. Kocham was aż po grób. Jesteś taka słodka, Raquel, i ty też, Red. Z tobą policzę się później, Raquel, a także z twoim cwanym mężusiem, Paulem. Wiem, że nigdy mnie nie lubiłaś. Chcesz poznać tajemnicę? Ja też za tobą nie przepadałem. Ale czym jest odrobina nienawiści między przyjaciółmi? Prawda, Raq? A więc kochasz Red? Czy kiedykolwiek kochałaś ją tak, jak ja ją kochałem, a ona mnie? Czy kiedykolwiek wysłała ci takiego SMS-a? Popatrzył na ekran iPhone’a, na SMS-y, które przewijał przez ostatnie dwadzieścia minut, dopóki nie dotarł do jednego ze swoich ulubionych. Dotyczył pewnej fantazji, o której stale ze sobą pisywali. Co ty na to, Raquel? Wynajmujemy uroczy domek w Cotswolds i tam jedziemy. Ty prowadzisz. Słuchamy muzyki, a ty nie możesz przestać mnie dotykać. Biorę do ręki twoją dłoń i ją całuję; zaczynam ssać palce i lizać grzbiet dłoni, a potem z uśmiechem kładę ją sobie na piersi. Masujesz mi ją i ściskasz sutki, co bardzo mnie nakręca. Spoglądam w dół i widzę, jaki jesteś twardy, więc kładę na nim rękę. Pulsujesz podnieceniem i mówisz mi, że będziesz musiał zatrzymać samochód. Przy pierwszej okazji zjeżdżasz na pobocze, ujmujesz moją twarz i namiętnie mnie całujesz, a potem twoja dłoń wślizguje się do moich majtek. Doprowadzasz mnie do oszałamiającego orgazmu i sprawiasz, że chcę cię jeszcze bardziej. Czy kiedyś dostałaś od niej takiego SMS-a, Raquel? Nie sądzę. A ja owszem, każdego dnia. Czasami kilka razy dziennie. Dopóki jej jędzowata matka się nie wplątała i wszystkiego nie zepsuła. Może powinienem ci przesłać pełną listę SMS-ów od Red. Wtedy zrozumiałabyś, jakie uczucie kiedyś nas łączyło. Najgłębsza miłość, jaka może się pojawić między dwojgiem ludzi. Może wtedy byś zrozumiała, dlaczego jestem trochę niezadowolony. Okłamałem cię. Jestem bardziej niż trochę niezadowolony. A Red już wkrótce się o tym przekona. Wyjął z kieszeni telefon na kartę, który kupił kilka dni wcześniej, i wybrał numer alarmowy. Kiedy operator spytał, z którymi służbami ma go połączyć, Bryce odpowiedział: – Z policją. Proszę, to bardzo pilne! 106 Poniedziałek, 4 listopada Już dawno przestał myśleć o podróży poślubnej. Wkrótce po wpół do dziesiątej wieczorem, gdy powinien być z Cleo w Wenecji, Roy Grace siedział razem z Bransonem, Cassianem Pewe’em i komendantem Nevem Kempem w pomieszczeniu monitoringu na trzecim piętrze posterunku policji przy John Street. W pokoju nie było okien; przed sobą mieli rząd monitorów i każdy z obecnych skupiał się na innym ekranie. W Brighton and Hove działały czterysta trzy kamery monitoringu. Większość obejmowała swoim zasięgiem śródmieście, gdzie miała swoje źródło większość problemów, ale odleglejsze dzielnice również były obserwowane, zwłaszcza drogi wyjazdowe z miasta. Cywilny operator Jon Pumfrey, elegancki i rzeczowy, odtwarzał im nagrania. Właśnie przewijał do przodu, na czterech monitorach, nagranie z kamer umiejscowionych w okolicach Tongdean i Dyke Road Avenue, obejmujące godziny od południa do wczesnego wieczora. Jak dotąd, nie zauważyli furgonetki pasującej do opisu. Pumfrey napił się kawy z termosu, a następnie odwinął kanapkę, nie spuszczając wzroku z ekranów. Zsynchronizowany zegar na wszystkich nagraniach dotarł do 19.32. – Możesz zatrzymać obraz? – nagle poprosił Grace. Operator nachylił się i wcisnął kilka przycisków na dużej tablicy kontrolnej. Grace wiedział, że mógłby zlecić komuś to zadanie, ale chciał na własne oczy zobaczyć nagrania, podczas gdy jego ludzie szukali Laurenta. Kamera numer trzy pokazywała początek Dyke Road Avenue. – Tędy powinien jechać do Devil’s Dyke z Tongdean Avenue – powiedział. – Tak – zgodził się Pumfrey. – Mniej oczywistą trasą byłby objazd London Road przez A dwadzieścia trzy – dodał Grace. – Obejrzyjmy nagrania stamtąd. – Odtworzę je na kamerze numer trzy. Odezwał się telefon. Dzwonił dyżurny z dyspozytorni. – Panie nadinspektorze, mam na linii mężczyznę, który koniecznie chce z panem rozmawiać. Podobno dziś wieczorem podwiózł kogoś, kto pasuje do rysopisu Red Westwood. – Połącz go. Po chwili w słuchawce rozległ się nieco przepity głos. – Nadinspektor Grace? – Tak, z kim rozmawiam? – Jestem… nazywam się Marcus Cunningham. Wracając, podwiozłem pewną kobietę. Stanęła mi na drodze niedaleko Devil’s Dyke… kiepsko wyglądała. Rozumie pan? – Proszę mówić dalej. – Jechałem do domu z klubu golfowego. Zatrzymała mnie i poprosiła o podwiezienie. Cała, dosłownie cała, była umazana błotem i krwią. Poprosiła, żebym podwiózł ją do końca Westbourne Terrace, więc ją tam zabrałem. Zapewniła, że nic jej nie będzie. Potem wróciłem do domu i obejrzałem wiadomości. Postanowiłem wrócić i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. – Gdzie pan teraz jest? – spytał Grace, z trudem zachowując cierpliwość. – Chodzi o to, że cofnąłem się tutaj… bo było mi wstyd, że tak ją zostawiłem na ulicy. Ale teraz nigdzie jej nie widzę. Dlatego postanowiłem zadzwonić na policję. Upewnić się, że nic jej się nie stało. – Jest pan blisko jej mieszkania? – Tam gdzie ją wysadziłem. Przy Westbourne Terrace. – O której to było? – Tuż przed dwudziestą. Zostałbym z nią, ale moja żona, rozumie pan… czekała na mnie z kolacją… a ja obiecałem, że będę w domu o dziewiętnastej. Ale potem oglądaliśmy Sky News Live i pokazali zdjęcie tej młodej kobiety. Uznałem, że chcielibyście o tym wiedzieć. – Słusznie – rzucił Grace. – Jestem panu bardzo wdzięczny. A więc jest pan teraz przy Westbourne Terrace? – Tak. Odstawiłem ją pod drzwi jej domu, żeby upewnić się, że nic jej nie grozi. – Słyszał pan w telewizji, że została uprowadzona? – Tak, ale teraz już nic jej nie grozi? – Nic jej nie grozi, bardzo panu dziękuję. Z czystej ciekawości, może mi pan powiedzieć, co pan widzi z miejsca, w którym pan się teraz znajduje? – Proszę bardzo. Z bocznej uliczki wyjeżdża radiowóz. Ma włączonego koguta. Teraz popędził Westbourne Terrace. Trochę mu się śpieszy. Aha, w wiadomościach mówili, że szukacie małej białej furgonetki Renault? – Zgadza się. – Jeśli to was interesuje, to minąłem taką, kiedy tutaj jechałem. Stała przy wlocie Westbourne Terrace. 107 Poniedziałek, 4 listopada Red obudziła się oszołomiona, słysząc ostry dźwięk dzwonka. Ktoś dzwoni do drzwi? Gdzie ona jest, do diabła? Dzwonienie nie ustawało. W telewizji zobaczyła młodzieńczo wyglądającego ministra zdrowia, który tłumaczył się z cięć w świadczeniach zdrowotnych dla osób odwiedzających Wielką Brytanię. Zrozumiała, że zasnęła na kanapie. Dzwonił jej telefon. Rzuciła się po komórkę. – Słucham? – Czuła się potwornie zmęczona. – Red Westwood? Rozpoznała przyjazny męski głos, ale nie od razu skojarzyła czyj. – Tak, kto mówi? – Inspektor Glenn Branson. Jak się pani czuje? Była otępiała, jakby jeszcze nie doszła do siebie. Zobaczyła na stoliku pustą butelkę po winie i równie pusty kieliszek, a także popielniczkę pełną niedopałków. Czyżby opróżniła całą butelkę? I wypaliła tyle papierosów? – Dobrze, dziękuję – odpowiedziała. – Nie chcę pani straszyć, ale właśnie otrzymaliśmy zgłoszenie, że furgonetka, która może należeć do Bryce’a Laurenta, pojawiła się na pani ulicy. Dostała gęsiej skórki. – Myślałam, że… że pilnowaliście mnie całą noc? – Bez obaw, tak było. Ale dla bezpieczeństwa chcielibyśmy, żeby teraz na jakiś czas zamknęła się pani w schronie. Dopóki nie sprawdzimy tej furgonetki i nie przeszukamy okolicy. Może pani to zrobić? Nagle odzyskała jasność umysłu. – Chyba tak. Ale czy to konieczne? Zmieniono zamki i jestem tutaj bezpieczna. – Czułbym się lepiej, gdyby pani to zrobiła. To nie potrwa długo. Musimy się upewnić, że nic pani nie grozi. Miejmy nadzieję, że wkrótce go aresztujemy. Mimo dreszczy wywołanych strachem Red ziewnęła. – Dobrze, już tam idę. – Mam numer telefonu, który znajduje się w środku. Zadzwonię, kiedy tylko będzie pani mogła bezpiecznie wyjść, w porządku? – W porządku. Rozłączyła się i poczłapała do przedpokoju, gdzie ponownie popatrzyła w stronę drzwi wejściowych, sprawdzając, czy łańcuch jest na swoim miejscu. Kiedy nieco się uspokoiła, weszła do schronu, zapaliła światło i zatrzasnęła ciężkie drzwi. Trzykrotnie przekręciła okrągłą klamkę, aż do oporu. Wtedy zauważyła coś na podłodze – coś, czego wcześniej tam nie było. To była odwrócona karta do gry. Dama kier. Nagle pochłonął ją lodowaty, paraliżujący wir strachu. Usłyszała za sobą trzask drzwi do toalety i ktoś brutalnie wykręcił jej obie ręce. Potem rozległ się jego głos, cichy i spokojny. – Teraz jesteśmy zupełnie sami, Red. 108 Poniedziałek, 4 listopada Grace biegiem pokonał trzy ciągi schodów, a tuż za nim pędził Branson. Wybiegli przez tylne drzwi, przecięli zalewany deszczem parking i wsiedli do forda. Branson zajął miejsce za kierownicą i ruszyli wzdłuż rzędu policyjnych furgonetek i radiowozów, po drodze zapinając pasy. Gdy wyjechali przez główną bramę, Branson sięgnął w stronę przycisku uruchamiającego niebieskie światła i syrenę. – Tylko światła – zarządził Grace. – Wyłączymy je, kiedy będziemy blisko celu… nie chcę go ostrzec. Uzbrojeni tajniacy też już są w drodze. Jego przyjaciel pokiwał głową, mknąc zbyt szybko w dół stromego zjazdu. Grace nie był pewien, czy na tak wilgotnej i śliskiej nawierzchni zdołają się zatrzymać na dole, przy skrzyżowaniu z A23. Branson jednak nie miał zamiaru się zatrzymywać. Najwyraźniej nadmiernie wierzy w siłę niebieskich świateł, pomyślał Grace, ale tego nie powiedział, bo skupiał się na czekającym ich zadaniu. Zadzwonił jego telefon. – Nieoznakowane pojazdy już czekają przy wlocie i wylocie Westbourne Terrace – zameldował Andy Kille. – Jeden na New Church Road, a drugi na Kingsway. Nie widać ich z Westbourne Terrace. Jeśli Srebrni zauważą białą furgonetkę Renault z tablicą rejestracyjną zawierającą znaki Cztery Siedem Celina Paweł, natychmiast ją zatrzymają. Dostali od swojego dowódcy upoważnienie do użycia wszelkich niezbędnych środków. – Rozumiem – rzucił Grace. Branson pędem minął Royal Pavilion, który wznosił się po Branson pędem minął Royal Pavilion, który wznosił się po prawej stronie, a następnie pokonał rondo nieopodal wejścia na molo i klucząc między samochodami, mknął na zachód wzdłuż wybrzeża. Znowu zadźwięczała komórka Grace’a. Dzwonił posterunkowy Spofford. – Red Westwood nie odbiera telefonu stacjonarnego w swoim mieszkaniu. – Na pewno tam jest? – Na sto procent. Gdyby wyszła, zobaczyliby ją nasi ludzie na zewnątrz. Właśnie mijali Statuę Pokoju, która wznosiła się na granicy pomiędzy niegdyś oddzielnymi miasteczkami Brighton and Hove. Od mieszkania Red Westwood dzieliło ich około półtorej minuty jazdy w dotychczasowym tempie. – Próbowałeś dzwonić na telefon w schronie? – spytał Grace. – Owszem, dzwonię pod ten numer co dwie minuty. Spotkał już takich policjantów jak Spofford. Sumiennych, pracowitych, troskliwych i uczciwych. – Mój numer jest wgrany do pamięci tego telefonu. Jeżeli pani Westwood będzie miała powód, aby wejść do schronu i zamknąć się w nim, powinna natychmiast do mnie zadzwonić. Branson zwolnił przed czerwonym światłem na końcu Grand Avenue, ale po chwili przyśpieszył i przemknął przez skrzyżowanie. Spojrzał na przyjaciela. – Powinna być w schronie – powiedział. – Zanim wyszliśmy, powiedziałem jej, żeby tam weszła. – Zadzwoń ponownie na telefon w schronie, Rob – nakazał Grace posterunkowemu. – Dobrze. Muszę skorzystać z tego aparatu, więc później do pana oddzwonię. Biała furgonetka Renault przy wlocie Westbourne Terrace, pomyślał. Po raz kolejny zadzwonił jego telefon. – Roy Grace, słucham. To był sierżant Exton, któremu udało się zdobyć informacje na temat modeli furgonetek. – Kangoo, Trafic i Master. Grace zapamiętał te nazwy, a po chwili usłyszał, że ktoś inny próbuje się dodzwonić. Pośpiesznie podziękował sierżantowi i odebrał nowe połączenie, mając nadzieję, że to Spofford. Miał rację. Ale posterunkowy nie miał dobrych wieści. 109 Poniedziałek, 4 listopada – Mamy całą godzinę, Red! Co prawda chciałbym pobyć z tobą dłużej, bo mamy mnóstwo do nadrobienia. Ale przez godzinę też można wiele zrobić, prawda? A zresztą czas to luksus, na który nie każdy może sobie pozwolić. Czuję, że drżysz, Red. Denerwujesz się, prawda? Już nie jesteś taka pewna siebie jak wcześniej w furgonetce, kiedy wbiłaś we mnie swoje ostre pazurki. Oślepiłaś mnie na jedno oko. Mam nadzieję, że tylko tymczasowo, ponieważ to moje dominujące oko. Masz szczęście. Na pewno bym nie spudłował, gdybym używał go do celowania. Załatwiłbym cię pierwszym strzałem. Ale to już przeszłość. Tak samo jak ty. Tak jak ja. Wkrótce oboje staniemy się historią. Red milczała. Trzymał ją za nadgarstki tak mocno, że sprawiał jej ból. Komórka leżąca na biurku przed nią zaczęła dzwonić. Wydawała z siebie cichy, uporczywy świergot. Cztery dzwonki, pięć, sześć. W końcu ucichła. – Oczywiście moglibyśmy mieć do dyspozycji znacznie więcej niż godzinę, Red, gdybym mógł ci zaufać. Czuła na szyi jego gorący oddech i miętowy zapach, jakby przed chwilą umył zęby. Myśli kłębiły jej się w głowie, gdy próbowała znaleźć wyjście z tej sytuacji. Jakie ma możliwości? Co powinna mu powiedzieć? Telefon znów zaświergotał. – Wiem wszystko o tym pokoju – ciągnął Bryce. – O twoim schronie. Zaprojektowano go, by zapewnić ci godzinę bezpieczeństwa. Nie da się do niego dostać przez pełne sześćdziesiąt minut! Tyle czasu zajmuje otwarcie drzwi od zewnątrz. Nawet twój nowy przyjaciel inspektor Branson i jego pełen zapału szef, nadinspektor Grace, nie uwinęliby się szybciej, choćby wykorzystali wszystkie swoje możliwości. Powiem ci, jaki masz wybór. Chcesz się dowiedzieć? – Chcę się dowiedzieć, jak się tutaj dostałeś. – Nie wątpię. Jestem specjalistą od uwalniania się z więzów, i to najlepszym. – Wiem, że jesteś najlepszy. – Może odwołując się do narcyzmu Bryce’a, uśpi jego czujność? – Wprost genialny. – Ktoś, kto umie wydostać się z każdej pułapki, potrafi także wszędzie się dostać. Prawda? – Więc jak to zrobiłeś? – To proste, Red. Twoi sąsiedzi z góry wyjechali. Wszedłem do nich i wyciąłem jeden z paneli podłogowych, dokładnie nad toaletą w twoim schronie. Proste. Wiedziałem, że nikt nie będzie patrzył na sufit i nie zauważy szpar, gliniarze nie są tacy bystrzy. Myślisz, że cię ochronią? Właśnie masz tego dowód. Uważali, że zapewnią ci bezpieczeństwo, jeśli otoczą mieszkanie, ale nie przyszło im do głowy zajrzeć do mieszkania piętro wyżej. Nie boję się dzielić z tobą takimi tajemnicami, ponieważ i tak nikomu ich nie zdradzisz. Już nigdy. Telefon przestał dzwonić. – Wiesz, co sobie myślę, Red? – Na jaki temat? – Myślę, że ten telefon za minutę znów zacznie dzwonić. – Nie mówiłeś, że jesteś też jasnowidzem. Od razu pożałowała tych słów. Odpowiedź była pełna jadu. – Wielu rzeczy o mnie nie wiesz, ty głupia dziewczyno. Bardzo wielu. Nigdy nie dałaś mi szansy. Ani ty, ani twoja matka, ani twój pokorny ojczulek kretyn. Red milczała. – Twoi przyjaciele z policji niedługo domyślą się, gdzie jesteś i kto ci towarzyszy. Właśnie dlatego się tutaj dobijają: ponieważ nie odbierasz telefonu stacjonarnego. Zobaczyli moją furgonetkę na ulicy i kazali ci tu wejść. Jeśli nie odbierzesz i nie powiesz im, że wszystko jest w porządku, spróbują się włamać. Zajmie im to godzinę. Wiesz, co znajdą, kiedy w końcu otworzą drzwi? Red walczyła z ogarniającym ją przerażeniem, próbując wymyślić, co odpowiedzieć, żeby zyskać trochę czasu. – Oglądałaś kiedyś Romea i Julię, Red? – spytał Bryce. – A może grałaś w szkolnym przedstawieniu? To straszliwa tragedia pomyłek między kochankami. Nasze losy to współczesna wersja tej historii, nie sądzisz? Pamiętasz ostatnie wersy, kiedy oboje już leżą martwi? Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył, jak ta historia Romea i Julii5. Wciąż nie odpowiadała. – To takie smutne, Red. Umarli na próżno. To samo czeka nas dwoje. Chyba że… – Chyba że co? – spytała, wyczuwając cień nadziei. 110 Poniedziałek, 4 listopada – Dwa razy? – spytał Grace posterunkowego Spofforda, gdy Branson, już z wyłączonymi sygnałami świetlnymi, skręcił w Westbourne Terrace i zwolnił na widok radiowozu stojącego w bocznej uliczce i dwójki funkcjonariuszy, którzy siedzieli w środku. – Tak jest – odparł Spofford. – Dzwoniłem dwa razy i nie odebrała. – Spróbuj jeszcze raz – polecił Grace, po czym zwrócił się do przyjaciela: – Podjedź dalej, chcę sprawdzić, czy furgonetka nadal tam jest. Kiedy zbliżyli się do skrzyżowania z szeroką New Church Street, obaj zobaczyli białe renault zaparkowane po prawej stronie. Branson zatrzymał się obok niego. Grace wyjął latarkę ze schowka i wyskoczył na zewnątrz. Poświecił na przednią tablicę rejestracyjną i od razu dostrzegł znaki 47 CP. W świetle latarki widział trzy telefony komórkowe leżące na siedzeniu pasażera. Chciał oświetlić także tylną część wnętrza pojazdu, ale była odgrodzona zasłoną. Przeszedł na tył furgonetki z przyciemnianymi szybami i zobaczył otwór, który pozostał po usuniętej klamce. Między skrzydłami drzwi widniała wąska szpara. Kusiło go, by się włamać, ale znając zamiłowanie Laurenta do urządzeń zapalających, uznał, że byłoby to niebezpieczne, a zresztą wyglądało na to, że wewnątrz nikogo nie ma. Nagle zauważył obok siebie rowerzystę. – Nadinspektorze Grace! Jestem Adam Trimingham – Nadinspektorze Grace! Jestem Adam Trimingham z „Argusa”. Mieszkam w pobliżu. Coś się dzieje? – Kurczę, wszędzie was pełno! – rzucił Branson do podstarzałego dziennikarza, gdy przyjaciel zaświecił latarką przez szparę między drzwiami i mrużąc oczy, zajrzał przez otwór po klamce. – Cholera! – zaklął Grace. Światło latarki wydobyło z ciemności coś, co przypominało salę tortur. Na podłodze leżał materac, a po jego obu stronach przykręcono do podłoża pasy przeznaczone do krępowania rąk i nóg. Grace zobaczył też piłę. Leżącą na boku torbę, z której wypadły kombinerki i niewielki palnik. Transformator podłączony do samochodowego akumulatora z zaciskami na długich kablach. Kilka masek jak z horroru. A także szlifierkę. – O Jezu! – odezwał się Branson, zerkając mu przez ramię. Zaskoczył ich nagły błysk. Dziennikarz zrobił zdjęcie. 111 Poniedziałek, 4 listopada – Chyba że… – drażnił się z nią Bryce. – Chyba że… Telefon znów zaczął świergotać. – Chyba że odbierzesz i powiesz im, że nic ci się nie stało i wszystko jest w najlepszym porządku. Wtedy zyskamy trochę czasu dla siebie! Jak ci się to podoba? Odezwał się czwarty dzwonek. Potem piąty. – Dobrze – odpowiedziała. – Dobrze, zrobię to. – Mądra dziewczynka. Red poczuła, że Bryce puścił jej ręce. Podeszła do telefonu, podniosła go z podstawki i wcisnęła zielony guzik, gorączkowo zastanawiając się, co zrobić. Usłyszała głos Roba Spofforda. – Red? Nic ci nie jest? – Wszystko w porządku – odparła. – Nigdy nie czułam się lepiej. Jest jakiś problem? – Nie odbierałaś telefonu, więc się martwiłem. – Pomocy! – krzyknęła nagle, obracając się i po raz pierwszy spoglądając na Bryce’a. Był ubrany na czarno, w bluzę z kapturem. Szybkim ruchem z całych sił wbiła mu antenę telefonu w zdrowe oko. Zaskoczony, zatoczył się do tyłu. Zaczęła obracać nadgarstkiem, coraz mocniej wbijając antenę w oczodół. Słysząc, jak Bryce stęka z bólu, z całych sił uderzyła go kolanem w krocze. Jęknął, zachwiał się i upadł. Skoczyła na niego i zaczęła okładać go po głowie telefonem; nie przestała nawet wtedy, gdy poczuła, że plastik pęka jej w dłoni. Tłukła Bryce’a raz za razem. Nagle, zupełnie jakby odnalazł w sobie nadludzką siłę, dźwignął ją z siebie i odepchnął, tak że mocno uderzyła o krawędź stołu. Po chwili, kipiąc wściekłością, stanął nad nią z czerwonymi pręgami wokół oczu i z nożem rzeźnickim w dłoni. Szaleńczo mrugał i toczył pianę z ust. – Ty pierdolona mała suko. Zabiję cię. Ty głupia pierdolona szmato. Machnęła na oślep nogą i poczuła przeszywający ból, gdy ostrze skaleczyło jej kostkę. Wykręciła się w bok, chwytając krzesło, i zasłoniła się nim, w momencie kiedy Bryce próbował zadać następny cios nożem. Ostrze z głuchym hukiem wbiło się w spód siedziska. – Pomocy! – wrzasnęła, mając nadzieję, że połączenie nie zostało przerwane. Że ktoś ją słyszy i przybędzie jej z pomocą. – Godzina, suko! Cała godzina! Zamachnęła się krzesłem, trafiając go w dłonie i wytrącając nóż, a następnie uderzyła z drugiej strony, w kolana. Cofnął się ze zbolałą miną. Nóż leżał na podłodze, w połowie odległości między nimi. – Możesz wrzeszczeć do woli, suko. Usłyszą cię, ale niczego nie zrobią. Będą musieli słuchać, jak cię zabijam, ale najpierw będę cię torturował. Na pewno spodobają im się twoje krzyki, chociaż nie tak jak mnie. Skoczył w stronę noża. 112 Poniedziałek, 4 listopada Zadzwonił telefon Grace’a. – Tak? – On jest z nią w środku – powiedział Spofford. – Musimy jak najszybciej się tam dostać. – Jak sforsować te cholerne drzwi? – spytał nadinspektor. – Jest jakaś inna droga wejścia? – Okno z tyłu budynku. Ale to drugie piętro. – Więc jak on się tam dostał, do cholery? – Grace przez chwilę się zastanawiał. Facet ma łeb na karku. Jest iluzjonistą. Magiczne sztuczki często polegają na odwróceniu uwagi. Iluzjonista sprawia, że nie patrzymy na kieszeń, z której zaraz coś wyjmie, albo na monetę, którą zamierza wsunąć do rękawa. Bryce Laurent zapewne postrzegał schron jako wyzwanie. Grace przypomniał sobie słowa psychologa behawioralnego, Juliusa Proudfoota. „Musi zwyciężyć, nie bierze pod uwagę innej możliwości. Zabije Red, a potem siebie, traktując to jako ostateczny akt oporu wobec ciebie”. Godzina. Laurent wyposażył swoją furgonetkę w sprzęt potrzebny do pojmania i torturowania dziewczyny. Czy zdaje sobie sprawę, że dostanie się do schronu zajmie im godzinę? A jeśli tak, to czy zaplanował każdą minutę? Czy zamierza torturować lub dręczyć Red Westwood do samego końca? Przynajmniej dawało im to nieco czasu. – Wezwij straż pożarną – polecił. – Potrzebuję drabiny, która – Wezwij straż pożarną – polecił. – Potrzebuję drabiny, która dosięgnie do tego okna. Niech nie włączają syren ani koguta. Posterunek straży pożarnej znajdował się w odległości zaledwie półtora kilometra. Dotrą tutaj w ciągu pięciu minut. Odwrócił się do Bransona i wskazał palcem jego samochód. – Zawracaj i zawieź nas przed jej dom. Po niecałej minucie wyskoczył z auta, jeszcze zanim się zatrzymało, podbiegł do radiowozu i otworzył drzwi po stronie pasażera, pokazując legitymację. – Tak, panie nadinspektorze? – odezwała się posterunkowa Susi Holiday. – Proszę przejść ze mną na tył budynku. – Popatrzył na zegarek. Szacował, że minęło już dwadzieścia minut. Liczyła się każda sekunda. Zastanawiał się, co się dzieje w schronie. Musiał mieć nadzieję, że Red wciąż żyje. Głowił się, próbując odkryć, w jaki sposób Laurent mimo policyjnej obstawy dostał się do mieszkania. Nagle doznał olśnienia. 113 Poniedziałek, 4 listopada Kiedy sięgnął po nóż, zdesperowana Red cisnęła w niego krzesłem. Siedzisko trafiło Bryce’a prosto w głowę, tak że się zatoczył. Wpadł na żaluzjowe drzwi, łamiąc je, po czym znieruchomiał na podłodze w toalecie. Red doskoczyła do noża, chwyciła go, schowała pod pachą i zaczęła rozpaczliwie kręcić klamką. Zdążyła wykonać tylko pół obrotu, gdy usłyszała za sobą hałas. Obróciła się i zobaczyła, że rozwścieczony Bryce pędzi w jej stronę, mrugając oczami. Chwyciła nóż prawą ręką i uniosła go. – Ty głupia krowo. Myślisz, że się ciebie boję? No dalej, dźgnij mnie! Dźgnij mnie! Nie ruszała się z miejsca, trzymając przed sobą ostrze. Mimo że była przerażona, widziała, że on także się zaniepokoił. Skoczyła naprzód, markując atak, a on się cofnął, niemal tracąc równowagę. Ponownie rzuciła się do przodu, tym razem zmuszając go do oparcia się plecami o pęknięte drzwi toalety. Uśmiechnął się do niej. – W porządku, Red, a więc masz nóż. Ale nie będziesz się nim długo cieszyła. Daję ci moje słowo. Już wiesz, gdzie mi go wbijesz? W końcu będziesz miała tylko jedną szansę. Zdajesz sobie z tego sprawę? Musisz trafić prosto w serce. Jeśli ci się nie uda, tylko mnie zranisz. A jeśli tak się stanie, bardzo mnie rozzłościsz. Nie lubisz, kiedy się złoszczę, prawda? Pamiętasz tamte chwile, gdy byliśmy razem, a ty działałaś mi na nerwy? Nie jestem wtedy przyjemny. – Ja też nie jestem przyjemna, Bryce. Kpiąco wydął usta. – Oho, ostra gadka! – Nagle zbliżył się do niej o krok. Duży krok. Odskoczyła wystraszona. – Dzielna dziewczynka! – drażnił się z nią, unosząc ręce, aby pokazać, że nie ma broni. – Może wcale nie jesteś taka odważna, jak ci się wydaje, Red. Jak myślisz? Nie mam pewności, czy odważysz się mnie dźgnąć, nawet w obronie życia. Przekonamy się? – Znów zbliżył się o krok. Trzęsła się tak bardzo, że czuła, jak nóż drży jej w dłoni. Chryste. Gdzie jest policja? Dlaczego nie słychać, żeby ktoś próbował otworzyć drzwi? Bryce zerknął na zegarek. – W porządku, mamy mnóstwo czasu. Jeszcze nawet nie zabrali się za drzwi. Dopiero wtedy zacznie się odliczanie. Ależ czeka ich widok, co? Powiem ci, co sobie wymyśliłem. – Uśmiechnął się, pokazując nieskazitelnie białe zęby. – A gdyby policjanci po sforsowaniu drzwi znaleźli twoją odciętą głowę na stole, wpatrzoną w nich, i mnie na podłodze z nożem w sercu? Czyż to nie byłoby wspaniałe? Co, Red? Co? Jak sądzisz? Zbliżył się o kolejny krok. Z determinacją podniosła nóż. – Nie podchodź! Zabiłeś Karla. Nie prowokuj mnie, Bryce. Z przyjemnością cię zabiję. Zbliżył się jeszcze bardziej. Dzieliło go od niej nieco ponad pół metra. Zanim zdążyła zareagować, chwycił ją za rękę, w której trzymała nóż, i wykręcił tak mocno, że krzyknęła z bólu. Nóż z łoskotem upadł na podłogę. – Ops! – rzucił Bryce. – Co za niezdara! Przez chwilę patrzyli na siebie wyzywająco. Red czuła, że znów ogarnia ją groza. Musiała odzyskać nóż. Koniecznie. Nagle Bryce kopnął nóż, posyłając go pod ścianę. Poza jej zasięg. – Już nie jesteś taką dzielną dziewczynką? – zakpił. – Gdzie jest twoja mamusia? Dlaczego cię nie broni? Mamusia, która wynajęła detektywa, żeby szpiegował nowego chłopaka córki? A może twój tata wpadnie przez te drzwi ze swoją śmieszną wiatrówką, z której zabija króliki w ogródku? Jak sądzisz? Red wpatrywała się w niego. Strach ją sparaliżował. – Obawiam się, że nie, Red. Mama i tata siedzą bezpieczni w swoim schronie i pewnie oglądają jakiś film. – Zaczął naśladować głos jej matki: – „Niestety, nie możemy nikomu powiedzieć. Przenieśli nas z hotelu, ale nie mogę ci zdradzić dokąd, na wypadek… wiem, że to brzmi absurdalnie… gdyby Bryce nas podsłuchiwał. Na pewno dobrze się czujesz? Nic ci nie grozi?” Patrzyła na niego zaszokowana, uświadamiając sobie prawdę. Podsłuchał ich rozmowę. Co jeszcze słyszał? – Nic ci nie grozi, Red? Zerknęła na nóż. Próbowała wymyślić jakiś sposób, by ominąć Bryce’a. Wiedziała, że nie ma szansy pokonać go siłą, ale może zdoła przemówić mu do rozsądku. Wciągnąć go w dłuższą rozmowę. Policja na pewno już jest w drodze. Była tak przerażona, że nie potrafiła logicznie myśleć. Musiała zachować spokój. Koniecznie. Myśleć rozsądnie. – Jest ostry, Red. Wystarczająco ostry, żeby odciąć ci głowę. Albo mnie. Może zrobimy wyścigi, kto pierwszy do niego dopadnie? – Czy odcięcie mi głowy naprawdę sprawi ci radość, Bryce? – Ogromną. – Ja nie chcę ci tego zrobić – odparła. – Nie? – Posłał jej kpiący uśmiech. – Naprawdę. To najpiękniejsza głowa, jaką kiedykolwiek widziałam. Dlaczego miałabym chcieć zniszczyć kogoś tak pięknego? Wpatrywał się w nią i przez chwilę Red zastanawiała się, czy jej się udało. – Mówisz poważnie? – spytał. – Mój Boże, oczywiście, Bryce. Zerknął na zegarek. – Hm, mów dalej, Red. Nie przerywaj. Wzruszyła ramionami. – Naprawdę cię kochałam. – Wiem o tym. Ja też naprawdę cię kochałem. Ale czyż Oscar Wilde nie napisał w Balladzie o więzieniu w Reading, że każdy człowiek zabija to, co kocha? – Jesteś dzisiaj w bardzo literackim nastroju. – Owszem. Ostatnio wiele czytam. – Zerknął na nóż. – Znacznie milej jest umierać z pięknymi słowami w myślach, nie uważasz? Oboje w tej samej chwili skoczyli w stronę noża. Zderzyli się ze sobą na podłodze. Bryce chwycił nóż i uniósł go nad głowę. Red wbiła mu palce w oczy, ale gwałtownie cofnął głowę. Wtedy mocno ugryzła go w nadgarstek. Wrzasnął z bólu i z trzaskiem upuścił ostrze na posadzkę. – Ty suko! Gdzieś za jego plecami rozległ się odgłos, jakby trzaśnięcie drzwiami. Zaczęli zmagać się o nóż. Już go prawie miała, ale po chwili Bryce zacisnął dłoń na jego rękojeści, przycisnął Red do podłogi i uniósł ostrze. W oczach błyszczało mu szaleństwo. – Kto jest teraz córeczką tatusia? – spytał. – Które oczko mam ci wyciąć najpierw, Red? Prawe czy lewe? Co? Usiłowała się poruszyć, ale znów wstąpiły w niego wręcz nadludzkie siły. – Proszę, Bryce, porozmawiajmy jeszcze trochę. – Nic z tego. Zobaczyła zbliżające się ostrze. Nagle nóż zatrzymał się i wypadł Bryce’owi z dłoni. Red usłyszała trzask przypominający wyładowanie elektryczne. Bryce zaczął dygotać, jakby dostał ataku padaczki. Skręcał się i obracał w makabrycznym tańcu. Chwilę później padł na podłogę, targany drgawkami. Od jego pleców do drzwi toalety biegły wijące się przewody. – Red, nic ci nie jest?! – ktoś zawołał. Przeniosła wzrok z drgającego ciała na twarz nadinspektora Roya Grace’a, który spuścił się z otworu nad toaletą i stanął obok mężczyzny w niebieskiej kamizelce kuloodpornej i kasku z osłonką, trzymającego coś, co wyglądało jak pistolet z wystającymi kablami. Grace szybko do niej podszedł, zerkając na trzęsącego się Bryce’a. – Jesteś cała? Popatrzyła w chłodne niebieskie oczy Grace’a. Serce waliło jej jak młotem, a głowa pulsowała. Przez chwilę nie potrafiła wykrztusić ani słowa. – Tak, tak, dziękuję. Nic mi nie jest. Kolejne osoby wchodziły przez otwór w suficie; wszystkie miały na sobie takie same kaski z osłoną. – Nic ci nie grozi, Red – powiedział Grace delikatnie. – Już po wszystkim. To były najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszała. 114 Niedziela, 10 listopada Roy Grace klęczał obok swojej otwartej walizki i starannie składał białą koszulę. Cleo postawiła wódkę z martini na stoliku nocnym. – Pomyślałam, że masz ochotę uczcić sukces drinkiem! – Dziękuję. – Wypił łyk lodowato zimnego płynu. Był tak mocny, że niemal palił mu przełyk. – Mmm, jesteś w tym coraz lepsza. – To ulubiony drink mojego ojca, pamiętasz? – Tak, jego drinki są naprawdę zabójcze. – Czyli ten jest za słaby? Uśmiechnął się. – Jest wystarczająco mocny. Jeszcze kilka łyków i nie będę miał pojęcia, co pakuję. – Zależy mi na tym, żebyś zabrał tylko jedną rzecz. – Zarzuciła mu ręce na szyję i lekko ugryzła go w ucho. – Ale za chwilę chyba nie zmieści się w walizce. – Ponownie skubnęła jego ucho. – Jesteś strasznie niegrzeczna i za to cię kocham. – A ty jesteś napaloną bestią i też cię kocham, nadinspektorze. – Wzięła szklaneczkę ze stolika, upiła łyk i pocałowała Grace’a, pozwalając, by wódka z martini powoli przepłynęła do jego ust. – Mmmmm! – zamruczał. – Więc jutro naprawdę wyjeżdżamy, kochanie? – Tylko tydzień później, niż planowaliśmy. – Przycisnął jej dłoń do swoich ust i pocałował każdy z palców. – Tak bardzo cię kocham. – Ja ciebie też. Poczuł zapach żony i ciepło jej oddechu i mocniej przyciągnął do siebie jej rękę. – Jak się czuje ta biedna kobieta, Red Westwood? – spytała Cleo. – W porządku, to twarda dziewczyna. Wczoraj zajrzałem do jej biura, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, i zadać kilka pytań. Sprawiała wrażenie zaskakująco pełnej energii. Ale bardzo ją martwi, że Laurent wyjdzie na wolność. – Chyba trafi do więzienia? – Na razie tak. Ale możliwe, że nie na zawsze. Nawet jeśli dostanie dożywocie, może zostać przedterminowo zwolniony i Red zdaje sobie z tego sprawę. – Mój Boże, biedna kobieta. Żyć z taką świadomością. Cały czas obawiać się, że facet zostanie zwolniony albo, co gorsza, ucieknie. – Chyba na razie będzie się trzymała z daleka od serwisów randkowych. – Wcale jej się nie dziwię! Za oknem rozległa się potężna eksplozja. Oboje aż podskoczyli. – Cholera, co to było? – rzucił Grace. Z dołu dobiegł skowyt Humphreya. Po chwili zrozumieli, co się dzieje. Kilka dni wcześniej obchodzono Noc Guya Fawkesa. Ludzie zapewne wciąż odpalali fajerwerki. Gdy Noah zaczął płakać, Cleo zerwała się z podłogi i popędziła do pokoiku dziecięcego, po drodze niemal potykając się o Humphreya, który wbiegł po schodach i wpadł do sypialni jak czarna włochata rakieta; piszczał i skowyczał z podkulonym ogonem. Był cały przemoczony po niedawnym pobycie na zalanym deszczem tarasie, skąd obszczekiwał kota sąsiadów. – Spokojnie, Humphrey! Spokojnie! Rozległ się kolejny potężny wybuch, a za oknami rozbłysły jaskrawobiałe światła. Pies zaskomlał, przemknął obok Grace’a i wskoczył prosto do otwartej walizki, gdzie zaczął się obracać na białej koszuli swojego pana. – Hej! Hej! Złaź, głupi kundlu! Zwierzę popatrzyło na niego z wyrzutem, jakby chciało powiedzieć: „Zostawiasz mnie samego, gdy coś tak wybucha?”. Noah zaczął płakać jeszcze głośniej. – Cholera, to moja najlepsza koszula! – ubolewał głośno Grace. Cleo wróciła do pokoju, tuląc syna ubranego w niebiesko-białe pasiaste śpioszki. Chłopiec wypłakiwał oczy. – Tylko popatrz na tego kundla! – poskarżył się Grace. – Zobacz, co zrobił z moją koszulą! – Oto uroki rodzinnego życia, kochanie – powiedziała Cleo, uśmiechając się. – Jesteś pewien, że chcesz jechać? Zamiast odpowiedzi podniósł szklaneczkę i jednym haustem dopił drinka. 115 Poniedziałek. 11 listopada Alan Setterington, zastępca dyrektora zakładu karnego w Lewes, wyszedł spod prysznica w przebieralni, wytarł się do sucha, a następnie włożył ciemnoszary garnitur, białą koszulę i jeden z jaskrawych krawatów, które lubił nosić. Była siódma rano, a on po półtoragodzinnej jeździe rowerem z domu do pracy bocznymi drogami Sussex czuł się pełen życia. Był wysokim mężczyzną po czterdziestce, o chłopięcej urodzie i szczupłej wysportowanej sylwetce. Cała jego kariera zawodowa wiązała się z państwową służbą więzienną, w której w stosunkowo młodym wieku osiągnął obecne stanowisko. Wcześniej pracował w kilku brytyjskich więzieniach o zaostrzonym rygorze, gdzie miał wątpliwą przyjemność spotkania najgorszych przestępców swojego pokolenia. Setterington wciąż z entuzjazmem podchodził do swojej pracy i nie pozwalał, by kontakt z więźniami odciskał piętno na jego życiu. Ale dzisiaj był nieco zmęczony. Kilka dni temu przywieziono pewnego człowieka, Bryce’a Laurenta, zatrzymanego pod zarzutami zabójstwa i podpalenia. W jego oczach był chłód, z jakim Setterington zetknął się tylko kilka razy w życiu. Mrok, w którym kryła się niezmierzona głębia nieludzkiej natury. Odwiedzający zawsze czują się nieswojo w więzieniach, a zakład w Lewes, wybudowany w czasach wiktoriańskich, robił wyjątkowo przytłaczające wrażenie. Szare betonowe posadzki, gołe ściany i typowa dla więzienia woń, której nie sposób dokładnie opisać – mieszanka środków odkażających, mydła, nieświeżych ubrań, potu i rozpaczy. Najcenniejszą walutą w zakładzie karnym jest informacja. Wszędzie stoją więźniowie w karmazynowych strojach i nadstawiają ucha. Starają się podsłuchać najnowsze wieści. Właśnie dlatego żaden rozsądny strażnik więzienny nie mówi, gdzie mieszka, jakim jeździ samochodem ani dokąd wybiera się na wakacje. Nigdy nie wiadomo, kto pewnego dnia zapragnie się na nich zemścić. Setterington wszedł do swojego gabinetu i włączył czajnik, żeby zrobić rozpuszczalne cappuccino, po czym usiadł przy biurku i odpakował kanapkę z jajkiem i pomidorem oraz kawałek ciasta marchewkowego, które upiekła dla niego żona, Lisa. Gabinet był surowo i funkcjonalnie urządzony. Okno wychodziło na zalane deszczem podwórko do ćwiczeń. Setterington nie tylko mógł stąd obserwować więźniów, ale także od czasu do czasu zobaczyć, jak ktoś przerzuca przez mur paczkę z kontrabandą. W środku zazwyczaj znajdowały się narkotyki albo telefony komórkowe. Pilnowanie siedmiuset dwudziestu więźniów, w tym wielu bardzo cwanych, to niełatwe zadanie. Nie był zachwycony tym, że do więzienia szmugluje się przedmioty z zewnątrz, ale nie mógł nic na to poradzić. Ludzie przerzucali paczki przez mur, bliscy przekazywali sobie drobiazgi podczas widzeń, czasami nawet z ust do ust. Jeśli więźniowi bardzo zależało na kupnie jakiegoś przedmiotu pochodzącego z zewnątrz, zazwyczaj nie miał kłopotów z jego zdobyciem. Zalogował się do komputera i zaczął przeglądać długą listę maili, które przyszły w nocy; zapoznawał się z uwagami strażników na temat konkretnych więźniów czy zagrożeń dla bezpieczeństwa, a także ze szczegółami dotyczącymi prac modernizacyjnych w areszcie śledczym, które miały się rozpocząć za kilka tygodni. Przerwało mu pukanie do drzwi. – Proszę! – zawołał. Wszedł krępy strażnik, Jack Willis. Przy pasie miał klucze Wszedł krępy strażnik, Jack Willis. Przy pasie miał klucze zawieszone na łańcuchu. – Dzień dobry, panie dyrektorze. Przepraszam, że przeszkadzam o tak wczesnej porze, ale jeden z więźniów z aresztu śledczego chce z panem porozmawiać. Twierdzi, że to pilne. – Powiedział, o co chodzi? – Nie chce zdradzić. Jest trochę zdenerwowany. Informacje o innych więźniach bywają bardzo cenne. Ale każdy boi się, że zostanie uznany za kapusia. Współwięźniowie brutalnie karzą szpiclów. Dlatego stosuje się złożony system, w którego ramach rozmowa z więźniem odbywa się w pokoju przesłuchań, a nie w biurze strażników. Więźniowie zwracają baczną uwagę na wszelkie kontakty pomiędzy osadzonymi a pracownikami więzienia i starannie o nie wypytują. – No dobrze, przyprowadź go do pokoju przesłuchań. Dziesięć minut później Setterington usiadł przy niewielkim stole w pomieszczeniu ukrytym przed wścibskimi spojrzeniami więźniów. Strażnik wprowadził tyczkowatego, żylastego mężczyznę o ogolonej głowie i przygarbionej sylwetce, którego Setterington znał od wielu lat. Darren Spicer był tuż po czterdziestce, ale sprawiał wrażenie o dwadzieścia lat starszego, bo większość życia spędził za kratami. Cuchnął dymem papierosowym. Był włamywaczem recydywistą i, jak mawiano, gdy wychodził na wolność, ledwie zdążyły się za nim zamknąć drzwi, a już wracał. Wcześniej wielokrotnie skazywano go za handel narkotykami i włamania, a o tej porze roku zawsze sam starał się wpaść w ręce policji, by spędzić Boże Narodzenie w więzieniu. Chociaż Setterington nigdy nie przywiązywał się emocjonalnie do więźniów, dla tego człowieka zawsze znajdował czas. Życie rozdało Spicerowi paskudne karty, a jako więzień zachowywał się wzorowo. Wychował się w dysfunkcyjnej rodzinie, w trzecim pokoleniu drobnych przestępców i pasożytów żyjących z zasiłku, więc nigdy nie miał dobrego wzoru. Znał tylko życie włamywacza i raczej nie miało się to zmienić. Mimo wszystko kierował się swoistym zwichrowanym kodeksem moralnym. Poza tym uwielbiał czytać, dlatego dobrze się czuł w więzieniu. Obecnie przebywał w areszcie śledczym po włamaniu do Royal Pavilion w Brighton, skąd próbował ukraść jeden z najcenniejszych obrazów. Setterington ruchem ręki dał mu znak, by usiadł. Spicer uśmiechnął się nieśmiało. – Miło znów pana widzieć. – Ja wolałbym już cię nie oglądać, Darren. Ale moje życzenie chyba nigdy się nie spełni, prawda? Więzień zgarbił się, pochylił głowę i popatrzył na Setteringtona jak zawstydzone dziecko. – No tak. Wie pan, mam pewne marzenie. Chciałbym znów się ożenić, mieć dzieci, mieszkać w ładnym domu i jeździć dobrym samochodem, ale tak się raczej nie stanie. – Już mi to mówiłeś. Dlaczego tak uważasz? – Mam na koncie ponad sto siedemdziesiąt wyroków. Kto da mi szansę? – Czy przypadkiem przed rokiem nie dostałeś okrągłej sumki? Pięćdziesiąt tysięcy funtów nagrody od Crimestoppers. Nie mogłeś się jakoś ustawić? Spicer wzruszył ramionami, po czym pociągnął nosem i wskazał go palcem. – Prawdę mówiąc, wszystko poszło tutaj. Wolę być pod dachem. Tu mi się podoba. Setterington pokiwał głową. – Wiem, już wcześniej wyłuszczyłeś mi powody. Smakuje ci jedzenie, za nic nie musisz płacić i tutaj przebywa większość twoich przyjaciół, zgadza się? – Tak. A szczególnie lubię wigilijną kolację. – Mógłbyś kupić mnóstwo takich kolacji za pięćdziesiąt patyków. – Tak, ma pan rację. – Spicer pokiwał głową, a Setterington przez chwilę widział w jego oczach tęsknotę. – Chcesz mi powiedzieć coś ważnego? Spicer rozejrzał się ukradkowo, a potem zerknął na sufit, jakby obawiał się, że w pomieszczeniu ktoś się kryje. Następnie nachylił się i ściszył głos do szeptu. – Chodzi o kolesia, z którym gawędziłem w areszcie. – Kto to taki? – Nazywa się Bryce Laurent. Setterington wyraźnie się zainteresował. – Co z nim? – Chodzi o to, że… nie chcę być kapusiem, rozumie pan? – To prywatna rozmowa, Darren. W tym pokoju nie ma żadnych mikrofonów ani kamer. Możesz mówić swobodnie. – No więc ten gość próbuje wynająć płatnego zabójcę. – Płatnego zabójcę? W jakim celu? – Żeby zabił jego byłą. Chce się zemścić. Ona ma na imię Red. Chyba Red Westwood. Facet ma odłożone mnóstwo kasy. – Ile? – Ponad pół miliona funtów. W banknotach. – W gotówce? – Tak, w gotówce. Proponuje pięćdziesiąt tysięcy za wykonanie zlecenia. – Znalazł już kogoś chętnego? – Powiedział, że kilka osób jest zainteresowanych. Wcale mnie to nie dziwi. To niezła forsa. – Więc dlaczego sam się nie zgłosiłeś? Spicer się uśmiechnął. – Zgłosiłem. Powiedziałem mu, że znam odpowiednią osobę, ale chcę mieć pewność, że naprawdę ma tyle pieniędzy. – Zdradził ci, gdzie je trzyma? – Jest gotów powiedzieć, gdzie ma część kasy. Ta pięćdziesiątka jest w dwóch bankowych skrzynkach depozytowych. Zapłaci połowę z góry, żeby udowodnić, że nie kłamie. Reszta po robocie. – Mówił, gdzie są te skrzynki? – Nie, ale powie mi, gdzie jest jedna z nich, jeśli potwierdzę, że kogoś znalazłem. – Podejrzewam, że chcesz dostać swoją działkę za przekazanie tej informacji policji? – Właśnie tak. Swoją działkę. – Wzruszył ramionami. – Ktoś to zrobi za te pieniądze, panie Setterington. To niezła forsa. 116 Poniedziałek, 11 listopada Rano przed wyruszeniem w podróż poślubną Roy Grace musiał załatwić jeszcze jedną sprawę. Chociaż za mniej więcej trzy godziny miał jechać na lotnisko, zostawił przygotowane wieczorem na podróż ubranie na krześle w sypialni i włożył garnitur, koszulę i krawat. Pochłonął talerz owsianki, wypił kubek herbaty, cmoknął w policzek Cleo, która karmiła piersią dziecko, i obiecał, że niedługo wróci. Potem pocałował synka w czoło. – Kiedy przyjadą twoi rodzice? – spytał. – Powiedzieli, że będą o dziewiątej, żeby zabrać małego. – Na pewno nie będziesz za nim tęskniła? – Stłumił ziewnięcie i zerknął na zegarek. Siódma dwadzieścia. Musiał natychmiast wyjść, żeby zdążyć na ósmą. Nie śmiał się spóźnić. Cleo posłała mu zmęczony uśmiech. – Po tym, jak niemal nie zmrużyłam przez niego oka? Oczywiście, że tak. Ale nie mogę się doczekać spędzania czasu tylko z tobą, więc jakoś przeżyję! Uśmiechnął się szeroko i ponownie pocałował syna. – Do zobaczenia, mój hałaśliwy książę. Tatuś też będzie za tobą tęsknił. Ale dziadkowie będą tak cię rozpieszczali, że na pewno nie będzie ci nas brakowało. – Zabrał kluczyki i pośpiesznie zszedł do samochodu. * Dwadzieścia pięć minut później przejechał przez strzeżoną bramę prowadzącą do Malling House, głównej siedziby policji w Sussex na przedmieściach Lewes, zostawił samochód na parkingu dla gości, a następnie pośpiesznie ruszył do budynku w stylu królowej Anny, w którym stacjonowało szefostwo. Po wejściu jak zwykle poczuł się jak uczeń wezwany do gabinetu dyrektora. Asystentka zaprowadziła go prosto do gabinetu Toma Martinsona. Naczelnik miał na sobie ciemne spodnie od munduru, białą koszulę z krótkimi rękawami i epoletami – miedzy innymi koroną i skrzyżowanymi laskami – a także czarny krawat. Cassian Pewe był w pełnym mundurze. Obaj uścisnęli dłoń Grace’a. – Cieszę się, że znalazłeś czas, aby do nas dołączyć – rzekł Martinson. – Wiem, że się śpieszysz. O której godzinie masz lot? – O czternastej z Gatwick – odpowiedział Grace. Uśmiechnął się, próbując nie okazywać zdenerwowania. Zastanawiał się, czego będzie dotyczyło to spotkanie, od chwili, gdy zeszłego wieczoru naczelnik osobiście do niego zadzwonił. Miał pewne podejrzenia. Zginęły dwie funkcjonariuszki. Obie brały udział w operacji, którą dowodził. Ktoś będzie musiał ponieść odpowiedzialność. Czyżby on? – To nie potrwa długo, Roy – obiecał Martinson, zerkając na Pewe’a, a ten przytaknął. – Napijesz się herbaty albo kawy? – Dziękuję, chętnie napiję się kawy. Martinson podniósł słuchawkę telefonu stojącego na jego masywnym, nieskazitelnie czystym biurku i poprosił o trzy kawy, a następnie wskazał Grace’owi jedną z dwóch kanap. Naczelnik i jego asystent usiedli na drugiej. Grace przyglądał im się uważnie, ale nie wyczytał niczego złowieszczego z ich swobodnej mowy ciała. Cassian Pewe położył dłonie na kolanach. – Roy, naczelnik i ja – zaczął – chcieliśmy się z tobą zobaczyć przed twoim wyjazdem, ponieważ wiemy, że musisz czuć się fatalnie z powodu śmierci sierżant Moy. Zdajemy sobie sprawę, że znałeś ją osobiście i długo razem pracowaliście. Nie wątpimy, że dotknęła cię także śmierć sierżant Morrison z załogi śmigłowca, tak jak nas wszystkich. To był bardzo ciężki tydzień dla każdego policjanta w Sussex i trudny początek mojej służby tutaj. Z czasem będziemy musieli odpowiedzieć na wiele pytań, ale uznaliśmy, że należy na wszystko spojrzeć z właściwej perspektywy. – Po tych słowach zamilkł. Grace czekał na dalszy ciąg, zastanawiając się, kiedy Pewe zada podstępny cios. – To była cholernie ciężka sprawa – podjął Pewe. – Musiałeś się mierzyć z prawdziwym potworem, a naczelnik i ja chcemy ci pogratulować postawy. Twój refleks niewątpliwie ocalił życie pani Westwood i pozwolił schwytać niezwykle niebezpiecznego człowieka. Nie chcemy, żebyś obwiniał się za to, co się stało. Obaj stoimy za tobą murem. – Popatrzył na Martinsona. – Uważam tak samo, Roy – powiedział naczelnik. – Sierżant Moy zginęła, dokonując bohaterskiego czynu, na który zdecydowała się z własnej woli i po służbie. Uratowała życie dziecka, a ty nie jesteś odpowiedzialny za jej śmierć. Nie powinieneś także czuć się winny katastrofy śmigłowca i śmierci załogi. Tylko tyle chcieliśmy ci powiedzieć. Przerwałeś swoją podróż poślubną, żeby przejąć dowodzenie w sytuacji zagrożenia życia pani Westwood, i mogę cię za to tylko pochwalić. A teraz możesz z czystym sumieniem ruszać w swoją opóźnioną podróż poślubną. Grace patrzył na niego zaskoczony, czując ogromną ulgę. – Dziękuję, panie naczelniku – powiedział i spojrzał na Pewe’a. Czy ten człowiek się zmienił? Raczej nie. Prawdopodobnie tylko odgrywał rolę miłego gościa przed przełożonym, by pokazać, że on, Roy Grace, nie musi się niczym przejmować, a ich dawna wrogość to już historia. – Bardzo panu dziękuję za wsparcie – zwrócił się do niego. Odniósł wrażenie, że pod gadzim uśmiechem Pewe’a kryje się autentyczne ciepło. – Cała przyjemność po mojej stronie, Roy. – Co z pogrzebami? – Koroner nie od razu wyda nam ciała – odparł Martinson. – Oba pogrzeby odbędą się po twoim powrocie. Chcemy, żebyś wyjechał z czystym sumieniem, ponieważ dobrze spełniłeś swój obowiązek. Możesz się odprężyć i nacieszyć podróżą oraz swoją piękną i uroczą żoną. Asystentka przyniosła tacę z trzema filiżankami kawy i talerzykiem herbatników. – Spróbuję – rzucił Grace. – To mogę panu obiecać. – Chyba wiesz, że Skerritt planuje w przyszłym roku przejść na emeryturę – zagadnął Martinson. – Tak, słyszałem. – Mam nadzieję, że będziesz się starał o jego stanowisko szefa dochodzeniówki. Chciałbym cię widzieć w tej roli. – Popatrzył na swojego asystenta. – W pełni popieram ten pomysł, Roy – powiedział Pewe. Grace popatrzył kolejno na obu. Czuł, że Martinson mówi szczerze, ale zastanawiał się, czy Pewe nie wręcza mu zatrutego kielicha. Grace częściowo już pełnił funkcję szefa dochodzeniówki, lecz kiedy chciał, mógł osobiście angażować się w śledztwa. Zajęcie miejsca Skerritta to utrudni, zwłaszcza po połączeniu zespołów z Surrey i Sussex. Ale cieszył się z tej propozycji. – Na pewno się zastanowię – obiecał. – Dziękuję. Jestem bardzo wdzięczny za okazane wsparcie. Myślę, że przede wszystkim będzie mnie niepokoiła świadomość, że niezależnie od tego, jaki wyrok otrzyma Bryce Laurent, kiedyś może wyjść zza krat. Koszmar Red Westwood nigdy tak naprawdę się nie skończy, prawda? Już zawsze będzie musiała żyć w strachu, że on pewnego dnia ucieknie albo zostanie zwolniony. – Roy, przekazałeś jej oficjalne ostrzeżenie – przypomniał mu Martinson. – Poinformowałeś, że policja może zapewnić jej zmianę tożsamości i przeniesienie do innej części kraju. Postanowiła nie skorzystać z tej rady. W życiu wszyscy musimy podejmować decyzje, opierając się na posiadanych informacjach. Jako policjant zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, żeby ją chronić. Jeśli Laurent kiedyś, broń Boże, wyjdzie na wolność, wtedy zarówno my, jak i ona będziemy musieli podjąć odpowiednie kroki. Ale na chwilę obecną nasze zadanie dobiegło końca. Rozumiesz? Dwadzieścia minut później Roy Grace wrócił do samochodu z nową energią i radością w sercu. 117 Poniedziałek, 11 listopada Red sączyła drugą filiżankę kawy tego ranka i patrzyła na listę dziewięciu umówionych spotkań z klientami. Miała wrażenie, że od ubiegłego tygodnia upłynęło mnóstwo czasu. Ten tydzień zaczął się od znakomitych wieści. Mężczyzna, który razem z żoną oglądał dom przy Portland Avenue i powiedział, że widzieli nieruchomość, która bardziej im się spodobała, właśnie zadzwonił z informacją, że znów zmienili zdanie i chcieliby złożyć ofertę kupna. Miała przed sobą formularze, a para zapowiedziała się na popołudnie. W dodatku zamierzali zapłacić gotówką! Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w ciągu dwóch dni tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ ustawiona przed domem zmieni się na SPRZEDANE. Jej pierwsza sprzedaż! Nowa kariera nabierała rozpędu. Mimo koszmarnych doświadczeń w Tongdean Lodge praca sprawiała jej przyjemność i Red czuła, że ma do niej smykałkę. Komputer piknął i w jej skrzynce pojawił się nowy mail z załącznikiem w formacie JPG. Nie rozpoznała nazwiska nadawcy, ale otworzyła wiadomość i przeczytała ją. Mam wyjątkowy załącznik dla wyjątkowej damy! Dwukrotnie kliknęła i jej oczom ukazał się rysunek. Zamarła. 118 Poniedziałek, 11 listopada W umeblowanym gabinecie w Schwabing, niedaleko rzeki Izary w Monachium, atrakcyjna kobieta przed czterdziestką o krótko ostrzyżonych czarnych włosach z chłopięcą grzywką leżała rozciągnięta na kozetce psychoanalityka. – Opowiedz mi, co czułaś w kościele, Sandy? – spytał doktor Eberstark. Przez dłuższą chwilę milczała. – Czułam się jak ktoś obcy. Uświadomiłam sobie, że już nie znam jego świata. Wciąż myślałam o tym, jak straszny popełniłam błąd. Widziałam, jak obraca się i patrzy na pannę młodą, którą ktoś prowadził, pewnie ojciec. Przypomniałam sobie tamtą chwilę sprzed niemal dwudziestu lat, kiedy to ja szłam przez kościół pod rękę ze swoim ojcem, a on obejrzał się i uśmiechnął. Nigdy w życiu nie czułam się bardziej szczęśliwa i dumna. – Przerwała i załkała. – Co za cholerny błąd! Kiedy sobie to uzmysłowiłam, zapragnęłam go odzyskać, znaleźć się tam, stać się tamtą kobietą. – A jednak go zostawiłaś. – Tak. Zostawiłam go. Pewnie wtedy nie wiedziałam tego, co wiem teraz. Tak go pragnęłam. Kiedy ksiądz zapytał, czy ktoś zna powód, dla którego tych dwojga nie powinien połączyć święty węzeł małżeński, niemal wykrzyknęłam, że ja go znam. Naprawdę niewiele brakowało. Z takim zamiarem tam poszłam. – Wzruszyła ramionami. Psychoanalityk czekał w milczeniu. – Patrząc na niego, zrozumiałam, jak wielki popełniłam błąd. – Patrząc na niego, zrozumiałam, jak wielki popełniłam błąd. Chciałam go odzyskać. Nadal chcę. Czuję, że spieprzyłam sobie życie. Codziennie rano budzę się i okłamuję syna. Pyta mnie o ojca, a ja nie mówię mu prawdy. Boję się, że jemu też schrzanię życie. Co powinnam zrobić, u diabła? – A jak ci się wydaje? – Są dni, kiedy myślę, że powinnam się zabić. – Bierzesz pod uwagę, jaki to miałoby wpływ na Brunona? – Bruno. Tak, czasami myślę, że powinnam napisać list do Roya, wyznać mu prawdę i poinformować, że kiedy będzie czytał te słowa, ja już będę martwa. Zawsze chciał mieć dzieci. Mógłby tu przyjechać i zabrać swojego syna do Anglii. Mówiła jeszcze przez kilka minut, zanim doktor Eberstark zerknął na zegar na ścianie. – Będziemy musieli przerwać. Spotkamy się w czwartek. Czy to ci pasuje? Sandy zamknęła drzwi budynku, w którym mieścił się gabinet doktora Eberstarka, i wyszła na chodnik biegnący wzdłuż ruchliwej czteropasmowej Widenmayerstrasse. Zatrzymała się i zapatrzyła na szeroki trawiasty brzeg Izary po drugiej stronie ulicy, próbując pozbierać myśli. Zastanawiała się nad swoją wizytą u psychoanalityka. Ile ich już było? Dokąd ją doprowadziły? Czasami wychodziła z gabinetu z poczuciem siły, ale zdarzało się, na przykład teraz, że miała jeszcze większy mętlik w głowie. Samochody mknęły przed nią z rykiem, a ona zastanawiała się, czy naprawdę nadszedł czas, żeby wreszcie powiedzieć Royowi o Brunonie. O ich synu. To z pewnością popsułoby mu radość z ożenku. Jak zareagowałaby na te wieści jego blond lala? Jak on sam by to przyjął? Potrafiła to sobie wyobrazić: był serdecznym i odpowiedzialnym człowiekiem. Więc nie uchyliłby się od odpowiedzialności, nie miałby wyjścia. Ale jak bardzo mu zależy na tej lalce? Kiedy byli razem, powtarzał, że nie potrafiłby bez niej żyć. Jak widać, całkiem nieźle sobie poradził. Uznała, że spacer wzdłuż brzegu rzeki w stronę Englischergarten dobrze jej zrobi i pomoże przewietrzyć głowę. Głowę, w której panował zamęt. Na chwilę myślami znalazła się w Brighton w Anglii, gdzie obowiązuje lewostronny ruch. Popatrzyła w prawo i zobaczyła pustą drogę. Zeszła z chodnika. Usłyszała klakson. Pisk opon na suchym asfalcie. I uderzył ją kremowy mercedes. 119 Poniedziałek, 11 listopada Roy Grace znów miał wrażenie, że nastał Dzień Świstaka, gdy stał w skarpetach i kładł buty, kurtkę, komórkę, laptop, zegarek i pasek na taśmie w punkcie kontroli na lotnisku Gatwick. Robił to samo tydzień wcześniej, o tej samej godzinie, może nawet w tej samej minucie. Przeszedł w ślad za Cleo przez wykrywacz metalu i odetchnął z ulgą, gdy również tym razem żadne z nich go nie uruchomiło. Kiedy wkładał buty, czuł się coraz bardziej podekscytowany. Znowu udało mu się ukryć, że polecą klasą biznesową. Był jeszcze bardziej podniecony niż przed tygodniem. Napędzała go determinacja, by tym razem nic nie pokrzyżowało im planów. Nagle zadzwonił jego telefon. Grace popatrzył na Cleo z uśmiechem. Zabrał komórkę z szarej tacki i popatrzył na ekran. „Numer zastrzeżony” niemal na pewno oznaczał telefon z pracy. – Nie odbiorę! – Odbierzesz! – rzuciła z uśmiechem i pocałowała go. – Nie ma mowy! – Odrzucił połączenie. Po chwili telefon zadzwonił ponownie. Grace się zawahał. Może do niego dzwonić ktokolwiek, w dowolnej sprawie. Ale nie dbał o to, nie tym razem. Czegokolwiek dotyczy problem – jeśli rzeczywiście jest jakiś problem – przez następne kilka dni to nie jego zmartwienie. – Roy Grace, słucham. – No i widzisz! – odezwała się Cleo radośnie. Uśmiechnął się i posłał jej całusa. Dzwonił Glenn Branson. – Gdzie jesteś, staruszku? Na gondoli pod mostem Rialto? – Bardzo zabawne. Kupić ci rogalika Cornetto? Słuchaj, właśnie przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa na Gatwick. Mogę później do ciebie oddzwonić? – Tak, ale nie chcę ci przeszkadzać w podróży poślubnej. – Właśnie to robisz. O co chodzi? – No więc tak. Bryce Laurent siedzi w areszcie w zakładzie karnym w Lewes z zarzutem zabójstwa, prawda? To oznacza, że nie może wyjść za kaucją, zatem pobędzie tam do rozprawy. Ale i tak próbuje dopaść Red. Jakiś czas temu do mnie zadzwoniła, bardzo zdenerwowana. Dostała mailem rysunek, najwyraźniej wysłany przez Laurenta. – Myślałem, że więźniowie w Lewes nie mają dostępu do poczty elektronicznej? – Machnął przepraszająco do Cleo. – Co było na tym rysunku? – Red Westwood na celowniku, z opaską na oku, otoczona płomieniami i wirującym wiatrem. Rysunek podpisano: Naciesz się ostatnimi dniami na świecie, Queen of the Slipstream. – Van Morrison – zauważył Grace. – Van Morrison? – To jego piosenka. Queen of the Slipstream. Myślałem, że znasz się na muzyce. – Owszem, ale nie na tej tandecie dla białych. – Leciała na ślubie, miałeś palce w uszach czy co? – Grace z uśmiechem zabrał swój pasek z tacki i przytrzymując komórkę ramieniem, próbował przewlec go przez szlufki spodni. – No dobrze, powiedz coś więcej o tym rysunku. – Rozmawiałem z zastępcą dyrektora więzienia, Alanem Setteringtonem. Twierdzi, że mail mógł zostać wysłany z więzienia, mimo zakazu korzystania z internetu, albo Laurent mógł to zlecić komuś z zewnątrz. Ale pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć o czymś jeszcze. Setterington powiedział, że jeden z więźniów doniósł mu dziś rano, że Laurent próbuje wynająć płatnego zabójcę, żeby dopaść Red. Rozpuścił wiadomość, że jest gotów zapłacić pięćdziesiąt tysięcy. – Znalazł chętnego? – Wygląda na to, że jeszcze nie. Laurent ma nadzieję, że zrobi to człowiek, który rano doniósł o tym zastępcy dyrektora więzienia. – Co o tym myślisz? – Gdybyśmy znaleźli te pięćdziesiąt tysięcy, moglibyśmy pokrzyżować Laurentowi plany. – To samo sobie pomyślałem – odrzekł Grace. – Obaj podobnie kombinujemy. Niech koledzy tego Setteringtona zaczną podsłuchiwać Laurenta. Musimy wiedzieć, o czym rozmawia z innymi więźniami… Poprawka, ty musisz to wiedzieć. – Nie sprawiasz wrażenia bardzo przejętego, szefie – zauważył Branson. – Nie jestem, ponieważ ty wszystkim dowodzisz, a ja w ciebie wierzę! Życzę ci udanego tygodnia i do zobaczenia w poniedziałek rano. – Jasne, ale… trzymaj się, staruszku… Roy Grace rozłączył się, a potem całkowicie wyłączył telefon. Od dwudziestu lat wypruwa sobie żyły, żeby w Brighton and Hove – a także w całym hrabstwie Sussex – było bezpiecznie. Jakoś sobie bez niego poradzą przez tydzień. – Nigdy w życiu nie widziałam, żebyś zrobił coś takiego – powiedziała Cleo i uśmiechnęła się szeroko. – No cóż, nigdy jeszcze nie byłaś ze mną w podróży poślubnej. – Objął ją ramieniem. – Nie mam zamiaru tracić ani sekundy. Popatrzyła na niego z ciepłym uśmiechem. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Ty z wyłączonym telefonem? – Pokręciła głową. – To się nie uda. – Uda się. – Przez cały ten czas nie będziesz odbierał wiadomości? – Hm… może je sprawdzę… od czasu do czasu. Na wypadek… – Widzisz, mówiłam, że nie dasz rady! Zresztą wcale bym tego nie chciała. Nie chcę cię zmieniać, Roy. Kocham cię takiego, jaki jesteś. – Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. 120 Wtorek, 12 listopada Cholerny ręcznik, który zawiesił na oknie, żeby osłonić wnętrze celi przed światłem, spadł i malutkie pomieszczenie wypełniło się słabym żółtym blaskiem. Jak, do kurwy nędzy, można spać na tym twardym, cholernie wąskim łóżku i przy tym przeklętym świetle, zastanawiał się Bryce Laurent. Po raz nie wiadomo który przewrócił się na drugi bok, czując na twarzy dotyk szorstkiego koca i drżąc z zimna. Lewe oko było obandażowane i wciąż bolało jak diabli po tym, jak ta suka wbiła mu paznokcie. Więzienny lekarz próbował umówić go na wizytę u specjalisty, ponieważ niepokoił go zakres obrażeń i martwił się, że mogą być nieodwracalne. Bryce mógł oślepnąć na jedno oko. Odpłaci za to Red. Jakiś więzień na jego bloku krzyczał coś przez sen. Dręczyły go koszmary. Całe to miejsce jest koszmarem. W głowie Bryce’a kłębiły się wściekłe opary myśli i planów. O tak, bezustannie knuł. Właśnie obmyślał nowy plan, wyjątkowo piękny. Prawdziwe arcydzieło! Dzięki niemu Red już nigdy nie poczuje się bezpieczna. Do końca życia. Chociaż, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to życie potrwa bardzo krótko. Nagle zwrócił jego uwagę odgłos cieknącej wody. Zupełnie jakby ktoś zostawił odkręcony kran. Kto? Gdzie? W sąsiedniej celi? Od jak dawna ta woda cieknie? Może sam nie dokręcił kurka albo odgłos dobiega z rezerwuaru w jego toalecie? Zamknął oczy, żeby odciąć się od drażniącego odgłosu, ale miał wrażenie, że przybiera na sile, a woda ciurka coraz szybciej. Po chwili dźwięk zmienił się w charakterystyczne bulgotanie, które odbijało się echem pośród nocnej ciszy. Nagle wyczuł benzynę. Zmarszczył czoło. Benzyna? Kto ma benzynę w więzieniu? Używa się jej w piecykach? Woń stawała się coraz wyraźniejsza. Słyszał odgłos przypominający szum fal na plaży. Zaniepokojony, gwałtownie usiadł i spuścił nogi z łóżka na podłogę. Jego stopy z chlupotem zanurzyły się w jakimś płynie. Zrobił ostrożny krok. Cholera. Podłoga była zalana benzyną. Cholera. O cholera. Bulgotanie nie ustawało. Z każdą chwilą do celi wlewało się więcej cieczy. Co się dzieje, do kurwy nędzy? Na zewnątrz celi, w której siedział więzień numer 076569, inny aresztant ściskał bidon rowerowy, wylewając półtora litra benzyny przez rurkę do picia wciśniętą w szparę w drzwiach. – Hej! – zawołał Laurent z paniką w głosie. – Hej, co się dzieje? – Pora odpalać! – odpowiedział mężczyzna z delikatnym irlandzkim akcentem. Potem oświetlił sobie twarz latarką, zbliżając się do kraty. – Buu! Roześmiał się, gdy zszokowany Laurent się cofnął. – Kim jesteś, kurwa? – spytał Bryce, po omacku szukając włącznika światła, na razie bezskutecznie. – Przyjacielem przyjaciela, który cię nie lubi. Obaj mamy podobne zapatrywania. Nie lubimy mężczyzn, którzy krzywdzą kobiety. A wygląda na to, że ty skrzywdziłeś wiele kobiet. Podobno lubisz bawić się ogniem? – Dozorca! – zawołał wystraszony Laurent. Potem przypomniał sobie, że oni nie lubią, gdy się ich tak nazywa, więc się poprawił: – Strażnik! Strażnik! – Na tym piętrze służbę pełni tylko jeden strażnik – oświecił go Irlandczyk. – On też za tobą nie przepada. Widzisz, kilka tygodni temu zamordowałeś i spaliłeś jego kuzyna. Pamiętasz go? Na polu golfowym? Doktor Karl Murphy? – Strażnik! – krzyknął Laurent. – Nie spinaj się, Bryce, jego to nie obchodzi! Przyjdzie, kiedy go zawołam, żeby zamknąć mnie z powrotem w mojej celi. Potem otworzy twoją i wrzuci do środka ten bidon. Jeśli coś z niego zostanie, chłopcy w laboratorium, którzy wiedzą, że chciałeś się zabić, uznają, że sam go tutaj przeszmuglowałeś. Ja też bym tak pomyślał! Ba, jestem pewien, że właśnie tak było! – Strażnik! – wrzasnął przerażony Laurent. – Strażnik, strażnik, strażnik! Irlandczyk nagle włożył papierosa do ust i przypalił go plastikową zapalniczką. Laurent odskoczył w głąb ciemnej celi. Nieznajomy zaciągnął się papierosem. – Zgaś to! Na miłość boską, zgaś to! – Spokojnie! Dziwi mnie, że taki doświadczony piroman jak ty, Bryce, boi się głupiego papierosa. Zapominasz o podstawach, ty pierdolony dręczycielu kobiet? Każdy, kto tego próbował, wie, że papieros nie płonie wystarczająco mocno, żeby podpalić benzynę. – Ponownie się zaciągnął. – Chyba że na środku papierosa znajduje się malutki pasek magnezji. Płomień dotrze do niego za jakieś pięć sekund, a wtedy zapłonie piękne ognisko. Wrzucił do połowy wypalonego papierosa przez kratę. PODZIĘKOWANIA Napisałem tę powieść, gdy dowiedziałem się o ciekawym dochodzeniu, które prowadził szef wydziału dochodzeniowego Nev Kemp, obecnie komendant policji w Brighton and Hove. Skontaktowałem się z Nevem, a on opowiedział mi o sprawie, która stała się inspiracją dla tej historii. Jestem mu ogromnie wdzięczny za pomoc w wyruszeniu w podróż, której celem była niniejsza książka. Były szef dochodzeniówki Dave Gaylor jak zwykle udzielił mi nieocenionego wsparcia, nie tylko podczas gromadzenia materiałów do powieści, ale także na etapach budowania fabuły i redakcji. Muszę także wspomnieć o nadinspektorze Jasonie Tingleyu, który przedstawił mnie wielu osobom i organizacjom zaangażowanym w kampanię Białej Wstążki, której celem jest pomoc ofiarom przemocy domowej na terenie hrabstwa Sussex. Mogę także liczyć na stałą entuzjastyczną pomoc wielu innych pracowników policji w Sussex. Są wśród nich od niedawna emerytowany nadkomisarz Martin Richards, odznaczony Queen’s Police Medal; komisarz Katy Bourne, były nadinspektor Graham Bartlett, nadinspektor Paul Furnell, inspektor Nick May, inspektor Andy Kille, inspektor Steve Grace, sierżant Jonathan Hartley, posterunkowy Andrew Dunkling, sierżanci Phil Taylor i Ray Packham z wydziału do spraw przestępstw komputerowych, posterunkowy Tony Omotoso oraz Colin Voice. Jestem bardzo wdzięczny Alanowi Setteringtonowi, byłemu dyrektorowi zakładu karnego w Lewes, specjaliście od pirotechniki Mike’owi Sansomowi oraz wielu pracownikom służb pożarniczych w hrabstwie Sussex. Na szczególne podziękowania zasługują Matt Wainwright, który nie tylko wpuścił mnie na posterunek straży pożarnej w Worthing, lecz także wiele mnie nauczył o magicznych sztuczkach; Tony McCord, dowódca straży pożarnej we wschodnim Sussex, oraz jego żona, Jan McCord, którzy udzielili mi nieocenionej pomocy; Tony Gurr z wydziału podpaleń, Mark Hobbs, Julie Gilbert-King, Sharon Milner, Roy Barraclough, szef posterunku straży pożarnej w Worthing, a także dowódca zmiany Darren Wickens. Na podziękowania zasługuje także wiele osób zaangażowanych w walkę z przemocą domową, takich jak: Lindsay Jordan, kierowniczka Southdown Housing Association; Sarah Findlay, szefowa Housing Strategy w Lewes, która przekazała mi wiele informacji na temat programu ochrony ofiar przemocy; Tracy O’Rourke Burr; Suzy Ridgwell; Penny Butler; Fin Castle; Kate Dale; Naomi Bos i Carys Jenkings z organizacji Rise; Tricia Bernal, która otwarcie i szczerze opowiedziała mi o tragicznej śmierci swojej córki zamordowanej przez byłego chłopaka; a także Juliet Smith, była urzędniczka administracyjna w Brighton and Hove; oraz psycholog Zoe Lodrick, która poświęciła mi mnóstwo czasu, pomagając w dopracowaniu kluczowych rozdziałów. Dziękuję także patologom Markowi Howardowi, Benowi Swiftowi i Nigelowi Kirkhamowi, podiatrze Haydnowi Kelly’emu, Julie Frith z firmy Mishon Mackay, Grahamowi Randowi z firmy Rand & Co. oraz Nickowi Fitzherbertowi i Nickowi Bonnerowi. Jak zwykle jestem bezgranicznie wdzięczny niestrudzonemu Chrisowi Webbowi z MacService za kilkakrotne przywrócenie mojego maca do życia, gdy zdawało się, że ostatecznie wyzionął ducha w trakcie pracy nad książką. Szczególne podziękowania otrzymują Helen Shenston i AnnaLisa Hancock, jak również Sue Ansell, która udzielała mi redaktorskiej pomocy przy każdej z moich książek. Dziękuję także Martinowi i Jane Diplockom oraz Nicoli Mitchell. Mam ogromny dług wdzięczności wobec swojej agentki i cudownej przyjaciółki Carole Blake, a także Tony’ego Mullikena, Sophie Ransom i Becky Short z firmy Midas PD. Nie sposób wymienić wszystkich z wydawnictwa Pan Macmillan, ale na szczególne podziękowania zasługują Geoff Duffield, Anna Bond, Sara Lloyd, mój wspaniały i uroczy wydawca Wayne Brookes oraz niezwykle cierpliwa redaktorka Susan Opie. A także, rzecz jasna, moja wspaniała amerykańska ekipa: Andy Martin, redaktor Marc Resnick, rzecznicy prasowi Hector DeJean i Paul Hochman z Minotaura, Elena Stokes i Tanya Farrell z Wunderkind, oraz cała reszta zespołu! Wyjątkowe podziękowania składam swojej asystentce Lindzie Buckley, która niestrudzenie pracowała ze mną przy niezliczonych wersjach tego tekstu, zawsze zachowując pogodę ducha. Phoebe, Oscar i Coco jak zwykle były wzorem cierpliwości – jak przystało na wierne czworonogi! Dziękuję im za to, że czekały przy moim biurku na najdrobniejszy znak, że zrobię sobie przerwę i zabiorę je na spacer, co wywoływało u nich szaleńczą radość, a także za przypominanie mi, że życie toczy się także z dala od klawiatury i ekranu… Wspominam także swojego przyjaciela Jima Herberta, który zawsze bardzo mnie wspierał i który zmarł, gdy pracowałem nad tą książką. Dziękuję w końcu Wam, moi czytelnicy. Wasze maile, tweety i komentarze na Facebooku i blogu dodają mi zapału do pracy! Peter James Sussex, Anglia scary@pavilion.co.uk www.peterjames.com www.facebook.com/peterjames.roygrace www.twitter.com/peterjamesuk PRZYPISY Nawiązanie do kampanii reklamowej „5 A Day” namawiającej do jedzenia co najmniej pięciu porcji warzyw i owoców dziennie. 2 Przekład Leona Ulricha. 3 Mewa jest symbolem drużyny piłkarskiej Brighton & Hove Albion FC. 4 Przełożył Maciej Froński. 5 Przekład Józefa Paszkowskiego. 1