Weź mnie za rękę, Bo nie jesteś już sama. Razem ze mną wkrocz do piekła. Mark Morton W obliczu Boga i Jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: Niech ciemność pozna moje imię i rozpacza. Dopóki plonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem. Przysięga San Michon Nie pytaj mnie, czy Bóg istnieje. Zapytaj, dlaczego jest takim fiutem. Nawet największy głupiec nie może zaprzeczyć istnieniu zła. Stale żyjemy w jego cieniu. Najlepsi z nas wznoszą się ponad nie, najgorsi chłoną je całym sobą, ale wszyscy, przez cale życie, brodzimy w nim po pas. Klątwy i błogosławieństwa doświadczają po równi okrutnych i sprawiedliwych. Na każdą spełnioną modlitwę przypada dziesięć tysięcy niewysłuchanych. Święci cierpią razem z grzesznikami i tak samo jak oni padają łupem potworów wyplutych z samych trzewi piekła. Jeżeli jednak istnieje piekło, czy nie musi istnieć także i niebo? A skoro istnieje niebo, to czemu nie mielibyśmy zadawać mu pytania: dlaczego? Bo jeśli Wszechmogący chce unicestwić cale to zło, ale z jakiegoś powodu nie jest w stanie tego zrobić, to wcale nie jest taki wszechmogący, jak wmawiają nam kapłani. Jeżeli jest zarówno chętny, jak i zdolny do położenia kresu tym nikczemnościom i okrucieństwu, to jak to w ogóle możliwe, że zło istnieje? A jeśli nie zamierza i nie może nic w tej sprawie robić, to nie jest żadnym bogiem. Pozostaje zatem tylko jedna możliwość: może powstrzymać zło, ale zwyczajnie nie chce tego zrobić. Dzieci porwane z objęć rodziców. Bezkresne równiny usiane bezimiennymi grobami. Bezśmiertni Umarli polujący na nas w blasku sczerniałego słońca. Jesteśmy zwierzyną, mon ami. Jesteśmy pożywieniem. A ten złamas palcem nie kiwnął, żeby to zmienić. Mógł coś zrobić. Ale nie zrobił. Zastanawiasz się czasem, czym mu zawiniliśmy, że tak nas nienawidzi? ZMIERZCH Był dwudziesty siódmy rok bezdnia w państwie Wiecznotrwałego Króla, którego zabójca czekał na śmierć. Stał przy wąskim oknie, niecierpliwie wyczekując swojego końca. Wytatuowane dłonie splótł za plecami, poplamione zakrzepłą krwią i popiołem jasnym jak światło gwiazd. Pomieszczenie, w którym się znajdował, mieściło się na wysokiej kondygnacji samotnej wieży owiewanej bezsennym górskim wiatrem. Drzwi - masywne, wzmacniane żelazem - były zamknięte solidnie jak wrota skarbca. Zabójca patrzył, jak słońce udaje się na niezasłużony odpoczynek, i zastan a­ wiał się, jak smakuje piekło. Brukowany dziedziniec w dole obiecywał krótki lot w ciemność bez snów, okno było jednak zbyt wąskie, żeby się przez nie przecisnąć, a więzienni strażnicy nie zostawili mu wiele poza tym: ot, trochę słomy, żeby mógł się położyć, kubeł do srania oraz widok na delikatny, kruchy zachód słońca będący torturą w oczekiwaniu na właściwe tortury. Miał na sobie gruby płaszcz, znoszone buty i skórzane spodnie ze śladami długich wędrówek i sadzy. Pot wystąpił n a jego jasnej skórze, mimo że oddech buchał mu parą z ust, a w kominku za jego plecami nie płonął ogień. Zimnokrwiści nie ryzykowali zapalania ognia nawet w wię­ ziennych celach. Wkrótce po niego przyjdą. Dookoła niego chateau powoli budził się do życia. Potwory wstawały z łóż wyściełanych zimną ziemią i nakładały maski, w których mogły udawać, że blisko im do ludzi. Powietrze gęstniało od łopotu nietoperzych skrzydeł. Zakuci w ciemną stal niewolni żołnierze patrolowali blankowane mury; ich czarne płaszcze zdobił symbol dwóch wilków i dwóch księżyców. Zabójca skrzywił się n a ich widok: ludzcy strażnicy, też coś. Żaden pies nie dałby się tak poniżyć. Niebo było czarne jak grzech. Horyzont - czerwony jak usta damy jego serca, kiedy ostatni raz ją całował. Powiódł kciukiem po wierzchu palców i po literach wytatuowanych poniżej knykci. - Patience - wyszeptał. - Mogę wejść? Zabójca nie pozwolił sobie na nawet najmniejsze drgnienie, nie chciał sprawiać przyjemności zimnokrwistemu. Patrzył spokojnie przez okno n a potrzaskane kości widocznych w oddali gór zwieńczonych czapami popielatego śniegu. Czuł na karku spojrzenie stwora, który tymczasem stanął za jego plecami. Wiedział, po co stwór przyszedł; wiedział, czego chce. Miał nadzieję, że śmierć przyjdzie szybko, ale w głębi serca wiedział, że stwór będzie się rozkoszował każdym jego krzykiem. W końcu się odwrócił. Na widok stwora żar zapłonął mu w piersi: gniew, stary druh, bliski, wierny, mile widziany. Pomagał mu zapomnieć ból w żyłach, drę­ twotę blizn, wiek ciążący w kościach. Patrząc na stojącego przed nim potwora, znów poczuł się naprawdę młody. Skrzydła czystej, doskonałej nienawiści niosły go ku wieczności. - Dobry wieczór, chevalier - przemówił zimnokrwisty. Był ledwie chłopcem, kiedy umarł. Mógł mieć jakieś piętnaście, szesnaście lat, zachował hermafrodytyczną wiotkość sylwetki typową dla młodzieńca na skraju dorosłości, ale Bóg jeden wiedział, ile n aprawdę ma lat. Ślad rumieńca na policzkach, duże ciemnobrązowe oczy obramowane złotymi lokami, jedno pasemko włosów artystycznie opadające na czoło. Skórę miał idealnie gładką i białą jak alabaster, usta za to obrzydliwie czerwone. Miał też zaróżowione białka oczu. Musiał się niedawno pożywiać. Gdyby zabójca nie znał prawdy, mógłby powiedzieć, że stwór wygląda prawie jak żywy. Był odziany w surdut z ciemnego aksamitu haftowany w złote zawijasy. Na ramiona zarzucił pelerynę z kruczych piór, której postawiony kołnierz przywodził na myśl rząd połyskliwych czarnych kling. Na piersi miał wyszyte godło swojego rodu: dwa wilki wspięte na tle dwóch księżyców. Ciemne spodnie, jedwabny halsztuk i wyglansowane buty dopełniały wizerunku. Potwór w przebraniu arystokraty. Stał n a środku celi, mimo że drzwi pozostały zamknięte na cztery spusty. W białych jak kość dłoniach ściskał grubą księgę. Głos miał słodki jak kołysanka. - Jestem markiz Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain, n adworny historyk Jej Wysokości Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi. Zabójca nie odpowiedział. - A ty jesteś Gabriel de León, Ostatni Srebroświęty. Zabójca nazwany Gabrielem nadal nie wydał żadnego dźwięku. Oczy stwora pałały w tej ciszy jak dwa płomyki świec. Powietrze wydawało się lepko-czarne, aksamitne. Przez chwilę Gabriel miał wrażenie, że stoi n a skraju urwiska i przed upadkiem ocalić go może tylko zimny dotyk tych rubinowych warg n a szyi. Skóra go mrowiła: odruchowa reakcja na tę wizję. Pragnienie, które przyciąga ćmę do ognia i ją spala. - Mogę wejść? - powtórzył potwór. - Już wszedłeś, zimnokrwisty - odparł Gabriel. Stwór spuścił nieco wzrok i uśmiechnął się zn acząco. - Uprzejmość nakazuje zapytać, chevalier. Pstryknął palcami i okute żelazem drzwi otworzyły się n a oścież. Przez próg wśliznęła się śliczna niewolna w gorsecie i długiej czarnej sukni z tłoczonego aksamitu. Miała talię osy i ciemny koronkowy kanak na szyi. Długie rude włosy nosiła zaplecione w warkoczyki, które opadały jej wokół oczu jak łańcuszki z polerowanej miedzi. Wyglądała n a trzydzieści kilka lat, mogłaby być rówieśniczką Gabriela, mogłaby też być i matką potwora, gdyby on był zwyczajnym chłopcem, a ona zwyczajną kobietą. Bez widocznego wysiłku wniosła do celi obity skórą fotel ważący tyle co on a sama i ze spuszczonym wzrokiem postawiła go obok zimnokrwistego. Potwór nie spuszczał oka z Gabriela. Z wzajemnością. Kobieta przyniosła drugi fotel, a następnie dębowy stolik. Fotel podstawiła Gabrielowi, stolik umieściła pośrodku i stanęła z boku z dłońmi splecionymi jak do modlitwy. Gabriel dostrzegł teraz blizny n a jej szyi, nie do końca zamaskowane kanakiem charakterystyczne ślady ukłuć. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Przenosiła fotele, jakby nic nie ważyły, ale obecność zimnokrwistego niemal zapierała jej dech. Biała pierś ponad gorsetem falowała gwałtownie jak u panny młodej w noc poślubną. - Merci - powiedział Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain. - Służę, mój panie - wymamrotała kobieta. - Zostaw n as teraz samych, moja droga. Spojrzała potworowi w oczy. Wolnym ruchem przesunęła palcami od piersi do mlecznobiałej krzywizny szyi i. .. - Już niedługo - dodał zimnokrwisty. Rozchyliła wargi. Na samą myśl o tym, co nastąpi, serce zabiło jej szybciej. - Jak sobie życzysz, panie - wyszeptała. Nie zaszczyciwszy Gabriela spojrzeniem, dygnęła i wymknęła się za drzwi. Zabójca i potwór zostali sami. - Usiądziemy? - zapytał stwór. - Wolę umrzeć na stojąco, jeżeli nie masz nic przeciwko temu - odparł Gabriel. - Nie przyszedłem cię zabić. - Czego w takim razie chcesz, zimnokrwisty? Ciemność zaszeptała, potwór się poruszył, chociaż oko nie nadążyłoby za tym ruchem: w jednej chwili stał przy fotelu, w następnej już na nim siedział, strzepując wyimaginowany pyłek z brokatowej klapy surduta i kładąc księgę na kolan ach. Była to z jego strony najskromniejsza z możliwych demonstracja siły, ostrzeżenie przed podejmowaniem wszelkich aktów rozpaczliwej odwagi. Ale Gabriel de León, który zabijał takie istoty, odkąd skończył szesn aście lat, sam umiał się zorientować, kiedy jest bez szans. Był bezbronny, głodny i osaczony, miał za sobą trzy nieprzespane noce i pocił się obficie: naturalny skutek odstawienia. Usłyszał niosące się na wskroś lat echo głosu Szarorękiego i stukot okutych srebrem butów starego mistrza na brukowanym dziedzińcu San Michon. Zasada pierwsza: umarły nie zabije Umarłego. - Pewnie jesteś spragniony. Zza pazuchy potwór wyjął kryształową butelkę. Przyćmione światło zalśniło na fasetach szkła. Gabriel zmrużył oczy. - To zwykła woda, chevalier. Pij. Gabriel znał reguły tej gry: życzliwy gest jako wstęp do kuszenia. Tylko że język miał jak papier ścierny i choć żadn a woda nie mogła ugasić trawiącego go pragnienia, wyrwał butelkę z widmowo bladej dłoni potwora i wylał nieco płynu na dłoń: krystalicznie przejrzysty, bezwonny, bez śladu krwi. Napił się, wysączył wodę do ostatniej kropli zażenowany odczuwaną ulgą. Jego ludzkiej cząstce ta woda smakowała słodziej niż wszelkie wina i kobiety, jakich kiedykolwiek kosztował. - Proszę. - Spojrzenie zimnokrwistego było ostre jak potrzaskane szkło. - Usiądź. Gabriel ani drgnął. - Usiądź - powtórzył potwór z naciskiem. Gabriel poczuł napór obcej woli, ciemne oczy bestii rosły i rosły, aż wypełniły całe jego pole widzenia. Było w nich coś słodkiego, jak zapach kwiatu wabiący trzmiela, jak smak n agich, młodych płatków, wilgotnych od porannej rosy. Krew ponownie wzburzyła się w żyłach Gabriela - a w jego głowie ponownie zabrzmiał głos Szarorękiego: Zasada druga: Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. Dlatego nie ruszył się z miejsca. Stał dumnie wyprostowany, choć nogi miał jak z waty. Na ustach potwora zaigrał cień uśmiechu. Smukłe palce odrzuciły kosmyk włosów opadający na te przeklęte czekoladowe oczy i zabębniły o okładkę trzymanej n a kolanach księgi. - Imponujące - przyznał potwór. - Chciałbym móc powiedzieć to samo - odparował Gabriel. - Ostrożnie, chevalier. Obyś nie uraził moich uczuć. - ,, Umarli czują jak zwierzęta, wyglądają jak ludzie, umierają jak diabły". - Ach tak ... - Zimnokrwisty się uśmiechnął. Błysnęły ostre jak brzytwa zęby. - Zasada czwarta. Gabrielowi serce stanęło w gardle, gdy usiłował ukryć zaskoczenie. - Qui. - Potwór pokiwał głową. - Znam reguły waszego zakonu. Tych, którzy nie czerpią nauk z przeszłości, w przyszłości czeka cierpienie. A jak się zapewne domyślasz, bezśmiertni są żywotnie zainteresowani przyszłymi nocami. - Oddaj mi mój miecz, pijawko, to ci pokażę, jaki z ciebie bezśmiertny. - Urocze. - Potwór z uwagą oglądał swoje długie paznokcie. - Groźba. - Przysięga. - ,,W obliczu Boga i Jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: Niech ciemność pozn a moje imię i rozpacza. Dopóki płonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem". Gabriela ogarnęła fala łagodnej, trującej nostalgii. Zdawało się, że upłynęło całe jego życie, odkąd ostatni raz słyszał te słowa, rozbrzmiewające w koloro­ wym od witraży świetle San Michon. Modlitwa o przemoc i zemstę. Obietnica złożona bogu, który tak naprawdę nigdy nie słuchał. Ale usłyszeć te słowa w takim miejscu, z ust jednego z tych... - Siadajże, na miłość Wszechmogącego. - Zimnokrwisty westchnął. - Zanim się przewrócisz. Nacisk potwora nie ustawał, całe światło w celi skupiało się w jego oczach. Gabriel niemal słyszał jego szept, muśnięcie zębów na uchu, obietnicę snu po długiej wędrówce, zapowiedź zimnej wody, w której obmyje ręce z krwi, i ciepłej, cichej ciemności, w której zapomni kształt wszystkiego, co poświęcił i stracił. Przypomniał sobie twarz swojej damy. Kolor jej warg, kiedy całował ją po raz ostatni. Nie usiadł. - Czego chcesz, zimnokrwisty? Ostatnie tchnienie zachodu słońca ulotniło się z nieba, Gabriel poczuł n a języku zapach dawno zeschłych liści. Chęć stała się trudna do przezwyciężenia, potrzeba deptała jej po piętach, pragnienie zimnymi palcami muskało kręgosłup, czarnymi skrzydłami wyrastało z ramion. Kiedy ostatnio palił? Dwa dni temu? Trzy? Boże w niebiesiech, w tej chwili za dymka zabiłby własną matkę ... - Jak już wspomniałem, jestem cesarskim historykiem - odparł zimnokrwisty. - Kronikarzem rodu cesarzowej i strażnikiem jej biblioteki. Dzięki twoim czu­ łym zabiegom Fabien Voss nie żyje. Odkąd inne Krwawe Dwory zaczęły się skłaniać do uznania zwierzchności mojej pani, skupiła się na przetrwaniu. Dlatego, zanim zginie Ostatni Srebroświęty i wszelka wiedza n a temat waszego zakonu zostanie pogrzeban a w anonimowym grobie, moja bladolica cesarzowa Margot w swojej nieskończonej łaskawości postanowiła dać ci przemówić. - Jean-Franc;;ois uśmiechnął się. Wargi miał poplamione winem. - Chce usłyszeć twoją histo­ rię, chevalier. - Wasz rodzaj nieszczególnie rozumie ideę poczucia humoru, prawda? W noc waszej śmierci porzucacie je w pyle n a poboczu drogi razem z tym, co uchodziło za waszą duszę. - Dlaczego miałbym żartować, de León? - Niektóre zwierzęta lubią bawić się zdobyczą. - Gdyby mojej cesarzowej zależało na rozrywce, twoje krzyki byłoby słychać aż w Alethe. - Urocze. - Gabriel z uwagą oglądał swoje połamane paznokcie. - Groźba. Potwór skinął lekko głową. - Touche. - Po co miałbym marnować swoje ostatnie godziny na opowiadanie historii, która nikogo n a tym świecie nie obchodzi? Jestem dla was nikim. Niczym. - No już bez przesady. - Stwór uniósł brew. - Czarny Lew? Człowiek, który przeżył szkarłatne śniegi Augustin? Który spalił na popiół tysiąc Krewnych i przytknął Szaloną Klingę do gardła samego Wiecznotrwałego Króla? - Jean-Franc;;ois zacmokał z dezaprobatą jak nauczycielka n a widok krnąbrnego ucznia. - Byłeś najwybitniejszym przedstawicielem zakonu; jesteś jedynym, który nadal żyje. Płaszcz skromności marnie leży n a twoich szerokich ramionach, chevalier. Gabriel słuchał, jak zimnokrwisty skrada się ku niemu wśród kłamstw i pochlebstw niczym wilk podążający błyszczącym krwawym tropem. Przez cały czas zadawał sobie pytanie, czego potwór naprawdę chce i dlaczego jeszcze go nie zabił. Aż w końcu... - Chodzi o Graala - domyślił się. Twarz potwora pozostała absolutnie nieruchoma, jak wykuta w marmurze, Gabriel miał jednak wrażenie, że w ciemnych oczach coś drgnęło. - Graal został zniszczony - odparł stwór. - Dlaczego miałby nas dzisiaj interesować? Gabriel przekrzywił głowę i wyrecytował: Ze świętego kielicha blask święty się sączy. Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy. Lodowaty śmiech poniósł się wśród n agich kamiennych ścian. - Jestem kronikarzem, de León. Nie interesuje mnie mitologia, lecz historia. Zachowaj swoje prostackie przesądy dla bydła. - Kłamiesz, zimnokrwisty. Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. A jeżeli choć przez moment pomyślałeś, że mógłbym zdradzić... Mówił coraz ciszej, aż w końcu zupełnie umilkł. Nie było widać, kiedy potwór się poruszył, ale w którymś momencie wyciągnął przed siebie rękę - a tam, pośrodku białego jak śnieg wnętrza dłoni, spoczywał szklany flakonik wypełniony rdzawym pyłem: jak sproszkowana czekolada przemieszana z okruchami płatków róży. Oto i kuszenie, którego Gabriel się spodziewał. - Prezent - ozn ajmił potwór i odkorkował flakonik. Z miejsca, w którym stał, Gabriel wyraźnie poczuł zapach sproszkowanej krwi; intensywny, bogaty, miedziano-słodki. Przeszły go ciarki. Z westchnieniem rozchylił wargi. Wiedział, o co im chodzi, wiedział, że po jednej skromnej próbce zapragnie więcej, a mimo to przemówił. Słyszał swój głos jakby z bardzo daleka. I gdyby upływ lat i krwi nie złamały mu serca dawno temu, to z pewnością pękłoby właśnie teraz. - Straciłem swoją fajkę ... w Charbourgu, kiedy... Zimnokrwisty wyjął z kieszeni surduta piękną kościaną fajkę i położył ją razem z flakonem na stoliku. Spojrzał spode łba na Gabriela i wskazał wolny fotel. - Siadaj. I Gabriel w końcu - jakież to było żałosne! - usiadł. - Częstuj się, chevalier. Ani się obejrzał, już trzymał fajkę w dłoni i sypał do główki porcję lepkiego proszku. Cały się trząsł, omal nie upuścił bezcennego skarbu. Zimnokrwisty patrzył mu n a ręce, n a blizny, odciski i piękne tatuaże. Na wierzchu prawej dłoni widniał wieniec z czaszek, na wierzchu lewej pęk splecionych róż, na palcach poniżej knykci - litery układające się w słowo PATIENCE. Ciemny tusz z metalicznym połyskiem odcinał się od jasnej skóry. Srebroświęty odrzucił znad oczu długi kosmyk ciemnych włosów i obmacał kieszenie płaszcza i spodni. Nic z tego oczywiście: zabrali mu krzesiwko. - Potrzebuję ognia. Może być lampa. - Potrzebujesz, powiadasz... Z irytującą powolnością zimnokrwisty zetknął dłonie czubkami palców i przyłożył je do ust. W tej chwili na całym świecie nie było nikogo i niczego innego - tylko oni dwaj, zabójca i potwór, i fajka ciążąca Gabrielowi w dłoni jak nabita ołowiem. - Porozmawiajmy o potrzebach, Srebroświęty. Nie jest ważne „dlaczego", nie jest ważne „jak". Moja cesarzowa życzy sobie usłyszeć twoją historię. Możemy więc siedzieć tutaj jak istoty cywilizowane, gdy ty oddasz się swojemu wstrętnemu małemu nałogowi, albo możemy się przenieść do lochów tego chateau, gdzie nawet diabły boją się zapuszczać. Tak czy in aczej, moja cesarzowa dostanie swoją opowieść. Nie wiemy tylko, czy mi ją wywzdychasz, czy wywrzesz­ czysz. Był skończony. Przepadł w chwili, gdy sięgnął po fajkę. Tęsknił za piekłem - i zarazem bał się do niego wrócić. - Daj ognia, ty zimnokrwisty skurwielu. Jean-Fran�ois z Krwi Chastain ponownie pstryknął palcami. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i do celi weszła ta sama niewolna co wcześniej, niosąc zapa­ loną lampę z wysokim szklanym kominkiem. Była widoczn a wyłącznie jako sylwetka na tle światła: czarna sukienka, czarny gorset, czarny kanak. W tej chwili mogłaby być córką Gabriela, matką, żoną. .. Bez różnicy. Liczył się tylko płomień, który przyniosła. Gabriel był napięty jak dwie cięciwy łuku i tylko n a wpół świadomy dyskomfortu zimnokrwistego w obecności ognia. Ledwie słyszał jedwabisty syk jego oddechu prześlizgującego się po zębach. W tej chwili interesowały go tylko ten ogień i mroczn a magya, której za chwilę doświadczy: krew - proszek - dym - błogość. - Dawaj to tutaj - polecił. - Pośpiesz się. Postawiła lampę na stole i pierwszy raz spojrzała mu w oczy. Jej jasnoniebieskie spojrzenie wyrażało więcej niż wszystkie słowa. I ty uważasz mnie za niewolnicę? - zdawała się pytać. Nie obchodziło go to. Nic a nic. Fachowo przyciął knot, żeby płomień osiągnął odpowiednią wysokość. W powietrzu zapachniało olejem. Od lampy biło ciepło, wyraźnie wyczuwalne w chłodnym wnętrzu wieży. Przytrzymał fajkę w idealnej odległości, żeby proszek przemienił się w parę. Poczuł mrowienie w brzuchu: zaczęło się - subtelna alchemia, mroczn a chymija. Sproszkowana krew bulgotała, kolor przechodził w aromat, pachniało ostrokorzeniem i miedzią. Przycisnął usta do fajki z większą n amiętnością, niż w przeszłości całował jakąkolwiek kochankę, a potem... Ach, słodki Boże w niebiesiech, potem się zaciągnął. Oślepiający żar wypełnił mu płuca. Niebiańska burza zalała umysł. Wciągając krwawy opar do płuc, jednocześnie krystalizował się i rozpadał na kawałki, serce tłukło mu się o żebra jak ptak zamknięty w kościanej klatce, członek napierał na spodnie. Od ujrzenia oblicza Boga dzieliła go zaledwie jeszcze jedn a porcja. Spojrzał w oczy niewolnej i stwierdził, że widzi przed sobą anioła w ziemskiej powłoce. Chciał ją całować, pić z niej, umrzeć w niej, porwać ją w ramiona i muskać wargami jej skórę; zęby drgnęły mu w dziąsłach, czując obietnicę skrytą tuż pod łukiem jej żuchwy, jej puls jak uderzenia młota na języku, była taka żywa, tak bardzo żywa... - Chevalier. Otworzył oczy. Klęczał obok stolika, w świetle lampy rzucał drżący cień. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Kobieta zniknęła, jakby nigdy nie istniała. Słyszał wycie wichury na zewnątrz: jeden głos i dziesiątki szepczące sekrety po dachach, zawodzące przekleństwa pod okapami, szemrzące jego imię w koronach czarnych, nagich drzew. Mógłby zliczyć wszystkie źdźbła słomy na podłodze i każdy włosek stojący mu dęba, wyczuwał woń starego kurzu i świe­ żej śmierci, n a podeszwach butów czuł wszystkie drogi, które przemierzył. Zmysły miał wyostrzone jak najlepsza klinga, złamana i zakrwawiona w jego tatu­ owanych dłoniach. - Czy... - Pokręcił głową. Próbował chwytać słowa, jakby garściami nagarniał syrop. Białka oczu miał czerwone jak krew. Spojrzał na flakonik spoczywający znów n a dłoni potwora. - Czyja to... krew? - Mojej błogosławionej pani - odparł stwór. - Mojej mrocznej matki i bladolicej władczyni, Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi. Gabriel wpatrywał się w płomień lampy z odrobiną tęsknej nienawiści w oczach. Biała jak czaszka ćma wypełzła z jakiegoś mrocznego zakamarka i furkotała teraz wokół światła. Białe jak porcelana palce zamknęły się na flakoniku i zakryły go przed jego wzrokiem. - Nie dostaniesz ani kropli więcej, dopóki nie poznam twojej historii. Mów więc, mów, jakbyś mówił do dziecka. Przyjmij założenie, że ci, którzy będą ją czy­ tać w przyszłości, całe stulecia od dzisiaj, nic nie wiedzą o tym miejscu. Albowiem słowa, które za chwilę przeleję na pergamin, przetrwają równie długo jak całe to nieśmiertelne cesarstwo. Ta kronika to jedyne uwiecznienie, n a jakie możesz liczyć. Zimnokrwisty wyjął spod peleryny drewnianą skrzyneczkę ozdobioną rzeźbionym motywem dwóch wilków, dwóch księżyców. Wyciągnął z niej długie pióro, tak samo czarne jak pióra okalające jego szyję. Na podłokietniku fotela postawił małą buteleczkę. Zanurzył pióro w atramencie i posłał Gabrielowi wyczekujące spojrzenie. Gabriel odetchnął głęboko. Czuł jeszcze na ustach smak czerwonego dymu. - Zaczynaj - powiedział wampir. I/ i KSIĘGA PIERWSZA I tak oto w 651 roku cesarstwa elidaeńskiego objawił się straszliwy omen, słońce bowiem nadal wschodziło i zachodziło, ale dawało światło pozbawione prawdziwej jasności, jego promienie nie niosły ciepła i blasku, do jakiego przywykliśmy. I od czasu, kiedy ten ponury zwiastun zawładnął niebem, ludzie nie mogli uwolnić się ani od głodu, ani od wojny, ani od wszelkich innych nieszczęść wiodących ku śmierci. Luis Bettencourt Dzieje Elidaenu I O JABŁKACH I JABŁONIACH - Wszystko zaczęło się od króliczej nory - powiedział Gabriel. Ostatni Srebroświęty wpatrywał się w migoczący płomień lampy, jakby widział tam twarze ludzi dawno zmarłych. Odrobina czerwonego dymu nadal plamiła powietrze, a on słyszał, jak każde włókno w knocie lampy trzaska do innej melodii. Lata, które upłynęły między tamtym czasem a obecnym, wydawały się rap­ tem minutami w jego rozognionym hymnem krwi umyśle. - Gdy spoglądam wstecz na tamte wydarzenia... - Westchnął. - Uderza mnie, jakie to zabawne. Wznosi się za mną stos popiołu tak wysoki, że mógłby dotknąć nieba. Płonące katedry, miasta obrócone w perzynę, groby przepełnione ciałami pobożnych i nikczemnych, a właśnie od tego wszystko się zaczęło. - Pokręcił głową ze zdumieniem. - Od zwykłej małej dziury w ziemi. Oczywiście ludzie in aczej to zapamiętają. Truwerzy będą śpiewać o Proroctwie, kapłani bełkotać o planie Wszechmogącego. Tyle że nie spotkałem jeszcze minstrela, który nie byłby kłamcą, ani świątobliwego męża, który nie byłby zwykłym kuta­ sem. - Podobno ty jesteś świętym mężem, srebroświęty - zauważył Jean-Franc;;ois. Gabriel de León spojrzał w oczy potworowi i uśmiechnął się blado. - Brakowało jeszcze dwóch godzin do zmierzchu, kiedy Bóg postanowił n aszczać do mojej owsianki. Miejscowi zburzyli most n a Keff, więc musiałem skręcić na południe do brodu w pobliżu Dhahaeth. To nieprzyjazn a kraina, ale Sędzia ... - Chwileczkę, chevalier. - Markiz Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain uniósł rękę, kładąc pióro między stronicami. - Tak być nie może. Gabriel zamrugał zaskoczony. - Nie? - Nie - odpowiedział wampir. - Powiedziałem ci: to opowieść o tym, kim jesteś. Jak doszło do tego wszystkiego. Historie nie zaczynają się w połowie. Historie zaczynają się od początku. - Chcesz usłyszeć o Graalu. Królicza nora to miejsce, w którym zaczyna się opowieść. - Jak już powiedziałem, spisuję tę historię dla tych, którzy będą żyć długo po tym, jak ty zamienisz się w karmę dla robaków. Zacznij łagodnie. - JeanFranc;;ois machnął smukłą dłonią. - Urodziłem się... Dorastałem... - Urodziłem się w zapadłej dziurze zwanej Lorson. Wychowałem się jako syn kowala. Najstarszy z trójki dzieci. Nie byłem nikim nadzwyczajnym. Wampir obrzucił go spojrzeniem od butów po czoło. - Obaj dobrze wiemy, że to nie jest prawda. - Jeśli idzie o to, co wiesz na mój temat, zimnokrwisty, to gdyby zebrać te ochłapy do kupy i wycisnąć do sucha, to prawie, prawie wypełniłyby pieprzony naparstek. Stwór zwany Jeanem-Franc;;ois ziewnął w afektowany sposób. - Wobec tego oświeć mnie. Twoi rodzice. Byli pobożnymi ludźmi? Gabriel już otworzył usta, żeby go zganić, ale słowa uwięzły mu w gardle, kiedy spojrzał n a książkę, którą Jean-Franc;;ois trzymał na kolanach. Zdał sobie sprawę, że zimnokrwisty nie tylko zapisuje każde jego słowo, ale także szkicuje; posługiwał się swoją nadnaturalną szybkością, żeby n akreślić kilka linii mię­ dzy każdym wdechem i wydechem. Gabriel widział, jak linie łączą się już w obraz - portret mężczyzny en trois quarts. Udręczone szare oczy. Szerokie ramiona i długie włosy, czarne jak serce nocy. Wyrazista szczęka obsypan a delikatnym zarostem i obryzgana zaschniętą już krwią. Dwie blizny ciągnęły się pod jego prawym okiem, jedn a długa, druga krótka, prawie jak strugi łez. To była twarz, którą Gabriel zn ał jak własną. Bo to była Jego · własn a twarz, rzecz Jasna. , - Uderzające podob·1enstwo - powied Zia . ł. - Merci - mruknął potwór. - Portretujesz też inne pijawki? To musi być trudne po pewnym czasie, wciąż pamiętać, jak się wygląda, skoro n awet lustro nie chce się splugawić twoim obliczem. - Marnujesz n a mnie swój jad, chevalier. O ile możn a nazwać tę lurę jadem. Gabriel zagapił się na wampira, przesuwając opuszkiem palca po wardze. Pod wpływem hymnu krwi, tego pobudzającego, pulsującego daru fajki, którą wypalił, każde doznanie zostało tysiąckrotnie zwielokrotnione. Moc stuleci w jego żyłach. Czuł siłę, którą obdarzył go hymn krwi, odwagę, jaka idzie ręka w rękę z taką siłą; odwagę, która pozwoliła mu przejść przez piekło Augustin, przez iglice Charbourga i szeregi Bezkresnego Legionu. I chociaż Gabriel de León wiedział, że to wrażenie wkrótce minie, był teraz nieustraszony. - Sprawię, że zaczniesz wrzeszczeć, pijawko. Spuszczę z ciebie krew jak z wieprza, upchnę twoje najlepsze kawałki do fajki na później i pokażę ci, ile naprawdę jest warta ta twoja nieśmiertelność. - Spojrzał w puste oczy potwora. - To było dostatecznie jadowite? Uśmieszek wykrzywił usta Jeana-Franc;ois. - Rzeczywiście słyszałem, że jesteś człowiekiem skłonnym do gniewu. - Ciekawe. Ja w ogóle o tobie nie słyszałem. Uśmiech powoli stopniał. Minęła przeciągająca się chwila ciszy, zanim potwór znowu się odezwał. - Twój ojciec. Kowal. Był pobożnym człowiekiem? - Był bezn adziejnym pijakiem, którego czarujący uśmiech sprawiał, że zakonnica gubiła dolne niewymowne, a pięści budziły zgrozę nawet wśród aniołów. - Przychodzi mi n a myśl powiedzenie o jabłkach i odległości, w jakiej spadają od jabłoni. - Nie przypominam sobie, żebym pytał cię o opinię na mój temat, zimnokrwisty. Potwór zamalowywał cienie wokół oczu Gabriela, gdy tak gawędzili. - Opowiedz mi o nim. O człowieku, który wychował legendę. Jak się n azywał? - Raphael. - Zatem n azwano go na cześć aniołów, które się go bały. Tak samo jak ciebie. - Nie mam wątpliwości co do tego, jak bardzo je to wkurzało. - Dobrze się dogadywaliście? - A czy ojcowie i synowie kiedykolwiek się dogadują? Dopiero kiedy sam staniesz się dorosłym człowiekiem, zaczynasz widzieć, kim naprawdę był mężczyzn a, który cię wychowywał. - Nie mam o tym najmniejszego pojęcia. - To prawda. Nie jesteś człowiekiem. Oczy martwego stwora zabłysły, gdy podniósł wzrok. - Dzięki pochlebstwom daleko zajdziesz. - Te dłonie białe jak lilie. Te złote loki. - Gabriel obrzucił spojrzeniem wampira, mrużąc oczy. - Z pochodzenia jesteś Elidaeńczykiem? - Skoro tak mówisz - odpowiedział Jean-Franc;ois. Gabriel skinął głową. - To, co powinieneś wiedzieć o mojej famille, wampirze, zanim przejdziemy do rzeczy, to fakt, że byliśmy Nordlundczykami. Wy, mieszkańcy wschodu, jesteście ładniutcy, to jedno jest pewne. A w Nordlundzie? Tamtejsi ludzie są gwałtowni. Wiatry znad Bożych Posłańców tną moją ojczyznę jak miecze. To nie­ okiełzn an a kraina. Brutalna. Przed pokojem zawartym w Augustin Nordlund n ajeżdżano częściej niż jakiekolwiek inne królestwo w historii cesarstwa. Słyszałeś legendę o Matteo i Elainie? - Oczywiście - Jean-Franc;ois skinął głową. - Nordlundzki książę-wojownik, który poślubił elidaeńską królową w czasach poprzedzających cesarstwo. Mówi, że Matteo kochał Elainę z siłą czterech zwykłych mężczyzn. A kiedy umarli, Wszechmogący umieścił ich pośród gwiazd na niebie, żeby mogli na zawsze pozo­ stać razem. - To jedna z wersji tej opowieści. - Gabriel się uśmiechnął. - A Matteo rzeczywiście zaciekle kochał Elainę, to jedno się zgadza. W Nordlundzie jednak opo­ wiadamy inną historię. Widzisz, Elaina słynęła z urody pośród wszystkich pięciu królestw i pozostałe cztery trony wysłały książąt, żeby starali się o jej rękę. Pierwszego dnia książę z Talhostu zaproponował jej stado wspaniałych tundrowych kuców, sprytnych jak koty i białych jak śniegi jego ojczyzny. Drugiego dnia książę z S0dhaemu przyniósł Elainie koronę z błyszczącego złotoszkła wydobywanego w jego ojczystych górach. Trzeciego dnia książę z Osswayu zaoferował jej statek zbudowany z bezcennego świętodrzewia, który przewiózłby ją przez Wiecznomorze. Niestety książę Matteo był biedny. Odkąd się urodził, na jego ojczyznę stale n apadały Talhost, S0dhaem i Ossway. Nie miał wierzchowców, złotoszkła ani świętodrzewia na podarki. Zamiast tego przysiągł Elainie, że będzie ją kochał z siłą czterech mężczyzn. I żeby tego dowieść, kiedy stanął przed jej tronem i obiecał swoje serce, złożył u jej stóp serca pozostałych zalotników. Książąt, którzy napadali na jego ojczyznę. Cztery serca, włącznie z własnym. Wampir prychnął szyderczo. - Chcesz więc powiedzieć, że wszyscy Nordlundczycy to zbrodniczy szaleńcy? - Chcę powiedzieć, że jesteśmy ludźmi namiętnymi - odparł Gabriel. - Na dobre i n a złe. Żeby pozn ać moją famille, żeby poznać mnie, musisz to wiedzieć. Nasze serca przemawiają głośniej niż głowy. - Zatem twój ojciec ... też był człowiekiem, którym targały namiętności? - Qui. Tyle że nie było w tym krztyny czegokolwiek dobrego. Był chory do szpiku kości. Srebroświęty pochylił się, opierając łokcie na kolan ach. W celi panowała cisza, jeśli pominąć szybki zgrzyt pióra zimnokrwistego pracującego n ad portretem i nieprzeliczony chór szeptów wiatru. - Nie był tak wysoki jak ja, ale był zbudowany jak ceglany mur. Przez trzy lata służył jako zwiadowca w armii Philippe'a IV, zanim stary cesarz zmarł. Porwała go lawin a śnieżna podczas kampanii na Pogórzu Osswayskim. Złamał nogę, która nigdy nie zrosła się, jak należy, więc zajął się kowalstwem. Pracował w twierdzy miejscowej baronii, gdzie poznał moją matkę, kruczowłosą piękność, dostojną i dumną. Nie mógł się w niej nie zakochać. Żaden mężczyzna nie potrafił się jej oprzeć. Córka samego barona. Demoiselle de León. - Twoja matka nazywała się de León? Odniosłem wrażenie, że u was nazwisko otrzymuje się po ojcu. Kobiety porzucają swoje n azwisko, wychodząc za mąż. - Moi rodzice nie byli małżeństwem, gdy mnie poczęli. Wampir zasłonił usta smukłymi palcami. - Skandal! - Mój dziadek z pewnością tak myślał. Zażądał od córki, żeby się mnie pozbyła, kiedy tylko zaczęło być widać, że jest przy n adziei, ale mama odmówiła. Ojciec wyrzucił ją, przeklinając n a wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły mu n a myśl. On a jednak była jak skała, ta moja matka. Nikomu się nie kłaniała. - Jak miała na imię? - Auriel. - Pięknie. - Imię równie piękne jak ona sama. I ta uroda pozostała nieprzyćmiona nawet w takiej zapadłej dziurze jak Lorson. Ona i tata sprowadzili się tam, nie mając nic poza koszulą n a grzbiecie. Urodziła mnie w wioskowym kościele, bo ich chata nie miała wtedy jeszcze dachu. Rok później urodziła się moja siostra, Amelie, a później moja najmłodsza siostrzyczka Celene. Rodzice byli już wtedy małżeństwem i moje siostry nosiły nazwisko ojca, Castia. Zapytałem ojca, czy też mógłbym nosić jego nazwisko, ale odmówił. To mi powinno dać wtedy do myślenia. To i sposób, w jaki mnie traktował. Zapatrzony w dal Gabriel przesunął palcami po cienkiej bliźnie na podbródku. - Robota tych pięści, których bały się anioły? - mruknął Jean-Franc;ois. Gabriel pokiwał głową. - Jak już wspomniałem, Raphael Castia był porywczym człowiekiem, którym targały n amiętności. I te n amiętności nim rządziły. Mama była pobożną kobietą. Wychowała nas w Jednej Wierze, w głębokiej miłości do Wszechmogącego i Matki- Dziewicy. Jego miłość była zaś inn a. Trawiła go choroba. Teraz to wiem. Walczył n a wojnie tylko trzy lata, ale nosił to w sobie przez resztę życia. Nigdy nie n apotkał butelki, do której dna nie chciałby jak n ajszybciej się dostać. Ani ładnej dziewczyny, której by odmówił. Prawdę mówiąc, wszyscy woleliśmy jego zdrady. Kiedy wychodził się łajdaczyć, zwyczajnie znikał na dzień albo dwa. Kiedy jednak był w domu i pił... To było jak życie z beczką czarnego ignisu. Proch tylko czekał n a iskierkę. Złamał raz rękojeść siekiery n a moich plecach, kiedy nie n arąbałem dość drewna. Połamał mi żebra, kiedy zapomniałem przynieść wody ze studni. Nigdy nie tknął mamy, Amelie ani Celene. Ani razu. Ja jednak zn ałem jego pięści jak własne imię. I myślałem, że to miłość. Dzień później ta sama stara śpiewka: mama się wściekała, tata przysięgał na Boga i wszystkich Siedmioro Męczenników, że się zmieni, i och, jak on się zmieniał. Przyrzekał, że odstawi butelkę, i przez pewien czas byliśmy szczęśliwi. Zabierał mnie n a polowanie albo na ryby, uczył mnie fechtunku, którego sam nauczył się jako zwiadowca, tropienia, życia w dziczy. Pokazywał, jak sprawić, by wilgotne drewno się zapaliło. Jak chodzić bezszelestnie po suchych liściach. Jak wyszykować sidła, które nie zabiją zwierzyny. A nade wszystko uczył mnie o lodzie. Uczył mnie o śniegu. Jak spada. Jak zabija. Pukając w swoją złamaną nogę, uczył mnie prawd na temat śnieżycy, ślepoty śnieżnej, lawin. Spania pod gwiazdami w górach, jak mógłby to robić prawdziwy ojciec. Ale to nigdy nie trwało zbyt długo. ,,Wojna nie uczy cię, jak zostać zabójcą" - powiedział mi pewnego razu. ,,To tylko klucz, który otwiera drzwi. We krwi wszystkich mężczyzn kryje się bestia, Gabrielu. Możesz ją głodzić. Zamknąć w klatce. Przekląć. Ale ostatecznie albo zapłacisz to, co jej się należy, albo sama to z ciebie wyrwie". Pamiętam, jak siedziałem przy stole podczas moich ósmych świątek, a mama wycierała mi krew z twarzy. Uwielbiała mnie, ta moja matka, chociaż moje narodziny tak wiele ją kosztowały. To było dla mnie oczywiste jak ciepło słońca na mojej skórze. Zapytałem ją, dlaczego ojciec mnie nienawidzi, skoro ona potrafi mnie tak bardzo kochać. Spojrzała mi tamtego dnia w oczy i westchnęła z największych głębin serca. ,,Wyglądasz jak on" - powiedziała. ,, Niech mi Bóg dopomoże, ale wyglądasz dokładnie tak jak on, Gabrielu". Ostatni Srebroświęty wyprostował nogi i zerknął n a szkic wampira. - Najzabawniejsze było to, że mój ojciec był barczysty i krępy, a ja już wtedy byłem wysoki. Jego skóra była ogorzała, a moja blada jak u ducha. Widziałem matkę w zarysie swoich ust, w szarości moich oczu, ale prawda była taka, że w niczym nie przypominałem ojca. Zdjęła sygnet, jedyny skarb, jaki zabrała z domu ojca. Był srebrny, z herbem rodu de León: dwa lwy po bokach tarczy z dwoma skrzyżowanymi mieczami. Wsunęła mi go n a palec i mocno uścisnęła mi dłoń. „Krew lwów płynie w twoich żyłach" - powiedziała mi tamtego dnia. ,,A jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia. Nigdy nie zapomnij, że jesteś moim synem. Pamiętaj jednak, że jest w tobie głód. Głód, przed którym musisz się strzec, mój słodki Gabrielu. Bo inaczej pożre cię w całości". - Sprawia wrażenie imponującej kobiety - odezwał się Jean-Fran <;ois. - I taka była. Kroczyła po błotnistych uliczkach Lorson jak szlachetnie urodzona dama po złoconych korytarzach cesarskiego dworu. Chociaż urodziłem się z nieprawego łoża, powiedziała, żebym nosił swoje arystokratyczne n azwisko jak koronę. I żebym spluwał czystym jadem na każdego, kto będzie twierdził, że nie mam do tego prawa. Mama znała siebie, a w tym kryje się budząca zgrozę siła. Wynika z wiedzy, kim jesteś i do czego dokładnie jesteś zdolny. Pewnie większość ludzi nazwałaby to arogancją, ale większość ludzi to skończeni głupcy. - Czy wasi kapłani nie nauczają z ambon o cnocie pokory? - zapytał Jean-Fran<;ois. - Nie obiecują, że pokorni odziedziczą ziemię? - Przeżyłem trzydzieści pięć lat pod n azwiskiem, które dała mi matka, zimnokrwisty, i ani razu nie widziałem, by pokorni odziedziczyli coś poza ochłapami ze stołu silnych. Gabriel spojrzał przez okno n a góry. Na mrok, który osuwał się przed nimi n a kolana jak grzesznik. Na zgrozę, która grasowała tam niepohamowana. Na drobniutkie iskierki człowieczeństwa migoczące na wygłodniałym wietrze, by wkrótce na zawsze zgasnąć. - Poza tym, kto chciałby, kurwa, odziedziczyć taką ziemię? li POCZĄTEK KOŃCA Cisza zakradła się do pokoju w miękkich pantoflach. Gabriel patrzył zagubiony w myślach i wspomnieniach pieśni chóralnej, srebrodzwonków i czarnej tkaniny, która rozchylała się, by odsłonić gładkie, blade kształty, aż ciche pukanie pióra o stronę przerwało jego zadumę. - Może powinniśmy zacząć od bezdnia - powiedział potwór. - Musiałeś być raptem dzieckiem, kiedy cień przesłonił słońce. - Qui. Byłem małym chłopcem. - Opowiedz mi o tym. Gabriel wzruszył ramionami. - To był dzień jak każdy inny. Pamiętam, że kilka nocy wcześniej obudziło mnie drżenie. Jakby ziemia poruszyła się we śnie. Jednak ten dzień był zupełnie zwyczajny. Pracowałem w kuźni z ojcem, kiedy się zaczęło. Cień wylał się n a niebo jak melasa, zamieniając błyszczący lazur w ponurą szarość, a słońce pociemniało jak węgiel. Cała wioska zebrała się na placu i patrzyła, jak powietrze staje się chłodne, a światło dzienne przygasa. Oczywiście baliśmy się, że to czary. Magya faerie. Diabelskie sztuczki. Myśleliśmy jednak, że to minie, jak mija wszystko inne. Możesz sobie wyobrazić, jaka zgroza nas ogarnęła, kiedy mijały tygodnie i miesiące, a ciemność nie ustępowała. Początkowo nazywaliśmy to różnymi imio­ nami: Zaciemnieniem, Zasłoną, Pierwszą Apokalipsą. Jednak astrologowie i filozofowie n a dworze cesarza Alexandre'a III nazwali to „bezdniem" i ostatecznie my też zaczęliśmy tak to nazywać. W czasie mszy pere Louis n auczał z ambony, że potrzebujemy tylko wiary we Wszechmogącego, żeby to przetrwać. Trudno jednak wierzyć w światło Wszechmocnego, kiedy słońce świeci jak przygasająca świeczka, a wiosna jest równie mroźna jak środek zimy. - Ile miałeś wtedy lat? - Osiem. Prawie dziewięć. - A kiedy zdałeś sobie sprawę, że my, Krewni, zaczęliśmy chodzić za dnia? - Miałem trzynaście lat, kiedy zobaczyłem mojego pierwszego nieszczęśnika. Historyk przechylił głowę. - Wolimy określenie „brudnokrwisty". - Proszę o wybaczenie, wampirze. - Srebroświęty się uśmiechnął. - Ale czy w jakikolwiek sposób dałem ci, kurwa, do zrozumienia, że choćby odrobinę interesują mnie twoje preferencje? Jean-Franc;ois tylko na niego popatrzył. Gabriela znowu ogarnęło przemożne wrażenie, że potwór jest zbudowany z marmuru, nie z ciała. Wyczuwał mroczne promieniowanie woli wampira, zgrozę tego, czym n aprawdę jest, kłamstwo, jakim było wywierane przez niego wrażenie - że jest piękny, młody, zmysłowy. Wszystkie te odczucia walczyły ze sobą w głowie Gabriela. W jakimś n a poły mrocznym, oświetlonym zaledwie ogarkiem zakamarku jego umysłu siedziała świadomość tego, jak łatwo mogą go skrzywdzić. Jak szybko mogą rozproszyć iluzję, jakoby panował nad sytuacją. Jedn akże na tym właśnie polega problem z odebraniem człowiekowi wszystkiego, co ma, prawda? Kiedy nie masz nic, nie masz już niczego do stracenia. - Miałeś trzynaście lat - powiedział Jean-Franc;ois. - Kiedy zobaczyłem swojego pierwszeQO nieszczęśnika. - Gabriel pokiwał głową. - Minęło pięć lat od nastania bezdnia. Słońce było tylko czarną smugą za plamą nieba, kiedy świeciło najmocniej. Snieg padał teraz szary zamiast białego i pachniał siarką. Głód ścinał ludzi jak kosa, straciliśmy przez te lata połowę wioski z powodu głodu i zimna. Wciąż byłem chłopcem, ale już widziałem więcej trupów, niż potrafiłbym zliczyć. W samo południe było ciemno jak o zmierz­ chu, a zmierzchy stały się mroczne jak środek nocy. Na każdy posiłek jedliśmy grzyby i pierdolone kartofle i nikt, ani kapłani, ani filozofowie, ani n awet sza­ leńcy, którzy piszą własnym gównem, nie potrafił wyjaśnić, ile jeszcze czasu musi to potrwać. Pere Louis n auczał, że to próba naszej wiary. Byliśmy głupcami, bo mu wierzyliśmy. A potem Amelie i Julieta zaginęły. Gabriel urwał na chwilę zagubiony w wewnętrznym mroku. Echo śmiechu w jego głowie, ładny uśmiech i długie czarne włosy, oczy równie szare jak jego własne. - Amelie? - zapytał Jean-Franc;ois. - Julieta? - Amelie była moją siostrą, środkowym dzieckiem, Celene była najmłodsza z naszej trójki, a ja najstarszy. Kochałem je obie, były mi równie drogie i bliskie jak moja słodka mama. Ami miała długie ciemne włosy i jasną skórę jak ja, ale pod względem temperamentu byliśmy jak świt i zmierzch. Oblizywała palec i rozcierała mi zmarszczkę między brwiami, tłumacząc, żebym się tak nie krzywił. Czasem widziałem, jak tańczy, jakby grała muzyka, którą tylko on a słyszy. Wieczorami, kiedy kładliśmy się spać z Celene, opowiadała nam historie. Ami najbardziej lubiła te przerażające. O występnych faerie, czarnoksięstwie i prze­ klętych księżniczkach. Famille Juliety mieszkała po sąsiedzku. On a sama miała dwanaście lat, tak jak Amelie. Obie straszliwie droczyły się ze mną, kiedy spędzaliśmy razem czas. Pewnego dnia zbieraliśmy sami w lesie białopąki, a ja uderzyłem się w palec u nogi i wezwałem imię Wszechmogącego nadaremno. Wtedy Julieta zagroziła, że powie pere Louisowi o moim bluźnierstwie, chyba że ją pocałuję. Oczywiście zaprotestowałem. Dziewczęta mnie wówczas przerażały. Z drugiej strony pere Louis stawał na swojej ambonie w każde priedi i wykrzykiwał o piekle i potępieniu, więc zwykły całus wydawał się lepszy od kary, jaka mnie czekała, gdyby Julieta powiedziała mu o moim grzechu. Była wyższa ode mnie. Musiałem stanąć na palcach, żeby dosięgnąć. Pamiętam, że nosy nam trochę przeszkadzały, ale wreszcie przycisnąłem wargi do jej ust ciepłych jak dawno utracone słońce. Miękkich i wzdychających. Uśmiechnęła się potem do mnie. Powiedziała, że powinienem częściej bluźnić. To był mój pierwszy pocałunek, zimnokrwisty. Skradziony w umierającym lesie pod wpływem strachu przed Wszechmogącym. Było późne lato, kiedy ta dwójka zaginęła. Zniknęła pewnego dnia, gdy zbieraliśmy kurki. Amelie często zdarzało się wracać później, niż zapowiedziała. Mama ostrzegała ją, żeby nie szła przez życie z głową w chmurach, ale moja siostra odpowiadała: ,, Przyn ajmniej tam czuję słońce". Jedn akże kiedy zapadł zmrok, wiedzieliśmy, że stało się coś złego. Szukałem ich z mężczyznami z n aszej wioski. Moja najmłodsza siostrzyczka Celene też poszła, była zacięta jak lwica i chociaż miała tylko jeden aście lat, nikt nie śmiał jej zabronić. Po tygodniu ojciec stracił głos od nawoływania. Mama nie jadła, nie spała. Nigdy nie znaleźliśmy ich ciał. Za to dziesięć dni później to one nas odnalazły. Gabriel przesunął palcem po powiece, wyczuwając ruch każdej pojedynczej rzęsy n a opuszce palca. Chłodny wiatr poruszył długimi włosami opadającymi mu na ramion a. - Układałem właśnie opał potrzebny do kuźni razem z Celene, kiedy Amelie i Julieta wróciły do domu. Zimnokrwisty, który je zabił, wyrzucił ich ciała do bagna, gdy już zrobił swoje, więc były brudne od błota, miały przemoczone sukienki. Stały na ulicy przed naszą chatą, ze splecionymi dłońmi. Oczy Juliety stały się trupio białe, a te usta, które były ciepłe jak słońce, poczerniały. Ukazywały drobne, ostre ząbki, kiedy rozchyliła je, uśmiechając się do mnie. Jej matka wybiegła z domu, płacząc z radości. Porwała córkę w ramiona i wychwalała Boga i wszystkich Siedmioro Męczenników za sprowadzenie jej z powrotem do domu. A Julieta rozerwała jej gardło na naszych oczach. Po prostu, kurwa... rozgryzła je jak dojrzały owoc. Ami też rzuciła się n a ciało, skrobiąc rękami i sycząc głosem, który do niej nie należał. - Gabriel z trudem przełknął ślinę. - Nigdy nie zapomniałem odgłosu, jaki wydawała, gdy zaczęła pić. Mężczyźni z wioski wiwatowali na cześć mojej odwagi po tym, co wydarzyło się następnie. A ja chciałbym powiedzieć, że właśnie odwagę czułem, gdy moja siostra zanurzyła twarz w kałuży, malując usta i policzki ciemną czerwienią. Kiedy jednak wspominam to teraz, wiem, co n aprawdę sprawiło, że zostałem n a miejscu, podczas gdy mała Celene uciekła z krzykiem. - Miłość? - zapytał zimnokrwisty. Ostatni Srebroświęty pokręcił głową, patrząc jak zaczarowany w płomień lampy. - Nienawiść - odpowiedział w końcu. - Nien awiść do tego, czym stały się moja siostra i Julieta. Do tego, co je tak przemieniło. A przede wszystkim niena­ wiść na myśl, że właśnie w taki sposób zapamiętam te dziewczęta. Nie będę wspominał skradzionego pocałunku Juliety pod umierającymi drzewami. Nie będę pamiętał Amelie, jak opowiadała nam wieczorne historyjki. Tylko to właśnie: dwie dziewczyny na czworakach chłepczące krew z błota jak zdychające z głodu psy. Nien awiść to było wszystko, co zn ałem w tamtej chwili; jej moc i wszystkie obietnice, jakie ze sobą niosła. Zakorzeniła się we mnie tamtego zimnego let­ niego dnia i prawdę mówiąc, wątpię, żeby kiedykolwiek mnie opuściła. Jean-Franc;;ois spojrzał na ćmę, która wciąż na próżno uderzała skrzydłami o szkło lampy. - Nadmiar nien awiści spali człowieka na popiół, chevalier. - Qui, ale przynajmniej ogrzeje go przed śmiercią. - Ostatni Srebroświęty spojrzał na wytatuowane dłonie, zaciskając palce. - Nie potrafiłem skrzywdzić siostry. Nawet wtedy ją kochałem. Dlatego podniosłem siekierę i uderzyłem prosto w szyję Juliety. Cios był dostatecznie silny. Miałem dopiero trzynaście lat, a nawet dorosły mężczyzn a n amęczy się, ścinając głowę człowiekowi, nie wspominając już o głowie zimnokrwistego. Stwór, którym była Julieta, padł w błoto, łapiąc za siekierę wbitą w czaszkę. Amelie uniosła głowę, krwawa ślina ściekała jej po podbródku. Spojrzałem jej w oczy i to było jak spojrzenie w twarz piekła. Nie w ogień i siarkę, którą obiecywał nam z ambony pere Louis, ale w... pustkę. W pierdoloną nicość. Moja siostra otworzyła usta i zobaczyłem długie i błyszczące jak noże zęby. I dziewczyn a, która każdego wieczoru przed snem opowiadała mi bajki, która tańczyła do muzyki, jaką tylko ona słyszała, wstała i mnie uderzyła. Boże w niebiesiech, ależ była silna. Nic nie poczułem, dopóki nie runąłem w błoto. A potem usiadła mi na piersi i poczułem smród zgnilizny i świeżej krwi w jej oddechu, a gdy jej kły musnęły mi szyję, wiedziałem, że zaraz umrę. Spojrzałem w jej puste oczy i mimo nienawiści i strachu pragnąłem tego. Cieszyłem się na to. Jedn akże coś wtedy się we mnie obudziło. Jak niedźwiedź, który budzi się głodny z zimowego snu. Gdy moja siostra otworzyła gnijące usta, złapałem ją za gardło. Boże, była dość silna, żeby zmiażdżyć kości na proszek, ale mimo to udało mi się ją odepchnąć. Kiedy drapała mnie po twarzy zakrwawionymi palcami, poczułem żar zalewający mi rękę, mrowiący na każdym calu skóry. Coś mrocznego. Coś głębokiego. I z wrzaskiem, od którego wnętrzności zamieniły mi się w wodę, Amelie cofnęła się, łapiąc się za bulgocącą skórę n a gardle. Czerwona para buchnęła jej ze skóry, jakby krew w żyłach dziewczyny się zagotowała. Czerwone łzy spłynęły po policzkach, gdy wrzasnęła. Do tego czasu krzyki Celene sprawiły, że cała wioska zbiegła się do n as. Silne ręce złapały Amelie i odrzuciły, kiedy wójt przyłożył pochodnię do jej sukienki. Amelie zapłonęła jak ognisko na Jednorodziny. Julieta czołgała się z moją siekierą wbitą w głowę, kiedy ją też podpalili. Dźwięk, jaki wydawała z siebie, płonąc ... Boże, to było... bezbożne. Siedziałem w błocie z Celene, która przykucnęła obok, i patrzyliśmy, jak nasza siostra wiruje niczym żywa pochodnia. Ostatni makabryczny taniec. Ojciec musiał trzymać matkę, żeby nie rzuciła się w ogień. Jej krzyki były głośniejsze od krzyków Amelie. Sprawdzali mi gardło tuzin razy, ale nie miałem n awet zadrapania. Celene uściskała mi rękę i zapytała, czy nic mi nie jest. Niektórzy ludzie patrzyli na mnie dziwnie, zastan awiając się, jakim cudem przeżyłem. A pere Louis ogłosił, że to cud. Ozn ajmił, że Bóg oszczędził mnie dla wyższych celów. Mimo to łajdak odmówił pochowania obu dziewczynek. ,, Umarły niewyspowiadane", orzekł. Ich prochy zabrano na rozstaje dróg i rozsypano, żeby nigdy wię­ cej nie były w stanie odnaleźć drogi do domu. Grób mojej siostry miał na zawsze pozostać pusty na niepoświęconej ziemi, a jej dusza została potępiona na wieki. Mimo wszystkich jego pochwał serdecznie znienawidziłem za to tego kutasa Louisa. Czułem na sobie zapach popiołów Amelie przez wiele kolejnych dni. Śniłem o niej latami. Czasem Julieta przychodziła razem z nią. We dwie siadały n a mnie i całowały mnie czarnymi, jakże czarnymi ustami. I chociaż nie miałem pojęcia, co mi się przydarzyło i jak, na Boga, przeżyłem, to jedno wiedziałem z abso­ lutną i niezachwianą pewnością. - Że Krewni n aprawdę istnieją - domyślił się Jean-Franc;;ois. - Nie. Myślę, że już wtedy w to wierzyliśmy w głębi serc, zimnokrwisty. Och, wypudrowani panowie z Augustin, Coste i Asheve uzn aliby n as za zacofanych, ale w Lorson przy ogniu zawsze opowiadało się o wąpierzach, tancerzach zmierzchu, faerie i innych czarcich pomiotach. W nordlundzkich prowincjach potwory były równie prawdziwe jak Bóg i jego aniołowie. Tyle że dzwony kaplicy wybiły właśnie południe, kiedy Amelie i Julieta wróciły do domu. Dzień najwyraźniej w ogóle im nie przeszkadzał. Wszyscy wiedzieliśmy, co działa na zgubę Umarłych, jaka broń n as ocali: ogień, srebro, a przede wszystkim światło słoneczne. Gabriel zamilkł na chwilę, zagubił się w myślach, szare oczy mu spochmurniały. - Widzisz, to był bezdzień. Nawet wiele lat później w opactwie San Michon żaden srebroświęty nie potrafił wyjaśnić tego, co się stało. Opat Khalid twierdził, że wielka gwiazda spadła na wschodzie, daleko, za morzami, i jej ogień wzbił tak gęsty dym, że przesłonił słońce. Mistrz Szaroręki powiedział nam, że doszło do kolejnej wojny w niebie i Bóg zrzucił zbuntowane anioły z taką nien awiścią, że ziemia trysnęła w niebo i zawisła jak zasłona między jego królestwem i pie­ kłem. Nikt jednak tak n aprawdę nie wiedział, dlaczego welon przesłonił niebo. Nikt nie wiedział wtedy i możliwe, że nikt nie wie n awet teraz. Wszyscy ludzie w wiosce wiedzieli, że nasze dni stały się niemal tak ciemne jak noc i że stworzenia nocy krążą teraz swobodnie podczas tych niby-dni. Sto­ jąc na skrzyżowaniu dróg pod Lorson, kiedy rozrzucali prochy mojej siostry, trzymając za rękę Celene, gdy nasza matka wrzeszczała jak obłąkana, zrozumia­ łem. Myślę, że w głębi duszy wszyscy zrozumieliśmy. - Co takiego? - dopytywał się Jean-Franc;;ois. - Że to początek końca. - Nie trać ducha, chevalier. Wszystkie rzeczy mają swój koniec. Gabriel uniósł wzrok, a jego krwistoczerwone oczy zabłysły. - Qui, wampirze. Jak n ajbardziej wszystkie. Ili KOLOR PRAGNIENIA - Co było potem? - zapytał Jean-Franc;;ois. Gabriel wziął głęboki wdech. - Mama nigdy się nie otrząsnęła po śmierci mojej siostry. Nigdy potem nie widziałem, żeby moi rodzice pocałowali się. Jakby duch Amelie zabił w końcu to, co jeszcze się między nimi uchowało. Smutek zamienił się w pretensję, a pretensja w gniew. Opiekowałem się Celene n ajlepiej, jak potrafiłem, ale wyrastała na diabła wcielonego, zawsze szukała kłopotów albo zwyczajnie sama je ściągała, jeśli nie mogła ich znaleźć. Żałoba okaleczyła mamę, którą wypełniły pustka i gniew. Ojciec szukał ucieczki w butelce, a jego pięści stały się jeszcze cięższe niż dotąd. Rozkwaszały usta i łamały palce. Nie ma boleści większej od tej, której doświadczasz w pojedynkę. Nie ma nocy ciemniejszych niż te, które spędzasz samotnie. Możn a się jednak nauczyć żyć z każdym brzemieniem. Rany zabliźniają się tak grubo, że w końcu stają się zbroją. Czułem, że coś we mnie n arasta, jak n asiono czekające w zimnej ziemi. Myślałem, że tak to jest, gdy chłopiec staje się mężczyzną. A tak n aprawdę nie miałem, kurwa, pojęcia, czym się stawałem. Mimo wszystko dorastałem. Byłem już słusznego wzrostu, a dzięki pracy w kuźni stałem się twardy jak stal. Zacząłem zauważać, że dziewczyny w wiosce zerkają na mnie jak to młode dziewczyny, szepcąc między sobą, gdy je mijałem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy dlaczego, ale coś we mnie je przyciągało. Nauczyłem się, jak zamieniać szepty w uśmiechy, jak uśmiechy zamieniać w coś jeszcze słodszego. Już nie kradłem pocałunków, bo chętnie mi je dawano. Podczas mojej piętnastej zimy zacząłem chodzić na schadzki z dziewczyną, która miała na imię l isa. Była córką wójta, siostrzenicą samego pere Louisa. Okazało się, że potrafię być przebiegłym sukinsynem, jeśli zechcę. Zakradałem się nocą do domu wójta, wspinałem się po umierającym dębie za oknem lisy. Szeptałem do okna, ona zapraszała mnie do środka, a potem tonęliśmy w desperackich, łapczywych pocałunkach i tych pierwszych niezręcznych pieszczotach, które rozpalają krew w żyłach młodego mężczyzny. Moja matka tego nie pochwalała. Rzadko się kłóciliśmy, ale w kwestii l isy... Boże Wszechmogący, darliśmy koty, aż się niebo trzęsło. Ostrzegała mnie przed tą dziewczyną raz za razem. Pewnego wieczoru siedzieliśmy przy stole, tata cichutko topił się w wódce, a Celene dzióbała ziemniaczaną potrawkę, kiedy my z mamą wściekaliśmy się n a siebie. Znowu ostrzegła mnie przed głodem, który w sobie noszę. Żebym uważał, bo pożre mnie całego. Miałem jednak już dość lęków rodziców, że popełnię ten sam błąd, co oni. Rozwścieczony straciłem cierpliwość, wycelowałem w ojca palec i krzyknąłem: - Nie jestem taki jak on ! W niczym go nie przypominam! Ojciec spojrzał n a mnie wtedy, kiedyś przystojny, a teraz rozmiękły i rozmemłany od alkoholu. - Do diabła, pewnie, że nie, ty bękarcie. - Raphaelu! - krzyknęła matka. - Nie mów tak! Spojrzał n a nią z gorzkim, tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Na tym sprawa mogłaby się skończyć, gdyby lew we mnie nie wściekł się tak, że nie chciał się uspokoić. - Bogu dzięki, że jestem bękartem - odpowiedziałem. - Lepiej nie mieć ojca w ogóle niż mieć za ojca takiego nic niewartego śmiecia jak ty. - Jestem nic niewart, hę? - Ojciec spiorunował mnie wzrokiem, podnosząc się. - Gdybyś tylko wiedział, jak dowiodłem swojej wartości, chłopcze. Piętnaście lat i nie powiedziałem ani jednego słowa, wychowując grzech, jakim jesteś. - Jeśli jestem grzechem, to jestem twoim grzechem. l tylko dlatego, że byłeś n a tyle głupi, żeby spłodzić syna dziewczynie, której nie poślubiłeś, nie zna­ czy... Nie powiedziałem niczego więcej. Jego pięść uderzyła jak podczas setek poprzednich wieczorów. Mama krzyczała, jak to zawsze ona. Jednakże tego wie­ czoru pięść ojca nie trafiła w cel. Zamiast tego zatrzymałem ją raptem kilka cali od mojej twarzy. Byłem wyższy od niego, ale on miał ręce grube jak żona pie­ karza. Powinien być w stanie opędzić się ode mnie jak od muchy. A jednak pchnąłem go do tyłu, a on wytrzeszczył oczy wstrząśnięty. Krew zaczęła mi dudnić w żyłach, gdy uderzył głową o palenisko, a potem zaczęła ryczeć w cieniach za moimi oczami. Kiedy upadł, widziałem, że rozciął głowę o półkę. Na rant polała się jasn a i błyszcząca czerwień. Krew. Oczywiście widziałem już krew w swoim życiu. Rozmazaną n a moich połamanych palcach, n a opuchniętej twarzy. Nigdy jedn ak nie zauważyłem, jaki żywy ma kolor, nie zwróciłem uwagi, że jej słony, żelazisty i kwietny aromat przyprawia o zawrót głowy, pomieszany teraz z pieśnią mojego walącego młotem serca. W gardle mi zaschło, język miałem jak ze starej wyprawionej skóry, żołądek zamienił się mi w rozwartą, bezdenną dziurę, gdy wyciągnąłem drżącą rękę ku rozlewającej się coraz szerzej kałuży. - Gabe? - szepnęła Celene. - Gabrielu! - krzyknęła mama. l jak czar, który pryska, gdy zakracze wrona, to uczucie zniknęło. Ten ból. Ta wysuszon a na pył tęsknota. Stałem na drżących nogach, patrząc mamie w oczy. Widziałem tam niewypowiedziane sekrety. Zgrozę, brzemię z każdym rokiem coraz cięższe. - Co się ze mną dzieje, mamo? Ona tylko pokręciła głową, klękając obok ojca. - To jest w tobie, Gabrielu. Miałam n adzieję ... Modliłam się do Boga, żeby tak nie było. - Co jest we mnie? Nic nie odpowiedziała, wpatrując się w cienie n a podłodze. - Matko, powiedz mi! Pomóż mi! Spojrzała mi w oczy. Ta lwica, która mnie wychowała, która n auczyła mnie nosić moje nazwisko jak koronę. Spostrzegłem w niej wtedy desperację matki, która zrobi wszystko, żeby chronić swoje młode, gdy zda sobie sprawę, że zostało jej już tylko jedno, co może uczynić. - Nie potrafię, kochanie, ale może znam kogoś, kto będzie potrafił. Nie miałem pojęcia, o co jeszcze zapytać. Nie znałem odpowiedzi, której potrzebowałem. Mama nie chciała więcej ze mną rozmawiać, a Celene zaczęła pła­ kać, więc jak zwykle zająłem się siostrą. Od tego wieczoru nic już nie było takie jak dotąd. Próbowałem porozmawiać z ojcem, niech mi Bóg dopomoże, nawet go przeprosiłem, ale on ani razu nawet na mnie nie spojrzał. Patrzyłem, jak wali w kowadło, jak ściska w pięści młot. Wielgachne i straszliwe były te jego ręce. Pamiętam, jak zamykały się wokół mnie, gdy byłem małym chłopcem, silne i ciepłe, kiedy pokazywał mi, jak zastawić sidła albo zamachnąć się mieczem. Pamiętam, jak zaciskały się w węzły i spadały niczym grad. Tworzył rzeczy, ten mój ojciec, i niszczył. Zdałem sobie sprawę, że może jedną z rzeczy, które zniszczył, byłem ja sam. Jedynym azylem dla mnie były ramiona l isy. Uciekałem w nie tak często, jak się dało, zakradałem się o każdej porze i wchodziłem do niej przez okno. Spo­ tykaliśmy się tam, gdzie słowa traciły n a znaczeniu. Oboje zostaliśmy wychowani w Jednej Wierze i widmo grzechu zawsze n ad nami wisiało. Jednakże n awet sam Bóg nie jest w stanie wejść między dziewczynę i chłopca, którzy n aprawdę siebie pragną. Żadne pismo święte, król ani prawo na tym świecie nie mają takiej mocy. Pewnej nocy byliśmy blisko. Tak blisko, że aż płonęliśmy. Jej koszula nocn a leżała odrzucon a na bok, moje spodnie były rozsznurowane, wargi mnie bolały od nacisku jej ust. Bliskość nagiego ciała dziewczyny przyprawiała mnie o zawrót głowy, a pożądanie było jak n arastające we mnie pragnienie. Czułem zapach jej żądzy, napełniał mi płuca i sprawiał ból. Długie kasztanowe włosy lisy splątały się między moimi palcami, gdy czułem jej ruchliwy język obok swojego. - Kochasz mnie? - szepnąłem. - Kocham - odpowiedziała. - Pragniesz mnie? - spytałem. - Pragnę - westchnęła. Przeturlaliśmy się na łóżku, jej oddech stał się szybszy, jej oczy nie widziały nikogo poza mną. - Ale nie możemy, Gabrielu. Nie możemy. - To żaden grzech - prosiłem, całując jej szyję. - Masz całe moje serce. - A ty moje - szepnęła. - Ale to czas mojej krwi miesięcznej. Powinniśmy zaczekać. Poczułem ciarki w brzuchu na te słowa. I chociaż odezwała się znowu, ja słyszałem tylko słowo „krew". A potem zdałem sobie sprawę, że właśnie ten zapach, właśnie to pożądanie rozbrzmiewa we mnie ogłuszającym rykiem. Nie potrafiłbym ci powiedzieć, dlaczego. Nie zastan awiałem się n ad powodami w tamtej chwili. Powędrowałem jednak ustami niżej, po gładkich wzgórzach i dolinach jej ciała. Czułem szaleńcze bicie jej serca pod palcami, gdy wędrowałem dłońmi po jej kształtach. Zadygotała, gdy okrążyłem językiem jej pępek, zamruczała cicho w proteście, kiedy rozchyliłem jej nogi i wsunęła palce w moje włosy. A potem pochyliłem się między jej uda i przycisnąłem do niej usta, czu­ jąc, jak drży. Cząstka mnie była wtedy raptem piętn astoletnim chłopakiem, nerwowym jak wiosenne jagnię, który tylko prosi, żeby mu pozwolić służyć, i pra­ gnie tylko zadowolić. Za to resztę mnie, większość mnie, przepełniał głód mroczniejszy niż wszystko, co znałem. l isa przycisnęła palce do ust, zaciskając uda wokół mojej głowy, a ja wsunąłem w nią język i posmakowałem. Boże, czułem ten smak i prawie oszalałem. Sól i żelazo. Jesień i rdza. Zalewały mi język i odpowiadały na wszystkie pytania, o jakich nigdy n awet nie pomyślałem, żeby je zadać. Bo odpowiedź n a nie była taka sama. Zawsze taka sama. Krew. Krew. Odnalazłem pełnię, o jakiej nawet nie myślałem, że jest osiągalna. Znalazłem spokój, w jakiego istnienie nie wierzyłem. Czułem tę dziewczynę wijącą się w pościeli i szepczącą moje imię i chociaż chwilę wcześniej obiecałem jej swoje serce, to była niczym, niczym poza tym, co mogła mi dać, skarbem zamknię­ tym za drzwiami jedwabistej świątyni, przywołującym mnie bez słowa. Wyczułem poruszenie w dziąsłach, przesunąłem językiem po zębach i poczułem, że stają się ostre jak noże. Słyszałem puls w udach l isy przyciśniętych mocno do moich uszu, usiłowałem obrócić głowę, gdy zaprotestowała słabo. A potem, niech Bóg mi dopomoże, wbiłem w nią zęby, a ona wygięła plecy w łuk, napinając każdy mięsień i odchyliła głowę, przyciągając mnie mocniej, starając się nie krzyczeć. Poznałem wtedy kolor pragnienia. To była czerwień. Czym jestem? Co ja robię? Na Boga, co się ze mną dzieje? Można by się spodziewać, że takie myśli wypełniły mi głowę. Pytania, jakie zadałby sobie każdy zdrowy na umyśle człowiek. Ja jednak niczego takiego nie myślałem. Istniały tylko moje usta na skórze l isy i potok z przegryzionej żyły zalewający mi usta. Piłem jak wysuszony piasek pustyni rozległej n a tysiąc lat. Piłem, jakby świat się kończył i tylko jeden ostatni haust mógł go uratować, mógł uratować mnie, nas wszystkich od wielkiego fin ału czekającego w ciemności. Nie potrafiłem przestać. Nie przestałem. - Przestań... Szept l isy przerwał bezgraniczny hymn w mojej głowie, chór naszych połączonych uderzeń serc. Jej serce słabło, biło kruche i delikatne jak u poranionego ptaka, a moje dudniło silne jak nigdy dotąd. Mimo to ta cząstka mnie, która kochała tę dziewczynę, zdała sobie sprawę, co robi reszta. W końcu oderwałem usta. Ze zgrozy zaparło mi dech w piersi. - O Boże... Krew. Na pościeli. Na jej udach i w moich ustach. A kiedy czar mojego pocałunku prysł, kiedy mroczne pożądanie, jakie ją ogarnęło, odpłynęło, lisa też zobaczyła, co zrobiłem. Zwierzęca cząstka jej istoty wygrała i chociaż uniosłem ręce, żeby ją uciszyć, otworzyła posiniałe usta i krzyknęła. To był krzyk dziew­ czyny, która zrozumiała, że nie ma już potwora pod łóżkiem. Że potwór jest w łóżku, razem z nią. Usłyszałem czyjeś kroki, ktoś biegł. Ciche przekleństwo. lisa znowu krzyknęła, w jej oczach płonęła czysta zgroza. I ta sama zgroza ogarnęła mnie, zamie­ niając mi wnętrzności w wodę. Trwoga chłopca, który skrzywdził kogoś, kogo kocha; chłopca leżącego w łóżku z dziewczyną, której ojciec nadbiega właśnie korytarzem; chłopca, który obudził się z koszmaru i odkrył, że sam jest koszmarem. Drzwi otworzyły się z impetem. Stanął w nich wójt w koszuli nocnej, ze sztyletem w ręce. Krzyknął: - Dobry Boże Wszechmogący! A ja zwlokłem się z zakrwawionego łóżka z rękami i podbródkiem zalanymi szkarłatem. l isa wciąż krzyczała, wójt ryknął i zamachnął się ostrzem. Wyrwał mi się słaby okrzyk, gdy poczułem ognistą linię na plecach, ale już uciekałem, poruszałem się tak szybko, że świat wokół mnie rozmazał się, wyskoczyłem przez okno w ciemność. Wylądowałem boso w błocie, podciągnąłem spodnie, potykając się. Ręce miałem czerwone i lepkie. Słyszałem, że wioska się budzi, krzyki l isy niosły się ponad błotnistym placem, rozległ się tupot butów wartowników i małe światełka zapalały się w ciemności. Byłem zagubiony i samotny i Bóg jeden wie, dokąd biegłem. Z okropnym zdumieniem zdałem sobie sprawę, że noc wokół mnie żyje, płonie jasno i pięknie tak jak kiedyś dzień. Nogi miałem jak ze stali, serce grzmiało mi w piersi, czułem się w każdym calu jak lew, którego imię nosiłem. W tamtej chwili byłem żywy i przestraszony jak nigdy w życiu, ale odzyskałem jasność myślenia na tyle, żeby zadawać sobie pytania: co się ze mną dzieje? Co zrobiłem? Czy Amelie przekazała mi cząstkę swojej klątwy? Czy też byłem czymś całkiem innym? Zaczął padać śnieg. Słyszałem, że w kościele biją dzwony. A ja biegłem przed siebie ku jedynemu miejscu, w jakim mogłem znaleźć bezpieczeństwo. Do kogo ucieka młode, wampirze, gdy gonią je wilki? Do kogo woła żołnierz, wykrwawiając się n a polu? - Do matki - odpowiedział Jean-Franc;ois. - Do matki. - Gabriel pokiwał głową. - Próbowała mi coś powiedzieć tamtej nocy, kiedy powaliłem ojca. Tamtego wieczoru krew po raz pierwszy mnie wezwała. Wpadłem więc do chaty i zawołałem matkę. Wstała z łóżka. Moja siostrzyczka patrzyła na mnie wielkimi przestraszonymi oczami, widząc krew na moich rękach i twarzy. Ojciec warknął: - Boże, coś ty zrobił, chłopcze? Celene modliła się szeptem. Matka zaś objęła mnie i szepnęła: - Nie obawiaj się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Ciężkie pięści załomotały do drzwi, rozległy się gniewne głosy. Rodzice spojrzeli po sobie, ale tata nawet nie drgnął. Z zaciśniętymi w cieniutką linie ustami moja lwica owinęła się szalem, wzięła mnie za zakrwawioną rękę i wyprowadziła z powrotem na zimno. Czekało na nas pół wioski. Niektórzy trzymali lampy, żagwie albo ikony Odkupiciela. Wójt stał wśród nich, podobnie jak pere Louis. Kapłan ściskał egzem­ plarz Testamentów, jakby to był miecz. Uniósł świętą księgę i wskazał mnie, chrypiąc z tym samym świątobliwym przekon aniem, z którym przeklął moją sio­ strę. - Wynaturzenie! Mama krzyknęła w proteście, ale nie było jej słychać w panującym wokół zgiełku. Drugi kowal, który podkuwał w wiosce konie, złapał mnie za rękę. Jednak krew, którą skradłem, dudniła gorąca i czerwona w pustce we mnie, więc odepchnąłem go i poleciał w powietrze jak wiązka słomy. Kolejni mężczyźni naparli, a ja walczyłem, czując, jak kości pękają i ciało rwie się w moich rękach. Rzucili się jednak na mnie całą chmarą, a kapłan ryczał: - Powalcie go! W imię Boga ! - Jest jednym z nich! - Ktoś krzyknął. - Przepadł jak jego siostra! - ryknął ktoś inny. Mama zaczęła krzyczeć, Celene przeklinała i gdzieś pośród tumultu słyszałem, że mój ojciec też wrzeszczy, wołając, że jestem tylko chłopcem, zwykłym chłopcem. Czułem, jak tłum podnosi mnie z ziemi zakrwawionego i n a wpół przytomnego, i pomyślałem wtedy o Amelie tańczącej i wyjącej, gdy płonęła. Zastan awiałem się, czy czeka mnie ten sam los. Spojrzałem w oczy pere Louisowi, temu łajdakowi, który odmówił pochówku mojej siostrze, i moje usta wypeł­ niła nien awiść. - Ty pierdolony wiarołomny tchórzu! - warknąłem. - Modlę się, żebyś umierał z krzykiem ! Wystrzał rozdarł powietrze, huk pistoletu z zamkiem kołowym zadźwięczał mi w uszach. Ciżba zamarła, wszystkie spojrzenia skierowały się na postaci n ad­ jeżdżające powoli błotnistą drogą. Było ich dwóch, dosiadali białych wierzchowców jak anioły śmierci ze stronic Testamentów. Na przodzie jechał chudy jegomość, wymizerowany jak strach n a wróble. Nosił gruby szynel z czarnej skóry. Trójgraniasty kapelusz miał naciągnięty mocno na oczy, kołnierz zasznurowany wysoko, n a ustach i nosie. Jedyne, co widziałem, to pasmo włosów w kolorze słomy. I oczy. Tęczówki miał w najjaśniejszym odcieniu zieleni, ale białka tak przekrwione, że były właściwie czer­ wone. Wiózł płócienny wór przewieszony przez grzbiet krzepkiego tundrowego kuca. Kształt w worze przywodził na myśl człowieka. Na ramieniu jeźdźca sie­ dział smukły, szaropióry i złotooki sokół. Drugi jeździec był młodszy, bardziej barczysty, ale znowu prawie nie widziałem jego twarzy. Nosił się podobnie jak pierwszy, u pasa miał miecz w pochwie. Patrzył na tłum spod naciągniętego na czoło trójgraniastego kapelusza niebieskimi jak lód oczami. Śnieg padał coraz mocniej, mróz przenikał moją nagą skórę. Jeźdźcy mieli małe myśliwskie latarnie przy siodłach, światło błyskało n a marznących grubych płatkach spadających z nieba i srebrnych siedmiogwiazdach wyhaftowanych n a ich piersiach. Ojciec tymczasem przyniósł swój stary wojenny miecz, na co dzień wiszący na ścianie. Mamie zaparło dech w piersi, włosy wymknęły jej się z warkocza. Celene stała z zaciśniętymi pięściami, mój mały diabeł wcielony wyszedł naprzód, żeby bronić starszego brata, gdy kuce powoli zbliżały się do naszego domu. Wszyscy wyczuwaliśmy powagę chwili. Przyglądając się tym obcym przybyszom, zauważyłem, jak wspaniałe są ich wierzchowce i jak elegancki jest krój ich płaszczy, zwróciłem uwagę, że nić, którą wyhaftowano gwiazdy, nie jest po prostu srebrn a w kolorze, ale została zrobiona z prawdziwego srebra. Przywódca schował pistolet do wewnętrznej kieszeni szynela i zawołał, przekrzykując pieśń mojego pulsu: - Jestem frere Szaroręki, srebroświęty z San Michon. - Wskazał na mnie. - Przyjechałem po tego chłopca. IV JAGNIĘ NA RZEŹ Wiatr wył jak głodny wilk, śnieg przyklejał się do mojej zakrwawionej skóry. Spojrzałem na pere Louisa i zobaczyłem, że jego oblicze spochmurniało. - Monsieur, ten chłopak praktykuje czary i obmierzłe rytuały krwi. Jest zły. Jest przeklęty! Gniewny pomruk poniósł się wśród zebranych. Jedn akże mężczyzn a zwany Szarorękim sięgnął za pazuchę i wyjął welinowy zwój. Zdobiła go cesarska pie­ częć - jednorożec i pięć skrzyżowanych mieczy na stwardniałej plamie czerwonego wosku. - Z rozkazu Alexandre'a III, cesarza Elidaenu i Obrońcy Świętego Kościoła Bożego, którego nie waży się zakwestionować żaden człowiek n a tej ziemi, mam prawo werbować do naszej słusznej sprawy każdego obywatela, jakiego wybiorę. I wybieram jego. - Werbować? - wyrwał się wójt. - Tego potwora? Do czego? Mężczyzn a wyciągnął miecz z pochwy i aż zaparło mi dech w piersi. Chociaż byłem poobijany i zakrwawiony, nadal byłem synem kowala, a ten miecz wystarczyłby, żeby wywołać erotyczne sny. Pasma srebra przecinały stal jak jasne zawijasy słoi na ciemniejszym drewnie. Głowica miała kształt gwiazdy, sied­ miogwiazdy na cześć Siedmiorga Męczenników, a otaczało ją koło Odkupiciela. W słabym świetle latarni miecz niemalże jarzył się własnym blaskiem. - Jesteśmy Ordo Argent - odparł Szaroręki. - Srebrny Zakon San Michon. A potwory to dokładnie tacy rekruci, jakich potrzebujemy, monsieur. Ponieważ wrogowie, z którymi walczymy, są jeszcze gorszymi potworami i jeśli zawiedziemy, upadnie także potężny Kościół Boga i jego królestwo na ziemi oraz cały świat ludzki. - Kim jest ten wróg? - zapytał pere Louis. Szaroręki popatrzył na kapłana, światło latarni błyszczało w jego krwawych oczach. Sokół na jego ramieniu wzbił się w powietrze, kiedy frere odwrócił się do worka na grzbiecie swojego wierzchowca. Poluzował łańcuchy i zrzucił go w błoto. Coś stęknęło, uderzając o ziemię. Tak jak myślałem, kształt w środku nale­ żał do człowieka. Jednakże stworowi, który wylazł z wora, daleko było do człowieka. Miał na sobie łachmany i był śmiertelnie wychudzony. Ciało rozciągało się na kościach jakby szkielet zanurzono w skórze. Miał trupio blade oczy, zniszczone usta odsłaniały zęby długie i ostre jak u wilka. Podniósł się z błota i w jego gardle zabulgotał odgłos przywodzący n a myśl gotujący się tłuszcz. Wszyscy wie­ śniacy wokół mnie krzyknęli z przerażenia. Nagle znowu miałem trzynaście lat i stałem na błotnistej ulicy w dniu, kiedy Amelie i Julieta wróciły do domu. I jasne, byłem przerażony, ale wraz ze stra­ chem powróciło wspomnienie siostry. Ogarnęła mnie ta stara, znajoma nien awiść, płonąc mi w piersi i zmuszając do zaciśnięcia zębów. W nien awiści można odkryć siłę. Pewien rodzaj odwagi można wykuć tylko w gniewie. Zamiast krzyknąć albo cofnąć się chwiejnie jak mężczyźni wokół mnie, stanąłem w rozkroku. Wziąłem wdech. I uniosłem, kurwa, pięści. - Imponujące - mruknął Jean-Franc;;ois. - Nie zrobiłem tego po to, żeby komuś zaimponować - warknął Gabriel. - Wiedząc teraz to, co wiem, żałuję, na Boga, że nie uciekłem. Żałuję, że nie zsikałem się w spodnie i nie zacząłem płakać, że chcę do mamy. - Przeczesał ręką włosy i westchnął. - Nazwij to, jak chcesz. Instynktem. Głupotą. Tacy po prostu się rodzimy. Nie da się tego zmienić, tak jak nie można zmienić woli wiatru albo koloru bożych oczu. Oczywiście ten stwór, który szedł do mnie chwiejnym kro­ kiem, w dupie miał moje uniesione pięści. Ale srebrny łańcuch połączony z siodłem Szarorękiego zatrzymał go i stwór tylko zamachał rękami przed moją twa­ rzą. Frere zsunął się z siodła i n a dźwięk jego butów uderzających o błoto ten wychudzony, umierający z głodu potwór odwrócił się, a ja przysięgam na wszyst­ kich Siedmioro Męczenników, że usłyszałem jego skomlenie. Szaroręki uniósł rękę, miecz zalśnił w ciemności. Uderzył i, Boże w niebiosach, zrobił to tak szybko, że ledwie to spostrzegłem. Posrebrzana rękojeść trafiła potwora w szczękę. Trysnęła ciemna krew i zęby. Szaroręki był straszliwy, gdy władał mieczem, a ja wzdrygnąłem się, gdy ude­ rzał potwora raz za razem, aż ten, jęcząc, osunął się bezwładnie jak kupa szmat. Kiedy Szaroręki butem wepchnął jego twarz w błoto i spojrzał na pere Louisa, zobaczyłem, że gotuje się w nim ta sama nienawiść, co w moim własnym sercu. - Kim jest nasz wróg, dobry ojczulku? Popatrzył n a przerażonych wieśniaków i na końcu spojrzenie jego czerwonych oczu zatrzymało się na mnie. - To Umarli. W chłodnej celi Gabriel do León zamilkł, przesunął ręką po zaroście. Słyszał te słowa tak wyraźnie, jakby Szaroręki siedział tam uwięziony razem z nim. Prawie go kusiło, żeby się obejrzeć przez ramię i sprawdzić, czy stary łajdak za nim nie siedzi. - Strasznie to melodramatyczne. - Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain ziewnął. Gabriel wzruszył ramionami. - Szaroręki miał do tego talent. Ale kiedy spojrzał na mnie swymi błyszczącymi, krwistymi oczami, wyczuwałem, że mierzy mnie wzrokiem. Wyciągnął rękę w rękawiczce i rozwiązał kołnierz, żebym go widział. Śmiertelnie blada skóra. Twarz wyrzeźbiona w okrucieństwie. Sprawiał wrażenie, jakby zostawiał siniaki na pościeli, w której sypiał. - Widziałeś już coś takiego - powiedział do mnie, kiwając głową n a potwora. Długo i z mozołem szukałem słów. - Moją... moją siostrę. Zerknął na mamę, a potem na mnie. - Nazywasz się Gabriel de León. - Qui, frere . Uśmiechnął się, jakby uznał moje n azwisko za zabawne. - Teraz należysz do nas, Mały Lwie. Odwróciłem się wtedy do matki. Kiedy zobaczyłem rezygnację n a jej twarzy, w końcu zrozumiałem. Ci mężczyźni przyjechali tu na jej życzenie. Ten Szaro­ ręki był pomocą, o którą poprosiła. Pomocą, której sama nie potrafiła mi udzielić. W oczach miała łzy. Cierpienie lwicy, która zrobiłaby wszystko, żeby ochronić swoje młode, i wie, że już nic więcej nie może uczynić. - Nie! - warknęła Celene. - Nie zabierzecie mojego brata! - Celene, uspokój się - szepnęła matka. - Nie zabiorą go! - krzyczała. - Schowaj się za mną, Gabe! Stanąłem między frere a moją siostrą, gdy uniosła pięści, i objąłem ją mocno, a ona piorunowała wzrokiem stojących za mną jeźdźców. Wiedziałem, że wydrapałaby Szarorękiemu oczy, gdyby tylko dać jej szansę. Jednakże, widząc zimny wzrok tego mężczyzny, pojąłem prawdę. - To ludzie Boga, siostrzyczko - powiedziałem jej. - Taka jest jego wola. - Nie możesz odejść! - warknęła Celene. - To nie w porządku! - Możliwe, ale kim jestem, żeby przeciwstawiać się Wszechmogącemu? Byłem przerażony, nie będę kłamał. Nie chciałem opuszczać swojej famille ani mojego małego świata. Jednakże wieśniacy wciąż stali wokół nas i patrzyli n a mnie przestraszonymi i gniewnymi oczami. Zęby miałem już tępe jak zawsze, ale nadal czułem w ustach czerwony żar krwi l isy. Przez chwilę miałem wraże- nie, że wszystko stanęło na krawędzi ostrza. Takie chwile wyczuwa się w duszy. Ci ludzie oferowali mi zbawienie. Ścieżkę do życia, którego nigdy sobie nie wyobrażałem. Mimo to wiedziałem, że zapłacę za to straszliwą cenę. I mama też to wiedziała. Jaki miałem wybór? Nie mogłem zostać, nie po tym, czego się dopuściłem. Nie wiedziałem, czym się staję. Nie znałem żadnych odpowiedzi, ale może ci ludzie je znali. I tak jak powiedziałem siostrze: kim byłem, żeby sprzeciwiać się woli nieba? Prowokować tego, który mnie stworzył? Wziąłem więc głęboki wdech i sięgnąłem po to, co oferował mi Szaroręki. - Gabriel spojrzał w górę i westchnął. - I to by było tyle. Poszedłem jak jagnię na rzeź. - Od razu wtedy cię zabrali? - zapytał Jean-Franc;;ois. - Dali mi chwilę n a pożegnanie z farni/le . Ojciec miał mi niewiele do powiedzenia, ale widziałem miecz w jego ręce i zrozumiałem, że gdy groziła mi śmierć, zrobił, co mógł, żeby mnie ratować, n awet jeśli mógł niewiele. Bałem się, co może się stać z Celene, kiedy mnie zabraknie, ale nic nie mogłem n a to poradzić. Mimo to ostrzegłem ojca. Ostrzegłem go, kurwa. - Uważaj n a córkę. To jedyne dziecko, jakie ci zostało. Mama płakała, kiedy pocałowałem ją n a pożegn anie, i ja też płakałem, obejmując Celene. Mama powiedziała mi, żebym strzegł się bestii. Bestii i jej głodu. Cały mój świat rozpadał się, ale co mogłem zrobić? Porwał mnie nurt rzeki, ale nawet wtedy byłem dość dorosły, żeby wiedzieć: istnieje różnica między tymi, którzy płyną z prądem, i tymi, którzy toną, walcząc z nim. I ta różnica nazywa się Mądrością. - Nie odchodź, Gabe - prosiła Celene. - Nie zostawiaj mnie samej. - Wrócę - obiecałem, całując ją w czoło. - Opiekuj się za mnie mamą, diabełku. Młody człowiek, który jechał za Szarorękim, odczepił ode mnie Celene, nie wypowiadając ani jednego słowa pociechy, kiedy wepchnął mnie na swojego kuca. Potem owinął skomlącego potwora z powrotem w srebrne łańcuchy i zapakował w wór, który przerzucił przez grzbiet wierzchowca Szarorękiego. Frere popatrzył n a zebranych jasnymi, krwistymi oczami. - Złapaliśmy tego potwora trzy dni drogi stąd na zachód. Będzie ich więcej, nim znowu będzie ich mniej. Nadchodzą mroczne dni i jeszcze mroczniejsze noce. Zapalajcie świece w oknach. Nie zapraszajcie niezn ajomych do domów. Zawsze podtrzymujcie ogień w palenisku i miłość do Boga w swoich sercach. Jeszcze zatriumfujemy. Albowiem jesteśmy srebrem. - Jesteśmy srebrem - powtórzył jego młodszy towarzysz. Mała Celene płakała, a ja wyciągnąłem rękę na pożegn anie. Zawołałem do mamy, że ją kocham, ale ona tylko wpatrywała się w niebo. Łzy zamarzały jej na policzkach. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się równie zagubiony jak wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy z Lorson. Patrzyłem n a swoją farni/le przez padający śnieg, aż zostali daleko za nami i wszystko pochłonęła ciemność. - Piętn astoletni chłopak. - Jean-Franc;;ois westchnął, głaszcząc pióra kołnierza. - Qui. - Gabriel skinął głową. - I ty n as nazywasz potworami. Gabriel spojrzał wampirowi w oczy i jego ton zabrzmiał jak stal: - Qui. V OGIEŃ POŚRÓ D NOCY Jean-Fran <;ois uśmiechnął się blado. - Zatem z Lorson do San Michon? Gabriel skinął głową. - Potrzebowaliśmy kilku tygodni jazdy Ostroszlakiem. Panowało potworne zimno. Płaszcz, który mi dali, nie chronił mnie przed chłodem w brzuchu. Po ostat­ nich wydarzeniach kręciło mi się w głowie. Na wspomnienie tego, co zrobiłem lisie. Mrocznego nieba jej krwi w moich ustach. Od widoku potwora, którego Szaroręki wywlekł z worka i który wciąż tkwił za nim n a koniu. Nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. - Frere Szaroręki wyjaśnił ci, co się czeka? - Chuja tam wyjaśnił. Powiedział może jedną piątą z trzech ósmych. Początkowo bałem się zapytać. W Szarorękim płonął tak wielki ogień, że możn a było się spalić, gdyby za blisko stanąć. To były sama skóra i kości, ostre policzki i szczęka, włosy jak brudna słoma. Przeżuwał jedzenie, jakby go nien awidził, prawie każdą chwilę odpoczynku spędzał n a modlitwie, przerywając tylko czasem, żeby okładać się po plecach pasem. Kiedy próbowałem odezwać się do niego, pioru­ nował mnie tylko wzrokiem, aż milkłem. Tylko sokołowi, który z nim jechał, okazywał nieco czułości. Nazywał go Łucznikiem i hołubił jak ojciec syna. Jednak najdziwniejszej rzeczy n a jego temat dowiedziałem się pierwszego ranka, kiedy mył się przy mnie. Kiedy zdjął koszulę, żeby opłukać się w wiadrze, zobaczyłem, że cały jest w tatuażach. Widziałem już wcześniej tatuaże, spirale faerie na Osswayczykach i temu podobne, ale tatuaże frere to było coś nowego. Gabriel przesunął palcami po własnym tatuażu na dłoniach. - Tusz był taki sam: ciemny, ale metaliczny. Srebro w pigmencie. Na plecach Szaroręki miał wizerunek Matki- Dziewicy. Serpentyny róż, miecze i anioły pokrywały jego ręce, miał też siedem wilków dla Siedmiorga Męczenników n a piersi. Młody uczeń, który mu towarzyszył, nie był tak mocno wytatuowany jak mistrz, ale miał piękną plecionkę z róż i węży na piersi. Nael, Anioł Rozkoszy, zajmowała jego lewe przedramię. Sarai, Anioł Zarazy z szeroko rozpostartymi pięknymi skrzydłami ćmy, pokrywała biceps. Obaj mieli siedmiogwiazdy wytatuowane n a lewej ręce. Gabriel obrócił rękę, pokazując wampirowi wnętrze dłoni. Tam pośród blizn i odcisków widniała siedmiogwiazda w idealnym kole. - Ciekawi mnie, dlaczego wasz Zakon tak profanował swoje ciała - powiedział Jean-Fran <;ois. - Srebroświęci nazywali to egidą. Nie ma sensu zakładać zbroi, kiedy walczysz z potworami, które mogą zgnieść zbroję płytową w pięści. Zbroja tylko spowalnia człowieka. I hałasuje. Jeśli jednak dostatecznie mocno wierzysz we Wszechmogącego, egida sprawia, że jesteś nietykalny. Bez względu na to, na jakiego nocnego potwora polujesz: tancerza zmierzchu, faerie, zimnokrwistego, żaden z nich nie może znieść dotyku srebra. A Bóg w szczególności nien awidzi waszego rodzaju, wampirze. Wy obawiacie się nawet widoku świętych ikon. Kulicie się przed wizerunkiem siedmiogwiazdy. Koła. Matki- Dziewicy i Męczenni­ ków. Wampir wskazał dłoń Gabriela. - To czemu ja się nie kulę ze strachu, de León? - Bo Bóg nien awidzi mnie bardziej niż ciebie. Jean-Fran<;ois się uśmiechnął. - Domyślam się, że masz tego więcej? - O wiele więcej. - Mogę zobaczyć? Gabriel spojrzał stworowi w oczy. Cisza między nimi przeciągała się, głęboka na trzy oddechy. Wampir przesunął językiem po czerwonych i wilgotnych ustach. Srebroświęty wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz. Wstał, krzesło pod nim zatrzeszczało. Sięgnął nieśpiesznie, zrzucił płaszcz, rozsznurował koszulę i zdjął ją przez głowę, pokazując n agi tors. Drobne wes­ tchnienie, ciche jak szept, wymknęło się z ust wampira. Srebroświęty był żylasty i muskularny, światło lampy malowało głębokie cienie w zagłębieniach i bruzdach jego ciała. Stadko blizn zdobiło jego skórę - pamiątki po ostrzach, szpon ach i Odkupiciel jeden wie po czym jeszcze. Jednakże przede wszystkim ciało Gabriela de León pokrywały tatuaże, od szyi po pępek i knykcie. Piękno rysunku mogłoby zaprzeć dech w piersi, gdyby historyk oddychał. Eloise, Anioł Zemsty z mieczem i tarczą w gotowości, pokrywała prawą rękę srebroświętego. Chiara, ślepy Anioł Miłosierdzia, i Eirene, Anioł Nadziei, zn ajdowały się na lewej. Ryczący lew zajmował jego pierś, z siedmiogwiaz­ dami zamiast oczu, krąg mieczy rozciągał się na napiętych mięśniach brzucha. Gołębice i słoneczne promienie, Odkupiciel i Matka- Dziewica - to wszystko zdo­ biło ręce i tors. Ciemny, gęsty prąd popłynął przez powietrze. - Piękne - szepnął Jean-Fran <;ois. - Mój rysownik był jedyny w swoim rodzaju - odpowiedział Gabriel. Wciągnął z powrotem koszulę i ponownie usiadł. - Merci, de León. - Jean-Fran <;ois nadal szkicował, n ajwyraźniej z pamięci. - Mówiłeś o Szarorękim. O tym, co ci wyjaśnił, zanim przyjechaliście. - Tak jak wspomniałem, powiedział tak niewiele, jak tylko się dało. Mogłem więc jedynie zastanawiać się w milczeniu. Jak poważnie skrzywdziłem Ilsę? Jakim cudem znalazłem siłę, żeby ciskać dorosłymi mężczyznami jak zabawkami? Myślałem, że sztylet wójta przeciął mi skórę do kości, ale teraz rana nie robiła wrażenia aż tak poważnej. Na Wszechmogącego, jak cokolwiek z tego było możliwe? Nie pozn ałem żadnej odpowiedzi. - Gabriel znowu wzruszył ramio­ nami. - W końcu jednak sprawa stanęła na ostrzu noża. Nasza mała niedobrana grupka kładła się pewnego wieczoru spać na nordlundzkim pustkowiu, w cie­ niu umierających sosen tuż przy Ostroszlaku. Podróżowaliśmy od dziewięciu dni. Młody jeździec, który towarzyszył Szarorękiemu, był nowicjuszem w zakonie i nazywał się Aaron de Coste. Był uczniem, jeśli tak wolisz to nazwać. Wyglądał jak książę - gęste blond włosy, błękitne oczy i twarz, na której widok dziewczęta omdlewały. Był starszy ode mnie. Oceniałem go na jakieś osiemnaście lat. ,,Coste" to nazwa baronii w zachodnim Nordlundzie, więc uznałem, że musi być z nimi jakoś spokrewniony, ale niczego mi na swój temat nie powiedział. Odzy­ wał się tylko wtedy, kiedy mi rozkazywał. Zwracał się do Szarorękiego „mistrzu", ale mnie nazywał „wieśniakiem" - spluwał tą obelgą, jakby zostawiała mu posmak gówna w ustach. Kiedy tylko musieliśmy się zatrzymać n a otwartym terenie, Szaroręki wieszał złapanego trupa n a pobliskiej gałęzi drzewa. Nie miałem wtedy pojęcia, dla­ czego go po prostu nie zabije. De Coste rozkazywał mi zebrać drewno i rozpalał ognisko tak wysokie i gorące, jak tylko zdołał. Jeden z nich spał, gdy drugi peł­ nił wartę, często paląc fajkę z dziwnym proszkiem w kolorze krwi. Widziałem, że kiedy palą, ich oczy zmieniają odcień: białka mieli wtedy tak przekrwione, że robiły się całkiem czerwone. Poprosiłem raz de Coste'a, żeby dał mi spróbować, ale ten tylko prychnął. - Już niedługo spróbujesz, wieśniaku. W każdym razie de Coste ostrzył tego wieczoru miecz. To była piękna broń. Srebro i stal z Mahne, Aniołem Śmierci, na jelcu. Łucznik siedział n a gałęzi nad nami, a jasne oczy błyszczały mu w ciemności. Złapany przez Szarorękiego trup wisiał w worku od wielu godzin nieruchomy. Kiedy jednak polana zaczęły trza­ skać w ognisku, de Coste'owi omsknęła się ręka i chłopak rozciął głęboko palec. Nagle stwór n a gałęzi zaczął jęczeć i miotać się jak ryba wyrzucona na ląd. Szaroręki modlił się jak zwykle, plecy miał czerwone od samobiczowania. Otworzył oczy i warknął: - Zamknij się, pijawko. Ale trup zaczął się miotać jeszcze bardziej. - Ufoooolnij - błagał. - Ufoooolnijmnieee. Popatrzyłem na krew kapiącą z palca de Coste'a i żołądek mi się zacisnął, chociaż zapach sprawił, że przeszedł mnie dreszczyk. Szaroręki zaklął tak siarczy­ ście, jak jeszcze w życiu nie słyszałem, wstał z klęczek i wyciągnął piękny srebrny miecz. Obszedł ogień, zdjął worek i zaczął okładać stwora tak, jak jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś kogoś bił. Potwór wrzeszczał, gdy obrywał gło­ wicą, srebro syczało, dotykając jego zniszczonej skóry. Szaroręki zamachiwał się raz za razem, krzyki stwora zamieniły się w skomlenie, a on wciąż go bił. Kości pękały, ciało zamieniało się w miazgę, aż stwór, jak Bóg mi świadkiem, zaczął mazać się jak dziecko. - Przestań ! - krzyknąłem. Szaroręki spojrzał na mnie, w jego oczach płonął ogień. Byłem kurewsko odważny albo kurewsko głupi, sam zdecyduj, ale nawet jeśli to był potwór, to moim zdaniem Szaroręki go torturował. Popatrzyłem na bestię płaczącą n a gałęzi i powiedziałem: - Na miłość boską, dość już oberwał, frere . Gabriel westchnął, opierając łokcie na kolanach. - Boże Wszechmogący, myślałem, że widziałem u mojego ojca furię, ale nie widziałem niczego tak przerażającego jak to, co wypłynęło wtedy na twarz Sza­ rorękiego. - ,, Na miłość boską"? - warknął. Podszedł do mnie i rozpozn ałem ten wyraz oczu. Taki sam miał ojciec, kiedy zamierzał unieść pięści. Próbowałem odepchnąć Szarorękiego, ale, na Boga, jaki on był silny, gdy pociągnął mnie, żebym wstał i przywalił mi na odlew w twarz. Rozkrwawił mi usta, czarne gwiazdy eksplodowały mi pod powiekami. Powlókł mnie w stronę tego stwora na drzewie, trzymając za kark. I jak ogień ugaszony przez wodę płacz urwał się, a trup znowu ożył. Szaleństwo zapłonęło w jego oczach. Głód, jakiego nigdy nie widziałem. Ryknąłem ze strachu, ale Szaroręki przysunął mnie bardziej, a potwór wyciągał ręce do mojej rozkwaszonej wargi. - Współczujesz temu wynaturzeniu? - Frere, błagam, przestań! Szaroręki znowu mnie spoliczkował, mocniej, niż kiedykolwiek uderzył mnie ojciec i wyciągnąłem się jak długi na ziemi. Spojrzałem z zamarzniętego błota na de Coste'a, licząc na pomoc, ale uczeń n awet nie drgnął. Szaroręki stał nade mną z furią i ogniem w oczach. - Pozbądź się współczucia z serca, chłopcze. Rozpal w piersi ogień i wypal je aż do korzenia! Nasz wróg nie zna miłości, skruchy ani więzów braterstwa! Zn a tylko głód! - Wskazał na stwora, który nadal żałośnie domagał się mojej krwi. - Gdyby pozwolić temu plugastwu, to rozerwałoby cię od łon a po podbródek i obżarłoby się jak wieprz przy korycie. A jutrzejszej nocy, a może n astępnej wstałbyś równie pozbawiony duszy jak stwór, który cię zabił! Chciałbyś tylko zaspokoić pragnienie serdecznej krwi głupców, którzy prawią o litości! Jego krzyki niosły się pon ad trzaskiem ognia, grzmotem mojego tętn a. Gdy popatrzyłem na tego żywego trupa, który sięgał do moich zakrwawionych ust, wypełniła mnie ta sama nienawiść jak w dniu, kiedy moja siostra wróciła do domu. - Czym oni są? - usłyszałem własny szept. Wzrok Szarorękiego płonął jak ognisko. - Nazywamy ich nieszczęśnikami, Mały Lwie. - Ale czym oni są? Spojrzał n a mnie i chociaż strasznie chciałem, to nie odwróciłem wzroku. Powrócił wtedy jego spokój. Żal złagodził okrutne rysy jego twarzy. Podał mi dłoń, a ja miałem n a tyle mało rozumu, żeby się jej złapać. Poprowadził mnie do ognia, posadził i zapatrzył się w trzaskające płomienie, podczas gdy de Coste obserwował n as w milczeniu. - Co wiesz o zimnokrwistych, chłopcze? - zapytał w końcu Szaroręki. - Żerują na krwi żywych. Nie starzeją się. Nie mają duszy. - Qui. A jak powstają? - Ci, których zabijają, stają się tacy jak oni. Szaroręki popatrzył wtedy na mnie. - Bogu i Odkupicielowi niech będą dzięki za to, że to nie jest prawda, chłopcze. Gdyby tak było, bylibyśmy straceni. Zapadła cisza, którą przerywał tylko trzask ognia. Czułem ciężar w powietrzu. Przypływ adrenaliny. To były pierwsze prawdziwe odpowiedzi, jakie zaoferował mi Szaroręki po dziewięciu dniach, i teraz, gdy już zaczął mówić, nie chciałem, żeby przestał. - Proszę, frere, powiedz, czym są? Przesunął ręką po szpiczastym podbródku i zapatrzył się w płomienie. Oceniałem go n a jakąś trzydziestkę, ale widząc zmarszczki troski wokół jego oczu i ust, uznałem, że jest starszy. Wciąż się go bałem, bałem się jego pięści, tak jak bałem się pięści ojca, ale zastanawiałem się, co go takim uczyniło. Czy kie­ dyś był takim samym chłopcem jak ja. - Posłuchaj teraz uważnie. Słuchaj dobrze. Zimnokrwiści rzeczywiście przekazują swoją klątwę tym, których zabiją. Jedn ak nie zawsze. Nie mogą wybrać, na kogo ich przypadłość przejdzie. Wydaje się, że nie ma za grosz logiki w tym, które z ich ofiar przechodzą przemianę, a które zwyczajnie pozostają martwe. Bywa, że ofiara wstaje zaledwie kilka uderzeń serca po śmierci. Częściej jednak mijają dni, a nawet tygodnie. W tym czasie trup rozkłada się jak każde ciało. Kiedy wstanie, ofiara zimnokrwistego będzie już zawsze wyglądała tak, jak w chwili przemienienia, cała i piękna. Albo... - Zerknął na wiszącego potwora. Czas mija i jeśli ofiara przechodzi przemianę kilka dni po śmierci, słońce szybko ją wykańcza. Widzisz, mózg gnije w ciele. A nie mając dość rozumu, durne zimnokrwiste zwyczajnie zdychają wraz z pierwszym świtem. Jednakże teraz... - Bezdzień - szepnąłem. - Oui. Słońce nie robi im już krzywdy. Dlatego żyją dalej. Wędrują. Zabijają. I w ciągu tych siedmiu lat, odkąd gwiazda dzienn a nas zawiodła, mnożą się. - Ile ich jest? - zapytałem, oblizując pękniętą wargę. - W zachodnim Talhoście za Bożymi Posłańcami? Tysiące. - Na Siedmioro Męczenników... - Jest gorzej, niż myślisz, Mały Lwie. Najstarsze i najbardziej niebezpieczne potwory, te piękne, które nazywają siebie szlachetnokrwistymi? Kiedyś żyły w tajemnicy. Jednak cztery miesiące temu szlachetnokrwisty pan poprowadził armię nieszczęśników na mury Vellene. Przemaszerował ulicami jak anioł śmierci, blady, posępny, niewrażliwy na wszelkie ostrza. Zabił samego kuzyna Jego Cesarskiej Mości i zajął twierdzę. I n awet teraz wdziera się głębiej na tery­ torium Talhostu i z każdą masakrą, jakiej dopuszcza się jego mroczny pomiot, kolejni Umarli dołączają do jego szeregów. Kilku powróciło jako szlachetnokrwi­ ści, wiecznie młodzi i nieśmiertelni. Większość zaś stała się nieszczęśnikami, ohydnymi i zgniłymi. Jednakże wszyscy zabici podlegają jego woli. Wieść niesie, że jest najstarszym zimnokrwistym, jaki stąpa po ziemi. Nazwa się Fabien Voss. Ogłosił się Wiecznotrwałym Królem. Żołądek mi się zacisnął na samą myśl. Próbowałem wyobrazić sobie legiony zimnokrwistych oblegających ludzkie miasta. Wielowiekowe stworzenia z krwi i kości chodzące za dnia. - A jak... Pokręciłem głową, w gardle mi zaschło. Przypomniałem sobie słodycz krwi lisy spływającą mi po języku. Rozkosz, kiedy zębami przeciąłem gładką skórę jej uda. Moje kły nie były już tak ostre jak wcześniej, ale wciąż je czułem, podobnie jak łaknienie kryjące się pod powierzchnią. Zastanawiałem się, czy wynurzy się znowu. Kiedy się wynurzy. - A jak ja mam się do tego wszystkiego? Szaroręki spojrzał n a mnie z ukosa. Polano trzasnęło w ogniu, fontanna iskier sypnęła w ciemność. - Co wiesz o swoim ojcu, Mały Lwie? - Był żołnierzem. Zwiadowcą w armii Phili. .. - Nie pytam o człowieka, który cię wychował, ale o twojego ojca. I wtedy zrozumiałem. Olśnienie zwaliło się na mnie jak lawina. Wiedziałem, dlaczego pięści ojca spadały tylko n a mnie, nigdy n a moje siostry. Co ojciec miał na myśli, kiedy powiedział, że wychowywał grzech pod swoim dachem. Usta miałem odrętwiałe i spuchnięte. Słowa były za wielkie, żeby je wypowiedzieć. - Mój ojciec... - Był wampirem. To Aaron de Coste się odezwał, patrząc na mnie pon ad płomieniami. - Nie - szepnąłem. - Nie... Moja mama nigdy by... - Miała nadzieję, że nie jesteś jego. Oboje ją mieli. - Szaroręki poklepał mnie po kolanie i coś w rodzaju litości złagodziło jego spojrzenie. - Nie obwiniaj jej, Mały Lwie. Dla oczu, które nie widzą naprawdę, szlachetnokrwiści są piękni. Potężni. Ich umysły potrafią nagiąć nawet najsilniejszą wolę, a ich usta ociekają najsłodszym miodem. Pomyślałem o l isie, bezradnej z powodu namiętności, gdy wypiłem ją prawie na śmierć. Popatrzyłem na trupa zwieszającego się z gałęzi drzewa, a potem na swoje ręce z bezbrzeżnym obrzydzeniem. - Jestem... taki jak oni? - Nie, wieśniaku - odezwał się de Coste. - Jesteś tacy jak my. - Jesteś mieszańcem, chłopcze - wyjaśnił frere. - Nazywamy takich bladokrwistymi. Popatrzyłem po nich obu, zauważyłem, że mają tak samo widmowo bladą skórę jak ja. - Zmiana pojawia się w n as, gdy wkraczamy w wiek męski - powiedział Szaroręki. - I z czasem jest coraz gorzej. Dziedziczymy część przymiotów swoich ojców. Siłę, szybkość, inne łaski, zależnie od tego, do którego rodu należeli. Niestety dziedziczymy także ich łaknienie. Żądzę krwi, która doprowadza ich do mordu, a nas do szaleństwa. Jesteśmy owocem grzechu, chłopcze. Nie miej złudzeń, jesteśmy przeklęci przez Boga. A jedyny sposób, w jaki możemy odzy­ skać jego wieczną łaskę i zdobyć miejsce w niebie dla naszych potępionych dusz, to walczyć i umrzeć za jego Święty Kościół. - To ten ... Srebrny Zakon, o którym mówiłeś? - Ordo Argent. - Szaroręki skinął głową. - Jesteśmy srebrnym ogniem płonącym między ludzkością a ciemnością. Tropimy i zabijamy potwory, które inaczej pożarłyby świat ludzi. Faerie i Upadłych. Tancerzy zmierzchu i czarnoksiężników. Wskrzeszeńców i nieszczęśników. I owszem, szlachetnokrwistych także. Kie­ dyś wampiry żyły w cieniu. Teraz jednak szlachetnokrwiści nie boją się słońca. A armia Wiecznotrwałego Króla rośnie każdej nocy. Dlatego my, synowie ich grzechu, musimy płacić słoną cenę. Przeciwstawimy im się albo wszystko upadnie. - Czyli... mamy walczyć z tym Wiecznotrwałym Królem i jego armią? - Z armiami walczą armie, ale cesarzowa Isabella przekonała cesarza Alexandre'a, że oprócz młota potrzebuje też brzytwy. Ordo Argent jest tą brzytwą. Jesteśmy bractwem o uświęconej tradycji, ale nigdy dotąd nie działaliśmy pod cesarskim patron atem. Generałowie cesarza będą powoływać ludzi pod broń i dowodzić oblężeniami. My zaś uderzymy w głowę węża. Będziemy zabijać pasterzy i patrzeć, jak ich owce się rozbiegają. - Zabójcy - mruknąłem. - Nie, chłopcze. Myśliwi. Myśliwi z bożego upoważnienia. Polujący na najbardziej niebezpieczną zwierzynę. - Szaroręki spojrzał na ogień i jego oczy znowu zapłonęły. - Jesteśmy nadzieją dla tych, którzy j ą stracili. Ogniem pośród nocy. Będziemy kroczyć w ciemności jak oni, a wrogowie poznają nasze imiona i będą rozpaczać. Dopóki płoną, będziemy ogniem. Dopóki krwawią, będziemy ostrzem. Dopóki są grzechem, będziemy świętymi. Szaroręki i de Coste ostatnią kwestię wypowiedzieli razem, jednym głosem: - I jesteśmy srebrem. Frere Szaroręki spojrzał w moje zdumione oczy. Jego wzrok był jak pięść zaciskająca się na moim sercu. Wstał i wrócił do modlitw. Milczał, jakby nie ode­ zwał się wcześniej ani słowem. A przecież przemówił. Jego słowa wypełniły mi umysł. Bałem się jak nigdy dotąd. Przeraziła mnie prawda o moim pochodzeniu. Właśnie się dowiedziałem, że całe moje zafajdane życie było jednym wielkim kłamstwem. Mój ojciec nie był moim ojcem. Zamiast tego byłem dzieckiem potwornego grzechu, który teraz rósł we mnie jak rak. A chociaż Aaron i Szaroręki byli synami tej samej ciemności, to stanęli dumnie w obronie cesarza, Kościoła i samego Wszechmogącego. Bracia ze Srebrnego Zakonu San Michon. Matka zawsze mówiła o lwie w mojej krwi, ale po raz pierwszy w życiu poczułem, że ten lew się we mnie budzi. Moja siostra zginęła z rąk zimnokrwistych. I chociaż nie mogłem jej wtedy uratować, to mogłem ją pomścić i może odkupić przy okazji własną potępioną duszę. Wprawdzie n arodziłem się z najmrocz­ niejszego grzechu, ale ta droga wyglądała n a zbawienie. Patrząc w płomienie, przysiągłem, że jeśli dołączę do tych mężczyzn, to zostanę najlepszym z nich. Najzacieklejszym. Najwierniejszym. Nie osłabnę, nie zawiodę, nie spocznę, dopóki wszystkie te potwory co do jednego nie zostaną odesłane z powrotem z krzykiem do piekła, które je zrodziło, by tam pozdrowić ode mnie moją siostrę. - Gabriel westchnął i pokręcił głową. - Nie miałem, kurwa, pojęcia, w co się pakuję. VI OPACTWO W NIEBIE - Dotarliśmy do spowitego w śnieżno-szarej mgle San Michon w ostatnie findi miesiąca. Frere Szaroręki prowadził. Aaron de Coste jechał drugi, a ja siedziałem za nim w siodle. Kiedy wjechałem w cień opactwa, nie wiedziałem, co właściwie powinienem czuć. Strach z powodu grzechu we mnie. Smutek z powodu wszystkiego, co zostawiłem za sobą w Lorson. Jednakże, prawdę mówiąc, przede wszystkim patrzyłem na wznoszące się n ade mną urwiska z n abożnym podzi­ wem. Zwyczajnie opadła mi szczęka. San Michon wyglądało jak zrodzone z baśni. Wybudowane w dolinie rzeki Mere opactwo posadowiono między graniami z czarnej skały. Siedem potężnych filarów z pokrytego porostami kamienia wznosiło się jak włócznie z dna doliny, jakby zostawiły je tam olbrzymy z Epoki Legend. Rzeka płynęła między tymi granitowymi kolumnami, które wyrzeźbiła jak ciemnoszafirowy wąż. Na tych potężnych cokołach czekało n a mnie opactwo San Michon. Szaroręki skinął głową, na co Aaron zdjął oprawny w srebro róg i zagrał przeciągłą nutę. Odpowiedziały mu dzwony z góry i moje trzewia zacisnęły się, kiedy po porośniętym grzybami łupku ruszyliśmy w stronę centralnego filaru. U jego podnóża znajdowało się wydrążone wejście osłonięte żelazną kratą, której pręty tworzyły siedmiogwiazdę. Poczułem bijącą ze środka woń koni i zdałem sobie sprawę, że srebroświęci wybudowali w środku stajnię. Obok bramy spuszczono szeroką drewnianą platformę na ciężkich żelaznych łańcuchach. Oddawszy konie dwóm młodym stajennym, mistrz Szaroręki prze­ rzucił sobie pojmanego nieszczęśnika przez ramię i wszedł z Aaronem na platformę. Wszedłem za nimi. Platforma zachybotała się złowieszczo, kiedy wznieśli­ śmy się na sto, a potem dwieście stóp n ad dno doliny. Z tak wysoka widziałem szczyty Bożych Posłańców n a północnym zachodzie, potężny grzbiet z ośnieżo­ nego granitu, który oddzielał Nordlund od Talhostu. Łucznik krążył n ad nami, gdy się wznosiliśmy, a ja trzymałem się poręczy tak mocno, że zbielały mi dłonie. Nigdy nie wspiąłem się równie wysoko. Zamiast patrzeć w dół, zwróciłem oczy w górę, ku miejscu, o którym myślałem, że może istnieć tylko w bajkach dla dzieci. Ku opactwu w niebie. - Masz lęk wysokości, wieśniaku? - zaszydził Aaron. Zerknąłem n a blondyna, jeszcze mocniej zaciskając palce. - Daruj sobie, de Coste. - Czepiasz się tej poręczy jak cycka matki. - Tak naprawdę to wyobrażam sobie cycki twojej matki. Chociaż podobno ty wolisz cycki swojej siostry? Szaroręki warknął na nas obu, żebyśmy ucichli. De Coste trzymał język za zębami, piorunując mnie wzrokiem przez resztę jazdy. Ja jednak nie byłem w sta­ nie się tym przejąć, nie tak naprawdę. Po trzech tygodniach traktowania mnie jak coś, co Aaron znalazł rozsmarowane na swoim bucie, towarzystwo tego szla­ chetnie urodzonego kutasa było mi równie miłe jak wszy łonowe. Nasza platforma zatrzymała się ze skrzypieniem. Na lewo od n as szczerzący szeroko zęby jegomość ubrany w czarne skóry obsługiwał wciągarkę. Miał długie, przetłuszczone włosy; zauważyłem brak srebra na jego rękach. - Jasnego świtu, stróżu Loganie. - Szaroręki skinął do niego głową. Chudzielec ukłonił się i odpowiedział z silnym osswayskim akcentem: - Bożego dnia, dobry frere. Zerknąłem w dół i uznałem, że wznieśliśmy się prawie pięćset stóp nad dolinę rzeki. Mistrz Szaroręki tylko piorunował mnie wzrokiem, aż z trudem oderwałem palce od poręczy. - Nie bój się, Mały Lwie. - Nie boję się, póki nie patrzę w dół - odpowiedziałem, siląc się n a uśmiech. - Zamiast tego patrz przed siebie. Odgarnąłem z oczu rozwiane wiatrem włosy i westchnąłem. - Co za widok... Przed nami wznosiła się katedra - pierwsza, jaką w życiu widziałem. Nasza malutka kapliczka w Lorson wydawała się pałacem dla moich młodych oczu, ale to... to był prawdziwy dom Boga. Ogromna kolista pięść z czarnego granitu z iglicami, które wykrwawiały niebo. Na dziedzińcu stała fontanna z jasnego kamie­ nia ozdobiona kręgiem aniołów. Chiara, ślepy Anioł Miłosierdzia. Raphael, Anioł Mądrości. San ael, Anioł Krwi i jego brat bliźniak, mój imiennik, Gabriel, Anioł Ognia. Kamieniarka katedry rozpadała się, niektóre okna zabito deskami, ale mimo to nigdy nie widziałem niczego równie wspaniałego. Robotnicy obleźli ją jak kleszcze obaloną kłodę, gargulce na okapach szczerzyły paszcze w uśmiechach. Ogromne dwuskrzydłowe drzwi wstawiono we wschodnią i zachodnią fasadę, nad drzwiami jutrzenki znajdował się wspaniały witraż. Miał kształt siedmiogwiazdy, której każde ramię ukazywało historię jednego z Siedmiorga Męczenników: San Antoine, przed którym rozstępuje się Wieczno­ morze, San Cleyland strzegący bram do piekła, San Guillaume palący niewiernych n a stosach i oczywiście San Michon o włosach jak len i zaciekłych oczach, ze srebrnym kielichem w rękach, wpatrująca się prosto w moją duszę. Na szczycie wschodnich schodów czekał n a n as mężczyzn a w szynelu srebroświętego. Był z pochodzenia S0dhaemczykiem, miał skórę ciemną jak wypolero­ wany mahoń, a bladozielone oczy obwiedzione czernidłem. Był starszy od Szarorękiego, czarne włosy nosił zaplecione w długie, wijące się warkocze. Strasz­ liwa pozioma blizna wcinała mu się głęboko w oba policzki, wykrzywiając usta w permanentnym, pozbawionym wesołości uśmieszku. Na dłoniach miał piękne srebrne tatuaże. Był barczysty jak mój ojciec, ale promieniował powagą, jakiej mój ojciec i jego pięści nigdy nie miały. Oto, pomyślałem sobie, prawdziwy przywódca. Szaroręki ukłonił się przed nim tak samo jak de Coste. - Witajcie w domu, bracia. Brakowało nam was podczas mszy. - Potężny mężczyzna zwrócił się do mnie, a jego głos był głęboki jak pieśń wiolonczeli: - I witam ciebie, młody bladokrwisty. Nazywam się Khalid, jestem opatem Ordo Argent. Wiem, że przebyłeś długą drogę, żeby tu dotrzeć. To nowe życie może nie być tym, co sobie wyobrażałeś dla siebie, teraz jednak to właśnie jest twoje życie. Nosisz błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, zostałeś powołany przez Boga Wszechmogącego do świętego zadania. Nie możesz się wzdragać. Nie możesz upaść, bowiem wtedy ulegną także wszyscy ci, których znamy i kochamy. Pokłoniłem się przed nim. Nie wiedziałem, co mogę innego zrobić. - Opacie - powiedziałem. - Dopóki nie złożysz przysięgi jako pełnokrwisty frere Zakonu, będziesz słuchać wskazówek swojego mistrza. Nowicjuszom nie wolno opuszczać koszar po wieczornych dzwon ach i nie wolno im chodzić do działu zakazanego Wielkiej Biblioteki. Dzisiaj wieczorem odbędą się nieszpory i po raz pierwszy zakosztujesz srebra. Od jutra zacznie się twoje szkolenie. - Khalid zerknął na Szarorękiego. - Mogę prosić na słówko, frere? - Na Krew, opacie. De Coste, pokaż Małemu Lwu opactwo. - Na Krew, mistrzu. - Aaron zerknął na mnie i warknął: - Za mną. Zostawiliśmy Szarorękiego i Khalida, żeby porozmawiali. De Coste poprowadził mnie jednym z szerokich, kamiennych chodników. Zdałem sobie sprawę, że wszystkie siedem filarów musiało się kiedyś w naturalny sposób łączyć, ale ręce czasu zniszczyły większość tych mostów, więc zastąpiono je długimi przęsłami ze sznurów i drewna. Zamiast zerkać w przyprawiającą o zawrót głowy przepaść, patrzyłem na horyzont, na piękne starodawne budynki, które nas otaczały, i na mężczyzn na murach. - Do czego są te wszystkie żurawie? I robotnicy? - Masz zwracać się do mnie „nowicjuszu", wieśniaku - odpowiedział de Coste, n awet na mnie nie patrząc. - Pod nieobecność frere Szarorękiego jestem najwyższy rangą w tym towarzystwie. Zagryzłem język. Naprawdę miałem serdecznie wyżej uszu gadaniny Aarona, ale rzeczywiście przewyższał mnie rangą. - A odpowiadając na twoje pytanie: Srebrny Zakon dopiero niedawno znalazł się pod patron atem cesarza Alexandre'a. Opactwo stało tu od wieków i przez długie lata pozwalano budynkom niszczeć. Nie zawsze cieszyliśmy się takimi łaskami jak teraz. Przeżuwałem tę informację przez chwilę, patrząc oczami wieśniaka na otaczające n as budynki. Wzniesiono je z ciemnego kamienia, były ponure i dostojne, wieńczyły niebosiężne słupy n ad doliną Mere niczym korony starożytnych królów. Nie byłem pewny, co spodziewałem się znaleźć w tym świętym zakonie pogromców potworów, ale nawet podupadające i walące się San Michon było najcudowniejszym miejscem, w jakim zn alazłem się w swoim życiu. Aaron wskazał budynek za nami. - Katedra to serce San Michon. Bracia spotykają się na mszy dwa razy dziennie, o zmierzchu i o świcie. Jeśli przegapisz mszę, to wkrótce potem odkryjesz, że straciłeś też jądra. - Machnął ręką n a północny zachód, gdzie stał budynek we względnie przyzwoitym stanie. Miał mnóstwo okien. - To koszary, tam śpimy. Na parterze jest refektarz, podobnie jak wygódki i łaźnia. Srebroświęci większość życia spędzają na polowaniu, więc radzę korzystać z łaźni, póki masz okazję. Chociaż wątpię, żeby tak nisko urodzony robak jak ty rozpoznał kawałek mydła, nawet gdybyś oberwał nim w zęby. Przewróciłem oczami, a de Coste wskazał budowlę znajdującą się na południowym krańcu opactwa - okrągłą, z czerwonymi jak krew sztandarami wyhaho­ wanymi w siedmiogwiazdę łopoczącymi na ścianach. - Puklerz. Podczas pobytu w San Michon większość czasu będziesz spędzał właśnie tam n a treningu. W gwieździe będziesz uczył się szermierki. Walki wręcz. Strzelania. Puklerz to kuźnia, gdzie wykuwa się srebroświętych. Zacisnąłem wtedy zęby i myśląc o siostrze, skinąłem głową. - Jestem gotowy. Aaron prychnął. - Jeśli wytrzymasz tam więcej niż dwa tygodnie, osobiście wyślę list do Najwyższego Pontyfika, ogłaszając, że to cud. - Skinął głową na kolejny budynek, okrągły i pozbawiony dachu. - Na północy stoi spichlerz. Królestwo dobrego frere Albera. Tam trzymamy zapasy jedzenia, mamy kurniki i szklarnię, gdzie hodujemy zioła. Na północnym wschodzie znajduje się klasztor, gdzie śpią siostry. - Siostry? Aaron westchnął, jakbym jakimś cudem miał już o tym wiedzieć. - Srebrne Zgromadzenie San Michon. Zanim nasz zakon zdobył patronat dobrej cesarzowej Isabelli, to dzięki nim całe nasze opactwo utrzymywało się przy życiu. Zobaczyłem drobne postaci w długich, czarnych habitach wychodzące z wielkiego, gotyckiego budynku. Ich szaty powiewały n a wietrze, koronkowe welony uderzały w twarze. - Są bladokrwiste jak my? - Nie ma bladokrwistych kobiet. Wszechmogący uznał za stosowne oszczędzić tego przekleństwa swoim córkom. Siostry to pobożne kobiety oddane Jednej Wierze, oblubienice Wszechmogącego. - Nie spodziewałem się zakonnic w zakonie wojowników. - Hmm. - De Coste rzucił mi spojrzenie z ukosa. - A spędziłeś dużo czasu pośród wojowników-mnichów, Mały Kocie? Zamrugałem wtedy zaskoczony. - Ehm... - Wielka Biblioteka. - De Coste skinął głową na szósty filar i stojący na nim piękny gmach z witrażowymi okn ami i wysokimi szczytami. - Jeden z najwspanialszych zbiorów tradycji i wiedzy w całym cesarstwie. Znajduje się tam też dział zakazany i jeśli archiwista Adamo przyłapie cię na choćby patrzeniu w jego kierunku, obedrze cię ze skóry i wykorzysta ją do obłożenia ksiąg. Normalnie poleciłbym ci przejrzenie zawartości ogólnodostępnych regałów, ale wątpię, czy potrafisz czytać. - Potrafię, spokojna głowa - żachnąłem się. - Matka mnie n auczyła. - W takim razie przyślę ci list, kiedy zacznie mnie to interesować. - Aaron ponownie wskazał bibliotekę. - Zbiory zn ajdują się na parterze, a Srebrne Siostry pracują na piętrze w introligatorni. Razem z Braćmi Paleniska tworzą najpiękniejsze woluminy w całym cesarstwie. - Uniósł rękę, żeby przerwać mi, zanim zdążyłem zadać pytanie. - W Ordo Argent są dwie kasty. Bracia Polowania to bladokrwiści tacy jak ja i Szaroręki, mężczyźni, którzy brudzą sobie ręce, polując na grasujące w ciemności wyn aturzenia. Bracia Paleniska to prości pobożni ludzie, którzy dbają o bibliotekę, wykuwają nam broń i... inne n arzędzia. A skoro o tym mowa... De Coste wskazał rozległy budynek przed nami, który miał niewiele okien, za to dużo kominów. Ze wszystkich buchał czarny dym, z wyjątkiem jednego, z którego ciągnęła się cieniutka smużka czerwonych oparów. - Zbrojownia. - Wyprostował się i wygładził gęste blond włosy. - Chodź za mną. Będziesz chciał to zobaczyć. - Czekaj, a to co jest? Wskazałem kamienne przęsło wychodzące z filaru katedry. Wyglądało jak fragment mostu, ale donikąd nie prowadziło i kończyło się balkonem bez poręczy, z którego jedyna droga prowadziła prosto w dół, do rzeki Mere. Na krawędzi umocowano wielkie koło rydwanu zamknięte w kamiennej oprawie: na takim samym kole obdarto ze skóry Odkupiciela i takie samo teraz zdobiło szyję każdego kapłan a i siostry zakonnej w całym cesarstwie. - To jest Most Do Nieba - odparł Aaron. - Do czego służy? Młody paniczyk zacisnął zęby. - Niedługo się dowiesz. Odwrócił się na srebrnych obcasach i pomaszerował do zbrojowni. Pchnął wielkie dwuskrzydłowe drzwi z wykutym wzorem siedmiogwiazdy i wprowadził mnie do rozległego holu wejściowego. A tam aż sapnąłem ze zdumienia. Cała przestrzeń była oświetlona miriadami kul podwieszonych pod sufitem. Nie wiem jakim cudem, ale każda jarzyła się jak płonąca świeca. Jakby dawno zaginione gwiazdy z mojego dzieciństwa powróciły na niebo, zalewając salę miodowym światłem. Rozejrzałem się i zobaczyłem ciepły blask kładący się na zatrzęsieniu broni ustawionej na długich stojakach pod ścianami. Widziałem takie same miecze jak te, które nosili Szaroręki i de Coste, stal inkrustowaną srebrną siateczką żyłek. Miecze jednoręczne, półtoraki, topory, młoty bojowe. Widziałem tam także dziwniejszą broń, o jakiej słyszałem tylko szepty. Pistolety z zamkiem kołowym i karabiny, rewolwery wiązkowe wykonane z pięknego metalu i grawerowane pismem świętym. JAM J EST M I ECZ, KTÓRY POWALA G RZESZNIKÓW. JAM J EST RĘKA, KTÓRA PODŹWIGA WIERNYCH. JAM J EST WAGA, KTÓRA WAŻY J ED NYCH I DRUGICH U KRESU. OTO SŁOWO PAŃSKI E. Już i bez tego zakochałem się w opactwie, ale teraz całkiem straciłem głowę. Nie zapominaj, że wychowałem się jako syn kowala i żołnierza zarazem. Rze­ telnie trenowałem walkę ostrzem i znałem też sztukę wytwarzania tak pięknej broni. Kowale, którzy pracowali w tej zbrojowni, byli geniuszami... - Poczekaj tutaj - rozkazał mi de Coste. - I niczego nie dotykaj. Wyszedł innymi drzwiami, a ja usłyszałem za nimi znajomą muzykę młotów i kowadeł. Widziałem postaci w skórzanych fartuchach, muskularne ręce lśniące w świetle ognia w paleniskach. Na ten widok ogarnęła mnie tęsknota za domem. Tęskniłem za Celene. Oui, za matką także, a nawet za ojcem. Chyba powinie­ nem przestać go tak nazywać w myślach, ale, na Siedmioro Męczenników, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Przez całe życie myślałem, że Raphael Castia to mój ojciec. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że jestem synem prawdziwego potwora. Kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się za Aaronem, podszedłem do mieczy, podziwiając ich urodę. Każdą głowicę zdobiła siedmiogwiazda, jelec stanowił jakąś wariację Odkupiciela na kole albo aniołów w locie. Za to srebrne wzory na klingach przypomin ały słoje szlachetnego drewn a, każdy subtelnie różny od sąsied­ niego. Wyciągnąłem rękę do najbliższego miecza i przesunąłem grzbietem dłoni wzdłuż ostrza. W nagrodę poczułem lekkie pieczenie i zobaczyłem cieniutką czerwoną linię n a skórze. Ostry jak brzytwa, pomyślałem. - Masz doskon ały gust - rozległ się za mną niski głos. Odwróciłem się zaskoczony i zobaczyłem młodego S0dhaemczyka, który mi się przyglądał. Wszedł do holu drugimi drzwiami i był gibki jak kot, a cichy jak myszka. Miał nieco ponad dwadzieścia lat i hebanową skórę typową dla swoich rodaków. Nie dostrzegłem żadnych tatuaży na skórze, ale przypalone włosy na przedramionach i skórzany fartuch podpowiedziały mi, że to kowal w każdym calu. Był wysoki, powalająco przystojny i nosił włosy splecione w krótkie warko­ czyki. Przeszedł przez salę i wyjął miecz z mojej ręki. - Kto ci powiedział, żeby sprawdzać ostrze w taki sposób? - zapytał, spoglądając n a rozcięcie n a mojej dłoni. - Siła szermierza kryje się w jego ręce, ale finezja kryje się w palcach. Nie można ich narażać, sprawdzając ostrze. Tata tak mi powiedział. - Zaraz ugryzłem się w język i zacisnąłem zęby. - To zn aczy ... mężczyzna, którego brałem za ojca ... Kowal skinął głową, patrząc na mnie ze zrozumieniem. - Jak się nazywasz, chłopcze? - Gabriel de León, mój panie. Młody mężczyzna zaśmiał się wtedy i był to głęboki, dźwięczny odgłos, który poczułem aż w piersi. - Żaden ze mnie pan. Chociaż jestem oddanym sługą Pana. Baptiste Sa-Ismael, Brat Paleniska i czarnoręki Srebrnego Zakonu. Do usług. - Czarnoręki? Baptiste się uśmiechnął. - Tak mawia mistrz kuźni, Argyle. Mówi się, że człowiek, który lubi majsterkować, to złota rączka. Zatem my, którzy kochamy kowadło, ogień i stal ...? - Wzruszył ramionami. Przeciął powietrze mieczem i uśmiechnął się do niego czule. - Masz dobre oko. To jeden z moich ulubionych. - Sam je wykułeś? - Niektóre. Moi bracia wykuli pozostałe. Każde ostrze w tej sali zostało stworzone dla rekrutów takich jak ty. W każdej klindze jest okruch serca jego twórcy. Wykuta, zahartowana i ucałowana na pożegnanie srebrostal czeka tu na rękę swojego pana. - Srebrostal - powtórzyłem, rozkoszując się brzmieniem tego słowa na ustach. - Jak się ją wykuwa? Baptiste uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Wszyscy mamy sekrety w tych murach, Gabrielu de León. A ten należy do Braci Paleniska. - Ja nie mam żadnych sekretów. - Zatem za mało się starasz. - Baptiste się zaśmiał. W pierwszej chwili podejrzewałem, że kpi sobie ze mnie, ale w jego oczach płonęła serdeczność, która n atychmiast zdobyła moją sympatię. Skrzyżował ręce i obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów. - De León, powiadasz? Przedziwne ... Odwrócił się do broni za nami i przeszedł wzdłuż stojaka. Niemal z n abożeństwem zdjął ze ściany miecz. Wrócił i złożył go w moich dłoniach. - Wykułem to cacko raptem w zeszłym miesiącu. Nie wiedziałem dla kogo. Aż do tej chwili. Popatrzyłem z niedowierzaniem. - Naprawdę... ? W moich drżących dłoniach leżał najpiękniejszy miecz, jaki kiedykolwiek widziałem. Eloise, Anioł Zemsty, został wykuty na rękojeści; jej skrzydła spływały jak srebrne wstęgi. Jasne zawijasy srebra burzyły się wzdłuż ciemniejszej stali ostrza. Widziałem piękne litery słów z Testamentów wykute wzdłuż klingi: POZNAJCIE M E IMIĘ, G RZ ESZNICY, BOWI EM PRZYSZEDŁEM POMIĘDZY WAS JAKO LEW POMI ĘDZY JAGNIĘTA. Spojrzałem w ciemne oczy Baptiste'a i zobaczyłem, że się uśmiecha. - Może mi się śniłeś, Gabrielu de León. Myślę, że może twoje nadejście było zrządzone. - Mój Boże - powiedziałem, nie posiadając się ze zdumienia. - Czy ... ma imię? - Miecze to tylko n arzędzia. Nawet te wykute ze srebrostali. Wojownik, który nadaje imię swojej broni, w rzeczywistości marzy o tym, żeby to jego imię było w przyszłości sławne. - Baptiste rozejrzał się, jego oczy zabłysły, gdy pochylił się i szepnął: - Ja swój młot nazwałem Promieniem Słońca. Pokręciłem głową, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Żaden syn kowala nie mógł nawet marzyć o posiadaniu broni tak pięknej roboty jak ta. - Nie ... nie wiem, jak ci dziękować. Baptiste spoważniał. Zapatrzył się w dal. - Zabij nim jakiegoś potwora - odpowiedział. - Tu jesteś... Odwróciłem się i zobaczyłem Aaron a de Coste przy drzwiach. Ponury nastrój, który ogarnął Baptiste'a, zniknął, jakby nigdy się nie pojawił. Kowal przeszedł przez salę z otwartymi ramionami. - Wciąż żyjesz, łajdaku! Aaron uśmiechnął się szeroko i serdecznie objął starszego chłopaka. To był pierwszy szczery uśmiech, jaki widziałem na jego twarzy. - Dobrze cię widzieć, bracie. - No pewnie, że tak! W końcu ja to j a ! - Baptiste wypuścił Aaron a z objęć, marszcząc nos. - Słodka Matko- Dziewico, cuchniesz koniem. Zdaje mi się, że czas na kąpiel. - Taki mam zamiar. Kiedy tylko zakwateruję tego brudnego wieśniaka. Ty. - Aaron warknął. - Mały Kocie. Bierz, kurna, swoje rzeczy. Przyniósł czarne skórzane spodnie, gruby szynel, solidne buty ze srebrnymi obcasami, takie same jak jego własne. Bezceremonialnie rzucił to wszystko na podłogę. Mnie jednak nie interesowały nowe buty czy spodnie. Zamiast tego uniosłem nowy wspaniały miecz, sprawdzając jego wyważenie. Srebrostal jarzyła się w przyćmionym świetle. Miałem wrażenie, że anioł na jelcu uśmiecha się do mnie. Niepewność, jaką czułem, wchodząc do opactwa, rozpłynęła się nieco, a myśl o domu odrobinę mniej bolała. Wiedziałem, że muszę się wiele nauczyć. Wiedziałem, że w takim miejscu jak to muszę n ajpierw nauczyć się chodzić, zanim pobiegnę. Jednakże prawda była taka, że mimo grzechu, z którego się n arodziłem, mimo potwora, który we mnie żył, nadal czułem przy sobie Boga. Miecz tego dowodził. Jakby kowale San Michon wiedzieli o moim nadejściu. Jakby było pisane mi tam trafić. Spojrzałem na piękny napis n a moim nowym mieczu i bezgłośnie powtórzyłem słowa: przyszedłem pomiędzy was jako lew pomiędzy jagnięta. - Lwi Pazur - szepnąłem. - Lwi Pazur - powtórzył Baptiste, gładząc się po podbródku. - To mi się podoba. Wręczył mi pas, pochwę i ostry sztylet ze srebrostali, z Aniołem Zemsty, który rozkładał swoje piękne skrzydła n a jelcu - do kompletu z ofiarowanym mi mieczem. Patrząc n a trzymany w ręce miecz, przysiągłem, że okażę się go godny. Że n aprawdę zabiję nim jakiegoś potwora, że nie będę po prostu chodził. Nie będę tylko biegał. O nie. W tym miejscu będę, kurwa, latał. VII JAK ZŁAMANE SERCE Było późne popołudnie tego pierwszego dnia, kiedy ją poznałem. Zmyłem brud podróży w łaźni, przebrałem się w nowe rzeczy: czarne skórzane spodnie i koszulę, wysokie do kolan ciężkie buty ze srebrnymi obcasami. Podeszwy miały wypukły wzór siedmiogwiazdy i zdałem sobie sprawę, że będę zostawiał ślad Męczenników wszędzie, gdzie pójdę. Zrzucając stare ubrania, w pewnym sensie porzuciłem też to, kim byłem. Nie miałem jeszcze pojęcia, kim się stanę. Kiedy jednak wróciłem do koszar, zastałem czekającego tam opata Khalida. Uśmiech w jego oczach odpowiadał widmu uśmiechu, jakie nawiedzało jego pobliźnioną twarz. - Chodź ze mną, Mały Lwie. Mam dla ciebie prezent. Poszedłem za opatem do wartowni, zdumiewając się rozmiarami tego mężczyzny. Był jak chodząca góra, a długie warkocze opadały mu na plecy jak nie­ okiełzn ane węże. Platforma kołysała się n a chłodnym wietrze. Kiedy zjeżdżaliśmy, zerkałem na niego z ukosa, powracając wzrokiem na poziome blizny rozci­ nające mu policzki. - Zastanawiasz się, jak się ich dorobiłem - powiedział, nie odrywając oczu od doliny w dole. - Wybacz, opacie - odparłem, spuszczając wzrok. - Ale frere Szaroręki. .. powiedział, że nasze ciało, bladokrwistych, inaczej się goi niż ciała zwykłych ludzi. Tej nocy, kiedy zabrał mnie z mojej wioski, zostałem tak głęboko raniony w plecy, że ostrze dotknęło kości. A teraz prawie nie mam śladu. - Rany będą się na tobie goić jeszcze szybciej, w miarę jak będziesz dorastał, a twoja krew zgęstnieje. Mamy jednak te same słabości, co nasi przeklęci ojcowie: n a przykład srebro głęboko nas rani, a ogień zostawia ślady. Zastanawiasz się, co nazn aczyło mnie takimi bliznami? Skinąłem głową, n apotykając spojrzenie jego zielonych, uczernionych oczu. - Ciemność jest pełn a okropności, de León. I chociaż w ostatnich czasach najbardziej nas niepokoją zimnokrwiści, to bracia Srebrnego Zakonu zawsze polo­ wali na wszelkie zło i sami przez to stawali się zwierzyną. - Przesunął palcem po bliznach. - Te podarowały mi szpony tancerki zmierzchu, przeklętego potwora, który przyjmuje kształt zwierzęcia i człowieka. Wysłałem ją tam, gdzie było jej miejsce, prosto do piekła. - Uśmiech na jego pobliźnionej twarzy stał się odrobinę szerszy. - Ale nie chciała odejść bez całusa na pożegnanie. Dotarliśmy na dół i z cichym śmiechem Khalid poklepał mnie po ramieniu i poprowadził naprzód. Setka pytań kłębiła mi się za zębami. Stajnię wykuto w sercu katedralnego filaru, jej strop wspierał się na kolumn ach z ciemnej skały. W środku śmierdziało tak, jak zwykle śmierdzi w stajni: końmi, słomą i łajnem. Jednakże odkąd napiłem się krwi l isy, mógłbym przysiąc, że moje zmysły się wyostrzyły i pod zwyczajnym smrodem wyczułem powiew śmierci. Rozkładu. Blisko wejścia dwóch chłopców - ciemnoskórych SOdhaemczyków, tak jak Khalid - siodłało kudłatą kasztankę. Pierwszy był mniej więcej w moim wieku, a drugi może z rok młodszy. Obaj byli muskularni, ubrani w samodział, nosili krótko przycięte ciemne, kręcone włosy. Widząc podobne piwne oczy i kształt podbródków, domyśliłem się, że są spokrewnieni. - Jasnego świtu, Kasparze. Kavehu. - Opat skinął głową najpierw do starszego chłopca, potem do młodszego. - To Gabriel de León, nowy rekrut w Zakonie. - Jasnego świtu, Gabrielu - powiedział Kaspar, ściskając mi dłoń. - Bożego dnia, Kasparze - odpowiedziałem i spojrzałem na jego brata. - Kavehu? - Wybacz - powiedział Kaspar. - Brat urodził się bez języka. Nie mówi. Młodszy chłopak spojrzał na mnie, jakby rzucał mi wyzwanie. Domyślałem się powodów tego zachowania. W bardziej przesądnych częściach cesarstwa taka przypadłość mogła zostać uznan a za efekt czarnoksięstwa; takie dziecko spalono by razem z matką. Mama n auczyła mnie jednak, że takie myślenie to głu­ pota, bo rodzi się ze strachu. Powiedziała, że Wszechmogący kocha wszystkie swoje dzieci i że powinienem starać się postępować tak samo. Dlatego podałem Kavehowi rękę. - Cóż ... i tak marny ze mnie rozmówca. Jasnego świtu, Kavehu. Grymas chłopaka złagodniał i kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie, na jego usta wypłynął uśmiech. Opat mruknął z aprobatą i zawołał przez stajnię ciepłym bary­ tonem: - I tobie życzę jasnego świtu, przeoryszo Charlotte! I wam, nowicjuszki! Spojrzałem w tym samym kierunku co on i zobaczyłem pół tuzin a postaci wokół stosu worków z obrokiem. Siostry z klasztoru na górze, zdałem sobie sprawę. Wszystkie były odziane w gołębic-białe szaty i kornety nowicjuszek - z wyjątkiem surowej kobiety w czarnym habicie, która stała, podczas gdy reszta siedziała. Była starsza i bardzo szczupła, wręcz wychudzona. Cztery długie blizny biegły przez jej twarz, jakby zaatakowało ją jakieś dzikie zwierzę. - Bożego dnia, opacie. - Zerknęła na podopieczne. - Przekażcie błogosławieństwo, dziewczęta. - Bożego dnia, opacie Khalidzie - powiedziały śpiewnym chórem dziewczęta. - To Gabriel de León - powiedział Khalid. - Nowy syn Ordo Argent. Stałem z pochyloną z szacunku głową, ale zerkałem na siostry spod rzęs. Wszystkie były młode. Siedziały na workach obroku, z blokami papieru i kawał­ kami węgla w dłoniach. Zrozumiałem, że rysowały konie. Zauważyłem pośród nich nowicjuszkę tak drobną, że wyglądała jak dziecko. Miała wielkie zielone oczy i piegowatą cerę. A na samym przedzie siedziała - niczym anioł, który spadł na ziemię - jedna z n ajpiękniejszych dziewczyn, jakie w życiu widziałem. Jean-Franc;;ois przewrócił oczami i odchylił się na krześle. Gabriel podniósł wzrok i się skrzywił. - Jakiś problem? - Słowem się nie odezwałem, srebroświęty. - Właśnie usłyszałem wyraźny jęk, zimnokrwisty. - To tylko wiatr. Zapewniam. - Pierdol się - warknął Gabriel. - Ona naprawdę była piękna. Może to nie był ten rodzaj urody, jaki zobaczysz na portrecie w galerii albo u dziewczyny wiszącej u ramienia jakiegoś bogatego łajdaka. Nie była pięknością spowitą w jedwabie ani ukrytą w złotym alkierzu. Jedn ak nadal pamiętam, jak wyglądała tamtego popołudnia. Minęło tyle lat, a ja mam wrażenie, że to wydarzyło się wczoraj. Znieruchomiał. Wyglądał teraz jak lustrzane odbicie wampira naprzeciwko. Nawet potwór wyczuwał ciężar, jaki zawisł w powietrzu pomiędzy nimi, i siedział cierpliwie, aż srebroświęty znowu zaczął mówić: - Była starsza ode mnie. Miała pewnie z siedemnaście lat. Na prawo od ust miała pieprzyk, jakby umieściła go tam sama Matka- Dziewica. Jedn a brew uno­ siła się w nieco wyższym łuku niż druga, nadając jej twarzy wyraz wiecznego łagodnego lekceważenia. Skórę miała jak mleko, a policzek miał krzywiznę zła­ manego serca. To nie była uroda perfekcji, jednak asymetria jej rysów budziła ... fascynację. Miała twarz n a wpół posłyszanego szeptu, niewypowiedzianego sekretu. Siedziała z pergaminem n a kolanach, na którym widniał piękny rysunek wielkiego czarnego wałacha. Opat Khalid spojrzał na jej pracę. Z racji blizny trudno było się zorientować, ale w końcu spostrzegłem, że szczerze się uśmiecha. - Masz bystre oko i zręczną rękę, nowicjuszko. Dziewczyna spuściła wzrok. - Te słowa to dla mnie zaszczyt, opacie. - To Wszechmogący kieruje naszymi rękami - powiedziała przeorysza Charlotte, patrząc z dezaprobatą na młodą siostrę. - My jesteśmy tylko n aczyniami. Dziewczyna spojrzała na przeoryszę i skinęła głową. - Veris. Wiedziałem, że nie powinienem się gapić. Po drodze do San Michon Szaroręki powiedział mi, że srebroświęci składają śluby celibatu w obawie, że mogliby­ śmy przekazać zło n aszych narodzin i stworzyć kolejne bladokrwiste plugastwa jak my sami. Po tym, co zrobiłem l isie, przyznaję, że ta idea przypadła mi do gustu. Nadal potrafiłem zobaczyć trwogę w jej oczach, gdy się postarałem, wciąż prześladowała mnie zgroza, że mogłem ją skrzywdzić. Nie miałem ochoty ni­ gdy więcej dotknąć żadnej dziewczyny, jak długo będę żył, a to nie były n awet zwykłe dziewczyny, to były nowicjuszki Srebrnego Zgromadzenia. Niedługo miały zostać oblubienicami samego Boga. Mimo to ta dziewczyn a mnie przyciągała. Gdy patrzyłem, podniosła wzrok i napotkała moje spojrzenie. Nie odwróciłem wzroku. Co dziwne, on a także tego nie zrobiła. - Cóż, bożego dnia, pobożne córki. - Khalid się ukłonił. - Niech wam Matka- Dziewica błogosławi. - Jasnego świtu, opacie. - Przeorysza pstryknęła palcami. - Wracajcie do pracy, dziewczęta. Oderwałem wzrok od dziewczyny, a opat złapał mnie za ramię i poprowadził w głąb stajni. Wszystkie myśli o kruczowłosej nowicjuszce uciekły mi z głowy na widok tego, co tam zn alazłem. Chmara wierzchowców czekała w rozległej zagrodzie. To były tundrowe kuce z Talhostu, wytrzymała rasa zwan a „sosya". Były mniejsze od swoich elidaeń­ skich kuzynów, kudłate i miały żelazne żołądki, idealnie radziły sobie z latami ubóstwa, jakie nadeszły wraz z bezdniem. Potrafiły przeżuć dosłownie wszystko. Znałem człowieka, który przysięgał na wszystkie świętości, że jego sosya zjadł mu psa. Te tutaj n ależały do n ajlepszych w swoim rodzaju. Kiedy tak stałem i je podziwiałem, znowu wychwyciłem zapach rozkładu. Podniosłem wzrok i wkrótce spostrzegłem jego źródło. - Matko i Dziewico... Z sufitu zwieszali się zimnokrwiści nieszczęśnicy. Stary mężczyzna, chudy i przegniły, oraz chłopiec nie starszy ode mnie. Ich skóra była blada, z ubrań zostały łachmany, oczy im płonęły głodem i wrogością, gdy patrzyli n a mnie. - Nie obawiaj się, de León - powiedział Khalid. - Spętani srebrem są bezradni jak dzieci. Z bliska spostrzegłem, że wampiry wiszą w srebrnych łańcuchach i kołyszą się jak upiorne żyrandole. Stajenni, siostry i nawet zwierzęta zupełnie się nimi nie przejmowali. W końcu zrozumiałem, po co ich tam powieszono. - Trzymacie je dla koni... - W rzeczy samej. - Opat skinął głową. - Stworzenia boże nie mogą znieść obecności nocnych potworów. Jedn akże te wierzchowce mają nas ponieść do walki przeciwko ciemności. Dlatego od początku regularnie przyzwyczajamy je do obecności zła bezśmiertnych. - Khalid posłał mi jeden ze swoich pobliźnio­ nych uśmiechów. - Bystry jesteś, Mały Lwie. Skinąłem głową, doceniając mądrość tego rozwiązania. Opat podał mi kilka kostek cukru - luksus, odkąd wszystkie uprawy zmarniały, ale najwyraźniej San Michon było stać n a takie luksusy dzięki cesarskiemu patron atowi. - Wybierz sobie jednego, chłopcze. - Naprawdę mogę? Khalid skinął głową. - To podarunek z myślą o próbach, jakie cię czekają. Dobrze zastanów się nad wyborem, chłopcze. Ten wierzchowiec poniesie cię do walki przeciwko upiorom, dla których ciemność jest domem. - Ale ... jak mam zdecydować? - Zaufaj sercu. Zorientujesz się. Ma farni/le nie miała nawet jednej owcy, kiedy byłem dzieckiem. Tylko arystokrata mógł marzyć o utrzymaniu zwierząt tak wspaniałych jak te. Zdumiewając się losem, który tego samego dnia obdarzył mnie własnym mieczem i wierzchowcem, wszedłem do zagrody. I tam, pośród tabunu, znalazłem tego właściwego. Jego spojrzenie było głębokie jak środek nocy. Miał kudłatą sierść w kolorze najcie mniejszego hebanu. Grzywę zapleciono mu w warkoczyki, podobnie jak ogon, którym machał na boki, gdy podszedłem. Zdałem sobie sprawę, że to ten sam wałach, którego rysowała utalentowan a nowicjuszka, i gdy zerknąłem w jej stronę, zobaczyłem, że znowu n a mnie patrzy. Miałem wrażenie, że najeżyła się, gdy zacząłem zbliżać się do wałacha, ale mimo to podszedłem. - Witaj, chłopaku - mruknąłem. Wziął ode mnie podsuniętą kostkę cukru. Zarżał cicho i szturchnął mnie w twarz, dopomin ając się o następną, a ja pogłaskałem z uśmiechem jego kudłaty, satynowy policzek. Gabriel pokręcił głową. - Cynicy mówią, że nie ma czegoś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia, ale ja pokochałem tego konia, gdy tylko go zobaczyłem. I podając mu następną kostkę, wiedziałem, że zdobyłem przyjaciela na całe życie. - Jak się nazywasz? - zapytałem zdumiony jego urodą. - Nazywa się Sędzia. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to nowicjuszka się odezwała. Była teraz wściekła. Zanim jedn ak mogłem zapytać, czym zasłużyłem sobie na jej gniew, głos przeoryszy przeciął powietrze jak bat: - Nowicjuszko Astrid, zamilcz! - Nie. - Rysunki się rozsypały, gdy dziewczyn a wstała i zobaczyłem, że każdy przedstawiał tego samego konia. - Dlaczego ten wieśniak ma dostać pod opiekę Sędziego? Ja ... Przeorysza wymierzyła jej policzek. - Jak śmiesz odzywać się do mnie takim tonem? - piekliła się Charlotte. - Siostra Srebrnego Klasztoru nie posiada żadnych ziemskich dóbr na własność. I słucha mądrzejszych od siebie. - Nie jestem siostrą Srebrnego Klasztoru - warknęła wyzywająco dziewczyna. Skrzywiłem się, gdy przeorysza kolejnym policzkiem powaliła ją na kolana i wykrzywiła pobliźnioną twarz, warcząc: - Brnij dalej w tę bezczelność, a nigdy nią nie zostaniesz ! - I dobrze ! Nie chciałam się tu zn aleźć! - To akurat jest oczywiste ! Jedn ak n a tym świecie istnieją tylko dwa miejsca dla córki z nieprawego łoża, Astrid Rennier! Przed ołtarzem Boga na kolan ach albo w burdelu n a plecach ! W stajni zapanowała nieprzyjemna cisza. Astrid wpatrywała się wściekła w przeoryszę. Spojrzałem n a Khalida, ale wystarczyło mi jedno spojrzenie, by wie­ dzieć, że nie będzie się wtrącał. Zatem ja, jak skończony głupiec... - Proszę o wybaczenie - powiedziałem. - Jeśli ten wierzchowiec n ależy do łaskawej demoiselle ... - Nie jest żadną demoiselle - warknęła przeorysza. - Jest nowicjuszką Srebrnego Zgromadzenia. Nie posiada niczego poza ubraniem na własnym grzbiecie. Na nic nie zasługuje poza n ależną jej karą. I jeśli nie chcesz jej podzielić, lepiej, żebyś zapanował nad językiem. - Nie wtrącaj się, de León - rozkazał Khalid. Spojrzałem na niego niepewnie. Przeorysza sięgnęła do rękawa i wyjęła rzemień zakończony krótką żelazną ostrogą. - Proś Boga o wybaczenie - rozkazała dziewczynie. Nowicjuszka tylko spiorunowała ją wzrokiem. - Nie będę o nic bła... Słowa Astrid zamieniły się w zduszony krzyk, gdy rzemień wylądował na jej plecach. - Błagaj, kurwia córko! Dziewczyna uniosła głową i warknęła zaciekle: - Pierdol się! Nowicjuszkom zaparło dech. Byłem zdumiony nien awiścią w oczach dziewczyny, zadziwiał mnie jej upór, ale przede wszystkim było mi niedobrze n a widok przemocy, jaką wobec niej stosowano. Wiedziałem, co to zn aczy znosić takie lanie. Wiedziałem, ile trzeba odwagi, by znieść je w milczeniu. Rzemień spadł jeszcze sześć razy, a dziewczyna nie chciała ustąpić. Wreszcie, obawiając się, że prędzej umrze niż przeprosi, poprosiłem w jej imieniu: - Przeoryszo, błagam, przestań! Jeśli trzeba wymierzyć karę... Silne palce złapały mnie za rękę tak mocno, że się skrzywiłem. Odwróciłem się i zobaczyłem za sobą opata Khalida. - Nie masz prawa się wtrącać, nowicjuszu. - Opacie, to okrucieństwo nie do... Zacisnął jeszcze mocnej rękę, aż jęknęły mi kości. - Nie. Masz. Prawa. Czułem się jak kundel. Gorycz wypełniła mi usta, żołądek się burzył, ale kiedy ręka zaciskała się na moim ramieniu jak imadło, nie ośmieliłem się więcej odezwać. Byłem tylko chłopcem. Charlotte nadal uderzała, blizny n a jej twarzy przybrały siny kolor z wściekłości. Żołądek mi się buntował, gdy potworne razy rozbrzmiewały w ciszy. W końcu dziewczyna się załamała. Jak każdy. - Na miłość boską, przestań! - Błagasz o wybaczenie Wszechmogącego, Astrid Rennier? Trzask! - Oui! Trzask. - To błagaj! - Przepraszam! - krzyczała. - Błagam Boga o wybaczenie! Przeorysza wreszcie się uspokoiła. - Wstań. - Jej głos był jak lód. Patrzyłem bezradnie, kiedy zapłakan a dziewczyn a potrzebowała chwili, by zebrać siły. A potem wstała chwiejnie, obejmując się rękami. Zerknąłem na inne nowicjuszki i zobaczyłem w ich oczach strach przed przeoryszą. A nade wszystko strach przed Bogiem. Tylko jedn a robiła wrażenie szczerze przejętej - drob­ niutka zielonooka i piegowata dziewczyna, która patrzyła na Astrid z tym samym współczuciem, jakie ja czułem w sercu. Jednakże przeorysza ewidentne nie znała współczucia. - Nauczysz się, gdzie jest twoje miejsce, kurwia córko. Słyszysz? - 0-oui, przeoryszo. - To dotyczy was wszystkich! - Charlotte obróciła się do swoich podopiecznych z ogniem w oczach. - Zostałyście przyobiecane Bogu. Będziecie służyć jemu i jego Kościołowi jak powinny posłuszne żony. Albo odpowiecie przede mną i samym piekłem! Spiorunowała mnie wzrokiem, jakby prowokowała mnie do reakcji, ale chociaż słowa gotowały się za moimi zębami, opat Khalid wciąż trzymał mnie za rękę. I dlatego milczałem. - Proszę o wybaczenie za to niestosowne zachowanie, opacie - wycedziła Charlotte, zaciskając usta. - Niepotrzebnie, przeoryszo - odpowiedział opat. - ,,Zbłąkane owieczki są zwierzyną dla wilków". - W rzeczy samej. - Chuda kobieta skwitowała skinięciem głowy cytat z Testamentów i odwróciła się do nowicjuszek. - Chodźcie, dziewczęta. Spędzimy dzień na kontemplacji w milczeniu. Nowicjuszko Chloe, pomóż nowicjuszce Astrid. Drobna piegowata dziewczyna skinęła głową i pomogła towarzyszce pozbierać rzeczy. Astrid trzęsły się ręce. Zerknęła na mnie - chmurne, przelotne spoj­ rzenie splamione łzami. Dopiero kiedy zniknęły nam z oczu, Khalid puścił moją rękę. - Siln a wola dobrze ci posłuży n a polowaniu, młody bracie, a dobre serce będzie tarczą przeciwko niebezpieczeństwom czającym się w ciemności - powie­ dział cicho. - Jednakże jeśli jeszcze kiedykolwiek zakwestionujesz mój rozkaz, zawlekę cię na koło i zedrę ci skórę z pleców. Jesteś bożym sługą, ale teraz jesteś moim żołnierzem. Rozumiesz? Spojrzałem mu w oczy, żeby przekonać się, czy się rozgniewał, ale mówił rzeczowo, patrzył spokojnie. Opat Ordo Argent nie unosił się. Nie podnosił głosu. W tamtej chwili przekon ałem się, że prawdziwy przywódca nie musi tego robić. - Oui, opacie. - Ukłoniłem się. Skinął głową, jakby sprawa już została zapomniana. Patrząc na bramę, którą wyszły siostry, mruknął: - Przeorysza Charlotte jest pobożną kobietą, oddaną Wszechmocnemu i Matce- Dziewicy. I jeśli uniosła się gniewem, to musisz jej wybaczyć. Dzisiejsze nie­ szpory będą bolesne dla ciebie, młodokrwisty, ale dla większości z nas będą prawdziwą torturą. - Dlaczego? Co się wydarzy dziś wieczorem? - Ktoś umrze, de León. - Khalid westchnął i zapatrzył się w zimną dal. - Dobry człowiek umrze. VII I CZERWONY RYTUAŁ Kiedy wątłe słońce zaszło, zostałem przywołany do katedry przez pieśń potężnych dzwonów. Postaci odpowiadały na zew w całym opactwie i uderzyło mnie teraz, jak niewiele ich jest. Pół tuzina srebroświętych, może z tuzin uczniów, robotnicy, słudzy i siostry Srebrnego Zgromadzenia. Kiedy jednak wchodziłem po katedralnych schodach ramię w ramię z Aaronem de Coste, nadal miałem gęsią skórkę n a rękach. Bez względu na to, jak stare i puste to miejsce się wydawało, wciąż wyczuwałem jego świętość. A kiedy wszedłem do środka, zaparło mi dech w piersi. Katedrę wykuto z ciemnego granitu. Wznosiła się n a planie koła jak pieczęć Świętego Kościoła. Zgodnie z tradycją w ściany wstawiono dwoje potężnych drzwi - jedne n a wschodzie z myślą o świcie i żywych oraz drugie na zachodzie, dla zmierzchu i zmarłych. Zdobione rytami filary wznosiły się do kopuły wyż­ sze od największych drzew, a przestrzeń oświetlały łagodnie takie same szklane kule, jakie wisiały pod sufitem w zbrojowni. Wiele okien właśnie naprawiano, ale te odsłonięte zapierały dech. Słabe światło z trudem wpadało przez siedmioramienne okno w fasadzie, rzucając wątłe tęcze na posadzkę. Drewniane ławki ustawiono koncentrycznymi kręgami wokół kamiennego ołtarza w sercu budowli, nad którym unosił się wielki marmurowy posąg Odkupiciela na kole. Odkupi­ ciel miał związane ręce, oskórowane plecy i gardło poderżnięte od ucha do ucha. Przy ołtarzu ustawiono kosz pełen żarzących się węgli i szklaną misę z gotującym się srebrzystym płynem. Przed nim stał samotny srebrny kielich. Nie pojmowałem, do czego służy kosz z węglami, ale każda bogobojna dusza znała Graala. Tak jak w każdym innym kościele w Elidaenie, to była tylko imi­ tacja, rzecz jasna. Jedn akże dopóki ten kielich znajdował się tutaj, dopóty w katedrze obecny był duch Odkupiciela. Przysięgam, że to czułem. Mimo imponujących rozmiarów katedry na nieszporach zebrały się n as tylko cztery tuziny. Baptiste Sa-Ismael siedział w pobliżu razem z trzema innymi mężczyznami, którzy niewątpliwie byli, tak jak i on, czarnorękimi. Mój mistrz, frere Szaroręki, klęczał w pierwszym rzędzie pośród garstki mężczyzn w strojach srebroświętych. Mieli posępne twarze i nosili się na czarno; każdy wydawał mi się żywą legendą. Zauważyłem jednak, że wielu było w jakiś sposób okaleczo­ nych - nadgarstki bez dłoni, twarze, w których brakowało oka. Na końcu ich rzędu siedział srebroświęty o prostych, siwiejących włosach. Zauważyłem, że kołysze się lekko w tył i w przód. Oczy miał bardzo mocno przekrwione, twarz pożłobioną zmarszczkami bólu. Powietrze wypełniło się widmową muzyką, anielską i piękną. Zobaczyłem na chórze odziane na czarno siostry ze Srebrnego Zgromadzenia. Śpiewały chóral­ nie. Ich głosy przyprawiały mnie o dreszcz, piękno pieśni napełniło moją pierś starożytnym ogniem. Spiralnymi schodami prowadzącymi z krypty wspiął się do ołtarza opat Khalid. Był ubrany w czarne szaty, blizny na policzkach wykrzywiały mu usta w tym jego dziwnym, wiecznym uśmiechu. Kiedy uniósł ręce, zobaczyłem srebrzysty tatuaż n a ciemnej skórze jego przedramion - Sanael, Anioł Krwi, zawiły wzór z mieczy i gołębic, Matka- Dziewica z maleńkim Odkupicielem. - Jam jest słowem i drogą, rzekł Pan - zaintonował Khalid, cytując pismo. - Poprzez moją krew grzesznicy zn ajdą zbawienie, a pokutnicy klucze do mojego wiecznego królestwa. Wszyscy w katedrze odpowiedzieli „ Veris" - to była zwyczajowa odpowiedź wiernych podczas mszy, stare elidaeńskie słowo oznaczające „prawdę ponad prawdą". - Witamy nowego brata w twoim domu, Panie. - Khalid spojrzał na mnie. - Jego narodziny to wyn aturzenie. Jego życie to grzech. Jego dusza jest skazana na wieczne potępienie. Błagamy cię jednak, abyś dał mu siłę, dzięki której zdoła przezwyciężyć występek swoich n arodzin i dzielnie stawi czoło niekończącej się nocy. - Veris - odpowiedzieli bracia. Rozbrzmiał dzwonek przy ołtarzu. Czułem oddech Boga na karku. - Gabrielu de León, podejdź - rozkazał Khalid. Spojrzałem na mistrza Szarorękiego, który skinął głową. Zrobiłem znak koła i stanąłem przed koszem węgli i misą ze srebrnym płynem. Sześć postaci skąpanych w delikatnym, ciepłym świetle wiszących w górze kul weszło po schodach. Pierwsza szła przeorysza Charlotte, a za nią trzy kobiety w czarnych habitach obrębionych srebrem. Na głowach miały koronkowe welony, twarze upudrowane na biało, na oczach namalowane szkarłatne siedmio­ gwiazdy. Za nimi szły dwie dziewczyny w bieli nowicjuszek, ich twarze były odkryte i pozbawione ozdób. Stanęły przy ołtarzu naprzeciwko mnie. Rozpozn ałem obie ze stajni, gdzie byłem tego samego popołudnia. Pierwszą była drobniutka piegowata dziewczyna o zielonych oczach, Chloe, jak sobie przypomniałem, drugą zaś kruczowłosa piękność, którą przeorysza zbiła za nieposłuszeństwo. Znowu spojrzała mi w oczy. Astrid Rennier. Patrzyłem, jak nowicjuszka Chloe rozwija skórzaną torbę ozdobioną siedmiogwiazdą. W środku leżało mnóstwo igieł, długich i błyszczących w miodowym świetle. - Tak jak dał siłę Odkupicielowi, modlimy się do Boga, żeby dał tobie siłę znieść cierpienie n adchodzących nocy - powiedział Khalid. - Na razie damy ci jego przedsmak. Spojrzałem na opata. Byłem ciekawy, co ma n a myśli. - Połóż lewą rękę na ołtarzu - rozkazał. Zrobiłem, co mi kazano - położyłem rękę na drewnie. Dopiero kiedy nowicjuszka Chloe obróciła moją dłoń wnętrzem do góry, zrozumiałem, co się dzieje. Otarła chłodnym materiałem moją skórę. Poczułem przenikliwy zapach mocnego alkoholu. Astrid Rennier zanurzyła igłę w gotującym się w misie metalicznym płynie. Patrząc mi w oczy, przemówiła; siostry wokół niej powtarzały po niej jak echo: Oto jest dłoń, co włada płomieniem, który oświetla drogę i zamienia ciemność w srebro. Astrid wbiła mi igłę w dłoń. Poczułem ostry, palący, ale krótki ból i wzdrygnąłem się troszkę. Spojrzałem w dół i zobaczyłem maleńką kropelkę krwi i srebro wytrawione w mojej skórze. Przeorysza pochyliła się nisko, by sprawdzić ukłucie igłą, i skinęła oschle głową. Wziąłem wdech i z trudem przełknąłem ślinę. Pomyślałem sobie, że nie było tak źle. Astrid znowu mnie ukłuła. I znowu. Po dwudziestym ukłuciu niemiłe wrażenie zamieniło się w ból. Po setnym ból stał się potworny. Gabriel pokręcił głową, patrząc na gwiazdę wytatuowaną na lewej dłoni. - To dziwne uczucie, dać się tak oznakować. Ból przyprawiał mnie o delirium. Krótkie przerwy między kolejnymi uderzeniami igły były niebem i piekłem zarazem. Ojczym lał mnie jak psa, gdy miał zły dzień. Jedn akże nigdy nie czułem niczego podobnego do bólu, jaki zadawała mi Astrid. On wręcz... się żarzył. Miałem wrażenie, że stoję poza własnym ciałem i patrzę, jak ogarnięty snem w malignie. Nie wiedziałem, jak mam to przetrzymać, wiedziałem n atomiast, że to próba, pierwsza z wielu. Gdybym nie przetrwał igły, jak miałbym stawić czoło potwo­ rom w ciemności? Jak miałbym pomścić siostrę, bronić Kościoła potężnego Boga, gdybym nie zdołał zwyciężyć w tej próbie? Starałem się skupić na chórze, ale docierał do mnie tylko lament. Zamknąłem oczy, lecz czułem tylko strach, nie wiedząc, kiedy nadejdzie kolejne ukłucie. Dlatego spojrzałem n a Odkupiciela w górze. Został żywcem obdarty ze skóry, tak n apisano w Testamentach. Odmawiający przyjęcia Jednej Wiary kapłani Dawnych Bogów powiesili go na kole rydwanu, wychłostali cierniami, poparzyli ogniem, a potem poderżnęli mu gardło i wrzucili go do wody. Mógł wezwać Ojca Wszechmogącego, żeby go uratował. Zamiast tego jednak pogodził się ze swoim losem, wiedząc, że to będzie katalizator, który doprowadzi do zjednoczenia Kościoła i sprawi, że jego przekaz trafi do wszystkich zakątków cesarstwa. ,, Przez tę krew będą mieć oni życie wieczne". I teraz temu cesarstwu groziło niebezpieczeństwo. Kościół był oblegany przez bezśmiertnych Umarłych. Dlatego spojrzałem Odkupicielowi w oczy i się modli­ łem. ,, Daj mi siłę, bracie. A ja oddam ci wszystko". Nie wiem, jak długo to trwało. Pod koniec ręka mi krwawiła, wyglądała jak zmasakrowana. Wreszcie Astrid odchyliła się, a Chloe oblała mi skórę palącym alkoholem i poprzez wrzącą mgiełkę zobaczyłem wytrawiony na mojej dłoni znak Męczenników wykonany srebrnym tuszem. Idealna siedmiogwiazda. - Frere Szaroręki, podejdź - odezwał się Khalid. Mistrz Szaroręki uczynił znak koła i podszedł. - Czy przysięgasz przed Bogiem Wszechmogącym przeprowadzić tego niegodnego chłopca przez zasady Ordo Argent? Czy przysięgasz przed San Michon być ręką, która kieruje, tarczą, która chroni, aż jego przeklęta dusza stanie pewnie na tyle, żeby sama była zdolna się ochronić? - Na Krew Odkupiciela, przysięgam - odpowiedział Szaroręki. Khalid odwrócił się do mnie. - Czy przysięgasz przed Bogiem Wszechmogącym poddać się zasadom naszego zakonu? Przezwyciężyć plugawy grzech swojej natury i żyć w służbie Świę­ tego Kościoła Boga? Czy przysięgasz przed San Michon słuchać mistrza, zważać na jego słowa, dać się prowadzić jego ręką, aż sam staniesz się uświęcony? Pomyślałem o dniu, w którym moja siostra wróciła do domu. Wiedziałem, że pośród tego bractwa, w tym świętym zakonie znajdę siłę, dzięki której nie dopuszczę, by powtórzyło się coś równie potwornego. - Przysięgam na Krew. - Gabrielu de León, mianuję cię nowicjuszem Srebrnego Zakonu San Michon. Niech Ojciec Wszechmogący da ci odwagę. Niech błogosławiona Matka- Dziewica da ci mądrość. Niech Jedyny Prawdziwy Odkupiciel da ci siłę. Veris. Spojrzałem opatowi w twarz, całe ciało drżało mi z dumy, kiedy jego usta wykrzywiły się nieco mocniej w pobliźnionym uśmiechu. Szaroręki skinął głową - pierwszy przejaw aprobaty, jaki okazał mi od czasu uratowania mnie z Lorson. Kręciło mi się w głowie, ból zamienił się w błogosławieństwo. Nigdy w życiu nie czułem podobnego spokoju. Kiedy Szaroręki wrócił n a swoje miejsce, szedłem obok niego. Rozbrzmiał dzwon, dając znać, że wierni mają wstać. Siostry i nowicjuszki wokół ołtarza pochyliły głowy. Khalid skierował spojrzenie na witrażowe okno z Męczennikami. - Od najjaśniejszej radości do najgłębszego smutku. Błagamy, abyś była n am świadkiem, błogosławiona Michon. Modlimy się do ciebie, Boże Wszechmo­ gący, abyś otworzył bramy do swojego wiecznego królestwa. - Spojrzał n a siwiejącego srebroświętego na końcu naszego rzędu. - Frere Yannicku, wystąp. Chór zamilkł. Patrzyłem, jak Yannick zaciska zęby i unosi wzrok. Twarz miał wymizerowaną, zmarszczki bezsenności głęboko żłobiły ciało wokół przekrwio­ nych oczu. O bok niego młodszy chłopiec o włosach jak piasek uścisnął mu rękę. Kolejny ucze ń, zdałem sobie sprawę. Yannick wziął głęboki wdech i stanął przed opatem Khalidem. - Jesteś gotowy, bracie? - zapytał Khalid. - Jestem gotowy - odpowiedział mężczyzn a głosem jak potrzaskane szkło. - Jesteś pewien, bracie? Srebroświęty popatrzył na siedmiogwiazdę na swojej lewej dłoni. - Lepiej umrzeć jako człowiek niż żyć jako potwór. - Zatem do nieba - powiedział cicho Khalid. Yannick skinął głową. - Do nieba. Chór podjął pieśń, a ja rozpoznałem hymn śpiewany na mszach pogrzebowych - piękną i ponurą „Memoria Di". Khalid przeszedł zachodnią nawą katedry. Frere Yannick szedł za nim jak lunatyk. Jeden po drugim wierni ruszyli za nimi i wyszli drzwiami dla umarłych na dziedziniec. Nie śmiałem się odezwać i naru­ szyć wyraźnie wyczuwalnej świętości chwili. Mistrz Szaroręki wiedział jednak, że mam w głowie wiele pytań. - To Czerwony Rytuał, Mały Lwie - szepnął. - Taki los czeka nas wszystkich. Zebraliśmy się na dziedzińcu. Obserwowaliśmy, jak opat Khalid i frere Yannick przechodzą kamiennym przęsłem, które widziałem wcześniej - mostem, który de Coste n azwał Mostem Do Nieba. Widziałem koło przy krawędzi, zawieszone nad doliną rzeki daleko w dole. Jakaś cząstka mnie wiedziała, co się stanie. - Jesteśmy dziećmi potwornego grzechu - mruknął do mnie Szaroręki. - I ostatecznie ten grzech nas niszczy. Mieszka w nas łaknienie naszych ojców, Mały Lwie. Są sposoby, dzięki którym możemy poskromić je n a pewien czas, żeby zapracować na miejsce w królestwie Wszechmogącego. Jednakże ostatecznie Bóg karze nas za świętokradztwo naszego istnienia. W miarę jak bladokrwiści się starzeją, rosną w siłę, ale tak samo rośnie w siłę nieśmierteln a bestia, która sza­ leje w n aszej doczesnej powłoce. Potworne łaknienie żąda, by ugasić je krwią niewinnych. - Yannick ... kogoś zabił? - szepnąłem. - Wypił... - Nie, ale pragnienie stało się zbyt wielkie, żeby mógł je znieść. Rozlewa się w nim jak trucizn a. Słyszy je, gdy zamyka oczy każdej nocy. - Mój mistrz pokręcił głową. Mówił ściszonym głosem. - Nazywamy to sangire, Mały Lwie. ,,Czerwone pragnienie". Początkowo jest to melodyjny i słodki szept. Narasta jed­ nak do nieustannego krzyku. Jeśli go nie uciszysz, poddasz mu się i staniesz się wygłodniałą bestią. Czymś gorszym od najpodlejszego nieszczęśnika. - Skinął głową frere Yannickowi, a jego głos nabrzmiał smutkiem i dumą. - Lepiej skończyć życie w taki sposób niż stracić duszę nieśmiertelną. Ostatecznie to wybór, który czeka każdego żywego bladokrwistego. Żyć jako potwór albo umrzeć jako człowiek. Nadal słyszałem chór w katedrze. Patrzyłem, jak frere Yan nick zsuwa z ramion szynel i zdejmuje koszulę. Ciało miał pokryte pięknym srebrnym tatuażem: ikony Męczenników i Matki- Dziewicy, Aniołowie Śmierci, Bólu i Nadziei. Tusz opowiadał historię życia poświęconego służbie Bogu. Z zewnątrz robił wrażenie krzepkiego i silnego, ale wyraz jego oczu mówił mi, że wewnątrz wygląda to inaczej. Przypomniałem sobie wtedy swoją noc z Ilsą. Pieśń jej żył spływającą mi do ust. Bicie mojego oszalałego serca przybierające na sile, kiedy ona słabła z każdym haustem. Pragnienie, które wyprowadziło mnie n a takie głębiny. Czym się stanie, kiedy się zestarzeję? Czym ja się wtedy stanę? - Prosimy, abyś był n am świadkiem, Ojcze Wszechmogący! - zawołał Khalid. - Tak jak twój syn cierpiał za nasze grzechy, tak n asz brat odcierpi za swoje. - Veris - rozległa się wokół mnie odpowiedź. Yannick odwrócił się do nas i położył ręce na kole. Gorycz napełniła mi usta, gdy zobaczyłem, jak przeorysza Charlotte podchodzi z biczem ozdobionym srebrnymi ostrogami. Jedn akże tylko przyłożyła go do ramion Yannicka - siedem rytualnych dotknięć za siedem nocy cierpienia Odkupiciela. Potem przyłożono mu świecę do skóry na pamiątkę płomieni, które paliły syna bożego. Na koniec opat Khalid spuścił głowę i wyciągnął posrebrzany nóż. Chór zakończył pieśń. - Błogosławiona Matko- Dziewico ... - szepnąłem. - Cierpienie rodzi zbawienie - zaintonował Khalid. - W służbie Bogu znajdujemy ścieżkę do jego tronu. W krwi i srebrze ten srebroświęty żył i tak samo teraz umrze. - W ramiona twoje, Panie, powierzam moją niegodną duszę! - krzyknął Yannick. Wzdrygnąłem się, gdy ostrze zabłysło w rękach opata, rozcinając gardło frere od ucha do ucha. Krew trysnęła z rany, a Yannick zamknął udręczone brakiem snu oczy. Ostatnie nuty „Memoria Di" wybrzmiewały ponad zgromadzeniem. Nie mogłem złapać oddechu. Delikatnym gestem, jakim ojciec mógłby poprowa­ dzić syna do snu, Khalid zepchnął Yannicka z balkonu do płynącej pięćset stóp niżej wody. Wokół mnie wszyscy wykonali znak koła. Zimn a zgroza wypełniła mi brzuch. Pośród nowicjuszek widziałem Astrid, która znowu przyglądała mi się ciemnymi oczami. Opat Khalid rozejrzał się, gdy rozbrzmiały dzwony. Skinął głową, jakby z zadowoleniem. - Veris - powiedział. - Veris - odpowiedzieli zgromadzeni. Popatrzyłem na nowy tatuaż na mojej dłoni. Pulsował boleśnie. Płonął jak ogień. - Veris - szepnąłem. IX NAJSŁODSZY I NAJMROCZNIEJSZY Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Leżałem w koszarach, nasłuchując skrzypienia starych dębowych belek nade mną. Prawdziwi srebroświęci mieli własne cele piętro wyżej, ale nowicjusze spali w zbiorowej sali. Stało tu więcej łóżek, niż było potrzebnych, co najmniej dla pięćdziesięciu osób. Kiedy jednak wróciliśmy z mszy, tylko dwan aście osób weszło ze mną do sypialni. Położyłem się. Kręciło mi się w głowie. W ciągu jednego dnia otrzymałem n ajwspanialsze rzeczy, jakie kiedykolwiek miałem, zostałem wprowadzony do świętego zakonu, obiecano mi życie w służbie Boga. Zarazem zobaczyłem, jak członek tego samego zakonu został rytualnie zamordowany, nim uległ toczą­ cemu go szaleństwu, i dowiedziałem się, że ostatecznie czeka mnie taki sam los. I to nie była tylko teoretyczna możliwość. To był pewnik. - Pierwszy dzień jest jednym z najdziwniejszych. Spojrzałem na nowicjusza na sąsiednim łóżku. To on uściskał dłoń frere Yannicka, zanim ten podszedł do ołtarza: był uczniem zabitego. Był rosły, miał jasne włosy, a po dystyngowanym akcencie poznałem, że jest z pochodzenia Elidaeńczykiem. Niebieskie oczy mu zabłysły, gdy zerknął na mnie z ukosa. Widziałem, że są zaczerwione od łez. - Rzeczywiście to był niezwykły dzień - przytaknąłem. - Chciałbym móc obiecać, że będzie łatwiej, ale nie potrafię kłamać. - Nie będę cię za to winił. - Skinąłem głową. - Nazywam się Gabriel de León. - Theo Petit - odpowiedział, ściskając mi dłoń. - Przyjmij wyrazy współczucia z powodu śmierci twojego mistrza. Będę się modlił za jego duszę. Oczy mu znowu zabłysły, a głos stał się surowy. - Zachowaj je dla siebie, chłopcze. Módl się, żebyś pożył dostatecznie długo, by mieć taki sam wybór jak on. I okaż tę samą odwagę, gdy nadejdzie ten czas. Zgasił lampę i pokój zalała ciemność. Leżałem, gapiąc się w mrok. Kręciłem się i wierciłem, aż de Coste warknął w końcu z łóżka naprzeciwko: - Idźże spać, wieśniaku. Potrzebujesz snu przed jutrem. Nie miałem pojęcia, ile prawdy kryło się w jego słowach. Następnego ranka obudziły mnie katedralne dzwony, a ja czułem, że prawie nie zmrużyłem oka. Byłem n a wpół podekscytowany, n a wpół przerażony, gdy zastan awiałem się, co mnie czeka. Tatuaż n a ręce bolał, ciągle krwawił; po posępnej jutrzni frere Szaroręki dał mi słoik słodko pachnącego balsamu. - Anielska łaska - wyjaśnił. - Srebro w pigmencie sprawia, że tatuaż będzie się goił wolniej niż zwykła rana. Anielska łaska pomoże ci, dopóki twoja krew nie załatwi sprawy. A teraz chodź za mną. Zostaw tutaj miecz. To nie twoja kuśka, możesz sobie nim niechcący odciąć rękę. Zrobiłem, co mi kazał mistrz, i wyszedłem za nim na poranne powietrze. Pamiętam, że tamtego dnia było zimno, i miałem wrażenie, że jądra chowają mi się w brzuchu. Słabe poranne światło w opactwie było kruche, piękne. Kiedy szliśmy mostem linowym w kierunku Puklerza, czułem, jak motyle w moim żołądku wszczynają wojnę. Łucznik przecinał rześkie powietrze wokół n as, nawołując z góry Szarorękiego. - Mistrzu... dokąd idziemy? - zapytałem. - Na twoją pierwszą próbę. - Czego mam się po niej spodziewać? - Tego, czego zawsze powinieneś spodziewać się po tym życiu, Mały Lwie. Krwi. Szaroręki zerknął na rzekę wijącą się pod filarami w dole i westchnął. Ogarnął go posępny nastrój, ale nie wiedziałem, czy myśli o Czerwonym Rytuale, czy o innych kłopotach. - Po części zazdroszczę ci dzisiaj, chłopcze. Pierwszy raz jest zawsze najsłodszy. I najmroczniejszy. Nie miałem pojęcia, co ma na myśli, ale nie sprawiał wrażenia, jakby był w n astroju do odpowiadania na pytania. Weszliśmy przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi do Puklerza. Miejsce prób w San Michon urządzono na kształt rozległej areny, okrągłej i niezadaszonej. Wyłożono ją granitowymi płytami, w których wykuto ogromną siedmiogwiazdę, pokrytą następnie jasnym wapieniem. Manekiny treningowe i dziwne przyrządy stały na obrzeżach areny, chorągwie z nie­ zn ajomymi herbami zdobiły ściany. Pośrodku gwiazdy czekała grupa ludzi, której mroczny cień sięgał ku mnie. Na samym przodzie stał opat Khalid ze skrzyżowanymi rękami i szynelem wydy­ mającym się n a wietrze. Piękny miecz ze srebrostali nosił przewieszony przez plecy - dwuręczny, śmiercionośny, większy ode mnie. Opat skinął głową, gdy podeszliśmy, a Szaroręki i ja ukłoniliśmy się nisko. - Jasnego świtu, nowicjuszu de León. Frere Szaroręki. - Bożego dnia, opacie - odpowiedzieliśmy. Khalid wskazał stojących za nim ludzi. - To są dostojnicy Srebrnego Zakonu, de León. Przyszli dać świadectwo twojej Próbie Krwi. Świątobliwą przeoryszę Charlotte, przełożoną Srebrnego Zgro­ madzenia i Mistrzynię Egidy, już zn asz. Ukłoniłem się przed skwaszoną kobietą, nie podnosząc wzroku. Od stóp do głów była ubrana w czarny habit zakonnicy, jej skóra wydawała się woskowa w słabym świetle świtu, cztery blizny rysowały się wściekłym różem n a jej twarzy. Zastan awiałem się leniwie, jak się ich dorobiła, gdy posłała mi powściągliwy, chłodny uśmiech. - Jasnego świtu, nowicjuszu. Niech ci Matka- Dziewica błogosławi. Khalid skinął na stojącego obok starszego mężczyznę w czarnej szacie. - To archiwista Adamo, mistrz Wielkiej Biblioteki i strażnik historii Ordo Argent. Mężczyzn a zamrugał, patrząc na mnie; wyglądał n a lekko zamroczonego za grubymi szkłami okularów. Skórę miał pomarszczoną jak rozmokły papier, włosy białe jak śnieg w czasach mojego dzieciństwa. Garbił się z powodu wieku i nie widziałem srebra na jego pozn aczonych plamami wątrobowymi rękach. - Argyle a Sadhbh - powiedział Khalid, wskazując jegomościa górującego nad pozostałymi. - Serafin Braci Paleniska i mistrz kuźni San Michon. Olbrzym spojrzał mi w oczy i skinął głową n a powitanie. Z pewnością pochodził z Osswayu - płomiennie ruda szczecin a pokrywała mu czaszkę, szczękę miał ciężką jak cegła z granitu. Jego lewe oko było mlecznobiałe, a lewą stronę twarzy znaczyły głębokie oparzenia. A co najdziwniejsze lewą rękę miał z metalu, nie z ciała - pomysłową podobiznę ręki wykutą z żelaza przyczepiono do przedramienia skórzanymi pasami. Biceps miał gruby jak męskie udo, a jasną skórę pozn aczoną drobnymi blizn ami od iskier buchających z kuźni. Był kowalem do szpiku kości. - Nowicjuszu, niech Bóg da ci dziś siłę - burknął. - To sceur Aoife - powiedział Khalid. - Adeptka Srebrnego Zgromadzenia. Wskazał młodszą siostrę stojącą obok Charlotte i przyglądającą mi się z zaciekawieniem niebieskimi oczami. Była smukła, ładna, kasztanowe loki wymykały się odrobinę spod kornetu. Trzymała płaskie pudełko z polerowanej dębiny. Miała paznokcie obgryzione do żywego. - Bożego dnia, nowicjuszu. - Ukłoniła się. - Niech ci Matka- Dziewica błogosławi. - Świątobliwa siostra będzie ci asystowała podczas dzisiejszego rytuału. A co do mistrza twojej próby ... - Khalid posłał pobliźniony uśmiech Szarorękiemu. - Pozwolę, żeby sam się przedstawił. Zerknąłem n a wspomnianego brata, który stał obok opata jak ostry czarny cień. Szpakowate wąsy miał tak długie, że można by mu je zawiązać na kokardkę na czubku ogolonej głowy, oczy zaś tak zapadnięte, że wyglądały jak dwie dziury w czaszce. Robił wrażenie starszego od Khalida i Szarorękiego - podejrzewa­ łem, że jest po czterdziestce. Był drobnej budowy, szynel nosił zapięty pod samą szyję i ciasno zasznurowany przy gardle. Jeśli nie liczyć długiej laski z wypo­ lerowanego jesionu, był nieuzbrojony. - Nazywam się Talon de Montfort, jestem Serafinem Polowania - ozn ajmił chudy mężczyzna z ostrym elidaeńskim akcentem. - Nauczysz się nienawidzić mnie bardziej niż kurwę, która wyrzuciła cię z brzucha, i diabła, który cię tam wsadził. Zaskoczony zerknąłem n a swojego mistrza, a potem na Khalida. Talon mógł sobie być Serafinem Polowania, drugim pod względem ważności członkiem Zakonu, ale mimo wszystko żaden łajdak nie będzie wyrażał się w taki sposób o mojej matce. - Moja matka nie... Trzask! - rozległ się dźwięk, gdy Talon przywalił mi laską w nogi. - Auć! - Podczas próby będziesz odzywał się tylko zapytany. Zrozumiano? - 0-oui - zdołałem wykrztusić, masując obolałe udo. Trzask! - Oui co, ty świński wypierdku? - 0-oui, serafinie Talonie - wystękałem. - Doskonale. - Chudy mężczyzn a zerknął n a Szarorękiego i pozostałych dostojników. - Zajmijcie swoje pozycje w kręgu, pobożni bracia i siostry. Dzień jest chłodny, ale to nie potrwa długo. Przed upływem godziny Próba zakończy się albo czeka nas pogrzeb. Pobladłem trochę na te słowa. Mistrz jednak tylko poklepał mnie po ramieniu. - Nie ma powodu się obawiać. Słuchaj hymnu, Mały Lwie. Szaroręki odwrócił się i wraz z opatem i przeoryszą pomaszerowali na trybuny. Argyle pomógł archiwiście Adama: staruszek złapał kowala za żelazną rękę i zaczął powoli, szurając stopami, schodzić z siedmiogwiazdy. Szept zimnego wiatru unosił się między Talonem a mną, zdmuchując mi włosy do oczu. Siostra Aoife stanęła obok serafina z drewnianym pudełeczkiem w dłoniach. Talon spojrzał na mnie jak sowa oceniająca wyjątkowo soczystą mysz, a ja obserwowałem laskę w jego rękach jak gotową do ataku żmiję. - Co wiesz o zimnokrwistym, który cię spłodził? - zapytał. To pytanie zaskoczyło mnie, przede wszystkim z racji tego, że nie miałem na nie dobrej odpowiedzi. Pomyślałem wtedy o matce z pewną urazą w sercu. Przez tyle lat ostrzegała mnie przed głodem czającym się we mnie i ani razu nie wspomniała o tym, czym naprawdę jestem. Pewnie wstydziła się popełnionego grzechu. Mogła jednak coś mi powiedzieć... - Nic, serafinie. Trzask! - Auć! - Mów głośniej, plugawy pizdogrzmocie! Zerknąłem n a kamienne twarze n a trybunach i powtórzyłem głośniej: - Nic, serafinie! Skinął głową. - No dobrze, muszę ci teraz zadać to pytanie, tak jakby kogokolwiek interesowało, że twoja matka wysrała cię n a świat, ale ... Czy wiesz cokolwiek o boskich tajemnicach chymiji? Serce zabiło mi wtedy szybciej. Chymija była mroczną sztuką, o której mówiono w mojej wiosce ściszonym głosem. Mama powiedziała mi raz, że to skrzyżo­ wanie alchemii, czarnoksięstwa i obłędu. Jednakże n a wszelki wypadek pokręciłem głową. Talon westchnął. - Pozwól więc, że oświecę ten twój tak zwany umysł, ty spermogłowy szczynopiju. Wrogowie, jakim stawisz czoło na polowaniu, to n ajbardziej śmierciono­ śne stworzenia pod bożymi niebiosami. Zimnokrwiści. Faerie. Niespokojni. Tancerze zmierzchu. Upadli. Jednak Wszechmogący nie zostawił cię bez żadnych narzędzi pośród niekończącej się nocy. Nauczymy cię sporządzać wszystkie te n arzędzia. Czarny ignis, który wybucha z furią niebios pod wpływem jednej iskry. Żrące srebro, które pali ciało twoich wrogów jak kwas. Królewska tarcza. Anielska łaska. Upiorne tchnienie. Żałobny cierń... - Z wewnętrznej kieszeni szynela Talon wyjął fiolkę ciemnoszkarłatnego proszku. - I wreszcie n ajwiększy ze wszystkich darów. W ustach mi zaschło. Widziałem, jak ten sam proszek palili Szaroręki i de Coste na Ostroszlaku. Oczy im czerwieniały jak krew, gdy go wdychali. - Co to jest, serafinie? - To, tępy powsinogo, jest sanctus. Chymijny destylat esencji z żył naszych wrogów. Dzięki niemu łagodzimy mroczne łaknienie, jakie odziedziczyliśmy po potworach, które nas spłodziły. I w ten sposób uwalniamy dary, jakimi obdarzył nas Bóg, żeby pomóc nam odesłać te potwory z powrotem do piekła. - Chcesz powiedzieć, że to... Pokiwał głową. - Wampirza krew. - O ja cię pierdolę ... - sapnąłem. - Testamenty mówią, że sodomia to śmiertelny grzech, synu, więc niekoniecznie. - Talon uśmiechnął się przelotnie. - Chociaż ładniutki z ciebie chłopiec, de León, i doceniam propozycję. Zaśmiałem się, myśląc, że żartował. Trzask! - Auć! - Sanctus to święty sakrament San Michon. Najpotężniejsza broń bladokrwistych przeciwko niekończącej się nocy i naszej przeklętej n aturze. Od dzisiaj zaczniesz się posługiwać nią oraz swoimi darami. W pierwszej kolejności, mój ty żebraczy obesrańcu, musimy ustalić, do którego z czterech rodów należał bez­ śmiertny kutas twojego ojca. Zanim jednak zaczniemy ... - Obrócił laskę w palcach i skrzywił się. - Musisz mi udzielić pozwolenia. Przełknąłem z trudem ślinę, masując nogę. - Pozwolenia, serafinie? - Bladokrwistym nie wolno wykorzystywać swoich darów przeciwko swoim braciom bez ich zgody. Grozi za to chłosta. Jesteśmy towarzyszami broni, łączą nas cel i krew, nade wszystko musimy ufać sobie wzajemnie, de León. Zatem mam twoją zgodę? Spojrzałem niepewnie na siostrę Aoife. - A co się stanie, jeśli się nie zgodzę? Trzask! - Auć. - Czy. Mam. Twoją. Zgodę? - Zgadzam się! Talon skinął głową, mrużąc oczy. Poczułem wtedy coś dziwnego. Jakby palce muskały delikatnie moją czaszkę. Jakby coś wślizgiwało mi się przez oczy. Skrzywiłem się, jakbym spojrzał w słońce, w głowie mi się zakręciło. - Co... C-co robisz? - Wszystkie wampiry mają te same zdolności, które dziedziczą bladokrwiści, ale każdy ród ma także unikatowe talenty. - Talon wskazał jeden z nieznanych mi herbów na ścianie: biały kruk w złotej koronie. - Żelaznosercy. Krewni z rodu Vossów. Mają ciało jak ze stali. Potrafią oprzeć się srebru. Najstarsi mogą nawet znieść furię płomienia. Jednak o wiele bardziej otrzeźwiające działa zdolność czytania w umysłach ludzi słabszych od nich. Zdałem sobie sprawę, że to właśnie czuję: pierdolonego serafin a w swojej głowie. Odbierałem go teraz jak cień wewnątrz czaszki. Jednak skończyło się to równie szybko, jak się zaczęło. - Musisz nauczyć się lepiej osłaniać swoje myśli, zaśliniony jełopie - ostrzegł mnie Talon. - Bo in aczej Voss wyciągnie je z twojej durnej makówki jedna po drugiej. Zamrugałem, zdając sobie sprawę, że ojciec Talon a musiał należeć do tych Żelaznosercych i serafin - jako jego syn - otrzymał te same dary. Zastanowiłem się znowu nad swoim ojcem. Kim był? Jakimi łaskami obdarzyła mnie jego przeklęta krew? Zaniepokoiło mnie, że Talon mógł po prostu wepchnąć się do mojego umysłu, kiedy zechciał, ale jednocześnie czułem podniecenie na myśl o tym, że sam mogę mieć podobny talent. Serafin wskazał inną chorągiew z wyhaftowanymi dwoma czarnymi wilkami i dwoma ozdobnymi czerwonymi kręgami, bliźniaczymi księżycami, Lanis i Lan ae. - Krew Chastain. Pasterze. Ci zimnokrwiści mają władzę nad mieszkańcami świata zwierząt. Kierują nimi jak marionetkami. Najstarsi potrafią nawet przy­ bierać kształty n ajbardziej mrocznych stworzeń nieba i ziemi. Nietoperzy. Kotów. Wilków. Nie ufaj żadnemu zwierzęciu, kiedy polujesz n a Chastaina, chłopcze. Bo oni zawiadują wszystkimi oczami nocy. Skinął głową na trzecią chorągiew: na polu w kształcie serca widniał piękny wieniec z róż i węży. - Krew Ilon. Szepty. Ród bardziej niebezpieczny od worka pełnego syfilitycznych węży. Każdy wampir może nagiąć do swojej woli kogoś o słabym charakte­ rze, ale Ilonowie potrafią manipulować wszelkimi uczuciami. Rozdmuchać nienawiść. Rozbudzić strach. Wzniecić namiętność. A myśliwy, który nie może ufać własnemu sercu, nie może ufać niczemu. Machnięciem laski wskazał ostatnią chorągiew: niebieskie pole zdobione białym niedźwiedziem i złamaną tarczą. - Krew Dyvok. Nieposkromieni. Posiadają siłę, z powodu której nawet pozostałe plugawe bękarty nocy srają w pantalony. Potrafią gołymi rękami rozerwać na strzępy dorosłego mężczyznę. Ich nestorzy burzą zamki uderzeniami pięści. Ziemia drży pod ich butami. Nawet pozostali zimnokrwiści wyglądają przy nich jak bezradne dzieciaki. W głowie mi się kręciło, kiedy Talon zwrócił się do stojącej obok niego młodej kobiety. - Dobra sreur? Aoife otworzyła dębowe pudełko i wyjęła ozdobną srebrną fajkę. Wykonano ją na podobieństwo Nael, Anioła Rozkoszy, której złożone dłonie tworzyły główkę. Talon wsypał do rąk anioła odrobinkę sanctusu. - Potwór, który zapłodnił twoją matkę, n ależał do jednego z tych czterech rodów i będziesz posiadał dary ich krwi, chociaż w mniejszym stopniu. Pamiętasz sytuację, w której po raz pierwszy wykazałeś się jakąś dziwną umiejętnością? Odczuwałeś pokrewieństwo ze zwierzętami, gdy byłeś chłopcem? Miałeś talent do wiecznego stawiania na swoim? Może wiedziałeś, co inni powiedzą, zanim się odezwali? Zagryzłem usta. - Moja siostra Amelie została zamordowana przez zimnokrwistego i wróciła do n aszej wioski jako nieszczęśnik. Walczyłem z nią gołymi rękami. - Hmm ... - Chudzielec skinął głową. - Może więc Dyvok. Ta sama przeklęta krew płynie w żyłach naszego opata. Dobrze więc. Zaczniemy od tego. Popatrzyłem na trybuny, gdzie Khalid spojrzał mi w oczy i skinął głową. Myśl, że mogę być związany z tym samym rodem, co ten potężny mężczyzn a, wywołała u mnie znowu nerwowe skurcze żołądka. Talon trzy razy uderzył laską w ziemię. Usłyszałem, jak naoliwiony kamień trze o kamień. Środek siedmiogwiazdy otworzył się szeroko. Na cokole z ciemnego granitu znajdował się ten sam nieszczęśnik, którego Szaroręki przywlekł do opactwa z Lorson. Ciało miał wyniszczone, plamiste i szare, jego usta były jak jama wypełnion a brzytwami. Srebrny łańcuch mocował go do cokołu, metal skwierczał tam, gdzie dotykał zgniłego ciała. Gdy spoj­ rzałem w jego puste oczy, znowu znalazłem się w wiosce w dniu powrotu mojej siostry. Otworzyły się także inne segmenty siedmiogwiazdy i na wznoszących się cokołach zobaczyłem sforę mieszańców, pół wilków, pół psów uwiązanych n a stalo­ wych łańcuchach. Szarpały się na uwięzi jak oszalałe, warcząc na nieszczęśnika pośrodku gwiazdy. Tamten jednak patrzył tylko na mnie ślepiami wypełnio­ nymi nieskończonym, odwiecznym głodem. Talon uniósł do moich ust srebrną fajkę o długim cybuchu. - Weź głęboki wdech - poradził. - Tak jak San Michon zebrała krew Odkupiciela z koła i zamieniła grzech jego mordu w świętą bożą sprawę, tak my prze­ mieniamy własny grzech. Z najstraszliwszej zgrozy wykuwani są najwięksi bohaterowie. Wciąż niepewny zerknąłem na mistrza, a potem na siostrę Aoife. Spojrzała mi w oczy i zobaczyłem pod welonem, jak porusza ustami. Wypowiedziała bez­ głośnie te same słowa, które wypowiedział Szaroręki: ,,Słuchaj hymnu". Serce waliło mi jak młotem. Strach ściskał żołądek. To była jednak próba, a ja za nic nie chciałem zawieść na oczach dostojników Zakonu. Serafin Talon wsunął mi fajkę do ust, skrzesał iskrę i n akazał mi oddychać, oddychać. Jean-Franc;;ois szkicował w książce, a jego głos był niskim pomrukiem: - Pierwszy raz jest najsłodszy. I n ajmroczniejszy. - Tak właśnie powiedział Szaroręki. - Gabriel pokiwał głową. - Gdybym tylko wiedział wtedy to, co wiem teraz. Uciekałbym, aż wpadłbym w ramion a matki, zatrzasnąłbym drzwi przed ciemnością i potworami, które ją zaludniały, i przed mężczyznami w podkutych srebrem butach. Ponieważ to nie bohatera wykuł tamtego dnia Talon, kiedy wciągnąłem tę piękną truciznę do płuc, tylko łańcuch. Łańcuch, którego nigdy nie zerwę. Widziałem, jak zaczyn a się w srebrnych dłoniach anioła - cieniutka smużka szkarłatu, która zatańczyła mi na języku. Uderzyła we mnie ciężka jak ołów i lekka jak piórko, a ja zapłonąłem. Poczułem w sobie pierwsze nuty symfonii jasnej jak niebo i czerwonej jak krew. Słuchaj hymnu, Mały Lwie. - O Boże - szepnąłem. - O słodki, błogosławiony Odkupicielu... Nie wiem, na jak długo się zatraciłem. Zlany wrzącym szkarłatem walczyłem z krwawą falą, żeby pozbierać rozpierzchnięte zmysły. Pamiętam tylko dźwięk, który ostatecznie mnie z tego wyrwał. Pod czerwoną jak krew symfonią n arastał inny hałas, dostatecznie przenikliwy, bym się otrząsnął, dostatecznie głośny, bym się obudził. Zgrzyt metalu o kamień. Otworzyłem oczy i wtedy to zobaczyłem. Serce waliło mi w piersi. Nieszczęśnik pędził w moją stronę. X SŁABA KREW Nigdzie nie było widać serafin a Talon a ani siostry Aoife. Byłem sam. Nieuzbrojony. Minuty ciągnęły się jak godziny, chwile jak minuty, a potwór biegł do mnie z palcami zakrzywionymi jak szpony. Kundle szczekały doprowadzone do szaleństwa obecnością zimnokrwistego. Serce biło mi jak oszalałe. W mojej lewej dłoni płonął ogień, jasny jak srebro. Zostałem wychowany n a pobożnego wyznawcę Jednej Wiary. W dzieciństwie w każde priedi chodziłem do kaplicy i nadal co wieczór odmawiałem modlitwy przed snem. Kochałem Boga. Bałem się Boga. Uwielbiałem Boga. Jednakże po raz pierwszy w życiu poczułem Boga. Jego miłość, jego moc manifestującą się we mnie. Ruszyłem wtedy i miałem wrażenie, że mam u ramion anielskie skrzydła. Nieszczęśnik rozdziawiał usta, między kłami było widać obrzmiały język. Ja jednak uskoczyłem w bok przed jego łapami i potwór przeleciał chwiejnie obok mnie, wpadł na mur. Złapałem srebrny łańcuch, który wciąż miał owinięty wokół szyi, i strzeliłem z niego jak z bicza. Stwór obrócił się, a ja poczułem jego bezbożną siłę, gdy martwe ręce zacisnęły się na moim gardle. Okazało się jedn ak, że dorównuję mu siłą - byłem dwa razy silniejszy niż w dniu, kiedy Amelie wróciła do domu. Obróciłem ręką raz, drugi, owijając sobie łańcuch wokół pięści. Zamachnąłem się i wbiłem dłoń prosto w czarną paszczę potwora. Kości popękały. Zęby się pokruszyły. Uderzyłem znowu, ledwie świadomy stłumionego, mokrego trzasku srebra wchodzącego w cuchnące ciało. Moja stara przyjaciółka nien awiść usiadła mi na ramionach, umysł mi płonął widokiem siostry tańczącej do muzyki, którą tylko ona słyszała, hymnu, który teraz ja także słyszałem - czerwonej, czerwonej, czerwonej muzyki. I kiedy skończyłem, z głowy potwora została tylko ciemna plama na murze, złachmaniona miazga zwi­ sała ze złamanego karku. Słuchaj hymnu, Mały Lwie. Pozwoliłem, żeby ciało upadło. Czerwień zalała mi oczy, wszystkie anioły śpiewały chórem. Prawą rękę miałem kompletnie rozwaloną, knykcie pozdzierane do kości. Miałem taki odlot, że mógłbym wspiąć się n a palce i ucałować w usta samą Matkę- Dziewicę. Talon zawołał jednak z trybun: - Nie sądzę. Następna ! Usłyszałem tupot łap, chrobot pazurów n a zimnym kamieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem stado wygłodniałych kundli pędzących przez arenę. Złapałem łań­ cuch w zakrwawioną rękę, nie do końca pewny, co ze sobą zrobić. Tuzin tych skurwieli pędził na mnie jak strzały wypuszczone z łuku, z oszalałymi ślepiami, obnażonymi kłami. Coraz bardziej spanikowany zacząłem wymachiwać łańcuchem wokół siebie, żeby je odpędzić. Psy zwolniły, warcząc i szczekając, stanęły wokół mnie ciasnym kręgiem, a ja cofałem się pod ścianę. Nie pojmowałem, dlaczego mnie atakują. Nie chciałem ich skrzywdzić, ale nie chciałem też zostać ich kolacją. Hymn krwi n apędzał moją gonitwę myśli, podczas gdy łańcuch ze świstem krążył nad moją głową. - Każ im się wycofać! - zawołał Szaroręki. - Rozkaż im ! - Odpierdolcie się! - ryknąłem n a bestie. - Zmiatać stąd, skurwiele! - Nie głosem, ty gównomózgi krowojebco! - warknął Talon. - Umysłem! Nie miałem najmniejszego pojęcia, jak zrobić to, czego chciał ode mnie serafin, ale mimo to spróbowałem. Wymachując łańcuchem, żeby nie dać im się zbli­ żyć, spojrzałem n a n ajwiększego z psów - na zajadłą bestię o krzywych zębach, cętkowanej sierści i błyszczących ślepiach. Obn ażyłem zęby i ryknąłem na niego w myślach, czując się przy okazji jak skończony idiota. Kiedy skupiłem się na największym sukinsynu, jeden z mniejszych gnojków zaryzykował, śmignął pod łańcuchem i skoczył mi na pierś. Przeklinając, odrzuciłem go od siebie. Coś jednak uderzyło mnie w bok i zęby kundla wbiły mi się w przedramię. Krzyknąłem, gdy moje ciało pękło, i uderzy­ łem n a oślep psa, który mnie gryzł. Drugi złapał mnie za nogę i powalił na ziemię. Zęby kolejnego rozrywały mi ramię, gorąca krew spłynęła po plecach. Ude­ rzyłem znowu, ciała poleciały w powietrze, ale było ich tak dużo, że nie wiedziałem, w którą stronę się obrócić. Rękami zasłaniałem twarz, ryczałem szarpany ich zębami i zachodziłem w głowę, co wprawiło je w taką furię. Jakby coś je opętało, prawie jakby nie kierowała nimi ich własn a wola. - Ach ... - odezwał się Jean-Franc;;ois. - Rozumiem. - Oui - powiedział Gabriel. - I równie szybko, jak wcześniej się zacisnęły, rozdzierające moje ciało zęby się rozwarły. Wstałem cały we krwi i poderwałem z ziemi łańcuch. Kundle jednak cofały się, oblizując krew z pysków i wpatrując się we frere Szarorękiego. Mój mistrz machnął ręką i wróciły na swoje miejsca na siedmiogwieździe jak wytresowane nordlundzkie psy pasterskie n a wezwanie pasterza. Serafin Talon wrócił n a arenę. Jego buty podzwaniały n a kamieniu, gdy szedł ku mnie. Obok szła siostra Aoife. Ledwie mogłem ustać na nogach, gorąca krew spływała mi po pogryzionych rękach i nogach. Hymn krwi zamienił się w pieśń żałobną w moich uszach, sanctus nadal buzował mi w żyłach razem z gnie­ wem n a to, co mi zrobiono. - Cóż, zdecydowanie nie jesteś Chastainem. Nie ma w tobie powinowactwa ze zwierzętami, to jedno jest jasne. - Talon wziął mnie za jedną z poszarpanych rąk. - I nie jesteś Vossem, z tego co widzę. Twoja bielutka skóra drze się jak papier, co? - Spierdalaj z tymi łapami! - żachnąłem się. - Chyba trochę się zdenerwował, opacie! - zawołał do Khalida Talon. - Mogły mnie zabić ! Talon prychnął. - Jesteś bladokrwisty, chłopcze. Nie umierasz tak łatwo. Za parę godzin na twoim ciele nie będzie żadnych śladów. - Przygładził imponujące wąsiska, obrócił w palcach przeklętą laseczkę. - Nasze dary objawiają się w najtrudniejszych chwilach. Próba została tak pomyślana, żeby to umożliwić. Przestań labidzić, ty krzywozęby pomieciuchu. - Zrobiliście to celowo? - Spojrzałem w oczy siedzących wyżej. - Oszaleliście?! - A ty oszalałeś, kurwi synu? - Talon się uśmiechnął. Zazgrzytałem zębami. Zacisnąłem pięści. - Nie robiłbym tego na twoim miejscu, tępa kurwigłówko - ostrzegł mnie Talon. - Za nieuzasadniony atak n a serafina Srebrnego Zakonu zostaniesz wybato­ żony jak inkwizytorka w święto Anioła Rozkoszy. - Musnął długie ciemne wąsy i drobny uśmieszek wypłynął mu na usta. - Ale może... gdybym to ja uderzył cię pierwszy... - Co... ? - Jeśli ja uderzę cię pierwszy, to będziesz mógł mi oddać. Krew za krew, co, opacie? Khalid n a trybunach skinął głową. - Krew za krew. - Sprowokuj mnie więc, nic niewarty lachociągu - warknął Talon. - Weź swój gniew, weź tę furię, weź to oburzenie, od którego tak się trzęsą te śliczne usteczka, i zmuś mnie. Jeśli ja uderzę cię pierwszy, to będziesz mógł mi oddać. Wywołaj mój gniew, chłopcze. Spraw, żeby ogarnęła mnie furia. - Ja... Trzask! - No już! Niech to poczuję! - Ja nie... Trzask! - Na Siedmioro Męczenników, przestań, kurwa! - No, śmiało, niech to poczuję! Talon cisnął mną o ścianę z niepokojącą siłą. Jego twarz znalazła się kilka cali od mojej. Widziałem, jak oczy n abiegły mu krwią, gdy syknął, obnażając kły. - Sięgnij po to, co w sobie nosisz! Po przekleństwo swojej krwi! Zacisnąłem pięści, w skroniach mi dudniło. Siostra Aoife nie ruszyła mi n a pomoc. Starszyzna Zakonu patrzyła na mnie zimnym, bezlitosnym wzrokiem. Wiedziałem, że to wciąż jest próba, i rozpaczliwie chciałem znaleźć sobie tutaj miejsce, poznać prawdziwe dary, jakie przekazał mi mój ojciec. Spróbowałem więc tego, czego żądał ode mnie Talon. Sięgnąłem po furię, po nordlundzki płomień w mojej krwi, tak prawdziwy, że czułem jego żar pod skórą. Wyobraziłem sobie, jak to serafin płonie zamiast mnie, jak płomienie wylewają się ze mnie i go spalają. Zaciskałem zakrwawione pięści, dyszałem, zbierając cały gniew i ból, wpychając je w niego. Talon otworzył szeroko oczy. Wziął płytki, krótki wdech. - Nie - westchnął w końcu. - Nic a nic. Puścił moją koszulę. Zamrugał ślepiami jak dziury wyszczane w śniegu i odwrócił się, głaszcząc wąsy i zerkając n a siedzących wyżej dostojników. Serafin Argyle skrzywił się, przysunął żelazną rękę do ucha Khalida i coś do niego szeptał. Twarz Szarorękiego była jak maska. Archiwista Adamo robił wrażenie, jakby zasnął n a ramieniu Charlotte. Czekałem niepewnie, sanctus przytępił ból spowodowany ranami, tak że ledwie paliły. Krew ściekała mi z palców i zbierała się kałużą w moich butach. Siostra Aoife patrzyła na mnie z troską, ale mimo to nie podeszła, żeby mi pomóc. Serafin zazgrzytał obcasami, obracając się powoli w miejscu. Zaciskał kurczowo usta. - Od dłuższego czasu nie widzieliśmy kogoś takiego. To nadzwyczaj przygnębiające. - Co masz na myśli? - To, że nie jesteś szczególnie silny. - Talon wskazał zmiażdżonego nieszczęśnika. - Jesteś silny jak zwykły bladokrwisty, ale z pewnością nie jak potomek Krwi Dyvok. Nie władasz zwierzętami, nie jesteś odporny na rany ciała, czyli trzeba z listy skreślić także Chastainów i Vossów. Wygląda jednak na to, że talentu do emocjon alnej manipulacji masz mniej więcej tyle co pizda wypełniona zimną wodą, więc nie możesz też być l ionem. - To... kim jestem? Talon spojrzał na mnie kwaśno. - Jesteś słabokrwistym. Spojrzałem na mistrza. - Czym? - Dzieckiem wampira, który był za młody albo za słaby, żeby przekazać swoje dziedzictwo - wyjaśnił Talon. - Nie należysz do żadnego rodu. Nie masz darów krwi poza tymi, które mamy my wszyscy. Zapomniałem o bólu ran. Czułem, jak żołądek mi się zaciska, chociaż nie rozumiałem dobrze powodów. - N-n a pewno? Może nie sprawdziliście mnie dość do... - Jestem serafinem polowania od dziesięciu lat, chłopcze. Przeprowadziłem wystarczająco dużo prób, żeby rozpoznać słabokrwistego. - Talon wykrzywił usta. - I właśnie na takiego patrzę. Przygładził wąsy i odszedł po siedmiogwieździe. Siostra Aoife w końcu wyciągnęła do mnie rękę i poklepała mnie po zakrwawionym ramieniu, mrucząc: - Wciąż masz boże zadanie do wykon ania, nowicjuszu. Zachowaj miłość Matki- Dziewicy w sercu i n auki Wszechmogącego w głowie, a wszystko będzie dobrze. Popatrzyłem na Szarorękiego, potem na opata Khalida. Cały czas ściskało mnie w żołądku. I kiedy tak stałem unoszony przez hymn krwi, dygocąc n a całym poranionym, zlanym potem ciele, z włosami opadającymi mi do oczu, usłyszałem pożegn alny cios w trzewia od Talona: - Co za rozczarowanie. XI BIEG HISTORII ,,Co za rozczarowanie". Te słowa wisiały mi nad głową do późnej nocy. Jeśli mistrz Szaroręki był zawiedziony nowin ami na temat swojego nowego ucznia, to dobrze to ukrył - pozo­ stał stoicki jak zawsze, kiedy odprowadzał mnie do koszar. Mimo to ponury grymas Argyle'a, zasznurowane usta Charlotte i słowa serafina Talon a - żadn a z tych rzeczy nie chciała mnie opuścić. I kiedy usiadłem na łóżku, żeby wyczyścić nowe buty z krwi, słowa serafina n adal dźwięczały mi w uszach. ,,Co za rozczarowanie". - Powinienem był rozwalić złamasowi ten jego pieprzony łeb - warknąłem. - Patrzcie, co robale zostawiły po sobie - rozległ się czyjś głos. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Aarona de Coste gapiącego się na mnie z progu koszar. Stał tam z innym nowicjuszem, wysokim ciemnowłosym chłopakiem o nazwisku de Severin, który nosił się w taki sam sposób jak de Coste - jakby mu ktoś wsadził srebrną łyżeczkę w tyłek. Sądząc po wrednym uśmieszku na gębie Aarona, wieści o mojej próbie już krążyły wśród innych nowicjuszy. - Wiedziałem, że jesteś plebejuszem, Mały Kocie - zaszydził. - Ale nie sądziłem, że aż tak nisko urodzonym. - Odpierdol się, de Coste. Ostrzegam, że nie mam teraz do ciebie cierpliwości. - To pewnie ma sens - zamyślił się na głos paniczyk, zwracając się do Severina. - Wampirzy wieśniak wziął sobie do łóżka ludzką wieśniaczkę. To wszystko układa się w spójny obraz rynsztoka, nie? Jego kumpel zarechotał, a we mnie zapłonął ogień. - Moja matka nie jest wieśniaczką. Pochodzi z domu de León. - Och, pani na włościach, nie wątpię. A ten nędzny wychodek, z którego cię wyciągnęliśmy, to była wasza letnia siedziba, co? - Aaron zmarszczył brwi, jakby się zamyślił. - Raczej letnia nora, nie? Był ode mnie starszy mniej więcej o trzy lata i o kilka cali wyższy. Nie byłem pewny, czy sobie z nim poradzę, ale przysiągłem Bogu, że jeśli jeszcze raz zażartuje z mojej matki, to spróbuję mu, kurwa, dowalić. - Czyli nie jestem związany z żadnym rodem, i co z tego? - warknąłem. - Nadal jestem bladokrwistym. Wciąż mogę walczyć. De Coste zarechotał. - Na pewno Wiecznotrwały Król już tak się trzęsie, że buty pogubił. - Powinien, kurwa - warknąłem, czyszcząc własne obuwie. Paniczyk podszedł do pryczy i wziął egzemplarz Testamentów z nocnego stolika. Cały czas jednak wpatrywał się we mnie. - Tak siebie widzisz, co? Mały dzielny Gabriel de León, który popędzi do trupiego tronu Fabiena Vossa ze swoim nowym srebrnym mieczykiem i w pojedynkę ocali cesarstwo? - Roześmiał się. - Naprawdę nie masz n ajmniejszego pojęcia, co tu się dzieje, co? - Wiem tyle, ile potrzebuję. Wiem, że było mi pisane znaleźć się tutaj. Wiem, że ten Zakon to jedyn a prawdziwa nadzieja w walce z Wiecznotrwałym Królem. - Nie jesteśmy prawdziwą n adzieją w walce z niczym, Mały Kocie. Skrzywiłem się. - Co masz na myśli? - Mam na myśli to, że mój brat Jean- Luc służy w cesarskiej armii w Augustin. Jest chevalier w Złotych Zastępach. Siły, które właśnie są gromadzone w stolicy, unicestwią Wiecznotrwałego Króla, zanim jego powłóczące nogami kundle w ogóle dotrą do Nordlundu. Och, pewnie, nasza sprawa jest słuszna, ale smutna prawda jest taka, że nikt na dworze nie wierzy, że srebroświęci coś zmienią. - Krzywiąc się, Aaron machnął ręką w stronę koszar. - Opactwo ma zapewnione finansowanie tylko dlatego, że cesarzowa Isabella jest rozkochana w mistycyzmie, a cesarz Alexandre lubi, kiedy jego świeżo upieczona małżonka robi mu laskę. - To bzdura - powiedziałem. - A co ty możesz wiedzieć na ten temat, słabokrwisty? - De Severin tylko westchnął. - Wiem, że Bóg chciał, bym się tu zn alazł. Moja siostra zginęła z rąk tych potworów. Jeśli mogę zrobić coś, żeby je powstrzymać, zrobię to. - I świetnie - powiedział Aaron. - Ale ostatecznie, mimo całej swojej wiary i słusznego gniewu, zostaną z ciebie tylko szczyny na wietrze. Spójrz n a siebie. Ma farni/le może wywieść swoje pochodzenie od samego Maximille'a Męczennika. Moja matka jest baronne najbogatszej prowincji Nordlundu i... - A mimo to zniżyła się do sypiania z wampirem. De Coste zamilkł, gdy Theo Petit wszedł do pokoju. Rosły chłopak nosił skórzane spodnie, ale koszulę miał rozsznurowaną, widziałem więc błysk metalicz­ nego tatuażu pod spodem. Miał pięknego anioła wytatuowanego od kostek dłoni po łokieć na lewej ręce i coś, co wyglądało jak warczący niedźwiedź, na piersi. Trzymał w ręce talerz z kurzymi nóżkami. Klapnął n a łóżko, głośno przeżuwając. - To jest n ajzabawniejsza rzecz dotycząca wysoko urodzonych kobiet - powiedział Theo. - Są takiego samego wzrostu jak wszystkie inne, gdy lądują na czworakach. - Krew z rynsztoka i pysk z kloaki - zaszydził de Severin. - Cały Theo Petit. Odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał. - Wszyscy jesteśmy tu bękartami Umarłych, Aaronie. Wszyscy jesteśmy gównem na podeszwie cesarskich butów. Wszyscy jesteśmy potępieni. - Theo włożył do ust kurczęcą nóżkę i mówił dalej z pełnymi ustami: - Więc odpuść sobie kazania udręczonego arystokraty, dobrze? Aaron tylko się skrzywił. - To, że straciłeś mistrza z powodu sangire, nie zn aczy, że możesz zapominać o dobrych manierach, Petit. Ja mam n ajwyższą rangę w tym towarzystwie. Theo przestał na chwilę żuć i oczy mu zabłysły. - Jeszcze raz wspomnisz mojego mistrza, a będziemy musieli zweryfikować tę teorię. De Coste obrzucił rosłego chłopaka spojrzeniem od stóp do głów, ale nie palił się do konfrontacji. Zamiast tego położył się na poduszce i mruknął pod nosem: - Miękki chujek... Theo prychnął, kładąc nogi w butach na łóżku. - Twoja siostra mówi co innego. Zaśmiałem się cicho, zaznaczając w myślach punkt na korzyść Theo. - A ty z czego się śmiejesz, Mały Kocie? - warknął Aaron. Rzuciłem mu jadowite spojrzenie, ale na razie utarczki przycichły. Spojrzałem na Theo, kiwając głową w podzięce, ale tamten tylko wzruszył ramionami. W tej kłótni pewnie mniej szło o bronienie mnie, a bardziej o niechęć Theo do de Coste'a. Wobec tego wróciłem milczący, posiniaczony i wciąż pozbawiony przyjaciół do czyszczenia butów, starając się nie myśleć za dużo o swojej porażce w Puklerzu. Nie miałem rodu, nie miałem specjalnych darów poza tymi, które wszyscy otrzymaliśmy. Niczego nie dowiedziałem się o swoim ojcu. Jednakże mimo tego, co powiedział Aaron, mimo nieudanej próby, nadal czułem, że było mi pisane tu trafić. Bóg chciał, żebym znalazł się w San Michon. Bez względu na moją słabą krew. Gabriel urwał na chwilę, splótł palce i spojrzał na swoje dłonie. - Wiesz jednak, co było naprawdę okropne, zimnokrwisty? - Nie wiem, ty mi powiedz - odpowiedział Jean-Fran <;ois. - Leżałem tamtej nocy n a łóżku, moje rany były tylko wspomnieniem i myślałem o tym, co de Coste powiedział mi o swoim bracie w wojsku. O odbudowie klasztoru, która była tylko efektem kaprysu cesarzowej. I nie pomyślałem przede wszystkim o ludziach, którzy zostaną oszczędzeni, jeśli Złote Zastępy zmiaż­ dżą Wiecznotrwałego Króla. Nie myślałem o żołnierzach, którzy mogą umrzeć, walcząc z nim, ani o tym, jak straszny jest fakt, że w ogóle doszło do takiego konfliktu. W pierwszej kolejności modliłem się, żeby wojna nie skończyła się, zanim wezmę w niej udział. - Gabriel westchnął i spojrzał historykowi w oczy. - Możesz w to uwierzyć? Naprawdę się bałem, że może mnie to ominąć. - Czy nie tak myślą wszyscy młodzi ludzie z mieczami? Czy nie marzą o chwale albo chwalebnej śmierci? - Chwała - prychnął Gabriel. - Powiedz mi coś, wampirze: skoro śmierć jest taka chwalebna, to czemu tak tanim kosztem można ją zadać i czemu tak często zadają ją najpodlejsi z ludzi? - Pokręcił głową. - Nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Nie miałem pojęcia, co ze mnie zrobią. Wiedziałem jednak, że to jest teraz moje życie. I dlatego znowu przysiągłem, że wykorzystam je jak n ajlepiej. Bez względu na to, co powiedział Aaron, czułem w kościach, że San Michon będzie zbawieniem dla cesarstwa. Naprawdę wierzyłem, że zostałem wybrany i że to wszystko: śmierć mojej siostry, to, co zrobiłem lisie, przeklęta bękarcia krew w moich żyłach... że to wszystko jest częścią boskiego planu. Że jeśli naprawdę mu zaufam, jeżeli będę się modlił i wychwalał jego imię, trzymał się jego słowa, to wszystko będzie dobrze. - Prychnął, patrząc na siedmiogwiazdę we wnętrzu dłoni. - Ależ ze mnie był skończony dureń. - Nie zamartwiaj się, de León. - Głos zimnokrwistego brzmiał cicho, tak jak zgrzyt jego pióra na papierze. - Nie ty jeden żywiłeś takie nadzieje. Nikt jedn ak nie przechytrzy wroga, który nie może umrzeć. - Śniegi Augustin nie przesiąkły szkarłatem krwi samych śmiertelników. Was zginęło mrowie tamtej nocy, zimnokrwisty. Jean-Fran<;ois wzruszył lekko ramionami. - Nasi martwi pozostają martwi, srebroświęty, a wasi wstają, żeby z wami walczyć. - I ty uważasz, że to dobrze? Powiedz mi, nigdy nie zastanawiasz się, gdzie to się skończy? Kiedy już spłodzone przez was potwory wyssą te ziemie do sucha z każdego mężczyzny, kobiety i dziecka, wszyscy będziecie umierać z głodu. Zarówno nieszczęśnicy, jak i szlachetnokrwiści. - Stąd potrzeba rządów żelaznej ręki. - Blade palce musnęły wilki wyhaftowane na surducie wampira. - Cesarzowej n a tyle dalekowzrocznej, żeby budować, nie niszczyć. Fabien Voss był wystarczająco mądry, by wykorzystać brudnokrwistych jako broń, ale ich czas dobiegł końca. - Nieszczęśnicy mają nad wami przewagę liczebną pięćdziesięciu do jednego. Istnieją cztery główne rody Krewnych i wszystkie dysponują armiami trupów. Myślisz, że te żmije zrezygnują ze swoich legionów bez walki? - Mogą walczyć, ile zechcą. Przegrają. Gabriel spojrzał wtedy na potwora z chłodnym wyrachowaniem w oczach. Hymn krwi nadal dudnił mu w żyłach, wyostrzając zarówno umysł, jak i zmysły. Twarz zimnokrwistego była jak z kamienia, oczy - jak płynna ciemność. Ale n awet n ajbardziej naga skała opowiada historię tym, którzy wiedzą dość, żeby umieć z niej czytać. Mimo rzezi, zdrady, klęski Gabriel de León wciąż był myśliwym, który zna swoją zwierzynę. W okamgnieniu spostrzegł odpowiedź tak wyraźną i jasną, jakby ten potwór wypisał ją w swojej przeklętej książce. - To dlatego szukacie Graala - szepnął. - Myślicie, że kielich zapewni wam zwycięstwo w walce z innymi rodami. - Bajki dla dzieci nie interesują cesarzowej. Za to twoja historia jak n ajbardziej. - Potwór popukał w trzymaną n a kolanach księgę. - Zatem wróć do niej z łaski swojej. Miałeś piętnaście lat. Bękart wampirzego ojca wywleczony z nędzy n a prowincji za mury opactwa nie do zdobycia. Wyrosłeś na wcielenie cnót Zakonu, tak jak przysięgałeś. Śpiewano o tobie pieśni, de León. O Czarnym Lwie. Dzierżycielu Pożeraczki Popiołów. Zabójcy Wiecznotrwałego Króla. Jak ktoś o tak skromnych początkach staje się legendą? - Skrzywił się z niesmakiem. - A potem tak nisko upada? Gabriel spojrzał w płomień lampy, zaciskając mocno usta. Hymn krwi kłębił się w nim, wyostrzając mu nie tylko umysł, ale i pamięć. Przesunął kciukiem po wytatuowanych palcach, po słowie patience wypisanym poniżej kostek. Lata ciążące mu n a karku wydawały się chwilami, a pamiętał te chwile z krystaliczną wyrazistością. Czuł zapach srebro-dzwonków w powietrzu, w oczach jego duszy odbijał się płomień świecy. Wyczuwał gładkie biodra kołyszące się pod jego dłońmi. Oczy ciemne od żądzy, usta jak wiśnie rozwarte przy jego war­ gach, rozpalone i desperackie, i bezwiednie wypowiedział z westchnieniem słowa: - Nie możemy. Jean-Fran<;ois przechylił głowę. - Nie? Gabriel zamrugał i znalazł się z powrotem w zimnej wieży w towarzystwie martwego stwora. Czuł popiół w ustach. Słyszał krzyki potworów, które opierały się śmierci od wieków, żeby w końcu otrzymać ją z jego rąk. Spojrzał zimnokrwistemu w oczy, jego głos zabarwił się cieniem i płomieniem: - Nie - powiedział. - De León ... - Nie. Nie chcę w tej chwili opowiadać dłużej o San Michon, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Jak najbardziej mam coś przeciwko temu. - Drobna zmarszczka oszpeciła nieskazitelne czoło Jeana-Fran <;ois. - Chcę posłuchać o latach, które spędziłeś jako bladokrwisty w opactwie. O twoim nowicjacie. O twojej wspinaczce w hierarchii. - I usłyszysz o tym w swoim czasie - warknął Gabriel. - Mamy całą noc, a także, założę się, wszystkie następne noce, jakich będziemy potrzebować. Jeśli jednak pragniesz dowiedzieć się czegoś o Graalu, powinniśmy wrócić do dnia, w którym go znalazłem. - Nie takim torem biegnie historia, srebroświęty. - To moja historia, zimnokrwisty. I jeśli się nie mylę, będą to ostatnie słowa, jakie wypowiem n a ziemskim padole. Jeżeli więc ma to być moja ostatnia spowiedź, a ty masz być moim kapłanem, to zaufaj mi, do kurwy nędzy, że najlepiej wiem, jak przekazać rejestr swoich własnych grzechów. Zanim opowieść się skończy, wrócimy do Lorson. Do Charbourga. Do czerwonych śniegów w Augustin. I owszem, nawet do San Michon. Ale n a razie opowiem o Graalu. Jak do mnie przyszedł. Jak go straciłem. I o wszystkim, co wydarzyło się pomiędzy. Uwierz mi, kiedy ci powiem, że cesarz otrzyma ostatecznie wszystkie odpowiedzi. Jean-Fran<;ois z Krwi Chastain nie był zadowolony, w milczącym grymasie ledwie mignęły jego kły. Ostatecznie jednak musnął smukłymi palcami pióra przy szyi i ustąpił, unosząc podbródek. - Dobrze więc, de León. Niech będzie, jak chcesz. - Zawsze stawiam na swoim. Na tym po części polega mój kurewski problem. - Ostatni Srebroświęty odchylił się n a krześle, zetknął dłonie czubkami palców i podparł nimi podbródek. - Do rzeczy. - Westchnął. - Zaczęło się od króliczej nory. KSIĘGA DRUGA Straszliwe i liczne zastępy oblegały mury i obrońcy miasta struchleli, bo pośród Umarłych widzieli twarze tych, których znali: zabitych ukochanych i poległych towarzyszy broni. Czarny Lew jednak uniósł miecz pod niebiosa, jego książęca twarz była ponura, ale w brzmieniu jego głosu ludzie małego serca znaleźli pokrzepienie. - Odrzućcie strach - przykazał im . - Zostawcie tylko gniew. Jean-Sebastien Ricard Bitwa o Baih Side I NIESPRAWIEDLIWOŚĆ - Brakowało jeszcze dwóch godzin do zmierzchu, kiedy to się wydarzyło - powiedział Gabriel. - Jechałem na północ przez zniszczone ziemie uprawne, przemo­ czony szarą mżawką. Pierwsze lodowate ozn aki zimy wyczuwało się w wietrze, okolica wokół mnie była dość upiorna. Z martwych drzew zwieszały się sznury bladych grzybów, droga sprowadzała się do ciągnącej się milami czarnej gnojówki. Wioski, które mijałem, były wymarłe - puste budynki i wypełnione po brzegi cmentarze. Od wielu dni nie widziałem żywego człowieka. Od ponad dekady podróżowałem po dominium cesarza Alexandre'a III. Wszystko wyglądało gorzej, niż kiedy je porzuciłem. - Jak dawno temu miało to właściwie miejsce? - zapytał Jean-Franc;;ois. - Trzy lata temu. Miałem trzydzieści dwa lata. - Gdzie byłeś wcześniej? - Na południu. - Gabriel wzruszył ramionami. - W S0d-haemie. - A dlaczego opuściłeś swój ukochany Nordlund? - Cierpliwości, zimnokrwisty. Wampir odął usta, ale nie odpowiedział. - Miałem na sobie swój stary szynel dla ochrony przed deszczem. Wyblakłe plamy krwi. Czarna skóra. Trójgraniasty kapelusz nisko naciągnięty, kołnierz wysoko zapięty, jak uczył mnie mój stary mistrz. Minęły lata, odkąd wkładałem te rzeczy, ale nadal leżały jak ulał. Miecz nosiłem w sfatygowanej pochwie u pasa, głowę pochylałem nisko z powodu pogody w tę plugawą porę zwaną dniem. Sędzia nie cierpiał deszczu, odkąd sięgam pamięcią. Pędził jednak ostro jak zawsze przez tę zimną i pustą ciszę. Była z niego prawdziwa piękność: czarny, dzielny i mocny jak mur zamku. Chociaż był wałachem, miał więcej ikry niż większość ogierów, jakie spotkałem. Jean-Franc;;ois podniósł wzrok. - Wciąż miałeś tego samego konia? Gabriel pokiwał głową. - Trochę bardziej skrzypiało mu w kościach niż kiedyś, ale to samo możn a powiedzieć o mnie. Było jedn ak tak, jak powiedział mi opat Khalid: Sędzia stał się moim najprawdziwszym przyjacielem. Uratował mi życie więcej razy, niż potrafiłem już wtedy zliczyć. Przejechaliśmy razem przez piekło, ale zawsze doprowa­ dzał mnie z powrotem do domu. Kochałem go jak brata. - I zachowałeś imię, jakie n adała mu ta nowicjuszka z niewyparzoną gębą? Astrid Rennier? - Qui. - Dlaczego? Ta dziewczyna miała dla ciebie jakieś zn aczenie? Gabriel spojrzał na lampę, płomień tańczył w jego źrenicach. - Cierpliwości, zimnokrwisty. W celi zapadła cisza, niósł się tylko szept pióra na pergaminie. Minęła długa chwila, nim srebroświęty podjął opowieść. - Od miesięcy jeździłem bez prawdziwego odpoczynku. Planowałem przekroczyć Voltę przed zimą, ale drogi okazały się gorsze, niż się spodziewałem, w dodatku przekonałem się, że moja mapa jest mocno nieaktualna. Na przykład miejscowi rozebrali płatną drogę w Hafti i zniszczyli most n a Keff. Nie byłem w stanie znaleźć żadnego przewoźnika, który n adal uprawiałby swój fach, żadnej żywej duszy na obszarze wielu mil. Często byłem więc zmuszony zawracać i jechać w górę rzeki. - Dlaczego? - zapytał Jean-Franc;;ois. Gabriel zamrugał. - Dlaczego zawracałem? - Dlaczego miejscowi zniszczyli most na rzece Keff? - Jak już wspomniałem, to było raptem trzy lata temu. Minęły dwadzieścia cztery lata od nastania bezdnia. Do tego czasu Krwawi władcy zmienili cesarstwo w rzeźnię. Nordlund był jałowym pustkowiem. Jeśli nie liczyć paru n admorskich dun, do tego czasu Ossway także już padł. Wojska Wiecznotrwałego Króla zbli­ żały się coraz bardziej do Augustin, a pozbawieni panów nieszczęśnicy obleźli S0dhaem jak wszy łonowe portową ladacznicę. Miejscowi zniszczyli most, żeby się od nich odciąć. Wampir popukał piórem, marszcząc czoło. - Już ci mówiłem, de León. Opowiadaj, jakbyś mówił do dziecka. Z jakiego powodu miejscowi rozebrali most? Srebroświęty popatrzył ostro, zaciskając zęby. Kiedy w końcu się odezwał, to nie mówił jak do dziecka, ale jak do kogoś, kto wielokrotnie i entuzjastycznie został w dzieciństwie upuszczony przez matkę n a główkę. - Wampiry nie mogą przekroczyć płynącej wody. Chyba że po moście albo pogrzebani w zimnej ziemi. Najpotężniejsi spośród nich mogą tego dokon ać dzięki aktowi n adzwyczajnej siły woli. Jedn akże dla każdego nowo n arodzonego Umarłego wartka rzeka jest jak ścian a ognia. - Merci. Kontynuuj, proszę. - Na pewno? Żadnych więcej durnych pytanek, na które już znasz odpowiedzi? Wampir się uśmiechnął. - Cierpliwości, chevalier. Gabriel wziął głęboki wdech i podjął opowieść: - Zatem. Nie paliłem od ran a i zaczynało mnie powoli dopadać pragnienie. Wiedziałem, że dużo dalej nie zajadę tego dnia. Zerknąłem jedn ak n a starą mapę i zobaczyłem, że miasteczko Dhahaeth leży niecałą godzinę jazdy n a północ ode mnie. Perspektywa ognia i czegoś gorącego w żołądku (o ile miasteczko wciąż tam stało) wystarczyła, żebym zapanował n ad dygotem. Mając więc nadzieję, że nadrobię stracony czas, zjechałem z drogi i ruszyłem przez pofalowany dywan białogrzywek, a potem w las pełen żywych grzybów i od dawna martwych drzew. Zaledwie dziesięć minut po wjechaniu do lasu znalazł mnie pierwszy nieszczęśnik. Kobieta. Miała może ze trzydziestkę, gdy ją zamordowano. Poruszała się cicho jak duch, ale Sędzia zwęszył ją i położył uszy po sobie. Sekundę potem zoba­ czyłem ją. Szła prosto n a mnie. Jej włosy były jednym wielkim blond kołtunem. Dopadła mnie szybko jak wilk. Była chuda i naga, skóra zwieszała jej się wil­ gotnymi fałdami z ziejącej rany na szyi. Biegła, i to naprawdę szybko. O wiele szybciej niż śmiertelnik. Nie bałem się pojedynczego nieszczęśnika, ale te łajdaki są jak minstrele, gdzie jest jeden, zaraz zn ajdą się następni, a im więcej cię ich znajdzie, tym bardziej nieznośni się stają. Dlatego ponagliłem Sędziego i pogalopowaliśmy między martwe drzewa. Poluzowałem miecz w pochwie, kiedy zobaczyłem na prawo od siebie następnego nieszczęśnika: mały S0dhaemczyk śmigający między wysokimi iglicami bulw i muchomorów. Potem spostrzegłem przed sobą n astępnego. I jeszcze jednego. Wszystkie ciche jak trupy. Wszystkie poruszały się szybko, chociaż żaden aż tak szybko jak Sędzia, rzecz jasna. Widziałem jednak, że to stado. Miało co najmniej dziesięć lat. Jean-Franc;;ois uniósł jedną brew i popukał piórem w stronicę. - Jak do dziecka, de León. Gabriel westchnął. - Nowo narodzeni nieszczęśnicy też są niebezpieczni, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Ale w skali od jednego do dziesięciu, gdy jeden to przeciętn a burda w osswayskiej karczmie, a dziesięć to najbardziej przerażający koszmar, jaki piekło może z siebie wypluć, plasują się mniej więcej w okolicy czwórki. Nawet najstarsze z nich nie dorównują szlachetnokrwistemu, ale starszych nieszczęśników nie można lekceważyć. Wasz rodzaj staje się coraz potężniejszy w miarę, jak krew wam gęstnieje. Ci byli niebezpieczni i było ich wielu. Jednakże Sędzia pogalopował przez martwy las, klucząc w pędzie w gęstwinie grzybów. Jego kopyta dudniły jak grom, serce miał nieulękle i wkrótce zostawił za sobą tych bezkrwistych łajdaków. Zlani potem wypadliśmy z lasu chwilę później, prosto w deszcz. Chłodn a szara dolina ciągnęła się pod nami wypełniona gęstą mgłą. Na północnym wschodzie widziałem ciemną wstążkę drogi w półmroku. Parę mil dalej zn ajdował się bród i bezpieczny azyl. Poklepałem Sędziego, gdy galopował ku dolinie, i mruknąłem mu do ucha: - Mój brat. Mój n ajlepszy chłopak. I wtedy jedno kopyto wpadło mu do króliczej nory. Przednia noga zapadła się w ziemię, staw strzelił z potwornym trzaskiem, wrzask wypełnił mi uszy, gdy padliśmy. Uderzyłem o ziemię, poczułem, że coś się łamie i prawie krzyknąłem z bólu, gdy przeturlałem się i zatrzymałem przy przegniłym pniaku. Miecz wysunął mi się z pochwy i leżał w błocie. W czaszce mi dzwoniło, ogień szalał w mojej ręce. W okamgnieniu zorientowałem się, że ją złamałem - ogarnęło mnie to zn ajome uczucie, jakbym miał potłuczone szkło pod skórą. Nic strasznego, zagoi się do rana. Niestety nie mogłem tego samego powiedzieć o biednym Sędzim. Gabriel westchnął głęboko i przeciągle. - Wstałem i spojrzałem n a wrak mojego wierzchowca z rękami i brodą uwalanymi w błocie. Widziałem, jak kość goleni przedarła się przez pęcinę, gdy pró­ bował wstać, dzielny do ostatniej chwili. - O, nie - szepnąłem. - Nie, nie. Sędzia kwiknął znowu, oszalały z bólu. Zwróciłem twarz ku niebu, znajoma wściekłość wezbrała mi w piersi. Spojrzałem na przyjaciela z krwawiącą ręką, z zaciśniętym gardłem, z pękającym sercem. Towarzyszył mi od pierwszych dni w San Michon. Szedł ze mną przez krew i wojnę, przez ogień i furię. Siedem­ naście lat. Tylko on mi został. A teraz ... to? - Bóg mnie, kurwa, nien awidzi - szepnąłem. A jak myślisz, dlaczego, d-dlaczego ? Głos zabrzmiał tak samo jak zawsze. Srebrzyste, łagodne fale w mojej głowie. Udawałem, że go nie słyszę, najlepiej jak potrafiłem, patrząc, jak mój brat próbuje stanąć na złamanej nodze. Z wykrzywioną nien aturalnie pęciną padł znowu, tocząc wielkimi, brązowymi oczami. Jego cierpienie było moim cierpie­ niem. Wiesz, co t-trzeba zrobić, Gabrielu, rozległ się znowu srebrzysty głos. Spojrzałem na miecz u moich stóp, n agi i obryzgany błotem. Dwuręczna rękojeść była owinięta czarną skórą, srebrzysty jelec miał kształt pięknej kobiety o rozłożonych rękach. Ostrze było zakrzywione i eleganckie, wykute w archaicznym talhoskim stylu, a mimo to obdarzone śmiercionośnym wdziękiem. Wykute z ciemnych trzewi upadłej gwiazdy w wiekach, które były legendą. Niestety zostało złamane - bardzo dawno, miałem wrażenie, kilka żywotów temu. Sześć cali sztychu było odłamane. - Zamknij się - powiedziałem do miecza. Wyczują jego zz-zapach. Rozedrą go na strzępy, o tak, na czerwoną miazgę, miazgę czerwoną, a on będzie krzyczał i krzyczał, i krzyyyyczał. To będzie najsłodsze miłosierdzie. - Dlaczego zawsze mówisz mi to, co już wiem? A dlaczego zawsze p-p-potrzebujesz, żeby ci takie rzeczy mówić? Popatrzyłem Sędziemu w oczy, zapominając o bólu złamanej ręki. Ze wszystkich tych, których nazywałem przyjaciółmi w ciągu wielu lat, tylko on mi został. I mimo bólu i strachu, w najmroczniejszej ze wszystkich godzin, popatrzył n a mnie. Na swojego Gabriela, którego poznał, gdy ten był chłopcem w stajni w San Michon. Który wyjechał na nim stamtąd na wygnanie, kiedy żaden z jego tak zwanych braci nie zechciał się nawet pożegnać. Ufał mi. Mimo bólu wiedział, że wszystko będzie dobrze. Wbiłem mu miecz prosto w serce. Nie był to najszybszy koniec, jaki mogłem mu zapewnić. Miałem kulę w pistolecie. Jednak do zmroku brakowało raptem dwóch godzin, a do Dhahaeth pie­ chotą miałem co najmniej cztery godziny. Nieszczęśnicy najwyraźniej obleźli tę okolicę jak muchy gówno, a pieszy człowiek to gotowy posiłek. Zawsze lepiej być łajdakiem niż głupcem. Mimo to siedziałem przy Sędzim, gdy umierał. Jego głowa opadła ciężko na moje kolana, gdy wykrwawił się w błoto. Niebo było ciemne od cienia, moje łzy były gorące na marznącym deszczu. Złamany miecz stał wbity w błoto, czerwony od krwi mojego przyjaciela. Spojrzałem na niebo, n a Boga, o którym wiedzia­ łem, że patrzy. - Pierdol się - powiedziałem mu. G-gabrielu ... szepnęło ostrze w mojej głowie. - Ty też się pierdol - syknąłem. Gabrielu, powtórzyło nagląco. - Czego?! - Spiorunowałem miecz wzrokiem, głos mi się łamał. - Nie możesz mi dać chwili, żebym go opłakał, ty bezbożna suko? Gabrielu, n-nadchodzą, odezwała się znowu klinga, mrożąc mi krew w żyłach. li TRZY SPOSOBY Pierwszy biegł chłopiec. Maluch. Miał nie więcej niż sześć lat, kiedy przeszedł Przemianę. Poruszał się szybko jak jelonek, gdy zbiegał w dolinę ku mnie. Za nim nadchodzili pozostali: blondynka, chudzielec, jeszcze jeden mężczyzna, ale niższy i bardziej krępy. Teraz w stadzie były ich co najmniej dwa tuziny. Podniosłem się, tłumiąc krzyk. Złamana ręka zwisała bezużytecznie u mego boku. Ból powrócił, gdy zerwałem sakwy zdrową ręką, schowałem do pochwy złamany miecz. Pożegnałem mojego biednego brata, a potem pobiegłem w dół doliny ku wstążce odległej drogi. Bród zn ajdował się co najmniej trzy mile za nią. Miałem małą szansę wymknąć się stadu nieszczęśników przy takiej odległości. Wiedziałem jednak, że zatrzymają się przy Sędzim. Jego krew zebrała się na błocie, jej zapach unosił się w powietrzu. Takie kundle jak te nie zdołają oprzeć się pokusie. Czułem dreszcze, z powodu łaknienia serce biło mi nierówno, bolał mnie brzuch. Potykając się, prawie ślizgając na błocie, wyjąłem szklaną fiolkę z bando­ liera. Została mi na dnie tylko szczypta proszku w kolorze różanych płatków i czekolady, obietnica, od której ręce jeszcze bardziej mi się trzęsły. Kiedy jednak sięgnąłem do kieszeni szynela, ze ściśniętym sercem zdałem sobie sprawę, że straciłem krzesiwko. - Ożeż kurwa - szepnąłem. Pomacałem się po pasie, po szynelu i już wiedziałem wszystko. Musiałem je zgubić, gdy Sędzia mnie zrzucił. I teraz nie miałem jak wyrównać szans. Wobec tego pobiegłem, podwieszając złamaną rękę na bandolierze i krzywiąc się z bólu. Z czasem doszedłbym do siebie, ale nieszczęśnicy nie dadzą mi tego czasu. Moją jedyną n adzieją była rzeka, a moje szanse były w n ajlepszym razie marniutkie. Jeśli mnie złapią, będę martwy jak Sędzia. Jean-Franc;;ois podniósł wzrok znad księgi. - Aż tak się ich bałeś? - Cmentarze świata pełne są głupców, którzy nie uważali strachu za przyjaciela. - Może twoja legenda z czasem się rozrosła, de León. - Jak to legenda. I zawsze rozrastają się w niewłaściwym kierunku. Wampir odgarnął złociste loki, przyglądając się ciemnymi oczami szerokim ramionom Gabriela. - Podobno byłeś najstraszliwszym szermierzem wszech czasów. - Aż tak daleko bym się nie zapędził. - Srebroświęty wzruszył ramionami. - Ale ujmę to tak: nie chciałbyś mi pokazać ojców, gdybym miał pod ręką coś ostrego. Wampir wytrzeszczył oczy. - Pokazać ojców? Gabriel uniósł prawą rękę z szeroko rozstawionymi palcami i złapał się lewą dłonią za przedramię. - To obraźliwy staronordlundzki gest. Sugeruje, że twoja matka miała tylu mężczyzn w łóżku, że nie sposób orzec, kto jest twoim ojcem. A obrażanie mojej matki to dobry sposób, żeby ode mnie oberwać. - To czemu uciekałeś? Ucieleśnienie cnót Srebrnego Zakonu, dzierżyciel Pożeraczki Popiołów, ucieka jak skomlący szczeniak przed stadem brudnokrwistych? - Zasada Trzecia, wampirze. Jean-Franc;;ois przechylił głowę. - Umarli szybko biegają. Gabriel skinął głową. - A było tych łajdaków ze dwa tuziny. Rękę od miecza miałem złamaną w co najmniej dwóch miejscach. I jak już wspomniałem, nie mogłem zapalić. Jean-Franc;;ois zerknął na kościaną fajkę na stoliku przed nimi. - Aż tak bardzo polegałeś na sanctusie, co? - Nie polegałem na nim. Byłem od niego uzależniony. I owszem, dysponowałem też innymi sztuczkami, ale z tak zjebaną ręką za dużo bym ryzykował, walcząc z tak wieloma przeciwnikami. Prawdę mówiąc, miałem też niewielką szansę, by im się wymknąć, ale zawsze byłem zbyt uparty, żeby się położyć i umrzeć. Dlatego próbowałem uciec. Deszcz w oczach. Serce w gardle. Myślałem o wszystkich powodach, dla których tu wróciłem, i zastan awiałem się, czy zrobię którą­ kolwiek z tych rzeczy. Obejrzałem się i zobaczyłem, że nieszczęśnicy kończą już z Sędzią. Podnosili się z błota i ruszali za mną z czerwonymi ustami, błyszczą­ cymi zębami. Dotarłem do drogi, poślizgnąłem się na błocie, gdy grzmoty przewalały się nad moją głową. Wtedy już było prawie po mnie. Nieszczęśnicy deptali mi po pię­ tach. Wyciągnąłem miecz w akcie desperacji. Jeśli zostaniesz tu b-brutalnie zamordowany, szepnęła klinga, i przez resztę swoich dni przyjdzie mi wisieć u biodra jakiegoś bezmyślnego worka larw, to okropnie się na ciebie zdenerwuję. - Czego, u diabła, chcesz ode mnie? - warknąłem. Uciekaj, Mały Lwie, odpowiedział mój miecz. UCIEKAJ! Zrobiłem, co mi kazał. Ostatni zryw. I kiedy błyskawica przecięła niebo, zmrużyłem oczy i zobaczyłem w deszczu coś przed sobą. Cud. Powóz z zaprzężoną do niego myszatą szkapiną, który stał pośrodku drogi. - Boska interwencja? - mruknął Jean-Franc;;ois. - Albo diabeł kocha swoje dzieci. Powóz otaczało dwunastu żołnierzy. W tamte noce nie było łatwo o obrok, a koń nigdy nie był zabawką biednych. Jednakże każdy z tych ludzi jechał wierzchem - mieli dobre, krzepkie kuce sosya. Stały ze spuszczonymi głowami w deszczu po pęciny w błocie, podczas gdy jeźdźcy się spierali. W okamgnieniu zrozumiałem ich problem - pogoda zamieniła drogę w grzęzawisko i powóz zapadł się w nim po osie. Żołnierze byli uzbrojeni i dobrze wykarmieni. Odziani w upaćkane szkarłatne kasaki i żelazne kirysy. Próbowali wyciągnąć powóz. Na przedzie stały dwie wysokie, jasnoskóre kobiety i smagały batem biednego kuca pociągowego, jakby błoto było jego winą. Wyglądały niemal identycznie - może bliźniaczki. Miały długie, czarne włosy z obciętymi szpiczasto grzywkami, nosiły trójgraniaste kapelusze z krótkimi trójkątnymi welon ami n a oczach. Były ubrane w skórę, ich kasaki także były czerwone jak krew i zdobiły je symbole Nael, Anioła Rozkoszy - kwiat i korbacz. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie są zwykli żołnierze. To był oddział Inkwizycji. Mężczyźni usłyszeli, że nadbiegam, ale nie sprawiali wrażenia poruszonych. Jednakże gdy chwilę potem spostrzegli stado trupów za moimi plecami, nagle wszyscy wyglądali, jakby mieli się zaraz zesrać ze strachu. - Niech Męczennicy nas ratują - szepnął jeden. - Ja pierdolę - stęknął inny. Inkwizytorki tak rozdziawiły usta, że szczęki prawie odpadły im od głów. Gabrielu, uważaj! Szept rozległ się w mojej głowie, srebrzysty za moimi oczami. Odwróciłem się z krzykiem, kiedy pierwszy nieszczęśnik mnie dopadł. Był dość blisko, żebym czuł jego cuchnący padliną oddech i widział kształt małego chłopca, którym kiedyś był. Zepsucie mocno go dopadło, zanim się zmienił, ale poruszał się szybko jak mucha, jego oczy martwej lalki błyszczały jak potłuczone szkło. Mój miecz przeciął powietrze w zamachu, który nie miał nic wspólnego z poezją. Klinga trafiła w udo potwora i poleciała dalej, ścinając nogę i uwalniając się z niej w fontannie zgniłej krwi. Nieszczęśnik padł bez dźwięku, ale pozostali już nadciągali, za szybko, żeby z nimi walczyć; było ich zbyt wielu. Kuce, przera­ żone na widok Umarłych, rozpierzchły się na wszystkie strony, tętent ich kopyt brzmiał jak grom. Żołnierze krzyczeli za nimi wściekli i przerażeni. - Gabriel złożył palce pod podbródkiem. Zamyślił się n a chwilę. - No dobrze, zimnokrwisty, człowiek może zachować się na trzy sposoby, patrząc śmierci w oczy. Ludzie mówią, że albo się ucieka, albo się walczy, ale, prawdę mówiąc, w grę wchodzi walka, ucieczka albo zamarcie w bezruchu. Ci żołnierze zobaczyli dwa tuziny szarżujących n a nich trupów i każdy wybrał inną możliwość. Niektórzy unieśli broń. Niektórzy narobili w portki. Inkwizytorki-bliźniaczki zerknęły po sobie, wyjęły długie, straszliwe noże zza pasów i przecięły uprząż wiążącą klacz do powozu. - W nogi! - krzyknęła jedn a, wdrapując się n a grzbiet przerażonego zwierzęcia. Druga wskoczyła za nią i brutalnie kopnęła klacz. - Pędź, dziwko! Gabrielu, musi... Schowałem miecz do pochwy, uciszając głos w głowie. I sięgnąłem za pas, skąd drżącą lewą ręką wyciągnąłem pistolet z zamkiem kołowym. Był posre­ brzany, n a mahoniowej rękojeści widniał znak siedmiogwiazdy. Kula, którą mogłem posłać Sędziemu, nadal była w lufie. Cieszyłem się, że ją zaoszczędziłem i zamiast tego posłałem ją w plecy inkwizytorki. Padł strzał, srebrna kulka przeszyła kobietę na wylot w fontannie krwi. Inkwizytorka z krzykiem spadła z kuca, który stanął dęba i zrzucił jej siostrę w błoto. Zadyszany śmignąłem obok zdumionych żołnierzy i wskoczyłem na grzbiet szkapy. - Czekaj ! - krzyknęła pierwsza kobieta. - ta-łajdak! - wykaszlała druga, leżąc we krwi i błocie. Nie miałem jednak dla nich czasu. Ściskając grzywę klaczy zdrową ręką, już szykowałem się, żeby szturchnąć ją piętami. Zwierzę nie potrzebowało jedn ak zachęty, kwicząc z przerażenia na widok nadciągających nieszczęśników. Opadło kopytami w grzęzawisko i śmignęło, aż błocko za nim trysnęło, i pojechaliśmy ku rzece, nie oglądając się za siebie. Gabriel zamilkł. Cisza aż dzwoniła w zimnej celi i przeciągała się latami. - Zostawiłeś ich tam wszystkich - powiedział w końcu Jean-Franc;ois. - Qui. - Zostawiłeś ich tam na pewną śmierć. - Qui. Jean-Franc;ois uniósł brew. - Legendy nigdy nie n azywały cię tchórzem. Gabriel pochylił się ku światłu. - Spójrz mi w oczy, zimnokrwisty. Czy robię na tobie wrażenie człowieka, który boi się umrzeć? - Robisz n a mnie wrażenie człowieka, który powitałby śmierć z radością - przyznał wampir. - Tyle że srebroświęci mieli być ucieleśnieniem ideałów Jednej Wiary. Pogromcami najplugawszych potworów i wojownikami najdoskonalszego Boga. A ty byłeś spośród nich n ajlepszy. Płaczesz jak dziecko z powodu mar­ twego konia, a strzelasz niewinnej kobiecie w plecy i zostawiasz bogobojnych ludzi n a pastwę brudnokrwistych. - Zmarszczył brwi. - Co z ciebie za bohater? Gabriel roześmiał się, kręcąc głową. - A kto ci, kurwa, powiedział, że jestem bohaterem? Ili SZCZĘŚCIARZ Jakiś czas później przejechaliśmy przez Keff w bród. Woda sięgała mojemu kucowi do łopatek, ale to była silna klacz i podejrzewałem, że z radością uwolniła się od inkwizytorek i ich batów. Nie zn ałem jej imienia, ale wątpiłem, bym zatrzymał ją na dłużej. Nazwałem ją więc „Jez", gdy jechaliśmy przez ciemność. - Jez? - zdziwił się Jean-Franc;ois. - Skrót od „Jezabel". Ponieważ zn ałem ją tylko jedną noc i w ogóle. - Ach, humorystyczna aluzja do prostytutki. - Nie przewróć się ze śmiechu, zimnokrwisty. - Postaram się, srebroświęty. - Moja ręka powoli się goiła - opowiadał dalej Gabriel. - Wiedziałem jednak, że potrzebuję dawki sanctusu, żeby porządnie się zrosła. A bez krzesiwka nie miałem jak sensownie zapalić fajki, już nie wspomin ając o lampie, więc jechaliśmy na oślep do Dhahaeth, mając wbrew wszystkiemu nadzieję, że miasteczko wciąż stoi. Wszelkie światło, jakie słońce jeszcze dawało, dawno zgasło, kiedy w oddali zobaczyłem Dhahaeth, ale serce mi wezbrało na ten widok: ognie w oknach, płonące jak latarnie morskie pośród czarnego morza. Jez denerwowała się ciemnością podobnie jak ja i przyśpieszyła na widok światła. Z tego, co słyszałem o Dhahaeth, a nie było tego wiele, było to małe mia­ steczko młynarskie z jedną kaplicą leżące nad rzeką Keff, jedn akże miejsce, do którego podjechałem, przypominało małą fortecę. Mieszkańców nie było stać na porządną kamieniarkę, więc na obrzeżach mieściny postawili solidną drewnianą palisadę, wysoką na dwanaście stóp i sięga­ jącą aż do rzeki. Wzdłuż palisady ciągnął się głęboki rów najeżony zaostrzonymi drewnianymi kołkami, a na szczycie ostrokołu mimo deszczu płonął ogień. Zauważyłem w rowie trupy poczerniałe od ognia, gdy zatrzymaliśmy się przed bramą, a także postacie na podeście wysoko za zaostrzonymi palami. - Stój! - rozległ się głos z bardzo silnym sOdhaemskim akcentem. - Kto jedzie? - Spragniony człowiek, który nie ma czasu n a pieprzenie ! - odkrzyknąłem. - Tuzin kusz wycelowano właśnie w twoją pierś, dupojebie, więc na twoim miejscu wyrażałbym się uprzejmiej. - Dupojeb, pomysłowe. - Pokiwałem głową. - Będę pamiętał o tym n astępnym razem, gdy wdrapię się n a twoją żonę. Usłyszałem cichy rechot jednej z postaci, a potem znowu rozległ się głos: - Życzę szczęścia na drodze, nieznajomy. Przyda ci się. Westchnąłem cicho, zębami zdjąłem rękawiczkę i uniosłem w górę lewą rękę. Wytatuowan a na dłoni siedmiogwiazda zabłysła słabo w świetle ognia. Usłyszałem wtedy szept rozprzestrzeniający się wśród postaci jak czerwona gorączka. - Srebroświęty. - Srebroświęty! - Otwórzcie, kurwa, bramę! - krzyknął ktoś. Usłyszałem łomot drewna i brama w palisadzie rozwarła się szeroko. Szturchnąłem lekko Jez, mrużąc oczy oślepione światłem pochodni. Na błotnistym dzie­ dzińcu czekała grupa wartowników płochliwych jak wiosenne jagnięta. Na pierwszy rzut oka zorientowałem się, że to ludzie siłą wcieleni do służby w milicji - większość przeżyła za mało wiosen, inni zadecydowanie zbyt wiele. Nosili stare utwardzane skórzane zbroje, trzymali kusze, płonące pochodnie i włócznie z jesionu - i wszystkim tym celowali z grubsza w moim kierunku. Zsiadłem z Jezabel i poklepałem ją z wdzięcznością. A potem odwróciłem się do kamiennej chrzcielnicy na prawo od bramy. Miała kształt Sanaela, Anioła Krwi, który w wyciągniętych rękach trzymał misę z czystą wodą. Wartownicy zamarli, trzymając broń w pogotowiu. Popatrzyłem im w oczy, zanurzyłem palce w wodzie i poruszyłem nimi. Jean-Franc;ois zamrugał. - Woda święcon a - wyjaśnił Gabriel. - Urocze - odpowiedział wampir. - Powiedz mi jednak, dlaczego obrażałeś strażnika? Skoro mogłeś po prostu pokazać dłoń i wjechać bez zamieszania? - Właśnie zamordowałem n ajlepszego przyjaciela. Prawie straciłem życie z powodu stada skundlonych trupów. Ręka mi pulsowała jak ptaszek prawiczka podczas pierwszej wycieczki do lasu, byłem zmęczony, głodny, potwornie chciało mi się palić, a nawet w najlepszy dzień jestem łajdakiem. A to zdecydowanie nie był mój n ajlepszy dzień. Jean-Franc;ois obrzucił Gabriela spojrzeniem od stóp do głów. - Obawiam się, że ten także nie jest, nieprawdaż? Gabriel popukał się w pustą skórzaną sakiewkę przy pasie. - Patrz, oto gdzie trzymam całą troskę o twoje zdanie na mój temat. Wampir przechylił głowę. Czekał. - Strażnicy odsunęli się - opowiadał dalej Gabriel. - Podejrzewałem, że większość nigdy nie widziała srebroświętego, ale wojna szalała wtedy już od lat i wszyscy słyszeli opowieści o Ordo Argent. Widziałem zdumienie młodszych, milczący szacunek starszych. Wiedziałem, co widzą, gdy na mnie patrzą. Bękarta, mieszańca. Zesłanego przez Boga szaleńca. Srebrny płomień palący się między tym, co ostało się z cywilizacji, a ciemnością, która postanowiła połknąć ją w całości. - Nie mam żony - powiedział mi jeden z nich. Zamrugałem zdziwiony. To był młody krzywozęby SOdhaemczyk - ciemna skóra, krótko przycięte włosy, ledwie miał tyle lat, żeby na klejnotach wyskoczył mu pierwszy meszek. - Powiedziałeś, że wleziesz na moją żonę - dodał wyzywająco. - Ale ja nie mam żony. - To możesz uznać się za szczęściarza, chłopcze. A teraz którędy, kurwa, do oberży? IV O NIEBEZPIECZEŃSTWACH ZWIĄZKU MAŁŻEŃ SKIEGO Szyld nad drzwiami oberży głosił Pod Idealnym Mężem. Wyblakłym literom towarzyszył rysunek świeżo wykopanego grobu. Jeszcze nie wszedłem do tego przybytku, a już mi się spodobał. Miasteczko pamiętało lepsze czasy, ale po dwudziestu latach bezdnia to samo możn a było powiedzieć o większości miejsc w cesarstwie. Prawdę mówiąc, miało szczęście, że w ogóle przetrwało. Ulice Dhahaeth to było zamarznięte błoto, budynki opierały się o siebie jak pijaczyny przed zamknięciem karczmy. Do każdych drzwi przybito stareńkie ząbki czosnku albo warkocze dziewic, przy każdym oknie rozsypano chłopskie srebro albo sól, nawet jeśli na niewiele mogło się to zdać. Wszędzie cuchnęło gównem i grzybami, na ulicach roiło się od szczurów, ludzie, których mijałem, zerkali n a mnie raz i odchodzili pośpiesznie przez marznącą mżawkę, robiąc zn ak koła. W mieście panował jednak dostateczny ruch, żeby n adal działała tam stajnia. Stajenny złapał pół rojala, które mu rzuciłem, i schował monetę do kieszeni, kiedy zsiadałem z konia. - Daj jej n ajlepszą strawę i porządnie ją oporządź - powiedziałem, poklepując Jez po szyi. - Ta dama n aprawdę na to zapracowała. Chłopak spojrzał ze zdumieniem i podziwem na siedmiogwiazdę na mojej dłoni. - Jesteś srebroświętym. Czy... - Po prostu zajmij się, kurwa, koniem, chłopcze. Ręce mi się trzęsły, gdy oddawałem mu wodze; ból złamanej ręki i pusty brzuch ułatwiły mi zignorowanie zranionego spojrzenia, jakie mi posłał. Bez słowa więcej wyszedłem n a błoto, pod wieniec zwiędłych srebrodzwonków i wszedłem do Idealnego Męża. Mimo ponurego szyldu oberża była przytulna jak stary fotel bujany. Na ścian ach rozwieszono afisze z jednego z większych miast Elidaenu - Isabeau albo nawet z Augustin, zapowiedzi przedstawień w zamtuzach i burleski. Oprawione akwarele w głównej sali przedstawiały skąpo odziane kobiety w koronkach i bieliźnie, a nad barem wisiał portret pięknej zielonookiej dziewczyny o ciemnobrązowej skórze, która miała n a sobie tylko boa z piór. Sala była nastrojowo oświetlona i wypełniona po brzegi klientami. Rozumiałem, dlaczego tak jest. Mury każdej oberży, jaką odwiedzałem, przesiąkły duszą swojego właściciela. Ta była ciepła i czuła jak objęcia starej kochanki. Rozmowy ucichły, gdy wszedłem. Spojrzenia wszystkich zwróciły się n a mnie, kiedy odpinałem pas z mieczem i z grymasem zsuwałem szynel. Byłem cał­ kiem przemoczony, przemarznięty do szpiku kości, skórzane spodnie i koszula kleiły mi się do ciała. Zlałbym własną babkę na kwaśne jabłko za gorącą kąpiel, ale najpierw musiałem coś zjeść. I wypalić. Boże Wszechmogący, musiałem, kurwa, zapalić. Powiesiłem płaszcz i trójgraniasty kapelusz, a potem przeszedłem ciężkim krokiem przez salę. Stół najbliżej ognia zajmowało trzech młodzików w strojach milicji. Przed nimi stało kilka pustych talerzy i - co ważniejsze - świeczka paląca się w szyjce zakurzonej butelki po winie. - Chcesz się do nas przysiąść, adii? - zapytał jeden. - Nie. I nie jestem twoim przyjacielem. W sali zapadło krępujące milczenie. Wreszcie chłopcy pojęli aluzję i wstali od stolika. Jean-Fran<;ois zaśmiał się, jego pióro zgrzytało n a papierze. - Rzeczywiście, łajdak z ciebie, de León. - Zaczynasz wreszcie rozumieć, zimnokrwisty. - Gabriel podrapał się po zaroście, przeciągnął ręką po włosach i podjął opowieść. - Zsunąłem buty i postawiłem przy ogniu. Już sięgałem po fajkę, kiedy pojawiła się obok mnie dziewczyna z obsługi. - Czym mogę służyć, adii? - zapytała z łagodnym s0dhaemskim akcentem. Podniosłem wzrok i zobaczyłem ciemne pukle. Zielone oczy. Zamrugałem, zerkając n a portret n ad barem. - Moja mama - wyjaśniła urażonym tonem kogoś, kto często musi to mówić. Skinęła głową na stojącą za barem kobietę o bujnych kształtach i dwadzieścia lat starszą: niewątpliwie to ona była n a obrazie. Zastanowiłem się przelotnie, czy nadal ma swoje boa. - Jedzenie - odpowiedziałem dziewczynie, grzebiąc przy fajce. - I pokój n a noc. - Jak sobie pan życzy. Coś do picia? - Whisky? - zapytałem z nadzieją. Prychnęła, przewracając oczami. - Czy to miejsce wygląda na twierdzę jakiejś szlachetnej lordii? Maleńka cząstka mojej osoby nie mogła nie podziwiać dziewczyny za jej tupet, zwłaszcza że chłopcy z milicji zwinęli się jak stary pergamin. Jednak większość mnie z każdą chwilą była w coraz podlejszym n astroju. - Rzeczywiście, nie wygląda mi to n a twierdzę lordii, a ty mi nie wyglądasz na damę, więc nie pyskuj mi tu i mów, co macie. - Mamy to samo co wszyscy, adii - odpowiedziała wtedy chłodnym tonem. - Czyli wódkę, kurwa. - Owszem. Skrzywiłem się. - W takim razie butelkę. Ale czegoś przyzwoitego. Nie jakieś pomyje. Dygnęła leniwie i się odwróciła. Powinienem mieć dość rozumu, żeby nie pytać. Na alkohol ze zbóż już wtedy było równie trudno natrafić jak na uczciwego człowieka w konfesjonale. Od nastania bezdnia farmerzy zajęli się uprawą tego, co było w stanie wyrosnąć przy odrobinie światła, jakie dawało n am jeszcze to podłe słońce. Kapusty. Grzybów. I zasranych ziemniaków, ma się rozumieć. Ostatni Srebroświęty westchnął. - Kurwa, jak ja nie cierpię ziemniaków. - Dlaczego? - Jedz to samo codziennie przez całe życie, a zobaczymy, jak bardzo ci się znudzi. Jean-Fran<;ois przyglądał się swoim długim paznokciom. - Najlepszy argument przeciwko sakramentowi małżeństwa, jaki kiedykolwiek usłyszałem, srebroświęty. - Skinąłem głową w podziękowaniu, kiedy dziewczyn a przyniosła trunek. Klienci wrócili do rozmów, udając, że mnie nie obserwują. W oberży panował tłok i między miejscowymi S0dhaemczykami zauważyłem też innych ludzi, jasnoskórych, w brudnych kiltach, z wyrazem desperacji w oczach: uchodźcy z Osswayu, najpewniej uciekali przed walkami na północy. W końcu jednak moje pojawienie się przestało budzić zaciekawienie. Wobec tego sięgnąłem po szklaną fiolkę w bandolierze. Nie palę zwykle w towarzystwie, ale potrzeba potwornie mi ciążyła, prawie jak ołów. Odmierzyłem sobie zdrową porcję, a potem wziąłem butelkę wina z czerwoną jak krew świeczką i przysunąłem fajkę do płomienia. Palenie sanctusu to swego rodzaju sztuka. Jeśli przysuniesz fajkę za blisko płomienia, krew się spali. Jeśli nie przysuniesz dość blisko, przybierze formę cie­ kłą, zamiast wyparować. Jeśli jednak wymierzysz tak, jak trzeba ... - Gabriel pokręcił głową, a jego szare oczy zabłysły. - Boże Wszechmogący, jeśli zrobisz to, jak trzeba, to dozn anie jest magyczne. Jaskrawoczerwona rozkosz wypełniająca każdy skrawek twojego nieba. Pochyliłem się do cybucha fajki, świadom tego, że ludzie się gapią, ale nic sobie z tego nie robiłem. To był najgorszy rodzaj krwi, jaki paliłem. Rozcieńczony jak pomyje. Mimo to, gdy tylko uderzyła o mój język, byłem w domu. - Jakie to uczucie? - zapytał Jean-Franc;ois. - Przyjmować uwielbiany sakrament San Michon? - Słowa tego nie opiszą. Równie dobrze mógłbyś próbować opisać tęczę ślepcowi. Wyobraź sobie chwilę, tę pierwszą sekundę, kiedy wsuwasz się między uda kochanki. Po godzinie albo więcej adoracji przy ołtarzu, kiedy wszystko inne poszło już swoim torem i nie zostało nic, tylko pożądanie w jej oczach, a wreszcie ona szepcze to magyczne słowo... ,,Proszę". - Srebroświęty pokręcił głową, zerkając na fajkę n a stole między nimi. - Weź niebo i pomnóż po sto­ kroć. A wtedy się zbliżysz. - Mówisz o sanctusie tak jak my, Krewni, mówimy o krwi. - Pierwsze to sakrament Srebrnego Zakonu. Drugie to grzech śmiertelny. - Nie uważasz, że to przejaw hipokryzji, że twój zakon zabójców potworów jest w równym stopniu uzależniony od krwi jak tak zwane potwory, na które poluje? Gabriel pochylił się, opierając łokcie n a kolanach. Długie rękawy koszuli zsunęły się z nadgarstków, odsłaniając ozdobne tatuaże na przedramionach. Mahne, Anioł Śmierci. Eirene, Anioł Nadziei. Rysunki były przepiękne, pigment jarzył się srebrem w świetle latarni. - Byliśmy nieodrodnymi synami naszych ojców, zimnokrwisty. Dziedziczyliśmy ich siłę. Ich szybkość. Otrząsaliśmy się z ran, które zwykłych ludzi posłałyby do grobu. Znasz jednak zgrozę pragnienia, którym byliśmy przeklęci. Sanctus pozwalał je zaspokoić bez ulegania mu i bez popadnięcia w szaleństwo, które ogarnęłoby nas, gdybyśmy zupełnie je zignorowali. Potrzebowaliśmy czegoś. - Ta potrzeba to słabość waszego zakonu, srebroświęty - powiedział Jean-Franc;ois. - Każdy nosi pustkę w sobie. - Gabriel westchnął. - Możesz spróbować ją wypełnić tym, czym zechcesz. Winem. Kobietami. Pracą. Ostatecznie dziura to dziura. - I prędzej czy później wszyscy wczołgują się z powrotem do tej ulubionej. - Czarujące - mruknął Gabriel. Jean-Franc;ois się ukłonił. - Kiedy dym sięgnął moich płuc, zobaczyłem salę wyraźniej - opowiadał dalej Gabriel. - Wyczuwałem na sobie spojrzenia klientów. Słyszałem każde wyszeptane słowo. Płomienie trzaskające w palenisku i deszcz bębniący o dach. Zmęczenie zsunęło się z moich kości jak przemoczony szynel. Ręka przestała mnie boleć. Cały ja, mój zmysł smaku, dotyku, węchu, wzrok, wszystko to ożyło. I wtedy jak zawsze się zaczęło. Mój umysł wyostrzył się wraz ze zmysłami. Ciężar dnia uderzył we mnie jak młot. Widziałem znowu mojego biednego Sędziego, słyszałem w głowie jego krzyk. Twarze tych żołnierzy, których zostawiłem n a pewną śmierć, twarz postrzelonej inkwizytorki. Zniszczenie, jakie zostawiłem za sobą, cienie, które za mną szły. Strach. Ból. Wszystko to wzmocnione, wykrystalizowane. I dlatego sięgnąłem po wódkę. Bestię w sobie nakarmiłem i teraz chciałem się znieczulić. Wypiłem ćwiartkę butelki jednym haustem. Drugą ćwiartkę parę minut później. Zgarbiłem się przy ogniu, zamknąłem oczy, gdy alkohol walczył z hymnem krwi, czerń topiła czerwień, a rezultatem była mile widziana słodka, milcząca szarość. - Piłeś, żeby zapomnieć. - Piłem, żeby niczego nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć. I wtedy usłyszałem, jak ktoś wypowiada moje imię. - Gabriel? Nie słyszałem tego głosu od lat. Teraz kazał mi powrócić myślami do młodszych lat. Lat chwały. Dni, kiedy moje imię było hymnem; kiedy nie mogłem zro­ bić niczego choćby w przybliżeniu niewłaściwego; kiedy Umarli mówili o mnie ze strachem, a pospólstwo z podziwem. - Gabe? - usłyszałem znowu. Nazywali mnie wtedy Czarnym Lwem: ludzie, którymi dowodziłem, pijawki, które zabijałem... Matki nazywały dzieci n a moją cześć. Cesarzowa osobiście pasowała mnie na rycerza swoim własnym mieczem. Przez kilka lat szczerze myślałem, że wygrywamy. - Na Siedmioro Męczenników, to naprawdę ty... Otworzyłem wtedy oczy i wiedziałem, że śnię. Kobieta, która stała przede mną, drobniutka i przemoczona, miała wielkie zielone oczy wypełnione pytaniami. Jej kształt rozmazywał się z powodu wódki, ale i tak poznałbym ją wszędzie. Zastanawiałem się, dlaczego ze wszystkich ludzi mój umysł przywołał właśnie ją. Ze wszystkich twarzy, jakie mogłem zobaczyć, zamykając oczy nocą, ją wybrałbym w ostatniej kolejności. Wtedy jednak podeszła i objęła mnie. Czułem zapach wyprawionej skóry i pergaminu, odór konia n a jej skórze i starej krwi we włosach. A kiedy szepnęła ,, Bogu niech będą dzięki" i zmiażdżyła mnie w objęciach swoją piersią, część mojego otępiałego od alkoholu mózgu w końcu pojęła, że to nie jest sen. - Chloe? V RĘKA OPATRZNOŚCI Kiedy ostatni raz ją widziałem, Chloe Sauvage miała na sobie szaty Srebrnego Zgromadzenia, wykrochmalony kornet i czarny habit haftowany n a srebrno cytatami z pisma. Płakała wtedy. Teraz była ubran a jak wojowniczka - ciemny pikowany płaszcz włożony n a kolczą koszulkę, skórzane spodnie, ciężkie buty, a wszystko to całkiem przemoczone. U pasa miała miecz, a obok niego oprawiony w srebro róg. Na szyi nosiła srebrną siedmiogwiazdę. Wciąż jednak płakała. Tak działam na przyjaciół. - Och, słodka, błogosławiona Matko- Dziewico, myślałam, że już nigdy więcej cię nie zobaczę ! - Chloe - mruknąłem z twarzą nadal przyciśniętą do jej piersi. - W głębi serca miałam nadzieję, ale w dniu, kiedy wyjechałeś ... - Ch-chloe - wystękałem, ledwie oddychając. - Och, słodki Odkupicielu, przepraszam, Gabe. Wypuściła z uścisku moją głowę i wreszcie dała mi n abrać powietrza. Zamrugałem mocno, czarne plamki zniknęły mi sprzed oczu, gdy poklepała mnie po ramieniu. - Nic ci nie jest? - Wciąż żyję... Uścisnęła mi dłoń, uśmiechając się szeroko. - Dzięki niech będą za to Wszechmogącemu. Uśmiechnąłem się powściągliwie, obrzucając ją ostrożnym spojrzeniem. Zawsze była drobn a ta Chloe Sauvage. Piegowata, zielonooka, z niesforną masą brązowych loków. Mówiła z nienagannym elidaeńskim akcentem, wymuskanym i arystokratycznym. Jeśli istniała pod tym niebem kobieta, która bardziej czu­ łaby się w klasztorze żeńskim jak w domu, to jeszcze takiej nie spotkałem. Sprawiała jedn ak wrażenie twardszej niż w San Michon. W niczym nie przypominała dziewczyny, która stała przy ołtarzu wieczorem, kiedy wytatuowano mi siedmiogwiazdę. Chloe miała za sobą długą drogę. Nie nosiła szat świątobliwej osoby, ale wciąż miała siedmiogwiazdy na szyi i n a głowicy miecza u pasa. Miecz był zdecydowanie za wielki dla niej. Srebrostal, zrozumiałem. Rozejrzała się po sali i zobaczyłem, że weszły za nią inne osoby. Na przedzie stał starszawy kapłan o siwych włosach ściętych prawie tuż przy skórze i dłu­ giej, szpiczastej brodzie. Podobnie jak większość ludzi wokół nas był z pochodzenia S0dhaemczykiem, miał ciemne oczy i ciemnobrązową, pomarszczoną ze starości skórę. Robił wrażenie mola książkowego - gibkie dłonie i okulary n a czubku nosa. Podsumowałem go w okamgnieniu: miękki jak gówno niemowlaka. Obok niego stała wysoka młoda kobieta. Rudoblond włosy zgolone po jednej stronie głowy, zaplecione w warkoczyki po drugiej. Dwa czerwone pasy przepla­ tały się n a jej twarzy wzdłuż czoła i prawego policzka. Naeth, zdałem sobie sprawę, tatuaże wojowników z Pogórza Osswayskiego. Nosiła kołnierz z wytłacza­ nej skóry, grubą pelerynę z wilczej skóry na szerokich ramionach i miała przy sobie więcej noży niż pieprzony rzeźnik. Pod ręką zwieszał jej się hełm z rogami, a na plecach nosiła topór bojowy i tarczę. Nie rozpozn ałem początkowo barw klanowych n a jej kilcie. Jedn akże to, że mogłaby zmiażdżyć mężczyźnie gardło udami, nie ulegało wątpliwości. Obok niej stał młody człowiek, w którym z miejsca rozpoznałem truwera. Miał jakieś dziewiętnaście lat i był przystojny w sposób, który wymaga trzymania córek pod kluczem - wielkie niebieskie oczy i kanciasta szczęka z leciutkim zarostem. Na plecach miał sześciostrunową lutnię ze świetnego krwawodrzewu, n a szyi srebrny wisiorek z sześcioma nutkami. Nosił filcowy kapelusik przekrzywiony w sposób, który spokojnie można było opisać słowem „zawadiacki". Onanista, pomyślałem. Ostatni w grupie był chłopiec. Miał może ze czternaście lat, chudy i tykowaty, jeszcze nie skończył rosnąć. Był blady, ładniutki, możliwe, że pochodził z Nor­ dlundu. Włosy miał jednak białe i nie mówię, że to był jasny blond, ale biel gołębich piór. Były potargane, opadały mu n a oczy tak gęstą szopą, że zastan awia­ łem się, jakim cudem cokolwiek widzi. Wystarczyło raz zerknąć n a jego strój i każdy by ci wybaczył, gdybyś go uzn ał za książątko. Miał pieprzyk n a policzku, nosił godny arystokraty granatowy surdut w srebrne zawijasy, z marszczonymi mankietami. Tyle że jego skórzane spodnie miały łaty n a kolanach, a buty dosłownie się rozpadały. Z pewnością pochodził z rynsztoka, ale udawał coś lepszego. Zobaczył, że Chloe stoi przy mnie, i ruszył do nas przez salę. Siostra jednak powstrzymała go gestem uniesionej ręki, który wydał mi się niemal zbyt szybki. - Nie, zostań z innymi, Dior. Chłopak raz zerknął na moją do połowy opróżnioną butelkę, a potem wbił we mnie podejrzliwy wzrok. Odpowiedziałem spojrzeniem na jego spojrzenie, a wtedy wyprostował chude ramion a w kradzionym surducie i patrzył w milczeniu, wyzywająco. Nasz pojedynek został przerwany przez przenikliwy krzyk obe­ rżystki: - Dobra Matko i błogosławiona Dziewico! Sala wypełniła się zduszonymi okrzykami, kiedy ostatni przybysz wszedł chyłkiem do środka, ociekając deszczem na podłogę, gdy otrząsnął się z wody. Od nosa po czubek ogona. To był kot. A właściwie nie tyle kot, ile puma, ogromna, pieprzona puma, jeden z tych górskich kotów, które polowały n a Pogórzu Osswayskim, zanim wszystkie wielkie drapieżniki wyginęły z braku zwierzyny. Futro miała rdzawobrunatne, oczy ze złotymi plamkami, bliznę na czole i policzku. Wyglądała na bestię, która pożera noworodki na śniadanie, a potem zagryza to solidną porcją rocznego dzieciaka. Mężczyźni w sali zaczęli sięgać po broń, ale Osswayka z warkoczykami tylko prychnęła. - Złapcie się lepiej za swoje miękkie fujarki, przeklęte tchórze. Phoebe nie skrzywdziłaby n awet myszy. Oberżystka wytknęła zwierzę drżącym palcem. - Ale to jest przecież puma! - Fakt, ale łagodna jak kocię. I jakby na dowód tego zwierzę przysiadło w progu i zaczęło lizać łapy. Zobaczyłem, że nosi skórzaną obrożę wytłaczaną w taki sam wzór jak kołnierz dziewczyny. Mimo to oberżystka postanowiła na wszelki wypadek zachować nieufność. - No, ale... nie może tu wejść! - Aj... - Osswayka przewróciła oczami. - No dobrze, zmiataj do stajni, Phoebe. Wielki kot oblizał nos i się n aburmuszył. - Nie pyskuj mi tu, ty bezczeln a dziewucho! Znasz zasady. Psik! Puma warknęła cicho, zwiesiła głowę i wymknęła się z powrotem na deszcz. Osswayka usiadła przy stole, nie robiąc więcej zamieszania. Obok niej usiedli kapłan i dandys. Onanista zamówił coś do picia. Kiedy coś w rodzaju spokoju powróciło do sali, spojrzałem z powrotem n a Chloe, unosząc pytająco brew. - Twoi przyjaciele? Skinęła głową, przyciągając sobie krzesło. - W pewnym sensie. Uśmiechnąłem się znacząco, wódka przywołała rumieńce na moje policzki. - Zakonnica, kapłan i puma wchodzą do baru... Chloe uśmiechnęła się przelotnie, ale spytała ponurym tonem: - Jak się masz, Gabe? - Fantastycznie. Cud, miód, malina. - Ostatnim razem słyszałam, że mieszkasz w Osswayu? Pokręciłem głową. - Na południu. Za Alethe. Chloe zagwizdała cicho. - To co robisz tak daleko od domu? - Znam pewną pijawkę, którą trzeba zabić. - Jedenaście lat, a ty nic się nie zmieniłeś. Odgarnęła niesforne loki i uśmiechnęła się szeroko. Widziałem myśl formującą się w jej oczach. Nieuniknione pytanie. - Azzie jest z tobą? - Nie - odpowiedziałem. Wyciągnęła szyję i rozejrzała się po stolikach, jakby spodziewała się ją zobaczyć. - Astrid jest w domu, Chloe. - Aha. - Skinęła głową i usiadła wygodniej na krześle. - Oczywiście. Gdzie indziej miałaby być? - Qui. Gdzieżby indziej. Na wysokiej kondygnacji samotnej wieży Gabriel de León pochylił się, gładząc zarost, i westchnął z głębin serca. Historyk patrzył n a niego w milczeniu. Wiatr szeptał wokół nich, gdy Gabriel zwiesił głowę, długie pasma czarnych jak atrament włosów opadły mu wokół pobliźnionej twarzy. Pociągnął solidnie nosem. Splunął. - Astrid Rennier - powiedział w końcu Jean-Franc;;ois. - Nowicjuszka, która n azwała twojego konia. Wytatuowała ci rękę. Wciąż ją wtedy znałeś? Po tylu latach? Gabriel zerknął na kronikarza. Swojego strażnika więziennego. Zdał sobie sprawę, że Jean-Franc;;ois rysuje kolejną ilustrację - wizerunek Diora. Surdut, ka m izelka, delikatne rysy i jasne oczy. - Masz talent - skomentował niechętnie. - Merci - mruknął wampir, dalej rysując. - Widzisz go w moich oczach? W mojej głowie? - Jestem z Krwi Chastain - odpowiedział Jean-Franc;;ois, nie podnosząc wzroku. - Władamy zwierzętami na ziemi i pod niebem. Nie umysłami. Przecież wiesz, srebroświęty. - Wiem, że nie n a próżno Margot nazywa siebie Cesarzową Wilków i Ludzi. Ale krew bywa kapryśna. Zimnokrwiści ancien potrafią ujawniać ... inne dary. - Rozumiem, że próbujesz wykraść moje sekrety, de León, ale to ja tu trzymam klucze, nie ty. Minęło siedemnaście lat, odkąd wstąpiłeś do San Michon. Ponad dekada, odkąd przemierzałeś drogi cesarstwa. Kim była wtedy dla ciebie Astrid Rennier? Odpowiedzią była cisza, w której niosło się tylko skrzypienie wampirzego pióra i pieśń górskiego wiatru. Kiedy Gabriel w końcu się odezwał, zignorował pytanie, za to podjął swoją opowieść: - A ta pijawka, na którą polujesz... - zapytała Chloe. - Gdzie jest? - W Elidaenie. Gdzieś w pobliżu Augustin. - Czyli jedziesz na północ. - Uniosła oczy ku niebu. - Dzięki Bogu. Wypiłem łyk wódki i skrzywiłem się. Paliła w gardło. - Za co mu dziękujesz? Drobniutka Chloe skinęła głową na towarzyszy zebranych przy stoliku. Kapłan pochylił głowę w modlitwie. Chłopak o białych włosach palił coś, co wyglądało jak cygaretka z sidłaka, i wpatrywał się we mnie jak w coś, co znalazł n a podeszwie buta. - My też zmierzamy w tym kierunku - powiedziała. - Możemy pojechać razem. - Ooooho - mruknąłem i znowu się napiłem. - Byłoby przeuroczo, prawda? Zmarszczyła czoło, niepewn a, co oznacza ton mojego głosu. - W grupie jest bezpieczniej. Ossway to niebezpieczna kraina, uwierz mi. A niektórzy z tych, którzy za nami podążają, nie są zwykłymi śmiertelnikami. - Tylko niektórzy? Chloe zamilkła, kiedy córka oberżystki wróciła, z brzękiem rzuciła n a stół przede mną klucz do mojego pokoju i postawiła miskę dymiącej grzybnej potrawki z kawałkiem ziemniaczanego chleba. Zerknąłem na bochenek z pogardą i zacząłem zajadać potrawkę. - Coś jeszcze, adii? - zapytała dziewczyna. Wypiłem kolejny łyk, żeby spłukać ambitny kęs jadła. - Więcej wódki. Dziewczyna przyjrzała mi się, nie kryjąc sceptycyzmu. - Na pewno? - Jestem tego potwornie pewien, mademoiselle. Zerknęła n a Chloe, a potem wzruszyła ramionami i obróciła się na obcasie. Uśmiechnąłem się, kiedy poczułem, jak sala zawirowała za odchodzącą dziewką, i pchnąłem butelkę w stronę Chloe. - Napijesz się? Siostrzyczka popatrzyła na mnie dziwnie. Jej spojrzenie wędrowało po mojej twarzy, po mieczu leżącym przede mną n a stole, dziurkach od igły n a piersi mojego szynela, gdzie kiedyś była przyszyta siedmiogwiazda. Siedziała w milczeniu, podczas gdy ja kończyłem posiłek. Ostatecznie wepchnąłem w siebie nawet ziemniaczany chleb. I wreszcie się odezwała: - Dobrze się miewasz? - Cudownie, sceur Sauvage. Cudownie, kurwa. - Huknąłem pustą butelką po wódce, odstawiając ją na stół. - Nie mówmy jednak o mnie. Ostatnim razem, kiedy cię widziałem, zaszyłaś się w bibliotece San Michon, jedenaście lat temu i tysiące mil stąd. Co, u diabła, robisz tutaj, w S0dhaemie? Rozejrzała się po oberży; kilku nieufnych klientów nadal na nas patrzyło. Przysunęła bliżej krzesło i odezwała się konspiracyjnym tonem: - Wykonuję Boże zadanie. Popatrzyłem na jej strój, na towarzyszy, z którymi podróżowała. - Nie wiedziałem, że siostry Zgromadzenia mogą opuszczać San Michon bez opieki srebroświętych. Już nie mówiąc o tym, żeby ubierały się przy tym jak zwykli najemnicy. - Sprawa jest... skomplikowan a. - Chloe zniżyła głos do szeptu. - Nie będę tutaj o tym rozmawiać. Jednakże dużo się zmieniło w opactwie, po tym jak ty i Astrid... Ugryzła się w język, podnosząc wzrok i widząc mój grymas. - Śmiało - powiedziałem. - Po tym jak my co? Odgarnęła mysi kędzior z piegowatego policzka. Mówiła powoli, dobierając słowa z największą ostrożnością: - Ty i Azzie nie zasłużyliście na to, co wam zrobili. Niedobrze mi się potem robiło na tę myśl każdego kolejnego dnia i przykro mi, że... - Tak ci było przykro, że nie przyszłaś się z n ami pożegnać? - Wiesz, że chciałam. Nie zachowuj się jak łajdak. - W życiu zawsze rób to, co kochasz. Zmarszczyła brwi. - Jesteś pijany. - A ty bardzo spostrzegawcza. Dziewczyna wróciła z drugą butelką, a ja ukłoniłem się przed nią teatralnie. Najwyraźniej uznała mnie za dość czarującego, żeby zdobyć się dla mnie n a uśmiech. Ręka już w ogóle mnie nie bolała. - Merci, cherie - westchnąłem, przełamując woskową pieczęć. - Twoja krew jest warta palenia. - Może powinnam pozwolić ci pić w spokoju. - Chloe obrzuciła mnie spojrzeniem od stóp do głów, kiedy pociągnąłem łyk. - Możemy porozmawiać rankiem, kiedy będziesz jaśniej myślał. - Porozmawiać o czym? - O naszej wspólnej podróży. Kiedy chcesz... - Wątpię, żebyśmy razem wyruszyli w drogę w najbliższym czasie, mon amie. - Nie wspomniałeś, że wybierasz się na północ? - Oui. - Uniosłem butelkę w toaście za jej zdrowie. - Zamierzam jednak płynąć, a nie iść. Chloe jeszcze bardziej ściągnęła brwi. - Gabe, to nie żart. Na drogach w S0dhaemie i Osswayu roi się od Umarłych. Potrzebuję takiego miecza jak twój. - Doprawdy? Spojrzała na obryzgane błotem i krwią ostrze leżące przed nami n a stole. - To nie przypadek sprawił, że natrafiłam dzisiaj ponownie na Pożeraczkę Popiołów. Ani też nie ślepy los zrządził, że po tylu latach znowu spotkałam jej pana. - Znów uniosła wzrok. W jej oczach płonął ogień. - To wola Boga Wszechmogącego. I błogosławieni jesteśmy, którymi kieruje ręka opatrzności. - Wobec tego hip, hip, hura. - Skinąłem głową i przełknąłem kolejny palący haust. Znowu rozejrzała się po sali. Pochyliła się ku mnie i zniżyła głos tak, że ledwie było ją słychać przy rejwachu panującym w oberży: - Gabe, udało mi się. Znalazłam go. - Moje gratulacje, sceur. - Teraz miałem przed sobą trzy Chloe, więc skierowałem swoje pytanie do środkowej. - A co właściwie ... znalazłaś? - Odpowiedź. - Wyciągnęła drobną rękę i uścisnęła moją. - Broń, której potrzebujemy, żeby wygrać w tej wojnie i wreszcie zakończyć niekończącą się noc. - Broń? Skinęła głową. - Broń, jakiej nie zdoła się oprzeć żaden zimnokrwisty na świecie. Zmarszczyłem czoło. - To miecz? - Nie. - Zatem jakiś wyn alazek chymijny? Chloe znowu uścisnęła mi dłoń, a jej słowa były przepełnione zapałem. - To Graal. Mówię o Graalu, kurna. Popatrzyłem w wielkie, ładne oczy Chloe Sauvage. Odchyliłem się powoli na krześle. I tak się zacząłem śmiać, że z niego spadłem. VI OBIECANKI CACANKI - Graal San Michon - mruknął Jean-Franc;;ois. - Oui - odpowiedział Gabriel. - Kielich, do którego zebrano krew waszego Odkupiciela, kiedy umarł. - Tak twierdzą Testamenty. - Poudawajmy, że lepiej znasz się na piśmie świętym niż ja, srebroświęty. Wyjaśnij mi. Gabriel wzruszył ramionami. - Po tym, jak zdradzili go akolici, jedyny syn Wszechmogącego został pojmany przez kapłanów Dawnych Bogów. Pod koniec trwających siedem nocy tortur kapłani rozwiesili go na kole rydwanu. Obdarli go ze skóry, żeby ułagodzić Brata Wichurę, spalili jego odsłonięte ciało, żeby zadowolić Ojca Pożogę, i poderżnęli mu gardło, żeby n akarmić Matkę Ziemię. Na koniec wrzucili jego ciało do Wiecznych Wód. Jedn ak ostatnia jego wierna wyznawczyni, łowczyni Michon, była tak wstrząśnięta widokiem krwi jej mistrza wsiąkającej w pył, że zebrała ją do srebrnego kielicha. Ten kielich stał się pierwszą relikwią Jednej Wiary, a Michon pierwszą męczennicą. - Gabriel pociągnął nosem. - Też sobie wybrała robotę... Przejebane. - Bajki dla dzieci - powiedział wampir. Ostatni Srebroświęty odchylił się w fotelu i splótł palce za głową. - Jak sobie uważasz. - Ta Sauvage musiała być głupiutka. - Prawdę mówiąc, była jedną z najcwańszych zdzir, jakie poznałem. - A mimo to uwierzyła w przesądy prostaków? - Dwadzieścia siedem lat temu większość ludzi uważała pijawki za przesądy prostaków. Zresztą twoja Bezśmiertna Cesarzowa też musi w nie wierzyć, bo w przeciwnym wypadku już bym nie żył. Jean-Franc;;ois spojrzał na Gabriela błyszczącymi oczami. - Noc jeszcze młoda, chevalier. - Obiecanki cacanki. - Początkowo wyśmiałeś tę opowieść tak samo jak ja. - Zgadza się. Wampir otarł brzegi pióra ostrym paznokciem. - Jak wobec tego zareagowała siostra Chloe, kiedy zaśmiałeś jej się prosto w twarz? - Nie fikała koziołków z zachwytu, tyle że ja za bardzo się wtedy urżnąłem, by się tym przejąć. Patrzyła n a mnie z czymś pomiędzy współczuciem a gniewem w oczach, a ja turlałem się po podłodze Idealnego Męża, śmiejąc się, jakby była błaznem samego cesarza Alexandre'a. Stary s0dhaemski kapłan podszedł do nas z rękami schowanymi w rękawach. Skórę miał pomarszczoną jak skorupka orzecha i ciemną jak zmierzch. Nosił na szyi symbol koła Odkupiciela - idealne koło wykute z czystego srebra. W tamtych mrocznych czasach było warte fortunę. - Wszystko w porządku, siostro Chloe? - zapytał i popatrzył na mnie speszony. - Och, wszystko jest w jak n ajlepszym porządku, ojcze. - Zaśmiałem się, ocierając łzy. - Nasza Chloe znalazła odpowiedź, nie wiedziałeś? - Uważaj, co mówisz, Gabrielu - mruknęła Chloe. - Ni mniej, ni więcej, tylko znalazła sposób na zakończenie niekończących się nocy! - Stul dziób ! - rozkazała, kopiąc mnie w łydkę. Rozmowy w sali ucichły i wszyscy klienci w oberży skupili się na przedstawieniu, jakie z siebie robiłem, odgrywając skończonego ciula. Córka oberżystki patrzyła ze smutkiem na bałagan, jakiego narobiłem. Małoletni Dior wpatrywał się we mnie z czystą pogardą przez obłok dymu z cygaretki, za to młody truwer uniósł w toaście kieliszek i uśmiechnął się szeroko. W tej samej chwili otworzyły się drzwi do oberży, wpuszczając podmuch marznącego deszczu ze śniegiem i Elidaeńczyka w średnim wieku, o ziemistej cerze. Policzki miał zaczerwienione, upudrowaną perukę przekrzywioną. Srebrne pierścienie zdobiły mu serdelkowate palce, w których ściskał pokrzywiony kostur. Na jego czerwonych szatach wyhaftowano srebrem cytaty z pisma, n a szyi nosił symbol koła. Otaczali go milicjanci spod bramy. Rozejrzał się gniewnie i w końcu zatrzymał wzrok n a oberżystce. - Madame Petra, czy twój lokal tak często jest odwiedzany przez szacowną arystokrację, że nikt nie pomyśli o tym, żeby przyprowadzić do mnie srebroświę­ tego, kiedy się tu pojawi? - zapytał. - Baliśmy się przeszkadzać ci w modlitwie, biskupie Du łac - odpowiedziała kobieta, spuszczając wzrok. - Wybacz, proszę. Popatrzyłem teraz na kapłana. Zauważyłem, jak zepsuła się atmosfera w sali, gdy tylko wszedł. Chociaż z pochodzenia był Elidaeńczykiem, ewidentnie rzą­ dził tym miasteczkiem. W noc głodu i cierpienia, jaka trwała od nastania bezdnia, nikt nie prosperował tak dobrze jak Kościół Święty. Kiedy piekło otworzyło swoje bramy, naturalną koleją rzeczy pospólstwo zwróciło się do kapłanów o radę. Spotykałem jednak wierzących w swoim życiu, zimnokrwisty. I spotykałem polityków. I założyłbym się o swoją obrączkę, że ten łajdak należał do tego drugiego gatunku. Za dobrze wykarmiony, za dobrze ubrany, za bardzo, kurwa, pewny tego, że jest mile widziany n a tym świecie. Dlatego odrzuciłem włosy z oczu i jednym chwiejnym palcem wytknąłem jego szatę. - Strasznie podoba mi się twoja sukienka. - Lepiej trzymaj język za zębami, monsieur, żebym nie kazał cię przegnać ulicami, chłoszcząc jak nieposłusznego ogara - ostrzegł mnie. - To niezbyt uprzejme. Obrzucił mnie spojrzeniem - wyciągniętego na podłodze z wódką w ręce, nieogolonego, bosego i z brudnymi stopami. - Nie wyglądasz na kogoś, kto zasługuje na uprzejmość. - Wsparł się na srebrzonym kosturze i nadął się jak paw. - Jestem Alfonse Du łac, biskup Dhaha­ eth. Poinformowano mnie, że pojawił się pośród nas członek Ordo Argent. - Rozejrzał się po klientach. - Bądźcie łaskawi powiedzieć, gdzie jest ów frere. Pra­ gnę zamienić z nim słowo, może trzy, i żadne z nich nie może czekać. Córka oberżystki skinęła głową w moją stronę. - To on, Wasza Eminencjo. Biskup rozdziawił usta. - T-tak? Zerknął na Chloe obok mnie, która tylko wzruszyła ramion ami. Żołądek mi się wzburzył, stanowczo protestując, gdy podniosłem się chwiejnie. Zaczęło powoli świtać mi podejrzenie, że nie powinienem był wypijać całej butelki wiejskiego bimbru. Wraz z nim podeszła mi do gardła spożyta kolacja. Trzeba było przyznać biskupowi, że przyn ajmniej szybko się otrząsnął. Przeszedł przez salę i uścisnął mi rękę tak energicznie, że peruka zaczęła mu się zsu­ wać. - To dla mnie zaszczyt, świątobliwy bracie. - Jak uważasz - warknąłem, uwalniając rękę. Du łac poprawił perukę. Był wyraźnie podenerwowany. - Proszę o wybaczenie. Gdybym wiedział, że nadjeżdżasz, powitałbym cię u bramy. Od wielu miesięcy błagałem Najwyższego Pontyfika Gascoigne'a, żeby przysłał n am wsparcie w walce z grasującymi tu Umarłymi. Pomyślałem, że może Jego Świątobliwość przyśle paru żołnierzy. Gdybym wiedział, że przyśle mi prawdziwego srebroświętego... Żołądek zaburczał mi złowieszczo. Przytrzymałem brzuch nieruchomo jedną ręką, podczas gdy reszta mnie kołysała się razem z otaczającym n as budynkiem. - Nie powinienem był jeść tego ziemniaczanego chleba... Chloe wyciągnęła rękę, żeby mnie przytrzymać. - Gabe, powinieneś usiąść. - Frere, proszę - błagał biskup. - Chciałbym porozmawiać z tobą n a osobności, jeśli to możliwe. Zerknąłem n a wypudrowane loki na czubku jego głowy. - Wydaje mi się, że twój kot zdechł. - Gabrielu, powinieneś napić się trochę wody - ostrzegła mnie Chloe. - Wybacz. - Biskup spiorunował ją wzrokiem, policzki mu poczerwieniały. - Prowadzę właśnie oficjalne sprawy tej parafii, a kim pani właściwie jest, madame? - Przede wszystkim nie jestem żadną panią, jestem demoiselle. - Wybacz, uznałem, że musiałaś wyjść za mąż. Kobieta w twoim wieku... - Słucham?! - On nie wygląda n ajlepiej - powiedział jeden z milicjantów, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Czuję się też chujowo - przyznałem. - Wypiłeś całą butelkę wódki - zbeształa mnie Chloe. - A ty kto, moja matka? - Żałuję, że nią nie jestem, bo wtedy nauczyłabym cię, jak nie robić z siebie dupka publicznie. - W życiu rób zawsze to, co kochasz. Reszta jej towarzyszy dołączyła do poruszonego tłumu w sali. Osswayka z warkoczykami stanęła obok Chloe z ręką na jednym z licznych ostrzy. Dandys sta­ nął obok niej, szopa białych jak popiół włosów opadała mu n a oczy. Ogarnęła mnie przemożn a chęć odgarnięcia mu ich z twarzy. Przystojniak stał przy barze i zagadywał dziewczynę pracującą w oberży. - Łaskawy frere, powinniśmy zjeść kolację w moim domu - powiedział do mnie biskup. - Jak długo się u nas zatrzymasz? Masz list od pontyfika Gascoigne'a? - Dlaczego miałbym mieć list od tej opasłej kupy gówna? Chloe szturchnęła mnie łokciem w żebra, żebym się uciszył. - Wybacz, biskupie Du łac, ale srebroświęty nie przyjechał do Dhahaeth w sprawie Jego Świątobliwości. Wyjeżdża z nami jutro rano. Wtedy wtrącił się dandys: - Nieprawda. - Diorze. - Chloe odwróciła się do chłopaka. - Pozwól mi, proszę, to załatwić. - Nie pojedzie z nami. - A wiesz chociaż, kto to jest? - Nie obchodzi mnie, kto to jest. - Diorze, to sir Gabriel de León. W sali rozległy się stłumione okrzyki. Wyczułem drżenie wśród milicjantów, biskup spojrzał n a mnie z nowym zdumieniem i przeżegnał się znakiem koła. - Czarny Lew... - Ten człowiek zabił więcej zimnokrwistych niż samo słońce - wyjaśniła Chloe. - To miecz imperium. Osobiście pasowała go na rycerza cesarzowa Isabella. To bohater. Chłopak zaciągnął się cygaretką i obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów. - Taki z niego bohater jak z mojej kształtnej dupy trąba. - Diorze... - Nie pojedzie z nami. - Pewnie, kurwa, że nie - warknąłem. - Widzisz? On nawet nie chce jechać. - Pewnie, kurwa, że nie chcę. - Zresztą n a co nam się przyda ta pijana świnia? - Pewnie, kur... Czekaj, coś ty, wypierdku, powiedział? - Jesteś pijaną świnią. - Chłopak nadął się w swoim eleganckim kubraczku i dmuchnął mi dymem w twarz. - I jesteś nam tak samo potrzebny jak bykowi cycki. - Pierdol się, ty nędzny gównojadzie - warknąłem. - Ach i jeszcze dowcip ostry jak szpada. - A skoro już mowa o szpadzie, to co powiesz na to, że wbiję ci ją w ten twój rzekomo kształtny tyłek? - Nie nosisz żadnej szpady, monsieur. S0dhaemski kapłan zaśmiał się w brodę. - Touche. - A ciebie kto pytał o zdanie, dewocie jebany? - Dość tego ! - Biskup tupnął wypolerowanym obcasem. - Niech wszyscy, którzy nie są bezpośrednio związani ze sprawami miasta, bezzwłocznie opuszczą ten lokal ! Alifie, n atychmiast opróżnij salę! Stojący obok biskupa mężczyzna skinął głową i żołnierze zaczęli wyprowadzać klientów. Miejscowi narzekali, ale milicjanci niezbyt się tym przejmowali. Ale kiedy jeden z nich wyciągnął rękę po dandysa z niewyparzoną gębą, rozpętało się piekło. Osswayka złapała żołnierza za n adgarstek. Obróciła go płynnie i szybkim kopniakiem w tyłek odesłała między jego towarzyszy. - Łapy przy sobie. Milicjanci - zgodnie z przewidywaniami - sięgnęli po pałki, ale Osswayka błyskawicznie jak atakująca żmija zdjęła z pleców topór, piękną, błyszczącą broń. Monsieur Bawidamek przy barze nagle wskoczył na blat ze ściągniętą z pleców kuszą. A Chloe wyjęła srebrostal z szybkością, jakiej nigdy nie widziałem u żad­ nej siostry zakonnej. - Ani kroku dalej - ostrzegła, zdmuchując z oczu przypadkowy loczek. - Jestem biskupem tej parafii i moje słowo to prawo! - ryknął Du łac. - Odłóżcie broń albo, n a Boga Wszechmogącego, poleje się krew! Klienci dali nura pod stoły, kiedy żołnierze sięgnęli po stal. Znajoma groźba przemocy zawisła w powietrzu, dudniąc w moich żyłach jak hymn krwi. Ogień wódki i adrenalin a wciąż buzowały mi w buntującym się żołądku. Cała sytuacja zmierzała w n ajgorszym możliwym kierunku szybciej niż lodzik w zaułku. Dlatego z westchnieniem podniosłem miecz i dobyłem go z pochwy. Pieśń klingi wypełniła powietrze. Wszyscy w sali zamarli, wpatrując się w broń w mojej ręce. Znaki nie do odczytania zdobiły całą długość ostrza, ciemn a gwiazdostal opalizowała jak olej na wodzie. Ostrze było zakrzywione, sztych nierówno odłamany: brakowało ostatniego odcinka długości pół stopy. Piękn a srebrna kobieta na rękojeści miała szeroko rozłożone ręce i jak zawsze się uśmiechała. - Pożeraczka Popiołów... - szepnął amant z kuszą na barze. Znają nas, Gabrielu, rozległ się głos w mojej głowie. O-ostrze, które rozcięło ciemność na dwoje. Męża, którego boją się bezśmiertni. P-pamiętają nas... chociaż minęło tyle lat. Obróciłem się powoli w tłumie, upewniając się, że nikt się nie rusza. Nawiasem mówiąc, wyglądasz jak pól dupy zza krzaka. - Zamknij się - szepnąłem. Twarz biskupa błyszczała od potu. - Nie odezwałem się słowem, chevalier. - Tak trzymać. - Zerknąłem na Chloe, a potem n a ostrza milicjantów. - Może ty i twoi przyjaciele zasiedzieliście się tu dłużej, niż to mile widziane, sceur Sauvage. - Możliwe. - Skinęła głową, cofając się do drzwi. - Gdzie twój koń? Prychnąłem. - Nie jadę z wami. - Ale Gabrielu... - Ach, cudownie. - Biskup się uśmiechnął, ocierając chusteczką usta. - Ta hałastra nie ma znaczenia. Zapraszam cię do mojego domu, chevalier, mamy... - Z tobą też nigdzie nie idę, dewocie. - Ale ... - Du łac zerknął po swoich ludziach. - Dokąd w takim razie pójdziesz? - Do łóżka, kurwa. W sali podniósł się n agle gwar. - Ale chevalier, Umarłych jest coraz więcej... - Nasze spotkanie to nie przypadek, Gabrielu, to boża wo... Do diabla, Gabrielu, posłuchaj jej. . . - Stul dziób ! - ryknąłem, ściskając rękojeść miecza. Cisza zaległa w sali i - n a całe szczęście - także w mojej głowie. - Już straciłem dzisiaj jednego starego przyjaciela, Wasza Eminencjo, i n ajwyraźniej nie najlepiej to przyjąłem - ostrzegłem biskupa. - Dlatego radzę tobie i twoim ludziom opuścić to miejsce w spokoju. - Zerknąłem w smutne, ładne oczy. - Ale to samo dotyczy ciebie, Chloe. - Gabe... - Chevalier... - Daj mu spokój. Głos rozbrzmiał z krystaliczną czystością i w sali zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na Diora, który stał za półokręgiem swoich towarzyszy. Zmiażdżył cyga­ retkę pod podeszwą, potrząsnął głową, odrzucił włosy z twarzy i pierwszy raz zobaczyłem jego jasne, przeszywająco niebieskie oczy. - Dior... - zaczęła Chloe. - Nie widzisz? - prychnął chłopak. - On ma cię w nosie. W nosie ma to miasteczko i jego problemy. Nie jest żadnym bohaterem. To zwykły pijak. Chodzący trup. Srebrzysty szept poniósł się echem w mojej głowie. Z ust dzieci i n-niemowląt... Uciszyłem jednak ten głos, wbijając Pożeraczkę Popiołów z powrotem do pochwy. Trochę chwiejnie podszedłem do paleniska po buty. Wyprostowałem się z grymasem, rozejrzałem po sali i zatrzymałem wzrok na rozmazanych trojaczkach oberżystki za barem. - Zjem śniadanie w południe, jeśli będzie pani tak łaskawa, madame. Chloe zmierzyła mnie zranionym wzrokiem. Biskup i jego ludzie patrzyli skonsternowani. Nie oglądając się na nikogo, powlokłem się na górę do łóżka. VII GWIAZDY NA WCZORAJSZYM NIEBIE Obudziłem się w porze najgłębszej ciemności, kiedy nadzieja n ajbardziej oddala się od nieba. Otworzyłem oczy w aksamitnej czerni. Nadal czułem smak wódki na języku, wspomnienie dymu ze świecy, zapach wyprawionej skóry i kurzu wiszący w ciemności jak stara obietnica. Ręka już w ogóle mnie nie bolała. I wtedy znowu to usłyszałem - dźwięk, który zawsze powracał, przez który serce tłukło mi się szybciej o żebra, który przeciągał mnie przez obszarpaną ścianę snu. Drapanie w okno. Usiadłem z pościelą zaplątaną wokół nóg i zerknąłem w stronę parapetu. I chociaż mój pokój był na piętrze, zobaczyłem ją na zewnątrz. Czekała na mnie. Unosiła się jakby zanurzon a w czarnej wodzie, z szeroko rozłożonymi ramionami, kiedy przesuwała paznokciami po szkle. Blada jak księżycowe światło. Zimn a jak śmierć. Jej oddech nie odmalował się chmurką na szybie, gdy przysunęła bliżej twarz jak złamane serce i szepnęła: - Mój lew. Nie miała n a sobie niczego oprócz wiatru. Jej włosy były jak jedwabista smoła, opływały jej ciało na kształt wstęg bezksiężycowego przypływu. Jej skóra była jasna jak gwiazdy n a wczorajszym niebie, jej uroda zrodziła się w pieśniach pająków i sn ach wygłodniałych wilków. Serce mnie bolało n a jej widok; to był straszny rodzaj bólu, którego nie miałem nadziei znieść, bo gdybym go zwalczył, pozostałaby mi tylko pustka. Patrzyła n a mnie zza szyby, a jej oczy były jak grawitacja. - Wpuść mnie, Gabrielu - szepnęła. Przesunęła bladymi rękami po ciele, zatrzymując się na n agich krągłościach, które zn ałem równie dobrze jak własne imię. Bezkrwiste usta rozchyliły się, gdy szepnęła znowu: - Wpuść mnie. Podszedłem do okna, otworzyłem je i zaprosiłem ją w swoje wyczekujące ramion a. Jej skóra była zimna jak płytki grób, jej dłoń twarda jak nagrobek, kiedy wsunęła ją w moje włosy. Usta jednak miała miękkie jak puchowa poduszka, gdy pociągnęła mnie w dół. Powieki zamknęły mi się na dźwięk jej westchnienia. Łzy popłynęły mi po policzkach, plamiąc nasz pocałunek solą i smutkiem. Jej dłonie były na moim ciele, jej usta ponaglały moje. Czułem n a jej języku smak opadłych liści i upadłych imperiów. Poczułem wtedy jej zęby, ostre i białe na mojej wardze, ekstatyczny ból i falę ciepłej miedzi. Zadygotała n a całym ciele, wtulając się mocniej w moje objęcia. Pchnęła mnie w stronę łóżka, muskając zębami moje gardło i zdejmując materiał i wyprawioną skórę, które nas oddzielały. Z każdym pocałunkiem stawałem się coraz bardziej nagi. A potem znalazła się na mnie, n aga i przyciśnięta do mnie; cała składała się z cienia i mlecznej bieli. Warczenie wzbierało w zachłannej pustce jej piersi. Zsunęła się niżej z pocałunkami, syczała z przyjemności i bólu, gdy dotyk srebrnego tuszu skwierczał na jej ustach. Nie miałem jednak żadnych tatuaży pani- żej pasa, żadnej egidy, która utrudniłaby jej dostęp do łupu i w końcu z westchnieniem sięgnęła w moje spodnie i uwolniła mnie, obolałego i gorącego w jej chłodnej dłoni. Z piersi wyrwał mi się słaby okrzyk, gdy zaczęła delikatnie mnie dotykać i poczułem muśnięcie jej nie-oddechu. Zwilżyła czerwone usta czub­ kiem języka, po czym przesunęła nim po całej mojej długości, a ja drżałem obolały. - Tęskniłam za tobą - westchnęła. Jej usta musnęły moją żołądź i wykrzywiły się w mrocznym uśmiechu. Drażniła mnie językiem i delikatnym dotykiem, aż każda moja cząstka stanęła w ogniu. - Kocham cię... Rozchyliła rubinowe usta i połknęła mnie w całości. Wygiąłem plecy w łuk. Deski trzeszczały, gdy złapałem się łóżka i trzymałem się ze wszystkich sił. Byłem wtedy bezsilny. Poddałem się ruchom jej ręki, ust, języka, rytmowi staremu jak czas, głębokiemu jak groby i ciepłemu jak krew. Ciągnęła mnie coraz wyżej ku bezgwiezdnemu płonącemu niebu, a ja znałem tylko jej dotyk, tylko jej dźwięk, zachłanne jęki i jedwabiste pocałunki spychające mnie coraz bliżej krawędzi. W końcu poczułem to gdzieś pomiędzy westchnieniami, oślepiającym światłem i falą mojej rozkoszy, którą spłynąłem w jej wyczekujące usta: dźgnięcie bliź­ niaczych ostrzy, odrobinę bólu pośród błogości, wytrysk czerwieni, który uprzedził ten drugi. Zaczęła pić. Długo po tym, jak skończyłem, ona wciąż piła. VII I U BRAMY Obudziłem się i odkryłem, że legion maleńkich diabełków hula w mojej czaszce. Większość po prostu n a zmianę kopała mnie w mózg buciorami n abijanymi zardzewiałymi ćwiekami, ale jeden najwyraźniej wczołgał mi się do ust, zwymio­ tował i zdechł. Zaryzykowałem otwarcie oczu i w n agrodę ujrzałem snop tak oślepiającego światła, że przez chwilę myślałem, że bezdzień n areszcie się skoń­ czył i słońce powróciło na niebo w całej swojej błogosławionej chwale. - Ożeż kurwa - jęknąłem. Ręka mi się zagoiła, jakby nigdy nie była złamana. Sięgnąłem do szyi, włożyłem dłoń w spodnie i nie zn alazłem śladu ran. Pragnienie przysiadło mi na ramieniu jak niemile widziany przyjaciel, sroka i przedrzeźniacz. Odepchnąłem wspomnienie bladych kształtów i ust czerwonych jak krew, kiedy coś, co zabrzmiało jak rozwścieczony ogier, załomotało w moje drzwi. - Chevalier de León? Zawiasy wrzasnęły przeraźliwie i dziewczyna z oberży zajrzała do pokoju. Leżałem na łóżku bez koszuli, w rozsznurowanych spodniach zsuniętych niebezpiecznie nisko. Okno było otwarte. Dziewczyna zerknęła nieśmiało na moją wytatuowaną skórę i spuściła wzrok. - Wybacz, chevalier, ale biskup posłał po ciebie. - K-która godzina? - Minęło południe. Zerknąłem n a dzbanek w jej ręce. - To z-znowu wódka? - Woda - odpowiedziała i podała mi dzbanek. - Pomyślałam, że ci się przyda. - Merci, mademoiselle. Wypiłem potężny, powolny haust, a potem resztę wylałem n a twarz. Przyćmione światło wpadało przez otwarte okno jak rozgrzana do białości lanca. Moje wnętrzności wydawały odgłosy, jakby wolały wyjść na zewnątrz i zamierzały same znaleźć sobie drogę, jeśli ja im jej nie wskażę. - Chevalier - powiedziała drżącym głosem dziewczyna. - Umarli stoją u bramy. Podniosłem się z jękiem, odgarniając z twarzy mokre włosy. - Bez obawy, mademoiselle. Macie mnóstwo ludzi i mocną palisadę. Paru nieszczęśników nie ... - To nie są nieszczęśnicy. Na te słowa podniosłem wzrok. Mój powolny puls nieco przyśpieszył. - Nie? Pokręciła głową. Oczy miała wielkie jak spodki. - Biskup wzywa cię, żebyś zjawił się jak najszybciej. - W porządku, w porządku... Gdzie moje spodnie? - Masz je na sobie, chevalier. - Na Siedmioro Męczenników, nie czuję nóg. Wepchnąłem kostki dłoni do oczu. W czaszce mi dudniło, jakby ktoś zerżnął mnie trzy razy w ucho. Dziewczyna podeszła, gdy próbowałem wstać, i z jej pomocą stanąłem chwiejnie na nogach, trzymając się za czoło i sycząc z bólu. - Mam przynieść więcej wody? - Jak się nazywasz, mademoiselle? - Nahia. Pokręciłem z westchnieniem głową. - Znajdź tylko moją fajkę, Nahia. Dziesięć minut później wlokłem się przez błoto w stronę południowej bramy Dhahaeth: deszcz ze śniegiem wokół głowy, szczury wokół obcasów. Nahia szła za mną, załamując ręce. Wcześniej narzuciłem na ramiona szynel, który na całe szczęście był suchy, i wciągnąłem buty, niestety n adal wilgotne. Kiedy się ubierałem, przypomniałem sobie dawniejsze czasy. Dni chwały. Z Pożeraczką Popiołów u pasa miałem nadzieję, że wyglądam o niebo bardziej imponująco, niż się czułem. Biskup czekał przy bramie. W rozcieńczonym świetle milicja prezentowała się jeszcze mniej imponująco niż zeszłej nocy. Wieść o mnie niewątpliwie rozeszła się wśród ich szeregów. Opowieść o moich popieprzonych pijackich wyczynach z pewnością również. - Dzięki niech będą Wszechmogącemu - zaczął biskup. - Chevalier, koniec n adciąga... - Niech Wasza Eminencja weźmie swoje klejnoty w garść. Zza palisady dobiegł okrzyk, który sprawił, że ludzie wokół mnie zadrżeli: - Wyprowadźcie go! Może i mamy przed sobą wieczność, ale nie będziemy jej marnować na tępe bydło! Wszedłem n a schody przy wtórze skrzypienia gwoździ i wspinałem się, aż stanąłem n a nieoheblowanych deskach podestu. Objąłem cienie jak starych przy­ jaciół, ukryty za najwyższymi szpicami palisady. Biskup wszedł za mną z wyraźnym oporem. Na częstokole stał tuzin mężczyzn ubranych w znoszone skórzane zbroje i marne, zardzewiałe hełmy. Był między nimi chudy kutas, który pyskował mi zeszłej nocy, razem z mężczyzną, który, jak obstawiałem, był ich przy­ wódcą: krzepki jegomość o paskudnej gębie i skórze jak orzech, z fiszbinową fajką w ustach. Stwardniałe dłonie. Blizna na podbródku. Jedyny prawdziwy żoł­ nierz pośród tej zgrai. - Capitaine. - Skinąłem mu głową. - Chevalier - burknął, patrząc za palisadę. - Piękny dzień n a spotkanie ze Stwórcą. Mówił spokojnie, zaciskał zęby. Jedn akże wszyscy jego towarzysze mieli takie miny, jakby zaraz mieli narobić w spodnie. A gdy zerknąłem za palisadę, zoba­ czyłem źródło ich strachu. Na środku drogi stał powóz, świetnej roboty cacko - czarna błyszcząca farba i złote wykończenia, dwie latarnie rzucające blade księżycowe światło w marz­ nącym deszczu. Zamiast koni zaprzęgnięto do niego tuzin nieszczęśników. Każdy z nich był przed śmiercią nastolatką. Teraz obszarpane i nadgniłe wpatrywały się w mężczyzn na palisadzie z głodem w martwych oczach. A n a koźle woźnicy siedziało coś jeszcze bardziej głodnego. Stwór także miał kształt młodej dziewczyny, która jednak - w przeciwieństwie do zimnokrwistych ciągnących powóz - była idealną pięknością. Nosiła skó­ rzany gorset, półspódnicę rozciętą z przodu, tak że było widać drugą pod spodem, i wysokie buty. Usta miała pomalowane, błyszczące i ciemne, ciemnoniebie­ skie oczy uczernione i okolone długimi czarnymi włosami. Jej skóra była biała jak śmierć, a podbródek umazany wyblakłymi smużkami morderstwa. - Założę się, że to Dyvok - burknął kapitan. - Nie - odpowiedziałem, obrzucając zimnokrwistą spojrzeniem od stóp do głów. - To Voss. - Ancien ? - zapytał z drżeniem biskup. Pokręciłem głową. - Jak na mój gust to nieopierzeniec. Historyk n agle postukał piórem w stronię trzymanej n a kolanach księgi. - Naprawdę? - Gabriel westchnął. - Znowu? - Jak do dziecka, de León - powiedział wampir. - W jaki sposób potrafiłeś odróżnić jedną krew od drugiej na pierwszy rzut oka? - Nie urodziłem się wczoraj. Wy, Chastainowie, rzadko podróżujecie powozami. Dyvokowie byli zajęci równaniem z ziemią Osswayu, a Ilonowie są zdecydowanie zbyt subtelni, żeby przybyć w tak jarmarczny sposób. Z kolei Wiecznotrwały Król stał się arogancki, od kiedy jego farni/le odniosła takie sukcesy w Nor­ dlundzie. ,,Wszyscy klękają" to motto Vossów, a dzieci Fabiena uważały się za królewski ród, któremu jest pisane władać niekończącą się nocą z tronów wznie­ sionych na kościach starego cesarstwa. Podjechanie do zabitej dechami dziury w eleganckim powozie zaprzężonym w tuzin trupów to dokładnie zachowanie w stylu Vossów. Jean-Franc;;ois skinął głową. - A ten termin, którym się posłużyłeś? Nieopierzeniec? - Dobrze wiesz, kurna, co to jest nieopierzeniec. - Niemniej jednak wolałbym, żebyś to wyjaśnił. - A ja wypiłbym kieliszek dobrej whisky i chciałbym, żeby kurtyzana o tysiącu cycków poczytała mi bajeczkę n a dobranoc, ale nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. Wampir spiorunował Gabriela wzrokiem. - Margot Chastain, Pierwsza i Ostatnia Tego Imienia, Bezśmiertna Cesarzowa Wilków i Ludzi zawsze dostaje to, czego chce. Gabriel powstrzymał się od obraźliwego komentarza i wziął głęboki wdech dla uspokojenia. - Możn a wyróżnić trzy fazy w egzystencji zimnokrwistego. Trzy okresy waszego tak zwanego życia. Nowo umarli nazywani są nieopierzeńcami: młodzi, względnie słabi, zrzucają z siebie jeszcze resztki człowieczeństwa i stopniowo odn ajdują swoją drogę w ciemności. Po jakimś stuleciu mordów nieopierzeńca możn a uznać za mediae. To wampir, który w pełni opanował swoje dary, jest niezwykle niebezpieczny i pozbawiony wszystkiego, co w przybliżeniu choćby przypomina ludzką moralność. A n a końcu są najbardziej niebezpieczni: ancien. Nestorzy. - I odróżniasz ich n a oko? - Nieopierzeńców czasem tak. - Srebroświęty wzruszył ramionami. - Chociaż już nie oddychają, zdarza im się sapnąć z zaskoczenia. Siła nawyku. Niektórzy łudzą się nawet, że potrafią spostrzegać w śmiertelnikach coś więcej niż tylko posiłek. Jednak wszystko to znika. Wszystko się kończy. I zanim staniesz się mediae, jesteś już czymś zupełnie innym. - Czymś więcej. - Jean-Franc;;ois pokiwał głową. - I czymś zn acznie, znacznie mniej - odparł Gabriel. Wampir przesunął palcami po koniuszkach piór n a kołnierzu, światło lampy zalśniło w jego ciemnych oczach. - Jak myślisz, ile ja mam lat, chevalier? - Wystarczająco dużo, żeby nic w tobie nie zostało. Nie mając ochoty przeciągać tej gry, srebroświęty powrócił do swojej opowieści: - Spojrzałem na zimnokrwistą ze szczytu palisady, mierząc ją wzrokiem. Zeszła z kozła, obcasy zapadły jej się w na wpół zamarzniętym błocie. Minęła puste nieszczęsne dziewczęta ciągnące powóz i podeszła do murów Dhahaeth w marznącym deszczu, zupełnie nie przejmując się kuszami wycelowanymi w jej pierś. Domyślałem się, że nie miała więcej niż trzyn aście lat, gdy ją zabito i jej ciało zatrzymało się o rok albo dwa od progu dorosłości. Jej uśmiech był ostry jak brzytwa, gdy rozejrzała się po milicjantach stojących na górze. Strach zalał palisadę jak blada mgła. - Wszyscy umrzecie - oznajmiła. Jeden z młodych mężczyzn nie wytrzymał wtedy nerwowo: z nagłym brzękiem cięciwy wypuścił bełt z kuszy. Dobrze celował, ale strzała zwyczajnie wbiła się w pierś zimnokrwistej, jakby dziewczyna była zrobiona ze stalodrzewia. Zatrzymała wzrok na strzelcu i wyrwała sobie bełt z piersi. Rozsunęła czarne wargi i oblizała je czubkiem języka. - Ty pierwszy, chłopcze - obiecała mu. - Strzelać! - krzyknął kapitan. Kusze zaśpiewały i tuzin bełtów poleciał w ślad za pierwszym. Zimnokrwista jednak nawet nie drgnęła. Bełty wbiły się w kilkanaście miejsc, ale nie wyrzą­ dziły jej n ajmniejszej krzywdy. Jeden trafił ją prosto w twarz, zostawiając tylko zadrapnie na porcelanowym policzku. Kiedy grad ustał, popatrzyła z żalem n a dziury w stroju, wyrwała kolejny bełt i rzuciła w błoto. - Naprawdę lubiłam tę sukienkę... - Qui - mruknąłem. - To zdecydowanie Voss. - Strzały ze smołą ! - zawołał kapitan. - W gotowości! Milicja przeładowała kusze. Koniuszki tych bełtów były jednak owinięte samodziałem unurzanym w smole. Kusznicy zebrali się wokół płonących beczek, gotowi podpalić bełty. Zimnokrwista zawahała się wtedy. Mogła popisywać się, stojąc na deszczu, ale jedyna rzecz, której boją się wszyscy Umarli, to ogień. Widok jej wahania dodał milicji na palisadzie odrobinę odwagi. I wtedy otworzyły się drzwi powozu. Na błoto wyszła postać, która zamknęła za sobą delikatnie drzwi. Mimo gęstego deszczu ze śniegiem widziałem, że mężczyzna jest ubrany jak arystokrata - ciemny surdut, jedwabn a koszula, piękn a szabla u pasa. Z ramienia zwieszała mu się peleryna pojedynkowicza z grubego wilczego futra, podbita czerwoną satyną. Ciemne włosy nosił odgarnięte z bladego czoła tak, że układały się w wyrazisty szpic między głębokimi zakolami. Był piękny jak łoże pełne upadłych aniołów. Rąbki ubrań miał jednak obryzgane czerwienią, a oczy jak czarne dziury od noża w czaszce. Dołączył do towarzyszki, wziął ją za rękę, a mnie ogar­ nęła doskonała furia. Zalała mnie od stóp do głów. - O, to jest ancien - szepnąłem. - Znasz go? - zapytał kapitan. Skinąłem głową, nie wierząc własnemu szczęściu. - To Bestia z Vellene. Pomruk rozszedł się na palisadzie. Biskup Du łac pobladł jak kości dzieci. - Nazywam się Danton Voss - ozn ajmił mężczyzn a. - Jestem synem Fabiena i Księciem Wieczności. Poprawił marszczone mankiety i odgarnął zabłąkane pasemko ciemnych włosów z czoła. Nieszczęśnice ciągnące powóz stały nieruchomo jak kamień i śmier­ telnie ciche. Wiedziałem teraz, że to wszystko dzieci Bestii, trzymane w bezruchu przez nieśmiertelną wolę swojego stwórcy. Mała kobietka pewnie też była jego dziełem, ale przeszła Przemianę, nim zaczęła gnić. Wzrok potwora zatrzymał się na Du Lacu. Danton wykrzywił usta n a widok koła wiszącego n a szyi biskupa na cieniutkim srebrnym łańcuszku. - Przyprowadź go do mnie, Eminencjo, bo inaczej sam tam po niego wejdę. Wyczuwałem moc w jego głosie. Zimną jak groby i głęboką n a wiele wieków. Milicjanci rzucali mi niespokojne spojrzenia. Widziałem trupy pon adziewane na drągi wokół umocnień. Ci ludzie walczyli już wcześniej z Umarłymi. Było jednak jasne, że żaden z nich nigdy nie stawiał czoła takiemu wrogowi, a jeszcze jaśniejsze, że żaden z nich nie zamierza poświęcać dla mnie życia. - Myślisz, że mówi poważnie? - zapytał biskup. - Myślę, że tak - odpowiedziałem. Kapitan rozejrzał się po chłopcach i staruszkach, którymi dowodził. Dygotali ze strachu, wszyscy, co do jednego. Zagryzając kościaną fajkę, wypuścił szary dymek w powietrze. - No to mamy przejebane. IX BESTIA Z VELLENE - Spojrzałem w dół na zimnokrwistych, zastanawiając się, czy dzisiejszy dzień może być rzeczywiście moim ostatnim, czy też dniem nowego początku. Spraw­ dziłem bandolier na piersi, fiolki z czarnym ignisem, żrącym srebrem i wodą święconą. A potem skinąłem na dymek dryfujący z ust krzepkiego mężczyzny. - Mogę pożyczyć krzesiwko, capitaine? Zapaliłem fajkę, schodząc po stopniach, wciągając martwo-czerwony dym do płuc. Hymn krwi już się rozhulał, zanim moje buty dotknęły błota. Zapomnia­ łem o pragnieniu, kac rozwiał się jak sen, bęben bojowy mojego pulsu, pierwotny i wrzaskliwy, wyrażający pragnienie i potrzebę, skupił się całkowicie na stwo­ rze za palisadą. Schowałem fajkę, zasznurowałem kołnierz aż do wysokości twarzy i skinąłem głową do strażnika. Belki jęknęły, drewnian a palisada otworzyła się szeroko. Wyszedłem poza umocnienia Dhahaeth, przenikliwy wiatr rozwiewał mi poły szynela. Opuściłem głowę, kiedy brama zatrzasnęła się za mną ze skrzypieniem. Bestia z Vellene popatrzył na mnie przez deszcz ze śniegiem, mrużąc czarne oczy, gdy uchyliłem trójgraniastego kapelusza. - Jasnego świtu, Dantonie! - zawołałem. - Tata wie, że tu jesteś?! Umarła dziewczyna zrobiła krok w moją stronę, obrzucając spojrzeniem moje buty, szynel i wreszcie krwistoczerwone oczy. - Odsuń się, śmiertelniku. - Odsuń się? To ty chciałaś, żebym wyszedł, pijawko. Zaśmiała się szyderczo. - Nie po ciebie tu przyszliśmy. Zamrugałem zaskoczony. Myśli krążyły gorączkowo w mojej głowie, tak jak sanctus buzował mi w płucach. Spodziewałem się, że polują na mnie, że Wiecz­ notrwały Król zmienił zdanie i wysłał syna, by dokończył to, co sam zaczął. Zerknąłem jednak tylko raz w te czarne i twarde jak krzemień oczy i wiedziałem, że Danton nawet mnie nie rozpozn ał. Jakkolwiek by na to patrzeć, oficjalnie byłem trupem. Powróciłem myślami do poprzedniego wieczoru w oberży. Ostatnie słowa, jakie wypowiedziała Chloe: ,, Niektórzy z tych, którzy za nami podążają, nie są zwykłymi śmiertelnikami". Przypomniałem sobie towarzyszy świątobliwej siostrzyczki, ich zapał i błysk ostrzy, sposób, w jaki stanęli, żeby bronić... - Chłopak - zrozumiałem. - Dior. - Przyprowadź go nam - zażądał nieopierzeniec, kierując n a mnie spojrzenie pustych oczu. - Powiedziałbym, żebyś najpierw ładnie poprosiła, ale jego n awet tu nie ma. - Ciekawe, czy będziesz kłamał równie słodko, kiedy będę trzymać w ręku twój krwawiący ozór? - Z pewnością będę mniej pierdolił niż ty, cherie. Nieopierzeniec spiorunował mnie wzrokiem, zaciskając czarne usta. Danton jednak przyglądał mi się uważniej, a potem spojrzał n a miasteczko za mną. Spojrzenie jego od dawna martwych oczu przesuwało się po szpiczastej palisadzie, po milicji na umocnieniach. Zapadła całkowita cisza i tylko wiatr jęczał, a Danton stał nieruchomo jak kamień. Bestia z Vellene - tak go n azywano. Najmłodszy syn Wiecznotrwałego Króla. Zapracował na przydomek siedemnaście lat temu, kiedy armia jego ojca zmiaż­ dżyła pierwszą stolicę n a zachód od Bożych Posłańców. Kiedy bramy Vellene otworzyły się, Bezkresny Legion zabił każdego mężczyznę i każdą kobietę. Danton lubił jednak młode dziewice. Słynął z tego. Wieść niosła, że własnymi rękami zamordował każdą dziewczynę w mieście, która miała mniej niż szesnaście lat. Zerknąłem n a powóz za jego plecami. Widziałem te nieszczęśnice, całkowicie podporządkowane temu, kto je zamordował. Danton spojrzał zaś na mnie i przemówił tak, jak uderza młot: - Powiedz nam, dokąd poszedł chłopak. Poczułem, jak jego umysł wpycha się do mojego. Jego wola naciskała n a moją, cała moc jego długich, mrocznych lat była mrowieniem na mojej skórze i w mojej duszy. Pragnieniu posłuchania go, zadowolenia go, nie można było się oprzeć, tak jak nie sposób się oprzeć samemu czasowi. Chciałem ulec. Uko­ rzyć się przed nim. Jedn akże moja nien awiść do tego stwora, jego farni/le i tego, co mi odebrali, do tego, czym udawał, że jest, śpiewała jeszcze głośniej. Zamrugałem mocno powiekami. I pokręciłem głową. - Chyba nie spodziewałeś się, że to naprawdę podziała na srebroświętego, co? Danton wprost nie posiadał się z pogardy, gdy obrzucił mnie spojrzeniem. Nie prezentowałem się nadzwyczajnie: obszarpany i ubłocony, pod oczami ciemne worki. - Czarny płaszcz i haust dymu ze skundlonej krwi jeszcze nie czynią z nikogo srebroświętego. Dobyłem miecza i srebrn a muzyka jego głosu rozległa się w mojej głowie. Miałam. . . przedziwny s-sen. . . - Czas się obudzić, Popi, mamy robotę do wykon ania. Tak?... O, taaak, taktakak... Nieszczęśnice zaprzężone do powozu poruszyły się. Rozdziawione usta, ostre kły. Danton wykrzywił w uśmieszku blade wargi. W okamgnieniu uwolnił je spod swojego psychicznego uścisku. Puściły dyszel i rzuciły się na mnie jak fala, zaciekła, pozbawiona duszy i szybka. Było ich prawie tyle, co nieszczęśników poprzedniego dnia, kiedy straciłem biednego Sędziego i uciekałem, żeby ratować swoje nędzne życie. Jednakże dzisiaj nie byłem tylko pieszym i niespożytym posiłkiem. Dzisiaj sanctus dudnił mi w żyłach, a moja ręka od miecza była jak z żelaza. I kiedy Pożeraczka Popiołów zaczęła nucić starą, rwaną dziecinną rymowankę w mojej głowie, rzuciłem się ku nim, a ich puste oczy wypełniły się zaskoczeniem, gdy ostrze zaczęło tańczyć. To przedziwna rzecz - walczyć w objęciach hymnu krwi. Można odnieść wrażenie, że każda chwila trwa dekadę, a jednak cały świat porusza się z taką pręd­ kością, że wygląda jak krwistoczerwona rozmazana plama. Przeciąłem tuzin tych zimnokrwistych, jak brzytwa tnie jedwab, a w ślad za Pożeraczką powietrze wypełniało się popiołem, n a którego cześć ją nazwano. Słodkie wyzwolenie było jedyną rzeczą, jaką mogłem ofiarować tym dziewczętom, i tak też zrobiłem. Dałem to każdej z nich. I kiedy skończyłem, stałem na błotnistej drodze z płaszczem, skórą i ostrzem lśniącymi od posoki i poznaczonymi szarymi smugami. I przez jedną straszliwą chwilę zastan awiałem się, jak, u licha, mogłem to kiedykolwiek porzucić. - Boże Wszechmogący ... - szepnął ktoś na palisadzie. - Coś pięknego... - mruknął kapitan. Moje zmysły były wyostrzone - były tak ostre jak miecz w mojej ręce. Krew dudniła mi w żyłach niczym grom. Strzepnąłem posokę z klingi na zimne błoto pod butami. Strzepnąłem odrobinę sadzy z klapy i spojrzałem w oczy Bestii z Vellene. - Czego chcesz od chłopca, Danton? Nie odpowiedział, zerknął tylko na rzeź pod moimi stopami, na zakrwawiony miecz w mojej ręce. Przyglądałem się tym ciemnym oczom, szukając czegokol­ wiek, okruszka, skrawka. - Słyszałem jakieś bzdurne plotki o kielichu Odkupiciela - dodałem. Wampirzyca zaszydziła: - Nie masz o niczym pojęcia, śmiertelniku. - Wiem, że popełniłeś błąd, pijawko, przyjeżdżając tu, kiedy słońce jest wciąż n a niebie. Zauważyłem, że przynajmniej ten cios trafił w cel. Jego drobniutki okruch zabłysł w ciemnych jak zmrok oczach Dantona, kiedy zerknął n a akwarelę nieba. Bestia z Vellene był dzieckiem n ajpotężniejszego wampira na świecie. Ewidentnie przyjechał tu, spodziewając się, że pokona umocnienia i broniących go wie­ śniaków. Zamiast tego natrafił n a mnie. Nieopierzon a wampirzyca zmrużyła oczy, błysnęła kłami. - Kim jesteś? - Niewiele sobą reprezentujesz, cherie, skoro n awet nie wiesz, kim jestem - powiedziałem, pociągając nosem. Pokaż im, G-gabrielu, rozległ się srebrzysty szept. Podniosłem rękę i rozsznurowałem kołnierz, żeby mogli zobaczyć moją twarz. Wampirzyca nawet nie mrugnęła, ale Danton jak n ajbardziej, rozpoznanie było jak czarny lód pękający w jego oczach. Zerknął znowu na obłamane ostrze w mojej ręce. Na miejsce n a moim płaszczu, gdzie dawniej miałem przyszytą sied­ miogwiazdę. Przycisnął czubek języka do brzegu ostrego kła. - De León. Ty żyjesz. - Niestety. - Jak?! - warknął. - Bóg mnie nie chciał. A diabeł bał się otworzyć drzwi. - Zrobiłem krok do przodu, mrużąc oczy. - Ty też wyglądasz na przestraszonego. - Nie boję się żadnego człowieka - rzucił szyderczo. - Jestem Księciem Wieczności. Zaśmiałem się wtedy. Tak głośno, jak niebo jest wysoko. - Nikt tak nie boi się śmierci jak ci, którzy uważają się za nieśmiertelnych. Twoja starsza siostra mnie tego n auczyła. Furia rozbłysła w jego oczach. - Mieszasz się do spraw, których nie jesteś w stanie ogarnąć. Wzruszyłem ramionami. - Cudze sprawy zawsze należały do moich ulubionych. Ruszyli wtedy. Rwany rozbłysk czarnej tkaniny i marmurowej skóry. W okamgnieniu pistolet znalazł się w mojej ręce, przesuwając się w ślad za wampi­ rzycą, gdy zaatakowała. Bez wątpienia była szybka, ale kula z pistoletu porusza się szybciej od nieopierzeńca i uderza dziesięć razy mocniej niż bełt. A dzięki świeżej dawce sanctusu w żyłach nie mogłem spudłować z tej odległości. Srebrokula trafiła ją w twarz, dokładnie w drobne zadrapanie na policzku po trafieniu bełtem. Wampirzyca zatoczyła się do tyłu, wrzeszcząc i charcząc. Danton poruszał się szybciej i w okamgnieniu musiałem się cofnąć. Uderzył jak strzał z armaty - starszy, silniejszy, był tylko rozmazaną plamą martwych oczu i błyszczących zębów. Szabla zabłysła mu w dłoni jak błyskawica. Jego ciosy przypominały huragan. Jedno cięcie szablą omal nie pozbawiło mnie szczęki. Krew popłynęła mi po szyi, czerwon a i gorąca. Trafił mnie kopnięciem w brzuch i poczułem, jak pękają moje wnętrzności, gdy przeleciałem w powietrzu trzy­ dzieści jardów, lądując w marznącym błocie. Wszyscy zimnokrwiści są twardzi jak skała, podobnie jak bladokrwiści nie zważają n a rany, które osierociłyby dzieci większości mężczyzn. Jednakże ciała Vossów stawiają opór nawet srebru. Najstarsi spośród nich mogą nawet oprzeć się pocałunkom płomienia. Mogłem sobie kpić z Dantona, ale łajdak był śmier­ telnie niebezpieczny i wiedziałem, że jeśli potknę się choćby raz, rozetnie mi tyłek jak świeży bochenek ziemniaczanego chleba. Przeturlałem się i wstałem. Kluczyłem, unikając jego ciosów, hymn krwi buzował mi w żyłach. Jak już wspomniałem, towar, który wypaliłem, nie pochodził z n ajwyższej półki. Jednak sam fakt, że zimnokrwiści mogli teraz brykać za dnia, nie znaczył byn ajmniej, że nie są dziesięć razy bardziej przerażający w środku nocy. Słońce, nawet jeśli świeciło blado, osłabiało Dantona w porówn aniu z jego możliwościami podczas ciemnej nocy. Ostatecznie tego właśnie się chwyciłem. Sięgnąłem do bandoliera i rzuciłem szklaną fiolką w twarz wampira. Eksplodowała w rozbłysku, chmura czarnego ignisu i żrącego srebra buchnęła w powie­ trze. Srebrobomba nie wystarczyłaby, żeby choćby przypiec Dantona, ale część pyłu wpadła mu do oczu i zatoczył się do tyłu, wymachując rękami. Uderzyłem mieczem, wkładając w ten cios całą siłę. Pożeraczka Popiołów przecięła powietrze, n adal nucąc fałszywie w mojej głowie, i odcięła Dantonowi rękę z szablą na wysokości łokcia. Ciało miał jak z żelaza, ale za dnia ostrze Pożeraczki dorównywało mu wytrzymałością, a ja włożyłem w cios całą swoją nienawiść i wściekłość. Odcięta ręka buchnęła popio­ łem, lata powstrzymywanego rozkładu dopadły ją w okamgnieniu. Warknął, a jego szpony z sykiem przecięły powietrze tuż koło mojego podbródka, kiedy roz­ trzaskałem fiolkę z wodą świeconą n a jego twarzy. Warczenie zamieniło się w krzyk, wytrzeszczył oczy z bólu i splunął czerwienią krwi. - Jak śmiesz... Złapałem go wtedy za gardło i desperacko przytrzymałem. Jedn a garść, tylko tyle potrzebowałem, ale moje palce złapały powietrze. Bestia z Vellene stał teraz czterdzieści stóp ode mnie pośród śniegu z deszczem i trzymał się za dymiący kikut ręki. Szabla leżała w błocie. Sięgnąłem pod szynel, wyjąłem srebrny korbacz. Ledwie oddychałem. Krwawiłem. Połamane żebra kłuły mnie przy każdym oddechu. - Nie zostajesz na pogrzeb? - wyrzęziłem. Zrobiłem jeszcze jeden krok, ale wampir oddalił się błyskawicznie kolejne dwadzieścia stóp. Rozważył sytuację i chociaż skopał mi tyłek, ewidentnie uznał, że nie podoba mu się ta nierównowaga sił. Słońce świeciło. Wróg, któremu przyszło mu stawić czoło, nie był tym, na co się przygotował. Nie przeżyjesz długich stuleci, będąc niecierpliwym. W przeciwieństwie do mnie Danton miał czas. Usłyszałem wtedy za sobą krzyk. Obróciłem się i zobaczyłem, że nieopierzeniec wyczołgał się z krwistego błocka. Miał nierówną czarną dziurę w twarzy i wpatrywał się w swojego stwórcę jedynym zdrowym okiem. - Mistrzu? Pomaszerowałem przez błoto do miejsca, w którym wampirzyca próbowała się podnieść. Wrzasnęła głosem rwącym się od strachu i bólu, nadal wpatrując się w swojego mrocznego ojca. - Mistrzu! Odwróciła się, żeby uciekać, ale mój srebrny korbacz splątał jej nogi, więc gruchnęła z powrotem w błoto. Kiedy próbowała się odczołgać, korzystając z samych rąk, wbiłem jej Pożeraczkę Popiołów w plecy i przyszpiliłem ją do marznącej ziemi. Obróciła się, żeby mnie ugryźć, ale butem wcisnąłem jej twarz w błoto i sięgnąłem do pasa z bronią, po ostry nóż z czystej srebrostali z Aniołem Zemsty szybującym n a rękojeści. - Nie, c-co ty robisz, co ty... Wrzeszczała, kiedy wbiłem jej ostrze w plecy i zacząłem przepiłowywać żebra tuż poniżej lewej łopatki. Może i była nieopierzeńcem, ale Voss to Voss, więc był to więcej niż kawał ciężkiej roboty, kiedy stwór rzucał się pode mną, wyginał, szarpał i wył: - Dantonie, pomóż mi! To nie dziewczyna, Gabrielu. To nie jest człowiek. To tylko p-p-pppppotwórjakoniwszyscy. Zaciskałem zęby, twarz miałem obryzganą popiołem i zgniłą krwią - nie byłem teraz niezrównanym szermierzem, ale zwykłym rzeźnikiem. Kiedy pracowa­ łem i srebrne ostrze przecinało kość twardą jak żelazo, poczułem stary znajomy dreszczyk, tę mroczną radość, gdy patrzyłem w oczy stwora i widziałem, jak to do niego dociera - zrozumienie, że po tylu mordach, nocach wypełnionych krwią, pięknem i rozkoszą, n adszedł koniec. Odrzućcie strach. - Błagam - prosił potwór, kiedy wyciągnąłem pustą fiolkę. - P-proszę... Zostawcie tylko gniew. Wepchnąłem palec między żebra nieopierzeńca. Błagania zamieniły się w krzyk, kiedy moja pięść zacisnęła się n a sercu i wyrwała je z jego miejsca. Organ zaczął gnić, gdy tylko go uwolniłem. Skradzione lata powracały z całą mściwością. Ale ja trzymałem serce w garści, wyciskając potok pysznej, ciemnej krwi do fiolki, nim zamieniła się w popiół. Wampirzyca wygięła kręgosłup, kiedy złodziej czas pochwycił ją i zaczął odbierać to, co należało do niego. Po chwili było już po wszystkim. Została tylko pusta skorupa w ładnej sukience, którą wampirzyca tak lubiła. Wziąłem głęboki wdech. Szarość i czerwień. Spojrzałem pod nogi na potwora, na szczątki, na małą dziewczynę u moich stóp. A potem spojrzałem w oczy temu, który ją zamordował. - Powiedziałeś jej, że ją kochasz, Dantonie? Obiecałeś jej wieczność? Bestia z Vellene patrzył na mnie ponad zalaną krwią ziemią. Trzymał resztki własnej ręki, patrzył na szczątki, w jakie obróciłem jego dzieci, i oczy płonęły mu w czaszce jak węgielki. - Odcierpisz za to, srebroświęty. To będzie legendarne. I rozległ się nie więcej niż szept, gdy zniknął we mgle. X CZERWONY ŚNIEG Przyszli za d-dnia, Gabrielu. - Wiem - powiedziałem, maszerując w stronę bramy Dhahaeth. Nawet w takiej zabitej dechami dziurze jak ta, żeby Książę Wieczności narażał się na słońce w samo p-południe... Musiał desperacko chcieć znaleźć tego chłopca, nim ktoś inny go dorwie. Musimy ich wytropić. M-mmmusimy dowiedzieć się prawdy. - Zawsze uważam to za takie przyjemne, kiedy upierasz się, żeby mówić mi pierdoły, o których już wiem - powiedziałem, patrząc na ostrze. Powinieneś był wysłuchać Chloe, Gabrielu. I wtedy, i teraz, t-teraz i wtedy. Pomyśl, ile rzeczy m-mogłoby zostać nam oszczędzonych, gdybyś. . . - Przymknij się, Popi - ostrzegłem miecz. Wina jest w równym stopniu moja, j-jjak... Wbiłem klingę w pochwę, uciszając jej głos, gdy brama otworzyła się szeroko. Za nią czekała milicja, dziewczyna z oberży i inni mieszkańcy miasteczka, a wszyscy patrzyli na mnie z podziwem i zgrozą. Du łac zszedł z umocnień. Zerknąłem n a koło na jego szyi, a potem spojrzałem mu w oczy. - Merci za pomoc, Wasza Eminencjo. Du łac miał dość przyzwoitości, żeby się zawstydzić. - Wyglądało na to, że radzisz sobie... - W którym kierunku pojechali? - Kogo masz na myśli? - Tych z oberży, z zeszłej nocy, wypudrowany wieprzku - warknąłem. - Niska kobieta z szopą włosów. Kapłan. Chłopak. Pojechali na północ, jak zapowiadali? - Proszę o wybaczenie, ale... - Qui, chevalier - odpowiedziała dziewczyn a z oberży. - Wyjechali na północ. - Merci, mademoiselle Nahia. - Skinąłem jej głową i minąłem ją. - Powiem to raz jeszcze: twoja krew jest warta palenia. - Zerknąłem na podest w górze i zawołałem do dowódcy milicji: - Zatrzymam twoje krzesiwko, jeśli nie masz nic przeciwko temu, capitaine. Siwy mężczyzna skinął głową. - Razem z moim błogosławieństwem, chevalier. Bóg z tobą. - Wolałbym, żeby Bóg raczej pilnował własnego nosa, jeśli nie robi ci to różnicy. Poszedłem do stajni, wytargowałem się o siodło, zapasy i uprząż, które straciłem, kiedy umarł mój biedny Sędzia. Opuściłem miasteczko pewnie lżejszy o parę rojali więcej, niż powinienem, ale za bardzo się niepokoiłem, żeby to roztrząsać. Chociaż złamana i przytępiona, Pożeraczka Popiołów mówiła prawdę. Wampiry to stworzenia, które żyją wiecznie, jeśli dobrze rozegrają swoje karty. Ancien rzadko są głupi i nigdy nie bywają lekkomyślni. Ledwie mogłem uwierzyć, że stworzenie tak stare jak Danton tak bardzo zaryzykowało. A jeśli ten mały Dior był tak ważny, że polował na niego syn Wiecznotrwałego Króla... Osiodłałem Jezabel i wyjechałem galopem przez północną bramę Dhahaeth. Chloe i jej banda mieli spore wyprzedzenie, więc musiałem szybko jechać, żeby ich dogonić. Rozcięcie, jakie zostawił mi na twarzy Danton, powoli się zamykało, ale połamane żebra wciąż bolały przy każdym oddechu. Ciemne słońce rzu­ cało słabe światło na drogę przede mną, jesienne południe było ponure jak zimowy zachód słońca. Wiedziałem, że dziesiątki lat temu to była kraina pszenicy; że kiedyś n a tych ziemiach kołysałyby się źdźbła błyszczącego złota. Teraz te nieliczne farmy, którym udawało się wyżyć, trwały dzięki hodowli tego, co było w stanie wyrosnąć - dzięki ziemniakom i innym korzeniom, oraz wielkim, pofalowanym polom grzybów. Grzyby i porosty wyrastały wszędzie. Świecąca marianna porastała ogrodzenia i skały. Blade wąsy asfiksji owijały się wokół dawno uschniętych drzew, gęstwiny potężnych muchomorów zaczynały porastać drogę. Zgnilizna. Wzbierała. Rozprzestrzeniała się. Kiedy tak jechaliśmy na północ, sanctus przestał działać i kac dopadł mnie i osłabiał, ból po laniu zaczynał do mnie docierać. Ziemie uprawne odsunęły się i wjechaliśmy z Jez na otwartą drogę. Rzeka Omdir była srebrną serpentyną w oddali, widziałem gęstwinę martwych drzew w mroku na wschodzie i wzgórze ze zrujnowaną wieżą strażniczą. Minęliśmy porośnięty grzybem znak przybity do martwego wiązu: UWAGA U MARLI . Ciężar Pożeraczki Popiołów przy biodrze podnosił mnie n a duchu. Myśl o krwi, którą wydoiłem z serca nieopierzeńca, niosła jeszcze większą pociechę. Pra­ gnienie znowu skradało się ku mnie na czerwonych, śliskich stopach. Noc nadciągała, a ja słyszałem przed sobą szum Omdir. Mrużąc w półmroku oczy, poczu­ łem, jak zaciska mi się serce. - Ożeż kurwa... - Niech zgadnę - odezwał się Jean-Franc;;ois. - Mieszkańcy Dhahaeth zniszczyli most. - Qui. - Gabriel się skrzywił. - Ten kutas biskup mógł mnie przynajmniej uprzedzić. Kiedy dotarłem do brzegu, zobaczyłem tylko kamienie przyczółka i parę zwalonych przęseł w nurcie. Nie natrafiłem na żadnego nieszczęśnika po drodze, więc odcięcie przeprawy przez Omdir ewidentnie pomagało utrzymać Umar­ łych z dala od tej prowincji. Jedn akże nurt był zbyt wartki, a rzeka zbyt głęboka, żeby Jez zdołała pokonać ją wpław. I na dodatek zaczął padać śnieg. Naciągnąłem niżej trójgraniasty kapelusz i poklepałem smutno Jez. - Przykro mi, dziewuszko. Powinienem był cię ostrzec, że Wszechmogący lubi mi pluć do zupy przy każdej okazji. Klacz zarżała w odpowiedzi. Nigdzie nie było śladu Chloe i jej bandy. Spojrzałem n a mapę, by zn aleźć najbliższą przeprawę, i pojechałem dalej, trzymając się bitej drogi wiodącej do martwego lasu i na wzgórze. Powoli nadciągał zmrok. Oczami wyobraźni widziałem twarz świątobliwej siostrzyczki z poprzedniego wieczoru. Jej szept, gdy ści­ skała moją dłoń. ,,To Graal. Mówię o Graalu, kurn a". Zachowałem się wobec niej jak dupek i dobrze o tym wiedziałem. Śmierć Sędziego bardzo mi ciążyła, byłem zmęczony i pijany. Jedn akże to nie była cała prawda. Fakty były takie, że widok dawnej przyjaciółki uwolnił powódź wspomnień, o których myślałem, że pochowałem je dawno temu. A teraz przeszłość znowu się budziła - jak Umarli. Czego, u licha, chciał od chłopaka Danton? Poczerniałe słońce powoli chowało się za horyzontem, śnieg walił, a ja jechałem przez od dawna martwy las. Udało mi się zapalić latarnię i powiesiłem ją przy siodle. Wiedziałem jednak, że jesteśmy o pół chwiejnego kroku od powtórki wczorajszego pogrzebu. - Może czas uznać, że na dziś to koniec drogi - powiedziałem do Jez. Jakiś dźwięk przeszył wtedy śnieżycę. Mrugając, żeby pozbyć się śniegu z oczu, przechyliłem głowę. Strzał z pistoletu, mógłbym przysiąc, a potem kolejny dźwięk - przeciągła nuta, wysoka, ale stłumiona, z rodzaju tych, jakie kiedyś niosły mnie na srebrnych skrzydłach w paszczę piekieł. I wtedy przypomniałem sobie Chloe w oberży poprzedniego wieczoru. Karabin na jej ramieniu. Oprawiony w srebro róg u jej pasa. - Ożeż w mordę... - warknąłem. Klepnąłem Jez po zadzie i pogalopowaliśmy w górę stokiem. Nie była zrywnym zwierzęciem, ale miała charakter i pogn ała przez ciemność. Znowu usłysza­ łem róg, adrenalin a odkładała się kwaśnym posmakiem n a moim języku. Napłynęła lawin a wspomnień z licznych nocy w San Michon: przysięga na ustach, bra­ cia wokół mnie, miłość moją tarczą, wiara moim mieczem. „W obliczu Boga i Jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: Niech ciemność pozna moje imię i rozpacza. Dopóki płonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem". Usłyszałem odległy krzyk i zobaczyłem przed sobą zrujnowaną wieżę strażniczą. Ciemne postaci kierowały się ku niej przez martwy las - pozbawione życia oczy i ostre kły. Róg rozbrzmiał ponownie, srebrzysta przenikliwa nuta wznosiła się pon ad głuchym łoskotem kroków Umarłych. Bo Umarli już tu byli i biegli szybko - co najmniej tuzin nieszczęśników pędził w stronę żywych, których teraz widziałem mimo śnieżycy. Wziąłem do jednej ręki Pożeraczkę Popiołów, drugą chwyciłem za wodze Jez. Gdzie }-jesteśmy, Gabrielu ? - Siedzimy w gównie po uszy - syknąłem. Aha. Zatem dzień jak co dzień, co-co dzień, hę? Zobaczyłem Chloe stojącą u podnóża wieży z mieczem w ręce. Rąbała n apierającego nieszczęśnika jak drwal drzewo. Walczyła z furią całych piekieł, ale była tylko siostrą zakonną, a ten miecz był dla niej zdecydowanie za duży. Truwer stał obok niej, zarost miał przyprószony śniegiem, w jednej ręce trzymał płonącą pochodnię, a w drugiej miecz. Za nimi przyciśnięty do muru walącej się wieży stał mały Dior. Trzymał w pięści posrebrzany sztylet, z ust zwieszała mu się nie­ zapalona cygaretka, w oczach płonęła zimna furia. - Cofnijcie się, bezbożne łajdaki! - wrzasnął truwer. - Chloe ! - ryknąłem. Nie miałem pojęcia, gdzie podziewały się Osswayka i jej puma, tak samo jak stary kapłan, ale ta trójka wylądowała w najgłębszym możliwym gównie. Tru­ wer sprawnie posługiwał się pochodnią, trafił nieszczęśnicę w czaszkę i podpalił jej głowę z triumfalnym okrzykiem. Chloe zamachnęła się mieczem, celując w innego Umarłego, który za bardzo się zbliżył. Srebrostal przecięła jego ciało jak zgniłą słomę. Jedn akże nieszczęśników było zbyt wielu. Jez była albo odważn a, albo głupia, a może za szybko biegła, żeby zwolnić. Wpadliśmy n a jednego nieszczęśnika, który od impetu zderzenia aż poleciał w powietrze. Kiedy jednak inni Umarli odwrócili się do n as, szczerząc obrzydliwe zęby, klacz straciła odwagę i stanęła dęba tak, że prawie mnie zrzuciła. Przynajmniej Pożeraczka Popiołów ogarniała aktualną sytuację. To nie jest koń bojowy, kretynie! Na Bogów, w co ty sobie pogrywasz ? Wyplątałem się ze strzemion, kiedy kolejny nieszczęśnik zaatakował mnie, wynurzając się z ciemności. Pragnienie znowu mnie dopadło, światło latarni rzucało szaleńcze, szarpane błyski. Wiedziałem, że źle obstawiam, ale nie miałem teraz dużego wyboru: albo pójdę n a całość, albo umrę. - Gabe, uważaj! - ryknęła Chloe. Za tobą! - ostrzegła mnie Pożeraczka. Obróciłem się i odtrąciłem wyciągające się ku mnie dłonie. Zimnokrwisty zamłócił rękami, gdy rozciąłem mu pierś. Nawet gdy wróg miał taką przewagę, została mi w zanadrzu jedna sztuczka. Albo trzy. Wyrwałem korek ze szklanej fiolki i cisnąłem nią. Dwóch nieszczęśników przewróciło się pod wpływem wybu­ chu żrącego srebra, ich skóra poczerniała, oczy zagotowały się, gdy srebrobomba rozdarła powietrze. To byli tylko nieopierzeńcy, ale odpowiednio dużo mrówek zabije i lwa. Pożeraczka Popiołów szepnęła mi kolejne ostrzeżenie i następny nieszczęśnik rzucił się n a mnie z ciemności - stary mężczyzn a z włosami zlepionymi krwią. Powinien był umrzeć spokojnie we własnym łóżku, w otoczeniu bliskich. Zamiast tego skończył pod jakąś zrujnowaną wieżą na południe od Omdir, gdy jego głowa pofrunęła w powietrzu uwolniona od ciała, a mój miecz błysnął w ciemności. Cisnąłem fiolką wody święconej i znowu usłyszałem róg Chloe, gdy szkło roztrzaskało się i ciało Umarłego zaskwierczało. Mężczyzn a o zakrwawionych rękach i dzikim wzroku przepchnął się obok pochodni truwera i zaatakował Chloe z boku. Krzyknęła, srebrostal wypadła jej z dłoni. Wrzasnęła, gdy stwór wbił kły w jej rękę. - Chloe ! - krzyknął Dior. - Siostro! - ryknął truwer. Minstrel rzucił się, żeby ją ratować, i wtedy kolejny nieszczęśnik zaatakował go od tyłu. Dior podniósł upuszczoną pochodnię i dźgnął młócącego rękami zim­ nokrwistego. Piekielny wrzask bólu rozległ się w lesie, kiedy potwór stanął w ogniu. Upadając, wymachiwał rękami jak wiatrak. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak chłopak obraca pochodnię w palcach i zapala tę pieprzoną cygaretkę. Cisnąłem ostatnią fiolką wody święconej i opróżniłem pistolet w twarz kolejnego nie­ szczęśnika. Wrogów było jedn ak zbyt wielu, pragnienie płonęło we mnie coraz jaśniej, a ja zaczynałem podejrzewać, że jesteśmy solidnie udupieni. I wtedy usłyszałem szept. Zobaczyłem rozbłysk granatu, wstążkę czerwieni. Jeden nieszczęśnik padł bez głowy, drugi legł w konwulsjach, szkarłatna para buchnęła mu z oczu. Wśród potworów poruszała się teraz jakaś postać, porywista jak północny wiatr, szybka jak błyskawice podczas sztormu na Wiecznomo­ rzu; długie czarne włosy i czerwony miecz tnący nieszczęśników jak nóż ciepłe masło. Nie stój o-oniemiały, Gabrielu, tylko walcz ! Wziąłem się do roboty, siekąc zimnokrwistych, podczas gdy nowo przybyły błyskał pośród martwych drzew, rozrzucając nieszczęśników jak płatki kwiatów wokół swoich stóp. Kiedy zabiliśmy razem ostatnie monstrum, wiedziałem już, jakiego rodzaju to potwór. Szlachetnokrwista stała pośród rozrzuconych trupów. Nie pociła się. Nie dyszała. Miała na sobie długi czerwony surdut i czarne skórzane spodnie, rozcheł­ staną jedwabną koszulę odsłaniającą nagą, białą jak kość pierś. Na szyi nosiła czerwony jedwabny szalik. Miała ciało młodej dziewczyny, ale wiedziałem, że daleko jej do człowieka. Miecz w jej ręce był smukły i elegancki jak ona sama, lśnił czerwienią i ociekał na zakrwawiony śnieg u jej stóp. Włosy miała czarne, niemal granatowe i sięgające do pasa. Rozdzielały się jak zasłony przed jej martwymi oczami. Twarz miała jednak zasłoniętą bladą porcelanową maską poma­ lowaną jak dama n a zimowym dworze - czarne usta i uczernione oczy. Obejrzałem się przez ramię na dyszącą, krwawiącą Chloe. - To twoja znajoma? - Boże Wszechmogący, nie - odpowiedziała, sięgając po upuszczony miecz. Nowo przybyła wyciągnęła smukłą rękę do Diora. Jej głos był delikatny jak fajkowy dym, ale mówiła dziwnie, jakby trochę syczała, trochę sepleniła: - Chodź sss nami, dziecię. Albo umrzesz. Strzeż się jej, Gabrielu. Z nią jest coś... nie tak. Szept Pożeraczki Popiołów rozległ się w moim umyśle, kiedy stanąłem między wampirzycą a pozostałymi. Po raz pierwszy szlachetnokrwista spojrzała n a mnie. Tęczówki miała odbarwione jak stare płótno. Powietrze wokół nas było potwornie zimne, oddech unosił mi się z ust bladymi obłoczkami. - Cofnij się - ostrzegłem ją. - Odsssuń się - rozkazała łagodnym, jadowitym głosem. Chociaż jej wola legła mi n a ramionach jak ołów, nie ruszyłem się z miejsca. - Poluję na takich jak ty od dziecka, pijawko. Musisz się bardziej postarać. Wtedy przyjrzała się mojemu ciału, zatrzymując wzrok dłużej na złamanym ostrzu w moich dłoniach. - Ssssłyszeliśmy, że nie żyjesz, ssssrebroświęty. - Jacy „my", bezbożna suko? Prychnęła cicho, jakbym powiedział coś zabawnego. Znowu skierowała martwe oczy na Diora. Jej ostre paznokcie zabłysły, gdy przywołała go gestem. - Chodź ssss n ami, cizie ... Ostre światło przecięło las. Widmowe i jasne. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, że stary kapłan idzie ku n am chwiejnie, a koło, które nosił na szyi, trzyma teraz w pięści. Uniósł wysoko święty symbol, wyrzucając z siebie święte słowa jak żeglarz rzuca przekleństwami. - ,, Przyszedłem pomiędzy was jako lew pomiędzy jagnięta". Światło tryskało z koła jak z lustrzanej latarni. Szlachetnokrwista wzdrygnęła się, gdy w nią uderzyło, zmrużyła blade jak śmierć oczy oślepione blaskiem. Przez chwilę byłem pod wrażeniem, przypomin ając sobie noce, kiedy moja wiara płonęła równie jasno jak wiara tego kapłan a; kiedy widok tuszu na mojej skó­ rze wystarczał, żeby oślepić Umarłych. Gdy puścił się biegiem w n aszą stronę, w lesie rozległ się ryk. Zobaczyłem rudą pumę z oberży pędzącą ku nam z ciem­ ności, z wykrzywionym pobliźnionym pyskiem, gdy szczerzyła kły. Za nią biegła przez śnieg osswayska pogromczyni w rogatym hełmie n a głowie i z pięknym bojowym toporem w zaciśniętej dłoni. Na widok pumy i płonącego światła kapłana szlachetnokrwista syknęła. Nadal wbijała spojrzenie bladych oczu w Diora, ale strach przed świątobliwym człowiekiem pokonywał jej wolę. Chłód w powietrzu osłabł, gdy kapłan w końcu wypadł na polanę z wysoko uniesionym kołem w ręce. - Przepędzam cię! - ryknął. - W imieniu Wszechmogącego, precz ! - Pszszszeklęty kapłan! - prychnął stwór, zasłaniając się ręką przed światłem. - Ty... - I powiadam wam, moje dzieci, jam jest światło i prawda! - Starzec zrobił krok n aprzód z kołem w pomarszczonej dłoni. - Nie masz tu żadnej władzy! Kolejny syk wyrwał się zza zimnej, pomalowanej maski. Puma ryknęła ponownie, zbliżając się coraz bardziej, a ciało zimnokrwistej wyglądało, jakby drżało przy konturach. Kiedy zwierzę skoczyło ku niej, wyciągając pazury, zamiotła surdutem i rozpadła się w zawieję maleńkich skrzydeł: tysiąc krwistoczerwonych ciem wylało się w ciemność i zniknęło pośród padających płatków śniegu. Z trudem przełknąłem ślinę, czując w ustach posmak kurzu i kości. Skończyło się. Rozejrzałem się po zebranych. Chloe ściskała rękę, w którą ugryzł ją nieszczęśnik, i krzywiła się z bólu. Truwer klęczał obok niej blady z niepokoju. Pogrom­ czyni wpatrywała się we mnie, jej topór błyskał w słabnącym świetle koła starego kapłana. Ja jednak patrzyłem tylko na chłopca. Przykucnął w błocie, wciąż trzymał płonącą żagiew w pięści, aż pobielały mu knykcie, zapalona cygaretka zwisała z jego ust. Ty durna zmazo na prześcieradle ladacznicy, przez ciebie omal nie z-zginęliśmy. Na Bogów, co. . . Wsunąłem Pożeraczkę Popiołów do pochwy, żeby j ą uciszyć. Obrzuciłem chłopaka spojrzeniem od stóp do głów. Nie wyróżniał się w żaden szczególny spo­ sób. Mimo to - wbrew temu, co mówił mój miecz - nie byłem głupcem. - No to, kurwa, mówcie, co jest grane. XI PO BURZY - Nic nie mów, Diorze - ostrzegła go Osswayka. - Nie zamierzałem, Saoirse - odpowiedział chłopak, krzywiąc się. - Siostro, nic ci nie jest? - Młody truwer klęczał obok Chloe. - Rana jest głęboka? - Nic mi nie jest, Bellamy - odparła, podnosząc przesiąknięty krwią rękaw. - To tylko zadrapanie. Jedno spojrzenie mi wystarczyło, żebym wiedział, że o ranie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest zadrapaniem. Biceps Chloe krwawił po potwor­ nym ugryzieniu, skórę już pokrywały siniaki z powodu nien aturalnej siły bestii. - Usta nieszczęśników są napełnione zgnilizną - powiedziałem. - Ran a będzie się zaogniać, jeśli jej nie opatrzymy. Mam trochę królewskiej tarczy i katgutu w sakwach. I trochę mocnego alkoholu. Dior zaciągnął się dymem. - Nie chcielibyśmy cię odrywać od twoich hulanek, bohaterze. - To alkohol do celów medycznych, dzieciaku. Trzeba być skończonym tępakiem, żeby to pić. - Zostawiasz mi po prostu otwarte drzwi, co? - Słuchaj, kim ty, kurwa, jesteś? - Może moglibyśmy poczekać z oficjalną prezentacją? - Chloe skrzywiła się, machnięciem ręki ogarniając śnieżycę i jatkę wokół nas. - Nawet pomijając smród pochlastanych trupów, pogoda robi się coraz gorsza. - Dzielna kobieta rozkoszuje się pocałunkami dziczy na skórze, siostro - powiedziała pogromczyni. - A mądry człowiek wie, żeby schować się przed deszczem - dodał z uśmiechem kapłan. Truwer skinął na ruiny wieży. - Wejdźmy do środka. Towarzystwo zebrało swoje rzeczy, amant pomógł Chloe wstać, a ja poszedłem po Jezabel. Znalazłem ją paręset jardów dalej, stała za n agim wiązem, cho­ wając się przed wiatrem. Poklepałem ją delikatnie i dokładnie obejrzałem, ale na szczęście wyglądała nie n ajgorzej. Wziąłem ją za uzdę i poprowadziłem do wieży. Podchodząc, lepiej przyjrzałem się ruinie - dwupiętrowa, z ciemnego kamienia, zwieńczona połamanymi blankami. Ściany zarosły starymi porostami i nowymi grzybami, zaprawa się kruszyła. Najpewniej wieża stała tu od stuleci, wybudowana przez S0dhaemczyków, kiedy jeszcze Elidaen był pięcioma zwa­ śnionymi królestwami, a San Michon zaczęła swoją krucjatę, by ponieść Jedną Wiarę we wszystkie zakątki ziemi. Banda Chloe zebrała się w środku, chowając się przed deszczem najlepiej, jak się dało. Pogromczyni patrzyła gniewnie z cieni i odgarniała zaplecione w war­ koczyki włosy z twarzy z tatuowaną plecionką na czole i policzku; puma zwinęła się u jej stóp. Dior otrzepywał śnieg z pięknego kradzionego surduta. Kapłan i amant siedli przy Chloe i oczyszczali jej zakrwawioną rękę. Popędziłem ich i przyklęknąłem przy starej przyjaciółce, stawiając na kamieniu małą buteleczkę czystego spirytusu i fiolkę bladożółtego proszku. - Będzie piekło jak ladacznicę w piczkę, gdy flota jest w mieście - ostrzegłem. - Ale to o niebo lepsze od gangreny. - Merci, mon ami. - Chloe skinęła głową. Zająłem się raną. Szybkimi, pewnymi ruchami obmyłem ją i wysterylizowałem, podczas gdy Chloe posykiwała cicho z bólu. - No dobrze, zatem kim jesteście? Pomijając to, że magnesem na Umarłych. - P-przyjaciółmi. - Chloe się skrzywiła. - Wybrańcami - odpowiedziała pogromczyni. - Wiernymi - mruknął kapłan. - Och, Siedmioro Męczenników, ratujcie. - Westchnąłem. - Nazywam się Bellamy Bouchette - ozn ajmił młody amant, kłaniając się lekko. - Truwer, poszukiwacz przygód, wielbiciel kobiet, pieśniarz cesarzy. - Odrzucił wilgotne brązowe loki z błyszczących niebieskich oczu. - Miło cię poznać, srebroświęty. Słyszałem, jak śpiewano o twoich wyczyn ach od Asheve po brzegi Matkomorza. Obawiam się, że legendy nie oddają sprawiedliwości... faktom. Qui, pomyślałem sobie. Bez wątpienia onanista. - To świątobliwy pere Rafa Sa-Araki - powiedział Bellamy, kiwając głową w stronę s0dhaemskiego kapłana. - Uczony, astrolog, oddany członek zakonu San Guillaume'a. Nigdy nie było drugiego człowieka na świecie, który by bardziej potrzebował, żeby ktoś fachowo zabrzdąkał na jego lutni, ale jeśli pominąć to drobne wyparcie, świetny z niego kompan. Stary kapłan odezwał się głosem, który zabrzmiałby jak muzyka z każdej ambony na świecie: - Szczerze dziękuję za pomoc, chevalier. Niech ci błogosławi Siedmioro Męczenników. - Nasza rzeźniczka, piekarka i świecarka - powiedział Bellamy, wskazując Osswaykę. - Mademoiselle Saoirse a Rfgan. Nawiasem mówiąc, fatalnie piecze i słabo jej idzie robienie świec, ale nadrabia talentami rzeźnickimi. Jej czworonożna towarzyszka to Phoebe. Radzę nie próbować głaskać tego małego nicponia, jeśli jesteś przywiązany do swoich palców. Dziewczyna tylko popatrzyła n a mnie z rękami na toporze, a puma się oblizała. - Naszą dobrą sceur Sauvage już znasz - kontynuował Bellamy. - Wobec tego zostaje najmłodszy członek naszej grupy. - Machnął na białowłosego chłopaka. - Gabrielu de León, pozwól, że ci przedstawię Diora Lachance, Księcia Złodziei, Pan a Kłamców i niepoprawnego małego łajdaka. - Zapomniałeś o kurwim synu - mruknął chłopak z cygaretką w ustach. - Diorze, dżentelmen nigdy nie mówi o damie uprawiającej uczciwy fach „kurwa". - Moja matka nie była żadną damą, a ty nie jesteś dżentelmenem. - Ranisz mnie, monsieur. - Truwer uśmiechnął się szeroko, uchylając swojego idiotycznego kapelusika. Skończyłem oczyszczać ranę Chloe i trzymałem stalową igłę w zębach, sięgając po szpulkę katgutu. - Czyli teraz znam wasze imion a, ale n adal nie wiem, kim, kurwa, jesteście. - Obrzuciłem ich po kolei spojrzeniem, zatrzymując ostatecznie wzrok n a chło­ paku. - Ty w szczególności. - Nie jestem nikim specjalnym. - Doprawdy? - Spojrzałem n a Chloe, mając nadzieję przebić się przez te głodne kawałki. - Ktoś przybył do Dhahaeth w poszukiwaniu monsieur Nikogo Specjalnego po tym, jak odjechaliście. I załatwiłby miasteczko jak epidemia swędzawki, gdyby mnie tam nie było. - Mówiłam. - Saoirse popatrzyła n a grupę. - Phoebe wyczuwa ich z odległości wielu mil. Zimnokrwiści śledzili nas od Lashaame. - To nie był zwykły zimnokrwisty - odparłem. - To był Danton Voss. - Kto? - Słodka Matko- Dziewico, kretyni, wy naprawdę nie macie pojęcia, co robicie, prawda? - Zważaj, co mówisz, srebroświęty - warknęła dziewczyna. - Danton Voss to najmłodsze dziecko Fabiena. Bezpośredni potomek najpotężniejszego wampira, jaki chodzi po ziemi. Jeśli Wiecznotrwały Król chce kogoś zn aleźć, to wysyła Dantona, który jeszcze nigdy nie zawiódł ojca. - Spiorunowałem wzrokiem Chloe, gdy zacząłem zszywać jej krwawiącą rękę. - Zechcesz mi powiedzieć, co takiego zrobiliście, że Wiecznotrwały Król posłał za wami swojego najwierniejszego ogara? - Na Siedmioro Męczenników. - Chloe zrobiła zn ak koła. - Bestia z Vellene. - Odprawiłem go z kwitkiem - powiedziałem, prawie w to nie wierząc. - Ale tylko dlatego, że pojawił się pod palisadą w środku dnia i zastał mnie zamiast ciebie. Dlaczego stworzenie tak stare jak Danton ryzykowałoby w taki sposób, Chloe? Czy to przez te bzdury o Graalu, które wczoraj wygadywałaś? Wszyscy spojrzeli z przerażeniem n a Chloe. - Powiedziałaś mu?! - syknęła Saoirse. - Nie wszystko. - Chloe rozejrzała się po swoich towarzyszach, krzywiąc się, gdy szyłem. - Ale to właśnie Gabe sprawił, że w ogóle weszłam n a tę ścieżkę. Wiele lat temu. I Bóg sprowadził go do nas nie bez powodu. To największy szermierz Srebrnego Zakonu, jaki kiedykolwiek żył. - Na niewiele ci się zdali do tej pory świetni szermierze Srebrnego Zakonu, siostro - zauważyła Saoirse. - Potrzebujemy go - odpowiedziała z naciskiem Chloe. - Dlaczego? - Bo Bestia wróci. I n astępnym razem przyjdzie nocą. - Czego Voss chce od tego chłopaka? - dopytywałem się. - Za nic w świecie nie chodzi mu o bajdy dla dzieci. - Graal to nie jest bajka dla dzieci - odezwał się pere Rafa, czyszcząc okulary z błota. - ,,Ze świętego kielicha blask święty się sączy. Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy". Zerknąłem n a Chloe. - Deklamujemy teraz gównianą poezję? - To nie jest zwykły wierszyk - odpowiedział kapłan. - To proroctwo, Gabe - wyjaśniła Chloe. - Wiecznotrwały Król. Bezkresny Legion. Bezdzień. Graal może położyć kres temu wszystkiemu. - To nie jest jedn a z twoich książek z biblioteki. Myślałem, że już wyrosłaś z tych bzdur. Lepiej, żeby jedno z was, okurwieńcy, zaczęło mówić do rzeczy. - Kielich z krwią Odkupiciela naprawdę może zakończyć czas ciemności - upierał się kapłan. - Gówno prawda - warknąłem. - Kielich zaginął wieki temu! I nawet gdybyście go mieli, dziesięć tysięcy Umarłych gromadzi się na północ od Augustin. Nordlund przepadł. Na północ od Dflaenn krwawi panowie roznieśli cesarstwo n a strzępy ! Jakim cudem jakiś pierdolony kieliszek miałby to naprawić? - Ponieważ zawiera krew Odkupiciela, syn a samego Boga, który umarł n a ko... - Daruj sobie, dewocie. - Gabrielu, zastanów się - odezwała się Chloe. - Skoro Graal to taka bzdura, a proroctwo jest zwykłym wymysłem, to czemu Wiecznotrwały Król wysłał za nami swojego syna? - Nie wiem, kurwa! Co Graal ma wspólnego z kimkolwiek z was? - On wie, gdzie jest Graal. Spojrzałem na pogromczynię, która przyglądała mi się jak jastrząb zającowi. Jasnorude włosy opadały jej na oczy, gdy patrzyła na mnie spode łba. W końcu zerknęła n a Diora. Płatki śniegu wirowały na zewnątrz. - Ten dzieciak - wyjaśniła. - Wie, gdzie jest Graal. Popatrzyłem na chłopaka, który rzucił jej oskarżycielskie spojrzenie, a potem spojrzał na Chloe. - Ty wiesz, gdzie jest Graal? - zapytałem. Chłopak wzruszył ramion ami, wypuszczając z ust obłok szarego dymu. - Srebrny kielich San Michon? - parsknąłem. - Kielich, który rycerze nieśli przed sobą, gdy prowadzili Święte Wojny i przekuli pięć królestw w jedno cesarstwo. Chłopak zdeptał butem cygaretkę z sidłaka. - Tak mówią Testamenty. - Dzieciak robi was w konia - warknąłem, piorunując wzrokiem Chloe. - Nie, Gabe. - Skrzywiła się, gdy bandażowałem jej rękę. - On naprawdę wie, gdzie jest Graal. I Wiecznotrwały Król wie, że on wie. Dlaczego in aczej Bestia z Vellene polowałby na n as? Popatrzyłem na chłopaka. Myśli walczyły w mojej głowie. To mi wyglądało n a n ajmroczniejszy odcień szaleństwa, dokładnie ten rodzaj gówna, jakim goście na ambon ach karmią dzieci, które boją się nocy. Nie ma żadnego magycznego zaklęcia, żadnego świętego proroctwa, które zakończy ciemność. To było nasze ,,tu i teraz", nasze „na zawsze". Ale n ajwyraźniej Fabien Voss wierzył. A jeśli Wiecznotrwały Król był na tyle zdesperowany, żeby posłać własnego potomka w poszukiwaniu tego chłopaka... Chloe wstała z grymasem bólu, poruszała zabandażowaną ręką i podziękowała szeptem. Wzięła mnie delikatnie za rękę i odciągnęła na bok, żeby inni nie słyszeli. - To idiotyczne przedsięwzięcie, Chloe Sauvage. - To nazwij mnie idiotką, Gabrielu de León. - Nazwę cię idiotką i nawet gorzej. Dokąd zamierzasz poprowadzić tę porypaną paradę? - Do San Michon. - San Michon?! Całkiem straciłaś rozum? Zabierasz te pieprzone dzieciaki do Nordlundu? Nigdy w życiu nie dotrzesz do opactwa przed zimą. Danton cię zn ajdzie, a wtedy... - Potrzebuję cię, Gabrielu. Powiedziałam ci, to nie przypadek, że się znowu spotykamy. Odnajdujemy się po tylu latach, pośrodku tej ciemności ... Musisz widzieć w tym działanie Wszechmogącego... - Na miłość boską, daruj sobie, Chloe. Śpiewasz na tę samą melodię, odkąd Astrid zawlekła cię do biblioteki siedemnaście lat temu. Spochmurniała. - Na Boga, żałuję, że jej tu nie ma. Azzie zawsze potrafiła sprawić, że, chociaż jesteś uparty jak osioł i tępy jak baran, to w końcu coś do ciebie docierało. Zaśmiałem się wbrew sobie z powodu tych obraźliwych słów. Podrapałem się z żalem po brodzie. - Najwyraźniej każda żon a musi nauczyć się przemawiać mężowi do rozumu. Chloe wytrzeszczyła oczy. - Wy... się pobraliście? Uniosłem rękę, żeby pokazać jej srebrną obrączkę na palcu. - Jedenaście lat. - Och, Gabrielu - szepnęła. - Dzieci... ? Skinąłem głową. Oczy mi błyszczały. - Córka. - Słodki Odkupicielu. - Chloe wsunęła śliską od krwi rękę do mojej dłoni. - O litościwy Boże w niebiesiech, tak się cieszę za was oboje. Zobaczyłem wtedy w jej uśmiechu czystą radość. Taką, jaką mogą odczuwać tylko najprawdziwsi przyjaciele, gdy dowiadują się, że ich bliscy także znaleźli radość. Oczy napełniły jej się łzami. Przypomniałem sobie, jakie dobre serce miała Chloe Sauvage. Lepsze, niż moje było kiedykolwiek. A potem jej uśmiech powoli zgasł. Zgarbiła się i spojrzała na swoją grupkę, zlaną krwią i samotną w ciemności. Widziała w ich oczach czekającą ich drogę. Zniszczone wojną ostępy Osswayu. Jałowe piekło Nordlundu. Rosnące morze ciemności, w której światło ludzkości migotało jak świeca, żeby wkrótce całkiem zgasnąć. Spuściła głowę. - Nie mogę prosić, żebyś to wszystko n arażał. Wypuściła moje ręce. - Pozdrów ode mnie Azzie. Powiedz jej... Powiedz, że cieszę się jej szczęściem. - Pociągnęła nosem i z trudem przełknęła ślinę. Wilgotne loki spadły na piegowate policzki. - Adieu, mon ami. I odwróciła się, by odejść. - Chloe. Obejrzała się na mnie, unosząc brew. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co. Przez chwilę miałem wrażenie, że wszystko stanęło n a ostrzu noża. Takie chwile zdarzają się tylko raz albo dwa razy w życiu. Widziałem dwie różne ścieżki po obu stron ach ostrza. Na jednej pomagałem mojej sta­ rej przyjaciółce. Na drugiej zostawiałem ją na pewną śmierć. - Mogę towarzyszyć ci przez jakiś czas. Dowieźć cię przynajmniej do Volty. - Nie mogę cię o to prosić. - Nie prosiłaś. Dlatego sam to proponuję. - Popatrzyłem n a jej obdartych towarzyszy i zatrzymałem wzrok na Diorze. - Kim jestem, żeby stawać na drodze bożej opatrzności? - Ale Astrid... twoja córka... - Zrozumieją. Już niedługo do nich wrócę. Widziałem, jak te słowa do niej docierają, jej pierś zapada się, cały ciężar, jaki nosiła na ramion ach, znika. Wyrwał jej się szloch, ale zaraz zdusiła go szero­ kim uśmiechem. Zarzuciła mi ręce n a ramiona, a była tak niska, że musiała się do tego rozpędzić i podskoczyć. Starałem się nie śmiać, gdy uściskała mnie mocno i ucałowała w policzek. - Jesteś dobrym człowiekiem, Gabrielu de León. - Jestem łajdakiem. A teraz przestań mnie całować. Na miłość boską, jesteś zakonnicą. Wypuściła mnie z objęć. Mimo to uściskała mnie raz jeszcze i znowu całe życie i światło wróciły do jej oczu, tak jak wtedy, gdy byliśmy młodzi. Popatrzyła na sufit zniszczonej wieży, łzy popłynęły jej po policzkach. Położyła dłoń na siedmiogwieździe n a szyi i szepnęła: - Chwała Bogu Wszechmogącemu. Widziałem jej radość, ulgę, gdy jej wiara została nagrodzon a, i także tę wiarę, nieprzyćmioną przez znój i czas. Przez jedną przelotną chwilę zazdrościłem jej jak nikomu innemu w swoim życiu. - Jak ma na imię? - Hmm? - Twoja córka - pon agliła mnie Chloe. - Jak się n azywa? Odetchnąłem głęboko i potarłem kciukiem knykcie. - Patience. XII DWA KIELISZKI - Nie - powiedział wampir. Gabriel podniósł wzrok. - Nie? - Nie, de León, to nie przejdzie. - Naprawdę? - odpowiedział Gabriel, unosząc brew. - Naprawdę. - Jean-Franc;;ois machnął piórem, jakby się zirytował. - Kiedy ostatnim razem o niej wspomniałeś, mała Rennier była nowicjuszką w opactwie, w którym trenowałeś, a teraz dowiaduję się, że została twoją żoną? Matką twojego dziecka? Wolą mojej cesarzowej jest poznać całą twoją historię. Gabriel sięgnął do podniszczonych spodni i szukał w nich czegoś przez chwilę, a wampir mu się przyglądał. W końcu wyjął z kieszeni zmatowiałego rojala. - Masz. - Za co? - zapytał Jean-Franc;;ois. - Weź tę monetę na targ, kup sobie kij i wsadź go sobie w ucho. - Nie tak opowiada się historie, srebroświęty. - Wiem, ale mam nadzieję, że to napięcie cię wykończy. - Powrócisz w swojej opowieści do murów San Michon. - Tak? Zimnokrwisty ujął fiolkę sanctusu kciukiem i palcem wskazującym. - Owszem. Przez długą chwilę Gabriel wpatrywał się w nią w milczeniu. Szczęka mu drżała, złapał podłokietniki fotela tak mocno, że zatrzeszczało drewno. Przez chwilę wydawało się, że może wstać, może zaatakować, może uwolnić tę straszliwą nienawiść, która kotłowała się ciemn a i głęboka za jego oczami. Mimo to markiz Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain pozostał nieporuszony. Gabriel wpatrywał się w oczy wampira. A potem jego wzrok przesunął się n a fiolkę w smukłych palcach. Hymn krwi wciąż w nim grał, ale to nie zn aczyło, że pragnienie zostało ukojone. Jedn a fajka nie wystarczała. Nigdy nie wystarczała, co? - pomyślał. Prawda była taka, że nie był pewien, czy jest gotowy wrócić. Nie miał ochoty przywoływać duchów przeszłości. One też były głodne. Zamknięte w jego gło­ wie za drzwiami zardzewiałymi od nieużywania. Gdyby je uchylił... - Jeśli mam wrócić do San Michon, to muszę się n apić - ozn ajmił w końcu. Jean-Franc;;ois pstryknął palcami. Drzwi natychmiast się otworzyły. Na progu czekała znajoma niewolna. Wzrok miała spuszczony, cienkie rude warkocze opadały jej na oczy. - Twoja wola, panie? - Wina - rozkazał wampir. - Myślę, że monet. Przynieś dwa kieliszki. Kobieta spojrzała w oczy Umarłemu i nagły rumieniec wypłynął jej na policzki. Dygnęła nisko, długie czarne spódnice zaszeleściły, gdy pośpiesznie wyszła. Gabriel słuchał, jak odchodzi po kamiennych schodach. Zerknął ku otwartym teraz drzwiom. Słabe odgłosy dochodziły z całego chateau: kroki, śmiech, wysoki, zawodzący krzyk. Odliczył kroki od fotela do drzwi. Kropla potu spłynęła mu między łopatkami. Zobaczył, że Jean-Franc;;ois rysuje teraz drużynę Graala. Pere Rafa w szatach i z kołem n a szyi - ostrzeżenia kapłan a powróciły jak echo do głowy Gabriela. Saoirse z warkoczykami i spojrzeniem łowczyni, obok niej Phoebe jak rdzawy cień. Bellamy w kapelusiku amanta, ze swobodnym uśmiechem. Na samym prze­ dzie drobn a Chloe Sauvage z mieczem ze srebrostali, piegowatymi policzkami i całą nadzieją świata błyszczącą w jej oczach łgarza. Wampir podniósł wzrok. - Ach, cudownie... Niewolna stała w drzwiach ze złoconą tacą. Stały na niej dwa kryształowe kieliszki obok butelki doskonałego moneta z elidaeńskich winnic. W dzisiejszych czasach taki rocznik był równie rzadki jak srebro. Cesarska fortuna w zakurzonym zielonym szkle. Postawiła dwa kieliszki n a stoliku, nalała Gabrielowi hojnie wina. Było czerwone jak krew serdeczna, a jego aromat przyprawiał o zawrót głowy przez kon­ trast z zatęchłym sianem i zardzewiałym żelazem. Drugi kieliszek pozostał pusty. Jean-Franc;;ois bez słowa wyciągnął rękę. Srebroświęty patrzył, jak kobieta opada na kolana obok fotela potwora. W ustach mu zaschło. Miała rumieńce n a policzkach, pierś jej falowała, gdy podała dłoń wampirowi. Znowu Gabriela poruszyło to, że wygląda dostatecznie poważnie, by być matką Jeana-Franc;;ois, i pewnie poczułby gorycz w żołądku z powodu fałszywości tego złudzenia, gdyby nie myśl o tym, co miało się zaraz wydarzyć, i związany z tym dreszczyk. Wampir spojrzał na Gabriela i podniósł n adgarstek kobiety do ust. - Pardon - szepnął. Wgryzł się. Kobieta jęknęła cicho, gdy kościane sztylety przebiły jej bladą skórę i weszły w miękkie ciało. Przez chwilę wydawało się, że może tylko oddy­ chać, pozostając pod urokiem tych oczu, tych ust, tych zębów. Pocałunek - tak to nazywały te potwory noszące ludzką skórę. Rozkosz mroczniejsza od dowolnego grzechu ciała, słodsza od każdego n arkotyku. Gabriel widział, że kobieta zupełnie się zatraciła, dryfując po czerwonym jak krew morzu. Chociaż było to okropne, pewna cząstka jego osoby pamiętała to pożądanie, bijące mu żarem w skroniach i między nogami. Czuł, jak jego zęby stają się ostre, poczuł ukłucie jak igłą, gdy przycisnął język do kła. Pod koronką na szyi kobiety spostrzegł stare blizny od ugryzień. Krew mu się burzyła, gdy się zastan awiał, gdzie jeszcze może chować ślady tego głodu. Niewolna odchyliła głowę, długie włosy opadły na jej nagie ramiona, wolną rękę przycisnęła do piersi, rzęsy jej trzepotały. Jean-Franc;;ois wpatrywał się w Gabriela. Zmrużył nieco oczy, gdy powstrzymywany jęk zadowolenia wyrwał mu się z ust. Wtedy jednak przerwał ten bezbożny pocałunek; gruba, rubinowa strużka krwi rozciągnęła się i pękła, gdy odsunął od ust rękę kobiety. Nadal wpatrywał się w srebroświętego, gdy przytrzymał otwarty nadgarstek n ad pustym kieliszkiem i popłynęła krew, gęsta, ciepła i szkarłatna w krysztale. Jej zapach wypełnił pomieszczenie, przez co Gabriel zaczął szybciej oddychać, a usta miał suche jak groby. Pragnienie. Potrzeba. Wampir rozciął kciuk o jeden z kłów i przycisnął go do ust kobiety. Otworzyła gwałtownie oczy i jęknęła, ssąc jak wygłodniałe dziecko. Ściskała jedną dłoń między nogami, gdy piła. Kiedy kielich się n apełnił - kap, kap, kap - wampir podniósł zraniony n adgarstek. Jak roztargniony gospodarz zaproponował go Gabrielowi. - Moglibyśmy się nią podzielić. Jeśli masz ochotę. Kobieta zerknęła na Gabriela; pierś jej falowała, palce drgały, gdy piła. Wtedy Ostatni Srebroświęty przypomniał sobie ten smak, ciepło, mroczną i dosko­ nałą radość, jakiej nie mogła dorównać żadna fajka. Łaknienie się wzmogło, podniecenie pulsowało mu w obolałym kroczu, czuł je aż w mrowiących opuszkach palców. I jedyne, n a co go było stać, to syknąć przez zaciśnięte i ostre jak nóż zęby: - Nie, merci. Jean-Franc;;ois uśmiechnął się, oblizał zakrwawiony nadgarstek kobiety szkarłatnym językiem. Wyjął kciuk z jej ust i przemówił głosem ciężkim i twardym jak żelazo: - Zostaw n as samych, kochanie. - Wedle twojej woli, panie - szepnęła. Wstała na drżących nogach, musiała się przytrzymać fotela potwora. Rana n a n adgarstku już jej się zamykała, gdy ukłoniła się rozdygotana, zerknęła po raz ostatni na Gabriela i wymknęła się z pokoju. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Jean-Franc;;ois podniósł kieliszek z krwią. Gabriel patrzył zafascynowany, jak wampir podnosi go do lampy, obraca to w jedną, to w drugą stronę. Była tak czerwona, że prawie czarna. Potwór wykrzywił usta w uśmiechu, wciąż nie odrywając wzroku od srebroświętego. - Sante - powiedział Jean-Franc;;ois, życząc Gabrielowi zdrowia. - Morte - odpowiedział Gabriel, życząc wampirowi śmierci. Napili się. Wampir sączył jeden powolny łyczek, Gabriel przełknął cały kielich jednym haustem. Jean-Franc;;ois westchnął, zagryzł delikatnie dolną wargę. Gabriel sięgnął po butelkę i n alał sobie n astępny kieliszek. - Zatem - mruknął Jean-Franc;;ois, wygładzając kamizelkę. - Miałeś piętnaście lat, de León. Byłeś słabokrwistym dzieciakiem z Nordlundu, wyciągniętym z nędzy i brudu Lorson prosto w niezdobyte mury San Michon. Zrobili z ciebie lwa. Stworzyli legendę. Wroga, którego nawet Wiecznotrwały Król nauczył się bać. W jaki sposób? Gabriel podniósł kieliszek do ust i wypił wino jednym haustem. Strużka trunku spłynęła mu po brodzie, otarł ją i spojrzał na wieniec z czaszek wytatuowany na prawej ręce. Na osiem liter na palcach. PATIENCE - Nie zrobili ze mnie lwa, zimnokrwisty. Jak powiedziała moja matka, lew od zawsze był w mojej krwi. - Zamknął powoli dłoń i westchnął. - Oni tylko pomo­ gli mi go uwolnić. KSIĘGA TRZECIA Byli rzadko spotykaną osobliwością : bracia zrodzeni z nieprawego łoża, potomkowie żon cieślów i chłopskich córek, wojownicy, o których nikt nigdy nie powinien śpiewać pieśni. Jakże dziwnym mi się zdało, że w najczarniejszej godzinie tak wielkie brzemię spoczęło na ramionach tak wątłych i tak nielicznych . Alfonse de Montfort Kronika Srebrnego Zakonu I OBIECUJĄCE POCZĄTKI Upłynęło pół roku, odkąd zostałem zaprzysiężony jako nowicjusz Srebrnego Zakonu. Przez ten czas codziennie harowałem jak wół pod okiem frere Szarorę­ kiego. Zgodnie z zapowiedzią Aaron a de Coste Puklerz był kuźnią, w której albo wykuje się nowy Gabriel, albo stary wypali się na żużel. Każdego dnia trening wyglądał inaczej, a mój mistrz stale poddawał mnie coraz to nowym próbom i testom, często z użyciem przemyślnej maszynerii tworzonej przez Braci Paleni­ ska. Na przykład „kolczaści": zespół pozostających w stałym ruchu manekinów treningowych, które potrafiły oddać, kiedy się je trafiło. Albo „młockarnia", ciąg obracających się dębowych słupów wznoszących się trzydzieści stóp ponad kamienną podłogę: wystarczyło się raz pośliznąć podczas sparingu, żeby do wie­ czora leczyć połamane kości. Był także tor ruchomych przeszkód „blizna" i bieżnia znana jako „kosa". Dzięki nim mieliśmy stać się szybsi, silniejsi, twardsi. Sanctus, który podawano mi do palenia podczas nieszporów, budził we mnie bestię: dodawał sił, podkręcał refleks, wyostrzał bladokrwiste zmysły. Czułem się jak ostrze, które po długim okresie trzymania w zimnej piwnicy ktoś wreszcie wyniósł na słońce i wyciągnął z pochwy, a mimo to wiedziałem, że nie jestem równie ostry jak chłopcy wokół mnie - i że nigdy taki nie będę. Od czasu Próby Krwi frere Szaroręki nie wspominał o moim słabokrwistym dziedzictwie, ale drwiny i prowokacje Aaron a i jego kumpli wystarczały mi z nad­ datkiem. Nowicjusze w San Michon pojawiali się i znikali, niektórzy zatrzymywali się na kilka dni, inni na kilka tygodni, a potem wracali polować pod okiem swoich mistrzów. Wielu było wśród nich młodych arystokratów - co miało głęboki sens: szlachetnokrwiści lubili pożywiać się na przedstawicielach elity. Z mojego punktu widzenia sprowadzało się to jednak do niekończącego się pochodu nadętych pyszałków, którzy patrzyli na mnie z góry zarówno ze względu na moje urodzenie, jak i krew. Fiuty, wszyscy, co do jednego. Słowo daję, w koszarach bywało wtedy więcej kutasów niż kolców na wieczorze kawalerskim jeży. Aaron najchętniej trzymał z niejakim de Severinem, synem baronne z Elidaenu. De Severin miał ciemne oczy i wiecznie n adąsaną minę; prawdę mówiąc, z gęby przypominał mi śniętą rybę. Drugim bliskim kompanem Aaron a był przystojny arystokrata o brązowych włosach i niebieskich oczach, w których czaiło się okrucieństwo. Przypuszczałem, że w jego domu rodzinnym służba chodziła na paluszkach w pobliżu apartamentów młodego panicza. Nazywał się Philippe Średni. Jean-Franc;;ois aż zamrugał ze zdumienia. - Philippe Średni? - Ojciec cesarza Alexandre'a, Philippe IV, przez dwadzieścia lat zasiadał n a Pięciorakim Tronie. Niektórzy rodzice nazywają potomków na cześć ludzi sławnych, licząc n a to, że część tej sławy spłynie n a latorośl. Wśród naszych nowicjuszy było aż trzech Philippe'ów. Najmniejszego przezwaliśmy Małym, najwięk­ szego Dużym, a tego pomiędzy nimi Średnim. - Nadzwyczaj pomysłowe, de León. - Uwierz mi, n astoletni chłopcy potrafią wymyślać gorsze przezwiska. Znam je wszystkie. Pośród dwóch tuzinów nowicjuszy, z jakimi zetknąłem się przez te sześć miesięcy, tylko dwóch nie traktowało mnie jak śmierdzące gówno. Theo Petit, dryblas o włosach koloru piasku, który obronił mnie przed Aaronem tuż po tym, j ak zjawiłem się w San Michon, i żylasty Osswayczyk nazwiskiem Fincher. Finch miał twarz jak tort, który spadł na podłogę, i oczy różnych kolorów: jedno zielone, drugie niebieskie. Mnie to nie przeszkadzało, ale pozostałych niepokoiło. - Dlaczego? - zainteresował się Jean-Franc;;ois. - Przesąd. Niektórzy ludzie wierzą, że to znamię faerie; że ktoś w twojej rodzinie puścił się z mieszkańcem uroczysk. Ale ja lubiłem Finchera. Był z krwi Vossów, twardziel jakich mało. I sypiał z widelcem pod poduszką, takim dużym, do krojenia pieczeni. Nawet się z nim kąpał. Był porypany jak kubeł mokrych kotów. - Dlaczego widelec? - Też go o to spytałem. ,, Prezent od babci, która niedługo potem zmarła", wyjaśnił, bawiąc się tym widelcem. ,,Prawdziwe srebro, młody". Ale nawet Theo i Finch nie byli tak naprawdę moimi przyjaciółmi: po prostu nie dopieprzali się do mnie na każdym kroku. Bo każdy nowicjusz poza tym szedł za przykładem de Coste'a. ,,Wieśniak", ,, Kuciapa", ,, Mały Kot": tak mnie nazywali. Aaron był najgorszy. Znajdowałem owsiankę w butach i gówno w pościeli. Przez całe życie nie byłem nikim wyjątkowym i nawet tam, wśród bożych wybrańców, zostałem relegowany na samo dno za to tylko, kim byłem. Słabokrwisty. Już sama n azwa była piętnem słabości. - Trudno to nazwać obiecującym początkiem, de León. - Jean-Franc;;ois pokiwał głową. - Na pewno nie było się czym chwalić. Dlatego, mimo że zastanawiałem się, kim był mój prawdziwy ojciec i jak poznał mamę, nie pisywałem do domu. Moja młodsza siostra Celene co dwa miesiące przysyłała mi listy, w których opisywała, co słychać w Lorson. Wyczuwałem, że mój mały diabełek coś knuje, ale chwi­ lowo nie bardzo mogłem temu zaradzić. Miałem własne problemy. Dlatego zlekceważyłem to przeczucie. - Gabriel pokręcił głową. - Teraz mi wstyd, kiedy o tym pomyślę, ale byłem młody. Młody i głupi. - Ale czy to może być prawda? Czarny Lew, bohater z Augustin, dzierżyciel Szalonej Klingi i zabójca Wiecznotrwałego Króla miałby być... żałosną wodnistokrwistą kreaturą? - Niektórzy rodzą się szczęściarzami, zimnokrwisty. Inni muszą sobie szczęście wywalczyć. - Na pewno była w San Michon jakaś dziedzina, w której wybiłeś się ponad przeciętną? - Nie od razu. Umiałem robić mieczem, chociaż tylko dlatego, że ojciec w dzieciństwie ostro mnie szkolił. Podobało mi się w Puklerzu. Uwielbiałem uczyć się demonstrowanej przez Szarorękiego pieśni ostrzy. Bo widzisz, stal nigdy mnie nie krytykowała. Była mi matką, ojcem, przyjacielem. Nie było jednak dziedziny, w której błyszczałbym ot tak, od razu. Jedyne, w czym byłem n aprawdę dobry w całym swoim życiu, to tępy upór, który nie pozwalał mi zrezygnować. - To prawda, de León. Jesteś piekielnie uparty. - Nie lubię przegrywać. - Widzę, że odpowiada ci grzech pychy. - A wiesz, nigdy tego nie rozumiałem: co złego jest w byciu dumnym? Ciężko pracujesz, żeby osiągnąć mistrzostwo w czymś, w czym nie jesteś dobry z racji samego urodzenia, więc, do diabła ciężkiego, masz pełne prawo odczuwać dumę z tego powodu. Rezygnacja w pół drogi da ci tylko jedno: świadomość, że nie dokończyłeś dzieła. - Gabriel pokręcił głową. - Tylko w bajkach jedno zaklęcie albo pocałunek księcia załatwiają sprawę. Tylko w książkach byle szcza­ wik może złapać za miecz i władać nim jak urodzony szermierz. A reszta? Reszta musi harować jak woły; może i nie posmakujemy zwycięstwa, ale przynaj­ mniej nie boimy się przegrać. Tym właśnie różnimy się od tchórzy, którzy stoją z boku i szepczą, jak to silny się potknął, sami zaś nie ważą się wejść do kręgu. A zwycięzcami zostają po prostu ci, którzy nigdy nie odpuszczają po porażce. Jest tylko jedna rzecz gorsza niż bycie ostatnim na mecie: niestanięcie n a starcie wyścigu. A j a serdecznie pierdolę bycie ostatnim. Wampir spojrzał za okno w noc i kryjące się w niej cesarstwo. - Możn a by pomyśleć, że twój rodzaj zdążył już do tego przywyknąć, de León. - Touche. - Merci. - Nie cwaniakuj. - Czyli po sześciu miesiącach nie byłeś jeszcze pełnoprawnym „świętym zakonu", tak? - Nawet się do tego nie zbliżyłem. Musiałem przejść jeszcze dwie próby, nim zasłużyłem n a zalążek swojej egidy. - Gabriel przesunął czubkami palców po lewym ramieniu i wijącym się n a nim srebrnym tatuażu. - Ten tatuaż dostawało się po Próbie Polowania, oczywiście pod warunkiem, że udało ci się ją przeżyć. Drugą rękę robili ci po tym, jak własnym mieczem zabiłeś swojego pierwszego potwora. To była Próba Ostrza. - Co w takim razie zyskałeś po Próbie Krwi? Gabriel obciągnął kołnierz koszuli, odsłaniając fragment umieszczonego na piersi wizerunku ryczącego lwa. - To musiało boleć - zauważył w zadumie wampir. - Łaskotki to nie były, ale jak zwykle nie miałem pojęcia, n a co się piszę, nim do tego doszło. - Gabriel uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. - W noc poprzedzającą ten dzień nie mogłem zasnąć, taki byłem podekscytowany. Tatuaże Szarorękiego, opata Khalida i innych srebroświętych zawsze mnie fascyno­ wały, ale to miała być pierwsza część mojej własnej egidy. Pierwszy prawdziwy zn ak, że jestem jednym z nich. Kiedy o poranku w findi wszedłem do wielkiej katedry w San Michon, przed ołtarzem czekały na mnie cztery postaci skąpane w blasku i chóralnym śpiewie. Mimo woalu, który nosiła, rozpozn ałem pobliźnioną, skrzywioną twarz Charlotte, przeoryszy Srebrnego Zgromadzenia San Michon. Zarówno ona, jak i stojąca obok niej siostra miały czarne habity, wypacykowane na biało twarze i n amalowane n a oczach czerwone siedmiogwiazdy. Dwie pozostałe osoby były ubrane w białe jak pióra gołębicy szaty nowicjuszek. Pierwsza z nich była niska, zielonooka i piegowata, a spod kornetu wymykał się jej niesforny kosmyk mysiobrązo­ wych włosów. - Twoja Chloe Sauvage, jak się domyślam? - wtrącił Jean-Franc;ois. Gabriel skinął głową. - Dziewczyna obok niej miała ciemne rzęsy, wysoko zarysowane brwi i pieprzyk tuż powyżej wykrzywionych ust. Zdałem sobie sprawę, że to ta sama nowicjuszka, którą spotkałem w stajni w dniu, w którym wybierałem sobie konia. Ta sama, która wyrysowała mi tatuaż na dłoni podczas mojej pierwszej mszy. - Astrid Rennier - dopowiedział wampir. - Zdejmij koszulę i połóż się n a ołtarzu, nowicjuszu - poleciła mi przeorysza. Zrobiłem, co kazała. Nowicjuszka Chloe przywiązała mnie do ołtarza skórzanymi pasami i zapięła lśniące stalowe klamry. Wzdrygnąłem się, gdy polała mi skórę zimnym alkoholem. Miałem przed sobą cztery święte kobiety ze Srebrnego Klasztoru, oblubienice samego Boga. Nie ważyłem się n a nie spojrzeć, patrzy­ łem więc na wznoszący się n ade mną posąg Odkupiciela, lecz mimo to czułem bliskość nowicjuszki Astrid i zapach wody różanej w jej włosach i słyszałem szmer jej oddechu, gdy brzytwą przesuwała po mojej piersi. Było w tym coś niewiarygodnie intymnego, i to n awet mimo obecności świadków. Jej dotyk był delikatny jak łaskotanie piórka, od muśnięć jej palców dostawałem gęsiej skórki n a całym ciele, serce pędziło mi galopem. Mimo moich najszczerszych starań krew zaczęła się gromadzić w miejscu, w którym absolutnie jej sobie w tej chwili nie życzyłem. - Gabriel parsknął śmiechem. - Miałeś kiedyś wzwód w towa­ rzystwie gromadki sióstr zakonnych, zimnokrwisty? - Raczej nie - odparł Jean-Franc;ois, marszcząc lekko brwi. - Nie przypominam sobie. Chociaż uczciwie muszę przyzn ać, że w obliczu sióstr zwykle nie jest mi potrzebny. - Tak czy inaczej, mogło się to ułożyć lepiej. A siostrom muszę oddać sprawiedliwość: jeśli któraś z nich coś zauważyła, to nic nie dała po sobie pozn ać. Mia­ łem jeszcze nadzieję, że emocje wywołane dotykiem nowicjuszki opadną, gdy przeorysza Charlotte zacznie mnie kłuć igłami, wtedy jednak zobaczyłem, jak Astrid sięga po długą srebrną szpilę, i zdałem sobie sprawę, że to ona będzie mnie tatuować. - Błogosławiona Michon - zaczęła się modlić. - Pierwsza z Męczenników, usłysz tę modlitwę wyrażoną w krwi i srebrze. W twoje imię namaszczamy to ciało i oddajemy tego chłopca tobie na służbę. Wzywam wszystkie niebiańskie zastępy na świadków. Niech legiony piekieł zadrżą. Słodka Matko- Dziewico, daj mi cierpliwość. Wielki Odkupicielu, daj mi siłę. Wszechmogący Ojcze, daj mi bystry wzrok. - Veris - odpowiedziały pozostałe siostry. Gabriel pokręcił głową i westchnął cicho. - Wnętrze katedry rozbrzmiewało chóralnym śpiewem, a zarazem wszystko było ciszą. Otaczały n as siostry z klasztoru, a mimo to jakimś cudem byliśmy sami, tylko we dwoje. Łączył n as tylko mój ból. Ból i obietnica. Jej oddech chłodził moją obnażoną, krwawiącą skórę. Jej dłonie były ciepłe jak płomienie, gdy raniła mnie raz za razem. Myślałem wcześniej, że wykłucie siedmiogwiazdy na dłoni było bolesne, ale w porównaniu z tym, co teraz przeżywałem, wydało mi się błogim doświadcze­ niem. Trzynaście godzin przeleżałem na tym ołtarzu skąpany w blasku świec i tonący w bólu zadawanym przez tę niezwykłą, piękną dziewczynę. Cierpiałem katusze i zarazem czułem euforię. W którymś momencie jedno połączyło się z drugim. Dłużej nie byłem w stanie tego znieść, ale jednocześnie chciałem, by trwało bez końca. Chciałem, żeby przestała, i chciałem, żeby dalej mnie kaleczyła. Gdzieś we mnie pękała jakaś tama. W dzieciństwie ból był karą, teraz stał się n agrodą. Błogość udręki. Zbawienie poprzez cierpienie. Nie miałem pojęcia, że płaczę, dopóki ceremonia nie dobiegła końca. Nowicjuszka Chloe polała moją krwawiącą skórę czymś, co w dotyku było jak marznący ogień. Anielski głos Astrid Rennier zabrzmiał tuż przy moim uchu: Oto jest dłoń, co włada płomieniem, który oświetla drogę i zamienia ciemność w srebro. Ostatni Srebroświęty wzruszył ramionami. - I to był koniec. Jean-Franc;ois podniósł wzrok, nie przestając pisać w księdze. Gabriel posłał mu dyskretny, tajemniczy uśmiech. - Czy sam rysunek ma znaczenie? Srebroświęty zamrugał intensywnie, jakby otrząsał się z transu, i powoli skinął głową. - Napierśnik egidy jest związany z pochodzeniem srebroświętego. De Coste miał wytatuowany wieniec z róż i węży, który wraz z umiejętnością wpychania mi się do głowy wskazywał, że wywodzi się z Krwi Ilon. Theo i opat Khalid nosili rysunek pękniętej tarczy i ryczącego niedźwiedzia, godło Krwi Dyvok. Wilki na piersi Szarorękiego symbolizowały Krew Chastain, która tłumaczyła jego bliski związek z Łucznikiem. Często odnosiłem wrażenie, że sokół rozumie, co Szaro­ ręki do niego mówi, i okazuje się, że miałem rację. - Dlatego ty masz tatuaż lwa. - Historyk się uśmiechnął. - Twoja kochana mamusia. - Nie miałem wampirzego rodu, który mógłbym nazwać własnym. Nie wiedziałem nic ani o swoim ojcu, ani o tym, kim była dla niego moja matka. Kochanką? Ofiarą? Niewolnicą? O ile jednak nie wiedziałem nic o wampirze, który mnie spłodził, o tyle byłem pewien, że jestem jej synem. Uczepiłem się więc tej prawdy, którą przekazała mi, gdy byłem dzieckiem: ,,Jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia". Nosiłem ten tatuaż jak pancerz. Zapieprza­ łem ciężej niż kiedykolwiek w życiu, obojętny na obrzucanie mnie gównem. Harowałem zresztą nie tylko w Puklerzu, n aszym zadaniem było opanowanie wszechstronnej wiedzy - geografia cesarstwa, katechizmy Jednej Wiary, taktyka wielkich bitew, skuteczność różnego oręża przeciw potworom, n a które polo­ waliśmy, przygotowywanie broni chymijnej: czarnego ignisu, żrącego srebra, piekielnej skry i - najważniejszego z nich wszystkich - sanctusu. Nigdy nie przepadałem za n auką. Serafin Talon prowadził zajęcia w Wielkiej Bibliotece albo w zbrojowni, wspomagany przez wierną asystentkę Aoife. Siostra była cierpliwą nauczycielką i nie byle jaką znawczynią sztuki chymijnej, za to Talon był najzwyklejszym łajdakiem. Nie zliczę, ile razy oberwałem od niego jesionową laską po rękach. Za każdy błąd byłem karany chłostą i twórczym przekleństwem odnoszącym się do gówn a w moich żyłach albo cnoty mojej matki. Jednakże jego kary tylko dodawały mi zapału. Nacięciami na piętach odliczałem, ile uncji siarki potrzeba do zrobienia jednofuntowej srebrobomby. Każdego ranka wykłuwałem sobie mieczem n a czubkach palców, ile wziąć cieniojagody na jedną miarkę anielskiej łaski albo żółtowody na jeden ładunek czarnego ignisu. Codziennie przez cztery tygodnie wyrywałem sobie włosy, żeby wbić sobie do głowy, ile kropli ostrokorzenia wchodzi na jedną działkę sanctusu. Robi­ łem wszystko, absolutnie wszystko, żeby zapamiętać. - Wyrywałeś sobie włosy, żeby zapamiętać recepturę? - Nie z głowy. Historyk spuścił wzrok na krocze srebroświętego i uniósł brew. Gabriel pokiwał głową. - No to ile kropli ostrokorzenia potrzeba n a jedną porcję sanctusu? - Szesn aście - odparł Gabriel bez chwili zastanowienia. - Boże Wszechmogący, de León ... - Przecież mówiłem, zimnokrwisty. Niektórzy rodzą się szczęściarzami, inni muszą sobie szczęście wywalczyć. Nie licząc przekleństwa w moich żyłach, nigdy nie dostałem niczego za darmo. Ale tak właśnie wyglądało teraz moje życie i jeżeli miałem je spędzić wśród łowców polujących w ciemności, to zamierzałem być z nich n ajlepszy. A jeśliby mi się nie udało, byłem gotowy umrzeć, próbując tego dokonać. Zresztą okazja ku temu w końcu się n adarzyła, po pół roku przelewania krwi, potu i srebrzonego tuszu. Kruche lato na dobre odeszło z San Michon i w powietrzu czuło się już zimowe chłody. Ćwiczyłem na kolczastych, którzy zdążyli mi rozciąć wargę i złamać kość policzkową. Mistrz Szaroręki stał na szczycie młockarni i okładał Aarona. Blisko południa drzwi do Puklerza otworzyły się na oścież i na plac treningowy wszedł opat Khalid. Khalid budził we mnie n abożny lęk. O ile Szaroręki był szermierzem szybkim i precyzyjnym, o tyle opat był wcieleniem sił natury. W jego żyłach - podobnie jak u Theo - płynęła krew Dyvoków. Widziałem, jak trenuje: w każdej ręce trzymał jeden dwuręczny miecz. Bladokrwiści byli silni, wiadomo, ale Khalid? Ja pierdolę, ten gość mnie zwyczajnie przerażał. Wszedł do kręgu siedmiogwiazdy. Szaroręki i Aaron zeskoczyli z młockarni i wszyscy trzej z szacunkiem ukłoniliśmy się opatowi, który spojrzał naszemu mistrzowi w oczy. - Miasto Skyefall trawi wyniszczająca choroba, której przyczyn nikt nie potrafi wytłumaczyć: czary, klątwa faerie, kult Upadłych... Nie wiadomo. Osobiście wyczuwam w tym rękę zimnokrwistego. Tak czy in aczej, cesarz Alexandre domaga się odpowiedzi. Udajcie się tam z Bogiem i Męczennikami i odkryjcie prawdę. Szaroręki przeżegnał się znakiem koła. - Klnę się n a Krew. Khalid skinął głową i przeniósł wzrok n a mnie. - Przyspórz n am dumy, Mały Lwie. Przenikliwy krzyk krążącego w górze Łucznika przeszył powietrze. Serce urosło mi w piersi. Po sześciu miesiącach wytężonej pracy nareszcie byłem godny opuścić San Michon. De Coste mocno zaciskał zęby. Gdy tylko Khalid obrócił się n a pięcie, Szaroręki zwrócił się do nas. Jego twarz jak zawsze wyglądała na wykutą w kamieniu, wydało mi się natomiast, że w jego głosie wyłowiłem ślad uśmiechu. - Nareszcie, chłopaki - powiedział. - Polowanie. li PIĘĆ ZASAD Ostrze Szarorękiego świsnęło niczym kosa, połyskując czerwono w blasku ognia. Stęknąłem i ledwie zdołałem zbić je w bok, gdy zn alazło się cal od mojej szyi. Od siły uderzenia zdrętwiała mi ręka. Upadłem i przeturlałem się po ziemi. - Nowicjuszu de Coste - odezwał się Szaroręki. - Jak brzmi Zasada Pierwsza podczas polowania n a wampiry? Aaron zszedł z linii jego cięcia i odpowiedział pchnięciem miecza. Mistrz przyjął sztych na swoją klingę, zblokował oba ostrza i czekał na odpowiedź. Od dwóch tygodni przemierzaliśmy Nordlund i od górniczej mieściny Skyefall dzielił nas zaledwie dzień jazdy. Rozbiliśmy obóz wśród wzgórz poniżej niej, n a południowym brzegu Velde, po czym przyszła pora n a zasrany cowieczorny rytuał: musieliśmy zasłużyć n a kolację. - Zasada Pierwsza - wysapał Aaron. - Umarły nie zabije Umarłego. - Dobrze. Co to znaczy? - Że nie będziemy mogli zabijać zimnokrwistych, jeśli sami damy się zabić. But Szarorękiego trafił go w pierś. Aaron poleciał do tyłu, wprost na znajdującą się tam spróchniałą jodłę. Uderzył w pień z wystarczającym impetem, by wyrwać jodłowe truchło z korzeniami. Drzewo przekrzywiło się jak pijaczek, który przesadził z chlaniem. Szaroręki zakręcił mieczem i mówił dalej takim tonem, jakbyśmy byli na przechadzce w priedi : - Otóż to. Ze wszystkich bestii, jakie tropią srebroświęci, zimnokrwiści są chyba najbardziej niebezpieczni. W pogoni za Umarłymi musicie być przebiegli i ostrożni, bo oni właśnie dzięki tym cechom przetrwali już wiele stuleci. Nie mylcie głupoty z odwagą. Nie pozwólcie, żeby strach was zniewolił; zaprzyjaźnijcie się z nim. Patrzcie. Myślcie. Dopiero potem działajcie. - Nie zachowujcie się jak tępe fiuty - podsumowałem cicho. Szaroręki sparował n atarcie Aaron a, odtrącił jego klingę w bok i wyrżnął go pięścią w twarz. Paniczyk wylądował na tyłku, a Szaroręki ruszył po skutej mrozem ziemi w moją stronę. - Rozmowny się zrobiłeś, de León. Słucham: jak brzmi Zasada Druga? Uchyliłem się przed jego zamaszystym cięciem i odskoczyłem w tył, w stronę ogniska. - Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje - odpowiedziałem. - Co to znaczy? - Że nie należy słuchać tego, co mówią. Szaroręki zamarkował cios, a kiedy ja, jak ten głupi, dałem się nabrać, szybko jak wąż uderzył w rękę, w której trzymałem miecz, i rozorał mi biceps do kości. Zdążyłem jeszcze krzyknąć, zanim mnie podciął i runąłem jak długi w błocko. - Świetnie, Mały Lwie. Wszyscy szlachetnokrwiści potrafią manipulować umysłami ludzi. Ich spojrzenie hipnotyzuje, a słowa są rozkazem, któremu człowiek słabej woli nie jest w stanie się sprzeciwić. W szczególności dotyczy to tych z Krwi Ilon. Ważniejsze jednak jest to, że zimnokrwiści to mistrzowie podstępu, wszyscy bez wyjątku. Są jak lisy. Jak węże. Nie wolno wam słuchać ani jednego ich słowa, jeśli nie chcecie stać się ich posiłkiem. Pozbierałem się z ziemi. Szaroręki z błyskiem w oku sparował moje cięcie. Zasypywaliśmy się nawzajem gradem ciosów, światło tańczyło na stali, aż w końcu ruchem szybkim jak machnięcie skrzydeł kolibra uderzył mnie głowicą miecza w brzuch z taką siłą, że mało się nie porzygałem. Poprawił mi hakiem w podbródek. Padłem na wznak, bryznąwszy krwią i śliną na wszystkie strony. - Wróćmy do panicza de Coste. Zasada Trzecia. Aaron uchylił się przed pierwszym atakiem, drugi zdołał odbić. - Umarli szybko biegają, mistrzu. - Wiem, że wykułeś ją n a pamięć, chłopcze, ale chcę się dowiedzieć, co myślisz. Aaron kontratakował: na piersi Szarorękiego pojawiło się wąskie krwawe rozcięcie. - Nasz wróg jest szybki - powiedział, kręcąc triumfalnego młynka mieczem. - Szybszy od nas. - Doskonale. - Szaroręki przesunął palcami po ranie. Uśmiechnął się. - Zapamiętajcie to sobie, nowicjusze. Przeciwnik jest od was silniejszy. Szybszy. Bardziej odporny na ciosy. Jeden nieszczęśnik z powodzeniem stawi czoło tuzinowi ludzi. Szlachetnokrwisty an cien zwykłym dotknięciem połamie wam kości, a pędzi szybko jak zimowy wicher. Macie odpowiednią broń i umiejętności, żeby wyrównać szanse, ale jeżeli zlekceważycie wroga, umrzecie. Zrobił kolejny niespodziany wypad, dwakroć szybszy i bardziej precyzyjny niż poprzedni. Aaron poruszał się zbyt wolno. Szaroręki z niewzruszoną miną przeszył go mieczem na wskroś, przekręcił ostrze i wyszarpnął je z rany. De Coste stęknął i z jękiem osunął się na ziemię. - Zasada Czwarta. - Szaroręki znów odwrócił się do mnie. - Umarli czują jak zwierzęta, wyglądają jak ludzie, umierają jak diabły. Co to znaczy? Przełożyłem miecz do drugiej ręki. Serce waliło mi jak młotem. - Że są... skomplikowani. Uderzył jak grom z jasnego nieba. Zorientowałem się, co zamierza, znałem jego zachowanie z Puklerza. Skontrowałem i niewiele brakowało, żebym nadział go na ostrze jak na rożen, ale wtedy zbił mój miecz n a bok, przeszył mnie na wylot i przyszpilił do drzewa za plecami. Jęcząc z bólu, obiema rękami złapałem sterczącą mi z piersi pięciostopową klingę, a on wrócił do ogniska sprawdzić, jak się miewa nasza kolacja. - Skomplikowani - powtórzył w zadumie, mieszając w kociołku. - Qui. A jednak pod wieloma względami wszyscy zimnokrwiści są w głębi swojej natury tacy sami. Owszem, potrafią zachowywać się jak ludzie, ale wystarczy takiego przegłodzić przez noc albo dwie, żeby się przekonać, co się kryje pod tymi jedwa­ biami i usteczkami jak maliny. Smiertelnik będzie walczył do ostatniej kropli krwi w obronie swojej familie . Przysięgam jednak na Boga Wszechmogącego i wszystkie niebiańskie zastępy, że nie macie pojęcia, co znaczy prawdziwa furia, dopóki nie zobaczycie zawistnego gniewu, z jakim te diabły walczą o własne życie. Aaron się pozbierał. Ślin a zmieszana z krwią ściekała mu z kącika ust, był bledszy niż zwykle, włosy kleiły mu się do umazanych na czerwono policzków. Szaroręki powstrzymał go gestem. - Nie, nie, nie, jeszcze niegotowe. Pomóż de Leónowi. De Coste odpowiedział znużonym skinieniem głowy. Wbił ćwiczebny miecz w błotnistą ziemię i ciężkim krokiem obszedł ognisko, żeby mi pomóc. Ściskałem oburącz miecz Szarorękiego, usiłując wyrwać go z drzewa, do którego zostałem przybity. - Zapomniałeś o Za-zasadzie Pią-piątej, mistrzu - wyrzęziłem. Szaroręki siorbnął z żelaznej chochli i oblizał wargi. - Niesłone. Aaron złapał za miecz tkwiący w mojej piersi i posłał mi uśmiech sadysty. - Umarli też mają swoje zasady. - Umarli też mają swoje zasady. - Szaroręki pokiwał głową i wrzucił do kociołka szczyptę przypraw. - Ta jest n ajprostsza, nowicjusze. I najbardziej dla n as pocieszająca. Bo jeśli nawet te potwory zostają wyplute wprost z paszczy piekieł, to i tak podlegają pewnym prawom. Nie mogą przejść przez rzekę inaczej niż po moście. Nie mogą wejść do domu bez zaproszenia. Nie mogą wkroczyć na poświęconą ziemię. Nie znoszą widoku świętych symboli w rękach człowieka czy­ stej wiary. Mają słabe punkty. Rzecz w tym, żeby nauczyć się je wykorzystywać. Próbowałem nie krzyczeć, kiedy de Coste wyrywał miecz. Osunąłem się na kolana i mocno ucisnąłem ranę, żeby zatrzymać krwotok. W piersi mi bulgotało przy każdym oddechu. - W walce upór nie jest zaletą, de León. Oznacza za to, że łatwo wywieść cię w pole. To szermierka, nie gra miłosna. Nie podążasz za partnerem, tylko idziesz tam, gdzie musisz. - Qui, mistrzu - jęknąłem. Przetarłem knykciami zakrwawiony podbródek. - De Coste, twoją fintę daje się wyczuć z sąsiedniej prowincji. Poza tym jesteś za bardzo pewny siebie. Nie świętuj, dopóki twoja zwierzyna nie spocznie w ziemi, do diabła! - Rozumiem, mistrzu - odparł paniczyk i jeszcze raz splunął krwią. - Świetnie. A teraz chodźcie jeść, zanim wystygnie. Jean-Franc;;ois patrzył n a Gabriela z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania na twarzy. - W taki sposób mistrz uczył was fechtunku? Gabriel wzruszył ramionami. - Nie wyrządzał nam żadnych trwałych szkód, prawda? Byliśmy bladokrwistymi, a broń ćwiczebną wykuwano ze zwyczajnej stali. Powierzchowne rany zni­ kały po godzinie, inne, nawet n ajcięższe, goiły się jeszcze przed wschodem słońca. Ale ból... Ból był prawdziwy. Kiedy chcesz komuś wbić do głowy, żeby nie opuszczał gardy, dziabnij go parę razy w cycki. Zrozumie. Posiniaczeni i zakrwawieni usiedliśmy przy ognisku. Szaroręki jak zwykle odmówił Dziękczynienie, a ja zacząłem podawać posiłek. Łucznik przysiadł n a gałęzi drzewa n ad naszymi głowami i obserwował n as z góry. Na kolację była potrawka z grzybów, jedno z ulubionych dań mistrza. Z pewnością nie był najlep­ szym kucharzem w cesarstwie, ale ja i tak czułem wyłącznie smak swojej krwi. Krótkie lato dobiegło końca, wiatr niósł zapowiedź zimowych mrozów. Z trudem przypominałem sobie wiosny z czasów dzieciństwa, kiedy cały świat okrywał się kwiatami. Pamiętałem jeszcze, jak moja siostra Amelie plotła wianki dla mamy, kiedy oboje byliśmy mali, i jak biegaliśmy z Celene po zielonych polach - ale teraz przez pół roku padał śnieg, a posępne krajobrazy zdawały się stale przesycone odorem siarki. Cherlawe liście ledwie trzymały się na gałęziach umierających drzew, z woln a porastanych nowym, fosforyzującym grzybem zwanym marianną. Ziąb przenikał do kości. Z oddali dobiegała stłumion a pieśń rzeki. Przy jedzeniu naszła mnie pewna myśl; natchnęła mnie do niej wzmianka mistrza o Zasadzie Piątej. - Mistrzu? A co się stanie, kiedy rzeki zamarzną? - Poza tym, co oczywiste? - De Coste prychnął i złapał się za zraniony brzuch. - Czy ty zawsze musisz być takim kutafonem? Nic nie rozumiesz. Chodzi mi o wojska Wiecznotrwałego Króla: jeżeli zimnokrwiści nie mogą przekroczyć płynącej wody, to kiedy rzeki zamarzną. .. - Słuszn a uwaga, Mały Lwie - przyznał Szaroręki. - Zima nie jest n aszym sprzymierzeńcem. Latem wystarczy, żeby cesarscy generałowie strzegli mostów przed armią Wiecznotrwałego Króla: albo ją zatrzymają, albo przynajmniej narzucą własne warunki starcia. Kiedy zaś mróz skuje kraj ... - Voss przejdzie przez rzekę w dowolnie wybranym miejscu - mruknąłem. - Tego się właśnie obawiamy. - Szaroręki pokiwał głową, mieszając w swojej misce. - Kiedy ruszy? - Nie wiadomo. Trudno prowadzi się zwiad w lodowatej dziczy, od miesięcy nie mamy wieści z Talhostu, który zapewne jest dziś zupełnym pustkowiem. A Wiecznotrwały Król najprawdopodobniej czeka w Vellene na swoim trupim tronie, aż n adejdą mrozy. Pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy ruszy n a wschód, żeby wykarmić swoje legiony. Mimo to n adal mamy nad nim przewagę. - Mistrz skinieniem głowy wskazał pobliskie ośnieżone szczyty. - Było nie było, może uderzyć tylko w jednym z dwóch punktów. Przeniosłem wzrok na ciemną sylwetkę ciągnącego się obok nas masywu i wsłuchałem w zawodzenie wichury wśród jego zboczy. W przeszłości ten potężny granitowy mur wyznaczał kres nordlundzkiej cywilizacji i granicę leżącego na zachodzie dzikiego Talhostu. Każdy szczyt w paśmie upamiętniał jakiegoś anioła z niebiańskich zastępów. Stąd nazwa: Boży Posłańcy. Wierzchołek górujący nad nami nosił nazwę Eirene, Anioła Nadziei. W ciągnącym się wzdłuż całej pół­ nocno-zachodniej granicy Nordlundu łańcuchu istniały tylko dwie naturalne bramy n a wschód, dwa wąskie gardła strzeżone przez dwie najpotężniejsze twier­ dze w całym państwie. - Na północy w rejonie Avinbourga albo n a południu, przy Charinfelu - mruknął de Coste. Szaroręki pokiwał głową. - Te dwa ufortyfikowane miasta strzegą nordlundzkiej flanki od czasów Świętych Wojen. Voss będzie musiał zająć jedno z nich, jeżeli chce podbić cesarstwo. Nie wiemy, gdzie zaatakuje, ale jedno jest pewne: kiedy rzeki zamarzną, nadejdzie jego czas. Szaroręki spojrzał w mroczne niebo. Wyraźnie sposępniał. - Czy to prawda, co mi mówiłeś, mistrzu? - zapytałem. - O ataku na Vellene? - Prawda - przytaknął ponuro. - Vossowie zajęli miasto i wyrżnęli mieszkańców w pień. Podobno jeden z dziedziców starego Vossa, bestia Danton, osobiście zamordował wszystkie velleńskie dziewice. Mroczne bliźniaczki Alba i Alene podpaliły wielką katedrę, zamknąwszy w niej uprzednio ponad tysiąc ludzi, i zabi­ jały po kolei wszystkich, którzy usiłowali uciec przed pożogą. Najmłodsza córka Fabiena, Laure, zebrała wszystkie noworodki z Vellene, n apełniła ich krwią fon­ tannę n a rynku, po czym się w niej wykąpała. Mój żołądek wywinął powolnego, mdlącego fikołka. - Laure Voss - powtórzył półgłosem Aaron. - Upiór w Czerwieni. - Wynaturzenie wcielone. - Szaroręki splunął. - Wiecznotrwałego Króla n ależy się jednak lękać nie ze względu na jego brutalność ani z powodu legendy, wedle której nie może zginąć z ręki wojownika zrodzonego z kobiety. Prawdziwym powodem do obaw powinna być jego ambicja. Zanim nastał bezdzień, spło­ dzenie nieszczęśnika uchodziło w społeczeństwie Krewnych za powód do wstydu. To Voss pierwszy wpadł n a pomysł, żeby wykorzystać rosnącą liczbę nie­ szczęśników i stworzyć z nich armię. To on wymyślił sposób na to, by wampiry podbiły cesarstwo. - Odstawił miskę i zapatrzył się w czarne niebo. - Ale nie to jest w tym wszystkim najmroczniejsze, chłopcy. Krewni są z natury mściwi. Zawistni. Bronią swojego terytorium, ale prowadzą samotniczy tryb życia. Tymcza­ sem Vossowie tworzą familie . Wiemy przecież, że Fabien ma siedmioro szlachetnokrwistych potomków. I mimo że stwory tak bezduszne jak oni są niezdolne do prawdziwej miłości, to trzeba przyznać, że dzieci Vossa nien awidzą siebie nawzajem nieco mniej niż innych. Ich przeklęty ojciec nazywa ich Książętami Wieczności. Opat Khalid twierdzi, że to najbardziej mordercze potwory, jakie stąpają po tym bożym świecie. Jakkolwiek jednak je nazwać, kto zaatakuje jed­ nego, zaatakuje całą siódemkę. A przy okazji także ich przeklętego ojca. - Znów spojrzał na nas. Głos miał zimny jak kamień. - Dlatego będziemy musieli zabić ich wszystkich. I li MYŚLIWI I ZWI E RZYNA Przycupnięte na czarnym kamiennym zboczu góry Skyefall tonęło w szarej mgle - zamożne jak kapłan po puszczeniu w ruch tacy w świątyni i dziwaczne jak pomysł, że stwórca nieba i ziemi w ogóle potrzebuje pieniędzy. Chłopakowi wychowanemu na takim zadupiu jak Lorson wydawało się wspaniałą metropolią. Kiedy w ten chłodny zimowy dzień wjeżdżałem w jego cień, nie miałem pojęcia, jakie potworności nas tam spotkają. Skyefall zbiło majątek na srebrze. Upłynęło zaledwie jedenaście miesięcy, odkąd Wiecznotrwały Król urządził rzeź Vellene; w tym okresie mało kto zdawał sobie sprawę, jak wielkie znaczenie będzie miał ten szlachetny metal już w niedalekiej przyszłości. Oczywiście pojawiły się pierwsze plotki, płynęły z ust zapija­ czonych proroków i wykrzykujących bzdury obłąkanych włóczęgów, ale elita Skyefall nie chciała słuchać o maszerujących na zachód armiach Umarłych i o zim­ nokrwistych swobodnie wędrujących wiejskimi drogami. Byli bogaci, Bóg im w oczywisty sposób błogosławił ... To im w zupełności wystarczało. Ulice miasteczka były brukowane, katedra marmurowo-pozłacana, architektura zaś barokowo-gotycka, z mnóstwem niebosiężnych iglic i schodów prowadzą­ cych nie wiadomo dokąd. Kiedy jednak ciężkim krokiem przekroczyliśmy bramy, poczułem, że nad Skyefall zalega jakiś cień. Zbudowano je na granitowej skale, szare domy n apierały ze wszystkich stron na wąskie, kręte uliczki, n a których zalegały ciężkie zwały mgły. Miejskie mury były ozdobione płaskorzeźbami kwiatów, które nie kwitły już od czasu, gdy słońce przygasło. Na rynku stała obdziobana przez wrony szubienica z klatką, w której tkwił gnijący szkielet: cza­ rownica, jak zapewniła n as stosowna tabliczka. U wylotu zaułków kręcili się przechodnie o kolanach pokrytych strupami. Posępni, pijani górnicy o brudnych twarzach zataczali się na ulicach. Powietrze było nieruchome. Zimne. Wilgotne. I stanowczo zbyt ciche. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale z tym miejscem było coś bardzo nie w porządku. Sędzia nie zawiódł mnie ani przez chwilę: zawsze stąpał pewnie i dumnie unosił głowę, prychając parą z nozdrzy. Kiedy jednak posuwaliśmy się w górę zbo­ cza, uliczki stawały się stopniowo coraz węższe, schody coraz bardziej strome i w końcu byliśmy zmuszeni zostawić wierzchowce w miejskiej stajni i brnąć dalej przez mgłę pieszo, cały czas pod górę, w stronę górującej nad miastem lepszej dzielnicy. Szaroręki szedł pierwszy, de Coste tuż za nim, ja zamykałem pochód; moje srebrne obcasy dźwięczały głośno na kamieniu. Miejscowi patrzyli, jak przecho­ dzimy pod ich drzwiami i okn ami - niektórzy z nabożną czcią, inni z lękiem, a mimo to... - Oni wszyscy się na nas gapią, mistrzu - zauważyłem półgłosem. - To nasze przekleństwo - odparł Szaroręki. - Z czasem będzie coraz gorzej. Ludzi pociąga drzemiący w n as mrok, tak jak pociągają ich zimnokrwiści, którzy nas stworzyli. - Zerknął na mnie z ukosa. - Nie mów, że tego nie zauważyłeś. Choćby w dzieciństwie. Pomyślałem wtedy o dziewczynach z naszej wioski: stale wodziły za mną wzrokiem, chętnie pozwalały się całować... Ale czy dawały się całować mnie, czy temu, co we mnie tkwiło? - Oui - przytaknąłem niechętnie. - Być może. - Im stajemy się starsi, tym bardziej zagłębiamy się w naszą klątwę i jej dary. - Szaroręki skinął głową na mieszkańców. - Ludzie zawsze wyczują drapieżnika czającego się pod twoją skórą, de León. Niektórzy cię za to znien awidzą, inni będą podziwiali. .. Nikt nie pozostanie wobec ciebie obojętny, bo wilk nie zdoła długo ukrywać się wśród owiec. Ale Bóg Wszechmogący wie, kim naprawdę jesteś. I nasza służba Świętemu Kościołowi zostanie n am wyn agrodzona w królestwie niebieskim. To mi dodało otuchy. Pomagała mi świadomość, że - choć byłem przeklęty i nie do końca rozumiałem, kim jestem i kim się staję - wszystko to jest zgodne z wolą Wszechmogącego i poprzez niego osiągnę zbawienie. - Veris - odpowiedzieliśmy z Aaronem unisono, robiąc zn ak koła. Po długim brukowanym moście weszliśmy w aleję pięknych posiadłości. Latarnie n a słupach z kutego żelaza rozjaśniały mgłę. Mijane domy przywodziły n a myśl twarze obcych ludzi, z oknami jak ślepe oczy. - Kiedy dotrzemy na miejsce, nie odzywajcie się - uprzedził n as Szaroręki. - Jeżeli działa tu jakiś zimnokrwisty, niektórzy mieszkańcy mogą być niewolnymi, śmiertelnymi sługami naszego wroga. Nie wierzyłem własnym uszom. - Ludzie z własnej woli służą tym diabłom? - To krowy - burknął Aaron. - Krowy, które modlą się o n adejście nocy, kiedy same staną się rzeźnikami. - Ale dlaczego poddają się takiemu diabelstwu? - zastanawiałem się na głos. - Zimnokrwiści nie wybierają, kogo przemienią, nie mogą oferować nieśmiertelności jako nagrody. - Zdziwiłbyś się, de León, jak wiele niektórzy są gotowi zaryzykować w zamian za choćby cień szansy na nieśmiertelność - odparł Szaroręki, marszcząc brwi. - Walutą zimnokrwistych jest pokusa. Ich moc wypływa z ciemności, ze strachu, ale nade wszystko z pożądania. Krew ancien może spowolnić proces sta­ rzenia się i uleczyć rany, które w innym wypadku byłyby śmiertelne, ale, co ważniejsze, sam akt jej picia jest uzależniający. Kto napije się krwi jednego wam­ pira w trzy różne noce, popadnie w niewolę w każdym zn aczeniu tego słowa. Stanie się niewolnikiem niezdolnym oprzeć się jego rozkazom. - Poklepał się po kieszeni, w której trzymał fajkę. - Dlatego my palimy destylat krwi, zamiast ją pić. Zatrzymaliśmy się przed murem ogromnej posiadłości. Łucznik kołował n ad nami pod ponurym niebem, nie spuszczając mistrza z oka. Frere obciągnął wysoki kołnierz i wziął głęboki wdech. - To miasto cuchnie grzechem - orzekł. Obserwowałem go kątem oka. Bywał srogi i okrutny, ale przez te siedem miesięcy nauczyłem się darzyć go podziwem. Co wieczór podczas modlitwy chłostał się po plecach do krwi. Codziennie rano przez godzinę czytał n am z Testamentów. Jego pobożność była dla nas drogowskazem, jego wiara - światłem pocie­ chy. I choć byłem słabokrwistym, nie osądzał mnie z tego powodu. Nigdy nie miałem lepszego ojca. Chciałem, żeby był ze mnie dumny. De Coste zadzwonił zawieszonym przy bramie żelaznym dzwonkiem. Jego akurat podziwiałem znacznie mniej. Owszem, musiałem mu oddać, że ciężko pra­ cuje. I nawet jeśli mówił, że San Michon niczego nie zmienia, to wciąż zdawał się wierzyć w sens n aszych działań. Wszystko to nie przeszkadzało mu traktować mnie jak zwykłe gówno. Przez siedem miesięcy ani razu nie zwrócił się do mnie po imieniu. Mógł sobie harować jak wół, ja i tak serdecznie go nienawidziłem. Na pierwszy rzut oka dom, przed którym staliśmy, prezentował się chyba najpyszniej w całym Skyefall. Kiedyś pewnie tonął w zieleni, dziś jednak u stóp uschniętych owocowych drzewek plenił się tylko grzyb. W samym środku majątku majaczyła wspaniała rezydencja: rzeźbione kolumny, zamknięte okiennice. Wszędzie zalegała gęsta mgła. Wyłonił się z niej niski mężczyzn a w eleganckim okryciu i upudrowanej peruce z lampą w dłoni. Zatrzymał się po drugiej stronie bramy, mierząc nas wzrokiem. - Czy to dom Alane'a de Blancheta, burmistrza Skyefall? - zapytał Szaroręki. - Jestem jego pokornym sługą. A pan, monsieur? Szaroręki wyjął zwinięty pergamin. Służący wytrzeszczył oczy na widok wielkiej grudy czerwonego wosku, w którym odciśnięto wizerunek jednorożca i pięciu skrzyżowanych mieczy: pieczęć Alexandre'a III, Dobroczyńcy Zakonu San Michon, Cesarza Dominium i Wybrańca Bożego. - Jestem frere Szaroręki. Chcę rozmawiać z twoim panem. Pięć minut później staliśmy w eleganckim salonie, trzymając w dłoniach kieliszki likieru czekoladowego. Na ścianach wisiały dzieła sztuki, ozdobna zbroja płytowa stała n a straży pięknej biblioteczki. De Coste zachowywał absolutny spokój, jakby nic z tego, co zobaczył, mu nie zaimponowało. Ale ja? Nigdy w życiu nie widziałem takiego bogactwa. Za równowartość jednej tutejszej popielniczki ma farni/le mogłaby żyć przez rok. Szaroręki rozsznurował kołnierz i zdjął sfatygowany trójgraniasty kapelusz, a mnie jak zwykle uderzył spokój jego rysów. Wyobraziłem sobie, że gdybym w tej chwili dotknął jego twarzy, poczułbym pod palcami nie ciało, lecz kamień. Obserwowałem go czujnie niczym jastrząb, chłonąłem wszystko, co mówił i robił. Nagle zdałem sobie sprawę, że tak właśnie wygląda polowanie. Nade wszystko zapragnąłem być łowcą. - Nowicjuszu de Coste, kiedy pojawi się pan domu, chcę, żebyś był gotowy użyć darów swojej krwi - mruknął półgębkiem Szaroręki. - Gdyby atmosfera zrobiła się zbyt gorąca, masz ją uspokoić. Jeżeli zrobi się smutno, rozweselisz n as. - Na Krew, mistrzu. - Nowicjuszu de León ... - Szaroręki spojrzał n a mnie, a ja z przygnębieniem zdałem sobie sprawę, że jako słabokrwisty nie mam w tej sytuacji wiele do zaoferowania. - Ty niczego nie dotykaj. Drzwi się otworzyły i do salonu bez zbędnej pompy wszedł tęgi mężczyzna - po czterdziestce, dobrze odżywiony, niebiedny, z ozdobną zieloną szarfą burmi­ strza na piersi. Wbrew wymogom bieżącej mody nie nosił peruki: włosy zaczesał byle jak w tył i związał w cienki siwiejący kucyk. Miał oczy człowieka, który zapomniał, jak smakuje sen, i ramiona przygięte niewidzialnym brzemieniem. Za nim wszedł drugi mężczyzn a, nieco młodszy, w czarnych szatach i sztywnym czerwonym kołnierzyku symbolizującym poderżnięte gardło Odkupiciela. Gęste czarne włosy strzygł na pazia, na szyi nosił symbol koła. Przypuszczałem, że to proboszcz parafii Skyefall. Nasz mistrz zdjął rękawiczki i wyciągnął rękę do powitania. - Panie de Blanchet, jestem frere Szaroręki ze Srebrnego Zakonu San Michon. Burmistrz uścisnął jego rękę, a wtedy Szaroręki n akrył jego dłoń swoją, wytatuowaną. Dotyka go srebrem, zdałem sobie sprawę. Szuka w nim śladów splugawienia. - Cała przyjemność po mojej stronie, frere - odparł burmistrz głosem wątłym jak arkusz bibułki. - To moi uczniowie. - Szaroręki skinął głową. - De Coste, de León. Przybyliśmy n a polecenie cesarza, żeby zbadać plotki o chorobie dręczącej poczciwych mieszkańców Skyefall. - Dzięki niech będą Matce- Dziewicy - szepnął kapłan. - A więc to prawda? Miasto zostało dotknięte jakimś nieszczęściem? - To miasto jest przeklęte, frere. Ta klątwa zerwała już najpiękniejsze kwiaty z naszego ogrodu, a teraz zagraża wszystkiemu, co nam pozostało na tym świecie. Kapłan położył burmistrzowi dłoń n a ramieniu, by w ten sposób dodać mu otuchy. - Żon a pan a de Blancheta, Claudette, zaniemogła. A jego syn ... De Blanchet załamał się, wyglądał, jakby twarz pękała mu w szwach. - Mój ukochany Claude... - Więcej siły, panie de Blanchet - powiedział kapłan. - Czyż nie okazałem już siły godnej tytanów, Lafitte? - warknął burmistrz, odpychając jego dłoń. - Siły, jaką musi w sobie znaleźć ojciec, by pochować jedynego syna? Osunął się na obitą aksamitem kan apę i zwiesił głowę. Szaroręki przeniósł wzrok na kapłana, spojrzenie zielonych oczu spoczęło na srebrnym kole zawieszonym na jego piersi. - Nazywasz się Lafitte? - Qui, frere . Z łaski Boga i Najwyższego Pontyfika Beneta jestem proboszczem Skyefall. - Od jak dawn a choroba pustoszy twoją parafię, ojcze? - Młody Claude odszedł tuż przed świętem San Guillaume'a, prawie dwa miesiące temu. - Lafitte uczynił zn ak koła. - Takie kochane dziecko ... Miał ledwie dziesięć lat. - On umarł pierwszy? - Ale nie ostatni. Od tamtej pory zmarł co najmniej tuzin najszlachetniejszych obywateli miasteczka, a do moich uszu dochodzą też plotki z uboższej dzielnicy. Wyniszczająca choroba zbiera śmiertelne żniwo nad rzeką. - Młody kapłan zacisnął usta w wąską kreskę. - Słyszę zresztą znacznie więcej. O ludziach, którzy znikają nocą. O czarach i cieniach. Obawiam się, że to miasto n aprawdę jest przeklęte, frere. - A teraz zaniemogła madame de Blanchet, tak? - Jakby niebiosa nie dość wystawiły mnie n a próbę - wyszeptał burmistrz. - Proszę nas do niej zaprowadzić - zażyczył sobie Szaroręki. De Blanchet i pere Lafitte poprowadzili nas na górę kręconymi schodami w samym sercu rezydencji. Próbowałem skoncentrować się na n aszym mistrzu, ale przepych wnętrza był uderzający. W okresie bezpośrednio po nastaniu bezdnia klęska głodu rozdarła Nordlund na strzępy. Całe osady uległy zagładzie, a mia­ sta zalała fala chłopów, właścicieli winnic i podobnych im nieszczęśników, których źródła utrzymania powiędły, zmarniały i zgniły, gdy zabrakło słońca. Dopiero inicjatywa cesarzowej Isabelli, która kazała mężowi otworzyć cesarskie spichlerze, ocaliła tych ludzi i pozwoliła im przetrwać lata, nim nauczyliśmy się żyć w nowej normalności. A przez cały ten czas ten człowiek żył jak król w otoczeniu pięknych dzieł sztuki, lśniących mahoniowych mebli i półek pełnych pięknych, nieprzeczytanych książek. Tylko że całe to bogactwo nie pomogło mu uratować syna. Stanęliśmy przed dwuskrzydłowymi drzwiami. De Blanchet się zawahał. - Moja żona nie jest... stosownie odzian a do przyjmowania gości. - Jesteśmy sługami bożymi, panie de Blanchet - przypomniał Aaron. - Bez obaw. Rozpozn ałem charakterystyczną melodię jego głosu, w jasnoniebieskich oczach dostrzegłem drapieżny błysk: dar Krwi Ilon. Wśród Krewnych Ilonowie byli znani jako „Szepty". Ich talent do wpływania na cudze emocje nie miał sobie równych. Aaron odziedziczył go po swoim ojcu-wampirze, więc kiedy teraz prze­ mówił, de Blanchet z nagle zobojętniałą twarzą mruknął tylko coś potulnie, otworzył drzwi i pierwszy wszedł do pokoju. Szaroręki podążył za nim, skinąwszy Aaronowi głową. Ja byłem trzeci. Huczący w kominku ogień rzucał rdzawą poświatę. Przeszklone drzwi wychodziły na kamienny balkon, ale zasłony były niemal szczelnie zasunięte. Marmu­ rowe obramowanie kominka. Złote wykończenie. Pachniało potem, chorobą, suszonymi ziołami. We wspaniałym łożu z kolumienkami i baldachimem n a istnej górze poduszek spoczywała kobieta, która wyglądała na umierającą. Skóra jak woskowany papier, szczupła pierś unosząca się i opadająca w rytmie prędkim jak u zranionego ptaka. Mimo że w buduarze było nieprzyjemnie gorąco, nocną koszulę miała zasznurowaną pod samą szyję i spała pod stertą koców. Drżała przez sen. Szaroręki podszedł do niej i przycisnął siedmiogwiazdę we wnętrzu dłoni do jej ziemistego czoła. Jęknęła głośno, chociaż nie otworzyła oczu. - Od jak dawn a jest w takim stanie? - Siedem nocy - odparł de Blanchet. - Próbowałem wszelkich możliwych lekarstw, wszystkich tynktur, a mimo to jej stan pogarsza się z każdym dniem. Tak samo było z n aszym Claude'em. Boję się, że moja żona wkrótce podąży za synem do grobu. - Spojrzał w niebo, wygrażając mu drżącymi pięściami. - Czym zgrzeszyłem, że tak mnie doświadczasz?! Szaroręki zapalił bukiecik suszonych srebrodzwonków i położył go na półce nad kominkiem. Z bandoliera dobył kilka garści metalicznego proszku, który następnie rozsypał wokół łóżka i zaczął bacznie śledzić tworzące się w nim wzory. - Co to takiego, frere? - zainteresował się Lafitte. - Opiłki metalu. Żelazo kute na zimno nie ima się śladów pozostawionych przez faerie. Proszę mi powiedzieć, panie de Blanchet, czy zauważył pan, żeby płonące w domu ognie około północy przybierały błękitnawy odcień? A może mleko kwaśnieje z rana? Koguty pieją o zachodzie słońca? - Ehm... Nie, frere . - Czy wokół rezydencji nie pojawiła się n admierna liczba pospolitych zwierząt? Mam n a myśli czarne koty, szczury i tym podobne. - Nic z tych rzeczy. Szaroręki odął wargi. Wiedziałem, że eliminuje kolejne możliwości: czarnoksięstwo, faerie, sługi Upadłych. - Proszę o wybaczenie, monsieur, ale będę musiał zbadać pańską żonę. Może to być dla pana przykry widok i zrozumiem, jeśli będzie pan wolał zaczekać na zewnątrz. Burmistrz wyprostował się i wyprężył pierś. - Nie mam takiego zamiaru. - Jak pan sobie życzy. Ostrzegam jednak: proszę mi nie przeszkadzać w badaniu. Aaron przysunął się do burmistrza i zaczął mu szeptać słówka pocieszenia. Znów zobaczyłem w jego oczach ten drapieżny błysk i determinacja de Blancheta zaczęła się rozpływać. Nie pierwszy raz złapałem się na tym, że zazdroszczę innym bladokrwistym odziedziczonej po ojcach mocy. Władza n ad zwierzętami. Wpływanie na umysły ludzi. A ja mogłem co najwyżej stać i się gapić. Szaroręki odwrócił się do madame de Blanchet i rozchylił kołnierz jej koszuli. Burmistrz wyraźnie się spiął, pere Lafitte zmarszczył brwi, ale żaden z nich nie protestował, gdy Szaroręki obmacywał szyję kobiety. Niczego tam nie znalazł. W n astępnej kolejności obejrzał jej nadgarstki, mamrocząc pod nosem. Stałem przy drzwiach balkonowych. Ogromnie chciałem śledzić poczynania mistrza, ale gapienie się n a śpiącą kobietę w nocnym stroju wydawało mi niestosowne. Wbiłem więc wzrok w podłogę... i właśnie tam, pomiędzy swoimi butami, dostrzegłem malutką ciemną plamę na deskach. - Mistrzu Szaroręki? Odwrócił się i spojrzał we wskazane przeze mnie miejsce. - Krew. Pokiwał głową, n ałożył rękawiczki, po czym bez ceregieli chwycił nocną koszulę pani domu i rozdarł ją na dwoje. Ojciec Lafitte próbował protestować, burmistrz zrobił krok w przód. - Proszę mi wyja ... - Przybyłem tu na osobisty rozkaz cesarza Alexandre'a - warknął Szaroręki. - Jeżeli nie mylę się co do n atury przypadłości pańskiej żony, to prawdopodobnie będę mógł ją ocalić od śmierci, chociaż ucierpi na tym jej skromność. Proszę wybierać, monsieur: co jest dla pana ważniejsze? De Coste poklepał de Blancheta po ręce. - Wszystko jest w najlepszym porządku, monsieur - zapewnił go. Kipiący gniewem burmistrz spuścił z tonu. Aaron musiał być n aprawdę utalentowany, skoro de Blanchet jeszcze się nie zbuntował: gdyby ktoś n a moich oczach rozebrał moją żonę do naga, rozłupałbym mu czaszkę. - Nowicjuszu de León, światło. Podszedłem z lampą i poświeciłem na madame de Blanchet. Mistrz rozchylił poły zniszczonej koszuli i zaczął dokładnie oglądać n agie, ziemiste ciało. Ledwie jednak dotknął jej piersi, w burmistrzu coś pękło. - To oburzające! Aaron złapał go za ramię. - Proszę się uspokoić, monsieur. - Frere, proszę - wtrącił pere Lafitte. - Nalegam wręcz... Kazałem mu nie ruszać się z miejsca. Burmistrz zaczął nawoływać służących i w buduarze zapanował chaos, nad który po chwili wzniósł się tubalny ryk Sza­ rorękiego: - S POKÓJ! - Mistrz spojrzał na de Blancheta. - Proszę spojrzeć, monsieur - dodał ze wstrętem. De Coste puścił burmistrza, który sapnął z oburzenia, obciągnął marynarkę i powoli podszedł do łoża żony. Poświeciłem. Szaroręki pokazał mu, gdzie ma patrzeć. Na ciemnym tle prawego sutka madame de Blanchet widniały dwa małe strupki. - Między nogami jest ich więcej - mówił dalej Szaroręki. - Trudno je dostrzec. Są świeże. - Zmiany chorobowe? - spytał szeptem kapłan. - Ślady ukąszeń. - Ale co, n a Boga ... - Burmistrz zaniemówił. - Czy w okresie, kiedy pański syn zachorował, mieliście w Skyefall jakichś gości? De Blanchet nie odrywał wzroku od ranek na ciele żony, jego twarz stężała ze zgrozy. Szaroręki pstryknął mu palcami przed nosem. - Monsieur? Jacyś goście? - To... osada górnicza, frere. Stale mamy tutaj gości. - Czy był ktoś wyjątkowo dziwny, z kim młody Claude mógł mieć kontakt? Jacyś włóczędzy? Wędrowni artyści? Ludzie, którzy przybywają nie wiadomo skąd i znikają bez śladu? - Nie, n a pewno nie. Nie pozwoliłbym synowi zadawać się z kimś takim. Wydaje mi się, że ... spędzał czas z małym Luncóitem, kiedy jego matka załatwiała swoje sprawy na obrzeżach miasteczka. Był odrobinę starszy od Claude'a, ale to porządny chłopak, z dobrego domu. - Mały Luncóit - powtórzył Szaroręki. - Tak, Adrien. - Burmistrz pokiwał głową. - Jego matka przybyła do Skyefall, żeby wytyczyć należącą do niej działkę w Bożych Posłańcach. Pochodzi z Elidaenu, ze starego górniczego rodu. Większość czasu spędzała n a pomiarach poza miastem, więc Adrien i Claude bawili się razem. Marianne, tak miała na imię. Fascynująca kobieta. Młody kapłan z pochmurną miną skrzyżował ręce na piersi. - Ojca nie zafascynowała? - zapytał Szaroręki. - To... niesprawiedliwe z mojej strony. Przyznaję, że nigdy jej nie spotkałem. - Ani razu? Nawet na nabożeństwie? - Cały czas pracowała, nawet w priedi - odparł z wyraźnym niezadowoleniem Lafitte. - Znajdowała jakoś czas na wieczorne przyjęcia i tym podobne, ale na msze nie przychodziła. Szaroręki spojrzał de Blanchetowi w oczy. - Gdzie pochował pan syn a, monsieur? IV DOM ZMARŁYCH - De Coste, de León, we trójkę sprawdzimy tombe de farni/le - ozn ajmił Szaroręki. - Jeśli chłopak przeszedł Przemianę, to jest dopiero nieopierzeńcem. Jed­ nak teraz może już nie być sam i nawet młody jest śmiertelnie niebezpieczny. Zachowajcie przytomność umysłu i pamiętajcie o Pięciu Zasadach. Wróciliśmy do stajni, żeby zabrać nasze konie. Serce mi biło, jakbym dopiero co brał udział w potyczce. Grobowiec rodziny Blanchet stał w samym sercu nekropolii Skyefall, a ponieważ brakowało jeszcze paru godzin do zachodu słońca, Szaroręki postanowił go zbadać. Nie mieliśmy tak naprawdę pojęcia, czy to mały Claude żeruje na matce i czy odpowiada za inne śmierci w miasteczku. Jednakże usunięcie go z listy podejrzanych stanowiło kolejny rozsądny krok. Szaroręki wyjął z sakwy korbacz z długim srebrnym łańcuchem. - Gdybyście musieli ingerować, zostawcie miecze w pochwach; jeśli przeszedł Przemianę, chcę go złapać, a nie zabić. - W jakim celu, mistrzu? - zapytał de Coste. - Może to nic takiego ... - Szaroręki zerknął na ciemne słońce, które teraz opadało w stronę gór. - Ale imię Luncóit znaczy po staroelidaeńsku „dziecko kruka". - A Krew Vossów ma w herbie białego kruka - mruknąłem. - Jak powiedziałem, może to nic nie znaczy, ale może ta Marianne ma mroczne poczucie humoru. Szaroręki wyjął fiolkę z bandoliera, po czym natarł chymijną mieszanką dłonie i ręce oraz skórzane spodnie na sobie. Podał fiolkę de Coste'owi, a ja zauwa­ żyłem, że na szkle widnieje rysunek wyjącego ducha. Upiorne tchnienie, domyśliłem się. Żeby zamaskować nasz zapach żywych istot przed Umarłymi. Sam zająłem się swoim sprzętem - czarnym ignisem i fiolkami z wodą święconą. Sprawdziłem, czy pistolet mam naładowany, wziąłem chymikalia od de Coste'a. Aaron przewiesił sobie srebrny łańcuch przez pierś razem z bandolierem. Robił wrażenie, jakby stał się nieco wyższy, gdy stanął w czarnych skórach z błyszczącą siedmiogwiazdą na piersi. Gdybym nie wiedział lepiej, uznałbym, że ten rozpuszczony mały dupek prawie wygląda jak zabójca wampirów. - Ruszajmy. - Szaroręki dosiadł konia. - Zachód słońca nie czeka na srebroświętych. Skyefall było miasteczkiem składającym się z licznych warstw i poziomów; bogatsi mieszkali wyżej na stoku, biedniejsi niżej. Nekropolia znajdowała się na najniższym poziomie, blisko strzelistej katedry. Przegalopowaliśmy przez szarą mgłę, mijając skrzywionych mieszkańców i parę toczących się wozów. Kiedy pokonaliśmy jeden ze starych kamiennych mostów, wyobraziłem sobie rzeki płynące na północy, nadciągającą zimę, wojska Wiecznotrwałego Króla. Zastana­ wiałem się, jaką rolę ma do odegrania San Michon w powstrzymaniu go i czy sam będę miał w tym udział. Katedra - marmurowa iglica o okrągłej podstawie - stała przy krawędzi niskiego urwiska. Drzwi miała odlane z brązu, zdobione upiornymi płaskorzeźbami przedstawiającymi anioły walczące z Upadłymi. Rozbrzmiały wielkie dzwony na dzwonnicy, Łucznik odkrzyknął im w odpowiedzi, gdy ruszyliśmy krętą drogą do podnóża klifu i w końcu dotarliśmy do wejścia prowadzącego do domu zmarłych ze Skyefall. Zgodnie ze zwyczajem dwa łukowate przejścia prowadziły do nekropolii: jedno skierowane na zachód, dla umarłych, drugie, zwykle zwrócone na wschód, dla żywych. W kamieniu wykuto ogromne płaskorzeźby: ludzkie szkielety z anielskimi skrzydłami i Matkę- Dziewicę z maleńkim Odkupicielem. Nad wejściem wykuto słowa z Księgi Lamentacji: J ESTEM DRZWIAMI, KTÓRE WSZYSCY OTWORZĄ. OBIETNICĄ, KTÓREJ N I KT N I E ZŁAMI E . Starałem się zapanować nad nerwami, kiedy zsiedliśmy z koni. Szaroręki zamknął oczy i wyciągnął jedną rękę w stronę nekropolii. Zastanawiałem się, co planuje, ale po paru minutach pojawiła się odpowiedź na moje pytanie w postaci kilku parchatych szczurów. Wyłoniły się z mrocznych schodów prowadzących do katakumb, węsząc i mrużąc ślepia w gasnącym świetle dnia. - Jasnego świtu, mali panowie. Mój mistrz przyklęknął na zimnym kamieniu i podsunął gryzoniom parę kąsków wyjętych z kieszeni. Znowu mu pozazdrościłem, patrząc, jak porozumiewa się z tymi zwierzętami. Krew Chastain to przekleństwo, ale mimo wszystko to musiało być cudowne, móc rozmawiać ze stworzeniami powietrza i ziemi. Pokle­ pałem Sędziego, objąłem go przelotnie, zastanawiając się, jak by to było wiedzieć, co chodzi mu po głowie. Jak by to było wiedzieć coś o własnym pochodze­ niu. - Jakie wieści, mali panowie? - zapytał Szaroręki. - Jakieś kłopoty? Najśmielszy szczur, gruby zwierzak bez ucha, zapiszczał gniewnie. Szaroręki pokiwał współczująco głową, jak stary przyjaciel gawędzący przy kuflu grzanego wina. - Smutna opowieść. Natychmiast się tym zajmiemy. Wstał, a szczury rozpierzchły się z powrotem w mroku. - Mówią o „złostworach" w katakumbach. O „mrokorzeczach". - Szaroręki pokręcił głową. - Nawet najniższe stworzenia Boże rozpoznają zło tkwiące w Umarłych. Wygląda jednak na to, że jest więcej niż jeden. - Ilu? - zapytałem. - To szczury, chłopcze, a nie księgowi. One znają tylko „jeden" i „więcej niż jeden". Szaroręki skinął głową, teraz już przekonany: to zimnokrwiści byli źródłem choroby, która spadła n a miasteczko. Przeszedł mnie ciepły dreszczyk, kiedy mistrz wyciągnął fiolkę z bandoliera i wsypał miarkę sanctusu do fajki. W San Michon i w drodze przyjmowaliśmy sakrament o zmierzchu, była to rutynowa część naszych codziennych modlitw. Dostawaliśmy jednak tylko odrobinkę, żeby zaspokoić pragnienie. Szaroręki odmierzył teraz solidną działkę. Ewidentnie spodziewał się kłopotów. Skrzesał iskrę, podał fajkę de Coste'owi. Patrzyłem, jak paniczyk zaciąga się i napina wszystkie mięśnie. Gdy wydychał szkarłatną chmurkę, zauważyłem, że jego zęby stały się długie i ostre, a oczy n abiegły krwią. Potem przyszła moja kolej i dawka przywaliła mi jak cios młotem bojowym w pierś, podpalając moją krew. Szaroręki ostatni przyjął bezbożny sakrament, dopalił fajkę, zaciągając się głęboko, aż zadygotał na całym ciele. Kiedy otworzył oczy, miały kolor mor­ derstwa. Wyjął dwie butelki piekielnej skry z sakw i oblał nimi schody prowadzące do nekropolii. Kiedy już skończył, jedne i drugie schody przesiąkły oleistym czerwo­ nym płynem i cuchnęły siarką tak mocno, że łzawiły mi oczy. - De Coste, ty strzeżesz drzwi zmierzchu. De León, świtu. Jeśli usłyszycie mój róg, to znaczy, że Krewni mi się wymknęli. Podpalcie piekielną skrę, żeby odciąć im drogę ucieczki. - Klnę się n a Krew - odpowiedzieliśmy obaj. - Bóg kroczy z nami dzisiaj, chłopcy. Utrzymajcie swoje pozycje i nie lękajcie się ciemności. Zdjął szynel i koszulę, odsłaniając wytatuowany tors i ręce. Składał się z samych mięśni, był żylasty i twardy jak żelazo, z egidą wyrysowaną przepięknymi liniami srebra. Założył bandolier i korbacz, uchylił trójgraniastego kapelusza i wszedł w mrok. Jean-Franc;;ois postukał piórem w stronicę, przerywając opowieść Gabriela. - Serio? - Srebroświęty spiorunował go wzrokiem. - W takiej chwili mi przerywasz? - Dla krótkiego wyjaśnienia. Za to ważnego. - Historyk uniósł smukłą brew. - Naprawdę twierdzisz, że wojownicy Ordo Argent rozbierali się i szli do walki półnadzy? Gabriel skinął głową. - Odziani w srebro, jak to nazywaliśmy. Skromność n a nic się zda trupowi. Zbroja jest jeszcze mniej przydatna, kiedy przeciwnik może zmiażdżyć stal w pięści. - A co z niewolnymi? Oni z pewnością posługują się ostrzami i inną przyziemną bronią? - Nie martwiliśmy się przydupasami, zimnokrwisty. Martwiliśmy się ich panami. Ludzie, którzy giną w walce? Większość umiera, kiedy walka się kończy. To nie cios mieczem albo trafienie strzałą cię zabija, tylko późniejszy krwotok. Byliśmy bladokrwistymi. Nasze ciała się goiły. Zatem wściekły, dobrze wytreno­ wany niewolny z porządnym, ostrym mieczem stanowił zagrożenie, ale jednak niewielkie w porówn aniu z ryzykiem, że jakiś bezbożny łajdak pokaże ci, kurwa, twoje własne serce, wyrwawszy ci je najpierw z piersi gołymi rękami. Oczywiście egida nie czyniła nas odpornymi na wszystko, ale była kanałem, poprzez który można było poczuć podczas walki bożą moc. Jej światło pali w oczy bezbożnych. Jej dotknięcie parzy im skórę. Jest jak zbroja z oślepiającej wiary, dzięki której trudniej skupić na nas wzrok, nieprzyjemnie w nas ude­ rzyć. Dawała pewną przewagę, a w walce z faerie, tancerzami zmierzchu i zimnokrwistymi potrzebowaliśmy wszystkiego, co dawało n am jakąkolwiek prze­ wagę. - Gabriel odchylił się w fotelu. - A teraz mogę wrócić do swojej opowieści? Czy też może ty, kurwa, masz ochotę ją opowiedzieć? Jean-Franc;;ois machnął piórem. - Jak sobie życzysz. - Jasne. Zatem Szaroręki zszedł do nekropolii. De Coste i ja spojrzeliśmy po sobie czerwonymi oczami, ale nie mieliśmy za wiele do powiedzenia. Aaron został przy drzwiach zmierzchu, a ja powlokłem się do drugiego wejścia. I zacząłem czekać. Zmysły bladokrwistych są z natury wyostrzone, ale przy takiej dawce sanctusu świat ożywał w pełni. Słyszałem miasto w górze: turkot wozów na bruku, chór ćwiczący w katedrze i płacz głodnego dziecka. Patrzyłem, jak Łucznik krąży bez końca n a ponurym niebie. Piekielna skra n a schodach cuchnęła, ale pod upiornym tchnieniem nie mogłem wyczuć własnego zapachu. Lwi Pazur ciążył mi w pochwie na biodrze. Raz za razem czytałem inskrypcję nad wejściem do nekropolii. Słowa z Księgi Odkupiciela. ZNAJ TYLKO RADOŚĆ W SWYM S E RCU, BŁOGOSŁAWIO N E DZIECIĘ, ALBOWIEM W TYM DNIU, ŻYCIE J EST TWOJ E. Dziesięć minut minęło w ciszy. Potem dwadzieścia. Zbliżyłem się bardziej do wejścia, przechylając głowę, ale słyszałem tylko cichutkie kapanie gdzieś w środku. - Nie ma go już całe wieki! - zawołałem. De Coste podniósł wzrok; zataczał ciasne kółeczka przy wejściu. - Spokojnie, wieśniaku. Szaroręki to ostrożny łowca. Umarły nie zabije Umarłego. Skinąłem głową, ale niepokój we mnie n arastał. Czułem się bezużyteczny, stojąc tak na warcie. Byłem kłębkiem nerwów i roznosiła mnie niespokojn a ener­ gia, czułem się jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym bujanych foteli, niesławna nordlundzka gorąca krew buzowała mi w żyłach. I wtedy na schodach do katakumb rozległ się słaby dźwięk. - Słyszałeś to? - Co takiego? Stanąłem pod łukiem i zerknąłem na schody, mrużąc oczy. - Krzyk? - To tylko wiatr. Nie spinaj tak pośladów, roztrzęsiony parobku. - Właśnie słyszałem krzyk. A jeśli Szaroręki potrzebuje pomocy? - Szaroręki zasadzał się na ciemność, zanim twój nic niewart ojciec wsunął martwego fiuta w twoją matkę-wieśniaczkę. Stul dziób, słabokrwisty. I utrzymaj swoją pozycję. Zacisnąłem zęby, nadstawiając uszu. Przysiągłbym, że wychwyciłem coś w głębin ach. Zdecydowanie krzyk, słaby, ale ... wyrażający ból? Krew dudniła mi w uszach, hymn krwi szalał w mojej głowie. Jeśli Szaroręki zadarł ze stworami w tych grobowcach, a my tu stoimy i nic nie robimy... I wtedy usłyszałem to na pewno. Krzyk z oddali. Mężczyzna, który cierpiał. - A to słyszałeś? De Coste zmrużył oczy. - Myślę... - Szaroręki ma kłopoty - powiedziałem, odwijając swój korbacz. - Musimy mu pomóc. - Nie, musimy robić dokładnie to, co nam kazał. Utrzymaj swoją pozycję, wieśniaku. Dopóki Szaroręki jest nieobecny, ja jestem tu wyższy rangą. - Do diabła z tym - odparłem, znowu sprawdzając pistolet. - Chcesz czekać tu z kciukiem w tyłku? To zostań z Bogiem. Ja nie będę stał bezczynnie. - De León, czekaj! Szaroręki kazał nam tu zostać! Poczułem nacisk jego woli. Krew Ilon działała na mój umysł. Jedn akże hymn krwi rozbrzmiewał głośniej, sanctus i mój własny ośli upór zdusiły rozkaz Aarona. Z korbaczem w ręku i sercem w gardle wszedłem do domu zmarłych ze Skyefall. Jean-Franc;;ois westchnął. - Niemądrze. - Qui, ale pamiętaj, że dopiero co skończyłem szesnaście lat. W opactwie zapieprzałem od rana do wieczora, jednak popis umiejętności de Coste'a i Szarorękiego popsuły mi humor. Bez względu n a to, jak bardzo udawałem, że to mnie nie gryzie, bycie słabokrwistym oznaczało, że jestem gorszy od swoich braci. Desperacko chciałem dowieść swojej wartości i to mogła być moja szansa. Nie zachowałem się jak skończony dureń - podpaliłem piekielną skrę, zanim odszedłem. Ogień buchnął ze stłumionym rykiem, a ja wzdrygnąłem się, odsu­ wając się od szalejącej pożogi. Słyszałem, jak de Coste znowu krzyczy, ale nie zważałem na to. Wyprostowałem ramiona i ruszyłem do grobowców w poszuki­ waniu mistrza. Długi korytarz ciągnął się w ciemność, ale wzrok bladokrwistego pozwalał mi widzieć równie dobrze jak za dnia. Wzdłuż ścian ciągnęły się kamienne drzwi z wykutymi imionami trupów, które za nimi leżały. Biedacy w ogóle nie mieli grobów, kości zwalono na stos w jednej z zakurzonych nisz. Płyty pod moimi nogami także były grobami; uderzyło mnie, że to upiorne chodzić po ciałach zmarłych. Nie byłem jednak tchórzem, żeby bać się starych kości albo myśli o śmierci. Jedyne, co mnie wtedy przerażało, to myśl, że umrę, zanim dokonam czegoś wartościowego. Dotarłem do skrzyżowania, skąd tunel prowadził dalej w głąb nekropolii. Szczury przebiegły obok moich stóp. Zapach starej śmierci wypełniał powietrze. Nasłuchiwałem, ale niczego nie usłyszałem. Zakląłem pod nosem. Może mi się wydawało, ale kamienne korytarze pod miastem sprawiały wrażenie o wiele starszych niż samo miasteczko. - Mistrzu Szaroręki?! - zawołałem. Nie było odpowiedzi, jeśli nie liczyć szeptu wiatru. Dlatego, z modlitwą do Boga n a ustach, ruszyłem labiryntem krętych korytarzy, mijając stosy bezimien­ nych czaszek. Posągi pięknych aniołów wznosiły się na każdym rogu, strzegąc tych, którzy spali snem wiecznym w grobach za ścianami. I wtedy w ciemności przed sobą usłyszałem krzyk. Dech mi zaparło i rzuciłem się biegiem, moje kroki rozbrzmiewały głośno na płytach nagrobnych. Zaciskałem dłoń n a korbaczu. Widziałem teraz słabe świa­ tło przed sobą, zimną srebrzystą poświatę n a ścian ach. Usłyszałem jeszcze jeden okrzyk bólu i donośny głos, który wreszcie rozpozn ałem jako należący do mojego mistrza. - No, śmiało, przeklęte psy! - Szaroręki! - ryknąłem. Wyskoczyłem zza rogu i zatrzymałem się z poślizgiem na widok, który ukazał się moim zdumionym oczom. Otwierała się przede mną rozległa krypta z tuzi­ nem sarkofagów ustawionych w krąg. Podłogę tworzyły płyty nagrobne. W tle wznosił się posąg Mahn e, Anioła Śmierci z potężnymi sierpami w rękach. Pod nim stał Szaroręki, a jego korbacz śpiewał, tnąc powietrze. Mistrz walczył z dwoma ulotnymi cieniami. Dostałem gęsiej skórki - nie z powodu lodowatego zimna, ale na widok tatuaży na ciele mojego mistrza. Matka- Dziewica i Odkupiciel, zastępy aniołów, sie­ dem wilków - od gardła po nadgarstki i po pas. Święta magya wykuta rękami Srebrnych Sióstr. Zbroja srebroświętego. Egida. I cała się jarzyła. Szaroręki był białą gwiazdą w ciemności, krąg blasku otaczał go w promieniu piętn astu stóp. Poczułem, jak lewa ręka mi się nagrzewa, jakbym znalazł się za blisko płomienia i kiedy zdjąłem rękawiczkę, zobaczyłem, że siedmiogwiazda na mojej dłoni płonie tym samym straszliwym światłem. Dwoje zimnokrwistych kluczyło w ciemności, odzianych w te same ubrania, w których ich pochowano: brunetka w eleganckiej czarnej sukience i wysoki mężczyzna w długim surducie, uzbrojony w piękna laskę z ostrzem. Oboje byli bladymi pięknościami, ich skóra przypominała kość słoniową, oczy mieli czarne jak smoła, ale żołądek mi się burzył na ich widok. Qui, widywałem już wcześniej nieszczęśników, potworności zrodzone ze zgnilizny i przekleństwa zimnokrwi­ stych, ale ci dwoje zostali na zawsze zamknięci w mrocznej perfekcji. Pierwsze szlachetnokrwiste wampiry, jakie ujrzałem w swoim życiu. Mężczyzn a poruszał się z n adprzyrodzoną prędkością, a jego oczy były jak dwie czarne latarnie. Stał przed kobietą, jakby jej bronił, wykorzystując całą swoją mroczną siłę. Na Wielkiego Odkupiciela! - Szaroręki był n aprawdę wspaniały. Myślałem, że wyczułem obecność Boga, kiedy stawiłem czoło Próbie Krwi, ale teraz czułem ją naprawdę, gdy stałem skąpany w świetle niebiańskiego brzegu. - Zostaw n as w spokoju ! - prosiła kobieta. - Nie zbliżaj się do niej! - krzyczał mężczyzna. - Odsuń się albo klnę się na Boga, że cię zabiję! - Na Boga? - warknął Szaroręki. - Bluźnisz, przywołując jego imię na swój czarny język, pijawko. Cisnął srebrobombą, a ja wzdrygnąłem się, gdy wybuchła kulą ognia i białego światła. Zimnokrwiści rozbiegli się, a Szaroręki uderzył korbaczem, który owi­ nął się wokół nóg mężczyzny. Związane srebrem stały się bezużyteczne jak zrobione z ołowiu. Mężczyzna upadł n a kamień. - Eduardzie! - krzyknęła kobieta i wpadła w krąg światła, a wtedy miecz Szarorękiego trafił w jej wyciągniętą rękę. Krzyknęła, łapiąc się za strzaskaną kość, gdy cofnęła rękę i wiedziałem już, że rzeczywiście te wampiry były z Krwi Voss. Byle nieopierzeniec trzymałby tylko dymiący kikut po takim ciosie. - Mistrzu! - krzyknąłem. - De León? Powiedziałem ci, żebyś utrzymał... Trzeci nieopierzeniec wyskoczył z ciemności za Szarorękim - bezdomne dziecko w łachmanach, o przegniłych palcach wygiętych jak szpony. Mistrzowi wyrwał się okrzyk z piersi, gdy dziewczynka rzuciła mu się n a plecy, ale srebro na skórze sparzyło pijawkę jak płomień, więc spadła, rozdziawiając usta z bólu. Szaroręki odwrócił się do nieszczęsnego dziecka, płonąc błogosławionym światłem. Cisnął fiolką święconej wody, szkło roztrzaskało się o skórę dziewczynki. Wrzasnęła, cofając się jeszcze bardziej, kiedy mistrz przebił jej pierś mieczem. - Li sette! - krzyknęła kobieta. Leżący mężczyzna odwinął korbacz Szarorękiego z nóg; ręce mu poczerniały i dymiły. Odwrócił się zdesperowany do kobiety: - Vivienne, uciekaj! - Nie, Eduardzie, my... - UCIEKAJ ! Zimnokrwisty odwrócił się do mnie, jego martwe oczy błyszczały, gdy rzucił się w moją stronę jak kula wystrzelona z pistoletu. Ja uniosłem jednak lewą rękę i w n agrodę usłyszałem syk bólu, kiedy światło mojej siedmiogwiazdy przeszyło jego zimne, martwe oczy. Miesiące treningu zadziałały, wyciągnąłem srebro­ bombę z bandoliera i cisnąłem ją w pierś potwora. Srebrny rozbłysk i czarny wrzask wypełniły powietrze. Szaroręki wyrwał miecz z piersi dzieciaka i czterema potężnymi ciosami odrąbał mu głowę. Jednakże niepilnowana kobieta postanowiła wykorzystać okazję. Nie miała dość umiejętności ani odpowiedniego treningu, ale mimo to uderzyła z potworną siłą i cisnęła mną na jeden z sarkofagów, który roztrzaskał się jak zrobiony ze szkła. Poczułem, że coś we mnie pękło, i zwaliłem się na posadzkę w lawinie strzaskanego kamienia i starych kości. Kiedy już nikt nie zagradzał jej drogi, kobieta śmignęła w korytarz, którym wszedłem; mignęły mi tylko jedwab i ciemne włosy. - Na Siedmioro Męczenników, zatrzymaj ją! Szaroręki wyciągnął pistolet i przyklęknął. Wycelował precyzyjnie, pociągnął za cyngiel i wystrzelił srebrokulę. Trafił uciekającą zimnokrwistą w nogę, ale nie w kość. Zatoczyła się. Łapiąc się za żebra, również strzeliłem, ale niecelnie, a Szaroręki zagrał na rogu. Niestety, nawet gdyby Aaron chciał teraz odciąć wam­ pirzycy drogę ucieczki, to nie mógł - ja już zapaliłem piekielną skrę, żeby osłonić swój odwrót. Modliłem się tylko do Boga, żeby skra n adal płonęła. Mistrz odwrócił się ; upadły mężczyzna odczołgiwał się, kiedy frere go zaatakował. Blade ciało wampira poczerniało od mojej srebrobomby, jego elegancki pogrzebowy strój zmienił się w dymiące szmaty. - Nie - prosił. - Nie, Boże, nie prosiliśmy... Szaroręki uderzył go w gardło. Chociaż jego siła wystarczyłaby, żeby przeciąć stal, skóra wampira nie została rozcięta, choć popękała jak kamień pod ude­ rzeniem młota. Kolejna fiolka wody święconej trafiła go w twarz, zimnokrwisty zawył, gdy Szaroręki ponownie zaatakował i wreszcie rozciął mu szyję. Jakaś cząstka mnie współczuła stworowi, że złączył się z tym samym pragnieniem, które go zamordowało. Widziałem jednak plamy od krwi na jego mankietach, n a przypalonych klapach surduta - nie próżnował nocami, odkąd przeszedł Przemianę. ,, Umarli czują jak zwierzęta, wyglądają jak ludzie, umierają jak diabły". W ostatnim wysiłku wampir rzucił się na mojego mistrza. Na nic nie bacząc. Z nienawiścią. Szaroręki odsunął się w bok, obrócił i wyprowadził ostatni, potworny cios, po którym głowa wampira spadła z szyi, a ciało osunęło się n a ziemię. Mój mistrz popędził za kobietą, a ja wywlokłem się ze zniszczonego sarkofagu. Zakrwawiony, kulejąc, nie mogłem nadążyć za pościgiem, ale wiedziałem, dokąd prowadził. Dotarłem do wyjścia i zobaczyłem, że schody są czarne i dymią, ale ogień już gasł. Przeklinając się w duchu od skończonych idiotów, wywlo­ kłem swój żałosny tyłek na ciemne światło dzienne. Szaroręki klęczał obok de Coste'a. Nowicjusz leżał n a bruku z rozkwaszonymi ustami i złamanym nosem. Gęste blond włosy miał mokre od krwi. Rzucił mi mordercze spojrzenie, kiedy wspiąłem się po schodach. Mistrz Szaroręki wstał, a ja zobaczyłem, że z wściekłości rosną mu kły. - Ty tępy, uparty bezmózgu! - Rzucił się n a mnie, złapał mnie za gardło i cisnął mną o ścianę urwiska. - Kazałem ci utrzymać pozycję ! - M-myślałem, że słyszę... - Myślałeś?! Myślałeś, że zostaniesz, kurwa, bohaterem, oto co sobie myślałeś! Przez twoje nieposłuszeństwo straciliśmy zwierzynę i możliwe, że ktoś niewinny przypłaci to życiem ! Pomyśl sobie o tym! - P-przepraszam, mistrzu. P-proszę... Dławił mnie jeszcze przez chwilę i w końcu mnie puścił, a ja osunąłem się po skale. De Coste wstał, z nosa kapała mu krew. Posłał mi kolejne nienawistne spojrzenie. - Znalazłeś małego de Blancheta, mistrzu? Szaroręki potrzebował chwili, by się uspokoić. Splunął na bruk. - Nie. Jego grób był pusty. Ale bez wątpienia chodzi tymi ulicami. Razem z bezbożną córką, której ten głupiec pozwolił uciec. - Potarł szpiczastą brodę, krzywiąc się. - W jego grobie było trochę żwiru i pachniało prochem. Może zmienia gniazda. De Coste, przed zachodem słońca przeszukamy we dwóch kopal­ nię. - A co ze mną, mistrzu? Szaroręki odwrócił się i spiorunował mnie wzrokiem. - Dopóki nie nauczysz się zachowywać jak myśliwy, będę cię traktował jak durnego ogara. Wrócisz do posiadłości burmistrza i do naszego powrotu będziesz strzegł łoża madame de Blanchet. - Położył zakrwawiony miecz ze srebrostali na moim ramieniu delikatnie jak krople pierwszego wiosennego deszczu. - I jeśli jeszcze kiedykolwiek się zdarzy, że wydam rozkaz, którego nie wypełnisz, to przysięgam n a Boga Wszechmogącego, że skończę z tobą, chłopcze. Prędzej wyślę cię do grobu, niż pozwolę, żeby twoja niecierpliwość i pragnienie chwały ściągnęły śmierć na niewinnych. Zwiesiłem głowę, wstyd zamykał mi usta. - Rozumiem, mistrzu. Szaroręki opuścił miecz i podał mi rękę. - A teraz wstawaj. Masz ciała do spalenia. V PIĘKNY WIDOK - Herbaty, nowicjuszu? Głos pere Lafitte'a wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłem wzrok ze swojego miejsca przy kominku. Widok płonącego trupa małej dziewczynki odcisnął się piętnem w mojej głowie. Smród przywarł do moich ubrań, zgroza była wciąż świeża i wszystko to sprawiło, że znowu myślałem o siostrze. Miałem wrażenie, że śmierć Amelie nastąpiła w poprzednim żywocie, i myślałem o chłopcu, który patrzył na nią, gdy płonęła, jakby był duchem. A jednak dowiodłem dzisiaj, że wciąż jestem dzieckiem. Krnąbrnym i głupim. - Nie, merci, ojcze. Sługa państwa de Blanchetów skinął głową i postawił przyniesioną tacę na półce nad kominkiem, a potem wyszedł z pokoju. Imbryk był srebrny, filiżanki zrobiono z najlepszej porcelany. Zapach herbaty był słodki, przenikliwy, n a wpół zapamiętany ze stołu mojej matki, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Słońce zachodziło, a moi towarzysze wciąż nie wrócili. Chociaż była ranna, wiedziałem, że szlachetnokrwista, która nam uciekła, stanie się bardziej niebezpieczna nocą. Moi towarzysze ponosili większe ryzyko. Po raz setny skląłem swoją głupotę. - Co cię dręczy, synu? - zapytał Lafitte, siadając naprzeciwko mnie. Siedziałem blisko łóżka madame de Blanchet z Lwim Pazurem pod ręką. Fotel był wyściełany czerwoną skórą i miękkim aksamitem i dostatecznie duży, żebym w nim zatonął. Spojrzałem n a panią domu ułożoną na stosie poduszek. Oddychała płytko i szybko, jej skóra była blada jak papier. Burmistrz pracował w gabinecie w głębi korytarza. - Nic wartego wspominania, ojcze - skłamałem. - Wyglądasz n a wyczerpanego. Pokręciłem głową, wiedząc, że przekrwienie moich oczu to tylko pozostałość po sakramencie. - Nie zasnę tej nocy. - Słyszałem tylko pogłoski o twoim świętym zakonie - powiedział Lafitte. - Mój ojciec spotkał kiedyś jednego z was. Powiedział, że zabił czarownicę, która trapiła jego wioskę, gdy był chłopcem. Wytropił ją i przybił jej duszę do ciała kawałem żelaza kutego n a zimno, zanim ją podpalił. Prawdę mówiąc, myślałem, że te opowieści to bzdury. - Nie spotkałem żadnych czarownic, ojcze, ale naprawdę widziałem zło. A teraz bez wątpienia zło chodzi pośród n as. - Przełknąłem ślinę. - Czekają nas mroczne noce. - Ludzie, których zn aleźliście w katakumbach... Czy oni. .. się zmienili? Pokiwałem głową. - Walczyłem wcześniej z Umarłymi, ale... nie z takimi. Kobieta robiła wrażenie ... przestraszonej. Mężczyzn a kazał jej uciekać. Zupełnie jakby pamiętali, kim byli. - Znałem ich oboje - przyznał Lafitte, ocierając chusteczką pot znad wargi. - Moi parafianie. Eduard Farrow i Vivienne La Cour. - Jego palce zatrzymały się nad srebrnym kołem n a szyi. - Mieli się pobrać n a wiosnę. - A dziewczynka? Nazywała się Lisette. Lafitte wzruszył ramionami. - W tak dużym miasteczku jak to jest wiele bezdomnych dzieci, nowicjuszu de León. Niektóre przychodzą i odchodzą, a zniknięcia większości z nich nikt nie zauważa. Tragedia. - To wola boża - ozn ajmiłem. - Wszystko, co na ziemi i w niebie, jest dziełem jego ręki. - Veris. - Kapłan się uśmiechnął. - Ale proszę, jeśli mamy czuwać do świtu, to powinieneś się czegoś napić. Herbata to ostatnio wielka rzadkość. Grzechem byłoby ją zmarnować. Wziąłem filiżankę, którą mi podał, i zagapiłem się w ogień. Przypomniałem sobie mamę, jak parzyła herbatę w starym czarnym czajniku w latach przed bez­ dniem. Moje siostry i ja siedzieliśmy przy stole, Amelie kpiła, a Celene i ja sprzeczaliśmy się, grając w hacele. Brakowało mi młodszej siostry i miałem wyrzuty sumienia, bo nie odpisywałem na jej listy. Zastanawiałem się, czy powinienem napisać do matki i zapytać o to, kim naprawdę był mój ojciec. Po części nie chciałem wiedzieć, ale reszta mnie desperacko pragnęła się dowiedzieć. - Sante, nowicjuszu - powiedział Lafitte, unosząc filiżankę. - Sante, mon pere - odpowiedziałem. Przełknąłem n apar, krzywiąc się. Gorzki i za gorący. Lafitte odstawił filiżankę, obserwując mnie. Prawdę mówiąc, był dość przystojny - nordlundzki typ, ciemne oczy i włosy. Najpewniej syn bogatego człowieka, skoro mimo młodego wieku pontyfik osadził go w równie bogatym mieście. - Od jak dawn a służysz w Ordo Argent, nowicjuszu de León? Zerknąłem na madame de Blanchet, która jęknęła przez sen. - Od siedmiu miesięcy. - Wielu jest braci w twoim świętym zakonie? - Kilkudziesięciu - odpowiedziałem, wstając z fotela. - Chociaż trudno to czasem orzec. Ponieważ polujemy, często przebywamy poza domem. Rzadko się zdarza, żebyśmy wszyscy przebywali jednocześnie w San Michon. - Dlaczego jest was tak niewielu? Skoro n adchodzą ciemne noce, jak mówisz, nie powinniście werbować więcej ludzi? Sprawdziłem temperaturę madame de Blanchet. Jęknęła, gdy moja siedmiogwiazda dotknęła jej skóry. - Narodziny bladokrwistego nie są częste. Ojcze. Przypominamy zimnokrwistych, na których polujemy. Nasze powstanie to czysty traf. Przekleństwo i coś, do czego nie n ależy zachęcać. Kapłan zmarszczył czoło. - Zimnokrwiści są tworzeni przez innych zimnokrwistych, czyż nie? - Qui, ale nie wszystko, w co wierzy lud, to prawda. Ta przypadłość jest kapryśna, ojcze. Przypadek decyduje o tym, jak jest przekazywana ofiarom. Niektórzy pozostają martwi. Inni powstają z martwych jako bezrozumne potwory. - Przypadek, powiadasz? - Lafitte zmarszczył czoło. - Ciekawe. Otarłem spocone czoło i zsunąłem szynel. - W tym cała szkoda. Wampir, który zapoczątkował to zamieszanie, mógł n awet nie wiedzieć, że Claude de Blanchet przeszedł Przemianę. - Madame Luncóit nie robiła wrażenia nierozważnej kobiety. Zamrugałem zdziwiony. - Wydawało mi się, że powiedziałeś, że nie zn ałeś madame Luncóit? - Tylko ze słyszenia. Ludzie, którzy mieli z nią do czynienia w Skyefall, wypowiadali się o niej z n ajwyższym szacunkiem. Nawet burmistrz uległ jej czarowi. - A z kim jeszcze miała do czynienia? - zapytałem, ocierając pot znad górnej wargi. Lafitte nie odpowiedział. Przekrzywił głowę, jakby czegoś n asłuchiwał. Nie tknął herbaty. W głowie mi pulsowało. Oczy mnie piekły i wzrok mi się mglił. - Na Siedmioro Męczenników, ależ tu gorąco... Kapłan uśmiechnął się do mnie. - Otwórz okno. Mamy stąd piękny widok. Skinąłem głową i powlokłem się do przeszklonych drzwi. Oczy wciąż mnie piekły, gdy złapałem za zasłony, żeby je rozsunąć. A tam, w ciemności, lśniła blada jak księżyc twarzyczka Claude'a de Blancheta. - Słodki Odkupicielu! Dziesięć lat. Włosy czarne jak węgiel i śmiertelnie biała skóra. Był ubrany w strój arystokraty - czarny aksamit, złote guziki, jedwabny halsztuk. Jedn akże oczy były najciemniejszą cząstką jego osoby, miały ciężkie powieki i lśniły jak mokre klejnoty. Wbił wzrok w kapłana i przycisnął rękę do szyby. - Piękny, prawda? Odwróciłem się i zobaczyłem, że ojciec Lafitte trzyma mój miecz tkwiący w pochwie. Jego oczy wypełniły się radosnym zniewoleniem, gdy patrzył n a blady cień za szybą. - Wpuść mnie - szepnął stwór. - Lafitte, nie! - krzyknąłem. - Wejdź, panie - szepnął kapłan. Drzwi balkonowe otworzyły się z impetem, szyby popękały w ramach. Ledwie zdążyłem się odwrócić, kiedy Claude de Blanchet dopadł mnie i cisnął mną o ścianę. Tynk popękał, żebra, które połamałem wcześniej tego dnia, zapłonęły nowym bólem. Zobaczyłem, że Lafitte wychodzi na balkon, ale byłem zbyt zajęty walką z chłopcem, by zrobić coś innego niż ryknąć w proteście, gdy wyrzucił mój miecz przez okno. Jakby rozbudzon a bezbożną obecnością Claude'a madame de Blanchet siadła teraz na łóżku. Poluzowała nocną koszulę i wyciągała ręce. - Mój synek - szepnęła z łzami w oczach. - Mój słodki synek. Ten słodki synek huknął mną o ścianę i atakował paznokciami twardymi jak z żelaza. Cały pokój rozmazywał mi się przed oczami, w ustach miałem gorzki posmak. Zrozumiałem, że Lafitte wsypał mi coś do herbaty, co tłumiło hymn krwi w mojej głowie. Wampir wbił we mnie czarne spojrzenie i zdałem sobie sprawę, że zn alazłem się w najgłębszym gównie w swoim życiu. - Klęknij - rozkazał Claude. Słowo uderzyło we mnie jak kula z pistoletu owinięta w satynę. Pragnienie zadowolenia tego stwora było równie prawdziwe, jak powietrze, którym oddycha­ łem. Wiedziałem, że jeśli zwyczajnie ustąpię, to wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie cudownie. Jednakże w jakimś odległym kąciku umysłu poczułem ostrze Szarorękiego przybijające mnie do drzewa, ogień jego słów wypalający wszelką ciemność. ,, Nie wolno wam słuchać ani jednego ich słowa, jeśli nie chcecie stać się ich posiłkiem". Sięgnąłem po imbryczek stojący n a półce nad kominkiem. Jasny, z błyszczącego srebra. Wściekłość we mnie narastała, kły mi się wyostrzyły. Kiedy wampir odezwał się znowu - ,, Klęknij! " - udało mi się zaczepić palcami o imbryk. - Pierdol się - warknąłem i przywaliłem mu prosto w rubinowe usta. Claude zawył z bólu i zatoczył się. Imbryk pogiął się jak zrobiony z papieru, ale zyskałem chwilę, żeby odetchnąć. W tej samej chwili drzwi do sypialni otwo­ rzyły się z hukiem. Pobladły z szoku burmistrz stał w progu. Jednym spojrzeniem ogarnął chaos: krzyczącą żonę, ojca Lafitte'a wyciągającego nóż z rękawa, kiedy ja znowu przywaliłem potworowi w twarz. Jednakże wzrok de Blancheta skupił się tylko n a stworze, z którym walczyłem, n a mrocznych resztkach syna, którego pochował wiele miesięcy temu. - Mój syn? Rzuciłem się po bandolier z wodą święconą i srebrobombami, ale kapłan skoczył mi na ramiona, dźgając mnie raz za razem swoim małym nożykiem. Siła Lafitte'a była imponująca, a jego nóż przebił mi pierś tuzin razy. Ja jednak nie byłem zakichanym niewolnym jak on. Byłem bladokrwistym. Byłem nowicju­ szem Ordo Argent, który trenował u stóp mistrza Polowania. Rozbiłem zdradzieckiemu kutafonowi szczękę łokciem. Usłyszałem, jak kość pęka, wrzask dobył się z połamanych ust. Rzuciłem się do tyłu, żeby połamać mu także żebra, gdy uderzyliśmy o ścianę dość mocno, by pokruszyć cegły. Do tego czasu Claude znowu się podniósł i przywalił mi w klejnoty tak potwornie mocno, że dosłownie zwymiotowałem. Złożyłem się wpół z bólu, a on cisnął mną o podłogę. Usiadł na mojej piersi i rzucił mi się do gardła. Płonące polano trafiło go w głowę, buchając fontanną iskier. Wrzasnął z bólu, włosy zaczęły mu się tlić. Poderwał się ze mnie i odwrócił do ojca, który stał przy kominku z rozpadającym się polanem w ręce. - Tatusiu... - zasyczał wampir. - Nie jesteś moim synem - szepnął de Blanchet ze łzami w oczach. Uderzył chłopaka raz jeszcze, stwór wrzasnął, kiedy ogień przypalił mu skórę. Rozległ się krzyk - to madame de Blanchet porwała upuszczony przez Lafitte'a sztylet i rzuciła się n a plecy męża. Ostrze weszło w ciało burmistrza, który krzyknął słabo i padł razem z żoną na mokrą od krwi podłogę. - Claudette ! P-przestań... Mimo wymiocin w ustach i krwi płynącej z piersi rzuciłem się znowu po bandolier. Usłyszałem świszczący oddech, poczułem silne ręce ciskające mną przez pokój; strzaskałem piękne łoże madame de Blanchet. Uniosłem lewą rękę, kiedy Claude wylądował n a mnie. Bezbożny mały fiut wrzasnął, gdy srebro na mojej ręce zapłonęło jasno. Mimo to uderzył z siłą młota, pozbawiając moje przedziurawione płuca powietrza. Jedną szponiastą dłonią złapał moją rękę, zmuszając mnie do odsunięcia światła tatuażu od jego oczu. Drugą sięgnął mi do gardła. Zdesperowany, ledwie dyszący i krwawiący złapałem go za n adgarstek. Moja siła kontra jego. Jego wola przeciwko mojej. Unosił się nade mną z poplamioną i przypaloną twarzyczką cherubina. Przypomniałem sobie szlachetnokr­ wistych w katakumbach: wspomnienie dawnego życia nadal czepiało się ich trupów. Ale ten pierdolony potwór siedzący na mnie, który całymi miesiącami pasł się n a ofiarach swoich morderstw... W rzeczywistości tym właśnie byli. - Ciiiiicho już. . . Znowu miałem trzynaście lat. Leżałem w błocie tego dnia, gdy Amelie wróciła do domu. I tak jak wtedy, gdy śmierć dyszała zimnem n a moją szyję, poczu­ łem, jak wzbiera we mnie żar. Znowu coś się we mnie poruszyło, coś mrocznego i starego. A wtedy Claude de Blanchet odsunął się z krzykiem, łapiąc rękę, która trzymała go za nadgarstek. Ciało mu czerniało pod moim uściskiem, jakby płonęło bez ognia. Próbował odsunąć się, a ja widziałem, jak pod moimi zaciśniętymi palcami jego porcela­ nowa skóra pokrywa się pęcherzami i pęka, czerwona para unosi się z pęknięć, jakby krew gotowała mu się w martwych żyłach. Znowu mówił jak dziecko, w jego czarnych oczach wezbrały krwawe łzy. - Puść! - zawodził. - Mamo, niech on przestanie ! Z jego ręki został teraz zwęglony kikut, paląca krew spływała mi po przedramieniu jak gorący wosk. Mimo to nie puszczałem przerażony i zdumiony. Usły­ szałem kroki n a schodach. Krzyk Szarorękiego. Mały Claude krzyknął słabo, gdy korbacz mistrza owinął mu się wokół gardła i piersi. Wreszcie spętany srebrem mały skurwiel spadł na podłogę. Madame de Blanchet zeskoczyła z męża i rzuciła się ku mnie, ale de Coste obalił ją n a podłogę. - Zabiję cię! Krzywdzisz moje dziecko, łajdaku, ZABIJĘ CIĘ! Była cała zlan a krwią, mąż zginął z jej rąk, a ona myślała tylko o pijawce leżącej bezradnie obok mnie. Claude de Blanchet gapił się na mnie, a jego pozba­ wione duszy oczy wypełniało czyste zło. Przypomniałem sobie ślady ugryzień n a piersiach jego matki i między jej udami, próbując nie wyobrażać sobie tych nocnych spotkań. Zastan awiałem się, czy kiedykolwiek zbliżyłem się równie mocno do piekła. Szaroręki złapał mnie pod pachy i pomógł mi wstać. Nogi tak mi się trzęsły, że ledwie mogłem ustać, w głowie mi się kręciło od trucizny Lafitte'a. Mistrz patrzył n a miejsce jatki: zmiażdżony kapłan, zamordowany burmistrz, jego wrzeszcząca żona. Ja stałem zlany lepkim szkarłatem, miałem rany kłute w piersi i połamane żebra. Włosy opadały mi n a oczy lepką, krwawą zasłoną, w głowie miałem gonitwę myśli o tym, że w jakiś sposób dotykiem doprowadziłem krew wampira do wrzenia. - Co ja zrobiłem? - szepnąłem, patrząc na poczerniałe ciało chłopca. - Jak to zrobiłem? - Nie mam pojęcia. - Szaroręki poklepał mnie po ramieniu i skinął niechętnie głową. - Ale to była dobra robota, Mały Lwie. VI SZKARŁATNA ODLEWNIA Dwa tygodnie później dotarliśmy z powrotem do San Michon. Potężne kamienne filary wynurzały się przed nami z mgły o zmierzchu. Prawdę mówiąc, nie wie­ działem, co czuć. Zawiodłem i jednocześnie wykazałem się n a pierwszym polowaniu. Niecierpliwość zwyciężyła we mnie, naraziłem życie niewinnych ludzi. Zabiłem własnymi rękami człowieka, a to niemała rzecz, być tym, kto odbiera życie. Świat zostaje przez to umniejszony, a jeśli nie będziesz uważał, możesz też umniejszyć siebie. Jedn akże zamiast żalu czułem się tylko utwierdzony w słuszności swoich czynów. Broniłem wiernych Boga przed złem, które ich nękało. Zrobiłem to, co słuszne. A przede wszystkim pokonałem w pojedynkę szlachetnokrwistego. Przyznam, że czułem się więcej niż tylko trochę dumny z tego powodu; siedziałem w siodle z uśmieszkiem, który ani na chwilę nie opuszczał moich ust. Claude de Blanchet i Vivienne La Cour obwiązani srebrem jechali przerzuceni przez konia Szarorękiego. Ręka chłopca nie wygoiła się jeszcze po ranach, jakie mu zadałem. Szaroręki uciszył jego płacze za pomocą knebla. Jednakże pytanie o to, co zrobiłem - oraz, co ważniejsze, jak to zrobiłem - pozostawało wciąż bez odpowiedzi. Mimo mojego nieposłuszeństwa Szaroręki okazał mi niechętny szacunek - widziałem, że był pod wrażeniem mocy, jakimi się wykazałem, załatwiając dzie­ ciaka. Za to oczy de Coste'a były pełne nien awiści, kiedy patrzył n a mnie. Przez moje nieposłuszeństwo nieopierzona wampirzyca strzaskała mu czaszkę, a ja pokonałem jej stwórcę bez broni, sam jeden. Aaron został przyćmiony i wiedziałem, że się mnie uczepi, gdy tylko zejdziemy z oczu Szarorękiemu. Zatrzymaliśmy się na koniach przed bramą stajni. Wszedłem do środka po stajennych, a Aaron i Szaroręki wypakowali złapanych zimnokrwistych. Zawoła­ łem Kaspara, gdy moje oczy przyzwyczajały się do słabego światła chymijnych kul. W cieniach zobaczyłem dwie postaci, które spojrzały n a mnie jakby zasko­ czone. Pierwszą był Kaveh, niemy brat Kaspara, a drugą asystentka serafina Talona, siostra Aoife, która pobladła nieco na mój widok. - Jasnego świtu, nowicjuszu - wyjąkała, kłaniając się nisko. - Bożego dnia, siostro. - Skinąłem powoli głową. - Witaj, Kavehu. Chłopak spuścił wzrok, niemy jak zawsze. - Wróciliście z polowania? - zapytała Aoife. - Podobno wszystko dobrze poszło? Łucznik przyleciał w zeszłym tygodniu z wieścią o ładunku, jaki wieziecie. Obrzuciłem ją spojrzeniem od stóp do głów, przechylając głowę. To było nietypowe i dziwne, zastać siostrę Srebrnego Zgromadzenia samą w towarzystwie stajennego. Kaveh wciąż nie chciał mi spojrzeć w oczy. Ostatecznie uznałem jednak, że to nie moja sprawa. - Qui. - Skinąłem głową do siostry. - Dwa szlachetnokrwiste nieopierzeńce, oba Krwi Voss. - Cudownie. - Aoife uśmiechnęła się, poprawiając habit. - Pójdę z tobą. Świątobliwa siostra wyszła za mną na zewnątrz, a Kaveh pobiegł wprowadzić nasze konie, które marzły przed drzwiami. Aaron i Szaroręki ukłonili się na powitanie Aoife i razem wznieśliśmy się na przyprawiające o zawrót głowy wyżyny San Michon. Ja wlokłem małego de Blancheta, Aaron niósł La Cour. Przyglą­ dałem się siostrze z ukosa, kiedy platforma się wznosiła, ale jej twarz była jak z kamienia. Łucznik kołował nad n ami, śpiewając z radości z powodu powrotu swojego pana. Szaroręki uniósł rękę i sokół wylądował na jego nadgarstku. Mistrz wykrzywił usta w czymś, co było u niego n ajbliższym odpowiednikiem uśmiechu. Pomyślałem, że może najpierw złożymy raport opatowi Khalidowi albo n apełnimy brzuchy, ale Aoife zaprowadziła nas prosto do zbrojowni. Jak zawsze jej okn a rozświetlał ogień kuźni, z kominów buchał czarny dym - ze wszystkich z wyjątkiem jednego, z którego unosiła się czerwona smużka. Na schodach czekał n a n as sam serafin Talon w szynelu z niemal boleśnie mocno zasznurowanym kołnierzem i jesionową laseczką w ręce. - Jasnego świtu, frere Szaroręki - powiedział chłodnym tonem arystokraty. - De Coste. - Bożego dnia, serafinie - odpowiedzieli. Serafin Polowania spojrzał na mnie, gładząc długie, ciemne wąsy, jak sześciolatek głaszcze ulubionego kotka. - Jasnego świtu, mój mały wypierdku. - Bożego dnia, serafinie. - Westchnąłem. Skinął lekko głową i we czwórkę poszliśmy za nim do zbrojowni. Ciepło kuźni było błogosławioną odmianą po długiej drodze, chymijne kule jarzyły się n ad nami jak gwiazdy. Pod ścianami stała srebrostal, a pośród stojaków zobaczyłem Baptiste'a Sa-Ismaela, młodego czarnorękiego, który wykuł mój miecz. Jego ciemna skóra była mokra od potu, mięśnie lśniły, kiedy pchał taczki z koksem do kuźni. Przystanął na nasz widok i otarł czoło. - Jasnego świtu, serafinie - powiedział swoim ciepłym barytonem. - Siostro Aoife. Talon skinął głową, Aoife się ukłoniła. - Bożego dnia, Sa-Ismaelu. Pozostałym kowal posłał nieskazitelny uśmiech. - I jasnego świtu wam, bracia. Wracacie triumfalni, co? - Spojrzał n a miecz u mojego pasa. - Jak sprawił się Lwi Pazur podczas dziewiczego rejsu, de León? Zabiłeś dla mnie jakiegoś potwora? - Zdradziecki kapłan wyrzucił go przez okno, bracie, więc niestety nie. Baptiste zerknął n a Aoife i uśmiechnął się szeroko. - Wygląda n a to, że zaliczył przynajmniej przygodę. Biała broń jak białogłowy lubi takie rzeczy. - Poklepał mnie po ramieniu ciepłą dłonią. - Nie obawiaj się, Mały Lwie, Bóg jeszcze da ci okazję do spełnienia jego woli. Do diabła, lubiłem Baptiste'a. I nie ja jeden. De Coste tracił całą swoją typową arogancję w towarzystwie czarnorękiego. Nawet Szaroręki wyglądał, jakby był gotowy porzucić swój typowy grymas, gdy w pobliżu był młody kowal. Baptiste miał uśmiech, który odbierałeś jak stworzony specjalnie dla ciebie, a także dźwięczny śmiech i dobrą duszę. Zerknął jednak n a Talona, gdy ten odchrząknął. - Widzę, że macie sprawę do załatwienia, bracia, nie będę was zatrzymywać, skoro święte dzieło czeka. Możemy porozmawiać później, w refektarzu przy kieliszku. - Albo butelce - odparł Aaron. Kowal zaśmiał się, jego ciemne oczy zabłysły. - Na Krew. Dziś wieczór, mes amis. Skinęliśmy sobie głowami n a pożegn anie i poszliśmy za serafinem Talonem i siostrą Aoife do tej części zbrojowni, której dotąd nie odwiedzałem. Potężne okute srebrem drzwi zagradzały nam drogę. Talon nosił na szyi srebrny klucz, który je otwierał. Za nimi czekał na nas wielki pokój z ciemnego kamienia. Posmak starej krwi unosił się w powietrzu. Chymijne kule rozświetlały wysokie sklepienie, ilustracje an atomiczne zimnokrwistych, faerie i innych potworności pokrywały ściany. Jedn akże w sali dominowała wielka aparatura niepodobna do niczego, co potrafiłem sobie wyobrazić. Wyglądała trochę jak kuźnia, ale wymyślona przez niespokojny umysł. Serpentyny rur otaczały szereg wielkich kamiennych płyt. W kamieniu wykuto kana­ liki w kształcie siedmiogwiazdy. Na sześciu płytach leżały spętane srebrem wychudzone wampiry. Większość stanowili nieszczęśnicy, ale przynajmniej jeden wyglądał na szlachetnokrwistego - przystojny monsieur o długich rudych włosach Osswayczyka. Srebrne rurki wbito mu w pierś: usłyszałem - kap, kap, kap - kapanie krwi do szklanych słoi. Zerknąłem n a stojącą obok mnie Aoife i szepnąłem: - Co to za miejsce, siostro? - To Szkarłatna Odlewnia - wyjaśniła. - Widzisz, serca zimnokrwistych nie biją tak naprawdę, a bez tętn a ich krew trafia tam, gdzie skierują ją swoją wolą. Szkarłatn a Odlewnia to najbardziej efektywny sposób zbierania ich esencji i, co za tym idzie, produkowania największej ilości sanctusu. Rozejrzałem się po pomieszczeniu z rozdziawionymi ustami. Czułem dziwny prąd mrowiący mi pod skórą. Urządzenie robiło wrażenie n auki pożenionej z czarnoksięstwem. - De Coste - odezwał się Szaroręki. - De León. Zadbajcie o naszych gości. Wypełniliśmy z Aaronem polecenie, kładąc n a płytach pojmanych przez nas zimnokrwistych. Oboje byli zakneblowani i mieli przepaski na oczach, ale słaby jęk bólu wyrwał się z ust Vivienne La Cour, kiedy Aoife zapięła jej srebrne okowy na nadgarstkach i kostkach. Kiedy jej ciało zaczęło skwierczeć, przypomniało mi się, że te stwory nie są niczym innym jak pijawkami w ludzkiej skórze. - Sądząc po tym, ile wytrzymali, z pewnością są Vossami - powiedział Szaroręki. Talon skinął głową na chłopca. - Ten był pierwszy? - Oui. - Szaroręki pokiwał głową. - Przerażający mały sukinsyn jak n a nieopierzeńca. - Biedna duszyczka - westchnęła cicho Aoife. - To zaledwie dziecko. - Nigdy nie zostanie mężczyzną. - Szaroręki się skrzywił. - Zbadamy go dokładnie - zapowiedział Talon z większym zachwytem, niż byłem w stanie spokojnie słuchać. - Płomień wykaże, jak działa jego krew, zanim opuści nas, żeby udać się do piekła. Aoife wykonała znak koła. Serafin zerknął n a przedramię chłopaka, n adal poparzone moim dotykiem. Widziałem, że wymieniają spojrzenia z naszym mistrzem. - Wy dwaj. - Szaroręki odwrócił się do Aarona i do mnie. - Idźcie się wykąpać i n ajeść. Możliwe, że wyruszymy ponownie n a polowanie szybciej, niż myśli­ cie. De León, zapewnię ci dodatkowe obowiązki, zanim ponownie opuścimy San Michon. - Obowiązki, mistrzu? - Od jutra będziesz zgłaszał się do stajni przed jutrznią i czyścił boksy z gnoju, aż wszystkie będą błyszczeć. Poinformuję o tym dziś wieczorem Kaspara i Kaveha. Na pewno ucieszą się z pomocy. Zamrugałem z niedowierzaniem, a Aaron stłumił triumfalny uśmieszek. - Mam co rano przerzucać gnój? Załatwiłem drania w pojedynkę! - Nieposłuszeństwo ma swoją cenę. Uważasz, że jestem niesprawiedliwy? Najeżyłem się z oburzenia, ale ukłoniłem się sztywno. - Nie, mistrzu. - Dobrze. A teraz zmywajcie się. Niedługo do was dołączę. - Na Krew, frere . - De Coste się ukłonił. - Serafinie. Siostro. Aoife uśmiechnęła się n a pożegn anie. Talon skinął głową mimochodem, wciąż zerkając n a rękę małego Claude'a, kiedy wymaszerowałem z Aaronem na lodowaty wieczór. Stojąc na stopniach zbrojowni, zazgrzytałem zębami. Starałem się zapanować n ad sobą. Niewątpliwie złamałem rozkaz Szarorękiego. Wie­ działem, że zasługuję na karę, chociaż złapałem małego de Blancheta. Ale żeby aż tak? De Coste przeczesał ręką brudną blond szopę i się uśmiechnął. - Po kolana w gównie każdego ranka, hmm, wieśniaku? Poczujesz się jak w domu. - A skoro mowa o domu, jak się miewa twoja mama? Przekaż jej, że się stęskniłem, dobrze? De Coste odwrócił się do mnie. Podszedł blisko, a ja zauważyłem, że chociaż jest starszy, prawie dorównuję mu wzrostem. Byłem w stanie spojrzeć prosto w te jego bladoniebieskie ślepia. - Zamknij oczy - powiedział. Jego słowa wsunęły się do moich uszu jak najsprytniejszy nóż. To nie był aksamitny strzał, jak rozkaz wampirzego dzieciaka w Skyefall. To było coś subtel­ niejszego, bardziej przerażającego. Zakazano bladokrwistym posługiwać się swymi darami przeciwko sobie nawzajem i jakaś cząstka mnie wściekała się, że Aaron się na to ośmielił, ale reszta mojej osoby uznała to za najrozsądniejszą rzecz pod słońcem. Aaron to twój przyjaciel, rozległ się we mnie szept. Ufasz mu. Lubisz go. I dlatego zamknąłem oczy. Przywalił mi prosto w brzuch i straciłem dech. Osunąłem się n a kolana n a schodach zbrojowni, trzymając się za obolałe wątpia. - B-bijesz jak paniczyk - wykrztusiłem. - Nie lubię cię, nędzniku podłego urodzenia. - Chcesz p-powiedzieć, że to nie są... o-oświadczyny? Aaron stał n ade mną, w kącikach ust było widać jego ostre zęby. - Wyszedłem przez ciebie n a głupca przed Szarorękim. Zapłacisz mi za to krwią. Naszemu mistrzowi może wystarczać, że przez pewien czas pomachasz łopatą, ale mnie to nie zadowoli. Kiedy nie będzie go w pobliżu, uważaj w każdej chwili i śpij czujnie, słabokrwisty. Splunął n a schody obok mnie i odszedł do koszar. Złamał zasady San Michon, wykorzystując przeciwko mnie swój dar krwi, i po części miałem ochotę przy­ ciąć mu za jego tchórzostwo na pożegnanie. Ale prawdę mówiąc, cieszyłem się, że zostawił mnie wreszcie samego. Widziałem spojrzenia, jakie wymienili Sza­ roręki i Talon, i zastan awiałem się, czy serafin wie coś o ranie, jaką zadałem małemu de Blanchetowi. Kiedy Aaron już mnie nie widział, postanowiłem to zbadać. Dlatego tylko pokazałem mu ojców za jego plecami i trzymając się za posiniaczony brzuch, zakradłem się z powrotem do zbrojowni. Serce mi biło jak szalone, ale te wszystkie noce skradania się do sypialni l isy powróciły do mnie błyskawicznie. Potrafiłem być przebiegłym sukinsynem, jeśli zechciałem, n awet kiedy u celu nie czekały n a mnie ciepłe usta. Przemknąłem obok stojaków z bronią, skulony pod miodowymi światłami w górze, i wkrótce kucałem już za drzwiami Szkarłatnej Odlewni. Gdy zajrzałem do środka, zobaczyłem Szarorękiego i Talona obok ciała małego Claude'a. Siostra Aoife stała po drugiej stronie sali, zajęta obsługą machiny Odlewni. - ...Wielka plaga, zważywszy ile czasu ten robaczy pomiot miał na polowanie - mówił serafin. - Mówisz, że przeszedł Przemianę raptem dwa miesiące temu? - Prawie trzy. - Szaroręki pokiwał głową. - Ale, oui, krew jest w nim gęsta. - Ciekawe, że pijawka, która go stworzyła, tak go porzuciła. - Może nie wiedziała, że przeszedł Przemianę. Podobno wyjechała w pośpiechu. - Hmm. - Stwór w kształcie dziecka wrzasnął mimo knebla, gdy Talon wsunął mu jedną z zakończonych srebrem rurek pod skórę. - A to poparzenie n a ręce? Według wiadomości przyniesionej przez Łucznika to ważna sprawa. Szaroręki zerknął na Aoife i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: - Chłopak zrobił to gołymi rękami. - De Coste? - De León. Talon prychnął. - Ten wodnistokrwisty lachociąg? - Te rany zadano dwa tygodnie temu - powiedział Szaroręki. - Powinny wygoić się do następnego świtu, a jednak trwają. Kiedy wpadłem do pokoju, widziałem, jak krew gotowała się pod skórą wampira w miejscu, gdzie dotykał go de León. - Gotowała? Jesteś pewien? - Widziałem. Czułem smród. Wiesz, co to znaczy, Talonie. - Nic nie wiem. - Człowieku, do diabła, otwórz oczy. To sangwimancja. Zamarłem, kucając przy drzwiach. Nie rozumiałem tego słowa, ale sposób, w jaki Szaroręki je wyszeptał, wywołał dreszcz w moim obolałym żołądku. Sły­ szałem zdumienie w głosie mistrza. Zdumienie i strach. - To niemożliwe - syknął Talon. - Ten ród wymarł. Wieki temu. - Wieki nic nie znaczą w przypadku tych stworzeń. A jeśli legendy się mylą? Albo kłamią? - Szaroręki zerknął na Aoife i jeszcze bardziej zniżył głos. - De León zawiódł w każdym teście podczas Próby Krwi, ale nigdy nie sprawdziliśmy go pod tym kątem. A jeśli pijawka, która zapłodniła jego ma... - Wtedy powinniśmy natychmiast zabrać go n a Most Do Nieba - warknął Talon. - Poderżnąć mu gardło i oddać go wodzie. Znowu żołądek zacisnął mi się nerwowo. Nauczono mnie, że istnieją cztery rody Krewnych. Voss. Chastain. Ilon. Dyvok. Dobrze słyszałem? Czy oni mówili o piątym rodzie? I ja ... należałem do niego? Przycisnąłem plecy do drzwi. Nie byłem pewny, czy pierś spadła mi do brzucha, czy brzuch podszedł do piersi. Mistrz okłamał mnie, gdy powiedział, że nie ma pojęcia, co zrobiłem małemu de Blanchetowi. A Talon mówił o tym, żeby mnie zabić. Zastan awiałem się, czy powinienem uciekać. Pobiec do stajni, osiodłać Sędziego i czmychnąć. - Nie powinniśmy działać pochopnie, dopóki nie porozmawiamy z Khalidem - szepnął Szaroręki. - To ja jestem mistrzem chłopaka. Jest niecierpliwy. Aro­ gancki. Zdecydowanie za bardzo pali się do chwały. Jednak to jeden z najlepszych szermierzy, jakich trenowałem, i załatwił tego szlachetnokrwistego w poje­ dynkę, otumaniony revre po uszy. Jeśli to, co podejrzewam na temat jego rodu, jest prawdą. .. może stać się n ajwiększym spośród nas. - Albo najpotworniejszym. - Czy to nie Bóg ma prawo zdecydować? - Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, stary przyjacielu. - Talon pochylił się nad kamiennym blatem i westchnął. - Rzeczywiście jesteś mistrzem chłopaka i nie będę kwestionować twojej decyzji, ale jeśli Khalid każe go zabić... Szaroręki skinął ponuro głową. - To tak się stanie. Porozmawiamy z opatem po nieszporach. Smak żelaza i adrenaliny zalegał mi w ustach. Wymknąłem się, zanim Szaroręki zdążył mnie zauważyć, i przekradłem się z powrotem przez zbrojownię. Wymknąłem się na zewnątrz i popędziłem po wiszącym moście do koszar. W głowie mi się kręciło z powodu tego, co usłyszałem. Ukryty dar sangwimancji. Piąty ród Krewnych. Co to wszystko znaczyło? Dlaczego Szaroręki mówił o nich ze strachem? I czy n aprawdę mogłem wywodzić się z tego tajemniczego rodu, zamiast być jakimś słabokrwistym, jak uznał Talon? Jean-Franc;ois zanurzył pióro w kałamarzu, nie odrywając wzroku od księgi trzymanej na kolanach. - Nie mogłeś zwyczajnie zapytać opata Khalida? - Kurwa, pewnie, że nie. - Gabriel się skrzywił. - Wszystko, co wiedziałem, podsłuchałem. Szaroręki okłamał mnie w Skyefall. Boże Wszechmogący, Talon był gotowy zabrać mnie z tego powodu na Most. Poza tym to nie leżało w mojej naturze, żeby biec z płaczem do dorosłych, kiedy droga wiodła pod górkę. Gdy dorastasz z takim ojczymem jak mój, uczysz się sam rozwiązywać swoje problemy. - Przesunął kciukiem po lekko wypukłych brzegach siedmiogwiazdy na dłoni. - I właśnie rozwiązaniem swojego problemu postanowiłem się zająć. VII BIBLIOTEKA DUCHÓW - Tego wieczoru zrobiłem coś, czego nigdy sobie nie wyobrażałem, kiedy pierwszy raz przybyłem do San Michon. - A mianowicie? - zapytał Jean-Franc;;ois. - Złamałem reguły. Wampir wytrzeszczył ze zgrozą oczy. - Skandal! - A kpij sobie, jeśli chcesz. - Merci, myślę, że skorzystam z okazji. - Pierdol się - najeżył się Gabriel. - Nie pojmujesz, co to znaczy, ty bezkrwisty kutasie. Przez całe życie wychowywano mnie w zgodzie z Jedną Wiarą. Oszustwo pasowało mi równie dobrze jak pętla na szyi. San Michon to było święte miejsce i przez ostatnie siedem miesięcy przykazania Zakonu stały się dla mnie prawdami Wszechmogącego. Łamiąc je, czułem, że sprzeciwiam się samemu Bogu, a jako bladokrwisty wiedziałem, że mojej duszy już grozi wieczne potępie­ nie. Jedn ak nie miałem wyjścia. A w moich żyłach nie płynęła krew jagniątka. Westchnął i wypił łyk wina. - Nigdy nie piłem do posiłków niczego oprócz wody, w obawie, że alkohol zrobi ze mną to, co zrobił z moim ojczymem. Aaron wypił jednak z Baptiste'em całą butelkę, zgodnie z zapowiedzią, i kiedy położyłem się tej nocy, on już ślinił się w poduszkę. Jego kamrat de Severin leżał na plecach i chrapał cicho; nie­ dawno wrócił z polowania w pobliżu Avelene. Theo Petit chrapał tak głośno, że podłoga się trzęsła. Ja jednak nie spałem spięty ze strachu. Leżałem z Lwim Pazurem schowanym pod kocami, z jedną ręką n a rękojeści. Serce mi biło. W ustach mi zaschło. Czekałem, aż usłyszę, jak Talon i Szaroręki otwierają drzwi, żeby zawlec mnie na Most Do Nieba. Wiedziałem, że nie dam im rady, ale przysiągłem sobie, że będę walczył ze wszystkich sił, jeśli po mnie przyjdą. Mijały jednak godziny, a ja nie słyszałem ciężkich kroków, pluton egzekucyjny nie zmierzał do stóp mojego łóżka. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że opat Khalid musiał uznać, że wolno mi żyć. Jakakolwiek była prawda na temat mojego pochodzenia, na razie nie była warta mojej śmierci. Odetchnąłem z ulgą. Żołądek zaczął mi się powoli rozluźniać. Mimo wstrzymania egzekucji nie odnalazłem spokoju. Szaroręki mnie oszukał. Talon mnie nie­ nawidził. Wciąż groziła mi śmierć. Chciałem pozn ać prawdę i uznałem, że tylko w jednym miejscu mogę ją znaleźć. Jean-Franc;;ois uniósł pytająco brew. - W Wielkiej Bibliotece. W dziale ksiąg zakazanych. Musiał istnieć powód, dla którego nowicjuszom nie wolno było tam wchodzić. Jeśli możn a było znaleźć jakieś informacje na temat piątego rodu w San Michon, to czekały na mnie właśnie tam. Koszary zamykano po zmroku, ale ja już obmyśliłem, jak się stamtąd wymknąć. Wstałem roztrzęsiony z łóżka i bezszelestnie pobiegłem do wygódki. Metoda pozbywania się nieczystości w San Michon była prosta - koszary wybudowano tak, żeby jedn a ściana wystawała poza ogromny skalny filar, na któ­ rym stały. Wzdłuż ściany ciągnęła się ławka z wyciętym tuzinem dziur, a pięćset stóp niżej czekały wody Mere. - Czarujące rozwiązane - mruknął Jean-Franc;;ois. - Lepsze to niż wylewanie przez okno. - Gabriel wzruszył ramionami. - Podniosłem pokrywę toalety i spojrzałem na srebrną wstążkę Mere, zastanawiając się, czy oszalałem, robiąc to, co robię. Już stąpałem po kruchym lodzie od czasu wpadki w Skyefall. Jeśli przyłapią mnie na wymykaniu się z koszar po wieczor­ nych dzwonach, to Talon może przekonać Szarorękiego, żeby zabrać mnie na Most Do Nieba i zakończyć sprawę. Jednak nie kierowała mną czcza ciekawość. Nie znałem innego sposobu, żeby poznać prawdę o swoim pochodzeniu. A po tym, jak w pojedynkę dałem wycisk wampirowi, czułem się troszkę... niezwycię­ żony. Wziąłem więc głęboki wdech i wymknąłem się przez dziurę wygódki. Gabriel urwał i spojrzał na zimnokrwistego. - No i? - Co? - To ten moment, kiedy rzucasz jakąś sarkastyczną uwagę na temat ludzkich nieczystości i mojego bliskiego związku z nimi. - De León, błagam. Przestałem zachowywać się jak dwunastolatek wiele dziesięcioleci temu. - Żadnego żartu o tym, że wyrzucałem swoją szansę do rynsztoku? Nic takiego? - Gdybym miał zażartować, zrobiłbym to o wiele lepiej. Gabriel prychnął. - Wiatr ciął jak nóż, szarpał mnie za włosy i sprawiał, że palce mi siniały. Zeskoczyłem n a rusztowanie i przykucnąłem, wyciągając ręce dla złapania równo­ wagi. Normalny mężczyzna połamałby nogi, skacząc z takiej wysokości, ale chociaż nie byłem jeszcze mężczyzną, to też daleko mi było do normalności. Prze­ ślizgnąłem się po belkach, a potem wspiąłem się po skalnej ścianie, czepiając się jej gołymi rękami, i wylądowałem n a cieniutkiej półce skalnej obiegającej budynek. Nie zamierzałem patrzeć w dół, przesuwałem stopę za stopą mimo lekkich zawrotów głowy, aż wreszcie dotarłem do dziedzińca przed koszarami. - Nie było wartowników? Nocnej straży? - Widziałem chymijną latarnię płonącą w ossuarium, którą trzymała jakaś ciemna postać, stróż Logan, jak przypuszczałem. Poza tym jednak nie było żywej duszy. Przeżegnałem się znakiem koła, gdy mijałem katedrę, błagając Boga o wybaczenie mojego nieposłuszeństwa. Kiedy przekradałem się następnym mostem, zastan awiałem się, czy Bóg po prostu sprawi, że most zerwie się pode mną, a ja spadnę w przepaść. Wkrótce jednak zn alazłem się przy wejściu do Wielkiej Biblioteki. Drzwi były zamknięte, rzecz jasn a - ogromne podwoje obłożone miedzią, ozdobione z barokowym przepychem legendami o Męczennikach: Cleyland trzymał swój klucz do piekła, a Michon srebrny kielich. Zastan awiałem się, czy będę musiał posłużyć się siłą, żeby je otworzyć, ale co dziwne, gdy przycisnąłem dłoń, okazało się, że nie są zamknięte na klucz. Wstrzymując oddech, z bijącym sercem zakradłem się do rozległej biblioteki San Michon. Zn alazłem się w przestronnej komnacie zastawionej pod sufit książkami. Mosiężne okucia błyszczały w słabym świetle, sklepienie przyozdobiono freskami przedstawiającymi zastępy aniołów. Zaopatrzone w rolki drabiny na szynach sięgały do n ajwyższych półek. Zerkając w mrok oczami bladokrwistego, spostrze­ głem znajomy widok: oprawione w skóry woluminy, zakurzone zwoje, piękne księgi zalane bladą tęczową poświatą księżycowego światła wpadającego przez witraże w oknach. Najciekawsze było to, że n a podłodze wymalowano mapę: zarys cesarstwa i pięciu królestw, z których się składało. Na północnym zachodzie zamarznięte ziemie Talhostu, którymi teraz władał Wiecznotrwały Król. Na wschodzie siedziba cesarza Alexandre'a, wielki Elidaen. Nordlund jak zawsze pomiędzy, Ossway i S0dhaem na południu, potężny grzbiet Bożych Posłańców biegnący wzdłuż zachodniej flanki Nordlundu. To było przedziwne uczucie, chodzić po Wielkiej Bibliotece. Wiedza całego cesarstwa zebrana wokół ciebie na półkach, całe cesarstwo pod twoimi stopami. Przemykałem wśród długich cieni, mijając niezliczone książki z niezliczonymi historiami, aż dotarłem do ciężkiej kraty z kutego żelaza, która oddzielała dział zakazany. Przez grube pręty widziałem długie pomieszczenie, labirynt zapełnionych regałów. Co dziwne, czułem zapach palącej się świecy. A także bardzo słaby, ale wyczuwalny aromat... - Krwi - szepnąłem. Włosy mi się zjeżyły n a karku. Do ust n apłynęła ślina. Zawsze otrzymywałem sakrament podczas nieszporów, ale bestia we mnie nigdy nie była do końca zaspokojon a i teraz czułem, jak się we mnie budzi. Przypomniałem sobie frere Yannicka, któremu poderżnięto gardło podczas Czerwonego Rytuału w moją pierwszą noc po przybyciu do klasztoru. Ten los czekał każdego żywego bladokrwistego. A mnie szybciej niż innych, jeśli Talon postawi n a swoim. Skupiłem się na zadaniu i złapałem się kraty, która zamykała dział zakazany. Pomyślałem, że może uda mi się rozgiąć pręty dzięki mojej mrocznej sile i prześlizgnąć się, ale kiedy napiąłem mięśnie, skrzydła bramy rozstąpiły się jak wody Wiecznomorza w odpowiedzi na modlitwy San Antoine'a. Już wcześniej ktoś ją otworzył... Zawiasy nie wydały najdrobniejszego odgłosu, kiedy zakradłem się do środka. Zapach krwi przybrał n a sile, gdy wędrowałem między zakurzonymi regałami wyładowanymi książkami, zwojami i najdziwniejszymi kuriozami: czaszkami ludzi o zwierzęcych zębach, siedmiogwiazdami z ludzkich kości, metalowymi skrzynkami-łamigłówkami zdobionymi tajemnymi znakami. Zobaczyłem podobne do szkieletu stworzenie zamarynowane w szklanym słoju; przysiągłbym, że zamrugało ślepiami, kiedy je mijałem. Woluminy miały wszelkie możliwe kształty i rozmiary, ale wszystkie oprawiono w bladą skórę, wybieloną przez czas. Wyglądały bardziej jak trupy książek niż książki. Miałem wrażenie, że idę przez bibliotekę duchów. Zobaczyłem przed sobą słabe światełko. Mój niepokój n asilał się wraz z zapachem krwi. Wyszedłem zza regału pełnego wyblakłych, milczących sekretów i ujrzałem najdziwniejszą rzecz w całej bibliotece. - Boże Wszechmogący ... - szepnąłem. Na stole z solidnej dębiny zawalonym stosami książek i otoczonym przez skórzane fotele stała pojedyncza świeca. Dziewczyn a w jasnych szatach nowi­ cjuszki osunęła się na stół, długie włosy zasłoniły jej twarz, krew zebrała się gęstą kałużą wokół jej policzka. Słodka Matko- Dziewico, krew pachniała jak niebiańskie perfumy... Wyglądało na to, że ktoś uderzył dziewczynę w głowę, gdy czytała, i roztrzaskał jej czaszkę. Podkradłem się do niej z bijącym sercem. I kiedy wyciągnąłem rękę, żeby odsunąć włosy i poszukać rany, dziewczyna otworzyła oczy, spojrzała na mnie i wrzasnęła. Ja też krzyknąłem i odskoczyłem. Podniosła się od stołu z twarzą lepką od krwi i porwała świecznik, żeby rozwalić mi głowę. Rozejrzała się szeroko otwartymi, ciemnymi oczami, przycisnęła bladą rękę do serca i szepnęła z nienagannym akcentem arystokratki: - O ty podstępny łajdaku ... - Słucham? Drżącą ręką przeczesała długie ciemne włosy i westchnęła. - Słuchaj, ile chcesz, chłopcze. Kurwa, prawie dostałam przez ciebie, apopleksji. - To ty jesteś tą nowicjuszką, która tatuowała mi egidę - zorientowałem się. - I to ciebie wychłostano w stajni. - A ty jesteś wieśniakiem, który wziął mojego konia. - Nie jestem wieśniakiem. - Skrzywiłem się. - Jestem nowicjuszem Srebrnego Zakonu. - A te dwie rzeczy byn ajmniej się nie wykluczają. - Nic ci nie jest? Wzruszyła ramionami. - Odpoczywałam tylko chwilę, chociaż to nie powinno cię interesować. - Z twarzą w kałuży krwi? Zamrugała zdziwiona, a potem zdała sobie sprawę, że ma twarz lepką od krwi, a jeszcze więcej jej zebrało się w kałuży przed nią. - O, kurwa - warknęła, sięgając do szat po poplamioną krwią chusteczkę. - Wybacz, proszę. To wygląda bardziej dramatycznie, niż w istocie jest. Patrzyłem na krew na jej ustach i tętno dudniło mi w skroniach. Pierwszy raz byłem z dziewczyną sam na sam, odkąd prawie zabiłem Ilsę. Przypomniałem sobie wrażenie czerwieni wpływającej do moich ust, kiedy l isa wiła się i wzdychała... - Myślałem, że może masz roztrzaskaną czaszkę - zdołałem wykrztusić. - To tylko mój nos - odpowiedziała, wycierając twarz. - Ostatnio często mam krwawienia z nosa. Podejrzewam, że to coś ma wspólnego z wysokością tego zapomnianego przez Boga chlewu. W głowie miałem chaos. Zastanawiałem się, co takiego, n a Siedmioro Męczenników, robi tutaj ta dziewczyna. Sama, po zmroku, wbrew regułom. Jedn akże przede wszystkim pomimo krwi - a możliwe, że właśnie dzięki niej - nie mogłem nie zauważyć, jaka jest piękna. Skóra jak mleko. Pieprzyk obok delikatnego łuku krwistych ust. Ciemne oczy anioła. - Gabriel się uśmiechnął. - I gęba niewyparzona jak u diablicy podczas jej dni w miesiącu. - Widywałam cię tutaj - powiedziała, odrzucając włosy. - I chociaż wiele razy cię kłułam, nie przedstawiono nas sobie oficjalnie. Nazywam się Astrid Ren­ nier. - Gabriel de León - odpowiedziałem jeszcze bardziej podenerwowany. - Qui. De León. - Obrzuciła mnie mrocznym spojrzeniem od stóp do głów. - Nie wyglądasz mi za bardzo na lwa. Z drugiej strony nie jesteś w łóżku po wieczornych dzwonach, co znaczy, że masz więcej odwagi niż większość tych nudnych chłopaczków. - Bardzo powoli wyciągnęła dłoń. - Myślę, że będziemy się doskonale dogadywać. Zamrugałem, patrząc na jej rękę, jakby to była atakująca mnie żmija. W końcu ta dziewczyna widziała mnie półnagiego i dotykała w miejscach, gdzie prawie nikt inny mnie nie dotykał. Zapach jej krwi obudził teraz tamto wspomnienie i rozgrzał mi krew. Była jednak nowicjuszką Srebrnego Zgromadzenia, która wkrótce poślubi Boga. A ja byłem nowicjuszem Srebrnego Zakonu, sługą Niebieskiego Ojca. Nie powinienem n awet z nią rozmawiać, nie mówiąc już... - Dobre maniery nakazują, by dżentelmen pocałował damę w rękę, kiedy ją poznaje - podsunęła usłużnie Astrid, poruszając palcami. - A może ja nie chcę całować jej w rękę. - To może rzeczywiście jesteś nieokrzesanym wieśniakiem, za jakiego cię początkowo wzięłam. Posłała mi niewinny uśmieszek, ale widziałem pułapkę, jaką n a mnie zastawiła: albo spełnię jej polecenie, albo wyjdę na gbura. Kłopot w tym, że nie chcia­ łem żadnej z tych rzeczy. Nawet jeśli odłożyć na bok święte przysięgi i boskie prawa, dziewczyn a przypomin ała mi Aarona de Coste i innych nowicjuszy z wiel­ kopańskimi akcentami i zadartymi nosami, którzy uprzykrzali mi życie. Chociaż była piękn a i pachniała wręcz nieziemsko, to Astrid Rennier robiła n a mnie wra­ żenie cokolwiek podłej suki. Mimo wszystko wykonała świetną robotę przy tatuażu na mojej piersi. A matka wychowała mnie tak, żebym zawsze traktował dziewczyny w taki sposób, w jaki chciałbym, żeby one traktowały mnie. ,, Mężczyźni patrzą n a kobiety na tym świecie na trzy sposoby, Gabrielu. Jak na wrogów, których trzeba pokonać. Jak na zdobycz, którą trzeba wygrać. Albo jak n a ludzi. Radzę ci wybrać trzecie podejście, kochanie, żeby nie uznały cię za żadną z tych dwóch pierwszych rze­ czy". Dlatego ująłem rękę Astrid Rennier. Jej skóra była cudownie ciepła przez kontrast z chłodem panującym n a zewnątrz. Czułem zapach jej włosów - woda różana i srebrodzwonki wymieszane z przyprawiającym o zawrót głowy aromatem jej krwi. Stłumiłem drżenie na wspomnienie jej dotyku na mojej piersi i bólu igieł w mojej skórze. I uznawszy, że cnotliwy pocałunek nie rozgniewa zbytnio Boga, musnąłem ustami jej kostki rąk, starając się wypaść dwornie. - Jestem oczarowany, mademoiselle. - Dopiero będziesz - obiecała mi. - Co tu robisz? - Mogłabym zapytać cię o to samo, mój pobożny frere. - Nie jestem jeszcze bratem zakonnym. Stosowny tytuł brzmi „nowicjusz". - Aha, to teraz bawimy się w rzeczy stosowne? - Uniosła ciemną brew. Zerknąłem n a książki, które czytała. Większość spisano w językach, o których nie miałem pojęcia, ale te, które rozumiałem, stanowiły przedziwną mie­ szankę. Strony pokryte szaleńczymi bazgrołami, wypełnione dziwnymi geometrycznymi kształtami i tajemnymi symbolami. Przesunąłem palcem po bladych grzbietach, mrucząc: - Dogłębna i szczegółowa relacja z zagrożenia, jakie pobożni ludzie nazwali herezją aavsencką, opowiedziana w siedmiu częściach, z których to jest część trzecia. - Nieszczególnie pomysłowy tytuł, co? - O omenach astrologicznych i złowieszczych przepowiedniach. Historia kompletna. - Słuchaj, kurwa, możesz się odczepić? - zapytała Astrid, zasłaniając książki obronnym gestem. - O czym tu czytasz? I czemu nocą? - A od kiedy to twoja sprawa? - To nie moja sprawa, a to mój ulubiony rodzaj spraw. Uśmiechnęła się na te słowa leciutko. - A jednak. Dlaczego miałabym dzielić się z tobą swoimi sprawami? - Oboje łamiemy zasady. - Wzruszyłem ramion ami. - Złodziejski honor? - Nie jestem złodziejką, Gabrielu de León. Ale skoro musisz wiedzieć, czytam tu nocą, bo archiwista Adamo nie wpuszcza nowicjuszek do działu zakazanego za dnia. Nawet kiedy będę siostrą zakonną z prawdziwego zdarzenia, nadal będę miała dwie piersi, które uniemożliwią mi robienie tutaj najróżniejszych rzeczy. Brnę przez ten zalew gówna, banialuk i wariackich bredni, żeby zrozumieć przyczyny nadejścia bezdnia. - Zdmuchnęła ciemne pasmo włosów z oczu. - Zado­ wolony? - Bezdzień - szepnąłem nagle zaintrygowany. - Znalazłaś coś? Wskazała kolejno parę książek: - Gówno. Banialuki. Wariackie brednie. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że jedyny powód, dla którego zakazano czytania tego zbioru, to dogłębny wstyd, że ktoś był na tyle głupi, żeby w ogóle te książki zgromadzić. Usiadłem obok niej i spojrzałem na książki z nowym zainteresowaniem. - Dlaczego próbujesz pozn ać sekret bezdnia? - Skoro już utknęłam na tym zadupiu, to czemu nie? Cesarstwo oblegną wkrótce wiecznie rosnące tłumy spragnionych krwi trupów. Dla was to doskonale. Będziecie sobie hulać po prowincji w pięknych skórzanych płaszczach, zamieniając zimnokrwistych w popiół i łamiąc serca wiejskich dziewczyn. Ale nikt z ludzi u władzy nie sprawia wrażenia, jakby szczególnie interesował się przyczynami zjawiska, które doprowadziło do tej pieprzonej katastrofy. Po prostu ... - Mach­ nęła ręką. - Reagują na nią. - Czasami sam tak myślę - wyzn ałem. - No to wygląda na to, że Wszechmogący obdarzył cię działającym mózgiem. Hip, hip, hura. Zwłaszcza że to rzadkość w tym zasranym grajdole. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. To była ciekawa dziewczyn a. W jednej sekundzie potrafiła emanować wdziękiem z naturalnością, z jaką nabiera się powietrza w płuca, a w następnej bluzgała jadem jak zielon a żmija. - Wybacz. - Westchnęła, ocierając nos. - Wściekam się jak smoczyca w czasie krwi miesięcznej, kiedy się n akręcę. Powinniśmy coś n a to zaradzić. Wstała z krzesła, podeszła do jednej z półek i sięgnęła za leżący na niej stos książek. Z jakiejś kryjówki wyjęła długą fajkę, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że fajka jest zrobiona ze szczerego złota. Patrzyłem, jak Astrid wyjmuje szczyptę sidłaka i większą szczyptę czegoś lepkiego i zielonego z małej złotej szka­ tułki. - Co to? - zapytałem. - Revre. - A nowicjuszkom wolno palić ziele snów? - Oczywiście. Wymykam się z fajką w środku lodowato zimnej nocy dla czystej zabawy. Przewróciłem oczami. - Touche. Skąd to masz? Wzruszyła ramionami. - Stróż Logan i Kaveh są mi winni parę przysług. - Kaveh? - zapytałem. - Młodszy brat Kaspara? Astrid skinęła głową. - Jeździ z pobożnym stróżem po zapasy do Beaufort, a ja mam tam paru przyjaciół, którzy dbają o to, żeby Kaveh był dobrze opłacany, a ja dobrze zaopa­ trzona. Prawdę mówiąc, musiałem ze wstydem przyzn ać, że omyłkowo uznałem Kaveha za niezbyt rozgarniętego. Jedn akże po tym, jak przyłapałem go n a dziwnym spotkaniu z siostrą Aoife, i po tym, co teraz usłyszałem, musiałem uzn ać, że młody stajenny reprezentuje sobą coś więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Astrid zmarszczyła czoło, wysuwając język spomiędzy warg, kiedy mieszała revre i sidłaka. Nabiła fajkę i wsunęła w usta, a potem przysunęła się do świecy i zaciągnęła się solidnie. Jej długie, ciemne rzęsy zatrzepotały o policzki. Zakołysała się, wstrzymując oddech. Sidłak był na dobrą sprawę ogólnodostępny - to było od wieków ulubione zioło sOdhaemskich żeglarzy, teraz powszechnie palone w fajkach w całym cesar­ stwie, odkąd uprawa tytoniu stała się za trudn a. Za to ziele snów było mocnym n arkotykiem, lubianym przez truwerów, pisarzy i innych nic niewartych łapidu­ chów. Prawie nie dało się go uprawiać od czasu nastania bezdnia, więc kosztowało małą fortunę. Ta dziewczyna ewidentnie była bogata. Gapiąc się na złotą szkatułkę, ze zdumieniem rozpozn ałem wytłoczony na niej znak: wspięty jednorożec na tle pięciu skrzyżowanych mieczy. - Skąd to masz? - szepnąłem. Astrid uniosła palec, wciąż wstrzymując oddech. Zastan awiałem się gorączkowo, w jaki sposób mogła zdobyć coś takiego. Kradzież wydawała się n ajbardziej oczywista w przypadku dziewczyny uzależnionej od ziela snów, ale zmusiłem się do tego, by naprawdę jej się przyjrzeć. Spojrzeć głębiej, poza jej urodę i krew, pomyśleć jak myśliwy, n a którego mnie szkolono. Sądząc po delikatności jej dłoni, nie napracowała się wiele w ciągu życia. Nosiła się jak Aaron de Coste, a nie jak narkomanka z rynsztoku - łączyły ich ten sam akcent i arogancja, tyle że w jej wypadku złagodzone urodą i wdziękiem. A herb n a pudełku... Astrid podeszła do okna i wypuściła szarą chmurkę w noc na dworze. - Na Męczenników i Matkę- Dziewicę, od razu lepiej. Wskazałem znowu szkatułkę. - To herb Alexandre'a III. Cesarza Elidaenu. - No i? - zapytała leniwym, łagodnym głosem. - Zatem jesteś albo pospolitym złodziejem, albo jakąś księżniczką. Astrid uniosła fajkę. - Już ci powiedziałam. Nie jestem złodziejką, Gabrielu de León. Prychnąłem. - Zatem księżniczką? Zaciągnęła się głęboko fajką i przez długi czas nie odpowiadała, wstrzymując tylko oddech. W końcu jednak wypuściła słodką narkotyczną chmurkę w ciem­ ność za szybą. Kiedy się odezwała, ciepła mgiełka w jej przekrwionych oczach kłóciła się ze stalą w jej głosie: - Nie jestem księżniczką. Jestem królową, do kurwy nędzy. VII I TARGI Z DIABŁEM - To mało prawdopodobne - odparłem, ze wszystkich sił starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy. - W cesarstwie jest tylko jedn a władczyni. Nazywa się Isabella I. - Oby diabeł wydymał tę syfilityczną zdzirę - burknęła Astrid. To również mną wstrząsnęło. Cesarz był namaszczony przez Boga, który osobiście pobłogosławił również jego związek małżeński. Mówienie w ten sposób o cesarzowej było nie tylko zdradą stanu, lecz także bluźnierstwem. A ta nowicjuszka jedno i drugie miała równo w dupie. Jakby przypomniawszy sobie o dobrych manierach, podsunęła mi fajkę. - Merci, nie. - Myślałam, że wy, bladokrwiści, lubicie przypalić. - Sanctus to sakrament. - Zmarszczyłem brwi. - Nie ma nic wspólnego z uleganiem prymitywnym słabościom. - Jak tam sobie chcesz, nowicjuszu. - Ponownie zaciągnęła się dymem i wydmuchnęła go przez okno. - Moją matką jest Antoinette Rennier, dawna kurtyzana na dworze cesarza Phillipe'a IV i ulubion a kochanka jego syna, księcia Alexandre'a. - Cesarza Alexandre'a, chciałaś powiedzieć. - Kiedy matka zaczęła z nim sypiać, nie był jeszcze cesarzem. - Jesteś... córką władcy całego Elidaenu - wyszeptałem, wybałuszając z podziwem oczy. - Dobroczyńcy Zakonu San Michon, Obrońcy Dominium i Wybrańca Bożego. - Możesz mi wierzyć, że kiedy tak o nim mówisz, mój ojciec wypada bardziej imponująco niż w rzeczywistości. Nie wierzyłem własnym uszom, ale wyczuwałem, że nie żartuje. Astrid Rennier emanowała arystokratyczną aurą, oui, ale - co ważniejsze - w jej przyćmionych dymem oczach dostrzegłem oburzenie i gniew, które nie pozostawiały wątpliwości: mówiła prawdę. - Czyli naprawdę pochodzisz... z królewskiego rodu. - Fakty są takie, że jestem bękartem. - Nie przyszło mi do głowy, że dziewczyn a może być bękartem. - To dlatego, że dziewczęta nie dziedziczą majątku. Ale tak: jestem królewskim bękartem. - Astrid odgarnęła czarny kosmyk włosów za ucho. - A czasem bywam wredną suką. - Ale wiesz, tego nie zamierzałem wcale sugerować ... - Oho, wreszcie pokazaliśmy ząbki! Czyżby jednak był w tobie lew? - Co właściwie robisz w San Michon? - Co z oczu, to z serca - odparła, bawiąc się cybuchem fajki. - Dlatego mnie tu zesłali. Dorastałam n a dworze, jak to jest w zwyczaju w przypadku córek książęcych kochanek. Kiedy jednak książę został cesarzem i znalazł sobie cesarzową, rzeczona cesarzowa zaczęła kręcić nosem na naszą obecność i tak oto spotkał nas los, jaki spotyka wszystkie niechciane arystokratki w tym państwie: zostałyśmy dyskretnie odeskortowane do cichego, bezpiecznego klasztoru. - Skrzywiła się z goryczą. - To chyba i tak lepiej niż trafić do burdelu. - Twoja matka też tu jest? ! - Nie. Cesarzowa-zdzira Isabella uznała, że nierozważnie byłoby nas trzymać razem. Mama jest w Czerwonej Strażnicy, w zakonie San Cleylanda. Nie widziałyśmy się od roku. - Przykro mi, to się wydaje takie ... - Niesprawiedliwe - mruknęła Astrid. - Takie właśnie jest. - To dlatego tak go nazwałaś! - zdałem sobie sprawę. Spojrzała na mnie pytająco. - Mówię o tym wałachu. Nazwałaś go Sędzią. - A, tak. - Pokiwała głową, jej oczy znowu przybrały posępny wyraz. - Kolejna rzecz, którą mi odebrali. Są w tym świetni. W odbieraniu, zn aczy. - Skrzyżowała ramiona na piersi i zacisnęła usta. - A jakie ty mu dałeś imię? Pewnie coś dziecinnie banalnego, jakiś Cień albo Węgielek. - Pozostałem przy tym, które ty mu nadałaś. ,, Sędzia" do niego pasuje. - Merci. - Uśmiechnęła się smutno, a ja patrzyłem na pieprzyk powyżej jej ust. - Przykro mi, że ci go odebrano. - Serce tylko boli, ale nie pęka. - Wzruszyła ramionami, jakby chciała zrzucić ciężar z barków. - Dziękuję, że stanąłeś wtedy po mojej stronie, Gabrielu de León. Możesz być podłego urodzenia, ale to wymagało szlachetnej duszy. Aż mi się gorąco zrobiło od tego pochlebstwa. Sama jej obecność wprawiała mnie w zakłopotanie. Była ode mnie starsza i w oczywisty sposób bardziej bywała w świecie. Osobiście zrobiła mi tatuaże. Prawdę mówiąc, mimo że byłem wyższy, silniejszy i zahartowany latami ciężkiej pracy i miesiącami fechtunku, przy tej dziewczynie czułem się jak nieporadne dziecko. - A ty jak tu wszedłeś? - zapytała. - Ukradłeś klucz? - Nie jestem złodziejem, nowicjuszko. - To jak chciałeś się tu dostać? Ten stary zgred Adamo zwykle zamyka wszystko n a noc. - Zamierzałem rozgiąć kraty. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wybiegałem myślami tak daleko w przyszłość. Nie wiem n awet, jak wrócę do koszar. - Może tą samą drogą, którą z nich wyszedłeś? - Bez skrzydeł nie da rady. Wyczołgałem się przez kibel. - Gówniany plan, nowicjuszu. Jean-Franc;;ois przestał pisać i parsknął cichym śmiechem. - Powiem ci, de León, że to było autentycznie zabawne. - Pierdol się, wampirze. Historyk skłonił się lekko i wrócił do pisania. Zwiesiłem głowę, bo miałem świadomość, że Astrid ma rację. W Skyefall Szaroręki zarzucił mi nadmierną porywczość, ale wyglądało na to, że niczego się nie nauczyłem. - Owszem - przyznałem. - To było nieco głupie. - Powiedzmy raczej ... nierozważne - zaproponowała. - Brak rozwagi u członka Ordo Argent to o wiele zacniejsza cecha niż głupota, nie uważasz? Spojrzałem na nią, n a jej uśmiech, i poczułem, że uśmiecham się w odpowiedzi. - A teraz jesteś już oczarowany? - zapytała Astrid i ponownie zaoferowała mi fajkę. - Niewiele zostało. - Merci, ale nie. Nie przyszedłem tu popalać. - Więc po co przyszedłeś, nowicjuszu de León? Mierzyłem ją wzrokiem, próbując nie zwracać uwagi na przyprawiający o dreszcz, słodki aromat jej krwi. Fakt, że spotkałem ją w zakazanej części biblioteki i że z taką wzgardą wypowiadała się o naszych władcach, sugerował, że jeśli powiem jej prawdę, to raczej nie rozpowie jej wszem wobec. Nie wiedziałem, czy mogę jej zaufać, ale - Bóg mi świadkiem - nie ufałem nikomu innemu. Poza tym miała rację. Oczarowany? Też coś. W tym momencie byłem praktycznie jej niewolnikiem. - Słyszałaś kiedyś słowo „sangwimancja"? - Nie. Zalatuje j akimś krwawym czarnoksięstwem. - Nie wiem, co oznacza, ale wygląda na to, że tak właśnie n azywa się mój dar. - Ale przecież... Jesteś słabokrwistym, prawda? Przygryzłem wargę. Przypomniałem sobie mrowiące muśnięcia jej palców, gdy tatuowała mi lwa na piersi. Sięgnąłem prawą ręką do lewej, okręciłem n a palcu sygnet, który matka dała mi w dzieciństwie... i zastanawiałem się, dlaczego zamiast sygnetu nie dała mi po prostu prawdy. - Serafin Talon tak właśnie mnie nazwał, ale Szaroręki podejrzewa, że mogę się wywodzić z mało zn anego rodu Krewnych, pradawnego i budzącego grozę, który miał wygasnąć przed wiekami. - A twój ojciec ... - Astrid nachyliła się ku mnie zaintrygowana. - Nigdy go nie poznałem. Przyszedłem tu dzisiaj z nadzieją, że znajdę coś w archiwum. Szarorękiego nie mogę zapytać, już raz mnie w tej kwestii okłamał. Ba, rozmawiali z Talonem, czy mnie z tego powodu nie zabić ! Jeżeli mam nauczyć się władać swoim darem i zrozumieć, kim naprawdę jestem, muszę się dowiedzieć, czym jest sangwimancja. Od siedmiu miesięcy błąkam się tu i zadręczam myślami o tym, że jestem najgorszy z najgorszych, po czym n agle odkrywam w sobie dar, który może mnie uczynić największym srebroświętym w historii. Astrid uniosła brew. - O to ci właśnie chodzi? Chcesz być wielki? Sławny? - Moja siostra zginęła z ręki zimnokrwistego - odparłem zapalczywie. - Miała dwan aście lat. Ale zamiast spocząć spokojnie w grobie, powstała z niego j ako potwór. Jeżeli przez swoją obecność tutaj zdołam ocalić choć jedno dziecko, oszczędzić jednej matce cierpienia, jakie stało się udziałem mojej matki, zrobię, co w mojej mocy, żeby tak się stało. A poza tym... Tak, kurwa, właśnie tak: chcę być wielki. Ty nie? Nie chciałabyś, żeby twoje życie coś znaczyło? - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego. - Z ognistym błyskiem w oku zerknęła przez okno i wyszeptała: - Oddarłabym skrzydła aniołowi, żeby tylko wyfrunąć z tej klatki. - Brzmiało to j ak modlitwa. - Strąciłabym niebo z wysokości, gdybym tylko w ten sposób mogła wyryć swoje imię na ziemi. Pokiwałem głową. - Jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia. Przekrzywiła głowę i otaksowała mnie wzrokiem. - Ciekawe ... - mruknęła. - Co takiego? - Ty. Popatrzyłem po otaczających nas niezliczonych księgach. Tyle milczących tajemnic. Astrid zabębniła palcami w okładkę książki leżącej obok niej. - Poproś ładnie - powiedziała. - Ehm... że co? - Ksiąg jest tu zbyt wiele, sam nigdy nie zdołałbyś wszystkich przejrzeć, choćbyś znał wszystkie języki, w jakich je napisano, i czytał przez tysiąc nocy bez przerwy. Zresztą w każdej chwili mogą cię wysłać na kolejne polowanie. Myślisz więc: skoro ona i tak szuka już informacji na temat bezdnia, to czy nie mogłaby przy okazji wypatrywać wzmianek o tym moim darze? - Zrobiłabyś to? Naprawdę? Ale dlaczego? - Może jestem ci wdzięczna, że wtedy w stajni stanąłeś w mojej obronie. Może twoja opowieść o siostrze trafiła do mojego zasuszonego, czarnego serca. Może podobają mi się twoje szare oczęta. - A może podoba ci się myśl, że zaciągnę u ciebie dług wdzięczności? Tak jak Kaveh, stróż Logan i Bóg wie kto jeszcze? Jej usta ułożyły się chyba w pierwszy szczery uśmiech, jaki posłała mi tej nocy. - Powiem ci, że jak na chłopaka ze wsi to jesteś całkiem bystry. Pomijając to nurkowanie w sraczu. Przewróciłem oczami. - Dlaczego mam wrażenie, że dobijam targu z diabłem? - Jestem dwakroć przebieglejsza od diabła, Gabrielu de León, ale o żadnym dobijaniu targu nie może być mowy, dopóki ładnie nie poprosisz. - A co to niby ma zn aczyć? - Powiedz „proszę". Cóżby innego? Kiedy tak patrzyłem w półmroku na Astrid Rennier, nie pierwszy raz odniosłem wrażenie, że się ze mną bawi. W Lorson wystarczało jedno moje powłóczyste spojrzenie, by zaskarbić sobie względy większości dziewczyn w wiosce. Przy Astrid czułem się n atomiast jak pulchniutka myszka, która próbuje się targować z wyjątkowo głodnym kotem. Miała jednak rację: biblioteka była zbyt obszerna, żebym zdołał sam ją przeszukać. Przyklęknąłem więc n a jedno kolano, wziąłem ją za rękę i kolejny raz musnąłem wargami wierzch jej dłoni. - Proszę, Wasza Wysokość. - Wasza Wysokość? - żachnęła się. Wzruszyłem ramionami. - Jesteś królową, do kurwy nędzy. Sama tak powiedziałaś, pamiętasz? Spojrzała na mnie z błyskiem w oku i się uśmiechnęła. - Oui. Widzę, że się dogadamy. Gabriel umilkł i dolał sobie wina. W wyobraźni widział anielskie oczy i diabelski uśmiech. Mimo wypitego trunku wspomnienie było ostre jak potrzaskane szkło; bał się, że jeśli zbyt długo będzie się w nim nurzał, może się skaleczyć, a mimo to czepiał się go rozpaczliwie, żeby trwało jak n ajdłużej. - De León? - odezwał się w końcu Jean-Franc;;ois. - Zasiedzieliśmy się do późna - powiedział Gabriel, ogniskując na nim spojrzenie szarych oczu. - Czytaliśmy w milczeniu. To niezwykłe, j ak dużo można się o człowieku dowiedzieć, kiedy po prostu siedzi się z nim w jednym pokoju i nie kłapie j adaczką. Astrid czytała szybko, i to w co n ajmniej tuzinie języków. Sie­ działa wyprostowana jak arystokratka, klęła j ak cała tawerna osswayskich żeglarzy i ogryzała paznokcie jak dziewczyn a, która ma stanowczo zbyt wiele tajem­ nic. Zgodnie z jej ostrzeżeniem większość ksiąg z działu zakazanego czytało się j ak majaczenia pomylonych fanatyków. Zdawałem sobie sprawę, że takie poszukiwania mogą się ciągnąć miesiącami, ale mniej więcej godzinę przed świtem niewzruszeni i niezniechęceni pożegnaliśmy się. - Bożego dnia, nowicjuszu. - Przyjdziesz wieczorem, nowicjuszko? Uśmiechnęła się. - Aż tak jesteś oczarowany? - Zależy mi na tym, żeby j ak n ajszybciej zgłębić tę tajemnicę. Przekrzywiła głowę. - Prawie co noc wymykam się na dymka. Jeżeli wydaje ci się, że w tej chwili jestem nieznośn a, powinieneś mnie zobaczyć po paru dniach niepalenia. Przyjdę około północy. Jeżeli chcesz się ponownie spotkać, proponuję ci wrócić do koszar przez dziurę w dachu. W jednym miejscu dachówki są stare, łatwo je przesunąć. - Merci, Wasza Wysokość. - Ukłoniłem się. - Niech Bóg cię prowadzi. Dygnęła jak prawdziwa dama dworu. - Ciebie również, nowicjuszu. Nie zostało nic więcej do dodania. Wymknęliśmy się frontowymi drzwiami, które Astrid za nami zamknęła. Nie miałem zielonego pojęcia, skąd wzięła klucze, ale spodziewałem się, że skłamie, jeśli ją o to zapytam. Po wyjściu z bibliotecznego zacisza wiatr wydał mi się lodowaty. Przenikał moje ubranie niczym ostrza noży. W katedralnej dzwonnicy rozdźwięczały się poranne dzwony, wzywając kucharzy do palenisk, a braci do spichlerza. Zabawiłem w bibliotece dłużej, niż zamierzałem - miałem przecież z samego ran a zgłosić się do stajni na pierwszą randkę z szuflą i taczkami. Zobaczyłem stojącego przy platformie Logan a: jego ciemna sylwetka rysowała się na tle chymijnego blasku lampy. Z rękami w kieszeniach przeciąłem teren opactwa na skos i podszedłem do niego z przeciwnej strony, jakbym szedł z koszar. - Jasnego świtu, szczeniaku - burknął chudy stróż z tym swoim silnym osswayskim akcentem. - Bożego dnia, stróżu. Mam się zgłosić n a dole do... - Wiem, wiem, Szaroręki wszystko mi wyjaśnił. Podobno twoje pierwsze polowanie marnie wypadło, chłopcze. Zabite dzieci i w ogóle... kiepsko. Kiepściutko. - Logan splunął na wyciągarkę, odblokował ją i mrużąc oczy, zerknął na rękę, w której trzymałem miecz. - Zdecydowałeś już, co sobie wytatuujesz? Wzruszyłem ramionami i wszedłem n a platformę. Skóra zamrowiła mnie n a myśl, że Astrid znów mogłaby mnie tatuować. - Prawie. - Przyjmij moje gratulacje, młody. Nie wszyscy wychodzą cało z Próby Polowania. Nie słuchaj, co inne chłopaki gadają za twoimi plecami. Może i masz krew rzadką jak rozwodnione szczyny sOdhaemskiego kota i wywodzisz się z nordlundzkich owcojebów, ale wykonujesz Dzieło Boże. Kiedy umrzesz, odmówię pacierz n ad twoim grobem. Obiecuję. - Merci, stróżu. - Słusznie, mój chłopcze. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i opuścił mnie na dół. Dolinę nadal otulały mrok i marznąca mgła. Platforma z głuchym stukotem osiadła na ziemi. W każdy inny dzień Kaspar i Kaveh już krzątaliby się przy pracy, ale Szaroręki - zgodnie z zapowiedzią - poinformował ich o mojej karze. Przy bramie stajni znalazłem stojące w śniegu taczki z szuflą i niezapaloną lampę, do której od wewnątrz był przyczepiony liścik: brama otwarta. zjedziemy po śniadaniu. merci! -k&k Zakląłem pod nosem, zawiesiłem lampę na taczkach i przez skrzypiącą bramę wjechałem do stajni. Przywitałem się z Sędzią, uścisnąłem go i dałem mu kostkę cukru. Uwielbiał cukier. A potem splunąłem w dłonie i zacząłem przerzucać gnój. IX GWIAZDA WE KRWI Tak wyglądało moje życie przez następne dwa tygodnie: gnój z rana, treningi w ciągu dnia, parę kradzionych godzin snu, a potem zakurzone tomiszcza i towa­ rzystwo nowicjuszki Astrid Rennier. Prawdę mówiąc, przychodziły mi do głowy gorsze pomysły na spędzanie wieczorów. Z dniami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Mimo że dopiero co wróciliśmy do San Michon, Szaroręki nie dał Aaronowi i mnie ani chwili wytchnienia. Od razu zagonił nas do pracy w Puklerzu, gdzie - mimo przejmującego chłodu - wyciskał z nas siódme poty. Wiedziałem, że byłby gotowy mnie zlikwidować, gdyby tylko Khalid wydał taki rozkaz, więc fakt, że nie próbowano zaprowadzić mnie na Most Do Nieba, dowodził, że jego mądrość przeważyła w konfrontacji z obawami Talona co do mojego pochodzenia. Szaroręki potrafił być surowy i okrutny, ale w odlewni chwalił mnie przed serafinem. Jakaś cząstka mnie chciała go zadowolić, reszta zwyczajnie się go bała. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem, jakie są moje aktualne układy z mistrzem. Paru innych nowicjuszy również wróciło z polowania i w Puklerzu zaczynało się robić tłoczno. Któregoś dnia jak zwykle trenowaliśmy: de Coste i jego rybio­ gęby kumpel de Severin pojedynkowali się n a kosie, a ja z młodym Fincherem okładaliśmy kolczastych, bacznie obserwowani przez Szarorękiego i frere Alonso, obdarzonego tubalnym głosem n auczyciela Finchera. Krępy, barczysty, ciemnowłosy Alonso pochodził z Nordlundu. Przecin ająca mu lewy policzek długa zygzakowata blizna przydawała jego twarzy groźnego, dzikiego charakteru. Zrzucił szynel, odsłaniając gęsto pobliźnione ręce pokryte pięknymi portre­ tami Matki- Dziewicy, Raissy - Anioła Sprawiedliwości, oraz mojego imiennika Gabriela - Anioła Ognia. Sokolim wzrokiem śledził poczynania moje i Fincha, od czasu do czasu pociągając ze srebrnej piersiówki. - Noga ci zostaje, de León - zauważył Szaroręki. - Znowu. - Qui, mistrzu. - Natychmiast poprawiłem postawę. - I na drugi raz zwiąż te śliczne loczki, jak należy, bo ostrzygę cię jak owcę. - Twój chłopak nieźle się rusza, Szaroręki - zauważył półgłosem Alonso. - Jak na słabokrwistego. Zjeżyłem się n a te słowa, przestałem fechtować i zgiąłem się w głębokim ukłonie. - Merci, frere - powiedziałem. - Szlachetnokrwisty, któremu w Skyefall w pojedynkę skopałem dupę, z pewnością by się z tobą zgodził. - Dość, de León - burknął Szaro ręki. - Pycha jest grzechem. Ale Alonso tylko się roześmiał i napił z butelki. - Masz w sobie prawdziwy żar, chłopcze. Nordlundzki żar. Myślisz, że dałbyś radę młodemu Fincherowi? Spojrzałem na Fincha, który też przerwał trening i patrzył na mnie swymi różnokolorowymi oczami. Miał dobry refleks, był szybki, ale niższy ode mnie, brakowało mu zasięgu. A krew Vossów w jego żyłach nie ułatwiała mu szermierki. - Dałbym radę Fincherowi - potwierdziłem. - I wszystkim innym nowicjuszom w Puklerzu. Jean-Franc;;ois uniósł brew. - Serio, de León? - Co ja ci mam powiedzieć? - Srebroświęty wzruszył ramionami. - Nadal rozpierała mnie pewność siebie po tym, jak załatwiłem małego de Blancheta, ale i tak ważniejsze było to, że zapieprzałem w Puklerzu jak dziki i miałem serdecznie dość bycia traktowanym jak gówno tylko przez wzgląd n a krew w moich żyłach. Zwłaszcza jeśli w rzeczywistości wcale nie byłem słabokrwistym. Szaroręki spiorunował mnie wzrokiem. Alonso wybuchnął głośnym śmiechem. - Ależ ten mały skurczybyk ma jaja! Dalej, Finch. Wchodź do kręgu. Chłopaki! - zawołał do de Coste'a i de Severina, wyjmując z kieszeni błyszczącą monetę. - Urządzimy sobie mały turniej, hmm? Złoty rojal dla zwycięzcy! Szaroręki spochmurniał jeszcze bardziej, ale jeżeli mój niewyparzony język miał mnie żywcem pogrzebać w gównie, to mój mistrz nie n ależał do ludzi, któ­ rzy próbowaliby mnie ratować. De Coste i de Severin przeszli przez krąg i zajęli miejsca na skraju siedmiogwiazdy. Fincher stanął z zaciśniętymi wargami naprzeciwko mnie. Zerknął na swojego mistrza i splunął na zimny kamień. - Może się zdarzyć, że nakopię ci do dupy, Mały Kocie. Bez urazy. Poruszył się szybko jak mucha: zrobił wypad i ciął n a wysokości mojego gardła. Ja jednak byłem szybki jak pająk: zblokowałem jego uderzenie, usunąłem się w bok i wytrąciłem mu miecz z ręki. Cofnąłem się i pozwoliłem mu podnieść broń. - Bez urazy - potwierdziłem. Skrzywił się, machnął mieczem i n atarł ponownie, tym razem ostrożniej, i wykon ał oślepiającą sekwencję ruchów: głowa, pierś, głowa, brzuch. Ale ja zn a­ łem tę pieśń, sam śpiewałem ją tak często, że trwale wypaliła mi się w kościach. Stal była mi matką, ojcem, przyjacielem. Ponownie go rozbroiłem i wściekłym cięciem wyprowadzonym z wysokości łokcia rozciąłem mu dolną wargę i cały podbródek. Upadł. Stanąwszy nad nim, wycelowałem sztych miecza w jego szyję. Serce zabiło mi żywiej na widok krwi. - Poddaj się, bracie. Otarł zakrwawione usta. - Do dwóch wygranych? - Małe koty nie umieją liczyć do trzech - odparłem z uśmiechem. Zerknął na swojego mistrza i odburknął: - W takim razie poddaję się. Wyciągnąłem rękę i pomogłem mu wstać. Skrzywił się, rozcierając szczękę, ale muszę mu oddać sprawiedliwość: nie wyglądał na człowieka, który będzie długo żywił urazę. Frere Alonso zatarł szerokie dłonie i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Piękny cios, de León. Cóż, Fincher, wygląda na to, że czeka nas sporo pracy. - Tak, mistrzu - mruknął ze spuszczoną głową Finch. - De Severin, jesteś następny - zachrypiał Alonso, mierząc wysokiego chłopaka wzrokiem. - Zobaczymy, jak ten słabokrwisty poradzi sobie z Dyvokiem. De Severin zerknął na Szarorękiego, jakby chciał uzyskać jego przyzwolenie, ale mój mistrz i tym razem nie próbował ingerować. Moja gęba, mój problem, myślał pewnie. Wysoki młody arystokrata zważył w dłoniach ćwiczebne miecze, uśmiechnął się porozumiewawczo do de Coste'a i wszedł n a gwiazdę. Spod jego rozsznurowanej koszuli przezierał wyryty na piersi ryczący niedźwiedź: symbol Krwi Dyvok. Wszyscy bladokrwiści byli obdarzeni nadprzyrodzoną siłą, ale chłopaki od Dyvoków były po prostu przerażające. Większość z nich potrafiła władać dwuręcznym mieczem, trzymając go w jednej ręce. Obowiązywała niepisan a zasada, że w Puklerzu trenują drewnianą bronią, żeby nie rozpłatywać partnerów na dwoje. De Severin miał dwa miecze, wielkie jak małe drzewka - po jednym w każdej ręce. - Au revoir, słabokrwisty. Miecze zabuczały głośno, tnąc powietrze dosłownie cal od mojej głowy. Wybałuszyłem oczy i odskoczyłem. De Severin natarł jak burza. Nie zamierzał brać jeńców. Przez jakiś czas tańczyliśmy wokół siebie: on z miarową furią wyprowadzał kolejne cięcia, ja trzymałem się poza zasięgiem jego broni. Jego ostrza miały po sześć stóp długości, a on sam był silny jak tur, brakowało mu natomiast precyzji. Poza tym nikt nie ma tyle do udowodnienia, co chłopak znajdujący się n a samym dnie. Kiedy karmisz człowieka ochłapami ze swojego stołu, to najpierw zgłodnieje, ale dopiero dużo później zacznie chudnąć. Wygłodniałe szcze­ nię potrafi przemienić się w wilka, a mały kot w pieprzonego lwa. Usunąłem się w bok przed cięciem miecza w dominującej ręce de Severin a, sparowałem cios wymierzony drugą ręką i skróciłem dystans. W zwarciu ta wiel­ gachn a broń stawała się zwyczajnie nieporęczna i nadludzka siła właściciela niczego w tej kwestii nie zmieniała, a de Severin był na dodatek zbyt wolny, żeby zblokować uderzenie głowicą miecza w podbródek, jakie mu wymierzyłem. Runął na wznak, wlokąc za sobą ciągnące się po łuku strużki śliny i jaskrawoczer­ wonej krwi, i mocno uderzył o kamień. Zaklął. A ja stanąłem nad nim i przystawiłem mu miecz do gardła. - Poddaję się - warknął, błyskając kłami. Alonso uniósł krzaczastą brew i spojrzał na Szarorękiego. - Niezły z niego zadziora - przyznał. - Jak na słabokrwistego - wysapałem. Alonso trochę spoważniał. Blizna zniekształciła jego twarz. - De Coste, twoja kolej. - Chyba dość już widzieliśmy - wtrącił się Szaroręki. - Daj spokój, bracie. - Alonso znów się uśmiechnął. - Odrobin a przelanego bordo nikomu... - Powiedziałem: dość. - Szaroręki spojrzał mu prosto w oczy. Był niższy i drobniejszej postury, ale jego ton nie znosił sprzeciwu. - Ci dwaj to moi uczniowie, bracie. Nie zgodzę się, żeby wykrwawiali się bez powodu. Za to go szanowałem: mógł się chować za maską chłodnego okrucieństwa, ale zawsze dbał o nasze interesy. Jednakże n apięcie pomiędzy mną i de Coste'em zgęstniało do tego stopnia, że moglibyśmy je kroić ćwiczebnymi klingami na kawałki. Wspomnienia jego razów i gróźb paliły jak ogień. Poza tym na­ dal był na mnie zły, że przyćmiłem go w Skyefall. - Mistrzu? - odezwał się. - Z przyjemnością nauczę tego... - Powiedziałem: nie, nowicjuszu. I nie zamierzam tego powtarzać. Spojrzałem na Aaron a. - Anioł Fortuny ma cię w swojej opiece, psie - powiedziałem z przekąsem. - Jak mnie n azwałeś, wieśniaku? - Przedwczoraj uderzyłeś mnie od tyłu i dobrze o tym wiesz. Gdybyś zaatakował otwarcie, powybijałbym ci zęby, skurwysynu. Jesteś tchórzem, de Coste. To wystarczyło. Aaron skoczył na mnie, szybki jak wąż i twardy jak młot, z wykrzywioną gniewem twarzą. Mierzył w moją szyję, jakby naprawdę chciał mnie zabić. Zablokowałem jego cięcie, ale wpadł n a mnie z impetem i niczym para pięciolatków zaczęliśmy się mocować n a podłodze. On mnie złapał za koszulę i wbił mi łokieć w gardło, ja wyrżnąłem go pięścią w usta i uśmiechnąłem się, czując, jak wargi rozmaślają mu się na kłach. - Dość! Szaroręki złapał nas za karki i rozdzielił. Jeszcze przez chwilę szarpaliśmy się w uścisku, ale w końcu mistrz puścił mnie, aż klapnąłem na tyłek, i odepchnął Aarona. - Zachowujecie się jak para podwórkowych kundli! - To ten kutas zaczął! - Zacząłem i skończę, słabokrwisty gnoju! Zajebię cię! - Dość! - ryknął Szaroręki. Jego gniew wreszcie nas otrzeźwił. Mierzyliśmy się z Aaronem wzrokiem, stoj ąc po przeciwnych stronach kręgu. Alonso, de Severin i Finch przyglądali się nam w milczeniu. - Nie zapominajcie, kim jesteście i gdzie się zn ajdujecie! - ciągnął Szaroręki. - Jesteście nowicjuszami Ordo Argent! Braćmi w krwi i srebrze. Może się zda­ rzyć, że którejś nocy będziecie musieli bronić się n awzajem. Pamiętajcie: Umarłych nie interesują n asze kredo ani nasze sympatie. Wszyscy smakujemy tak samo. A teraz pogódźcie się. Pax. Patrzeliśmy po sobie z Aaronem. Nasze oczy pałały nienawiścią. - Pax, powiedziałem. Chwilę jeszcze nam to zajęło, ale w końcu podaliśmy sobie ręce, mamrocząc nieszczere życzenia pokoju. Wiedziałem, że ta waśń nie wygasła i będzie się tliła jeszcze bardzo długo. Za karę Szaroręki przeczołgał nas tego dnia jak jeszcze nigdy przedtem. Ćwiczyliśmy długo po tym, jak Alonso z Fincherem wyszli, po tym nawet, jak de Severin skończył. Mistrz nie dawał nam spokoju, tak jakby mógł z nas wypocić tę wzajemną wrogość. Wyratowały nas dopiero dzwony wzywające na nie­ szpory, ale po ich zakończeniu Szaroręki znowu zabrał nas do Puklerza na dalszy trening. Kiedy zwaliłem się do łóżka, byłem niemal w śpiączce. Sen, w jaki zapadłem, zwykle jest udziałem trupów. Obudziłem się parę godzin później, w środku nocy, zdjęty zgrozą. Byłem spóźniony na spotkanie z Astrid. X PRZYPADKOWY PAPROCH Było diabelnie zimno, kiedy wygramoliłem się z łóżka. Następnej nocy po n aszym pierwszym spotkaniu, posłuszny zaleceniom nowicjuszki, wyszedłem przez dziurę w starym dachu koszar. Od tamtej pory wymykałem się w ten sposób co wieczór. Teraz poruszałem się najszybciej, jak tylko mogłem: przemknąłem przez opactwo, unikając spotkania z Loganem, ale i tak, zanim zakradłem się do biblioteki, dochodziła druga. Drzwi do działu zakazanego jak zwykle nie były zamknięte na klucz, ale gdy prześliznąwszy się przez labirynt zapomnianej wiedzy, dotarłem do stolika Astrid, nikogo przy nim nie było. Rozejrzałem się wśród zastawionych księgami długich regałów. Pachniało dymem ze świecy, srebrodzwonkami i wodą różaną, nikogo jednak nie widziałem. Pewnie znudziło jej się czekanie. - A niech to szlag - mruknąłem. - Nie in aczej - dobiegł głos zza moich pleców. - Słodki Odkupicielu! - sapnąłem ze zgrozą, obracając się w miejscu. - Pochlebiasz mi. Wolę jednak, kiedy tytułujesz mnie „ Wasza Wysokość". Pomiędzy regałami stała Astrid: błysk ciemnych oczu, skóra biała jak światło księżyca. Przez moment miałem wrażenie, że sama jest ożywionym skrawkiem nocy. Uśmiechnąłem się na jej widok, ale uśmiech prędko zamarł mi na ustach, gdy w półmroku obok niej dostrzegłem jeszcze jedną postać. Kiedy weszła w krąg światła świecy, zobaczyłem wściekle kręcone mysiobrązowe włosy, śliczne zielone oczy i piegi na skórze. Dziewczyn a wyglądała n a rówieśniczkę Astrid, była jednak o dobrą stopę od niej niższa. Zmarszczyłem brwi. - Ja cię znam ... - Gabrielu de León, pozwól, że przedstawię ci nowicjuszkę Chloe Sauvage - odezwała się Astrid. - Jasnego świtu, nowicjuszu - wymamrotała Chloe. - Miło cię znowu widzieć. Przeniosłem pytające spojrzenie na Astrid. Wydawało mi się, że spotkaliśmy się w tym samym celu co przez ostatnie dwa tygodnie: aby szukać wzmianek o piątym rodzie i prawdy o bezdniu. - Chloe jest moją przyjaciółką, Gabrielu - zapewniła mnie Astrid. - Najbliższą, jaką mam wśród tych murów. - Nie wątpię, ale co ma wspólnego ze mną? - Masz u mnie dług wdzięczności, prawda? Jęknąłem w duchu. - Qui. - A ja mam taki dług u Chloe, i to znacznie większy. W zamian za określone usługi, i tak dalej... - Astrid machnęła ręką. - Długo by gadać. Rzecz w tym, że spłacisz swój dług wobec mnie poprzez spłacenie go jej. - W jaki sposób miałbym to zrobić? - Nowicjuszka Sauvage chce zgłębić sztukę fechtunku. - Że co?! - Chce. Zgłębić. Sztukę. Fechtunku. Wszystkie te cięcia, pchnięcia, itepe. - Astrid spuściła wzrok n a moje dłonie, po czym spojrzała mi w oczy. - Słyszałam z wiarygodnych źródeł, że pobiłeś dzisiaj na gwieździe dwóch nowicjuszy i sam pozostałeś niedraśnięty. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy w Puklerzu, ale Chloe byłaby wdzięczn a, gdybyś udzielił jej paru wskazówek. - Ale przecież... to dziewczyna. Astrid odwróciła się do stojącej obok niej drobnej dziewuszki, schyliła się i mrużąc oczy, spojrzała na jej biust. - Rety ... Masz rację! - Mówiłam ci, że to głupi pomysł - syknęła Chloe. - Tutaj nie uczą dziewcząt. - Cierpliwości, ma cherie - odmruknęła Astrid. - Nasz poczciwy nowicjusz prędzej czy później zrozumie, że twoje piersi, choć wspaniałe, w żaden sposób nie utrudniają osiągnięcia szermierczej biegłości. Policzki Chloe zapałały wściekłą czerwienią. - Prawdę mówiąc, trochę przeszka... - Ćśś, moja droga. - Astrid poklepała ją po ręce. - Słuchaj, co będzie dalej. - Powiedziałaś jej, czego tu szukamy? - zapytałem. - Nie lękaj się, nowicjuszu. Chloe umie dochować tajemnicy. - Nie mogę tu przychodzić z taką łatwością jak Azzie - przyznała Chloe. - Zajmuję pokój po sąsiedzku z komnatami przeoryszy. Ale raz w tygodniu przeorysza udaje się n a czuwanie do klasztornej kaplicy, wtedy mogę się wymknąć. - I byłabyś gotowa n am pomóc, tak? - Nie jestem przekonana, że rozwiązanie tajemnicy bezdnia znajduje się w tej bibliotece. Tylko przez pobożną modlitwę odzyskamy miłość Pana. Poprzez jego słowa, a nie te zgromadzone tutaj. - Chloe gestem ogarnęła otaczające n as księgi. - Natomiast cała ta sprawa piątego rodu jest nadzwyczaj intrygująca. - Mama zawsze powtarzała, ma cherie, że podczas sztormu mądra kobieta modli się do Boga, ale nie przestaje przy tym wiosłować do brzegu - wtrąciła z uśmiechem Astrid i przeniosła spojrzenie n a mnie. - W przeciwieństwie do mnie Chloe zna starotalhoski i staroosswayski. Dlatego przez dwie godziny tygo­ dniowo będziesz jej wykładał sztukę stali, a przez resztę wieczoru ona pomoże nam szukać. Zgoda? Nie byłem tym zachwycony. Prawie nie zn ałem Chloe Sauvage, ale Astrid darzyła ją zaufaniem, a ja faktycznie byłem jej coś winien. Nie byłem zdradzieckim psem jak de Coste, zawsze wykładałem karty na stół i spłacałem swoje długi. - Nie mamy mieczy - zauważyłem w końcu. - A nie mówiłam? - Astrid uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Słowny gość. I wyjęła spod płaszcza dwa drewniane miecze ćwiczebne. - Skąd je masz? - zdziwiłem się. Zbyła mnie machnięciem ręki. - Długo by gadać. Rozejrzałem się: niezliczone manuskrypty, nieczytelne grzbiety, plątanina słów, które mogły zawierać tajemnicę mojej natury. Zdawałem sobie sprawę, że z n ajwyższym trudem zdołałbym przeczytać może czwartą ich część, nie więcej, w dodatku sekrety pradawnego rodu mogły być przecież spisane w prastarym języku. Dlatego w końcu z marsową miną wyjąłem miecze z dłoni Astrid. - Wygląda n a to, że nie mam wyboru. - Uprzedzałam cię: jestem dwakroć przebieglejsza od samego diabła. No, bierzcie się do rzeczy. Ciach. Chlast. Dopadnę cię, złoczyńco! I cały ten cudowny, zalatujący potem nonsens. - A ty się nie chcesz uczyć? - Na słodkiego Odkupiciela, nie! Usunę się n a bok i ograniczę do wydawania odgłosów podziwu, gdy wy będziecie usiłowali rozłupać sobie nawzajem czaszki. Chrzanię wojnę, lepiej ją zostawić wojownikom. Odsunąłem na bok krzesła i stół, robiąc nam miejsce. Astrid przysiadła na parapecie okna, wzięła do rąk węglowy rysik i mały szkicownik. Spojrzałem na Chloe: piegowata, zarumieniona, właśnie zakasywała rękawy. Miała na sobie takie same szaty nowicjuszki jak Astrid, ale była wyraźnie zmieszana tym, że zn ajduje się w towarzystwie chłopaka. Wyglądała na cichą dziewczynę. Spokojną. Pilną. Opanowaną. A nade wszystko - pobożną. - Dlaczego chcesz zgłębiać sztukę ostrza, nowicjuszko? - Kiedy nie wiesz, jak się nim posługiwać, łatwo możesz od niego zginąć. - Dobra odpowiedź. Trzymałaś kiedy miecz w ręku? - Uczyłam się o tym... teoretycznie. Z książek. Poza tym wiem, że jestem mała. Ale szybko się uczę. Westchnąłem. Była zielona jak świeża trawa - tyle że Astrid miała rację: bycie dziewczyną nie było powodem, dla którego nie mogłaby machać mieczem. Drobna, niska i bezbronna w walce byłaby bez szans. Z mieczem w ręce... Broń pomn aża siłę właściciela. Wyrównuje szanse. Taka jej n atura. Przytknąłem czubek miecza do jej podbródka i uniosłem jej głowę. - To prawda - powiedziałem. - Jesteś mała, ale umiejętności w walce są znacznie ważniejsze niż sama siła. Lekcja pierwsza, nowicjuszko: zawsze patrz przeciwnikowi w oczy. Podniosła wzrok. Zacisnęła zęby, uniosła drewniany miecz. W jej oczach coś zamigotało. - Zawsze patrz przeciwnikowi w oczy - powtórzyła. Zaczęliśmy ćwiczyć. Same podstawy. Przesuwaliśmy się po sali w tę i z powrotem, a Astrid siedziała pod wysokim witrażowym oknem i rysowała. Pod koniec dwugodzinnego treningu Chloe ociekała potem, ja zaś byłem suchy jak pieprz, ale jej oczy błyszczały, a uśmiech promieniał jak ogień w kuźni. - Jest świetnym nauczycielem - szepnęła do Astrid, gdy ta zeskoczyła z parapetu i dołączyła do nas. - Widziałam. - Astrid cmoknęła ją w spocony policzek. - Ale ty też byłaś świetn a: takiej szermierki nie powstydziłaby się sama Eloise. Mam rację, nowicjuszu? - Była ... doskon ała. Jak n a początkującą. Astrid zmroziła mnie spojrzeniem z ukosa. - Od takich pochwał anioł by zapłakał. - Nic nie szkodzi, Azzie. - Chloe się uśmiechnęła. - Pan przykazał, byśmy nauczyli się chodzić, nim zaczniemy biegać. - Jestem pewna, że wkrótce będziesz biegała w kółko dookoła naszego poczciwego nowicjusza, ma cherie. Chloe zarumieniła się, słysząc te pochwały, dokładnie tak samo jak ja przy moim pierwszym spotkaniu z Astrid. Urok nowicjuszki Rennier potrafił topić lodowce, bez dwóch zdań, ale... - Przejdźmy może do rzeczy, dobrze, nowicjuszko? Do świtu zostało ledwie parę godzin. - Oui. - Astrid skinęła głową. - Obawiam się, że ten bełkot sam się nie przeczyta. Bez wysiłku dźwignąłem stół i przestawiłem go n a poprzednie miejsce. Chloe prześliznęła się wzrokiem po regałach i zdjęła z półki stare, oprawne w mosiądz tomiszcze o grzbiecie pokrytym znakami tak absolutnie obcymi, że n a ich widok rozbolały mnie oczy. Usiadłem przy stole. Nowicjuszka Sauvage zajęła miejsce na lewo ode mnie, Astrid zaś położyła n a blacie szkicownik i skuliła się w skórzanym fotelu po prawej stronie: zakurzony zwój n a kolanach, blask świecy n a skórze. Popatrując na jej rysunki, stwierdziłem, że szkicowała Chloe podczas n aszego treningu. Zdumiało mnie, że w paru prostych kreskach umie zawrzeć tyle życia. - Piękn a robota, nowicjuszko - mruknąłem. Wzruszyła ramionami i przygryzła mocno już udręczony paznokieć. - W dzieciństwie pobierałam n auki u mistrzów ze Złotych Sal - odparła. - Byłam n awet całkiem niezła. A teraz? Śmiecie. Chloe zmarszczyła brwi. - Gdyby tak było, przeorysza nie wzięłaby cię n a swoją uczennicę - zauważyła. - Nie ma wyboru - prychnęła Astrid. - Stara suka traci wzrok; póki może, musi pilnie szkolić następczynie w sztuce tatuowania egid. - Astrid! - Chloe z zapartym tchem n akreśliła zn ak koła. - No co? Jest starą suką, możesz mi wierzyć; ja jestem suką młodą, a swój rozpozn a swego. - Astrid zapatrzyła się nieobecnym wzrokiem n a swój szkicownik. Jej twarz przypominała piękną maskę, dokładnie taką, jaką córka metresy n auczyłaby się nosić w młodości w Złotych Salach. - Kiedy mama uparła się, żebym uczyła się rysunku, nie spodziewała się pewnie, że przyjdzie mi n akładać srebro n a skórę pół chłopców, pół wampirów, a potem posyłać ich w mrok. - Z tobą akurat trafili doskon ale - zauważyłem półgłosem, muskając palcami lwa noszonego pod koszulą. - Khalid miał rację: masz bystre oko i zręczną rękę. Spojrzała na moją pierś. - Prawdę mówiąc, byłeś moim pierwszym. Mam n adzieję, że nie zrobiłam ci krzywdy. - Niezbyt wielką - skłamałem. Uśmiechnęła się. Pieprzyk przy jej ustach był czarny jak grzech. - Odrobina bólu nie zaszkodzi, co? Chloe patrzyła z zaciśniętymi ustami to na nią, to n a mnie. W brzuchu coś mi zawibrowało, a n a ciele wystąpiła gęsia skórka na widok cienkiej strużki krwi sączącej się z nosa Astrid. Jej woń przeszyła powietrze, wezbrana fala rdzy i miedzi zadudniła mi pod czaszką, przelała się do piersi i dalej, niżej. Jak zawsze podczas nieszporów przyjąłem sakrament, by ukoić pragnienie, ale teraz złapałem się n a tym, że muszę odwrócić wzrok i sięgam do spodni. - Nos - powiedziałem, wyjmując z kieszeni chusteczkę. - No ja pierdolę ... - żachnęła się Astrid. Odchyliła głowę w tył i dodała głosem stłumionym przez chusteczkę: - Merci. Zaraz ustanie. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę, zdławiłem pragnienie i zepchnąłem je jeszcze dalej w dół, poniżej krocza, aż do butów, gdzie było jego miejsce. Patrzyłem wszędzie, tylko nie na Astrid, dopóki nie starła tej smugi lśniącej, soczystej czerwieni. Czułem na sobie spojrzenie Chloe, zęby mi się wyostrzały i przez moment potwornie wstydziłem się tego, czym jestem. Grzechu swoich narodzin. Swojego głodu. Swojej natury. Miło było być cząstką srebrnego płomienia oddzielającego ludzkość od ciemności, ale nigdy nie mogłem sobie pozwolić na zapomnienie, że ciemność tkwi także we mnie. Rozsiedliśmy się wygodnie w blasku świec i gdy tylko dręczące mnie pragnienie ustąpiło, ze zdumieniem stwierdziłem, że bardzo przyjemnie jest po prostu siedzieć przez jakiś czas bez ruchu. Przez ostatnie siedem miesięcy moje życie składało się z potu, modlitw, polowania i krwawienia; nigdy nie przypuszczałem, że zwykłe czytanie przyniesie mi takie ukojenie. Słowa niczym jakiś rodzaj magyi brały mnie za rękę i prowadziły do krain niewidzianych, w czasy niepamię­ tane, ku myślom niewyobrażonym. Sporo lat spędziłem w San Michon, przelałem mnóstwo krwi i potu, przemierzyłem wiele mrocznych dróg, ale jedną z n aj­ cenniejszych lekcji przyswoiłem sobie właśnie wtedy, w bibliotece, w środku nocy, w towarzystwie tych dwóch dziewczyn. Żyć bez książek to jak nie żyć w ogóle. Co rusz popatrywałem ukradkiem n a Astrid, od zapachu jej krwi wciąż mrowiła mnie skóra. Szła przez książki jak burza, przegryzała się przez tom za tomem, gdy ja ledwie radziłem sobie z kolejnymi rozdziałami jednej księgi. Zdałem sobie sprawę, że choć przeklin a i bywa obcesowa, to jest równie wyśmieni­ tym naukowcem jak ja fechmistrzem. Władała księgami jak mieczami. Po godzinie wstała i wyjęła swoją złotą fajkę. W milczeniu, przygryzając język, zmieszała revre z sidłakiem. Kiedy patrzyłem, jak wdycha słodki dym, w pół­ mroku wydała mi się posągiem rzeźbionym ręką Boga. Boga, któremu wkrótce zostanie poślubiona... - Głowa mi pęka. - Chloe rozmasowała skronie. - Qui. - Pokręciłem głową, aż zatrzeszczało mi w karku. - Ja mam oczy bladokrwistego, a i tak mnie bolą przy tym świetle. Jeden Wszechmogący raczy wiedzieć, jak wy sobie z tym radzicie. Astrid wydmuchnęła szary kłąb przez okno. - Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli studiować te bzdury za dnia, jakikolwiek jest. Ale my jesteśmy dziewczynami, a ty nowicjuszem i ani jedno, ani drugie raczej się prędko nie zmieni. Dlatego obawiam się, że jesteśmy zdani n a łaskę archiwisty Adama i jego kretyńskich przepisów. Chloe pokiwała z westchnieniem głową. - Ech, co to by był za świat, gdyby banda upartych staruchów nie trzymała go tak kurczowo w garści. - Qui - burknęła Astrid. - Moim zdaniem ważniejsze jest to, że faktycznie są starzy, niż to, że są mężczyznami - odparłem. Spojrzenie ciemnych oczu Astrid spoczęło na mnie. - Twoim zdaniem, tak? - O rety... - mruknęła Chloe. Wzruszyłem ramionami. - Przeorysza Charlotte nie jest wcale lepsza od archiwisty Adama. - Celna riposta, ale przeorysza jest wytworem kościelnej indoktrynacji, a cały Kościół tkwi w uścisku bandy upartych staruchów - przyznała Astrid. - Będzie z ciebie bardzo niezwykła siostra zakonna, Astrid Rennier. - Rozejrzyj się. Naprawdę nie zauważyłeś, że w tym opactwie żadna kobieta nie sprawuje urzędu, który dawałby jakąkolwiek realną władzę? - Zauważyłem - zgodziłem się z nią. - Ale co powiesz o samej San Michon? Była przecież kobietą. - Ach, panteon! Też piękna rzecz. Jest Siedmioro Świętych Męczenników, Gabrielu de León. Wśród nich jedna kobieta. Jedna! A stanowimy przecież połowę populacji. - A co z Matką- Dziewicą? Jest kobietą i ustępuje tylko samemu Bogu. - A tak, tak, święta dziewica. - Astrid przewróciła oczami. - Wiesz co? Gdyby Wszechmogący podsunął mi ten półmisek gówna, jakim jest boskie macierzyństwo, a zarazem odmówił frajdy z poprzedzającego je fajnego bzykanka, kazałabym mu się pierdolić. - Astrid! - Wzburzona Chloe powtórzyła znak koła. - Nie bluźnij! - Daj spokój, on wie, że nie mówię poważnie. - Astrid skrzywiła się i spojrzała w górę. - On wie wszystko. Ja również byłem wstrząśnięty, i to nie tylko jej świętokradczymi słowami. Słuchając jej, uświadamiałem sobie n a nowo, jak głęboka przepaść nas dzieli. On a była półkrwi królową, ja półkrwi potworem; ona była dzieckiem Złotego Dworu, ja bękartem z prowincji. Ale n ade wszystko Astrid Rennier była córką kur­ tyzany, z pewnością widziała i robiła rzeczy, których ja nie potrafiłem sobie n awet wyobrazić. Cudowne rzeczy. Niesamowite. Spuściłem wzrok, przygryzłem wargę. Astrid spojrzała na mnie spod czarnych jak węgiel rzęs. - Ile masz lat? - Za pięć dni mam świątki - zdałem sobie sprawę. - Szesnaste. - Prawie mężczyzn a ... - Przekrzywiła głowę. - A i tak rumieni się po moich słowach. - Słuchając cię, n awet stary wilk morski by się zarumienił, Astrid Rennier. - Boże Wszechmogący ... - szepnęła Chloe. Spojrzałem na nią, zaskoczony nabożną czcią i lękiem w jej głosie, i w ślad za nią spojrzałem za okno. W ciemności rozbłysło światło i na jedną przerażającą chwilę wydało mi się, że zostaliśmy nakryci. Wtedy jednak Astrid otworzyła okno i aż sapnęła ze zdumienia. Razem z Chloe stłoczyliśmy się obok niej. Patrząc w mrok, ujrzałem coś, czego nie widziałem od dziecka i czego żadne z nas w tamtym momencie nie rozu­ miało; coś, co miało zmienić moje życie i los całego cesarstwa. Spadającą gwiazdę. Świeciła blado, a przecież musiała pałać wściekłym żarem, skoro w ogóle była widoczna przez całun bezdnia. Śledząc ją wzrokiem na mrocznym niebie, czułem ciarki n a plecach. Przeniosłem wzrok n a Astrid i stwierdziłem, że się uśmiecha. Blednący blask gwiazdy odbijał się w jej przekrwio­ nych ciemnych oczach i kładł słabą poświatą na policzku. - Piękn a - wyszeptaliśmy jednocześnie. Spojrzała na mnie. Odwróciłem wzrok i znów popatrzyłem w niebo. Czy to był znak? Zły omen? Zwiastun chaosu? Nie wiedziałem, czy się modlić, czy pani­ kować. Jakkolwiek by na to patrzeć, byłem przecież chłopskim dzieckiem. Wedle naszego wioskowego folkloru spadające gwiazdy były duchami nowych świę­ tych gotowych rozpocząć nowe życie tu, na ziemi. Zrobiłem więc to, co n a moim miejscu zrobiłby każdy dzieciak z nordlundzkiej prowincji. Jean-Franc;;ois uśmiechnął się, nie przestając pisać. - Pomyślałeś życzenie. - Otóż to. - Urocze... Czego sobie zażyczyłeś? Gabriel długo wpatrywał się w wino na dnie swojego pucharu. Patrzył, jak światło igra w czerwieni, a w głowie rozbrzmiewał mu trzask tłuczonego szkła i łamanych serc. Dopił wino i wziął dolewkę. - Nieważne. Nie spełniło się. - Mimo to pojawienie się tej spadającej gwiazdy odmieniło twoje życie, tak? Gabriel pokiwał głową. - Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, co naprawdę oznaczała, ale już sam jej widok wystarczył, żeby poruszyć kamyki, które z czasem przeszły w lawinę. Zadziwiona Chloe z rozdziawionymi ustami śledziła spadające światełko. A potem spojrzała mi w oczy. - Pomyślna wróżba - mruknęła. - Nadzwyczaj pomyślna. - Co masz na myśli? Rozejrzała się po dziale ksiąg zakazanych, po wyschniętych na pył tomach i zapomnianych słowach. - Nieprzypadkowo spotkaliśmy się dziś tutaj. Trzeba nie mieć oczu, by tego nie widzieć. - Tak, Chloe? - zainteresowała się Astrid. Drobna nowicjuszka znów wyjrzała na zewnątrz, na płonącą pod niebem gwiazdę. - Pada n a nas boski blask Wszechmogącego. Przyznaję, że byłam pełn a wątpliwości, ale słusznie ci zaufałam, Azzie. Sam Bóg pobłogosławił tę chwilę. - Odwróciła się do n as z uśmiechem żarliwej pobożności na ustach. - Myślę, że czekają nas wielkie rzeczy, mes amis. I że naszym przeznaczeniem było się tu spotkać. W przestronnych wnętrzach samotnej wieży Jean-Franc;;ois z Krwi Chastain stłumił ziewnięcie. - Dla mnie brzmi jak niezrównoważon a - przyznał. - Mówiłem, że Chloe Sauvage była jedną z najcwańszych zdzir, jakie w życiu poznałem. - Przypadkowy paproch przecina niebo, a ona już czuje na karku tchnienie Boga? Naprawdę musiała mieć źle w głowie, de León. - Nie. - Ostatni Srebroświęty pokręcił głową. - Tak pomyśleć może tylko ktoś o umyśle prostaczka, ktoś, kto nie wychował się w takim miejscu jak San Michon, stale otoczony atrybutami świętości i słowami Wszechmogącego. Chloe Sauvage nie była wariatką, lecz kimś znacznie bardziej niebezpiecznym; kimś, kim i ja wtedy byłem, ale nigdy już nie będę. - To zn aczy, srebroświęty? Gabriel spojrzał wampirowi w oczy i uśmiechnął się gorzko. - Wyznawcą. Gorliwym wyzn awcą. XI SREBRNE PODESZWY Gwiazda w dalszym ciągu cięła mrok, gdy wymykałem się z biblioteki. Jej widok przepełniał moje serce dziwną nadzieją. Nie byłem pewien, czy wierzę w ten omen równie mocno jak Chloe ani czy - jak twierdziła - nasze spotkanie było nam pisane, ale muszę przyznać, że jej żarliwość była zaraźliwa. Jak powiedzia­ łem, byłem zwykłym chłopskim dzieckiem, ale chyba pierwszy raz od przybycia do San Michon poczułem, że znalazłem tu ludzi, wśród których jest moje miej­ sce. Może nie braci, ale przyjaciół. Z płonących niebios padał śnieg, kiedy przekradałem się przez opactwo. Widziałem światła w oknach, sylwetki ludzi popatrujących w niebo. Do rozpoczęcia pracy w stajni została mi jeszcze godzina i najbardziej na świecie miałem ochotę wrócić do łóżka, ale kiedy zbliżyłem się do koszar, zamarłem w bezruchu god­ nym anielskich posągów w krużgankach katedry. W półmroku przede mną dostrzegłem jakąś postać. Chłopak w czarnym płaszczu wymykał się ze zbrojowni. Uskoczyłem w cień Puklerza, a wtedy chłopak podniósł wzrok n a dziejący się na niebie cud. W świę­ tym blasku udało mi się go rozpozn ać. Aaron de Coste. Nowicjusze nie mieli prawa przebywać n a zewnątrz po wieczornych dzwonach, więc - choć byłem przecież winny dokładnie tego samego przestępstwa - roz­ sierdził mnie widok Aaron a naciągającego kaptur na głowę i przemykającego do koszar. Miałem świeżo w pamięci n aszą bijatykę w Puklerzu, ostrzeżenie, bym miał się na baczności, wciąż dźwięczało mi w uszach. Czego ten zawszony kutafon szukał w zbrojowni? Sprawdziłem prowadzące do niej drzwi: były zamknięte na klucz. Nadstawiłem ucha, ale ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Nie wiedziałem, co robić. Jeżeli de Coste zamierzał po prostu wrócić do sypialni, na pewno zauważy mój powrót i n arobi rabanu. Dlatego postanowiłem przeczekać tę ostatnią godzinę gdzie indziej. W katedrze. Wśliznąłem się do środka przez dwuskrzydłowe drzwi we wschodniej ścianie - wejście dla żywych i dla jutrzenki - i schroniłem się we wnęce obok wotyw­ nych świec. W katedrze zawsze ogarniał mnie spokój, mogłem n apawać się ciszą i szeptać modlitwy do Wszechmogącego. Podniosłem wzrok n a ogromny witraż w kształcie siedmiogwiazdy, z męczennikami uwiecznionymi w kolorowym szkle. Spojrzałem n a Michon: opancerzoną, z Graalem we wzniesionej ręce, na czele armii wiernych. Nie mogłem przestać myśleć o tamtej spadającej gwieździe. I wtedy to usłyszałem. W ciemności niósł się cichy dźwięk, który dowodził, że nie jestem sam. Ktoś płakał. Wytężyłem wzrok i w bladej poświacie omenu dostrzegłem postać klęczącą w pierwszym rzędzie ławek, przed ołtarzem. Nie widziałem jej twarzy, ale moje bladokrwiste zmysły rozpoznały kasztanowe kręcone włosy i ton głosu. Siostra Aoife. Asystentka serafin a Talona. Głowę trzymała pochyloną, jej szloch odbijał się echem od ciemnego kamienia. Nie wiedziałem, co doprowadziło ją do płaczu, ale sprawiała wrażenie przy­ gnębionej. Nie mogłem jednak zapytać, co się stało: zawsze była dla mnie miła, ale gdybym teraz ją zagadnął, wydałoby się, że nie siedzę w koszarach. Dla­ tego tkwiłem nieruchomo i słuchałem, jak płacze. Przemówiła tylko raz przez całą tę godzinę, gdy w błagalnej modlitwie zwróciła się do posągu przy ołtarzu. Objąwszy się mocno ramion ami, wyszeptała: - Ach, błogosławiona Matko- Dziewico, ukaż mi prawdę. Czy twój dar dla mnie jest przekleństwem, czy błogosławieństwem? Siedziałem bez ruchu, milczący jak grób, aż w końcu zabrzmiał dzwon wzywający kucharzy n a służbę w kuchni. Siostra Aoife przygładziła włosy i spróbowała się uspokoić. Wymknąłem się za drzwi, zanim zdążyła mnie zauważyć. W nocnych mrokach wyminąłem fontannę z aniołami i oddaliłem się od katedry. Przy platformie natknąłem się n a stróża Logan a wpatrzonego w wątłe światełko na niebie. - Widziałeś, chłopcze? - Qui. - Kolejny raz podniosłem wzrok na spadający z niebios omen. - Widziałem. - Myślisz, że to dobra wróżba, czy zła? Przypomniałem sobie płaczącą w katedrze siostrę Aoife, stwierdzenie Chloe, że wszystko to było n am przeznaczone, odblask światła spadającej gwiazdy na policzku Astrid. - ,,Wszystko, co na ziemi i w niebie, jest dziełem mojej ręki" - odparłem. - ,,A wszelkie dzieło mojej ręki pozostaje w zgodzie z moim planem" - Logan dokończył cytat z Testamentów, kreśląc znak koła. - Dobrze powiedziane, chłopcze. - Czasem coś mi się uda. Spojrzał n a mnie kątem oka i uśmiechnął się życzliwie. - Wiesz co, de León? Wcale nie jesteś takim płaczliwym parchem z zadupia, za jakiego mają cię inni. Prawdę powiedziawszy, jesteś w porządku. Jak na nordlundzkiego owcojeba, ma się rozumieć. - Merci, dobry człowieku. Mrugnął porozumiewawczo. - Otóż to, chłopcze. Otóż to. Podobnie jak każdego poprzedniego ranka w stajni było jeszcze ciemno. Wierna szufla i taczki czekały na mnie przed drzwiami. Konie były rozdrażnione, ale ich płochliwość złożyłem na karb spadającej z nieba gwiazdy. Zostawiłem taczki i lampę przy pierwszym boksie, wszedłem w głąb stajni i przystanąłem przy Sędzi, który prychnął i zatupał na mój widok. Dałem mu w prezencie kostkę cukru i mocno go objąłem, tuląc swój gładki policzek do jego kosmatego. - Jasnego świtu, mój mały. Zarżał i szturchnął chrapami moją koszulę. Ze śmiechem dałem mu drugą kostkę. Wjeżdżając taczkami do głównego boksu, obrzuciłem podejrzliwym spojrzeniem dwójkę nieszczęśników spętanych srebrnymi łańcuchami i zawieszonych pod sufitem. Trzymano ich tutaj, żeby oswoić konie z obecnością Umarłych, ale nie oznaczało to byn ajmniej, że zwierzęta ich lubiły. Zresztą, prawdę mówiąc, dwa tygodnie pracy w ich sąsiedztwie mnie również przyprawiało o ciarki. Obaj byli płci męskiej: jeden starszy i przysadzisty, drugi chudy jak szczapa - mógł mieć jakieś siedemnaście lat, kiedy został zamordowany. Zachłannymi oczami wpatrywali się w moje gardło, kiedy ściągnąłem koszulę, zważyłem szuflę w dłoniach i wziąłem się do roboty. W każdym boksie było pełno gnoju. Musiałem się śpieszyć: gdybym spóźnił się n a jutrznię, moja kara stałaby się jeszcze dotkliwsza. Byłem po siedmiu wywiezionych taczkach, kiedy wampir zaatakował. Moja historia byłaby o wiele krótsza, gdybym w tamtej chwili nie został ostrzeżony: kiedy cień wpadł przez wrota stajni i rzucił się n a mnie od tyłu, Sędzia spłoszył się i wzdrygnął na tyle wyraźnie, że odruchowo odwróciłem głowę. Dlatego, kiedy potwór skoczył mi na plecy i powalił mnie na ziemię, wgryzł mi się w bark zamiast w gardło. Z wściekłym wrzaskiem, młócąc pięściami, zdałem sobie sprawę, kto mnie zaatakował. Vivienne La Cour. Wgryzła się mocniej, jej kły weszły głębiej w moje ciało. Przeturlaliśmy się po klepisku. Z rykiem uderzyłem łokciem do tyłu, na oślep, w głowę. Wpadła w szał, jej pazury zacisnęły mi się na szyi. Próbowałem ją zrzucić, ale - n a Boga! - była naprawdę silna: przycisnęła mi twarz do ziemi i chłeptała moją krew. Nagle ogarnęła mnie błogość Pocałunku: ciarki przeszły mi po plecach, żyły zaczęły śpiewać, a ja zdałem sobie sprawę, jak bardzo łatwo byłoby zamknąć oczy i dać się jej ponieść, utopić, połknąć w całości. Umrzeć z rozkoszy zamiast z bólu. To była kusząca myśl. Mógłbym to zrobić? - zastanawiałem się. Chciałbym to zrobić? Rozległo się głuche plaśnięcie i trzask pękającej kości. La Cour z wrzaskiem poleciała wstecz, przeturlała się i znieruchomiała, oparta o jeden z filarów pod­ pierających dach stajni. Otworzyłem oczy i ujrzałem n ad sobą Sędziego: chrapy miał rozdęte, toczył dokoła dzikim wzrokiem. Wyłamał drzwi boksu, żeby mnie ratować, po czym wymierzył wampirzycy potężnego kopniaka w żebra. Makabryczna błogość Pocałunku rozwiała się, a ja zdałem sobie sprawę, że przed momentem znalazłem się dosłownie o krok od śmierci. Z trudem dźwignąłem się z ziemi, krew spływała mi po piersi, przelotne czerwone odurzenie zastąpiła moja n ajdawniejsza, n ajdroższa przyjaciółka. Nienawiść. Vivienne - wciąż w pięknym pogrzebowym stroju - stanęła naprzeciwko mnie. Skórę miała szarą, obwisłą i wysuszoną po działaniu potwornej machiny w odlewni, wargi i n adgarstki poczerniałe od srebrnych oków. Krwawe łzy płynęły jej po policzkach. Utkwiła we mnie spojrzenie czarnych oczu. - Zabiliście ich - wyszeptała. - Zabiliście Eduarda i Lisette. Wokół nas spłoszone konie rżały głośno, jedynie Sędzia stał za moimi plecami niewzruszony jak skała. Byłem uzbrojony tylko w szuflę i srebro na skórze, ale zdarzyło mi się już raz pokonać szlachetnokrwistego gołymi rękami. Poczułem znajome palenie w dłoniach i piersi: to moja egida pałała świętym płomieniem Boga. Podniosłem otwartą dłoń i siedmiogwiazda zabłysła jasno. Wampirzyca wysyczała czarne przekleństwo i odwróciła wzrok. - Odstąp, pijawko! - rozkazałem jej. - Pijawko? - powtórzyła szeptem. Błysnęły kły. - Wy święci ludzie. Wy dzieci Boga. Pętacie nas srebrem i wysysacie do cna, a ty śmiesz mnie n azywać pasożytem?! Okrążała mnie po granicy kręgu mojego światła. Jej czarne, zimne oczy promieniały złem. - Jak wydostałaś się z odlewni? - zapytałem ostrym tonem, przesuwając się wolno w stronę taczek. Jej poczerniałe usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Może twoi święci bracia nie kochają cię tak mocno, jak powinni, chłoptasiu. Splunąłem na słomę. - Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. - W takim razie chodź, posmakuj ! Zamachnęła się zwęgloną pięścią, ja zaś poniewczasie dostrzegłem, że przybliżyła się do łańcucha, na którym wisieli dwaj nieszczęśnicy. Teraz rozległ się trzask, wspornik pękł i łańcuch puścił. Nieszczęśnicy spadli w głąb stajni, do głównego boksu, wprost pomiędzy roztrzęsione konie. I nagle zrobiło się troje na jednego. Vivienne rzuciła się n a mnie z ciemności z poparzonymi dłońmi zakrzywionymi niczym szpony. Była jednak praktycznie oślepion a moją siedmiogwiazdą i lwem na mojej piersi, dlatego zdążyłem usunąć się w bok i zdzielić ją szuflą w głowę. Trzonek pękł, sama szufla wygięła się jak papier, Vivienne wyszła z tego oszołomiona i zakrwawiona. Piekielny skowyt poniósł się nad stajnią. Starszy z nieszczęśników wyplątał się z łańcuchów i rzucił na mnie. Uniosłem lewą dłoń, srebro rozbłysło jasno i stwór zasłonił twarz rękami. Wziąłem zamach znad głowy i z takim impetem wbiłem mu ułomek trzonka szufli prosto w oczodół, że wyszedł z tyłu czaszki. Drugi nie wyplątał się jeszcze z krępujących go zwojów srebra. Przeskoczyłem n ad ścianą boksu i rzuciłem się w jego kierunku, mijając roztrzęsione konie. Wtedy jednak z ciemności ponownie zaatakowała Vivienne La Cour: wpadła na mnie z wielką siłą i zepchnęła mnie na drugi filar. Była silna jak sama śmierć. Zamknęła oślepione moją egidą oczy i sięgnęła ustami do mojej szyi. Przytknąłem dłoń do jej policzka, za co zostałem nagrodzony nieziemskim wrzaskiem bólu. Zatoczyła się wstecz, a wtedy kopnąłem ją z całej siły, aż przełamała ścianę boksu. Przez ten czas młodszy z nieszczęśników zdołał się wreszcie uwolnić i teraz rzucił się na mnie opętany żądzą krwi. Tyle że on w chwili śmierci był zapewne zwykłym chłopakiem ze wsi, ja zaś trenowałem pod okiem jednego z najlepszych fechmistrzów Srebrnego Zakonu. Złapałem go za rękę i grzmotnąłem nim w najbliższy filar. Przekręciłem zaciśniętą dłoń, aż coś trzasnęło mu w barku, i pchnąłem go w dół, na słomę. Nie zabrałem Lwiego Pazura do czyszczenia stajni, ale zdałem sobie sprawę, że przecież zawsze mam przy sobie srebro. Podniosłem stopę i tak długo deptałem podkutym srebrem butem głowę nieszczę­ śnika, aż rozpękła się jak dojrzały owoc. Gnijący mózg chlapnął na słomę. Coś uderzyło mnie w plecy: to drugi nieszczęśnik - z głową przebitą n a wylot trzonkiem szufli - pchnął mnie na filar. Uderzyłem twarzą, złamałem nos, roz­ ciąłem policzek i zaryczałem z bólu, gdy nieszczęśnik wgryzł mi się w szyję. To mógł być mój koniec, gdyby nie Sędzia, który ponownie przyszedł mi w sukurs: potężnym wierzgnięciem zmiażdżył napastnikowi pierś i odrzucił go ode mnie, po czym przystąpił do tratowania go. Wtedy z kolei Vivienne uderzyła niczym wąż. Złapała mnie za włosy i kolejny raz spróbowała przybliżyć moją głowę do swoich kłów. Wyrwałem się jej roz­ paczliwym szarpnięciem, w które włożyłem całą siłę, i zawyłem z bólu, zostawiwszy w jej szpon ach zakrwawiony płat skóry zdartej z głowy. Przeturlałem się po ziemi w stronę taczek, chwyciłem stojącą obok nich lampę i cisnąłem nią prosto w pierś La Cour. Szkło się stłukło. Chlapnął olej. Wydawało się, że czarny krzyk, który wyrwał się jej z gardła, pochodzi z trzewi piekieł. Swiatło dnia. Srebro. Ogień. Trzy przekleństwa bezśmiertnych. La Cour wypadła ze stajni: żywa pochodnia rozświetlająca mętny świt. Część koni - wśród nich Sędzia - wyrwała się n a wolność, uciekając przed ogniem zn aczącym ślad wampirzycy. Zmiażdżyłem obcasem czaszkę drugiego nieszczęśnika i wybiegłem za La Cour na śnieg. Wciągnąłem w płuca odór palonego mięsa i włosów. Vivienne - z ciałem spalonym do kości - wydała jeszcze jeden rozpaczliwy lament, raczej okrzyk smutku niż bólu, a potem osunęła się na kolana. Jej skóra trzaskała w ogniu jak sucha podpałka, gdy śmierć, którą wcześniej udało jej się oszukać, w końcu się o nią upomniała. Stajnia płonęła, konie, które jeszcze w niej pozostały, miotały się w boksach przerażone szalejącą pożogą. Mimo że krwawiłem obficie z barku i szyi, a głowę miałem jak obrany ze skóry owoc, rzuciłem się ratować zwierzęta. Wyładowałem taczki śniegiem, który n astępnie zrzuciłem w płomienie. Potem zrobiłem to drugi raz. I trzeci. Dławiłem się dymem, żar przypiekał mi skórę, ale - ranny czy nie - nie przestałem przecież być bladokrwistym i zanim zaskoczeni Kaspar i Kaveh stawili się do codziennej pracy, siedziałem w oparach przypalonego mięsa, słomy i gówna, pierś, ramię i włosy miałem czerwone od krwi, ale ogień został zdławiony, a wszystkie trzy pierdolone wampiry spalone na popiół. - W imię Boga Wszechmogącego ... - zająknął się Kaspar. Niemy Kaveh wybałuszył oczy i tylko patrzył, jak jego brat klęka przy mnie. - Co się stało, Mały Lwie? Skinąłem głową n a dymiące wśród świeżego śniegu szczątki La Cour. - Próbowali mnie zabić - wybełkotałem z trudem. Młodzi S0dhaemczycy sami poskładali sobie w głowach elementy łamigłówki, wodząc dookoła zdumionym wzrokiem, po czym wspólnymi siłami przenieśli mnie na platformę. Kaspar śniadymi dłońmi przyciskał mi koszulę do ran zadanych przez kły trupów, a Kaveh poszedł szukać zbiegłych koni. Kiedy platforma wzniosła się w powietrze, spojrzenie Kaspara znów zbłądziło n a czarną plamę, jaka została po La Cour. - To cud, że zdołałeś ich pokonać gołymi rękami, mon ami - powiedział. - Bogu niech będą dzięki - wymamrotałem. Kaspar n akreślił znak koła, a ja przysiadłem n a platformie. Nie czułem n awet zimna, nie mówiąc już o bólu wydartych w ciele ran i połamanych kości. Zamiast tego powtarzałem w myślach pogardliwe słowa, które Vivienne La Cour wypowiedziała przed śmiercią: ,, Może twoi święci bracia nie kochają cię tak mocno, jak powinni". I choć wiedziałem, że Umarli są geniuszami sztuki oszustwa i że nie powinienem wierzyć w ani jedno słowo wysyczane przez tę przeklętą sucz, wciąż zachodziłem w głowę, jakim cudem, do kurwy nędzy, wydostała się z odlewni. Przypomniała mi się postać, którą przyłapałem n a wymykaniu się ze zbrojowni. Odziana w czerń. Poruszająca się ukradkiem jak złodziej. Pierdolony Aaron de Coste. - Próbowali mnie zabić ... - powtórzyłem, tym razem ciszej. XII LIST Z DOMU W lazarecie w San Michon pachniało ziołami, kadzidłem oraz - nade wszystko - starą krwią. Mieścił się na parterze klasztoru, tuż poniżej komnat mieszkalnych sióstr. Wspaniały, przestronny westybul zalewało ciemnoczerwone światło wpadające przez wysokie, łukowato zwieńczone okna. Pod sufitem skrzyły się kule chymijne, na ścianach wisiały gobeliny - cudowne portrety Matki- Dziewicy, małego Odkupiciela, aniołów z niebiańskich zastępów. Celę, w której dochodziłem do siebie, urządzono zn acznie bardziej ascetycznie: białe ściany, miękkie łóżko polowe, czysta pościel. Nad łóżkiem miałem prześliczne witrażowe okno przed­ stawiające Eloise, Anioła Zemsty, która - z twarzą ukrytą w dłoniach - płakała krwawymi łzami. Lazaretem niepodzielnie rządziła siostra Esmee i to właśnie pod jej czułą opiekę oddał mnie Kaspar. Wysoka, potężnie zbudowan a kobieta z dłońmi wielkimi jak szynki wydawała się tak samo nie n a miejscu w klasztorze jak zwyczajna zakonnica w burdelu. Nie mówię o fachowych usługach, rzecz jasna. Gabriel wykonał nieokreślony gest ręką. - Znów żart o prostytutkach. - Jean-Franc;ois westchnął ciężko. - Bardzo śmieszne. - Pierdol się - odparował pogodnie Gabriel, wznosząc kieliszek moneta. - Myślę, że dość już wypiłeś, srebroświęty. - A ja myślę, że jesteś ostatnim złamasem na świecie, który powinien prawić człowiekowi kazania n a temat jego przyzwyczajeń w kwestii picia, wampirze. - Gabriel rozsiadł się wygodniej i pociągnął długi łyk wina. - Od n apaści w stajni upłynęło już kilka godzin i moje kości zaczyn ały się zrastać. Natomiast rany pozostawione przez kły Umarłych zabliźniają się bardzo długo, n awet u bladokrwistych. Tak oto trafiłem pod opiekę klasztoru. - Trzeba przyznać, że dużo potrafisz znieść, Mały Lwie. Podniosłem wzrok. Szaroręki stał w drzwiach celi i mierzył mnie przenikliwym spojrzeniem. - Gdybym cię nie zn ał, pomyślałbym, że jesteś z Krwi Voss - dodał. Nie od razu się zorientowałem, że mój mistrz próbuje żartować. Nie przypominałem sobie, żeby robił to kiedykolwiek wcześniej, i nie byłem w nastroju do żartów. - Jak szyja? - zapytał. - Wyliżę się - mruknąłem. Szczękę wciąż miałem obolałą. - Troje na jednego ... - Pokiwał głową i zabębnił palcami w rękojeść miecza. - Jestem pod wrażeniem, chłopcze. - Jestem tym, kim stworzył mnie mój mistrz. - Bogu niech będą dzięki. Inaczej kopalibyśmy dziś dwa groby, nie jeden. Zamurowało mnie. Przekrzywiłem głowę i zdałem sobie sprawę, że słyszę dobiegające z głębi klasztoru łkanie. Cichy zbiorowy płacz. - La Cour... zabiła kogoś przy próbie ucieczki? - Siostrę zakonną. - Szaroręki pokiwał głową. - Młody Kaveh znalazł ciało, kiedy poszedł szukać koni. Została wyssana i zrzucona z klasztoru na dół. Zgroza zmroziła mi trzewia. Chloe i Astrid przebywały nocą poza klasztorem... - Która to była siostra, mistrzu? - Aoife. - Nakreślił znak koła. - Biedn a dziewczyn a. Zalała mnie fala ulgi przemieszanej z wyrzutami sumienia, poczułem też lekki smutek z powodu śmierci Aoife. Była wierną córką Boga i zawsze okazywała mi życzliwość. Kiedy ostatni raz ją widziałem, przebywała na poświęconej ziemi, domyślałem się jednak, że La Cour dopadła ją po wyjściu z katedry, a potem udała się do stajni, gdzie mnie zaatakowała. Przyszło mi do głowy, że gdybym odezwał się do Aoife, spróbował ją jakoś pocieszyć, może udałoby mi się ją oca­ lić. Tylko co ona w ogóle robiła o tej porze w katedrze? W dodatku cała zapłakana? Zmrużyłem oczy, patrząc na Szarorękiego. Za dużo było tych tajemnic. - Jak La Cour zdołała uciec, mistrzu? Westchnął ciężko. - Po tym, jak w odlewni została wyssana i przypalona srebrem, zdołała wyśliznąć przeguby dłoni z więzów. Biedy Talon, z tego powodu strasznie go gryzie sumienie. Aoife od lat była jego asystentką, a także n ajlepszą namiastką córki, jaką kiedykolwiek będzie miał. Klnie się jednak na Wszechmogącego i wszyst­ kich Siedmioro Męczenników, że więcej się to nie zdarzy. - A zdarzyło się już w przeszłości? - Nie przypominam sobie. Zachowałem kamienny wyraz twarzy, chociaż w brzuchu mi wrzało. Nie miałem wprawdzie pewności i nie dałbym sobie jaj obciąć, że to Aaron de Coste uwolnił tę sukę z zamiarem poszczucia jej na mnie, ale przecież wiedział, że będę sam w stajni. Już wcześniej udowodnił, że jest psem, kiedy użył przeciwko mnie swoich darów krwi, a w Puklerzu zapowiedział wprost, że mnie zabije. Trafił mu się idealny sposób n a to, by załatwić mnie w białych rękawiczkach, nie tracąc pozycji w zakonie. Ale czy Aaron naprawdę był aż tak nikczemny, żeby pragnąć mojej śmierci? Tylko z powodu urażonej dumy? I czy to przy okazji jego wendety zginęła niewinna siostra zakonna? Szaroręki był moim nauczycielem. Moim protektorem. Chciałem mu ufać, ale już raz mnie okłamał, a ja za swoje nieposłuszeństwo wciąż tkwiłem w gównie po uszy. Podzielenie się z nim moimi podejrzeniami byłoby gorzej niż bezwartościowe, zwłaszcza że nie miałem żadnych dowodów. Wziął moje milczenie za oznakę zasmucenia. Poklepał mnie po ramieniu, trochę nieporadnie, jak ojciec, który nigdy nie chciał być ojcem. - Smutek to nie grzech, ale siostra Aoife dołączyła do męczenników. A ty dobrze się spisałeś, Mały Lwie. Pokonanie w pojedynkę dwóch nieszczęśników i szlachetnokrwistej to nie byle jaki wyczyn. W dodatku gołymi rękami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion. - Sędzia mi pomógł. Otaksował mnie wzrokiem. - Czyli obeszło się bez żadnych dziwności? Takich jak w Skyefall? Przypomniałem sobie krew małego Claude'a wrzącą pod moim dotykiem. I słowa Talon a: ,, Powinniśmy natychmiast zabrać go na Most Do Nieba. Poderżnąć mu gardło i oddać go wodzie". Czy gdyby Khalid wydał taki rozkaz, Szaroręki naprawdę by mnie zgładził? - Tak, mistrzu - odparłem. Chrząknął w taki sposób, jakby prawie mi uwierzył. - W takim razie wracaj szybko do zdrowia i szykuj się do przejażdżki, synu. Zachód słońca nie czeka na srebroświętych. Motyle w moim brzuchu zerwały się do lotu. - Jedziemy na polowanie? Szaroręki skinął głową. - Talon skończył badać małego de Blancheta. Tak jak się spodziewałem, miał nadspodziewanie gęstą krew jak n a nieopierzeńca. Wprawdzie Krewni rosną w siłę z wiekiem, ale pewne jej minimum zawsze dziedziczą po swoim stwórcy. Talon orzekł, że małego Claude'a musiał stworzyć jakiś ancien. - Ancien? - powtórzyłem szeptem. - Nestor z Vossów? - Oui. Opat Khalid kazał nam go wytropić. To skrajnie niebezpieczn a zwierzyna, więc nie będziemy polowali sami. Talon do n as dołączy. Jęknąłem w duchu n a myśl o tym, że mam się włóczyć po prowincji w towarzystwie tego gburowatego kutasiny. - Ale przecież to serafin. Nie powinien tak ryzykować, jest zbyt ważny. - Ancien to śmiertelnie niebezpieczny przeciwnik. A serafin Talon jest najstarszym przedstawicielem Krwi Voss w San Michon. Będzie uczył ciebie i de Coste'a, jak bronić się przed n aszą zwierzyną. Niechętnie skinąłem głową. - Kiedy wyruszamy? - Jutro. Dlatego radziłbym ci wypić coś na pokrzepienie i szybko dojść do siebie, Mały Lwie. Rzeź nieopierzeńców to jedno, ale ancien z pewnością wystawi twojego ducha na ciężką próbę. - Szaroręki sięgnął za pazuchę. Jego twarz złagodniała jak chyba nigdy przedtem. - Przyniosłem ci coś do poczytania w czasie rekonwalescencji. Podał mi list zapieczętowany zwykłym woskiem ze świecy. Wszelki ból ran ulotnił się bez śladu, gdy zdałem sobie sprawę, kto jest nadawcą. Mistrz skinął głową i zostawił mnie sam n a sam z listem. Drżącymi rękami złamałem pieczęć i przebiegłem wzrokiem linijki skreślone pięknym, płynnym charakterem pisma. Bracie najdroższy, modlę się do Boga i Męczenników, żeby ten list zastał Cię w dobrym zdrowiu. Wiedz, że jestem na Ciebie wściekła: piszę po raz piąty, a Ty nie raczyłeś odpisać mi nawet raz przez te kilka miesięcy, kiedy nie ma Cię w domu. W chwili słabości złapałam się jednak na tym, że znów za Tobą tęsknię, i mama powiedziała, że powinnam Cię o tym poinformować. Zatem piszę. Mam się dobrze, ale cały czas żałuję, że Cię tu nie ma. Życie w Lorson jest potwornie nudne, odkąd Twoje żenujące zachowanie nie odciąga powszechnej uwagi od moich wybryków. W rozpaczliwej próbie udowodnienia papie, że jestem taką bogobojną córką, na jaką usiłował mnie wychować, służę w kaplicy przy świecach. Ucieszysz się pew­ nie, że pere Louis jest tak samo nieznośny jak zawsze: na wiosnę córka wójta wychodzi za mąż, uparł się więc, żebyśmy ćwiczyły co tydzień bez przerwy aż do tego błogo­ sławionego dnia. Poważnie zastanawiam się nad wsypaniem mu trucizny do sakramentalnego wina. Mógłbyś mi doradzić, jakich ziół powinnam użyć? Z innych nowin: Philippe, syn kamieniarza, uderza do mnie w konkury. Jego entuzjazm jest ze wszech miar chwalebny, ja jednak postanowiłam nie wychodzić za mąż. Zamiast tego zamierzam zostać poszukiwaczką przygód, wędrować po świecie w poszukiwaniu sławy, majątku i zdobyczy sercowych ciekawszych niż syn rzemieślnika. Może kiedyś wpadnę do Twojego małego klasztorku i obiję Ci uszy za brak przyzwoitości, która kazałaby Ci choć raz napisać do ukochanej siostry. Mama też tęskni, nawet bardzo. Ma nadzieję, że dobrze się odżywiasz i nie robisz głupstw. Zapytałam, czy chce coś jeszcze dodać, ale w tej chwili siedzi i płacze. Sam się domyśl, co to znaczy. Ja osobiście jestem pewna, że dobrze się bawisz, włócząc się po kraju w pogoni za straszydłami. Wyświadcz mi, proszę, jedną przysługę: nie daj się zabić. Matka suszyłaby mi potem głowę bez końca. I - na miłość boską! - odezwij się do niej. Twoja kochająca siostra, Celene. - Moje małe diablę wcielone ... - wyszeptałem. Oczy mnie zapiekły. Przycisnąłem list do piersi. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tęsknię za pozostawioną w Lorson ma famille. Wyobrazi­ łem sobie, jak Celene siedzi przy stole kuchennym i pisze list, podczas gdy mama uwija się przy kuchni, i przez moment odczułem ich brak tak ostro, że mógł­ bym się o niego pokaleczyć. Dodatkowo wiadomość, że moja dawna dziewczyna zaręczyła się, zaległa mi kamieniem w żołądku. Cząstka mnie wiedziała, że lisa musi mnie nien awidzić za to, co jej zrobiłem, poza tym srebroświęci nie mogą się żenić, ale mimo to zrobiło mi się smutno na wieść o tym, że mój stary świat doskonale radzi sobie beze mnie. - Jasnego świtu, nowicjuszu - usłyszałem. Podniosłem wzrok zn ad listu. Stała w drzwiach. Słabe światło bezdnia tworzyło aureolę wokół jej głowy, czarne jak węgiel oczy były jak zawsze nieprzeniknione, ale kiedy spojrzałem n a jej twarz, smutek mnie opuścił. - Jestem nowicjuszka Astrid. Przyszłam cię nakarmić i n apoić. Weszła do celi z tacą, n a której stała miska zupy, i przysiadła obok łóżka. - Otwieramy buzię, szeroko! - Ale ja ... Uciszyła moje protesty, wepchnąwszy mi do ust łyżkę zupy. Odczekała, aż przełknę, i załadowała n astępną porcję. Zachowywała się zupełnie jak nie ona, zacząłem się nawet zastan awiać, czy to śmierć Aoife tak nią wstrząsnęła, dopóki nie mignęła mi przetaczająca się korytarzem zapłakana siostra Esmee. Kiedy oddaliła się n a tyle, żeby nas nie słyszeć, Astrid szepnęła ze złością: - Wiem, mówiłam, że brak rozwagi bywa zacniejszy od głupoty, ale nie wydaje ci się, że rzucając się samemu na troje zimnokrwistych uzbrojony tylko w szuflę, mogłeś nieco przesadzić? - Miło cię widzieć, Wasza Wysokość. - Wiesz co? - Nachmurzyła się. - Weź ten swój chłopięcy uśmiech i wypraw go na wycieczkę. - Wepchnęła mi do ust kolejną łychę zupy. - Na mnie on nie działa, Gabrielu de León. - Pracujesz w lazarecie? - Miałabym podawać kaczki? - Nastroszyła się. - Nie sądzę. - To dlaczego przyszłaś? - Asystentka Esmee, Beatrice, była blisko z Aoife. Jest trochę nie w sosie, po ostatnich ... wypadkach. - Wzruszyła ramionami. - Zaproponowałam, że ją dziś zastąpię. - Niech zgadnę: w zamian za przysługę? - Na pewno nie zrobiłam tego z czystej szczodrości mojego czarnego, zasuszonego serca. Coś w jej głosie sugerowało, że w tej akurat kwestii może się mijać z prawdą, ale nie n aciskałem. - Wszystko bardzo pięknie, ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dlaczego przyszłaś? Odęła wargi i odstawiła zupę n a bok. - Jestem niezadowolon a. Złamałeś dane mi słowo, nowicjuszu. - Nigdy bym nie ... - Nie do końca ze swojej winy - podjęła, uciszając mnie gestem. - Doszły mnie jednak słuchy, że w przyszłym tygodniu nie będziesz mógł przeprowadzić treningu z Chloe, ponieważ wyjeżdżasz z opactwa z zamiarem zamordowania ancien z Krwi Voss. Zapewne za pomocą szpadla. - Prawdę mówiąc, obawiam się, że będzie to ciut bardziej skomplikowane. - Jak tam sobie chcesz. - Odgarnęła kosmyk długich, ciemnych włosów. - Chciałam się tylko upewnić, że nasza umowa nadal obowiązuje. Pod twoją nie­ obecność zamierzam kontynuować w bibliotece próby odkrycia tajemnicy twojego dziedzictwa, ty zaś podejmiesz treningi z naszą dobrą Chloe, kiedy wrócisz. Spojrzałem w oczy Astrid. Jej spojrzenie pozostało jak zawsze nieprzeniknione, mojej uwagi nie uszedł jednak szczególny akcent, jaki położyła na ostatnim słowie. Zdałem sobie sprawę, że Astrid się o mnie boi. Po śmierci Aoife i napaści na mnie w stajni chyba dotarło do niej, w jak niebezpiecznych wodach przy­ chodzi mi pływać. A ja zacząłem się zastan awiać, czy Astrid Rennier próbuje mi coś powiedzieć, nie mówiąc tego wprost. - Wrócę. - Skinąłem głową. - Jestem słownym mężczyzną, Wasza Wysokość. - Mężczyzną to jeszcze niezupełnie. - Zebrała się n a wątły uśmiech. - Szesnaście za tydzień, tak? Dała mi zrolowany arkusz szorstkiego papieru. Rozwinąłem go... i serce na moment zamarło mi w piersi. Była to kartka z jej szkicownika, ale równie dobrze mógłbym trzymać w rękach lustro. Jej dzieło było - jak zwykle - perfekcyjne, tyle że zamiast Sędziego czy Chloe rysunek przedstawiał mnie. Gapiąc się na twarz tego chłopca, dostrzegłem, jak bardzo się zmienił od czasu przybycia do San Michon. Długie ciemne włosy. Mocny zarys szczęki. Szare oczy. Obok mnie narysowała lwa, dumnego i groźnego, którego oczy miały taki sam kształt jak moje. Odniosłem wrażenie, że udało jej się zajrzeć w głąb, pod powierzchnię chłopaka, którym byłem, i wydobyć stamtąd rysy mężczyzny, którym dopiero się stanę. Spojrzałem jej w oczy i złapałem się na tym, że znów się uśmiecham. To była nowicjuszka Srebrnego Zakonu, nie posiadała na własność niczego poza ubraniem na grzbiecie, a jednak znalazła sposób na to, by dać mi prezent. - Wszystkiego najlepszego z okazji świątek, nowicjuszu. - Merci za prezent, nowicjuszko. Zamrugała ze zdumienia. - Nie jesteś... pod wrażeniem? - spytała. Spojrzałem na leżący na łóżku list od Celene. - To cudowny prezent, bez dwóch zdań. Zastanawiam się tylko, czy mam dość odwagi, by prosić o kolejny. - Znasz powiedzenie o przeciąganiu struny? - Dostałem list od mojej młodszej siostry. Pisuje do mnie od miesięcy, a ja nie bardzo wiem, co jej odpowiedzieć. Ale teraz, po tym liście, zacząłem myśleć o mamie i zastanawiam się, czy nie powinienem do niej napisać o ojcu. Moim prawdziwym ojcu, znaczy. - Pokręciłem głową. - Chociaż, prawdę mówiąc, nie chciałbym raczej, żeby ktoś jeszcze w San Michon przeczytał jej odpowiedź. Wielu ludzi w opactwie ma u ciebie dług wdzięczności; myślisz, że dałabyś radę dyskretnie przekazać jej mój list? Jej harde spojrzenie zmiękło, gdy zerknęła na list od Celene. - Oczywiście. List bez odpowiedzi to jak zignorowany pocałunek. A matka na pewno za tobą tęskni. - Zza pazuchy białego jak pióra gołębicy habitu wyjęła szkicownik i wręczyła mi kawałek węgla. - Przed wyjściem stąd włóż swój list pod poduszkę. Dopilnuję, żeby dotarł do twojej matki, kiedy ty będziesz sobie wędrował po kraju, mordował pijawki i przyprawiał wszystkie chłopskie dziewki o szybsze bicie serca. - Merci, Wasza Wysokość. Jestem twoim dłużnikiem. I wcale nie żartuję. - Będę o tym pamiętać. - Wyjrzała przez witrażowe okno rozświetlone bladym światłem dnia. - Ale ostrzegam cię, nowicjuszu: niedługo zaciągniesz u mnie dług tak wielki, że będziesz musiał pomóc mi w ucieczce z tego okropnego miejsca. Obym obrała szczęśliwszą drogę niż biedna Aoife. - Naprawdę aż tak ci tu źle? - spytałem półgłosem. - Źle? - Parsknęła zimnym, okrutnym śmiechem. - Nie mam tu niczego swojego. W moich żyłach płynie krew cesarzy, a mimo to jestem jak łódź bez steru, płynę, dokąd wiatr mnie poniesie. Nie ma piekła okrutniejszego niż bezradność. Jej słowa mnie przygnębiły. San Michon, które stało się moim domem, dla Astrid było po prostu klatką. Znałem tę niezwykłą, irytującą dziewczynę zaledwie od kilku tygodni, a już zastan awiałem się, jak to miejsce wyglądałoby bez niej. Patrzyłem, jak zabiera tacę i oddala się po zimnej kamiennej posadzce. Przy drzwiach odwróciła się po raz ostatni. - Słaba i niemądra dziewczyn a życzyłaby ci powodzenia n a polowaniu, Gabrielu de León. Słaba i niemądra dziewczyna modliłaby się do Boga, żeby cię błogosławił i chronił od złego. - Ale ty nie jesteś słabą i niemądrą dziewczyną. - Nie, kurwa. Jestem królową. Po tych słowach wyszła. XII I KRWAWE RACH UNKI Długo jeszcze wpatrywałem się w miejsce, w którym przed chwilą stała. Po jej wyjściu cela wydała mi się mniejsza. Wreszcie z westchnieniem wziąłem węgiel do ręki i zacząłem pisać. Kawałek pergaminu nie wystarczył, by powiedzieć wszystko, co chciałem, ale zrobiłem, co w mojej mocy. Wystarczająco dużo czasu upłynęło od naszego pożegn ania. Wystarczająco dużo nocy wypełnionych wyłącznie pytaniami. Kochana mamo, przepraszam, że wcześniej nie pisałem. Dostawałem wszystkie listy od Celene, a teraz proszę Boga, by moja odpowiedź zastała Cię w dobrym zdrowiu. Rozstaliśmy się w nie najlepszej atmosferze, wiedz jednak, że jestem cały i zdrowy i często myślę o Tobie i małym diabełku. Tęsknie za Wami obiema. Odkąd bracia z San Michon objaśnili mi grzech moich narodzin, codziennie się z nim zmagam. Rozumiem, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś mi prawdy, teraz jednak muszę ją poznać. W całości. Jak nazywał się mój ojciec? Jak się poznaliście ? Czy ten potwór nadal żyje, a jeśli tak, to gdzie mogę go znaleźć? Od odpowiedzi na te pytania może zależeć moje życie, Mamo. Jeżeli choć trochę Ci na mnie zależy, błagam, powiedz mi wszystko, co muszę wiedzieć. Pozdrawiam Cię najserdeczniej, Ty zaś pozdrów ode mnie Celene. Przesyłam Wam całą swoją miłość. Twój kochający syn, Gabriel. PS: Powiedz diabełkowi, że wkrótce do niej również napiszę. Na razie muszę zapolować na straszydła. Kilkakrotnie złożyłem list i zgodnie z poleceniem Astrid ukryłem go pod poduszką. Nie miałem pojęcia, kiedy matka mi odpowie, ale nie miałem też wiele czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Następnego dnia rano Esmee zwolniła mnie z lazaretu i po jutrzni, na której opłakaliśmy nieszczęsną Aoife, ponownie trafiłem do stajni, gdzie osiodłałem Sędziego. Kaspar i Kaveh, wstrząśnięci śmiercią Aoife, przyszli mi pomóc. Szczególną uwagę zwracałem n a Kaveha, pomny tamtego niezwykłego spotkania z zamordowaną siostrą, które im przerwałem. Byłem ciekaw, co mogło oznaczać, ale nie bardzo mogłem go o to zapytać wprost - nawet gdyby nie był niemową, na pewno by skłamał. W powietrzu wciąż unosił się odór osmalonego mięsa i spalonych włosów po mojej bitwie z zimnokrwistymi. Towarzyszyli mi Szaroręki i Aaron, zjawił się także ten wiecznie skwaszony drań, który zamierzał nam towarzyszyć. Nigdzie nie widziałem jesionowej laseczki, która miesiącami odciskała krwawe piętno na moich knykciach: serafin Talon przybył wyekwipowany jak brat zakonny udający się na polowanie - długi szynel, obwieszony srebrobombami bandolier, pierś przyozdobiona srebrną siedmiogwiazdą. Świadomość, że opat Khalid przydzielił nam serafina, podkreślała dobitnie, jak groźną zwierzynę przyjdzie nam tropić. Twarz Talona była posępna, policzki miał ściągnięte w smutnym grymasie; mogłem się mylić, ale wydało mi się, że dostrzegam łzy w jego oczach. - Merci, chłopcze, za pomszczenie Aoife - powiedział. - Pięknie się spisałeś. Ukłoniłem się w odpowiedzi. - Jak na słabokrwistego - dodałem. - W pojedynkę i bez broni naprzeciw trojga zimnokrwistych? - Aaron spojrzał na mnie z ukosa. - Będziesz mi musiał opowiedzieć o tym, jak udało ci się przeżyć, Mały Kocie. Uśmiechnąłem się do niego, nie przestając się zastanawiać. - Koty mają dziewięć żyć, de Coste. Lwy również. - Będą ci potrzebne - burknął Szaroręki. - Wszystkie. - Zarzucił siodło na grzbiet konia. - Podobnie jak łaska Boga Wszechmogącego, jeśli mamy wyjść cało z tego polowania. Pokiwałem głową. Aaron zmierzył mnie spojrzeniem tych swoich lodowatych błękitnych oczu. W ciszy jego głos zabrzmiał bardzo donośnie: - Jestem wdzięczny Bogu Wszechmogącemu, że ich pokonałeś, de León. - Ja również - przyznałem. - A tobie dziękuję za troskę, bracie. Wrócił do pakowania swoich rzeczy. Szaroręki chrząknął cicho, wyraźnie zadowolony, że między nami dwoma zapanowała jakaś n amiastka pokoju. Ja jed­ nak, siodłając Sędziego, dobrze wiedziałem, że o żadnym pokoju nie może być mowy. Nie miałem dowodów, lecz byłem praktycznie pewny, że to de Coste uwolnił La Cour z odlewni. Po cóż innego miałby się kręcić po zbrojowni? Skurwiel wypuścił n a mnie szlachetnokrwistą tylko dlatego, że uraziłem jego dumę, i biedn a Aoife przypłaciła życiem tę jego próbę zemsty. Doskonale zda­ wałem sobie sprawę, że ofiarą bestii równie dobrze mogły paść Astrid lub Chloe. A teraz de Coste miał mi towarzyszyć w n ajbardziej niebezpiecznym polowa­ niu w moim życiu. Nie miałem jednak wyboru. W Nordlundzie grasował ancien z Krwi Voss. Wydawało się bez sensu, żeby tak potężny Żelaznosercy wypuścił się n a wschód od Talhostu, kiedy Wiecznotrwały Król gromadzi wszystkie siły w Vellene, ale prowadzeni przez Talon a zagłębiliśmy się w śnieżycę i ruszyliśmy traktem w stronę Bożych Posłańców. Żaden z nas nie zdawał sobie sprawy z grozy, jaka czekała n as na końcu tej drogi. Żaden z nas nie wiedział, że dla mnie, Szarorękiego i Aarona jest to ostatnie wspólne polowanie. Jednakże niezrażeni, ba, wręcz ochoczy, ruszyliśmy tropem bestii. W cichej więziennej celi, wysoko n a wieży surowej twierdzy Ostatni Srebroświęty wyciągnął rękę po butelkę moneta ... i zaklął półgłosem, stwierdziwszy, że zostało w niej zaledwie parę kropel. Za dużo pił, żeby jedn a butelka mogła poważnie przytępić jego wrażliwość, a sanctus, który mu podali, powoli przestawał działać. Czuł to bardzo wyraźnie: łaskotanie w brzuchu, swędzenie gałek ocznych. Najdroższy wróg. Znien awidzony przyjaciel. - Spragniony? - zainteresował się Jean-Fran<;ois, rysując coś w tej swojej przeklętej księdze. - Wiesz, że tak. - Wina? - Spojrzenie czekoladowych oczu spoczęło na Gabrielu. - Czy czegoś mocniejszego? - Po prostu daj mi się napić, złamasie jeden. De León złożył drżące dłonie. Wampir pstryknął palcami. Okute drzwi natychmiast się otworzyły: ta niewoln a musiała stale czyhać za progiem. Po ugryzieniu na przegubie jej dłoni zostały tylko dwa blade zadraśnięcia, krew wypita z żył wampirzego pana zaleczyła ranki, jakby nigdy nie istniały. Gabriel wyraźnie czuł cudowną woń jej krwi. Odwrócił głowę, by nie patrzeć jej w oczy. Miał wrażenie, że całe życie przesiedział w tej komnacie. - Przynieś jeszcze wina, kochanie - powiedział Jean-Fran<;ois. - I nowy kieliszek dla n aszego gościa. Kobieta dygnęła. - Służę, mój panie. Stopa Gabriela wybijała pośpieszny, nierówny rytm na podłodze. Żołądek z woln a zwijał mu się w twardy jak lód supeł. Biała jak duch ćma wróciła i znów n a próżno tłukła się o szklany kominek lampy. Gabriel pochylił się, przesunął czubkiem palca po bliznach jak ślady łez n a policzku i zajrzał do trzymanej przez wampira księgi. Jean-Franc;ois kończył właśnie rysować Astrid w bibliotece, wśród płonących świec i witraży. Wiecznie młodą. Wiecznie piękną. Podobieństwo było uderzające, Gabriela aż zakłuło w piersi. - Wracając do tematu ... - mruknął wampir. - Potężny Żelaznosercy grasujący po Nordlundzie. - Qui. - Trochę to nieporadne jak na ancien, nieprawdaż? Zostawić trop, którym będziecie mogli podążyć? - Nawet nestor musi się czasem pożywić. - Gabriel wzruszył ramionami. - Poza tym każdy Voss ma pewne talenty, ale podróżować musi w całkiem zwyczajny sposób. Gdyby Wiecznotrwały Król potrafił porozumiewać się z ptakami, cała ta historia mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Ale wy, Chastainowie, wtedy jeszcze chowaliście się po kątach. - Nie myl cierpliwości z tchórzostwem, de León. - Każdy pasożyt, jakiego zn am, powtarza tę śpiewkę. Wampir uniósł jasną brew. - To nie Wiecznotrwały Król będzie ostatecznie rządził tym cesarstwem, mieszańcu, tylko Cesarzowa Wilków i Ludzi. Ty zaś jesteś ostatnim, który mógłby drwić z padlinożerców, zważywszy n a twoją Krew. - Tak się zastanawiałem, kiedy do tego nawiążesz. Gabriel podrapał się po zarośniętym podbródku i spojrzał potworowi w oczy. - Czterdzieści - mruknął. - Może pięćdziesiąt. - Słucham? - Jean-Franc;ois zamrugał ze zdziwienia. - Pytałeś wcześniej, na ile oceniam twój wiek. - Gabriel ponownie wzruszył ramionami. - Teraz, spędziwszy z tobą trochę czasu, mogę już zaryzykować strzał. Pozujesz na nestora, historyku, ale nie jesteś ancien. Moim zdaniem jesteś niewiele starszy ode mnie. - Ach tak? Skąd to domniemanie, de León? - Za mało się boisz. - Gabriel przekrzywił głowę. - Powiedz mi, czy kiedy twoja mroczna matka i bladolica pani Margot Chastain, Pierwsza i Ostatnia Tego Imienia, wyzn aczyła ci to zadanie, pomyślałeś, że to ja zostanę tu zamknięty z tobą, czy ty ze mną? - Nie mam powodu się ciebie obawiać, de León - odparł z szyderczym uśmiechem wampir. - Jesteś żałosnym pijaczyną i potomkiem rodu psów. Pozwoliłeś, by ostatnia nadzieja twojego gatunku wyśliznęła ci się spomiędzy palców i strzaskała na kamieniach niczym szkło. - Graal. - Gabriel pokiwał głową. - Też się zastan awiałem, kiedy do niego wrócisz. - Donikąd nie wracam, srebroświęty. - Nawet nie wiesz, jak wiele prawdy jest w tych słowach, zasran a pijawo. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich niewoln a kobieta z trzymaną na dłoni złotą tacą. Wyczuwszy panujące w komnacie napięcie, spojrzała pytająco n a wampira. - Wszystko w porządku, mój panie? Jean-Franc;ois odrzucił kosmyk złotych włosów znad oczu. - W n ajlepszym porządku, Meline. Chociaż możn a odnieść wrażenie, że n aszemu gościowi puszczają nerwy, kiedy zanadto go suszy. Zadbaj o niego, proszę. Merci. Kobieta płynnym krokiem weszła przez próg, postawiła na stole nowy kieliszek, obok niego butelkę. Gabriel patrzył prosto przed siebie, na ilustrację w księ­ dze wampira. Wspomnienie o Astrid ożyło. Ran a ponownie się otworzyła. Im dłużej będzie snuł ich historię, tym prędzej dojdzie do jej końca, a zdawał sobie sprawę, że nie jest n a to dostatecznie pijany. Przeniósł wzrok n a siedzącego n aprzeciw potwora, ucieleśnienie grozy odziane w jedwabne brokaty, czarne pióra i lśniące perły. - Mogę poopowiadać o Drużynie Graala - zaproponował. - O Chloe, Diorze, ojcu Rafie i pozostałych. Jeśli chcesz. - Nie chcę - zaprotestował wampir, być może nieco zbyt gwałtownie. - Nie możesz obskakiwać sedna tej historii ze wszystkich stron jak n apalony królik. - Wal się. Mogę robić, co mi się żywnie podoba, pod warunkiem, że twoja cesarzowa dostanie to, co ją interesuje. - Gabriel z uwagą obejrzał swoje dłonie, pokrywające je popiół i zakrzepłą krew, czarne, połamane paznokcie. - A interesuje ją właśnie historia Graala: co się z nim stało, jak go straciłem... Dlatego proponuję, żebyśmy przestali odgrywać ten teatrzyk, przynajmniej do czasu, aż schlam się dostatecznie, żeby wrócić do San Michon. Twarz wampira nie zmieniła się ani na jotę, ale Gabriel bezbłędnie rozpoznał błysk, który pojawił się w jego czekoladowych oczach. Czuł je wyraźnie, unoszące się pomiędzy nimi jak dym, czuł jego zapach zmieszany z aromatem krwi i wina. Pragnienie. - Jak chcesz - odparł bezn amiętnym tonem Jean-Franc;ois. - Jesteś pewien? Mówiłeś wcześniej, że nie interesują cię bajki dla dzieci. - Moja bladolica pani poleciła mi zapisać całą twoją historię, de León, ale osobiście wcale nie jestem nią zainteresowany. - Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. - Tego właśnie chcesz, srebroświęty? - Ciemne oczy potwora zajrzały w szare oczy jego rozmówcy. - Posmakować mnie? Podobno polubiłeś nasz rodzaj. Gabriel wziął do ręki nowy kieliszek z winem i pociągnął z niego solidny łyk. - Nie jesteś w moim typie, Chastain. Jean-Franc;ois uśmiechem skwitował smrodek kłamstwa i zanurzył pióro w atramencie. - A zatem Chloe Sauvage i jej banda obszarpańców. Dziewczyna, którą znałeś jako nowicjuszkę w San Michon i która twierdziła, że wasze pierwsze spotka­ nie było wam przeznaczone przez Ojca Niebieskiego. Napatoczenie się na ciebie siedemnaście lat później w S0dhaemie raczej nie zburzyło jej chorych wyobra­ żeń. - Przeciwnie. Jak już wspomniałem, była gorliwą wyznawczynią. - Wymknąłeś się Dantonowi, Bestii z Vellene i najmłodszemu synowi Wiecznotrwałego Króla, który za wszelką cenę chciał dopaść Diora. Uratowałeś drużynę Chloe przed bandą nieszczęśników i razem odprawiliście tajemniczą szlachetnokrwistą, która również szukała młodego Diora. A chłopak twierdził, że wie, gdzie szukać Graala, zaginionego kielicha, do którego San Michon zebrała krew Odkupiciela, gdy umierał n a kole. - Mówisz prawie, jakbyś mnie słuchał. - Dlaczego jednak zgodziłeś się towarzyszyć Chloe w drodze n ad Voltę? - Jean-Franc;ois spuścił wzrok n a słowo patience wytatuowane na palcach Gabriela. - Przecież w domu czekały na ciebie żona i córka, a ty nie wierzyłeś Diorowi. - Nie, nie wierzyłem mu. Miałem go za skończonego kłamcę. Jednak Danton Voss z jakiegoś powodu uznał, że warto na niego zapolować, a ja miałem krwawe rachunki do wyrówn ania z farni/le Wiecznotrwałego Króla. Wesoła gromadka Chloe mogła się składać z głupców i kłamców, ale nie zmieniało to faktu, że była dla mnie użyteczn a przynajmniej w jednym charakterze. - Przynęty ... - zdał sobie sprawę Jean-Franc;ois. - Qui. Wampir otaksował Gabriela badawczym spojrzeniem i odął wargi. - Co się stało z chłopcem, któremu oszustwo ciążyło jak zawiązan a na szyi pętla? Który tak wysoko cenił życie, że wpadł do płonącej stajni, by ocalić kilka koni? Który był gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby ocalić jedno dziecko i jednej matce oszczędzić piekła, przez które musiała przejść jego matka? - Zerk­ nął na siedmiogwiazdę na dłoni więźnia. - Którego wiara we Wszechmogącego płonęła światłem jasnym jak srebro i rozświetlała mrok niczym święty ogień? - To samo, co dzieje się ze wszystkimi chłopcami, zimnokrwisty. - Gabriel dopił wino i wzruszył ramionami. - Dorósł. KSIĘGA CZWARTA ŚWIATŁO CZARNEG O SŁOŃCA Powietrze gęstniało od pieśni much, a wyzwoliciele szeptali pacierze do Boga. Bo choć Czarny Lew przeprowadził ich przez posępną krwawą jatkę ku zwycięstwu , ujrzeli teraz scenę niezrównanej grozy : klatki, jak zagrody na podwórzu, zrobione nie z d rewna, lecz z żelaza, w klatkach zaś zamiast zwierząt gospodarskich zam knięci ludzie - mężczyźni, kobiety, także dzieci, wielka mnogość żywych i u marłych trzymanych jak bydło dla zaspokajania bezbożnego pragnienia. Czarny Lew zwiesił głowę . Wbił zaczarowane ostrze w grząską od krwi ziemię. I zapłakał. Jean-Sebastien Ricard Wyzwolenie Triurbaile I GŁĘBOKO, CORAZ GŁĘBIEJ Jechaliśmy przez całą noc, bez wytchnienia, jakby samo piekło deptało n am po piętach. Sypał pierwszy zimowy śnieg. Na moich dłoniach krzepły krwawe ślady naszej potyczki pod wieżą strażniczą. Dopiero kiedy słońce wywlekło swoje żałosne dupsko n a niebo, poczułem się odrobinę bezpiecznej. Wprawdzie światło dnia nie stanowiło już przeszkody dla Umarłych, ale Danton Voss nie był aż tak głupi, by zaatakować ponownie inaczej niż z pełną siłą. Następnym razem przyjdzie nocą. Zapuściliśmy się w rozległą martwą dąbrowę zdławioną grzybnymi pętami. Północny wiatr szeptał lodowate tajemnice, szczypał w uszy i sine czubki palców. Jechałem z boku szyku, kątem oka obserwując moją osobliwą kompanię, i zastanawiałem się, w jak głębokie gówno wciągnęła mnie mała Chloe Sauvage. Nie widzieliśmy się od ponad dekady, lecz mimo to wciąż nie mogłem się nadziwić, jak bardzo się zmieniła. Nieco sztywna, pruderyjna i pobożna, zawsze uwielbiała siedzieć z nosem w książkach. Z upływem lat jej piegi zbladły, oczy się postarzały, miejsce dziewczyny zajęła kobieta. Ubierała się bardziej jak żoł­ nierka niż siostra zakonna: narzucony n a kolczą koszulkę ciemny płaszcz, srebrostalowy miecz u pasa, karabin przewieszony przez plecy, irytująca masa mysiobrązowych loków związana w długi koński ogon. Kiedy jedn ak jechaliśmy przez widmowy las, co rusz ściskała zawieszoną na szyi srebrną siedmio­ gwiazdę, a jej wargi poruszały się w bezgłośnej modlitwie. Za nią w siodle siedział Dior; obejmował ją ramion ami w pasie i gadał niemal bez ustanku. Sprawiał dziwne wrażenie: surdut paniczyka z wiejskiej rezyden­ cji, spodnie króla żebraków i grzywa białych włosów opadająca na błękitne oczy. Był uzbrojony w srebrny sztylet i pełen pretensji do całego świata. Wyglądał na jakieś czternaście lat, miał jednak w sobie osobliwą hardość, ostrą jak szkło i zrodzoną w rynsztoku. Patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby za pół mosięż­ nego rojala był gotowy poderżnąć mi gardło. Saoirse szła pieszo obok sadzącej długie susy Phoebe. Z całej drużyny to właśnie pogromczyni prezentowała się najbardziej imponująco: przemykała przez martwy las niczym widmo, w dodatku z gracją, która niedwuzn acznie sugerowała, że nie dla żartu obnosi się z bronią. Pod peleryną z wilczej skóry nosiła tło­ czone skóry, kolczugę i kilt, którego wzór łączył czerń z trzema odcieniami zieleni. Po prawej stronie twarzy miała wytatuowane dwa splecione paski krwawego szkarłatu. Konie płoszyły się w obecności jej wielkiej, rdzawobrunatnej pumy, dlatego przez cały dzień we dwie niezmordowanie przepatrywały teren wokół nas i tylko od czasu do czasu wracały sprawdzić, czy wszystko z nami w porządku. Na końcu ramię w ramię jechali pere Rafa i Bellamy Bouchette. Rafa, jak typowy mnich, ubierał się w jasny samodział. Cerę miał ciemną i zasuszoną jak stara wyprawiona skóra, grube, kanciaste okulary cudem trzymały się na czubku jego długiego, wąskiego nosa. Był taki chudy, jakbym mógł go przełamać pstryknięciem małego palca, ale wciąż miałem świeżo w pamięci walkę pod wieżą strażniczą i koło na jego szyi, które zapłonęło jasno jak ognisko, gdy zoba­ czył tę dziwną zamaskowaną szlachetnokrwistą. Bellamy miał na sobie elegancki ciemnoszary kahan, kolczugę i pelerynę z czegoś, co mogło być futrem szarego lisa. Na szyi nosił posrebrzany łańcuszek z symbolami sześciu nutek, przy pasie długi miecz, a na głowie filcowy kapelusik, zatknięty tak bardzo na bakier, że chyba tylko cudem nie spadł. Jego szczękę o szuflowatym kształcie stale pokrywał idealny trzydniowy zarost; byłem ciekaw, jak udaje mu się go utrzymać. Dawałem mu na oko jakieś dwadzieścia lat, ale swoją prześliczną lutnią z drewna krwawodrzewu bawił się jak trzynastolatek swoim fiutem. - Tak umiejętnie? - zainteresował się Jean-Franc;ois. - Tak nieustannie. Nien awidzę truwerów, kurwa. Prawie tak bardzo jak kartofli. - Dlaczego? - Poeci to onaniści. - Gabriel westchnął. - A minstrele to poeci, którym pozwalamy walić gruchę publicznie. Skoro musisz być skrajnie zarozumiałym palantem, żeby uznać swoje przemyślenia za warte utrwalenia na pergaminie, to co powiedzieć o takich, którzy piszą o tym ballady? - Ale muzyka, de León ... - Wampir pochylił się n ad stołem, wyraźnie ożywiony chyba po raz pierwszy od początku rozmowy. - Muzyka to prawda, której nie sposób ująć w słowa. Most łączący nawet najbardziej odległe dusze. Dwaj ludzie, którzy nie zn ają n awzajem swoich języków, mogą odczuć podobne uniesie­ nie, słysząc ten sam refren. Udziel człowiekowi najważniejszej lekcji w życiu, a do jutra może ją zapomnieć. Daj mu piękną pieśń, a będzie ją nucił do dnia, w którym wrony zbudują zamek z jego kości. - Pięknie, wampirze. Bardzo pięknie. Ale prawda to ostrzejszy nóż, a prawda jest taka, że większość ludzi pisze piosenki po to, żeby usłyszeć swój głos. Pozostali zaś śpiewają wyłącznie dla oklasków na zakończenie. Wiesz, co ludzie robią stanowczo zbyt rzadko? - Powiedz mi, srebroświęty. - Trzymają język za zębami. Siedzą cicho i słuchają. Bo dopiero w ciszy możemy się n aprawdę poznać, dopiero milcząc słyszymy pytania naprawdę ważne, które jak niewylęgnięte ptaki skrobią od środka w skorupy n aszych oczu: kim jestem? Czego chcę? Czym się stałem? Prawda jest taka, że pytania wybrzmie­ wające w ciszy zawsze są n ajbardziej przerażające, bo mało kto traci czas na słuchanie odpowiedzi. Tańczą, śpiewają, walczą, rypią się i toną z gardłem peł­ nym szczyn, płucami pełnymi dymu i głową pełną gówna, żeby tylko nie musieć odkrywać prawdy o tym, kim są. Zamknij człowieka na sto lat w pokoju z tysiącem książek, a pozna milion prawd. Zamknij go na rok w ciszy, a pozna siebie. Wampir patrzył, jak srebroświęty osusza kieliszek, po czym dolewa sobie win a po sam jego brzeżek. - Wiesz, co to jest hipokryzja, de León? - Hipo... ? Jakaś choroba koni? - Wypił półtorej butelki wina, poci się w oczekiwaniu świeżej fajki, a mimo to ma czelność krytykować innych za ich nałogi. - Jean-Franc;ois zacmokał z dezaprobatą. - Od głupca gorszy jest tylko głupiec, który ma się za mądrego człowieka. - Ja przesiedziałem swoje w tym cichym pokoju, wampirze. Wiem, kim jestem. Po prostu niezbyt mi się to podoba. - Srebroświęty podniósł kieliszek. - Zna­ leźliśmy bród i sforsowaliśmy 0mdir; woda sięgnęła boków koni. Kiedy Dior wyraźnie wyprostował się w siodle, gdy zrobiło się głębiej, przyszło mi do głowy, że pewnie boi się zamoczyć to śliczne kradzione wdzianko. Jezabel nie miała n atomiast nic przeciwko temu, żeby trochę się popławić. Czule podrapałem ją między uszami. Mimo dramatycznej zmiany okoliczności sprawiała wrażenie, że mnie lubi. Przypuszczam, że byłem dla niej łaskawszym panem niż inkwizytorki, któ­ rym ją zakosiłem. Żałowałem tylko, że nie mam dla niej ani kawałka cukru. Kiedy wśród klekotu kopyt wspięliśmy się n a skuty mrozem przeciwległy brzeg, rozłożyłem wyświechtaną mapę, wyjąłem lunetę i po raz ostatni obejrzałem ziemie, które zostawialiśmy za sobą. Za nami rozpościerał się SOdhaem - rejon cieplejszy i obfitujący w ośrodki cywilizacji, które jeszcze nie wpadły w zachłanne łapy zimnokrwistych. Za to przed nami aż do Volty ciągnęły się rozdzierane wojną pustkowia Osswayu. Od rzeki dzielił n as dobry miesiąc jazdy, i to pod warunkiem, że nikt nie będzie deptał nam po piętach - chociaż prawdę mówiąc, miałem szczerą nadzieję, że jedn ak ktoś taki się znajdzie. - Dlaczego Voss n apuścił na was Bestię z Vellene? ! - zawołałem. To pytanie nie dawało mi spokoju przez całą dobę i teraz, gdy po przekroczeniu rzeki byliśmy jak tako bezpieczni, musiałem je w końcu zadać. Cały czas czułem, że za mało wiem o Chloe i jej drużynie: skąd się wzięli, jak to wszystko się zaczęło. Jeżeli mieli być moją przynętą na Dantona, chciałem wiedzieć, co dokładnie nadzieję na haczyk. - I skąd Wiecznotrwały Król w ogóle wie o tej bzdurze z Graalem? - dodałem. Obejrzałem się przez ramię na Chloe i Diora. Jechaliśmy wąską wstążką błota, która ledwie zasługiwała n a miano traktu. Wśród martwych drzew gęstniały cienie i zamarznięte grzybowe wykwity okryte szarym śniegiem. Chloe miała twarz zwróconą ku niebu, oczy zamknięte... Najprawdopodobniej pogrążyła się w modlitwie. - Chloe? - Obawiam się, że to moja wina, srebroświęty - przyznał z westchnieniem Rafa. - Porozmawiajmy szczerze, klecho. Tropi nas jedna z najbardziej niebezpiecznych pijawek w całym cesarstwie, a ja chciałbym się dowiedzieć dlaczego. Gdy tylko Danton zbierze dość sił, rzuci się na n as jak wyposzczony marynarz na przepustce na panienki w burdelu. Onanista przestał brzdąkać. - Czyli „z entuzjazmem", pere - wyjaśnił. - Merci, Bellamy, zrozumiałem. - Starszy mężczyzna odwrócił się do mnie. - Obawiam się również, srebroświęty, że ten cały Wiecznotrwały Król nie będzie jedynym cieniem ciągnącym się za n ami. - Nie mam cierpliwości do zagadek, dziadku. Zacznij od początku. Rafa wziął głęboki wdech. - Służę Bogu od małego. Będąc chłop... - Czekaj, czekaj. - Powstrzymałem go gestem. - Kiedy powiedziałem „od początku", nie chodziło mi o cały twój zakichany życiorys. Przejdź od razu do tego, co ważne, klecho. Inni spojrzeli n a mnie trochę krzywo. Chloe otworzyła oczy i uniosła brew. Dior spochmurniał. On anista zarechotał znad lutni. Oui, byłem złośliwy, ale upły­ nęły już ponad dwadzieścia cztery godziny od wypalenia fajki na murach Dhahaeth i głód ściskał mnie za jaja. Krew wyciśniętą z serca tamtego nieopierzeńca wciąż trzymałem za pazuchą i prawie czułem jej smak na języku, ale nie mieliśmy nawet czasu, żeby się podrapać, nie wspominając o przyrządzeniu działki sanctusu, dlatego wydzielałem sobie tę resztkę po odrobinie - ot, popalałem tyle, żeby się nie wściec. No, prawie. - Naturalnie. - Rafa odchrząknął. - Wrócę jednak do przerwanego wątku: od czterdziestu jeden lat służę w zakonie San Guillaume'a. Jestem lingwistą i astrologiem, badaczem sfer wszechświatowych. - Uniósł ręce jak dyrygent przed rozpoczęciem symfonii. - Kiedy na nasze słońce padł cień, poświęciłem życie odkryciu sposobu n a to, by go zdjąć. - Pere Rafa jest zbyt skromny, by przyznać, że jest jednym z najwybitniejszych w cesarstwie specjalistów od bezdnia - wtrąciła Chloe. Kapłan uśmiechnął się, odsłaniając drobne, pościerane zęby. - Pochlebiasz mi, dobra siostro. Chloe odpowiedziała ukłonem. - To zasłużone pochlebstwo, ojcze. - Dobra, dobra, później posmyramy jego ego - warknąłem. - San Guillaume to gorzelnia, nie biblioteka. Na tamtejszych wzgórzach były najlepsze pola jęczmienia w całym Osswayu. Nawet dzisiaj robią tam wódkę, od której farba łuszczy się ze ścian. - Prawdą jest, że moi bracia zarabiali na butelkowaniu plonów ziemi. - Rafa pokiwał głową. - Jedn akże pieniądze te zawsze wydawano na poszerzanie i utrwalanie wiedzy. San Guillaume może się pochwalić jedną z n ajlepszych bibliotek w cesarstwie. - Przez siedemnaście lat szukałam informacji na temat bezdnia w bibliotece w San Michon, Gabe - odezwała się ponownie Chloe. - Dziesięć lat temu frere Fincher powiedział mi o pewnym mnichu z San Guillaume, który również bada tę sprawę. Wysłałam wiadomość i Rafa mi odpowiedział. - Tak zaczęła się nasza długa korespondencja. - Kapłan posłał jej czuły, niemal ojcowski uśmiech. - A także moja piękna przyjaźń z jednym z n ajbystrzejszych umysłów, n a jakie zdarzyło mi natknąć w całym... - No ja pierdolę ... - Westchnąłem. - Ona już ma męża, klecho. Boga we własnej osobie. - Czy ty się specjalnie starasz, żeby być takim upierdliwcem, bohaterze? - zainteresował się Dior z marsową miną. - Czy to naturalny talent? - Nie wtrącaj się, smyku, kiedy dorośli rozmawiają. Chloe ścisnęła jego dłoń. - Dior... proszę... Chłopak zamilkł, tylko spojrzenie jego oczu dźgało moją szyję jak sztylet. - Przez następne dziesięć lat wymienialiśmy się informacjami - podjął Rafa. - Podążaliśmy ledwie widocznym tropem przez tysiące tekstów. Za radą siostry Chloe spróbowałem spojrzeć świeżym okiem n a n asze poszukiwania i n a stronicach pewnego wiekowego woluminu znalazłem wiadomość. Wiadomość n apisaną w stylu, który zapewne jest ci znajomy, srebroświęty. Przeniosłem wzrok na Chloe i wolno pokiwałem głową. - Co to za wiadomość? - Wiersz w starotalhoskim. ,,Ze świętego kielicha blask święty się sączy. Ład n a świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy". - To przepowiednia, Gabe. - Oczy Chloe pałały znajomą żarliwością. - Proroctwo dotyczące Graala i położenia kresu bezdniowi raz na zawsze. - I opat wypuścił cię z San Michon pod tak błahym pretekstem? - żachnąłem się. - Samą? - Nieco pon ad rok temu udało mi się go w końcu przekonać, że w tym wszystkim może tkwić ziarno prawdy. Przez ten czas wojna rozgorzała n a tyle, że nie bardzo mógł wysłać jakiegoś srebroświętego z taką misją, ale przydzielił mi dwóch braci zakonnych: frere Theo Petita i jego ucznia Juliena. - Pamiętam Theo. - Uśmiechnąłem się. - Dobry człowiek, jeszcze lepszy szermierz. Jak się miewa stary wiarus? Spuściła wzrok. Stary pere Rafa n akreślił znak koła. - Pewnego wieczoru wpadliśmy w zasadzkę - odparł. - Jechaliśmy przez Ossway, niedługo po tym, jak dołączyłem do nich z San Guillaume. To był oddział żołnierzy Krwi Dyvok. Bracia Theo i Julien ... Spojrzałem na srebrostalowy miecz Chloe. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, do kogo wcześniej n ależał. - Psiamać... Rafa pokiwał głową. - Niezrażeni tą tragedią ruszyliśmy w dalszą drogę i tak podróżujemy już od ponad roku. Potrzebowaliśmy jednak wsparcia. Młody Bellamy dołączył do n as pół roku temu w Sui Ilham ... Przeniosłem wzrok na on anistę, który brzdęknięciem na lutni przydał dramatyzmu słowom kapłana. - Młoda Saoirse jest z nami od jakichś trzech miesięcy - ciągnął Rafa. - A monsieur Lachance to nasz najnowszy nabytek. - Dobra. A teraz zapomnijmy na chwilę wierszydła jakiegoś czuba i młodego lorda Osrałgacie. Skąd Wiecznotrwały Król się o was dowiedział? - Jak już wspomniałem, z przykrością muszę przyznać się do winy. - Kapłan skubnął szpiczastą siwą bródkę. - Kiedy udało nam się z Chloe zebrać dość argumentów, poinformowałem swojego przełożonego, opata Liama, a on posłał wieść o moim odkryciu do stolicy, do pontyfika Gascoigne'a. Obawiamy się, że ktoś z zaufanych ludzi pontyfika ... zdradził. Przygryzłem w zadumie wargę, obracając w myślach opowieść kapłana. - Dla mnie to nadal brzmi jak jedn a wielka brednia - przyzn ałem. - Ale skoro Wiecznotrwały Król posłał za wami Bestię z Vellene... - Dlaczego n azywają go Bestią z Vellene? - zapytał Dior. Wszyscy inni milczeli. Zmierzyłem go wzrokiem: ta marsowa mina, ta arogancja ... Z kącika ust zwieszała mu się jedna z tych sidłakowych cygaretek, niezapalona. Nasze oczy się spotkały. Chloe ostrzegawczo pokręciła głową, ja jednak uzn ałem, że przyda się gnojkowi lekkie otrzeźwienie. Niech wie, w jakim gównie się nurza. - Vellene było pierwszym miastem zdobytym przez Wiecznotrwałego Króla - odparłem. - Siedemn aście lat temu. Kiedy miasto upadło, Voss kazał wymordo­ wać wszystkich mieszkańców, żeby powiększyć liczebność swojego legionu. Jego córka Laure zgładziła wszystkie niemowlęta w mieście i wykąpała się w ich krwi. A najmłodszy synalek Vossa, Danton, upodobał sobie dziewice. Mówi się, że wyłapał i zamknął w velleńskich lochach wszystkie nietknięte dziewczyny, jakie udało mu się znaleźć. Karmił je i co noc wypuszczał po dziesięć z nich za miasto. Dior zmarszczył brwi. - Po co? - Dla zabawy. Obiecał im, że oszczędzi te z nich, których do świtu nie uda mu się złapać. A potem tropił je po skutych lodem pustkowiach i zarzynał po kolei jak wieprzki w rzeźni. Wymordował w ten sposób wszystkie dziewczęta z miasta. Zajęło mu to kilka miesięcy. Oszczędził tylko jedną, ostatnią. Wypuścił ją, prawdziwy wrak człowieka, tylko po to, żeby na wpół obłąkan a mogła ponieść w świat bełkotliwą opowieść o tej rzezi. - Ja pierdolę, n a Odkupiciela... - wyszeptał truwer. - Nie bluźnij, Bellamy - upomniała go półgłosem Chloe. - I to on właśnie n as ściga, chłopcze - podsumowałem. - Taki właśnie ogar piekielny podąża ... Zawiesiłem głos. Z oddali dobiegł ledwie słyszalny tętent kopyt. Serce zabiło mi szybciej. Pomyślałem, że mówiąc o Bestii z Vellene, w jakiś sposób go przy­ wołałem, ale wszelkie myśli o Dantonie rozwiały się, gdy tylko podniosłem lunetę do oka i zobaczyłem tuzin jeźdźców pędzących n aszym śladem po błotnistym trakcie - głównie mężczyzn, żołnierzy w szkarłatnych kasakach, ale n a przedzie jechały dwie kobiety o długich czarnych włosach, z przodu przyciętych w szpi­ czaste grzywki opadające na osłonięte woalami oczy. Na ich widok serce uciekło mi do butów. Obcisłe skóry. Ciemne kolczugi. Podobne jak dwie krople wody, jakby były bliźniaczkami. Na prawych dłoniach nosiły rękawice, na piersiach czerwone jak krew kasaki ozdobione kwiatem i korbaczem Nael, Anioła Rozkoszy. Tamten oddział żołnierzy Inkwizycji ... - O kurwa - westchnąłem. - O kuuurwa - powiedział Dior. - O kuuurwa? - zapytałem. Pokiwał głową. - O kuuuuurwa. Zagrał róg i dobiegł n as okrzyk: - Stać! Stać w imieniu Inkwizycji! - W imieniu Matki- Dziewicy, bądźcie przeklęte - mruknęła Chloe. - Jazda! - Bellamy dał klapsa swojemu koniowi. Pogalopowaliśmy traktem przed siebie, ścigani przez Inkwizycję. Pędziliśmy jak wiatr, ale z Rafy był jeździec jak z koziej dupy trąba, a w dodatku n asze konie nie zdążyły odpocząć po całonocnej jeździe. Obejrzawszy się przez ramię, stwierdziłem, że tamci nas doganiają. A jeśli walka jest nieunikniona, zimno­ krwisty, nie warto tracić siły na ucieczkę. Złapałem Pożeraczkę Popiołów i dobyłem ją na przyćmione światło dzienne. To nie jest czasem ta sio-siostra za-za-zakonna, którą po-postrzeliłeś? - Jest. Wygląda na ro-rozeźloną. Trzeba jej było po-posiać kwia-kwiaty. Dziewczyny /u-lubią kwiaty, Gabrielu. - Schowaj tę lutnię, Bouchette! - wydarłem się. - Trzeba komuś skopać dupsko ! - Nie! - rozległ się krzyk. Kątem oka dostrzegłem ruch: Saoirse z rozwianymi warkoczami biegła przez las szybko niczym jeleń, pędzącą za nią Phoebe widziałem tylko jako płową plamę. Z wprawą, jaką rzadko zdarzało mi się widywać, pogromczyni wskoczyła n a galopującego konia Rafy, wcisnęła się przed kapłana i zabrała mu wodze. - To nie jest dobre miejsce na walkę z tyloma naraz ! Za mną ! Skierowała konia w głąb otaczaj ącego nas martwego lasu. Chloe z Diorem ruszyli za nią. Bellamy - z lutnią w garści - mrugnął do mnie i pogalopował za nimi. Zwolniłem tylko na tyle, by strzelić raz z pistoletu, i pognałem za wszystkimi. Deptałem truwerowi po piętach, gdy przedzieraliśmy się przez gnijące zaro­ śla i niebotyczne wieżyce z grzybów wszelkiej maści. Światło stało się jeszcze bardziej przyćmione, gałęzie rozpościerały się nad naszymi głowami jak splecione dłonie żebraka. Słyszałem odgłosy pościgu, dobiegło mnie nawet kolejne „Stać w imieniu Inkwizycji! ", ale bądźmy szczerzy: czy to kiedykolwiek zadziałało? Nie wiedziałem, dokąd prowadzi nas pogrom­ czyni, ale lasy znała na wylot. Przedarliśmy się krętą ścieżką przez zmrożone cierniste zarośla, po czym zjechaliśmy w głąb wąskiego jaru. Ziemia rozpękła się w tym miejscu n aprawdę głęboko, za to korzenie starych drzew i macki świeżej asfiksji tworzyły zbity dach n ad naszymi głowami. Pumy nigdzie nie było widać, kiedy Saoirse uniosła rękę, każąc nam się zatrzymać, i przytknęła palec do ust. Chloe pochyliła głowę w modlitwie, stary Rafa pocierał koło kciukiem i palcem wskazującym. Znów zagrzmiał róg. Tętent kopyt się przybliżył. - Talya ! - rozległ się kobiecy głos. - Widzisz ich? - Valya! Tędy! Podoba mi się jej głos. Ładnie brzmi. Jest ładna ? Spojrzałem spode łba na trzymany w dłoni miecz i srebrną kobietę na rękojeści. Nie jestem dzi-dziś w nastroju do zabijania sióstr za-zakonnych, Gabrielu. Dość już ich wymordowałam, jak na . . . - Zamknij się - warknąłem. Rafa obejrzał się przez ramię. - Nic nie mówiłem, srebroświęty. - Ćśś! - syknęła Saoirse. Stukot kopyt n arastał, usłyszałem nawet dyszenie zziajanego konia i jeźdźca. Gdyby te zdewociałe kutafony dopadły n as w tym jarze, byłaby rzeź. Z ulgą usłyszałem jednak, że przejeżdżają - grzmot i furia - bokiem, kilkadziesiąt jardów n a południe od nas. Chloe zrobiła znak koła. Siedzący za nią Dior ściskał w dłoni sztylet. Policzki miał zaróżowione od szczypiącego je mrozu, z ust cały czas zwisała mu niezapalona cygaretka. Kiedy spojrzał mi w twarz spod padają­ cych n a oczy białych włosów, stwierdziłem, że jest raczej wściekły niż wystraszony. Kimkolwiek był Dior Lachance, najwyraźniej nie był tchórzem. Tętent kopyt ścichł w oddali. Wzdrygnąłem się w siodle, gdy znienacka padł na mnie cień, ale podniósłszy wzrok, zobaczyłem tylko Phoebe stojącą powyżej nas, n a krawędzi jaru. Jej złote ślepia lśniły, blizna przecinająca czoło i policzek nadawała jej pyskowi pozór uśmiechu. Puma warknęła cicho. - Możemy wyjść - szepnęła Saoirse. - Spadajmy stąd. Posłuchaliśmy jej bez gadania: skierowaliśmy konie z powrotem na górę, po czym ruszyliśmy kłusem w prószącym śniegu; sadząca długie susy Phoebe popatrywała wygłodniałym wzrokiem na mnie i Jezabel. Słyszałem, że inkwizytorki się oddaliły, ale wiedziałem również, że prędzej czy później zorientują się, że zostały wykiwane. - Ty je znasz. Podniosłem wzrok: siedzący za Chloe Dior wpatrywał się we mnie n atarczywie. - Te dwie suki. Znasz je. - Spotkaliśmy się. Przelotnie. Bellamy zerknął w moją stronę z ukosa, pere Rafa utkwił we mnie zaciekawione spojrzenie, nawet Chloe popatrywała z lekka podejrzliwie. - Jak się poznaliście? - spytała. - Strzeliłem jednej z nich w plecy i ukradłem im konia. Dior prychnął. Chloe rozdziawiła z niedowierzaniem usta. - Gabrielu de León, strzeliłeś do siostry zakonnej? - Nie tak, żeby zabić. Znaczy... nie do końca. - Z lekkim rozgoryczeniem podrapałem się po brodzie. - Ale i tak jestem pod wrażeniem, że tamci nieszczęśnicy ich nie wykończyli. Chloe po prostu osłupiała. - Długo by opowiadać. - Wzruszyłem ramion ami. W komnacie na wysokim piętrze w samotnej wieży Jean-Franc;ois odchrząknął i niecierpliwym gestem postukał piórem w stronicę księgi. - Jakbyś mówił do dziec ... - Inkwizycja to żeńskie zgromadzenie w obrębie Jednej Wiary - wyjaśnił z westchnieniem Gabriel. - Jego zadaniem jest walka z herezją w łonie Kościoła. W odróżnieniu od większości zakonów inkwizytorki nie przysięgają wierności Bogu, Matce- Dziewicy ani Męczennikom, tylko Nael, Aniołowi Rozkoszy. Co ma mniej więcej tyle samo sensu, ile moje gadanie po czwartej butelce wina. - Co dokładnie masz na myśli? - To, że to banda sadystek. Wierzą, że prawdziwe szczęście można docenić tylko, kiedy nie odczuwasz bólu, a jedyną ich modlitwą są tortury. - Gabriel podniósł kieliszek do ust. - Uzda plotkarska, widły heretyka, rozdzieracze piersi: wszystko to wynalazki tych popieprzonych suk. Kiedy w sześćdziesiątym czwartym stary kardyn ał Brodeur został oskarżony o herezję, trafił prosto w czułe objęcia Najwyższej Inkwizytorki w Wieży Łez w Augustin. Mówi się, że obdarły go ze skóry, po czym zapeklowały na noc w soli, by nie wdało się zakażenie. Po jednym dniu nieszczęsny do wszystkiego się przyznał, one jednak utrzymywały go przy życiu jeszcze przez tydzień. Na koniec oberżnęły mu fistaszka, kazały go zjeść i poczekały, aż się wykrwawi. - Naprawdę tak było? - Jean-Franc;ois uniósł brew. - Chuj wie. - Gabriel wzruszył ramionami. - Ale nigdy nie pozwól, żeby prawda zmąciła dobrą historię. W każdym razie nie chciałbyś zaprosić inkwizytorki na kolację, chyba że lubisz słuchać o tym, kogo rodzice za mało przytulali w dzieciństwie i jak najlepiej zrzucić szczeniaka kopniakiem z mostu do wody, żeby nie ochlapać sobie przy tym butów krwią. Ale poza tym tak, zgadza się: n aprawdę strzeliłem jednej z nich w plecy, a te kurwiszony potrafiły długo chować urazę. Mówi się, że n ajlepszą zemstą jest wieść dobre życie, ale taniec w płaszczu ze skóry wroga pod krwawym księżycem to jednak trochę co innego. Tak czy inaczej, po nerwowych spojrzeniach moich towarzyszy zorientowałem się, że inkwizytorki nie jechały do Dhahaeth, żeby popróbować tamtejszej wódki, kiedy natknąłem się na ich grzęznący w błocie wóz i ukradłem im Jezabel. Wiedzieliśmy już wcześniej, że tropi nas syn Fabien a Vossa, ale wyglądało na to, że wesoła gromadka Chloe zwróciła także na siebie uwagę Inkwizycji. Gówno, w które wpadłem, n agle zrobiło się o trzy stopy głębsze. li DZIĘKCZYNIENIE Krótko przed zachodem słońca zatrzymaliśmy się na noc w zadrzewionym wąwozie. Zimna mgła snuła się w powietrzu. Kiedyś stała w tym miejscu chata myśliwska, z której zostały tylko na wpół zwalone ściany i palenisko. Drzewa dawno pousychały i teraz pojękiwały pod ciężarem grzybnych kwiatów we wszystkich możliwych odcieniach bieli. No, przynajmniej nie wiało. Nie spałem wtedy od trzydziestu godzin, a jedna Matka- Dziewica raczyła wiedzieć, od jak dawn a nie paliłem. Oczodoły miałem jak wyściełane papierem ściernym, skóra odłaziła mi od kości. Kiedy reszta położyła się pod osłoną zrujnowanych murów i smętnych, popleśniałych drzew, zacząłem odłamywać niżej rosnące gałęzie. - Co robisz, Gabe? - spytała Chloe, skulona obok Diora pod grubym, ciepłym futrem. - Ćwiczę charakter pisma. - Czy to aby rozsądne, srebroświęty, rozpalać teraz ogień? - zafrasował się pere Rafa. - Co będzie, jeśli... - Inkwizytorki też muszą kiedyś spać, klecho. A jeżeli zn ajdzie nas Bestia z Vellene, to oui, ogień bardzo nam się przyda. Najlepiej płonący wściekle jak w samym sercu piekła. - Złamałem kolejną gałąź. - Ale nasz mroczny książę chwilowo będzie musiał przyhamować. Na początek musi chociażby znaleźć most przez Omdir. A regeneracja ręki zajmie mu jakiś tydzień, zależnie od tego, jak intensywnie będzie żerował. Bellamy pokręcił głową z niedowierzaniem. - Obciąłeś rękę ancien z Vossów? - Był dzień. Miałem fart. Następnym razem nie liczyłbym ani n a jedno, ani na drugie. - Bez obaw, ojcze - wtrąciła Saoirse, moszcząc się wśród korzeni spróchniałego dębu. Skinęła Rafie głową. - Chwilkę z Phoebe odpoczniemy i staniemy n a warcie. - Wszyscy będą stać n a warcie - odparłem. - Po kolei. Ty, młody. - Spojrzałem wilkiem n a Diora. - Nie opierdalaj się, jest robota do wykonania. Wyjmij tego fajka z japy i idź po opał. Nie był zachwycony, ale kiedy Chloe skinęła głową, wyplątał się z futer, zatknął cygaretkę za ucho, postawił ten swój elegancki kołnierz, żeby osłonić się przed wiatrem, i podreptał do Saoirse. - Mogę pożyczyć twój topór? Osswayka rozgarnęła opadające jej na twarz warkocze i zamrugała z niedowierzaniem. - Po co? - Nasz bohater domaga się opału. - Chcesz rąbać drwa Dobrocią? Powinn am przełożyć cię przez kolano i sprać. Dior zadarł płaszcz i pokręcił szczupłym tyłkiem. - Nie prowokuj... - Saoirse parsknęła śmiechem. - Zmykaj stąd. - Nie musisz niczego rąbać, chłopcze - zauważyłem. - Po prostu zbierz chrust. Im suchszy, tym lepszy. Skrzywił się, ale posłuchał i zaczął szukać chrustu w ruinach. Chloe wodziła za nim wzrokiem jak kwoka za kurczęciem. - Tylko nie odchodź za daleko! Krążąc wśród drzew, kątem oka obserwowałem pogromczynię. Miała imponujący ekwipunek: solidne buty i spodnie ze skóry wytłaczanej w piękny deseń opatrzonych pazurami łap, ten sam rysunek powtarzał się n a jej tarczy, ale topór, który trzymała n a kolanach, z podwójnym ostrzem grawerowanym w oszała­ miające meandry, był prawdziwym dziełem sztuki. Na moje oko trzonek miał wykonany z czystego świętodrzewia. - Dobroć, tak? Spojrzała na mnie chłodno, drapiąc pumę za uszami. - Żebym mogła... - Zabijać ludzi swoją Dobrocią. Bardzo sprytne. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wojownik, który nadaje imię swojej broni, w rzeczywistości marzy o tym, by to jego imię było w przyszłości sławne. - W takim razie dobrze się składa, że nie jestem wojownikiem. - Saoirse prychnęła i spojrzała na złamany miecz u mojego boku. - To dlatego nazwałeś swój miecz Pożeraczką Popiołów? - Nie n adawałem mu imienia, dziewczyno. Miał je od początku. - To tak jak ja, więc byłabym ci wdzięczn a, gdybyś zaczął go używać i darował sobie to swoje gówniane „dziewczyno". - Pożeraczka Popiołów - zagruchał Bellamy, który akurat wrócił od koni. - Nie sądziłem, że kiedyś zobaczę ją n a własne oczy. W Augustin po dziś dzień śpiewa się pieśni o tobie i o tym mieczu, chevalier. Czarny Lew i jego krwawa klinga. - Zsunął kapelusik n a tył głowy i posłał mi uśmiech, który większość ludzi opisałaby jako olśniewający. - Boże mój, jakie ja słyszałem historie... - Jakie? - zainteresowała się Saoirse. - Moje serce śpiewa z wdzięczności, że zapytałaś! - Bellamy klapnął na ziemię przy ognisku i zdjął lutnię z pleców. - Nie ma jednak opowieści słodszej niż piosnka, mademoiselle Saoirse. Posłuchaj więc! Oto pieśń, którą zasłyszałem w Osswayu na dworze lordii a Maergenn. Nosi tytuł Bitwa o Baih Si. . . - Nie, kurwa - przerwałem mu. - Nie. Chcesz się n a coś przydać, balladzisto, idź po drewno. Inaczej zrobię właściwy użytek z tej twojej lutni i ją spalę. W odpowiedzi niezrażony Bellamy tylko się uśmiechnął. - Może po kolacji? Pere Rafa, dobrze zaopatrzony, wstawił kociołek na ogień i zaczął pichcić zupę, która pachniałaby cudownie, gdyby inny głód nie zaprzątał moich myśli. Wyjąłem z juków swoją żeliwną destylarkę chymijną i postawiłem przy ognisku, żeby się n agrzała. Rafa i Bellamy z fascyn acją patrzyli, jak n apełniam zewnętrzną sferę słoną wodą. Drżącymi rękami sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem szklaną fiolkę wypełnioną po brzegi jasną, piękną czerwienią. - Co to? - zapytał z drugiej strony ogniska Dior. - Wszystko, co zostało z córki Dantona Vossa. Wlałem krew do wewnętrznej komory i przekręciłem zawór ciśnieniowy. Będzie schła całymi godzin ami, zanim da się ją zmieszać z innymi składnikami z moich bagaży, dlatego wyjąłem fajkę i wrzuciłem do główki okruch z kurczącego się zapasu sanctusu - w sam raz, by zaspokoić pragnienie w oczekiwaniu na partię dobrego towaru. - To krew - zdał sobie sprawę Dior. - Używasz krwi. Jak tamci. Skrzesałem iskrę i podniosłem fajkę do ust. - W niczym ich nie przypominam, chłopcze. - Srebroświęci to dobrzy ludzie - powiedziała Chloe, otulając go futrami. - Mają wprawdzie wampirzych ojców, ale stoją po stronie światła. Sanctus to sakrament święty, który pozwala im okiełznać przeklęte pragnienie. Gabriel jest wiernym wojownikiem bożym. Wciągnąłem dym do płuc i patrzyłem, jak chłopak wytrzeszcza oczy, kiedy moje białka oblały się czerwienią. Krew była marnej jakości, dobra dla żebraków, ale i tak poczułem, jak pragnienie paruje mi z kości, noc jaśnieje, pięknieje, staje się ostra jak igły, miękka jak płatki kwiatu i głęboka jak sen. Pere Rafa uczynił znak koła. Saoirse obserwowała mnie z ciekawością. Bellamy, nie odrywając wzroku od Pożeraczki Popiołów, brzdąknął parę akordów. A ja oddychałem czerwonym, czerwonym dymem. - Od jak dawn a inkwizytorki was tropią, Chloe? Spojrzała mi w oczy, zanim odgarnęła kosmyk włosów z policzka i rozejrzała się wokół ogniska. Wtedy poczułem, że wszyscy tu skrywają tajemnice. Dawno się z Chloe nie widzieliśmy, ale mieliśmy wspólną przeszłość, więc zabolało mnie trochę, że nie ufa mi już tak jak dawniej. - Od Lashaame. Prawie dwa miesiące. - Co się wydarzyło w Lashaame? - Tego nie musisz wiedzieć, srebroświęty. - Saoirse zmarszczyła brwi. Warkot jej pumy, gdy drapała ją pod skórzaną obrożą, brzmiał jak pomruk odległej burzy. - No żeż kurwa twoja mać, za kogo ty mnie bierzesz, za jakiegoś grzyboląga? To wy poprosiliście mnie do tego tańca, więc jeżeli nadal zamierzacie mnie zwodzić i od ran a do nocy wciskać mi kit... - Nie pytałam cię o kolor nieba, srebroświęty. Jesteś tu na prośbę siostry, nie moją. Jeżeli masz ochotę powędrować z n ami nad Voltę i przy okazji podzia­ bać tym mieczem drani, którzy próbują nas capnąć, w porządku. Ale do tego szersza wiedza nie jest ci potrzebn a. Bellamy zakaszlał z zakłopotaniem. Spiorunowałem wzrokiem Chloe, która jednak się nie odezwała. Już ją miałem obsobaczyć, kiedy pere Rafa z uśmiechem postukał w dymiący kociołek. - Zupa gotowa. Rozlał ją do drewnianych misek. Muszę przyznać, że po tym, jak przez cały dzień nie miałem nic w ustach, pachniała tak cudownie, że byłbym gotowy się z nią ożenić. Oparłem się plecami o ocalały kawałek muru i już miałem zacząć jeść, kiedy Rafa odchrząknął i wziął do ręki zawieszone n a szyi koło. - Ojcze Niebieski, dziękujemy za ten dar twojej boskiej ręki - zaczął. - Dziękujemy ci za tę drużynę, zebraną dzięki twej świętej woli. Witamy n aszego nowego przyjaciela, Gabriela de León, i prosimy, byś obdarzył go ... Auć! Aż podskoczył, kiedy odłupany kawałek cegłówki wpadł w ognisko, które sypnęło skrami. Spojrzał na mnie, wstrząśnięty i milczący. Wziąłem ostrzegawczy zamach n astępnym kawałkiem cegły. - Nie módl się za mnie, dziadku. Nie waż się tego robić. Cisza aż dźwięczała ponad płomieniem. Rafa spojrzał z troską n a Chloe. - Wybacz, chevalier, chciałem tylko prosić Wszechmogącego o błogo... - Chcesz po próżnicy tracić oddech, proszę bardzo, ale mnie w to nie mieszaj. - ,, Nie jest straconym oddech, który wychwala Boga Wszechmogącego. Nie pozostaje ... ". - ,, ... Niewysłuchanym błaganie, które wierne serca zanoszą ku niebu". Znam Testamenty, klecho. Zachowaj te bzdety n a priedi, dla prostaczków. Przeniósł wzrok n a siedmiogwiazdę we wnętrzu mojej dłoni. - Czyż synowie San Michon nie są wiernymi sługami Pana naszego? - Sługami? - Spojrzałem n a niego gniewnie czerwonymi jak krew oczami. - Czy wyglądam, jakbym klęczał, do kurwy nędzy? Trzask ognia wypełnił lodowatą ciszę, jaka zaległa pomiędzy nami. Z apetytem zjadłem zupę, rzuciłem pustą miskę kapłanowi pod nogi i wstałem. - Chcesz pluć n a ziemię i twierdzić, że to ocean, nie mam nic przeciwko temu. Chcesz śpiewać pieśni głuchym, proszę bardzo. Byleś tylko przy tej okazji nie wspominał mojego imienia. Słyszysz, dewocie? - Słyszę, chevalier. Wszechmogący też cię słyszy. - Z pewnością, staruszku. Wątpię n atomiast, by go to interesowało. Ponownie skrzesałem iskrę i wciągnąłem w płuca resztkę swojej działki, po czym wyjąłem z juków jedną z butelek wódki zabranych z Dhahaeth. - Zdrzemnijcie się - powiedziałe m. - Obejmę pierwszą wartę. Z dłonią na rękojeści Pożeraczki Popiołów zagłębiłem się w mrok. Między łopatkami czułem ich spojrzenia, ale zupełnie się tym nie przejmowałem. Noc żyła, śpiewała, hymn krwi dźwięczał mi w żyłach. Usłyszałem jeszcze, jak przy ognisku Dior szepcze do Chloe - na tyle cicho, że zwykły człowiek niczego by nie wychwycił: - Wierny wojownik boży, akurat... Ili BESTIE W LU DZKIEJ SKÓRZE Kiedy się obudziłem, zbliżał się świt. Hymn krwi ścichł mi w żyłach, n a języku miałem stary posmak wódki. Dręczyły mnie sny, przy których żałowałem, że śpię, ale potrzebowałem snu, dlatego teraz też próbowałem skulić się i zagrzebać jak najgłębiej w futrach. Kiedy jednak spojrzałem ponad dogasającym ogniskiem, stwierdziłem, że posłanie Diora jest puste. Wstałem. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Było przenikliwie zimno, mrok przed brzaskiem był jak ze szkła: stężały, czarny, ostry. Śnieg przestał padać. Rafa, Chloe i Bellamy leżeli skuleni blisko żarzących się węgielków, konie tuliły się do siebie w poszukiwaniu ciepła; Jezabel znalazła się w samym środku. Saoirse zgłosiła się na ochotnika na wartę o świtaniu, ale nigdzie jej nie widziałem. Na wszelki wypadek kopnąłem posłanie Diora: oui, było puste. Zajrzałem do stojącej przy ognisku destylarki: z krwi nieopierzeńca został gruby, ciemny strup. Odsunąłem ją na bok i poszedłem się rozejrzeć. Łatwo wytropiłem Saoirse wśród martwych drzew, zostawiała za sobą charakterystyczny aromat żelaza i wyprawionej skóry. Wspinałem się w górę wąwozu z błysz­ czącymi w ciemnościach oczami, aż ją zn alazłem: jakieś sto jardów od obozowiska stała oparta plecami o truchło starego dębu. I trzymała w ramionach Diora. Ich usta stykały się w czułym pocałunku. Saoirse, wyższa od Diora, obejmowała go za ramiona. On ściskał ją w pasie. Powiodła palcami wzdłuż linii jego szczęki, wplątała je w jego jasne włosy. Przyciągnął ją delikatnie i pocałował mocniej, po czym zbłądził rękami niżej. Saoirse parsknęła śmiechem, kiedy dosię­ gnął skraju jej kiltu. - Zwolnij, kwiatuszku - szepnęła. - Nie ma co się śpieszyć. Jego oczy zabłysły. - Jesteś taka pięk ... - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Syknęli i odsunęli się od siebie. Saoirse w okamgnieniu ściągnęła topór z pleców, przygładziła kilt i z lekką złością zmrużyła oczy. Wargi miała zaróżowione od pocałunku. Za jej plecami przerażony Dior pośpiesznie zapinał guziki. - Miałaś stać na warcie - powiedziałem, piorunując Saoirse wzrokiem. Otarła podbródek. - Wygląda n a to, że strażujesz za nas oboje - odparła. - Napatrzyłeś się? - zapytał Dior. - Jeżeli te stwory, które nas tropią, dopadną nas niepostrzeżenie w nocy, to ty się napatrzysz, chłoptasiu. Na swoje pierdolone bebechy. Saoirse pokręciła głową i zatknęła opadający warkocz za ucho. - Wiemy o każdej myszy w promieniu mili od tego miejsca, srebroświęty. - Podkradłem się do was, a ty nie miałaś pojęcia, że tu jestem. - Ja może nie, ale ona n a pewno. Najpierw ją zwęszyłem, dopiero potem usłyszałem: zaleciało piżmem i coś zawarczało gardłowo za moimi plecami. Odwróciłem się do martwych drzew i zobaczyłem lśniące złote ślepia. Phoebe wyszła nieśpiesznie z ciemności, a ja nie mogłem jej nie podziwiać: mam zmysły bladokrwistego, a mimo to nie zorientowałem się, że mnie śledzi. - Gdyby uznała cię za zagrożenie, pokroiłaby ci ten śliczny tyłeczek jak świątkowy tort - dodała z uśmiechem Saoirse. - Phoebe widzi to, czego ja nie widzę. Kiedy my stoimy na warcie, nie musisz się niczego obawiać. Dior skończył zapinać surdut. - Więc może n a przyszłość pilnuj własnego nosa, dobrze? - wycedził przez zaciśnięte zęby. Z policzkami wciąż jeszcze czerwonymi z zażenowania posłał mi mordercze spojrzenie i wściekły oddalił się w stronę obozu. Odprowadziłem go wzrokiem - po ciemku co rusz potykał się na nierównym podłożu i klął przy tym jak szewc - po czym z niewzruszoną miną odwróciłem się na spotkanie chłodnego spoj­ rzenia zielonych oczu Saoirse. - Nie jest przypadkiem za młody? - zagadnąłem. Oparła się o Dobroć i odrzuciła opadające n a ramię warkocze, niema i groźna jak puma, która tymczasem krążyła niespokojnie n a lewo ode mnie. - Mało który chłopak w jego wieku ma dość rozumu, żeby odrzucić zaloty ładnej dziewczyny - mówiłem dalej. - Myślałem jednak, że jesteś mądrzejsza. Ile masz lat, ze dwadzieścia? A on? Góra czternaście. - Ja mam dziewiętnaście. - Uuu, w takim razie najmocniej przepraszam. - Nie jesteś jego ojcem. Nie jesteś jego kumplem. Co cię to obchodzi, srebroświęty? Długą chwilę przetrawiałem jej słowa. Wbrew temu, co pomyślałem wcześniej, wcale nie zaniedbała warty; ta jej puma poruszała się ciszej ode mnie, a w ciemności widziała pewnie wcale nie gorzej niż ja. W końcu wzruszyłem ramion ami. - Wiesz co? Masz rację. Gówno mnie to obchodzi. Odwróciłem się gotowy odejść. - Dlaczego tu jesteś? - zapytała. Obejrzałem się i otaksowałem ją wzrokiem jak myśliwy zwierzynę. Była wysoka, barczysta, muskularn a; musiała chyba od małego trenować z tym toporem i tarczą. Wilczą pelerynę i kolczugę obwiesiła błyskotkami z czerwonymi półksiężycami, w warkocze wplotła złote pierścienie, skórzane spodnie miała tłoczone we wzór ze splecionych pazurzastych łap, kołnierz przy szyi zdobiony meandrami, ten sam deseń zdobił także szyję pumy. Wszystko to dowodziło, że pochodzi z zamożnego rodu. A także, być może, z rodu wiedźm. - Pomagam starej przyjaciółce - powiedziałem. - To wszystko. - Gówno prawda. - Uśmiechnęła się szyderczo. - W Dhahaeth zbyłeś ją bez wahania. O ile pamiętam, zależało ci tylko na tym, by jak n ajszybciej wleźć do butelki. A na pewno nie plączesz się przy nas z powodów religijnych. - To samo możn a powiedzieć o tobie. - Czyżby? Wskazałem czarno-zielony wzór na jej kilcie. - Chwilę trwało, zanim przypomniałem sobie, co to za splot. Rzeczywiście, przypomina a Rfgan, ale spotkałem jednego z waszych podczas ataku n a Baih Sicie. Okłamałaś Chloe i pozostałych, nie jesteś z klanu R fgan. Jesteś Dunnsair. Phoebe warknęła na mnie basowa, z głębi piersi. Wyszczerzyłem kły i też na nią zawarczałem. - No i? - Saoirse ziewnęła. - Możesz udawać wierną, kiedy staruszek Rafa mamrocze Dziękczynienie, ale oboje wiemy, że w całym twoim ciele jest tyle samo Jednej Wiary, co w moim małym palcu u nogi. - Wiary mi nie brakuje, srebroświęty. Po prostu nie wierzę we Wszechmogących, Męczenników i im podobnych. Pokiwałem głową, patrząc na plecionkę wytatuowaną n a jej czole, oku, policzku. - Wolisz ją zachować dla Księżycowych Matek, tak? - Wolę ją zachować dla tych, którzy na nią zasługują. - Ten chłopak wie ponoć, gdzie znajduje się Graal, kielich, do którego San Michon zebrała krew świętego Odkupiciela. Nasuwa się pytanie: dlaczego, do chuja pana, bezbożn a poganka ryzykuje życie dla znalezienia pucharu, w którego istnienie nie wierzy? - Ryzykuję życie? - Saoirse obnażyła zęby w szerokim, dzikim uśmiechu. - Ja niczego nie ryzykuję, srebroświęty. Nie jest mi przeznaczone umrzeć dzisiaj. Ani jutro. - Postukała palcem w tatuaż na twarzy. - Żaden człowiek nie może mnie zabić, a żaden diabeł nie waży się spróbować. - A teraz bez żartów. Dlaczego podróżujesz z Diorem? - Dobrze całuje. - To pewnie zależy od tego, jak bardzo surowe mięsko lubisz. - Delikatne i krwiste? Jak ty, srebroświęty? - Spojrzała na sterczącą mi z kieszeni fajkę. - Wiesz, babka ostrzegała mnie przed takimi jak ty. - Takimi jak ja? - Potworami. Bestiami w ludzkiej skórze. Podeszła do mnie tak blisko, że dzieliło n as dosłownie kilka cali. Musiała mieć ze sześć stóp wzrostu, jak nic. Słyszałem, jak puma zachodzi mnie od tyłu, czułem na skórze ciepło jej oddechu. - Nie musisz zn ać powodów mojej obecności tutaj, srebroświęty. Dotrzemy nad Voltę, a potem wrócisz sobie do domu, do swojej ślicznej żonki, ślicznej córeczki i ślicznej, głębokiej flaszki i nic innego nie będzie cię interesowało. Do tego czasu nie pchaj nosa w nie swoje sprawy i zachowaj własne przemyślenia dla siebie, a będziemy się świetnie dogadywać. Pasuje? Nie czekając na moją odpowiedź, zarzuciła głową, wyminęła mnie i poszła. Puma zwlekała jeszcze chwilę, nim przepadła w mroku za swoją panią. Z westchnieniem ruszyłem za nimi. - Pasuje. IV JEDEN CAPITAINE, JEDEN KURS - Z całym szacunkiem, ojcze, ale trzymasz głowę we własnym tyłku. - Z całym szacunkiem, dobra siostro, ale człowiek w moim wieku nie jest aż tak wygimnastykowany. Wróciwszy do wąwozu, zastałem Chloe i Rafę pogrążonych w dyskusji przy rozpalonym ognisku. Chloe rozczesywała palcami włosy i teraz jej głowę okalała aureola niewiarygodnych loków. Saoirse nie wróciła jeszcze z lasu, a Bellamy brzdąkał na lutni - którą na dźwięk moich ciężkich, gniewnych kroków czym prę­ dzej schował. Nadąsany Dior zagrzebał się w futrach, palił cygaretkę i mierzył mnie dokładnie tak nien awistnym spojrzeniem, jakiego należało się spodziewać po czternastolatku, któremu pokrzyżowałem plany zmierzające do smyrania go po klejnotach. - Jedziemy do San Michon, Rafa - mówiła właśnie Chloe. - Tam znajdziemy odpowiedzi. - W to nie wątpię - odparł kapłan, mieszając w parującym kociołku. - Ale od San Michon dzieli n as ponad tysiąc mil. San Guillaume jest o wiele bliżej. - San Guillaume to gorzelnia, Rafa. - Chloe westchnęła. - A San Michon to twierdza. Kiedy Wiecznotrwały Król wtargnął do Nordlundu, obrzucił wieże San Michon jednym spojrzeniem i doszedł do wniosku, że prościej będzie obejść je bokiem. To właśnie tam czeka n a n as kres bezdnia. - Jeżeli zamierzamy przemierzyć tysiąc mil, musimy mieć zapas jedzenia. Nie możemy się żywić śniegiem, Chloe. - Ojczulek ma trochę racji, siostro - zauważył Bellamy. - Ale będziemy musieli bardzo nadłożyć drogi - odparła Chloe. - Kilka tygodni. - Siostra ma trochę racji, ojczulku. - Bellamy pokiwał głową. - A to co, kurwa? - Zajrzałem Rafie do kociołka z zupą. - Ziemniak? ! - Oui, chevalier - przytaknął kapłan. - Moja specjalność. - No tak. Oczywiście. - A ty jak uważasz, Gabe? - zapytała Chloe. Spojrzałem na jedno, potem na drugie, i nalałem sobie parującą michę zupy. Prawdę mówiąc, niezbyt mnie interesowało, dokąd chcą jechać: chłopak n ada się na przynętę dla Danton a bez względu na wybór dalszej drogi. - Uważam, że najlepszym sposobem na rozbicie statku na skałach jest trzymanie przy sterze dwóch capitaines. Dlatego jedno z was powinno przejąć dowodzenie, a drugie zamknąć jadaczkę. Chloe zacisnęła zęby i spiorunowała Rafę wzrokiem. - W takim razie - powiedziała - San Michon. Stary kapłan poprawił zsunięte na czubek nosa okulary i podrapał się po krótkiej siwej szczecinie n a głowie. - Jak sobie życzysz, dobra siostro. - Zgodzili się ! - wykrzyknął Bellamy. - Hurra! - Stul dziób, Bouchette - warknąłem. Dosiedliśmy koni. Saoirse prowadziła n as w półmroku. Znów zaczął padać śnieg. Dwa dni jechaliśmy przez las, zanim natrafiliśmy na błotnisty trakt prowadzący n a północ, w głąb Osswayu. Zobaczyłem coś, co w przeszłości było pofalowa­ nymi zielonymi wzgórzami, a dziś przeobraziło się w zagrzybione błoto. Na horyzoncie czekała już następna plama martwego lasu. Na rozstajach minęliśmy obleganą przez wrony szubienicę z podwieszoną żelazną klatką. Poskrzypywała na przenikliwym wietrze, w rdzewiejącym metalu ktoś wyrył słowo czarownica. Kiedy przejeżdżaliśmy obok, Rafa i Chloe nakreślili znak koła. Dior tylko zacisnął zęby i patrzył. W klatce spoczywały szczątki starej kobiety. Trzeba by lepszego gawędziarza ode mnie, zimnokrwisty, żeby długa, mozolna wędrówka w milczeniu wydała się interesująca. Saoirse i Phoebe daleko z przodu przepatrywały teren, a my kuliliśmy się w siodłach. Rafa mrużył oczy i kartkował swój zaczytany egzemplarz Testamentów, obracając w palcach zawieszone na szyi srebrne koło. Ja ślęczałem n ad moją sfatygowaną mapą. Bellamy bawił się swoim drewnianym fiutem, a Dior zagadywał go bezustannie na wszelkie możliwe tematy. Pogoda była po prostu beznadziejna. Na szczęście przed wyruszeniem z myśliwskiej chaty sproszkowałem krew tamtego nieopie­ rzeńca i niosłem teraz w bandolierze tuzin działek znakomitego sanctusu. Byłem z tym szczęśliwy jak świnia w gnoju. Piątego dnia napotkaliśmy uchodźców. Z początku wydawało się, że jest ich dosłownie garstka, ot, jakiś gospodarz i jego famille, powłócząc nogami, szli nam naprzeciw, zaraz jednak dostrzegłem kolejnych, ledwie widocznych w gęsto sypiącym śniegu. Były ich setki. Na ręcznych wózkach ciągnęli brzemię porzuconych żywotów, na plecach nieśli mniejsze dzieci. Wypatrzyłem n awet wśród nich znużonego życiem, smutnego i wygłodniałego osiołka. Mijali n as w milczeniu; n awet kiedy pere Rafa próbował coś do nich wołać, nie reagowali, po prostu szli przed siebie jak duchy, szurając stopami w brudnym śniegu. - Na Odkupiciela, ja pierdolę... - szepnął Dior. - Nie bluźnij - upomniała go Chloe. - Skąd oni idą? - To Osswayczycy - odparłem. Ruchem głowy wskazałem noszone przez niektórych kilty. - Daleko na zachód stąd leży wioska Valestunn. Na północnym wschodzie znajduje się inna osada, miasteczko właściwie, nazywa się Winfael... - Gabriel de León? Zaniemówiłem ze zdumienia, wypatrując człowieka, który wypowiedział te słowa. W długiej kolumnie uchodźców dostrzegłem ubłoconego mężczyznę po trzydziestce. Niósł na barana małą jasnowłosą dziewuszkę. Był wysoki, szpakowaty, spod błota na jego twarzy przezierały błyszczące niebieskie oczy. - Na Męczenników i Matkę- Dziewicę, to n aprawdę ty ! Zmarszczyłem brwi, usiłując sobie przypomnieć tę twarz. Mężczyzna kuśtykał ku mnie w poprzek traktu, wyciągając rękę na powitanie. Uchyliłem kapelusza, zsunąłem się z siodła w śnieg i złapałem niezn ajomego za rękę: była sucha i koścista, ale uścisk miała żelazny. - Nie pamiętasz mnie, ale walczyliśmy razem pod Tri urbaile - mówił dalej. - Byłem młociarzem w drużynie pani Cuinn w dniu, kiedy wyzwoliliście... Pstryknąłem palcami. - Lachlunn. Lachlunn Cuinn. - Zgadza się ! - Aż zamrugał ze zdumienia, po czym zerknął na niesioną n a barana dziewczynkę. - Słyszałaś, maleńka? Czarny Lew we własnej osobie pamięta twojego staruszka! - Dobrze cię znów widzieć, mon ami. - Uśmiechnąłem się. - Co słychać? - Eh... - westchnął. - Kiedy kłopoty się skończyły, próbowałem żyć uczciwie z tym złamanym kulasem. - Postukał się laską po nodze - Uprawiałem pieczarki, nie? Ale zimą Dyvokowie zajęli Dun Cuinn, a kiedy zamek padł, zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Chcemy przejść na drugą stronę Omdir, do S0dhaemu, zanim nastanie sroga zima. Skinąłem smętnie głową, ale uśmiechnąłem się do dzieciaka. - A kim jest ta mała pogromczyni? - Aisling. - Smyrnął dziewczynkę po policzku. - No, przywitaj się, kwiatuszku. a a Przycisnęła brodę do piersi, tak że włosy opadły jej na buzię. - Wybacz, Lwie, jest trochę nieśmiała. - Jasnego świtu, mademoiselle Aisling. - Wziąłem ją za rękę i cmoknąłem w kostki dłoni. - Czy ten paskudny troll wykradł cię faerie? Czy po prostu wdałaś się w śliczną mamusię? Aisling wbiła wzrok w ziemię, uśmiech Lachlunna spadł jak strzaskan a maska - i już wiedziałem, jak wygląda ich historia, nikt nie musiał mi jej wykładać. Słyszałem tę samą opowieść tysiąc razy n a przestrzeni tysiąca mil i tysiąca żywotów. - Przyjmij wyrazy współczucia, Cuinn - mruknąłem. Pociągnął nosem, splunął, przetarł ubłocone powieki. Zerknął n a moich towarzyszy. Rafa i Chloe n akreślili znak koła, Dior mierzył go chłodnym spojrzeniem błękitnych oczu. - Słyszałem, że cię zabili. - Byli tacy, co próbowali. - Dokąd jedziecie? - Nad Voltę. - Na północ? - A Cuinn uniósł brew. - Niewiele tam zn ajdziecie, wszędzie tylko ruiny i nieszczęśnicy. Na zachodzie jest jeszcze gorzej. Idziemy z Valestunnu, nie ma tam nadziei. Odkąd upadł dun, nieszczęśnicy roją się jak muchy na gównie. - Właśnie, nieszczęśnicy... Prowadzi ich jakiś krwawy pan? - Nie. To miejscowe szumowiny. Dyvokowie patrzą w tej chwili na zachód, prą w stronę Dun Maergenn. Ale wiesz, jak to jest, skurwiele włóczą się stadami bez względu na to, czy ktoś pociąga za sznurki, czy nie. Są ich dziesiątki. A jak kogoś zabiją, to nigdy nie wiadomo, czy umrze na dobre, czy powstanie jako gnijący trup. Dlatego idziemy n a południe, chcemy zdążyć przed mrozami. Podobno tam jest lepiej. - Trochę - przyzn ałem. - Byleby nie zboczyć zanadto na prawo, Chastainowie rządzą całym krajem na zachód od Sui Adair. - Najsłodsza Matko- Dziewico ... - szepnął. - Mroczne dni. - Pokiwałem głową. - I jeszcze mroczniejsze noce. - Mniejsza z tym. Czarny Lew znowu w siodle! Wszystko naprawisz. - Rozpromienił się i klepnął mnie w ramię. - Powiem ci, że wciąż pamiętam tamten dzień w Triurbaile. Najpiękniejszy dzień w moim życiu. Byłeś jak ręka Boga Wszechmogącego: półnagi, zakrwawiony ... Jak wyjęty z dawnych legend. Całe pole bitwy skąpane w srebrze. Ja chromolę, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. - Pokręcił głową. Oczy mu błyszczały. - Nigdy, psiakrew. Swojemu n ajmłod­ szemu dałem imię po tobie: Gabrael. - Jestem zaszczycony, mon ami. - Uśmiechnąłem się, kładąc dłoń na sercu. - A gdzie ten młody lew... Głos mi się załamał, gdy Lachlunn zwiesił głowę. Jego córeczka patrzyła na mnie spod grzywki, oczy jej się szkliły. Tę historię też już znałem. Z ciężkim westchnieniem poklepałem go po plecach, dobrze wiedząc, że i tak niczego to nie zmienia. Niczego, kurwa. - Bezpiecznej podróży, Cuinn. - Niech cię Bóg prowadzi, srebroświęty. Patrzyliśmy, jak kolejni ludzie mijają n as ciężkim krokiem, niosąc n a grzbiecie dorobek życia i zmierzając na spotkanie płomienia, który miał zgasnąć aż nazbyt szybko. Spojrzałem na Diora, krzywiąc się pogardliwie: ten mały gnojek miał niby zasiać n adzieję tam, gdzie żadna nadzieja nie miała prawa rozkwit­ nąć. Żadn a magyczn a srebrokula, żadna święta przepowiednia, żaden pierdolony kielich nie położy kresu tym ciemnościom. To było n asze „tu i teraz", nasze ,,na zawsze". I gdyby Dior nie był moją przynętą na Dantona, najchętniej skopałbym go tak, że zęby wyszłyby mu przez dupę. - Nadal chcesz iść na północ, mon amie? - spytałem Chloe. - Jeden capitaine, Gabe. - Spojrzała mi w oczy. - Jeden kurs. Pokiwałem głową, mierząc wzrokiem gęstniejący mrok przed nami. - Jak sobie życzysz. a a V TRU DNO DZIŚ O WIARĘ Dwa dni później śnieżyca uderzyła w nas niczym młot piekielny. Zawodzący wiatr dął z północy, śnieg ciął jak ostrza noży, a jakaś maciupeńka cząstka mnie żywiła nadzieję, że Lachlunn i Aisling znaleźli ciepłe schronienie. Reszta mnie - znakomita większość mnie - była bez reszty pochłonięta walką o niezamarznię­ cie żywcem. Gabriel sięgnął po butelkę i mierząc wzrokiem Jeana-Franc;ois, napełnił swój kieliszek. - Pamiętasz, jak to jest zmarznąć, zimnokrwisty? Wampir przestał pisać, jego porcelanowe czoło przecięła ledwie widoczn a zmarszczka. - Rozumiem, że to kolejna przaśn a próba żartu z twojej strony, srebroświęty. Może powinieneś pozostać przy dowcipkowaniu o prostytutkach, tam przynaj­ mniej poruszasz się po znajomym terenie. - Ale tak naprawdę zmarznąć - powiedział Gabriel. - Nie chodzi mi o chłód, jaki czujesz w grobie, tylko o taki, który może cię złożyć do grobu. Kiedy ręce tak cię bolą, że nie jesteś w stanie zacisnąć pięści. Kiedy obrączka jest jak lód na twoim palcu. Kiedy nawet oddychanie sprawia ból. O takim zimnie mówię. Historyk przekrzywił głowę, musnął palcami godło Chastainów na piersi i zacytował motto swojego rodu: - Wilka nie obchodzą kłopoty robaka. Gabriel upił długi łyk wina. - Nie brakuje ci tego? - Czego? Daremności budowania życia, które prędzej czy później musi lee w gruzach? - Miękkiej poduszki po dniu ciężkiej pracy? Uśmiechu w oczach córki, kiedy wchodzisz do domu? Radości kochanki w twoich ramionach? - Kochanki, która musi przywiędnąć i zestarzeć się, gdy ja się nie zmienię? - Jean-Franc;ois posłał Gabrielowi chłodny, wątły uśmiech. - Chyba że wcześniej ją zabiję, ma się rozumieć, i będę się modlił do Boga i Anioła Fortuny, żeby powstała z martwych cała i piękna, zamiast przemienić się w gnijące wynaturzenie. O ile po prostu nie zginie z mojej ręki. - Pokręcił głową. - Romantyczna miłość to kaprys śmiertelników, srebroświęty. - Brzmisz, jakbyś wiedział to z własnego doświadczenia. - Ból pustego żołądka. Pełnego pęcherza. Wygaszonego kominka. - Historyk machnął ręką. Kosmyk złotych włosów opadł mu na oczy. - Ciało, srebroświęty. Wszystko to są zmartwienia słabego ciała. Żaden śmiertelny ból mnie nie dosięga. Żaden cielesny grzech nie może się równ ać z krwią jakiejś młodej, soczystej istoty rozlewającą się n a moim języku, puszystą jak aksamit. Ten niedoświadczony złodziej czas nigdy nie upomni się o moją urodę, a gdy robactwo obejmie w posiadanie zgniłą świątynię twojego ciała, de León, gdy twoje żebra staną się krokwiami ich domostwa, a brzuch ich salą balową, ja wciąż będę dokładnie taki sam, jaki jestem w tej chwili. Niezmienny. Wieczny. I ty pytasz, czy mi czegoś brakuje? - Uwierz mi, wampirze. - Gabriel z uśmiechem podniósł kieliszek. - Nic nie jest wieczne. - Na pewno nie moja cierpliwość. - Jean-Franc;ois postukał piórem w stronicę. - Śnieżyca. - Śnieżyca. - Gabriel westchnął i przeciągnął się w fotelu. - Była zimna jak łoże pozbawione miłości. Zimy z roku na rok stawały się coraz surowsze, odwilż nie zdążała przyjść. Ja jedn ak spędziłem zbyt dużo czasu w SOdhaemie, gdzie utrzymywała się n amiastka wiosny, i teraz skulony w siodle, z dłońmi wciśnię­ tymi pod pachy, nie czułem się przesadnie komfortowo. Dlatego wypuściłem z płuc biały kłąb westchnienia ulgi, kiedy Chloe zawołała, przekrzykując świst wia­ tru: - Musimy znaleźć jakieś schronienie, Gabe! - Wiem! - Skinieniem głowy wskazałem ponure wzgórza. - Winfael powinno być parę mil na północny wschód stąd! Jeżeli pojedziemy na przełaj, dotrzemy tam w kilka godzin ! - Znasz drogę?! - zawołał Bellamy. - My ją zn amy ! - Z zadymki zmaterializowała się Saoirse otulon a wilczym futrem po same uszy. Towarzysząca jej Phoebe miała oszronione brwi i wąsy. - Prowadź więc, piękn a panno! - wykrzyknął truwer. - Gdziekolwiek podążysz, ja pój... - Stul dziób, Bouchette ! Saoirse poprowadziła nas prosto jak strzała w głąb zasypanej śniegiem doliny i rzeczywiście, po kilku godzinach zn aleźliśmy się w miasteczku. Na dnie doliny rozlewało się ogromne jezioro, szare jak niebo nad n aszymi głowami. Na jego brzegu przycupnęła rybacka mieścina, wtulona za palisadę jak w mat­ czyne objęcia. Przez lunetę dostrzegłem, że palisada jest w kilku miejscach uszkodzon a, a z części chat zostały zgliszcza. Nie ulegało wątpliwości, że Winfael zostało zaatakowane, ja zaś byłem gotowy założyć się o swojego ptaszka, że wiem przez kogo. - Widzisz jakiś ruch? - zapytał Bellamy, podnosząc głos. Pokręciłem głową, obmacując językiem wyostrzające się zęby. - Nie możemy tu zostać ! - zwołał Dior. - Rafa jest przemarznięty! Stary kapłan kulił się w siodle, brodę i okulary miał całe oszronione. - N-nie ukrywam, że już pa-pa-parę mil temu stra-straciłem czucie od pasa w dó-dół. Skinąłem głową. - Jedźmy ! Z trudem zjechaliśmy w dolinę w huraganowej zawiei i stanęliśmy pod palisadą. Wyglądała solidnie: grube pnie drzew łączone żelaznymi klamrami. Brama ocalała i była zamknięta, ale sama palisada została w kilku miejscach zdruzgotana, potężne słupy potrzaskały jak najsuchszy chrust. Phoebe pierwsza wsko­ czyła do środka przez wyrwę. Wjechałem za nią, dobywając Pożeraczki Popiołów i patrząc z niedowierzaniem n a połamane bale. Prostacki pokaz s-siły, odezwał się mój miecz. Prawdopodobnie Dyvok. Tak, prawdopodobnie tak. Pokiwałem głową. - I to silny - zgodziłem się. - Co najmniej mediae. To n-nie są świeże uszkodzenia. Wydaje się wą-wątpliwe, by szlachetnokrwiści wciąż znajdowali się w pobliżu. - Qui. Ale do grobu, który po sobie zostawili, mogło tymczasem naleźć innego robactwa. Powinniśmy ja-jak najszybciej udać się do Triurbaile, Gabrielu. Atak zaplanowano na findi, o świcie. Spojrzałem na piękną srebrną panią na rękojeści. - Popi ... - Z politowaniem zniżyłem głos. - Atak na Tri urbaile miał miejsce trzynaście lat temu. - Kurwa, no! - zdziwił się Dior. - Z kim ty rozmawiasz? - Z Pożeraczką Popiołów ! - wyjaśnił Bellamy, przekrzykując wycie wichury, i skinieniem głowy wskazał mój miecz. - Broń Czarnego Lwa jest zaczarowana! To magya z Epoki Legend! Pożeraczka Popiołów przemawia wprost do umysłu właściciela. Mówi się, że kradnie dusze tych, których zabija, a potem, zabijając następnych, śpiewa ich głosami. Mówi się także, że wie, jak umrze każdy człowiek na świecie, i że dzieli się tą tajemną wiedzą z tym, kto nią włada! Zerknąłem n a trzymany w ręce miecz. Uniosłem brwi. Podoba mi się wasz nowy tre-trefniś. Jest nadzwyczaj za-zabawny. Nadzwyczaj. - Dalej ! - Wskazałem górującą ponad dachami dzwonnicę. - Schronimy się w kościele ! Powlekliśmy się zaśnieżonym bulwarem wśród gęstej zabudowy. Wiatr chłostał n as bez litości, ale domy stały ciche i puste. Całe Winfael przywodziło raczej na myśl wspomnienie miasteczka niż prawdziwe miasteczko: drzwi zwisające na zawiasach jak wyłamane żuchwy, plamy krwi n a zmatowiałym szkle. Prawdę mówiąc, przypomin ało mi moje Lorson... - I cały genialny pomysł wziął w łeb - mruknęła Saoirse. Podniosłem wzrok. Katedra stała przy rynku, owszem, tyle że wypatroszon a przez pożar. Nawa z dźgającymi niebo połamanymi krokwiami przypominała pustą klatkę piersiową. Dzwonnica ocalała, ale serce dzwonu dawno przerdzewiało i spadło. Na wietrze kołysał się tylko pusty czerep. Bezdźwięczny. Nieprzydatny. Rafa zamarzał żywcem na koniu, Chloe i Dior trzęśli się jak w febrze. Nie mogliśmy liczyć na azyl na poświęconej ziemi, ale po drugiej stronie rynku dostrze­ głem miejsce, które da nam schronienie. - Chodźmy do gospody! Lokal był piętrowy. Szyld przedstawiał brodacza w skórzanym fartuchu pływającego w kuflu piwa i opatrzonego podpisem pod n awalonym kowalem. Okn a były zabite deskami, drzwi zamknięte na głucho, ale szybki kopniak powinien je wyważyć... - Czekaj ! - zawołał Dior. - Jeżeli wyłamiesz drzwi z zawiasów, na co nam się zda taka kryjówka? Opuściłem stopę. Chłopak przepchnął się obok mnie. - A co, mądralo? - zagadnąłem. - Masz klucz? - Do wszystkich zamków w cesarstwie, matołku - odparł i wyjął z buta płaski skórzany futerał. W środku mignęły mi wytrychy, haczyk sprężynowy, mały młoteczek i klin: wszystko n aoliwione i zadbane. - Narzędzia złodziejskie - burknąłem. - Dlaczego nie jestem zdziwiony? - Jest jedn ak w tobie coś więcej niż tylko paskudna gęba - odmruknął. Zerknąłem n a Chloe, która tylko uśmiechnęła się półgębkiem w odpowiedzi. A Dior? Było lodowato zimno, palce mu się trzęsły, a mimo to otworzył ten zamek szybciej niż pijaczyn a sakiewkę, kiedy barman wzywa do składania ostatnich zamówień, po czym z triumfalnym uśmiechem pchnął drzwi i zgiął się w efekciarskim ukłonie. Saoirse mu zaklaskała. Dior wszedł do środka... i natychmiast z przerażonym skamleniem odskoczył trzy stopy wstecz. - Ożeż w mordę ! Chwyciłem go za kołnierz tego fikuśnego surducika, odciągnąłem od wejścia i sam wszedłem za próg z Pożeraczką Popiołów wzniesioną do ciosu. Rozejrzałem się po sali, obnażając kły: pusta, zimna, zatęchła. - No i? - zdziwiłem się. - Co zobaczyłeś? Wskazał wyciągniętą ręką. - Szczury. Rzeczywiście, n a podłodze roiło się od szczurów - chudych, lśniących, czarnych i łypiących na mnie ślepiami jak paciorki. Rozpierzchły się jednak przede mną, kryjąc się w szparach podłogi i wspin ając po pleśniejących ścianach. Obejrzałem się i spiorunowałem Diora wzrokiem. - No co? - Nadąsał się. - Nie cierpię szczurów. Kręcąc z niedowierzaniem głową, zaprosiłem wszystkich do środka. Bellamy odprowadził konie do stajni. Kurz pokrywał meble, butelki leżały poprzewracane na stołach i walały się po podłodze, ściany były upstrzone ciemnymi plamami pleśni, cuchnęło zgnilizną i szczurzymi odchodami, ale przynajmniej nie wiało, a ja miałem n adzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mi się znaleźć coś do picia. - Rozejrzę się na górze - zapowiedziałem. - Saoirse, zostań tu z nimi. - Przydałoby się „proszę". Spojrzałem na nią pytająco. - Że co? Oparła topór na ramieniu. - Nie jestem jakimś tam młociarzem, który walczył u twojego boku w chwalebnych czasach, ani twoim chłopcem na posyłki. Przydałoby się „proszę". - Prawie zamarzliśmy na śmierć, jesteśmy w martwym miasteczku, które zostało wypatroszone przez zimnokrwistych, a tobie się zebrało n a porównywanie długości fujarek? - Ty swoją fujarką wymachujesz przy każdej okazji. Co się n agle zmieniło? Podszedłem do niej po skrzypiącej podłodze, aż stanęliśmy pierś w pierś. - Ślicznie, kurwa, panienkę proszę. Zostań tutaj z pozostałymi. Zmarszczyła brwi, a ja okręciłem się n a okutej srebrem pięcie i ciężkim krokiem wszedłem po schodach. Na piętrze kopniakami otwierałem kolejne drzwi, ze wszystkich sił starając się nie słyszeć Pożeraczki Popiołów, która w mojej głowie śpiewała starą rymowankę dla dzieci. Pokoiki były małe, zakurzone i puste, nie licząc garstki szczurów, z lekka oburzonych moim najściem. Wyglądało jednak na to, że przynajmniej będziemy mieli gdzie się przespać - o ile nikt n am nie przeszkodzi. Bellamy przyszedł i trzasnął drzwiami, zostawiając paskudną pogodę na zewnątrz, w tej samej chwili, w której ja zszedłem n a parter i schowałem Poże­ raczkę do pochwy, żeby uciszyć jej niezborną śpiewkę. Pozostali zebrali się w kuchni: zardzewiałe noże na ścian ach, żeliwne garnki - i nigdzie ani krztyny jedzenia. Co gorsza, nie było też ani odrobiny gorzały. - Góra czysta - zameldowałem. Spojrzałem na Diora i wzdrygnąłem się. - Nie licząc szczurów. - Przestań, Gabe - mruknęła Chloe. - Duże są, skurwysynki. - Rozstawiłem dłonie na odległość jarda. - Wypasione. I Bóg mi świadkiem, jeden miał na sobie kamizelkę z ludzkiej skóry. Chłopak pokazał mi ojców. - Pierdol się, bohaterze. - Poczekamy tutaj na poprawę pogody - zadecydowała Chloe. - Rozgrzejemy się. Odeśpimy. Roztrzęsiony Rafa klapnął ciężko przy kominku. Chloe klęczała przy nim, obejmując go ramieniem, żeby choć trochę go ogrzać. Bellamy strząsnął śnieg z jak zwykle perfekcyjnego trzydniowego zarostu i tupał intensywnie, by odzyskać czucie w nogach. - Rozpalę w kominku - zaproponował. Skinąłem głową i spojrzałem na Saoirse. - Gdzie twój sierściuch? - Phoebe lubi się włóczyć. Wróci, kiedy jej się znudzi. - W porządku. Sam też chyba pójdę się rozejrzeć. Wy zostańcie tutaj, grzejcie się. Ślicznie proszę. - Zerknąłem na Chloe. - W razie kłopotów dmij w róg, sreur Sauvage. Posłała mi oszczędny uśmiech wdzięczności. - Uważaj n a siebie, mon ami. - Wrócę. Będę prędki jak biskup posuwający ministranta. Drżący Rafa zamrugał z niedowierzaniem. - Twoje do-doświadczenia z biskupami wyraźnie różnią się od mo-moich, srebroświęty. Wyszedłem w zadymkę i skulony zacząłem powoli wędrować po Winfael. Brnąłem wąskimi uliczkami, zaglądałem do domów i piwnic, zszedłem nawet n a skraj zamarzającego jeziora: poplątane stare sieci, porzucone łodzie, woda zimn a jak cyc bagiennej wiedźmy. Domy zostały ogołocone z e wszystkiego, chociaż nie umiałem stwierdzić, czy przez uciekających mieszkańców, czy później, przez szabrowników. W każdym razie, nie licząc gryzoni i robactwa, w całej zapo­ mnianej przez Boga mieścinie nie było żywego ducha. Martwego zresztą również. Dobre i to. Zatoczyłem krąg i wróciłem na rynek. Świeży śnieg skrzypiał mi pod butami. W domach duchy szeptały śnieżycy swoje sekrety. W tumanie śniegu mignęło mi coś gran atowo-srebrnego, co zniknęło za drzwiami spalonego kościoła. Dior. Było lodowato, strasznie chciało mi się palić, ale wolałbym tu i teraz zacząć sikać pod wiatr niż zaufać temu gnojkowi. Dlatego przeszedłem n a drugą stronę rynku i wszedłem do katedry przez drzwi jutrzenki sterczące jak wystające zęby. Kościół był raczej skromny: okrągły, zbudowany z wapienia osmolonego w pożarze, w tej chwili pozbawiony dachu i z woln a zasypywany śniegiem. Więk­ szość starych witraży leżała w kawałkach n a podłodze, ale ten w północnej ścianie ocalał. Przedstawiał Michon na czele armii podczas Świętych Wojen. Pierw­ sza Męczenniczka była wysoka, jasnowłosa i zawzięta jak sto aniołów. Przed witrażem stał zaintrygowany Dior. - Co ty, kurwa, wyrabiasz? Na dźwięk mojego głosu wzdrygnął się i okręcił w miejscu. W okamgnieniu wydobył srebrny sztylet. Musiałem mu oddać sprawiedliwość: ręce miał równie szybkie jak język. - Mówiłem ci chyba, żebyś pilnował swojego nosa, bohaterze. - Kto ci powiedział, że możesz mi rozkazywać, smyku? - Twoja stara. - Nachmurzył się. - Po tym, jak wydymałem ją w jej małżeńskim łożu. Parsknąłem śmiechem i zsunąłem kapelusz na tył głowy. - Trzeba przyznać, że masz jaja, Lachance. Ale moje buty są od nich większe. Co tu robisz? Gestem ogarnął połamane ławki wokół ołtarza. - Bellamy potrzebuje drewna na opał. - Ha. - Pokiwałem głową. - Dobry pomysł. To, co bezwartościowe, jeszcze może się przydać. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo mi ulżyło, że mój pomysł zyskał twoją aprobatę, bohaterze. Zaczął się kręcić pomiędzy ławkami i zbierać połamane kawałki drewna. Wyjąłem zza pazuchy fajkę i nabiłem ją porządną działką sanctusu. Zacząłem już korzystać z nowej partii towaru, która pięknie, bez pośpiechu wygrzała mi się w destylarce. Krew tamtego nieopierzeńca była intensywna jak dobre wino. Zapewne nie potrzebowałem jeszcze nowego dymka, ale potrzeba i pragnienie to dwie zupełnie różne rzeczy. Ostry trzask żelaza o krzemień i czarodziejstwo ciepła i dymu niczym najsłodszy sztylet wniknęły w głąb mojej piersi. Stałem z zadartą głową, płatki śniegu składały delikatne pocałunki na moich trzepoczących rzęsach, a ja nigdy nie byłem tak blisko nieba. - Każda okazja dobra, żeby zaspokoić ten głód, co? Głos Diora sprowadził mnie n a ziemię. Wydmuchnąłem chmurę czerwonego dymu i zmierzyłem chłopaka spojrzeniem równie czerwonych oczu. Na grzbiecie ostatni krzyk elidaeńskiej mody, na nogach n ajtańsza s0dhaemska skóra, w żyłach nordlundzka krew. Oberwany guzik przy prawym rękawie. Mańkut. Chudy jak szczapa. Czarny pieprzyk na prawym policzku. Palce poplamione na szaro od sidłakowych cygaretek. Pierwszy raz dostrzegłem blizny po wewnętrznej stro­ nie jego dłoni: długie, głębokie ślady noża, na oko nie starsze niż sprzed dwóch miesięcy. - Co ty możesz o tym wiedzieć, chłoptasiu? - Wiem, że ćmisz tę faję, jakby ci za to płacili. - Uniósł stopę i tupnięciem przełamał n aruszoną ławkę n a dwoje. - Wiem, że coś kładzie się na tobie cieniem, bohaterze. - Gówno wiesz, Lachance. Ale gadaj tak dalej, to zobaczysz, co będzie. Uśmiechnął się szyderczo i pokiwał głową. - Otóż to - powiedział. - Niby co? - Typowa reakcja każdego faceta twojego pokroju. - Nie popełniaj tego błędu, młody. Nie myśl, że mnie znasz. - Przez całe życie spotykam takich jak ty. - Kręcąc głową, spojrzał na moją fajkę. - Butelka, igła, fajka ... Bez różnicy, wszyscy jesteście tacy sami. Kiedy już haczyk wbije się wam w skórę, wyciąga z was to, co najgorsze. - Nie widziałeś jeszcze tego, co we mnie n ajgorsze. - Widziałem dość. Traktujesz ludzi wokół siebie jak śmieci. - Traktuję ludzi tak, jak n a to zasługują. Po prostu większość zasługuje na to, żeby traktować ich jak śmieci. - Wpatrywałem się w jego oczy. - Kłamcy w szczególności. Nie przestraszył się, nie spuścił wzroku. - Każdy kłamie. - To prawda. Sęk w tym, że ze swoją arogancją, butami żebraka i fikuśnym wdziankiem nie jesteś wcale takim dobrym kłamcą, jak ci się wydaje, chłopcze. - Nie jest po prostu fikuśny, bohaterze. - Strzepnął pyłek z gran atowej klapy. - Ten surdut to magya. - Magya. - Prychnąłem. - Sranie w banię. Jak cały ty. - Jak sobie chcesz. Podniosłem fajkę i przeniosłem wzrok n a witrażową podobiznę pierwszej Męczenniczki. - Graal San Michon, tak? Opowiesz mi może, jak to się stało, że uliczny złodziejaszek z jakiegoś s0dhaemskiego zadupia poznał miejsce przechowywania najcenniejszej relikwii Kościoła Świętego? - Nie - odparł. - Nie opowiem. Podszedłem bliżej. Zobaczyłem, jak jego źrenice się rozszerzają, usłyszałem, jak serce odrobinę przyśpiesza. - Danton Voss. Inkwizytorki. Pogromczyni z klanu Dunnsair. Truwer i święty mąż. Osobliwe towarzystwo wciągnąłeś w to swoje zakłamane przedsięwzięcie, Lachance. W normalnych warunkach trudno byłoby mi się tym przejąć, ale ta Srebrna Siostra, która tak bardzo w ciebie wierzy, jest moją przyjaciółką. A dziś trudno o przyjaciół. Stąd moja skłonność do nadopiekuńczości w stosunku do tych nielicznych, których jeszcze mam. Dior zacisnął zęby. - Siostra Chloe ocaliła mi życie. Nigdy bym jej nie skrzywdził. - Ale jesteś gotowy przeczołgać ją przez piekło, wabiąc wizją nieistniejącego kielicha? - To właśnie jest najlepszy żart w tym wszystkim, bohaterze. - Oczy mu zabłysły. - Graal istnieje. - Poważnie? - Z uśmiechem podszedłem jeszcze bliżej. - No to może jednak powiesz mi, gdzie go szukać? - Dlaczego miałbym to zrobić? - Dlatego że, jeżeli z powodu twoich cudów na kiju coś się stanie mojej przyjaciółce ... - Położyłem mu dłoń na ramieniu; wyostrzone zęby kłuły mnie w język. - Źle się to dla ciebie skończy. - Znowu to samo - wyszeptał. - Typowa reakcja wszystkich złych ludzi, jakich spotkałem w życiu. - Świat potrzebuje złych ludzi, chłopcze. To dzięki nam potwory nie podchodzą pod drzwi. - Na tym właśnie polega problem, bohaterze. Źli ludzie nie zdają sobie sprawy, że sami są potworami. - Gabe? Dior? Odwróciłem się. W wyłamanych drzwiach stała Chloe. Wiatr smagał ją po plecach. Narzuciła kaptur, owinęła twarz szalikiem, ale zielone oczy spoglądały prosto na mnie. - Wszystko w porządku? - zapytała. - Tak sobie tylko rozmawiamy. - Ścisnąłem ramię Diora, po to, żeby zabolało i żeby wiedział, że może zaboleć znacznie mocniej. - Jak mężczyzna z mężczyzną. - Diorze? Wzruszeniem ramion strącił moją dłoń i splunął mi pod nogi, po czym dźwignął n aręcze opału i wyszedł. Chloe odprowadziła go matczynym spojrzeniem. Nie mogłem pojąć, co ją natchnęło, n a Boga, żeby tak kurczowo trzymać się tego chłopaka. Może to przez to, że sama nigdy nie miała syna? Czy to mogło być aż takie proste? - Phoebe wróciła - oznajmiła półgłosem. - Saoirse mówi, że możemy mieć problem. - Co za miła odmiana. Ruszyłem do wyjścia, depcząc resztki ławek. Chloe złapała mnie za rękę, kiedy ją mijałem. Spojrzałem na nią z góry: ledwie pięć stóp wzrostu, wychowan a w klasztorze, drobna, istne chuchro, ale doceniłem siłę jej uścisku, dostrzegłem żar w oczach. - Mogę ci zaufać, Gabe? - Dlaczego miałabyś nie móc mi zaufać? - Wydajesz się jakiś... inny. To, co powiedziałeś wczoraj w rozmowie z Rafą, o Bogu... - Powiedziałem, że odprowadzę was n ad Voltę, i tak zrobię. To nie mną powinnaś się martwić. - Dior nie jest tym, kim myślisz. - Kanciarzem? Złodziejem? Jest jednym i drugim, i nie tylko. Czuję to w zapachu jego potu, słyszę w rytmie jego serca. To pierdolony kłamca, Chloe. Zastanawiam się, czy przez lata ślęczenia nad książkami oślepłaś tak bardzo, że nie sięgasz już wzrokiem horyzontu. Tak bardzo chcesz wierzyć w te brednie o świętym kielichu, że jesteś gotowa przyjąć wszystko, cokolwiek wcisną ci ludzie. - Zaufaj mi - szepnęła. - Ale dlaczego, do diabła? Skąd to twoje niezłomne przekonanie? Zacisnęła wargi w wąską kreskę. - Pamiętasz, jak udzielałeś mi lekcji w bibliotece? ,, Zawsze patrz przeciwnikowi w oczy"? ,, Nie dobywaj miecza, jeśli nie zamierzasz go użyć"? - Pamiętam. - Wzięłam sobie te nauki do serca. - Zdjęła rękawiczkę. Jej dłoń pokrywały odciski, skóra, dawniej tylko pokaleczona papierem, stwardniała. - Nie jestem już tamtą małą dziewczynką, Gabe. Wiem, co robię. I proszę cię o wybaczenie, że nie mogę ci wszystkiego powiedzieć. Bóg mi świadkiem, lepiej, żebyś nie zn ał całej prawdy. - Chwyciła moją dłoń w swoją drobną piąstkę. - Potrzebuję twojego miecza, mon ami. Potrzebuję twojej siły. Ale nade wszystko potrzebują twojej wiary. Powoli uwolniłem dłoń z jej uścisku. - Trudno ostatnio o wiarę, siostro. I z pochyloną głową wyszedłem na ziąb. VI PLAN - Nieszczęśnicy - zameldowała Saoirse. - Cała gromada. Idą tutaj. Siedzieliśmy w głównej sali w Nawalonym Kowalu. Ciemne słońce chyliło się ku zachodowi, jakby udawało się na zasłużony spoczynek. Bellamy napalił w kominku, mogłem więc zdjąć rękawiczki i ogrzać dłonie w podwójnie błogosławionym cieple. Saoirse przykucnęła obok Phoebe i drapała ją pod obrożą. Puma ziewnęła i wyciągnęła się przy mnie, blisko ognia. Jej rdzawe futro parowało. - Ilu? - zabrzmiał głos staruszka Rafy przytłumiony warstwami skradzionych z piętra koców. - Jakiś tuzin - odparła Saoirse. - Phoebe wytropiła ich parę mil na wschód stąd. W tej zawiei poruszają się dość wolno, ale kiedy słońce całkiem zajdzie, przyśpieszą. - Może nas ominą - zasugerowałem. - Nie mamy powodu myśleć, że wiedzą o naszej obecności. - Wiedzą, Gabe. - Chloe spojrzała mi w oczy. - Idą po nas. - Skąd ta pewność? Saoirse wzięła do rąk topór i tarczę. - Idą po nas, srebroświęty - powiedziała. Z westchnieniem przeczesałem włosy palcami. Tuzin nieszczęśników to nie przelewki, ale przyn ajmniej wiedzieliśmy z wyprzedzeniem o ich nadejściu. Poklepałem Phoebe, dając wyraz swojej wdzięczności. - Merci, mademois... Kurwa twoja mać ! Puma warknęła, odsłaniając zęby, a ja cofnąłem rękę, nim zdążyła odgryźć mi dłoń. Saoirse spojrzała z uśmiechem na moje wytatuowane knykcie. - Lepiej trzymaj ręce przy sobie. Jak większość dziewczyn, Phoebe nie lubi być dotykana bez pozwolenia. Puma oblizała poharatany pysk, warcząc przy tym takim basem, że aż grało mi od niego w piersi. - Zauważyłem. - Włożyłem rękawice i wstałem. - No dobrze. Skoro jesteśmy pewni, że te przeklęte skurczybyki są już w drodze, to pora wciągnąć spodnie na tyłki. - To zn aczy ... - upewnił się Rafa. - Chcesz z nimi walczyć, tak? - W tej śnieżycy na pewno im nie uciekniemy. Kiedy n aprawimy palisadę, będziemy mieli dobrze umocnione stanowisko. A za plecami mamy jezioro. Bellamy zmarszczył brwi. - W starych balladach nieszczególnie wiodło się armiom, które stawały do boju z wielką wodą za plecami, chevalier. Jeśli mnie pamięć nie myli, sam wygrałeś bitwę na mokradłach Tarren dzięki temu... - Co dostaniesz z połączenia kapłana z wodą, Bouchette? - Przy tej pogodzie? - Dior z marsową miną spojrzał na drżącego Rafę. - Zapalenie płuc? Sięgnąłem po przykurzoną butelkę po winie i wyjąłem tkwiący w szyjce ogarek świecy. - Patrz i ucz się, szczawiu. Wzięliśmy się do roboty. Mimo że Saoirse wciąż trochę się boczyła, kiedy próbowałem jej rozkazywać, wiara pokładan a we mnie przez Chloe przeważyła szalę. Kawałkiem węgla narysowałem na podłodze plan miasteczka i wszystkim po kolei wyznaczyłem zadania do wykon ania. Myślałem szybko, mówiłem jesz­ cze szybciej. Minęło z górą dziesięć lat, odkąd kierowałem obroną czegoś poważniejszego niż chwila prywatności w wygódce, ale gładko wszedłem w dobrze wyuczoną rolę. We dwójkę z Bellamym przystąpiliśmy do naprawy umocnień: wyłamywaliśmy bale z porzuconych domów i zawalaliśmy nimi wyrwy w palisadzie. Nabiłem fajkę czerwienią do pełna i przypaliłem jeszcze raz. Młody truwer tylko wybałuszał oczy, kiedy gołymi rękami wbijałem potrzaskane pale w zmrożoną ziemię, a potem poprawiałem przyniesionym ze stajni młotem. Mniej więcej po godzinie takiej harówki w śnieżycy przyszedł Dior z wózkiem wyładowanym butelkami po winie napełnionymi mętną wodą z jeziora. Wszedł po schodach na podest od wewnątrz palisady i zaczął rozstawiać butelki w pobliżu wyłomów. Bellamy dotknął ronda kapelusza. - Wszystko w porządku, monsieur Lachance? Chłopak wzruszył ramion ami. - W piwnicy gospody Saoirse znalazła starą beczkę łoju ! - odparł, przekrzykując zawieję. - Siostra Chloe robi z niego teraz strzały zapalające, a pere Rafa ledwie nadąża z błogosławieństwami. - Zważył jedną butelkę w dłoni i spojrzał na mnie. - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, bohaterze. Tak w dwóch trzecich jednej ósmej, ale jednak. Wbiłem w ziemię kolejny pal z takim impetem, że aż mi zgrzytnęły zęby. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo mi ulżyło, że mój pomysł zyskał twoją aprobatę, chłopcze. - Teraz jesteś pod wrażeniem? - podjął Bellamy. - Zaczekaj do wieczora, zapowiada się niepowtarzalny widok. - Otulił się peleryną, szczerząc zęby w uśmiechu. - Zobaczyć na własne oczy Czarnego Lwa na polu bitwy ... do tego z Pożeraczką Popiołów w dłoni ... Na Boga, to będzie warte pieśni. Wbiłem kolejny pal. Dior zszedł z palisady wpatrzony w mój miecz: bez niego u pasa łatwiej mi się pracowało, odpiąłem go więc i oparłem o ścianę z bali. Chłopak wodził wzrokiem po sfatygowanej pochwie i srebrnej damie na jelcu. - Więc ten miecz ... naprawdę do ciebie mówi? - Niestety. - Stęknąłem i wbiłem n astępny drąg. - Skąd go wziąłeś? - A widzisz ... - odezwał się Bellamy. - Nikt tego nie wie. Mój mistrz, sławny truwer Dannael a Riagan, śpiewa, że Czarny Lew zabrał go z dworu nieznającego snu króla kurhanu na odległych nordlundzkich uroczyskach. Saan Sa-Asad, historyk, twierdzi zaś, że chevalier wygrał Pożeraczkę Popiołów w pojedynku na zagadki z bezimiennym prastarym plugastwem z głębin Wiecznomroku w Bożych Posłańcach. Słyszałem n awet, jakoby Lew wykradł miecz ze skarbca Aine­ rión, przerażającej królowej faerie. Jej pocałunek jest zabójczy dla śmiertelnika, a mimo to Lew kochał się z nią tak długo i namiętnie, że ostatecznie padła wyczerpan a bez przytomności, a on wtedy zabrał leżący przy łożu miecz. O ile jednak mi wiadomo, on sam nigdy nie potwierdził prawdziwości żadnej z tych historii. Spojrzał n a mnie z n adzieją, unosząc brew. - Stul dziób, Bouchette. - Jak to się stało, że miecz się złamał? - zainteresował się Dior. - Że co? - zdumiał się truwer. - Ma odłamany czubek. Szpic. Końcówkę. Nie wiem, jak to się nazywa. - Czubek? - Qui. Widziałem, kiedy weszliśmy za palisadę: jest odłamany. Bellamy zsunął kapelusik n a potylicę i podrapał się po brodzie. - Muszę przyznać, że nie zwróciłem n a to uwagi. W żadnej opowieści nie wspomina się o złamaniu Pożeraczki Popiołów, ale ... Do odważnych świat należy. - Ruszył w stronę miecza z wyciągniętą ręką. - Może powinniśmy ją o to zapytać? - Ejże! - warknąłem. - Tylko jej dotknij, skurwielu, a będziesz grał na lutni palcami u stóp. - Żartowałem, mon ami. - Bellamy mrugnął do mnie i uśmiechnął się szelmowsko. - Mężczyzna, który z własnej woli sięga po cudzy miecz, równie dobrze mógłby sięgnąć po cudzą żonę. A ja nigdy nie dotykam cudzych kobiet bez wyraźnej zachęty. - Drań z ciebie, Bel - przyznał z uśmiechem Dior. - Łajdak. Łotr. Łobuz. - Jestem romantykiem, monsieur Lachance. Jeżeli poprzebywasz dłużej w moim towarzystwie, też się tego n auczysz. - A tymczasem może byście się wzięli do jakiejś roboty, lenie patentowane? Truwer jeszcze mocniej owinął się peleryną i podrapał po głowie. Urażony Dior prychnął, odszedł i przepadł w zadymce. Załataliśmy wyłomy w palisadzie najwyżej i n ajsolidniej, jak się dało; tylko główna brama pozostała niezamknięta, żeby Saoirse miała którędy wrócić. Na bulwarze i węższych uliczkach pobudowaliśmy barykady z potrzaskanych belek i mebli, tworząc w ten sposób wewnętrzny pierścień obronny, za który mogli­ śmy się wycofać, gdyby sprawy się skomplikowały. Było wściekle zimno, a zanim skończyliśmy, noc spadła na n as jak kowadło, ja jednak byłem zadowolony: mieliśmy palisadę, mieliśmy broń i byliśmy w stanie odprawić tuzin nieszczęśników z kwitkiem. Śnieżyca nie ustąpiła ani na chwilę. Wróciliśmy z Bellamym do Nawalonego Kowala. Inni zebrali się w głównej sali. Rafa pochylał się n ad parującym kociołkiem w palenisku. - Ja pierdolę, znowu ziemniaki? ! - Mam też rzepę, jeśli wolisz - odparł z uśmiechem. - Gdzie Saoirse? - spytała Chloe. - Z Phoebe, na zwiadach - odparł Bellamy. - Niedługo wrócą. Wziąłem michę tych przeklętych kartofli i pożarłem je najszybciej, jak się dało. Kręciłem się przy tym w kółko po narysowanym węglem planie miasteczka, częściowo go zacierając. Przypomniała mi się biblioteka w San Michon i wielka, piękna mapa cesarstwa na posadzce. - Zatańcz ze mną, niech krew z ogniem n as poniosą. Spojrzałem na mówiącą półgłosem Chloe. Nasze oczy się spotkały i zorientowałem się, że wspomina ten sam moment co ja. Jakże wydawał się wtedy odle­ gły w czasie i przestrzeni. - No dobrze. - Dźgnąłem plan paluchem. - Ja stanę przy bramie. Młody lord Pyskaty będzie mi towarzyszył n a podeście. Chloe, ty i Saoirse pilnujecie wschodniego wyłomu, Rafa z Bellamym zachodniego. Jeśli zrobi się gorąco, dajcie znać, przyjdę wam z odsieczą. Jeżeli przełamią nasze szyki, wycofujemy się: na początku do wewnętrznego kręgu, potem do katedry. Poświęcona ziemia ich powstrzyma. To nasza ostatnia szansa. - Dlaczego od razu nie pójdziemy do katedry? - zainteresował się Rafa. - I co dalej? Mamy się tam zaszyć i poumierać z głodu? Te stwory mogą czekać całą wieczność, jeśli najdzie je taka ochota. Ale niepotrzebnie się martwisz, ojczulku: bez dowodzącego nimi krwawego pan a zaatakują otwarcie i bezmyślnie. - Pytałeś o to tego żołnierza, którego spotkaliśmy po drodze - zauważył z wypchanymi jak balony policzkami Dior, który właśnie kończył dokładkę. - Kim jest krwawy pan? - Szlachetnokrwiści potrafią n arzucać swoją wolę wampirom niższego rzędu - wyjaśniła Chloe. - Im czystszą mają krew, tym więcej nieszczęśników mogą kontrolować. Nieszczęśnicy kierowani przez obdarzonego inteligencją dowódcę są o wiele bardziej niebezpieczni. Na szczęście tym n aszym chyba brakuje takiego dowódcy. Rafa pokiwał głową, kreśląc znak koła. - Dzięki niech będą Bogu miłosiernemu. Dior wreszcie przełknął przesadnie ambitną porcję kartofli. - A co miał na myśli ten żołnierz, kiedy mówił o polu bitwy skąpanym w srebrze? - zapytał. - No tak: egida. - Bellamy się uśmiechnął. - Święta magya, z której srebroświęci słyną i której zawdzięczają swoje miano. Widziałeś tatuaże na rękach Czarnego Lwa? Są nie tylko na dłoniach, pokrywają większość jego ciała. W bitwie stają się przekaźnikiem dla jego wiary w naszego Pana w niebiesiech. Chłopak uniósł brwi tak bardzo, że schowały mu się pod grzywką. - To zn aczy, że wy ... walczycie ... nago? - Niezupełnie - odparła z uśmiechem Chloe. - W naszym zakonie mówimy o nich „odziani w srebro". Bellamy pokiwał głową, oczy mu błyszczały. - Kiedy dziś w nocy chevalier stanie do walki, jego egida rozbłyśnie blaskiem tysiąca pochodni. Zobaczysz. Ponoć podczas oblężenia Tuuve Czarny Lew pło­ nął tak jas... - Stul dziób, Bouchette - warknąłem. - Woda święcona, którą napełniliśmy butelki, parzy ich lepiej niż kwas; raczej nie wystarczy, by zabić, ale na pewno trochę ich rozmiękczy. Jeżeli wedrą się za palisadę, ogień będzie palił skurwieli silniej niż tryper złapany od żigolaka. Dlatego, jeśli nie macie nic srebrnego, ogień będzie waszą najlepszą bronią. Rafa musnął palcami noszone na szyi koło. Spojrzał na gwiazdę na łańcuszku Chloe. - Mam jeszcze jeden pomysł, co mogłoby być n aszą bronią, srebroświęty. Wiara działa skuteczniej niż wszelki ogień. - To może pomódl się o pomoc jakiegoś anioła? Albo od razu dwóch? Zobaczymy, czy jakiś się zjawi. Uśmiechnął się do mnie, jego oczy błysnęły znad okularów. - Wydaje mi się, że Bóg zesłał n am już dość aniołów, mon ami. Mimo to pomodlę się, żeby miał n as dziś w opiece. - Niby po co, klecho? Kapłana na chwilę zamurowało. - Po co mam się... - Modlić, oui. Spojrzał n a mnie takim wzrokiem, jakbym zapytał go, po co ma oddychać. - Ale... - Dwaj żołnierze stają naprzeciwko siebie na polu bitwy - wszedłem mu w słowo. - Obaj są przeświadczeni, że Bóg jest po ich stronie. Obaj modlą się do Pan a i Odkupiciela, żeby ci powalili ich wroga, a także do Matki- Dziewicy, żeby ustrzegła ich samych przed krzywdą. Ale ktoś przecież musi przegrać, prawda? Ktoś zatem traci czas. Może, może... oni obaj? Zmarszczył brwi. - Nikt nie powie, że Bóg stoi po stronie Umarłych. - Nie rozumiesz, staruszku. ,,Wszystko, co na ziemi i w niebie, jest dziełem mojej ręki". - ,,A wszelkie dzieło mojej ręki pozostaje w zgodzie z moim planem". - Myślisz, że ci uchodźcy, których spotkaliśmy, nie modlili się żarliwie o zachowanie swoich domów? Że Lachlunn a Cuinn nie modlił się o ocalenie żony i syna? Kanciarze z ambony zaczynają ci wciskać kity o boskim planie, kiedy sprawy się pierdolą, oczywiście już po tym, jak zabiorą puszczoną w obieg tacę n a datki; kiedy przyjdzie nieurodzaj, dostaniesz raka albo stanie się cokolwiek innego, o co błagałeś, żeby zostało ci oszczędzone. Taką właśnie mają dla ciebie pociechę. Wola boża, mówią. Część boskiego planu. Nie mówią tylko o tym, że jeżeli Bóg ma rzeczywiście plan, to w ogóle nie ma sensu się modlić. Jeżeli naczelną zasadą jest „Niech się dzieje wola boża", to Bóg i tak zrobi, co zechce, bez względu n a to, jak usilnie będziesz go o cokolwiek prosił. Zresztą zasta­ nów się, pomyśl przez chwilę, jak wielkiej arogancji wymaga zwracanie się do niego z jakąkolwiek prośbą; jak kurewsko wielkie trzeba mieć ego, żeby sobie wyobrażać, że to wszystko jest dla ciebie. A jeżeli poprosisz o coś, co jest wbrew jego woli? Co ma zrobić? Zmienić swój boski plan? Z twojego powodu? Tu właśnie tkwi haczyk. Na tym polega genialność tego rozwiązania. Dostajesz to, o co prosiłeś? Hurra, Bóg cię kocha! Nie wysłuchał twoich modłów? - Pstrykną­ łem palcami. - Pech. Nie były częścią planu. Chloe patrzyła z troską, jak n abijam fajkę sanctusem. - Bywałem w bożych przybytkach, klecho. Przeczytałem pismo od deski do deski. Śpiewałem pochwalne hymny. I coś ci powiem: jedn a dłoń z mieczem jest warta tysiąca złożonych do modlitwy. - ,, Nie ma drzewa, które sięgałoby gałęziami nieba, nie nurzając zarazem korzeni w piekle" - zacytował Rafa. - ,,A my ... ". - Chloe ! - Pogromczyni wpadła do gospody, tocząc dzikim wzrokiem. Kapłan umilkł. - Saoirse? - Chloe zerwała się n a nogi. - Co się stało? - Phoebe wróciła. - Tupiąc, Saoirse wyczesywała śnieg z warkoczy. - Nieszczęśnicy są dziesięć minut stąd. Ale jest ich więcej niż tuzin. Pobladły Dior też wstał. - Więcej ... ? Pogromczyni wzięła topór w ręce i z posępną miną pokiwała głową. - Pięćdziesięciu. Co n ajmniej. - Pięćdziesięciu nieszczęśników - wyszeptała Chloe. - Przeciwko nam siedmiorgu. Bellamy rozejrzał się po sali. - Boże mój... Skrzesałem iskrę, przypaliłem fajkę i rechocząc, spojrzałem kapłanowi w oczy. - To jak, staruszku, na pewno nie chcesz się pomodlić o te anioły? VII BITWA O WINFAEL Najbardziej niepokojąca jest cisza. Zimnokrwiści nie muszą oddychać. To ozn acza, że każda ich wypowiedź jest poprzedzona świadomą myślą. A jeżeli wampirowi, któremu stawiasz czoło, mózg zgnił na papkę jeszcze przed Przemianą, to jego myślenie ogranicza się do „głodny" i „pożywienie". Oczywiście są różne stopnie tego stanu: zimnokrwi­ sty, który przez raptem dzień czy dwa leżał w rowie i puchł od wody, może pamiętać dość, żeby zachować umiejętność artykulacji, ale potworowi, który gnił w płytkim grobie przez tydzień albo dłużej, zostaje tylko instynkt. Dlatego, o ile niektórzy nieszczęśnicy mogą bełkotać jakieś niekompletne słowa albo nawet krzyczeć, kiedy się je zrani, o tyle większość jest w takim stanie, że nie pamięta nawet jak zaczerpnąć powietrza w płuca. Kiedy w końcu się pojawiają, to przychodzą w absolutnej ciszy. I tak właśnie było w Winfael: horda bestii o przekrwionych oczach runęła przez śnieg na naszą wątłą palisadę, nie wydając żadnego dźwięku. Ale instynkt zostaje, zwierzęcy popęd, który tkwi głęboko w n as wszystkich: mnóż się, zabijaj, jedz, powtórz. I kiedy ci najbardziej bezmózdzy uderzyli po prostu w najbliż­ szy wyłom i zaczęli się przebijać, ci mniej zgnili - ci bystrzejsi - rozdzielili się i zaczęli oglądać palisadę w poszukiwaniu jej słabych punktów i innych dróg pro­ wadzących do przepysznych worków z krwią, których woń czuli po drugiej stronie ściany. - Jest ich za dużo! - krzyknął Dior. - Nie gadaj, tylko wal wodą święconą ! Rzucił kolejną butelkę. Z ciżby n a dole dobiegł brzęk tłuczonego szkła i skwierczenie tłustego bekonu na patelni. Staliśmy na podeście pon ad bramą, przed którą stłoczyło się najwięcej nieszczęśników - Dior ciskał butelki, ja ciąłem mieczem każdego skurwiela, który próbował się wspiąć n a palisadę. Saoirse na wschodnim podeście zasypywała drani płonącymi strzałami; towarzysząca jej Chloe waliła butelkami. Bellamy z Rafą zajęli pozycje n a zachodniej ścianie: tru­ wer strzelał z kuszy, kapłan miotał wodę święconą n a przemian z modlitwami. Nieszczęśnicy płoną jak suchy chrust w gorący letni dzień, więc ogniste strzały spisywały się wyśmienicie, tyle że wampirów było znacznie więcej, niż mieli­ śmy strzał. Woda święcona przypala ciała umarłych jak piekieln a skra, ale nawet najsłabszego nieopierzeńca trzeba trafić w głowę, żeby wynikło z tego coś więcej niż tylko chwilowe osłabienie. Zresztą butelki też powoli nam się kończyły i tylko kwestią czasu było... - Gabrielu! - Głos Chloe poniósł się n ad miasteczkiem, wysoki, przerażony i zaraz poparty graniem rogu. - Ożeż kurwa ! - mruknąłem. Odpaliłem jedną z ostatnich srebrobomb i rzuciłem ją w tłum nieszczęśników. W gęstym tłumie wybuch przypominał rozbłysk miniaturowego słońca. Kończyny pofrunęły w powietrze, brzuchy popękały, blask żrącego srebra zakłuł moje oczy bladokrwistego. - Powstrzymasz ich sam? - zapytałem. - Postaram się! - Dior rzucił kolejną butelką. - Idź jej pomóc ! Skoczyłem w śnieg z wysokości dwudziestu stóp i pobiegłem w kierunku, z którego dobiegł krzyk Chloe. Stała n a podeście obok Saoirse. Kilku nieszczęśników zdołało wspiąć się do nich i wziąć je w kleszcze. Chloe walczyła zażarcie: srebrostal w jednej ręce, siedmiogwiazda w drugiej - gwiazda płonęła białym ogniem, rozświetlając zadymkę i oślepiając napastników. Z tyłu zwrócona do niej plecami Saoirse odrzuciła już łuk i osłaniając się tarczą, rąbała toporem na prawo i lewo. Mimo że Dobroć nie była zrobiona ze srebra, cięła martwe ciała jak rozpalony miecz śnieg. Zajęte obroną podestu zaniedbały jednak wyłom, przez który wlewała się niema fala nieszczęśników. Wryłem się w nich z impetem: hymn krwi palił żywym ogniem, Pożeraczka Popiołów była jak zakrwawione pióro w mojej dłoni - nie śpiewała żadnych pieśni, nie kradła dusz, mamrotała n atomiast coś, co brzmiało jak przepis n a zupę grzybową, ale rżnęła Umarłych jak papier. Mignęła mi plama rdzawej czerwieni: to Phoebe wypadła z ciemności i z rykiem wylądowała na trupie jakiegoś pechowego chłopaka ze wsi, któremu oderwała głowę od tułowia. Zimnokrwisty spadł z palisady na podest - zostało go dość, by zajęczał żałośnie, gdy Saoirse obcięła mu nogi w kolanach i zrzuciła go na ziemię. - Gdzie Dior? ! - zawołała Chloe. - Przy bramie ! - Zostawiłeś go samego?! Cztery łyżeczki masła... - wyszeptała Pożeraczka Popiołów. Ściąłem kolejnego nieszczęśnika, szczerząc kły. - Nic mu nie będzie - odpowiedziałem, podnosząc głos. - Musicie się... - Srebroświęty! - dobiegło z oddali. - De León! - Bellamy? - odkrzyknęła Saoirse. - Pójdę po nich ! - zapowiedziałem. - A wy wycofajcie się do wewnętrznego kręgu! Ślicznie panienkę proszę! Łyżeczka oliwy... - Wracaj po Diora, Gabe ! - zawołała Chloe. - On jest n ajważniejszy! - Wycofajcie się, do diabła! Ja zbiorę pozostałych. - Phoebe, idź z nim ! - Saoirse rozpłatała głowę jednego nieszczęśnika, okręciła się w miejscu i cięła drugiego w brzuch. - No już! Puściłem się biegiem w mrok, ocierając krew zalewającą oczy. Puma pędziła przodem, szybka i ostra jak brzytwa. Przebiegłem przez ulicę, wskoczyłem na barykadę i spojrzałem w stronę bramy: Dior rzucał butelkę za butelką i klął triumfalnie: - Pierdol się, złamasie! Możesz mi laskę zro... - Lachance, wycofaj się ! - Jeszcze się nie przebili! Dwie drobno posiekane szalotki... - Przestań, Popi. A ty, młody, wycofaj się za barykadę, zanim rzucę twój chudy tyłek Umarłym n a pożarcie! Serce waliło mi jak młotem, gdy krętą uliczką pogn ałem w stronę zachodniego wyłomu. Przede mną majaczyła upiorna poświata, było słychać mordercze wrzaski, cuchnęło przypalanym mięsem. Wybiegłem zza węgła ... i wyhamowałem z poślizgiem, osłaniając dłonią oczy. Pere Rafa stał jak latarnia morska w morzu ciemności, ściskając w kościstej pięści zawieszone na szyi koło. Święty symbol świecił oślepiającym blaskiem, długie cienie kładły się na szarym śniegu. Obok stał Bellamy z mieczem w jednej dłoni i pochodnią w drugiej, krwawiący z paskudnej rany nad okiem. - Pan jest moją tarczą niezłomną ! - wykrzyknął Rafa. - Ogniem, który wypala wszelki mrok! Imponujące, szepnęła Pożeraczka Popiołów. - Nikt cię nie pytał o zdanie - odparłem i ściąłem kolejnego nieszczęśnika. Głowa potoczyła się po śniegu. Pamiętam noce, kie-kiedy świeciłeś tak samo ja... - Cicho bądź! Miała rację, staruszek Rafa n aprawdę prezentował się imponująco. Ilekroć promień jego światła trafił któregoś z nieszczęśników, ten cofał się gwałtownie, j ak smagnięty ogniem. Problem polegał na tym, że światło padało tylko tam, gdzie kapłan je skierował. Bellamy robił, co mógł, żeby powstrzymać skurwieli zachodzących Rafę od tyłu, wymachiwał pochodnią jak pałką, ale zostali otoczeni. Wpadłem w mroźną ciemność, siekąc zimnokrwistych i przekrzykując zawieję: - Bouchette! Rafa! Do mnie! Wpadli w wyrąbaną przeze mnie wyrwę w tłumie i wbiegli w zaułek za moimi plecami. Ruszyłem za nimi, wolną ręką zasłaniając oczy przed światłem Rafy, który osłaniał n aszą ucieczkę. Napastnicy się podzielili: część rzuciła się za nami, część wolała poszukać innej drogi. Truwer pomógł kapłanowi przegramolić się przez barykadę - staruszek trzymał się za pierś i dyszał ciężko - a ja ścinałem kolejnych depczących nam po piętach nieszczęśników: młodą kasztanowłosą dziewczynę, żołnierza o pobliźnionych rękach, nagiego, wątłego starca. Nie zastanawiałem się, kim byli dawniej, wiedziałem tylko, kim się stali. Moja stara przyjaciółka nien awiść gorzała wściekłym płomieniem, wymierzon a w łajdaka, który do tego doprowadził. - Gabrielu! - zawołała Chloe. - Dlaczego nie jesteś odziany w srebro? Zignorowałem jej słowa zajęty rzezią na barykadzie. Nieszczęśników ubywało, ale wciąż było ich za dużo. Nieustraszeni i bezmyślni walili na oślep w bary­ kadę, darli ją paznokciami, próbowali się wspinać. Od strony bramy n adbiegł Dior ścigany przez poturbowany tłum. Przeskoczył barykadę z wdziękiem tance­ rza, przeturlał się po ziemi i natychmiast wstał. - Wracaj do katedry! - Nie zostawię cię, siostro Chloe! - Dior, n a Boga, rób, co mówię! Udał, że jej nie słyszy, i dźgnął j akiegoś zimnokrwistego sztyletem w oko. Chloe z Saoirse stały oparte o siebie plecami: pogromczyni siała zagładę w szere­ gach nieszczęśników, a Chloe pilnowała, żeby nie zaszli jej od tyłu. Phoebe szalała za barykadą: co rusz rozdzierała jakiegoś Umarłego na strzępy, by zaraz przepaść w ciemności. Nieszczęśników stale ubywało, kolejne ciała upadały mi pod nogi. Wytężywszy mocno wzrok, mogłem wreszcie dostrzec światełko w tunelu. I wtedy - jak zwykle - nadciągnął mrok. Najcwańsi Umarli przekradli się po dachach i spadli prosto w środek naszej grupy. Dior zdążył wydać ostrzegawczy okrzyk i chlasnął srebrnym sztyletem, ale zaraz potem zakwilił tylko, gdy gromada potworów rzuciła się na niego. Rafa i Chloe jednocześnie zwrócili n a niego promienie świętego blasku. Nieszczęśnicy pierzchali w popłochu, uciekali przed światłem, ale kapłan i siostra wystawili się na atak z tyłu - i o ile Phoebe z Saoirse zdołały odeprzeć napór zimnokrwi­ stych, o tyle stojący przy kapłanie Bellamy, uzbrojony jedynie w pochodnię, nie dał rady. Nieszczęśnicy wdarli się za barykadę, zbitą masą przygnietli truwera i zębami zaczęli szarpać jego skórę. Dalej poszło jak domino. Szczerzący czarne zęby trup dziarskiego nastolatka wskoczył Rafie n a plecy. Kapłan zawył, stare kolan a i dłonie nie wytrzymały, koło ostatni raz błysnęło srebrem i wypadło mu z ręki. - Boże, dopomóż! - wykrzyknął jeszcze, nim martwy chłopak zębami wyszarpał mu kawał szyi. Nieszczęśnik nie zdążył odskoczyć, zagulgotał tylko gardłowo, gdy Pożeraczka Popiołów ścięła mu głowę, która, wirując w powietrzu, pofrunęła w ciemność. Zakrwawiony Bellamy młócił ramion ami, bił i kopał piętrzące się na nim trupy. Próbowałem się przez nie przerąbać. Pomagała mi Chloe, jej srebrostalowy miecz połyskiwał w mroku, a ona wykrzykiwała cytaty z Księgi Przysiąg: - Patrzcie, niewierni królowie ludzi! Spójrzcie n a swoją królową ! To było głupie. Rozprute szyje, tętnice pootwierane j ak listy miłosne - Rafa i Bellamy byli praktycznie martwi. A pomagając im, zostawiliśmy Diora samego: krzyczał teraz głośno, kiedy szybka, śliska od krwi bestia powaliła go w śnieg. Kolejne rzucały się na niego, a on dźgał i dźgał, aż jego wrzask rozdarł noc, gdy któryś z nieszczęśników wykręcił mu rękę na plecy, a inni zaczęli go kąsać. - Dior! Usłyszałem dziwny dźwięk, właściwie nie tyle dźwięk, ile ruch, jakby ziemia zadrżała i n agle wszyscy - ludzie, zwierzęta i wszystkie istoty pomiędzy nimi - naraz wstrzymali oddech. Nieszczęśnicy, którzy opadli Diora, zatoczyli się do tyłu jak rażeni pięścią Boga i wtedy, wybałuszając zalewane krwią oczy, zoba­ czyłe m, jak to się zaczyna: poświata, blask, biały żar w pałających głodem gardzielach. Rozprzestrzeniał się jak pożar wśród suchych traw z ledwo pamięta­ nych dawnych lat i nagle, w okamgnieniu, wszyscy nieszczęśnicy zawyli jednocześnie, jakby przypomnieli sobie, co to ból, i wybuchnęli słupami rozpalonego do białości ognia. Płomień buzował i palił n a popiół. Usłyszałem w głowie srebrzysty krzyk Pożeraczki Popiołów, głośniejszy od huku rozpękających się brzuchów i trzasku rozsadzanych kości: Walcz, ty piękny głupcze! Ruszyłem więc do walki, rąbiąc niedobitki Umarłych. Niektórzy mieli jeszcze dość rozumu, by rzucić się do ucieczki, innych - stojących jak rażeni gromem - powaliliśmy ja, Saoirse albo Phoebe i po paru chwilach szala zwycięstwa przechyliła się na n aszą stronę. Wrogowie albo rozproszyli się w nocnej śnieżycy, albo legli we krwi i mokrym śniegu u n aszych stóp. - Dior! - Chloe doskoczyła do chłopaka i opadła na kolana. - Na Boga, jesteś cały? Twarz miałem całą we krwi. Wbiłem miecz w śnieg, ściągnąłem przygniatające kapłan a trupy i uklęknąłem przy nim. Saoirse zrobiła to samo z Bellamym, który sapał ciężko i toczył krwawą pianę z rozdartej szyi. Ledwie wyrósł z wieku chłopięcego, biedaczysko. Rafa leżał na brzuchu w rozlewającej się coraz sze­ rzej kałuży. Odwróciłem go n a wznak i przycisnąłem dłoń do rany wyszarpanej w jego gardle. Wcześniejsza wezbrana rzeka krwi zmieniła się przez ten czas w wąską strużkę. Wkrótce miała całkiem wyschnąć. Spojrzał mi w oczy. Aromat jego krwi przebił się przez sanctusową euforię i mimo grozy sytuacji obudził mroczny głód w moich trzewiach. Przekląłem wtedy samego siebie za to, kim byłem i kim się stałem, a także jego - za to, czym w swojej wszechwiedzy mnie uczynił. Patrząc w gasnące ciemne oczy kapłana, z westchnieniem pokręciłem głową. - I gdzie teraz jest twój Bóg, staruszku? - Z drogi, kurwa! Wściekły, zdyszany Dior wpadł n a mnie z impetem. Nasiąknięte krwią włosy opadały mu na oczy. - Co ty sobie wyobra... - Odsuń się, Gabrielu ! - krzyknęła Chloe, próbując mnie odciągnąć. Strąciłem jej zakrwawioną dłoń i spojrzałem na nią spode łba. Ubranie i broń miała całe we krwi i wcale nie patrzyła na mnie: wbiła wzrok w Diora. Patrzyłem, jak z szeroko otwartymi, załzawionymi oczami przykłada dłonie do rozszarpanego gardła kapłana. - Na Siedmioro Męczenników, chłopcze, już po nim. Daj mu umrzeć w spa... - Stul dziób, do kurwy nędzy! Dior krwawił z ran na ręce i szyi. Rozsmarował trochę tej krwi na dłoni i przytknął rękę do rany Rafy. A wtedy serce na moment przestało mi bić, bo - klnę się n a Boga, Matkę- Dziewicę i Odkupiciela jednocześnie - pod dotykiem Diora ran a się zasklepiła. - Chloe... - wyszeptałem. Dior rzucił się po śniegu w stronę Bellamy'ego. Saoirse cofnęła przyciśniętą do gardła truwera dłoń. Usta miał zaróżowione od piany. Dior ponownie umazał dłoń w swojej krwi i przycisnął ją do makabrycznych ran Bellamy'ego. I tak jak chwilę wcześniej w przypadku kapłan a nie wierzyłem własnym oczom: rany zamknęły się bez śladu i bez blizn. - Bellamy? - wyszeptał zrozpaczonym głosem Dior. - Słyszysz mnie? Młody truwer był wyraźnie osłabiony, jego skóra lśniła od potu, ale odetchnął swobodnie, oczy mu zabłysły i złapał zakrwawioną dłoń Diora w swoją. - Me-merci, ma-monsieur Lachance. - Na Odkupiciela - wyszeptałem. - Ja pierdolę. Przeniosłem wzrok na siedzącego w śniegu Rafę: trząsł się, szaty miał przesiąknięte krwią, ale był cały i zdrowy, jakby przed momentem wcale nie balanso­ wał na krawędzi śmierci. - Py-pytałeś, chevalier, gdzie jest mój Bóg. - Spojrzał na Diora i z wysiłkiem uśmiechnął się posiniałymi wargami. - Oto on. VII I ZE ŚWIĘTEGO KIELICHA - Co tu się dzieje, na miłość Ojca, Matki- Dziewicy i Odkupiciela? Stałem w głównej sali Nawalonego Kowala, dłonie miałem oblepione popiołem i krwią. Bellamy z Rafą siedzieli oklapli przy kominku. Chloe stała przy Diorze, obok Saoirse czyściła Dobroć z krwi. Phoebe udała się w pogoń za nieszczęśnikami - nie wiedziałem, czy zamierza ich pojedynczo likwidować, czy tylko się upewnić, że poszli sobie n a dobre, ale los paru rozwydrzonych trupów n aprawdę mnie nie interesował. - No więc? - nie ustępowałem. - Wykrztuś to, Chloe. Co przed chwilą widziałem? Przecież wiesz, c-co widziałeś, Gabrielu. Zgrzytnąłem zębami i spiorunowałem miecz wzrokiem. Może i nie ma w tobie wiary, ale oczu nie straciłeś. To był cu. . . Ze złością wepchnąłem Pożeraczkę Popiołów do pochwy, żeby j ą uciszyć, i spojrzałem wilkiem na Chloe. Krzątała się przy Diorze jak kwoka przy kurczęciu, opatrywała mu rany, cmokała z troską, aż w końcu skrzywił się i machnął na nią ręką. - Nic mi nie jest, siostro Chloe. Klnę się na Boga, że nie kłamię. Oparła zakrwawione ręce n a biodrach. Jej oczy pałały najgłębszym niepokojem. - Na błogosławioną Matkę- Dziewicę, niewiele brakowało. Powiedziałam ci przecież, żebyś schronił się w katedrze. - A ja ci powiedziałem, że nie zostawię przyjaciół, by wyręczali mnie w toczeniu moich wojen. - Nie możesz tak ryzykować! Jesteś zbyt ważny! - Dlaczego? - wtrąciłem stanowczym tonem. Chloe wreszcie spojrzała mi w oczy. Jej zamknięte usta nadal skrywały tajemnice. - Do stu tysięcy diabłów, Chloe Sauvage, mówże! To ty wciągnęłaś mnie w to popieprzone przedstawienie i twoje milczenie dłużej mi nie wystarczy! Chcesz pomocy, zacznij śpiewać. Inaczej zostawię was na pastwę Umarłych. Osunęła się na podłogę, usiadła ze skrzyżowanymi nogami i powiodła wzrokiem po sali. Saoirse zrobiła gniewną minę, kręcąc głową. Bellamy oblizał zakrwa­ wione wargi i skinął głową. Rafa milczał wpatrzony w Diora. A Dior patrzył na mnie. Krzywiąc się z bólu, n arzucił surdut n a grzbiet. Kiedy przelotnie zerknął na miecz u mojego pasa, w jego oczach mignęło coś w rodzaju niechętnego szacunku: zdawał sobie sprawę, że beze mnie najprawdopodobniej już by nie żyli. Wtedy jednak przeniósł wzrok na kieszeń, w której nosiłem fajkę, i na moje szkarłatne, szkliste oczy i na jego twarzy odmalowała się ta sama pogarda, którą widziałem wcześniej w kościele. ,,Źli ludzie nie zdają sobie sprawy, że sami są potworami". Spojrzał n a Chloe i w końcu niechętnie pokiwał głową. - Pamiętasz tamtą noc, kiedy pierwszy raz udzielałeś mi nauk w bibliotece, Gabe? Ja również na nią spojrzałem - i zarazem spojrzałem w przeszłość ponad morzem czasu. Było tak ogromne i głębokie, że ledwie widziałem jego drugi brzeg. Czarny, niebezpieczny nurt groził wciągnięciem mnie w otchłań, gdy ujrzałem nas dwoje ćwiczących fechtunek w filtrowanym przez witraże świetle i siedzącą pod oknem, zajętą rysowaniem Astrid. Była to chwila tak zwyczajn a, tak nieskalana krwią, śmiercią i daremnością, że aż zakłuło mnie w piersi. Boże, byliśmy jeszcze dziećmi. .. - Pamiętam. - Trenowaliśmy, a potem zasiedliśmy do czytania: ty, ja i Azzie. Uśmiechnąłem się. - ,,Ech, co to by był za świat, gdyby banda upartych staruchów nie trzymała go tak kurczowo w garści". Ona też się uśmiechnęła, a ja w jej oczach ujrzałem dziewczynę, którą dawniej była. - Co było potem? - Gwiazda - uświadomiłem sobie. - Spadająca gwiazda. - Właśnie - potaknęła z błyskiem w oku. - Powiedziałam wam wtedy, że to dobra wróżba. Że Bóg przeznaczył nam wielkie rzeczy. Miałam rację, ale spadająca gwiazda oznaczała także coś znacznie ważniejszego niż spotkanie naszej trójki, symbolizowała triumf, którego znaczenie rozszyfrowałam dopiero po blisko szesnastu latach. Była zapowiedzią cudu, Gabrielu. - Spojrzała na poobijanego, zakrwawionego chłopaka stojącego przy kominku. - Oto on. - Co ty pieprzysz, Chloe? - Dobrze zn asz Testamenty, chevalier? - zainteresował się skulony przy ogniu Bellamy. - Założę się, że lepiej niż ty - odparowałem. - Co wiesz n a temat herezji aavsenckiej? - spytał Rafa. Zmarszczyłem brwi, drapiąc się po oskorupionym krzepnącą krwią podbródku. - Wydaje mi się... widziałem chyba jakąś książkę na jej temat... w dziale ksiąg zakazanych w San Michon? - To dłuższa historia, srebroświęty. - Kapłan skinął na truwera. - Powinniśmy się chyba zdać n a fachowca. Ponownie spojrzałem na Bellamy'ego. - Tylko mi, kurwa, nie mów, że zamierzasz śpiewać. - Chciałbyś, żebym zaśpiewał? - zapytał z wyraźnym ożywieniem. Ze stojących przy drzwiach sakw wygrzebałem butelkę wódki. Posłałem niechętne spojrzenie Chloe i przysunąłem sobie krzesło do kominka. - Mów. Niezrażony truwer odgarnął perfekcyjne loki, rozejrzał się, wziął głęboki wdech i zaczął opowiadać z zapałem i swadą młodego złotoustego kochasia, który wyciął setkę karbów n a kolumienkach łóżek. - Gdzieś w Nordlundzie, być może z tysiąc lat temu, przyszedł na świat chłopiec. Jego imię przepadło w pomroce dziejów, ale zasłynął pod przydomkiem Odkupiciel. Kiedy dorósł i wszedł w wiek męski, został wędrownym kaznodzieją. Nauczał, że istnieje tylko jeden Bóg. Nie tylko odrzucał Dawnych Bogów jako kłamstwo, ale na dodatek twierdził, że jest synem tego jedynego prawdziwego. Czynił cuda. Wskrzeszał umarłych. Z czasem zebrał prawdziwą armię, która pomaszerowała na zachód, niosąc Jedną Wiarę na ostrzach mieczy. Krwawa wojna trwała wiele dziesięcioleci. - Kurwa twoja mać, Bouchette, nie mówisz nic, czego bym nie ... - Cicho, Gabrielu - skarciła mnie Chloe. - Słuchaj. - Odkupiciel został zdradzony przez swoich uczniów. - Bellamy się rozkręcał. - Kapłani Dawnych Bogów zakatowali go na kole, ale kiedy umierał, ostatnia wiern a uczennica, łowczyni imieniem Michon, zebrała jego krew do srebrnego kielicha. Podjęła później walkę w imię Odkupiciela i ostatecznie sama zginęła męczeńską śmiercią na polu bitwy, ale ideały Jednej Wiary przetrwały i wiele wieków później famille watażki Maximille'a de Augustin a zdołała wreszcie zjedno­ czyć pięć królestw w cesarstwo pod sztandarem Jedynej Prawdziwej Wiary. Westchnąłem ciężko, głaszcząc butelkę. Wszystko to wiedziałem już wcześniej. - Słuchaj uważnie, Gabe - upomniała mnie Chloe. - To, co za chwilę usłyszysz, mogłoby zaprowadzić ciebie i wszystkich, których kochasz, prosto n a koło, gdzie zostalibyście żywcem obdarci ze skóry. To n ajczarniejsza herezja w całym cesarstwie. Pociągnąłem solidny łyk trunku. Westchnąłem. - W takim razie słucham. Pere Rafa pochylił się na krześle, przytknąwszy do ust pokryte wątrobowymi plamami dłonie złączone jak do modlitwy. Kiedy popatrywał na Diora, widzia­ łem dręczący go lęk, jakby samo poruszanie tego tematu było grzechem. - Złożenie tej historii w całość zajęło nam z Chloe wiele lat, srebroświęty - powiedział. - To były strzępy wiedzy, okruchy prawdy wplecione w całe tomisz­ cza obłąkańczych gryzmołów i łgarstw. Do dziś nie zn amy nawet połowy faktów, ale jedna rzecz jest pewna. Nawet dwie. Michon nie była tylko uczennicą Odkupiciela. - Westchnienie kapłana zabrzmiało tak ciężko, jakby dobyło się z samego szpiku jego kości. - Była jego kochanką. Jeżeli spodziewał się, że zastrzeli mnie tą nowiną, to grubo chybił. - Syn Boży lubił sobie pobzykać. - Wzruszyłem ramionami. - Jak każdy z n as. Co z tego? - Pierwotną wersję Testamentów spisano w starotalhoskim, a w tym języku słowa n a „krew" i „esencję" są niemal identyczne: aavsunc i aavsenct. - Michon nie zebrała krwi Odkupiciela do jakiegoś tam kielicha, Gabe. - Chloe przycisnęła dłoń do brzucha. - Zebrała jego esencję w sobie. Dziewięć miesięcy po jego śmierci powiła dziecko. Córkę. Nadała jej imię Esan. Zmrużyłem czujnie oczy. - To też jest ze starotalhoskiego - zauważyłem. - Oznacza „wiarę". Pokiwała głową. - A „Esani"? - Niewierny - wyszeptałem. Spojrzałem n a żyłę pulsującą na moim nadgarstku. - Co to ma, kurwa... - Córka bożego syna - mruknął Rafa. - Jej matka zginęła przed upływem roku i opiekunowie Esan w obawie przed prześladowaniami wywieźli ją do Talhostu. Ostatecznie sama również dochowała się dzieci. Potomkowie Odkupiciela często przejawiali oznaki boskiego dziedzictwa, ale swoje pochodzenie utrzymy­ wali w tajemnicy. Po latach stworzyli dyn astię i wszczęli powstanie przeciw cesarzowi. Twierdzili, że z łaski Boga mają prawo zasiadać na Pięciorakim Tronie. - Herezja aavsencka - mruknąłem. - Tak ją nazwał pontyfik Jednej Wiary - zauważyła Chloe. - Ideę Odkupiciela biorącego sobie śmiertelną kochankę nazwano świętokradztwem, potomków Esan okrzyknięto bluźniercami. Nastąpiły czystki, w których jej ród został niemal całkowicie wytrzebiony. Na ironię zakrawa fakt, że sprawcą czystek był ten sam Kościół, który pomogła stworzyć Michon, ich protoplastka. - Z kościelnych archiwów usunięto wszelką dokumentację na ich temat - podjął Rafa. - Zostały dosłownie skrawki. Linia Esan podupadła, święta krew uległa rozrzedzeniu, potomkowie Odkupiciela zatracili wiedzę o sobie. Ród prawie wygasł. - Prawie. Chloe spojrzała n a Diora, którego sylwetka rysowała się ciemno na tle ognia. - Ta spadająca gwiazda oznaczała dzień narodzin Diora. Szukaliśmy z Rafą przez pon ad rok, podążaliśmy tropem opowieści o magyi, czarnoksięstwie i cza­ rodziejstwie, ale i tak prawie straciliśmy n adzieję, nim dotarły do n as wieści o chłopcu, którego krew ma cudowne działanie. Potrafi nawet uzdrowić śmiertelnie rannych. - Na Odkupiciela ... - wyszeptałem. - Ja pierdolę. - Nie bluźnij. - Chloe uśmiechnęła się półgębkiem. - Więc twierdzisz, że ten chuderlawy popapraniec ... - ...to ostatni znany potomek rodu Esan. Dior nie wie, gdzie jest Graal. Dior nim jest. Jest kielichem, do którego zebrano krew Odkupiciela. - Ze świętego kielicha blask święty się sączy - powiedział Rafa. - Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki - podjął półgłosem Bellamy. - A przed obliczem męczeńskiej siódemki - wyszeptała Chloe. Dior spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. - Szary człowiek noc bezkresną zakończy - dopowiedział. Tylko trzask ognia mącił ciszę, która zapadła po tych słowach. Rozejrzałem się. Krew łomotała mi w skroniach. To, co usłyszałem, brzmiało jak najczarniej­ sza odmiana szaleństwa. Chłód z powietrza przenikał w głąb mojej piersi. Wstałem tak nagle, że Saoirse odruchowo zacisnęła zęby i sięgnęła po topór, Chloe spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, Rafa sięgnął do rękawa, ale ja tylko zacząłem krążyć po sali, jedną ręką przeczesując włosy. Przystanąłem i spoj­ rzałem na Diora - na ten kawał białego mewiego guana w kradzionym surducie i rozlatujących się butach. Nie wyglądał jak zbawiciel świata, ale przecież widziałem co widziałem. Na własne oczy, kurwa! Potwory wybuchające ogniem, kiedy jego krew dotknęła ich ust. Czerwone od krwi dłonie, które ściągnęły Rafę i Bellamy'ego ze skraju śmierci z powrotem do krainy żywych. Wypicie krwi ancien mogłoby uzdrowić tak głębokie rany, jakie odnieśli tamci dwaj, ale Dior był żywym chłopakiem. Normalnie oddychał. Jak to możliwe? - głowiłem się. Czy to możliwe? Wolno podszedłem do niego. Nie zareagował, po prostu stał i patrzył, a gdy przystanąłem w odległości paru cali, tylko zmierzył mnie wzrokiem. Czułem obecność Saoirse za plecami, wiedziałem, że Bellamy dyskretnie sięga po broń, ja jednak tylko sięgnąłem po porzuconą wcześniej butelkę wódki i pociągnąłem solidny łyk. A potem drugi, trzeci, czwarty, aż oczy zaczęły mi łzawić, tak paliła w trzewiach. W końcu cisnąłem pustą butelkę do kominka i wygłosiłem najmą­ drzejszą kwestię, jaka w tamtej chwili przyszła mi do głowy: - Ożeż kurwa... IX DWA SŁOWA - Gabrielu. Otworzyłem raptownie oczy, źrenice rozszerzyły mi się w ciemności. Ptak z połamanymi skrzydłami trzepotał się niespokojnie w moim brzuchu. Przez jedną błogosławioną chwilę myślałem, że leżę w naszym łóżku w domu. Spokojny rytm oddechu mojej córki niesie się korytarzem, n agie gałęzie platan a za oknem naszej sypialni drapią o szyby. Wszędzie wokół mnie panował spokój, wszystko było dobrze, a ja ze wszystkich sił zaciskałem powieki, żeby nie ujrzeć prawdy. Potem jednak wyczułem zapach pleśni w ścian ach, odległą sugestię świeżej krwi, stęchlizny i szczurów. Cichy oddech, który niósł się korytarzem, należał do Diora, chłopca, który teraz jęczał przez sen. A cichutkie, niemal jedwabiste drapanie w okno to była sprawka... - Gabrielu. Usiadłem w łóżku i zobaczyłem ją, zawieszoną w nocy za oknem, pozbawioną oddechu. Jej włosy były jak najczarniejszy aksamit, jej policzek - jak złamane serce. Skórę miała bladą i nagą niczym zbielałe w kurhanie kości dawno zapomnianych królowych. W jej oczach widziałem odpowiedź na każde pytanie, speł­ nienie każdego pragnienia, wszystkie lęki, dla jakich nigdy nie pozn ałem nazw. Przylgnęła do szyby dłońmi, ustami i piersiami, cała składała się z gładkich krą­ głości, cieni pełnych obietnic i szeptała cicho jak sen, który właśnie mi skradła: - Wpuść mnie. Wstałem z futer na łóżku, stanąłem boso na drewnianej podłodze, nagi do pasa mimo chłodu. Srebrna obrączka n a moim palcu wydała mi się ciężka jak z ołowiu. On a obserwowała każdy mój ruch jak wilk na polowaniu i kołysała się, odsuwając się w muśniętą śniegiem ciemność i powracając, przyciskając się mocniej do okna. Czarne paznokcie przesuwały się po jej biodrach, wbijały się jak szpony w delikatne krągłości ramion, przesuwały się, orząc głęboko jej ręce, aż ociekały czerwienią i znowu drapały o szybę, gryzmoląc po niej krwią. Nie odrywając ode mnie oczu, zagryzła wargę i ciemn a perła obietnicy wezbrała na jej ustach. - Wpuść mnie, mój lwie. Dzieliły nas teraz tylko dwa słowa. To przedziwne, ile mocy, jak wielkie niebezpieczeństwo i jak wielkie obietnice kryją się w czymś tak małym. Dwa krótkie słówka mogą nieść dostateczny ciężar, by ustanowić nowe cesarstwa i obalić królestwa. Dwa krótkie słówka mogą być początkiem końca wszystkiego. Ile serc odnalazło szczęście dzięki tak drobnej rzeczy jak słowa „Tak, chcę"? Ile innych zostało złamanych przez jeden szept, jedno krótkie „To koniec"? Krótkie dźwięki, które przekształcają albo niszczą cały twój świat niczym potężne zaklęcia z dawnych wieków, kreślące na nowo linie wizerunku ciebie samego i wszystkiego wokół w twoich własnych oczach? Dwa krótkie słówka. - Wybacz mi. - Zrób to. - Nie mogę. - Ale musisz. Już czułem jej usta, ciepłe jak stara jesień, czułem smak palonych liści na jej języku. Wyobraziłem sobie blade ręce sięgające do moich spodni, blade nogi obejmujące mnie ciasno w pasie, moje własne zęby skubiące wnętrze jej wargi i muzykę jej krwi niosącą się między nami, wypełniającą pustkę w środku. Przycisnęła się do okna, gdy podszedłem, ucieleśnienie głodu i n ajczystszej żądzy, uśmiechnęła się wszystkimi barwami rozpaczy. Drżącymi rękami otworzy­ łem okno i uniosłem je powoli. Głosem, który zupełnie nie brzmiał jak mój własny, wypowiedziałem dwa słowa. Dwa krótkie słówka. - Wejdź, proszę. X ŻADEN KWIAT NIE ROZKWITA Cztery dni później rozpętała się śnieżyca i cała krain a wypełniła się szarością. Nadal czuję na sobie jej ciężar, podobny do ciężaru złamanego miecza u mego pasa. Za każdym razem, gdy patrzyłem na Chloe i Diora, coraz bardziej ude­ rzała mnie dziwaczność całej tej sytuacji. Napatrzyłem się w życiu na wiele rzeczy niemożliwych. Na mury zamkowe walące się pod ciosami od dawn a nieży­ wych pięści. Na potwory o ludzkich twarzach tańczące w zwierzęcych skórach. Na Legiony Umarłych i oczy wiecznego króla, które wwiercały się bezdenną czer­ nią w moje własne. ,, Mam całą wieczność, chłopcze". Jedn akże, prawdę mówiąc, nigdy nie zasmakowałem czegoś równie niemożliwego. Zgodziłem się towarzyszyć Chloe tylko po to, by mieć szansę na walkę z Dantonem. Nie mogłem jednak zapomnieć o tym, co zobaczyłem. I tak rankiem, kiedy przygotowywaliśmy się do opuszczenia Winfael, wybrałem się na poszukiwania. Znowu zn alazłem chłopaka w spalonej katedrze. Wpa­ trywał się w witraż San Michon, jakby kryła się tam odpowiedź n a jakieś niewypowiedziane pytanie. Na podłodze zaległa warstwa świeżego śniegu, mój oddech malował się obłokiem n a zimnie. Czułem woń jego ran - starych, pokrytych strupami, pod bandażem na gardle, gdzie został ugryziony. Chociaż jego krew miała cudowne właściwości, on sam nie potrafił się leczyć szybciej. Kiedy wszedłem, zerknął przez ramię i westchnął. - Czego chcesz? - Chloe martwi się o ciebie. Nie powinieneś chodzić nigdzie sam. - Potrzebuję twoich rad tak samo, jak potrzebuję osła tańczącego n a moim kutasie, bohaterze. - Te twoje pretensje do całego świata muszą ci czasem naprawdę ciążyć. Poza tym większość ludzi zdobyłaby się chociaż na zwykłe „merci", gdy ktoś im uratuje życie. - Jeśli przyszedłeś tylko po to, żeby mi truć... - Przyszedłem, żeby ci to dać. Spojrzał n a moją wyciągniętą rękę. Na dłoni miałem starą fiolkę od sanctusu, sakramentu, którego od dawna nie paliłem, wypełnioną teraz aż po korek świeżą, dojrzałą krwią. - Nie palę tego gówna, więc co... - To nie jest wampirza krew, tylko moja. - Zazgrzytałem zębami z grymasem. - Mam pewne ... dary, chłopcze, jakich większość bladokrwistych nie posiada. Nie wiem, w jaki sposób wiele z nich działa, ale wiem, że jeśli będziesz to przy sobie nosił, będę mógł cię wyczuć. Pójść za tobą. Znajdę cię w dowolnym zakątku cesarstwa. - A czemu miałbym tego chcieć? - Jeśli to, co Chloe powiedziała, jest prawdą. .. - Jeśli? - Skrzyżował ręce, krzywiąc się. - Kiedy siostra Chloe i ojciec Rafa mnie znaleźli, przyznaję, że minęło trochę czasu, nim uwierzyłem w ich słowa. Wiesz, kiedy dorasta się w takich warunkach, w jakich ja dorastałem, n ajlepiej zakładać, że każdy, kogo spotkasz, jest skończonym skurwysynem. Dzięki temu, kiedy okaże się zwykłym skurwysynem, będziesz mile zaskoczony. Ale ty? Kiedy dorastałeś, miałeś to wszystko: Męczenników, Matki- Dziewice, Odkupi­ cieli. A mimo to nie ma w tobie n awet kropli wiary. - Spojrzał na fiolkę na mojej dłoni, a potem w szarość moich oczu. - Nie chcę twojej krwi, bohaterze. Nie chcę, żebyś za mną szedł. Chcę, żebyś spierdalał z powrotem do domu, do żony i bachora, do swojej butelki i fajki, i zostawił mnie, kurwa, w spokoju. Splunął n a podłogę, a potem przepchnął się obok mnie i wyszedł. Wyruszyliśmy więc, cała nasza siódemka, mimo padającego śniegu. Zostawiliśmy za sobą Winfael i skierowaliśmy się na północ. Dior krzywił się na śnie­ życę, jadąc za Chloe na jednym koniu. I chociaż nie potrafiłem wzbudzić w sobie wiele ciepła dla tego małego łajdaka, to musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Nie przestawałem się zastan awiać: czy to mogła być prawda? Potomek syn a Boga? Koniec bezdnia tu, n a mojej posrebrzonej dłoni? Chloe w to wierzyła. Tak samo jak Rafa i pozostali. Tak samo wierzyła Inkwizycja, na słodką, pieprzoną Matkę- Dziewicę, a n awet Danton Voss - co oczywi­ ście zn aczyło, że wierzył także jego ojciec. W końcu zrozumiałem ułamek z tego, o jaką stawkę toczy się gra. Chłopak nie był już tylko przynętą n a końcu mojego haczyka. Tu chodziło o coś większego ode mnie. Większego od tego wszystkiego. Wyczuwałem mroczne nurty kłębiące się wokół nas, tak głębokie, że nie dostrzegałem dn a. Pomyślałem znowu o tajemniczej szlachetnokrwistej, która zagadnęła n as przy wieży strażniczej w okolicy Dhahaeth. Miała włosy tak czarne, że aż granatowe, trzymała zakrwawione ostrze i mrużyła oczy, gdy wycią­ gnęła rękę do chłopca. ,,Chodź sss n ami, dziecię. Albo umrzesz". Za dużo tych tajemnic, pomyślałem sobie. - Ta zimnokrwista suka w masce i eleganckim czerwonym płaszczyku! - zawołałem. - Ta, którą Rafa odpędził kołem... Widzieliście ją już wcześniej? Wszyscy pokręcili głowami. Wokół panowała cisza. - Dlaczego pytasz? - zaciekawił się Rafa. Popatrzyłem za siebie na padający śnieg. - Danton na pewno do tej pory znalazł już sposób, by przeprawić się przez rzekę. Straciliśmy wiele dni z powodu tej śnieżycy. I nadal mamy na głowie Inkwizycję. Zastanawiam się, gdzie lokuje się ta szlachetnokrwista. Założę się, że nie jest przyjaciółką naszego Księcia Wieczności. Bellamy przechylił głowę. - Wróg mojego wroga... - To kolejny wróg, Bouchette, nikt więcej. Ja się tylko zastan awiam, które z nich pierwsze złoży nam wizytę. - A ja wciąż uważam, że powinniśmy udać się do San Guillaume - odezwał się Rafa. - Opat mógł do tej pory otrzymać wieści od pontyfika Gascoigne'a. Kto wie, może właśnie armia bogobojnych żołnierzy w barwach Jego Świątobliwości czeka, by odeskortować n as do San Michon. - O ile wiemy, pontyfik n ajpewniej ogłosi, że nasza opowieść to herezja - odparł Bellamy. - To prawda, że podczas minionych nocy Kościołem rządził strach i źle ulokowany zapał. - Rafa pokiwał głową. - Ale pontyfik Gascoigne to dobry człowiek. Prawie całkowicie opróżnił szkatuły Kościoła, karmiąc ludzi pozbawionych środków do życia, którzy napłynęli do Augustin po n astaniu bezdnia. To prawdziwy i święty sługa Boga. - Zaufaj mi, ojcze - żachnąłem się. - Jest takim samym politykiem jak wszyscy, których znałem, bez względu n a swoje święte kiecki. Kapłan udał, że mnie nie słyszy, tylko popatrzył na Chloe. - Powinniśmy udać się do San Guillaume, siostro. - Jeden capitaine, jeden kurs - odpowiedziała Chloe. Rafa zacisnął usta, ale trzymał język za zębami. Razem ze słowami sprzeciwu. - Co jest takiego w San Michon, do czego tak śpieszno ci wrócić, Chloe? - zapytałem. - W całym cesarstwie nie ma bezpieczniejszego miejsca dla Diora. Nie chodzi tylko o srebroświętych. W San Michon jest także biblioteka. Dział ksiąg zakazanych, a w nim sekrety. Gabe, słowa to najpotężniejsza broń w tej wojnie. Nie chodzi tylko o historię Esan. Proroctwo mówi o sposobie, w jaki można zakoń­ czyć bezdzień, i myślę, że tę informację także znalazłam. Obejrzała się na chłopca i oczy jej zabłysły, jakby patrzyła na odrodzonego Odkupiciela. Z uwielbieniem. Z wiarą. - Dior ocali nas wszystkich. Chłopiec uśmiechnął się, ale widziałem niepewność w jego oczach. Mimo zapału świątobliwej siostrzyczki, Dior - chociaż objechał mnie jak burą sukę - na­ dal się nad tym wszystkim zastanawiał. Wiedziałem, co to znaczy być chłopakiem w tym wieku. Dźwigać niechciane brzemię na ramionach. Prawdę mówiąc, radził sobie z tym lepiej niż większość rówieśników. Kiedy jednak napotkał mój wzrok, jego spojrzenie zhardziało. - A ty n a co się gapisz, bohaterze? Pokręciłem głową i westchnąłem. Co nie zmienia faktu, że jest upierdliwym dupkiem, pomyślałem. Cały dniami parliśmy na północ mimo n arastającego zimna. Ta część Osswayu sprawiała wrażenie całkowicie porzuconej, tutejsi mieszkańcy najpewniej uciekli n a południe, kiedy Dun Cuinn upadło. Mijaliśmy zrujnowane gospodarstwa, przydrożne zajazdy, wymarłe miasta - wszystko ziało pustką, jeśli pominąć szczury: od tych skurwieli aż się roiło, wypasły się na umarłych i na tym, co po sobie zostawili, i stały się agresywne. Wiedziałem, dlaczego porzucono to wszystko: kiedy zabrakło lordii, która broniłaby mieszkańców, nie było sensu zostawać tutaj i dawać n a sobie żerować. Kolejny kawałek cesarstwa przepadł. Kolejny klejnot został wyrwany z pustej korony Alexandre'a. Ostatni Srebroświęty przechylił głowę, aż strzeliły mu kręgi w szyi, i dopił resztki wina. Jean-Franc;ois podniósł n a niego wzrok znad swojego tomiszcza. - Lordii? - zapytał. Gabriel skinął głową, n alewając sobie win a do kieliszka. - W Osswayu panował matriarchat. To zn aczy, zanim Ossway został zerżnięty siedemnaście razy w tyłek przez Krew Dyvok, rzecz jasna. Oczywiście cały ten region od stuleci stanowił część cesarstwa elidaeńskiego. Alexandre III teoretycznie władał całością Osswayu, ale poszczególnymi lenn ami rządziły kobiety, lor­ die właśnie. Radą klanową kierowały czcigodne starsze damy. Mężowie spoza klanu przyjmowali nazwisko żon, kiedy zawierali małżeństwo. - To brzmi n adzwyczaj postępowo - mruknął wampir. - To zależy, kogo zapytasz. Te zwyczaje były przesiąknięte do szpiku kości wiarą w Dawnych Bogów, kobiecy aspekt Dziczy, Gonu, Księżyców zwany Fiain, ale Święty Kościół z czasem wybił Osswayczykom pogaństwo z głowy. Niewiele zwyczajów przetrwało. Kobiety walczyły w wojn ach ramię w ramię z mężczy­ zn ami. Rządziły przy ognisku domowym. Jedn akże od czasu Świętych Wojen zamiast Fiain czczono Matkę- Dziewicę. W Osswayu było więcej poświęconych jej kościołów i opactw niż w jakimkolwiek innym zakątku cesarstwa. - Gabriel odchylił się i wypił łyczek wina. - Tylko w najbardziej odległych zakamarkach naprawdę zachowały się starodawne zwyczaje. Religia Starego Świata. Kult Fiain. Dziki Gon. Czary faerie. Wszystko to n a tyle rzadkie, by większość uznała je za folklor. Jednakże srebroświęci wiedzieli swoje. Nawet przed bezdniem istniały miejsca w Osswayu, gdzie człowiek nie ważyłby się pozostać poza domem po zmroku. Niektóre klany z Pogórza wciąż traktowały te rzeczy z wielką powagą. - Na przykład klan Dunnsair? - spytał Jean-Franc;ois. Gabriel pokiwał głową. - Na przykład klan D unnsair. - Twoja dobra przyjaciółka Saoirse była zatem jedną z tych... czarownic faerie? - Cóż ... - Gabriel wzruszył ramionami. - Istnieje magya i. .. magya. Nie było grama srebra w tym jej toporze, a mimo to Dobroć rżnęła zimnokrwistych jak Philippe I swoje kochanki. I młoda Saoirse nie tatuowała sobie twarzy tylko dla ozdoby. W tuszu kryje się moc, zimnokrwisty. Nie tylko srebrzysta moc. Kiedy tylko było to możliwe, spaliśmy wysoko nad ziemią. Z każdym dniem pogoda się pogarszała, ale gdy znajdowaliśmy się wyżej, mogliśmy przynajmniej zawczasu spostrzec nadciągające kłopoty. Tylko Phoebe i ja widzieliśmy cokolwiek w ciemności, a zapalenie pochodni byłoby niedorzecznym pomysłem. Dla­ tego obozowaliśmy nocą i spaliśmy krótko. Nie mogliśmy ryzykować rozpalenia ognia, by coś przy nim ugotować, więc posiłki też były takie, że pożal się Boże. A wiesz, co było z tego wszystkiego n ajgorsze? Co naprawdę sprawiało, że strach przenikał mnie chłodem do szpiku kości? - Myśl, że Danton na pewno was tropi? - domyślał się Jean-Franc;ois. - Że nic nie wiesz o tej zamaskowanej szlachetnokrwistej, a ona doskonale was znała? Że Inkwizycja z pewnością was szuka, a mimo to nie widziałeś ani jednego jej śladu od czasu 0mdir? - Nie - prychnął srebroświęty. - Wódka mi się kończyła. Siedziałem n a n agich gałęziach wiekowego dębu z butelką opartą obok siebie i kląłem pod nosem. Drzewo było jednym z kilkunastu wysokich trupów na szczycie urwistego wzgórza. Wiał tam tak porywisty i nieustanny wiatr z północy, że drzewa wyrosły wykrzywione, z kon arami wykręconymi do tyłu jak odwiane podmuchem włosy i porośniętymi sznurami asfiksji. - Nie cierpię tego pieprzonego miejsca - warknąłem. - Prawie nic tu nie rośnie, a jak już rośnie, to w złą stronę. - Co to takiego, srebroświęty? Bellamy leżał na wyższym konarze i ruchem głowy wskazywał pergamin w mojej dłoni. Cieniowałem ziemie Cuinn węglem, palce miałem uczernione. - Moja stara mapa. Staram się nadążyć za tym, jak Alexandre traci kolejne hacele w tej rozgrywce. - Wiesz, gdzie jesteśmy? - zawołała Chloe z drzewa po sąsiedzku. Wzruszyłem ramionami, kreśląc ciemną linię na pergaminie. - Musimy być już blisko Dflaenn. Pewnie będzie n am łatwiej, gdy już ją przekroczymy, ale nie jestem pewien, gdzie zdołamy ją pokonać. Kiedyś za Wzgórzem Haemun a był most, ale nie mam pojęcia, czy nadal stoi. - Możemy zapytać Saoirse, gdy wróci - odparła Chloe. Bellamy zadygotał, owijając się futrami. - Muszę wam wyzn ać, mes amis, że gdy dwa lata temu opuściłem stolicę, nie miałem pojęcia, że skończę w takim miejscu jak to. Towarzystwo, rzecz jasna, jest pierwszej jakości, ale podczas takich nocy jak ta tęsknię za Augustin. Za tamtejszymi kafejkami, szerokimi bulwarami, kochankami robiącymi maślane oczy, gdy ramię w ramię przemierzali kan ały stolicy. - Przesunął się na kon arze, zrzucając mi śnieg na głowę, i westchnął głęboko. - Moje serce wyrywa się, żeby znowu je ujrzeć. Moje Augustin i jej boską cesarzową. Skrzywiłem się zerkając w górę i strzepując śnieg z włosów. - Znasz Isabellę? - Czy ją znam? - Truwer uśmiechnął się, a jego śliczne niebieskie oczy zabłysły, gdy zapatrzył się w mrok. - Mogę powiedzieć, że jej służyłem równie wiernie jak każdy rycerz czy dwórka. Mogę powiedzieć, że pisałem dla niej pieśni tak piękne, że nawet anioły by zapłakały. Ale czy ją zn ałem? - Pokręcił głową. - Jaki mężczyzna może to naprawdę powiedzieć o Isabelli? Popatrzyłem wtedy n a Bellamy'ego w tym jego durnym kapelusiku, z idealnym zarostem i oczami marzyciela i uderzyło mnie n agle, jaki jest młody. Jacy oni wszyscy są młodzi. - Przynajmniej byłeś w stolicy - mruknął Dior, chuchając w dłonie i chowając je pod pachy. - Ja nigdy jej nie widziałem. Truwer rozpogodził się wtedy, śliczny jak cała banda książątek. - Zobaczymy ją razem, mon ami - zapewnił dzieciaka, a jego głos n abrał głębi i zabrzmiała w nim dramatyczna nuta, gdy truwer szerokim gestem wskazał niebo. - Kiedy już zrobimy, co trzeba, osobiście was tam zabiorę. Świątobliwa sreur Sauvage i pere Sa-Araki mogą odwiedzić Cathedrale d 'Lumiere i modlić się tam w złocistym jak miód wiecznym blasku. Mademoiselle Saoirse będzie mogła wykąpać się w perfumowanej fontannie pod Pont de Pleur, bo Bóg jeden wie, jak bardzo tego potrzebuje. - Mrugnął porozumiewawczo do Diora. Oczy mu błyszczały. - A ty, ja i chevalier de León wybierzemy się n a przedstawienie przy Rue des Mechants. - W żadnym razie - żachnął się pere Rafa. - Dlaczego? - zainteresował się chłopak. - Co jest na Rue des Mechants? - Seks - odpowiedziałem i wypiłem potężny haust wódki. Chloe skrzywiła się i przeżegnała znakiem koła. Bellamy cmoknął z dezaprobatą i uchylił idiotycznego kapelusza. - Nie tylko, srebroświęty... - Fakt, nie tylko - zgodziłem się. - Można tam jeszcze znaleźć hazard. Także pokaźną liczbę handlarzy zielem snów oraz meliny makowe i bulwarowe teatrzyki. Ale n ade wszystko zatrważające ilości seksu. Założę się, że przy Rue des Mechants nie da się rzucić rojalem, żeby nie trafić w kogoś, kto otwarcie oferuje seks, rozpaczliwie go szuka albo właśnie entuzjastycznie go uprawia... - Na miłość boską, Gabrielu, zrozumieliśmy. Gorący rumieniec wypłynął na policzki Chloe, więc mrugnąłem do niej prowokacyjnie. - Naprawdę? Nie spodziewałem się, że książki w dziale zakazanym są aż tak pikantne. Posłała mi wyjątkowo zajadły grymas i zrobiła znak koła. Zarechotałem, opierając się o konar i zastanawiając się, czy powinienem zapalić teraz, czy może odwlec to jeszcze o godzinę. Dior popatrzył, jak rumieniec gaśnie na policzkach siostry, i zadumał się nadąsany. - Zawsze chciałaś być zakonnicą, siostro Chloe? Moja stara przyjaciółka zerknęła n a chłopaka i westchnęła głęboko. - Odkąd byłam małą dziewczynką. - A czy... - Dior odchrząknął niepewnie. - Chciałem zapytać, czy kiedykolwiek... - Uważaj, chłopcze - warknąłem. - Zapuściłeś się kurewsko blisko wyspy zwanej powszechnie Nie Twój Pieprzony Interes. - Istnieje wiele rodzajów miłości - odpowiedziała mu Chloe. - Jeśli pytasz o to, o co myślę, że pytasz, to odrzuciłam miłość do mężczyzn na rzecz miłości do Boga, miłości wyższej. - A nie ... brakuje ci tego? - Kobieta, która nigdy nie widziała nocy, nie może tęsknić za księżycami. - W porządku, w takim razie, czy nigdy się ... nie zastanawiasz? Chloe zerknęła n a mnie z ukosa; oboje zdawaliśmy sobie sprawę, po jak kruchym lodzie będzie teraz stąpać. Mimo to zapłonęła we mnie zimna iskierka gniewu, gdy powiedziała: - Pożądanie nie jest grzechem, o ile mu nie ulegniemy. Jednak jestem pewna, że pere Rafa zgodzi się ze mną, gdy powiem, że miłość do Boga zaspokaja wszelkie ziemskie apetyty. - To prawda. - Staruszek wzruszył ramionami. - A mimo to brakuje mi tego. Wszystkie cztery głowy zwróciły się w jego kierunku. Cztery pary brwi uniosły się prawie pod niebo. - Brakuje mi tego jak ... - Kapłan pomachał nieprecyzyjnie ręką, poprawił okulary na chudym nosie i zerknął n a truwera. - Pomóż staruszkowi, Bellamy. - Jak ... wyschniętej ziemi deszczu? Rafa się skrzywił. - Trochę to oklepane. - Jak jutrzence brakuje zmierzchu? - Bellamy wyprostował się i pstryknął palcami. - Nie ... jak... biuściastej kobiecie brakuje leżenia na brzu... - Stul dziób, Bouchette. Dior patrzył na kapłana z szelmowskim uśmiechem. - Pere Rafa ... to zn aczy, że ty... - Nie zawsze byłem sługą bożym. - Kapłan uśmiechnął się z rozrzewnieniem. - Kiedyś byłem młodym człowiekiem tak jak ty. Niewiele brakowało, a ożeniłbym się. - Jak miała na imię, ojcze? - zainteresował się Bellamy. - Ailsa. - Kapłan zapatrzył się w ciemność i wypowiedział imię z takim westchnieniem, jakby wydychał słodki dym. - Łowczyni, która dostarczała welin do San Guillaume. Byłem akolitą, gdy się pozn aliśmy, nie złożyłem jeszcze ślubów. Zakochaliśmy się tak mocno i nagle, że kusiło mnie, by porzucić to wszystko, dla czego tak długo studiowałem. Ailsa widziała jednak moje cierpienie, gdy byłem rozerwany między miłością do niej a miłością do Boga. Powiedziała mi, że żaden kwiat nie rozkwita, gdy rośnie na dwóch rabatach, a mimo to nie potrafiłem się zdecydować. Dlatego pewnego dnia pocałowała mnie na pożegn anie, wyruszyła n a łowy i nigdy więcej nie wróciła do San Guillaume. Szukałem jej. Miesiącami, n a obszarze wielu mil. Jedn akże nigdy więcej nie ujrzałem mojej słodkiej Ailsy. Bellamy pociągnął nosem, sięgając po lutnię. - Żaden kwiat nie rozkwi ... - Nawet się, kurwa, nie waż, Bouchette... - To smutne - mruknął Dior, patrząc na kapłana. - Przykro mi. Staruszek się uśmiechnął. - Taka była wola Boga. Gdybym poślubił Ailsę, siostra Chloe nigdy nie skontaktowałaby się ze mną i nie znalazłbym ciebie, Diorze. A świątobliwa siostra ma rację. Miłość Boga pokrzepia mnie tam, gdzie żadna śmiertelna miłość nie zdołałaby przetrwać. - Ścisnął koło na szyi w pomarszczonej, pokrytej wątrobowymi plamami dłoni. - To słabe ciało aż nazbyt szybko się rozpada, moje dziecko. Jednak miłość pana jest wiecznie zielona. I doprowadzi mnie do wiecznego króle­ stwa. - Ale to trąci lekko sadyzmem, nie uważasz? Rafa rzucił mi pobłażliwe spojrzenie. - Co takiego, chevalier? - Daje ci żądze, a potem odmawia ich zaspokojenia? Patrz, ale nie dotykaj? Posmakuj, ale nie przełykaj? Po co sprawiać, że zapragniesz tego, czego nie możesz mieć? - Żeby poddać naszą wiarę próbie, rzecz jasna. Żeby ocenić, czy jesteśmy godni królestwa niebieskiego. - Ale przecież Bóg jest wszechwidzący, prawda? I wszechwiedzący? Wie, czy ci się powiedzie, zanim podda cię próbie. A jeśli ulegniesz pożądaniu? Skaże cię na płomienie. Tworzy cię niedoskonałym, skazanym n a klęskę, a potem ma tupet, żeby kwestionować dzieło własnych rąk. - Śmiertelnikom nie jest dane pojąć umysłu Boga. - Mądry człowiek wie, że nie wini się klingi, tylko kowala. - Miłość rodzicielska często jest okrutn a. Masz córkę, nieprawdaż? Postawiłbym klejnoty koronne przeciw półrojalowi, że kochasz ją bardziej niż wszystko inne na świecie. - Oczywiście. - Czy kiedykolwiek odmówiłeś Patience czegoś, gdy była dzieckiem? Słodyczy, których się domagała na kolację? Albo dałeś jej po łapach, zanim sparzyłaby się ogniem? Ból, jaki jej sprawiłeś, wypływał z najczystszego uwielbienia, chociaż ona wtedy mogła tego nie rozumieć. Zraniłeś ją jednak dla jej własnego dobra. - Mój ojczym lał mnie regularnie na kwaśne jabłko, kapłanie, i to n auczyło mnie jedynie nienawiści do niego. - Wbiłem gniewne spojrzenie w Rafę. - Tylko najpodlejszy człowiek podnosi rękę na dziecko i nazywa to miłością. I tylko najgorszy tyran żąda, by uwielbiać go bardziej niż wszystko inne. - Pokręciłem głową, obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów. - Koło, które wisi na twojej szyi, nie ogrzeje cię w ciemności. Nie odwzajemni twojej miłości. Może i jest ze srebra, ale pewnej nocy przekonasz się, jak mało jest warte. Dior popatrzył wtedy na mnie, a spojrzenie jego niebieskich oczu przesunęło się po srebrze na mojej skórze. Wyglądało na to, że zamierza się odezwać, kiedy... - Chloe ! Podniosłem wzrok, słysząc krzyk dobiegający z oddali, i zmrużyłem oczy, próbując przeniknąć mrok. Widziałem Phoebe sadzącą susy po ośnieżonym stoku - była jak cień na tle szarości. A za nią... - Saoirse?! - zawołał Dior, siadając prosto na swojej gałęzi. Pogromczyni machała rękami, pędząc ku nam, a ja schowałem mapę i butelkę, zeskoczyłem z gałęzi i wybiegłem jej na spotkanie. Kiedy dobiegła do mnie, zgięła się wpół, pierś pracowała jej jak miech. Wyglądała, jakby biegła aż z Alethe. - Kłopoty? Pokiwała głową, próbując złapać oddech. - Twój śliczniutki ... książę ... Żołądek wypełnił mi się lodem. - Danton. - Jedzie tu - wydyszała Saoirse. - Jest dosłownie parę mil stąd na południe. Ma tuzin mężczyzn i konie. - Konie? - zapytał Bellamy. - Myślałem, że zwierzęta ziemi i nieba boją się Umarłych? - Krew - odpowiedziałem mu. - Napij się jej trzy razy w ciągu trzech nocy, a staniesz się niewolnikiem swojego pana. Bez względu n a to, jak bardzo się go boisz. Danton mógł do tego czasu zniewolić setkę mężczyzn i koni. - Nie aż tak dużo. - Saoirse wyprostowała się. - Ale sporo. - Gabe? - zapytała Chloe. - Walczymy? Popatrzyłem na starą przyjaciółkę, która stała przede mną z okrągłymi ze strachu oczami, w otoczeniu swoich obszarpanych towarzyszy: Pogromczyni i Tru­ wera, Kapłana i Kocicy. Prawdę mówiąc, w dupie miałem ich wszystkich - poza nią. Jednakże na końcu, zasłonięty przez Chloe, jakby mogła go uchronić przed wszelkim niebezpieczeństwem tego świata, stał Chłopiec. Moja Przynęta. Sprowadził do mnie Danton a. Tak jak miałem n adzieję. A jeśli Dantonowi towarzyszyło tylko kilkunastu ludzi, to miałem uczciwą szansę zacisnąć ręce n a szyi tego łajdaka. Miałem z jego famille rachunki krwi do wyrównania. A im dłużej będziemy uciekać, tym więcej czasu będzie miał Danton na stworzenie armii, której nie zdołam stawić czoła. Zbierze przypadkowych nieszczęśników, najemników, innych szlachetnokrwistych chcących zaskarbić sobie przychylność Wiecznotrwałego Króla. Lepiej uderzyć teraz, póki mam zaplecze, bandolier pełen srebrobomb i wiarę dwojga żarliwych wyzn awców, która go oślepi. Zdołał­ bym ochronić Chloe. Ale jakie ma zn aczenie, jeśli inni zginą? Kim są dla mnie ci ludzie? Niczym. Niczym i nikim. Z wyjątkiem Chłopca. Przynęty. Krwi, która zamyka rany na rozerwanych szyjach, płonie w gardłach nieszczęśników i pali ich n a popiół. Od lat zn ałem prawdę. Żadna magyczna srebrokula, żadna święta przepowiednia, żaden pierdolony kielich nie położy kresu tym ciemnościom. Oto n asze „tu i teraz", nasze „n a zawsze". Prawda? Spojrzałem w niebo i spróbowałem sobie przypomnieć, jak to było widzieć tam gwiazdy. Pamiętałem je z dzieciństwa jak przez mgłę - ulokowane niczym diamenty w ciemnych objęciach nocnego nieba. Teraz wszystko spowijała czerń i tylko sierpy przygaszonych, czerwonych księżyców oświetlały mi drogę. Jed­ nakże po raz pierwszy, odkąd sięgałem pamięcią, zadawałem sobie to pytanie. - Gabe? - dopytywała się j uż rozpaczliwie Chloe. - Walczymy? - Nie. - Westchnąłem. - Uciekamy. XI CZARNA KORONA - Jedźcie ku rzece! Wiatr smagał nam skórę. Śnieżyca siekła po oczach. Jezabel pode mną była jak machina z mięśni i kości, drużyna galopowała za mną. Ruszyłem przodem, jechałem tak szybko, jak pozostali mogli nadążyć. Światełko z mojej myśliwskiej latarni podskakiwało i mrugało, rzucając przed nami szalone cienie. Słyszałem za sobą Chloe i Diora, Saoirse i Rafa jechali za nimi. Bellamy zamykał szyk. Mróz wykradał nam oddech z płuc. Galopowaliśmy, jakby od tego zależało nasze życie. Jakby gonił n as sam diabeł. Bo właśnie tak było. W dodatku nas doganiał. Trzy razy obdarz mężczyznę lub kobietę krwią Krewnego, a stanie się jego niewolnikiem - ale nie jakimś niedoświadczonym wieśniakiem ze zgarbionym grzbietem i poobijanym łbem. Pan przekaże mu część swojej bezbożnej siły, dzięki czemu niewolny zyska przewagę nad każdym zwykłym człowiekiem. Konie i ogary niewiele się różnią pod tym względem od ludzi - tyle tylko że te zwierzęta umierają z godnością, a ludzie się mazgają. Nie wiedziałem, gdzie Danton zn alazł swoje wierzchowce i ludzi, ale ostatecznie miało to niewielkie znaczenie. Miał jednego i drugiego pod dostatkiem - tuzin krzepkich niewolnych na znie­ wolonych kucach, które galopowały z szybkością i zacięciem, jakich n aszym brakowało. A za nimi - z całą swoją nieznośną arogancją łajdaka, który przesiąkł do szpiku kości wiarą, że urodził się po to, by rządzić - jechał najmłodszy syn Wiecznotrwałego Króla. Bestia z Vellene. Wrócił do Dhahaeth, gdy ja już wyjechałem, i zabrał ten swój pieprzony powozik. Jedn akże zamiast trupów zamordowanych dziewczyn ciągnęły go teraz cztery szybkie sosya o oczach zalanych szkarłatem, z krwawą pianą n a pyskach. Miałem nadzieję, że mieszkańcy Dhahaeth oddali Dantonowi to, czego chciał, nie stawiając oporu; miałem nadzieję, że tak bardzo palił się do zemsty na mnie, że nie miał czasu, by zemścić się na nich. Miałem nadzieję. Ale szczerze w to wątpiłem. Zjechanie z drogi było zbyt ryzykowne w ciemności - wystarczyłaby jedna królicza nora albo okrutna gałąź pod kopytami konia Chloe i byłoby po nas. Pędzi­ liśmy więc błotnistą drogą w szpalerze umierających drzew. Zerknąłem na Srebrną Siostrę i na chłopca za jej plecami, jadących tak szybko, jak się odważyli. Losy świata spoczywały na grzbiecie kuca pędzącego raptem kilka stóp ode mnie. - Dlaczego uciekasz, de León? - rozległ się głos za nami. - Skoro mogę was ścigać wiecznie? Łajdak mówił prawdę i dobrze to wiedziałem. Przy tym tempie nasze konie zaczną padać za kilka mil, a pieszo nigdy nie zdołamy wymknąć się szlachetnokrwistemu. Nie miałem pojęcia, jak daleko zn ajduje się rzeka i czy Most Haemuna wciąż stoi... Chloe krzyknęła, przyciskając rękę do czoła. Jej koń pędził, ale Dior musiał rzucić się po wodze, obejmując ją rękami. - Siostro Chloe ! - On ... - Chloe stłumiła okrzyk, krzywiąc się. - On jest... w m-mojej głowie ... Odwróciłem się w siodle i zobaczyłem Dantona. Był jak idący za tobą cień o poranku. Oczy miał czerwone i przepełnione jak dziecięce groby, odsłaniał ostre zęby w rzeźnickim uśmiechu. Wychylał się przez okno powozu, wiatr odwiewał mu włosy, odsłaniając głębokie zakola. Na koźle siedziała ciemnoskóra dziew­ czyna o ładnych zielonych oczach. Miała słabo widoczną czerwoną smugę na podbródku. Rozpoznałem dziewczynę z Idealnego Męża. Nie chciałem sobie przy­ pomin ać jej imienia. - Strzeż swoich myśli, Chloe! Wypełnij czymś głowę, wypchnij go! Złapała siedmiogwiazdę, którą nosiła n a szyi. - Pan jest moją tarczą niezłomną... Jeźdźcy Dantona rozciągnęli się przed nim w tyralierę i teraz znajdowali się zaledwie paręnaście jardów za n ami. Farmerzy i kamieniarze, pośród nich paru członków milicji - kiedyś mężczyźni, którzy mieli życie, żony i marzenia, a teraz tylko niewolnicy posłuszni jego woli. Przytrzymując fajkę między kłami, szuka­ łem po omacku fiolki sanctusu. Nie miałem czasu, żeby odmierzyć działkę, przesypałem całość do fajki (większość rozsypałem) i ubiłem kciukiem. Kilka razy próbowałem zapalić ją krzesiwkiem i wreszcie się zaciągnąłem. Poczułem, jak moc sanctusu rozwija się, jak budzi się we mnie bestia. Sięgnąłem za pas, wyciągnąłem pistolet i obróciłem się w siodle. Danton roześmiał się, widząc pistolet w mojej ręce. Wobec skóry Vossów kula była więcej niż bezradna. Wycelowałem więc, pociągnąłem za kurek, czarny ignis zapłonął, lufa zabłysła i pocisk poleciał z hukiem... - Przykro mi, chłopaku... ... prosto między wielkie, brązowe oczy mojego celu. Pierwszy kuc padł jak długi, z mózgu została tylko papka. Kiedy padł, kuc za nim zarżał w panice i wpadł na towarzysza, a ja zobaczyłem, jak Danton wytrzeszcza oczy, a uśmiech mu gaśnie, gdy kuce zaczęły walić się na ziemię w plątaninie uprzęży i kości. Dyszel uderzył w ziemię, trzask łamanego drewn a poniósł się w noc i powóz Dantona przekoziołkował, a ciemnowłosa dziewczyn a o ładnych zielonych oczach poleciała jak szmacian a lalka. Odwróciłem się, zanim uderzyła o ziemię. Powtarzałem sobie raz za razem, że zawsze lepiej być łajdakiem niż głupcem. Nazywała się ... - Lepiej być łajdakiem niż głupcem - syknąłem. Nazywała się Nahia... Paru jeźdźców zatrzymało się, by pomóc swojemu panu, ale reszta pojechała dalej. Bełty z kusz z sykiem przecinały powietrze. Rafa krzyknął, kiedy jeden z nich wbił mu się w łopatkę, potem Saoirse zaklęła, gdy ich koń prawie się przewrócił. Bellamy obrócił się w siodle i sam strzelił z kuszy w n ajbliższego niewol­ nego. Mężczyzna szarpnął się, zakaszlał krwią, ale utrzymał się w siodle. Sztylet błysnął wśród nocy, wbił się w gardło i niewolny zwalił się na ziemię. Następny sztylet już błyszczał w ręce Saoirse. - Jak daleko do rzeki? - wydyszała Chloe. - To przed nami to już Wzgórze Haemuna! Sięgnąłem do bandoliera, wyrwałem korek ze szklanej fiolki i cisnąłem nią. Srebrobomba eksplodowała, zrzucając niewolnych z siodeł w oślepiającym rozbłysku. Inni jednak już nadjeżdżali. W oddali, pośród jeźdźców, którzy zatrzymali się, żeby mu pomóc ... - Kurwa - zakląłem. - Gaaaaabe ! - Widzę go, Chloe! - Nie, Gabe, przed n ami, przed nami! Wypadliśmy zza Wzgórza Haemuna na spienionych koniach, z sercami walącymi jak młoty, a ja zobaczyłem urwisty, ciemny brzeg i - dziesięć stóp niżej - czarną kipiel Dflaenn. Kamienne przyczółki były n a swoim miejscu, porośnięte marianną, ale poza nimi ... - Na Księżycowe Matki, nie ma mostu! - wrzasnęła Saoirse. - Nie zatrzymujcie się! - ryknąłem. - Ale Gabrielu... - Zatrzymam ich, Chloe! WY JEŹ DŹCIE! Ściągnąłem wodze Jezabel, żeby wyhamowała, i dobyłem miecza. Pożeraczka Popiołów zalśniła w świetle mojej latarenki - srebrzysty uśmiech na jej rękoje­ ści, srebrzysty szept w mojej głowie. Sprawiała wrażenie pewniejszej siebie, jej głos brzmiał bardziej stanowczo, był bliższy temu, jaki miała dawniej. Nikt nie prosi o litość i my jej nie okażemy, Gabrielu. Pierwszy niewolny dotarł do mnie - milicjant w solidnej kolczudze, z długą jesionową włócznią. Rozciąłem mu włócznię n a pół, jego wnętrzności rozlały się w mroku. Usłyszałem, jak Bellamy wykrzykuje triumfalnie, a Chloe krzyczy „Trzymaj się mocno, Dior! ". Chłopak wrzeszczał, gdy konie skoczyły w bystrza w dole. Trzech jeźdźców przegalopowało obok mnie, zrzuciłem jednego z konia, a drugiemu odciąłem rękę, gdy mnie mijali. Stęknąłem, gdy czubek miecza wbił mi się między żebra, rozcin ając wyprawioną skórę, mięśnie i kości, i przekręcając się w moim ciele. W młodości byłeś znacznie szybszy, Gabrielu. Zaatakowałem mężczyznę, który mnie dźgnął, krew lała się ciepła i mokra po moim boku. - Kurwa! Ach, nikt cię nie pytał o zdanie! Będziesz wspierać się na mnie jak na lasce, gdy przyjdzie taka potrzeba ? Niewolny zacharczał, kiedy wbiłem mu Pożeraczkę Popiołów w gardło, dwa łuki krwi siknęły w niebo, a ostrze zazgrzytało o jego kręgosłup. O wiele lepiej, doprawdy, znacznie /-lepiej. Rach, ciach i szkarłat, szkarłat, szkarłat. Jeździec złapał się za gardło i padł na drogę. Kiedy jednak spojrzałem dalej, zobaczyłem, że znowu n adchodzi czarny cień, tym razem bez uśmiechu na twarzy. Tym razem wyszła z niego prawdziwa bestia, zgodnie z przydomkiem. Wyszczerzył kły i ryknął: - De León! - Gabrielu! - jęczała Chloe. - Staw mi czoło, ty żałosny żółtodziobie! Pierwszy z siedmiorga, Gabrielu. Pierwszy z s-siedmiorga. Jak Fabien odebrał tobie, tak ty odbierzesz jemu. Jeden krzyk przede mną, jeden za mną. Zemsta, które zaprowadziła mnie n a północ w tę samotną zimę, albo obietnica, że - być może - zakończę to raz na zawsze. Jeden wróg przede mną. Jedn a przyjaciółka w potrzebie. Nie miałem wyboru. T-tym razem, przysięgam, że . . . Pożeraczka Popiołów ucichła, gdy schowałem ją do pochwy i klepnąłem Jezabel w zadek. Klacz wierzgnęła i skoczyła, jej oddech palił jak podmuch z pieca. Myślałem, że zatrzyma się przy krawędzi, że przyjdzie mi ją zmusić do skoku albo po prostu skoczyć samemu do wody, ale ona poszarżowała w stronę znisz­ czonego mostu nieulękła jak żaden znany mi koń. Gdy nieustraszona skoczyła w pustkę i spadała ku ciemnym bystrzom w ślad za Chloe i pozostałymi, trzyma­ łem się mocno jej grzywy i szeptałem: - Muszę ci nadać lepsze imię, najmilsza... Spadliśmy do ciemnej wody i dźwięki świata ucichły. Woda była lodowata i prawie nabrałem jej w płuca, gdy wstrząs zmroził mi kręgosłup. Wyskoczyłem n a powierzchnię, odrzucając gwałtownie z oczu mokre włosy, i z drżeniem nabrałem powietrza do płonących płuc. Zobaczyłem obok Jezabel, sięgnąłem ku niej, próbując pokon ać nurt, kiedy... Zwalił się na mnie niewolny, wbił mi miecz w ramię, aż ostrze zgrzytnęło o żebra. Ryknąłem z bólu i złapałem go za gardło, wciągając n as obu pod wodę. Wysunął klingę, dźgnął mnie znowu, tym razem w brzuch. Do tego czasu jednak moje kciuki odnalazły jego oczy i zagłębiły się aż po knykcie, stłumiony krzyk i trzask jakby łamanych ptasich kostek uniósł się ponad rykiem kipieli. Dźgnął mnie raz jeszcze, nim zawiodła go ta siła, którą go obdarowano, a z którą ja się, kurwa, urodziłem. A potem jego ciało zwiotczało, ciepła woda opłynęła mi dłonie. Wyrwałem się z jego rąk i wypłynąłem na powietrze. - Gabrielu! - zabrzmiał przepełniony zgrozą krzyk Chloe. Rozejrzałem się w ciemności i spostrzegłem ją nieco dalej w dole rzeki: czepiała się kurczowo spanikowanego konia, żeby kolczuga i miecz nie wciągnęły jej w odmęty śmierci. Jednakże w jej oczach malowała się najczystsza groza. - Dior nie potrafi pływać! - Ożeż, kurwa, ja pierdolę ... Rozejrzałem się, desperacko wymachując nogami i starając się mocniej wynurzyć, żeby lepiej widzieć. Zobaczyłem spienioną wodę, wyszczerzone skały i skotłowaną czerń. Nigdzie jednak nie było ani śladu chłopca. - Gabe, musisz... Reszta słów Chloe przepadła, kiedy zanurkowałem pod pianę. Hymn krwi powstrzymywał potworny ból ran, gdy płynąłem wśród zatopionych konarów w wodzie zimnej jak groby. Przez potwornie długi czas nie widziałem niczego poza ciemnością i szaleństwem wszystkich moich poczynań. W końcu jednak dostrzegłem przed sobą coś ponad nierówną krawędzią dawno zatopionej skały - błysk czegoś bladego. Z wyszczerzonymi kłami rzuciłem się w tę stronę, wymachując nogami mimo butów pełnych wody i kieszeni pełnych n adziei, i wreszcie złapałem elegancki surdut - granatowy ze srebrnymi zawijasami. Wypłynąłem na powierzchnię zadyszany. Ryk bystrzy wypełniał mi uszy, rany od miecza w brzuchu i ramieniu krwawiły szkarłatem w rozpędzoną czerń, ale serce zaśpiewało mi w piersi, gdy zobaczyłem, jak Dior nabiera powietrza. I wtedy chłopak zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje - woda otaczała go zewsząd - i panika zacisnęła n a nim zęby. Złapał mnie za gardło i wciągnął z powrotem w toń. Miotał się, wlekąc nas w dół, kopał mnie buciorami w krwawiący brzuch. Uderzyliśmy o zatopiony kamień i coś we mnie pękło. Ryknąłem i próbowałem przy­ trzymać Diora, ale panika chwyciła go mocno za kudły. Trafił mnie kciukiem w oko, pietą przywalił mi w jądra i poczułem, jak wymyka się z mojego uścisku. Na wpół oślepiony złapałem garść jego białych włosów i wywlokłem nas z powrotem n a powierzchnię w eksplozji rozpaczliwych haustów powietrza. - Przykopałeś mi w jaja, ty pojebany świński fiutku ! - N-nie umiem ... - zabulgotał i zacharczał, znowu idąc pod wodę. - Przestań się opieprzać i złap się mnie ! Chwycił się mnie chwilę potem, dwoma palcami zahaczył o moje usta, drugą ręką zasłonił mi oczy. Byłem jednak synem swojego ojca, siła ponad siły kryła się w przekleństwie, jakie mi przekazał, więc popłynąłem z dyszącym chłopakiem uczepionym moich pleców. Brzeg był zbyt wysoki, a nurt za silny, więc dali­ śmy się wodzie ponieść wzdłuż wznoszącego się brzegu, rozglądając się za pozostałymi. I wtedy go wyczułem. Jakbym oberwał młotem w czaszkę. Samotna ciemność, głęboka jak senny koszmar. Ciężar przesiąkniętych krwią stuleci za oczami. Zerknąłem do góry, w ciemność, i spostrzegłem go, zwęszy­ łem, wyczułem, gdy szedł wysokim brzegiem jak ojciec wszystkich wilków. Odziany w długi surdut i jedwabne falbanki, czerwony jak krew myśliwy dosłownie parę stóp i tysiące mil od swojej ofiary. Danton Voss. Nurt niósł n as szybko, ale on śmigał od drzewa do drzewa, oblizując jasne jak sztylet zęby i wodząc za nami wielkimi, wilgotnymi oczami. Dior też go zobaczył i zaparło mu dech w piersi, gdy wzrok Dantona spoczął n a nim. Szlachetnokrwisty wyciągnął rękę. - Chodź do mnie, Diorze - szepnął wampir. - Nie słuchaj go - ostrzegłem chłopaka, odpływając od brzegu. - Chodź do mnie. - Jest Vossem, wejdzie ci do głowy - syknąłem, machając nogami ze wszystkich sił, żeby utrzymać nas na wodzie. - Myśl o bzdurach, myśl o niczym. Napełnij umysł zgiełkiem tak głośnym, jak tylko zdołasz. Wampir uwięził Diora w swoim czarnym spojrzeniu i wyczułem, że chłopak zastygł, stężał jak stal. Co dziwne, Danton zmrużył oczy i zacisnął palce. Dior odpowiadał mu niewzruszonym spojrzeniem, mimo że włosy kleiły mu się do oczu. W okamgnieniu zorientowałem się, że jakimś cudem jest silniejszy. Mimo licznych stuleci w żyłach Danton a umysł chłopaka był dla niego jak pokój zamknięty n a klucz. - Zatem to prawda. - Wampir uśmiechnął się zdumiony. - To wszystko prawda ... Odpłynąłem ku bystrzom, zbliżając się do północnego brzegu. Danton podążał dalej skrajem rzeki, pożerając Diora ciemnymi ślepiami. - Nie chcę cię skrzywdzić - zapewniał. - Przysięgam n a swoją królewską krew. Mój straszliwy ojciec każe mi przeciągnąć cię na jego stronę. Włoży na twą głowę czarną koronę i będzie cię czcił, jak kapłani czcili Dawnych Bogów. Strach. Ból. Nienawiść. Będziesz budzącym grozę władcą tego wszystkiego. Sam Wiecznotrwały Król pokłoni się przed tobą, Diorze. - Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje - warknąłem. - Podły nędzniku, nie mówię do ciebie - syknął wampir. Nadal wyciągał jedną bladą jak marmur rękę. - Chodź ze mną, Diorze, a pokażę ci życie, o jakim nawet nie śniłeś. Poczułem, że chłopak zamiera na moich plecach. I przez jedną straszliwą chwilę myślałem, że może mnie puścić. Zamiast tego jednak przytopiony, zadyszany podciągnął się wyżej i warknął jadowicie: - P-pierdolę cię. Bestia z Vellene wykrzywił usta w mrocznym uśmiechu. - Najpierw musisz ładnie poprosić, skarbie. Danton opuścił rękę. Spojrzał n a mnie i wyczułem między nami smak nieprzelanej krwi; tego, co obaj skradliśmy i co potem n am skradziono. Wampir przy­ cisnął język do zębów i przemówił do ciemnych tęcz rozpostartych między n ami. - Lepiej byłoby, gdybyś pozostał pogrzebany, de León ... Dopłynęliśmy do północnego brzegu, dość niskiego, żebyśmy zdołali się n a niego wygramolić. Pomogłem Diorowi, wywlokłem go na płyciznę za kołnierz i rzuciłem na brzeg. Kiedy odwróciłem się znowu do Dantona, już go nie było. Pozostał jednak jego cień, ciężki i zimny jak woda i krew płynąca ze mnie stru­ gami. Bestia miał całą wieczność, ale nie każe mi czekać aż tak długo. Dał mi jednak jeszcze jedno ziarenko. Jeszcze jeden zn ak, jak potwornie ważny jest Dior dla tych łajdaków. Chcą go żywego... Zerknąłem na trzęsącego się szczura u moich stóp. - Nic ci nie jest? - Nic - wysapał. - Bo wyglądasz jak gówno, w które dwa razy wdepnięto. Zerknął na mnie i zakaszlał. - W niczym cię nie przypominam, bohaterze. Prawie się roześmiałem i z niedowierzaniem pokręciłem głową. - Większość ludzi zdobyłaby się chociaż na zwykłe „merci" dla kogoś, kto właśnie uratował im życie, Lachance. Odgarnął mokre włosy z oczu i zacisnął usta w cienką linię. Nie powiedział jednak ani słowa. - Przez ten pieprzony surdut prawie utonąłeś, dlaczego nie zrzucisz tej przeklętej szmaty? - Już ci powiedziałem. - Dior zakaszlał i splunął. - Ten surdut to magya. Prychnąłem i rozejrzałem się po brzegu rzeki. Noc była ciemn a, nad bystrzami unosiła się zimn a mgiełka wodna. Wypatrzyłem jednak w oddali ruch i wes­ tchnąłem z ulgą, kiedy spostrzegłem Jezabel wędrującą po brzegu. Boki jej parowały, grzywa i ogon ociekały wodą, ale n ajwyraźniej nic jej się nie stało. Potrzasnęła łbem i zarżała n a mój widok. - Fartowna zdzira... - Gabe? - rozległ się krzyk w oddali. - Gabriel ! - Chloe ! Tutaj! Złapałem Lachance'a za magyczny kołnierz i szarpnięciem postawiłem do pionu. Tym razem nam się upiekło, Danton nie mógł za n ami ruszyć, dopóki nie zn ajdzie miejsca, w którym mógłby przekroczyć rzekę. Szynel miałem pocięty mieczem, krew kapała mi na skórzane spodnie, ale rany już powoli się zamy­ kały. Przyn ajmniej fajka była bezpieczn a, opatulona w zakamarku mojego... - O w mordę... - zakląłem. Dior zamrugał, obejmując się rękami i dygocąc. - Co takiego? Obróciłem się w miejscu. Serce mi się zacisnęło. - O, ty świętojebny, gównożerny piździelcu! - Co?! - dopytywał się Dior. Nie wiem, jak do tego doszło, może przeciął mi go ten niewolny, gdy zaatakował mnie tym swoim nożykiem. Najpewniej straciłem go, kiedy ten zidiociały wypierdek próbował utopić nas obu. Jedn akże to, jak do tego doszło, absolutnie niczego nie zmieniało. Straciłem bandolier - a wraz z nim przepadł czarny ignis, zapasowa srebrokula, kilka ostatnich srebrobomb i - co było najgorsze, absolutnie n ajgorsze ze wszystkiego - także ... - Bóg znowu n apluł mi do kartofli. - Odgarnąłem mokre włosy z twarzy i westchnąłem. - Mój sanctus przepadł. XII STARZY MONARCHOWIE, NOWI WŁADCY - Straciliśmy większość broni, całe jedzenie. Wszystkie konie z wyjątkiem Jezabel. Chloe westchnęła, chowając głowę w dłoniach. - Naprawdę powinieneś wymyślić jej lepsze imię, Gabe. Zebraliśmy się w płytkim brzuchu jaskini w piaskowcu gdzieś pośród wzgórz na północ od Dflaenn. Jutrzenka rozlała się jak wino z weselnego kielicha i jak ono przyniosła same nieszczęścia. Pogoda ze złej zrobiła się gorsza, a za posiłek mieliśmy tylko grzyby, które wyszukała gdzieś Saoirse. Phoebe w końcu nas odnalazła. Wielka kocica mruczała jak trzęsienie ziemi, gdy jej pani drapała ją za uszami. Rozpaliliśmy ogień, żeby się wysuszyć, ale n a tym kończyły się dobre wiadomości. A złych wiadomości było tyle, co zwłok w stosach sięgających nieba. - Zgubiłam swoją siedmiogwiazdę - szepnęła Chloe, dotykając szyi. - Ze wszystkich rzeczy... - Przepadł też mój sanctus - warknąłem. - Korbacz. Srebrobomby. Kula. Wszystko. Bellamy rozejrzał się po jaskini z pełnym nadziei uśmiechem. - Przynajmniej uratowałem swoją lutnię... - Bouchette, trzymajcie mnie, bo, kurwa ... Rafa rozebrał się do jutowych kalesonów i trząsł się z zimna. - Teraz nie mamy wyboru. Musimy iść do San Guillaume. Chloe włożyła kolejne wilgotne polano do ognia, trzęsąc się w cieniutkiej ciemnej halce. - Wspinaczka do San Guillaume wydłuży n aszą podróż o całe tygodnie. Jeśli skierujemy się do Mere ... - Nie możemy piechotą iść aż do Nordlundu. - Bellamy stał u wyjścia z jaskini, wyżymając kaftan. - A San Guillaume to gorzelnia. Nie wiem jak wy, ale mnie przydałby się łyk czegoś mocniejszego. - Możemy iść wzdłuż rzeki na północny zachód - powiedział stary kapłan. - Klasztor mieści się n a urwisku, gdzie Dflaenn łączy się z Voltą. Przynajmniej woda będzie nas chronić. - Tą ścieżką trafimy prosto do Fa'daena - ostrzegła go Saoirse. - Lasu Smutku. Siedziała golusieńka jak ją matka urodziła, w najmniejszym stopniu nieskrępowana swoją nagością. W skórze miała wycięte spirale faerie wypełnione czer­ wonym barwnikiem - jedna wiła się po jej prawej ręce i oplatała prawą pierś, druga snuła się po lewym biodrze i nodze aż do kostki. Saoirse składała się z ostro zarysowanych mięśni i pobliźnionej nagiej skóry. Uśmieszek szarpał mi kącik ust, gdy patrzyłem, jak Rafa z zacięciem kieruje wzrok wszędzie, byle nie na nagą dziewczynę, starając się przy tym zwracać do niej uprzejmie. - A co martwi mademoiselle w owym lesie? Saoirse rozejrzała się po zebranych. Płomienie podświetlały jej twarz. - Do mojego klanu dochodzą ponure opowieści z południowego uroczyska. Ciemność budzi się w niegdyś zielonych krain ach. Do tej pory spała, ale ten czas się kończy. Wkraczając do Fa'daena, bierzemy życie we własne ręce. - Zostanie tutaj ozn acza pewną śmierć - odparłem. - Danton wróci. - Wie, dokąd zmierzamy. - Chloe zadrżała, obejmując się rękami. - On ... wykradł tę informację. Z m-mojej głowy. Błogosławiona Matko- Dziewico, wciąż go czuję ... - Przestań się za to biczować - powiedziałem, poklepując ją po ramieniu. - Taki stary wampir to prawie niewyobrażalna moc. Potrzebowałabyś prawdziwego treningu i bladej krwi w żyłach, żeby mu się przeciwstawić. Przynajmniej wiemy, że Bestia chce chłopca żywego. Jeśli uważa, że wyruszyliśmy na północ, to San Guillaume może być rozsądnym wyborem. To prawda, że jest zaciętym tropicielem, ale rzeka i uroczysko mogą zbić go z naszego tropu. Chloe pokręciła głową, gotując się w duchu ze złości. - Wiedza, której potrzebujemy, żeby zakończyć bezdzień, znajduje się w San Michon. - I dotrzemy tam, siostro - zagruchał do niej jak do dziecka Rafa. - Ale San Guillaume to poświęcon a ziemia. Możemy tam przegrupować siły, zyskać przewagę. Musimy ostrożnie stawiać kroki teraz, kiedy zło siedzi n am na karku. Na naszych barkach spoczywa los świata wszystkich synów bożych. - A co ze światem bożych córek? Rafa zerknął na Saoirse i zaraz odwrócił wzrok. - To jeden i ten sam świat, moje dziecko. - Doprawdy? - żachnęła się. - To w takim razie pójdę wysikać się n a stojąco, dobrze? - Myślę ... że wszystko jest możliwe. Saoirse wstała i popatrzyła na ogień. - Jest jeszcze jedna ścieżka, którą możemy obrać. Jeszcze jeden kierunek, w jakim możemy wyruszyć. Pewny jak góry i bezpieczny jak ramiona Matki. - Co masz na myśli? - zapytał Bellamy. - Możemy szukać schronienia na Pogórzu - odpowiedziała. - Pośród mojego ludu. Znamy magyę, która była stara, zanim wasz Bóg się n arodził. - Bóg się nie narodził, moje dziecko - sprostował Rafa. - On zawsze istniał. - Mój lud mówi co innego. Mój lud mówi... - Dość tego ! - warknęła Chloe. - Nie pójdziemy do San Guillaume i z całą pewnością nie wybieramy się n a przeklęte Pogórze. Ominiemy las i skierujemy się na północny wschód, dopóki nie dotrzemy do Mere. San Michon to nasz cel. Jeden capitaine. Jeden kurs. Skupiła gniewny wzrok na ogniu, zasłona mokrych loków opadła jej na oczy. Zdumiewała mnie przeklęta determinacja, jaka nią kierowała. Wręcz ją zaśle­ piała. To prawda, że poświęciła n a to wszystko najlepsze lata życia. Nie dało się jednak przemówić jej do rozumu. - Może powinniśmy pozwolić, by chłopak zdecydował? - zaproponowałem. Spiorunowała mnie wzrokiem, ale wszyscy poza tym spojrzeli n a Diora. Kucał przy ogniu, miał gęsią skórkę. Chociaż przemókł, nie zgodził się zdjąć koszuli i spodni i trząsł się jak jagnię, siedząc tuż przy ognisku. Spojrzał n a mnie, jego wzrok przesunął się po srebrnym tuszu n a mojej skórze. Lew na mojej piersi, anioły n a rękach, Matka- Dziewica, wieńce róż i gołębice. Nie odpowiedział jednak. - To on jest Graalem - powiedział Rafa. - Jeśli Bóg ma pokierować naszymi krokami... - Co powiesz, chłopcze? - spytałem. Dior z trudem przełknął ślinę i spojrzał n a Chloe. Czuł, że ma u niej dług wdzięczności. Nie chciał kwestionować jej decyzji, to było jasne. Podkochiwał się też w Saoirse, widziałem to wyraźnie jak na dłoni. Jednakże pod tym wszystkim kryło się cwaniactwo. Spryt dzieciaka z rynsztoka. Dostrzegał mądrość w sło­ wach Rafy. Potrzebowaliśmy jedzenia. Koni. Azylu. Kiedy się odezwał, głos mu nie zadrżał. Musiałem z niechęcią przytaknąć jego słowom. Czymkolwiek był - kłamcą, złodziejem, niewdzięcznym wypierdkiem - Dior Lachance nie był tchórzem. - Ruszamy do San Guillaume - powiedział. Chloe zacisnęła usta i pokręciła głową. W końcu westchnęła. - Jak sobie życzysz. Odpoczywaliśmy do południa, a potem ruszyliśmy mimo coraz gorszej śnieżycy. Chciałem oddalić się od Dantona, nim zapadnie noc, ale miałem jeszcze jeden powód, żeby zostawić za sobą brzeg rzeki. Powód, którym coraz bardziej się martwiłem. Z jakiejś przyczyny Dior przyciągał Umarłych, jak trup przy­ ciąga wrony. A im szybciej ruszymy, tym szybciej n atkniemy się na nieszczęśników. Dwan aście godzin, odkąd ostatni raz paliłem. Miałem jeszcze jedną fiolkę w bucie, żelazną rację z krwi nieopierzeńca. Kiedy jej zabraknie, będzie ze mną źle. I o ile na razie to było tylko delikatne łaskotanie, o tyle wiedziałem, że potem zamieni się w swędzenie, później w drapanie, a potem - niech mnie Odkupi­ ciel broni, ale jeśli ten stan się zaostrzy... Chloe i Rafa jechali na Jezabel. Tulili się do siebie, żeby mniej marznąć, podczas gdy Dior prowadził konia przez las, gawędząc po drodze z Bellamym. Saoirse i ja szliśmy po bokach, zaś Phoebe jak zawsze była na zwiadach. Chociaż nadal uważałem Saoirse za opryskliwą sukę, to musiałem dziękować całej siódemce Męczenników za tę jej pumę. Zwierzę często znikało na wiele godzin, ale zawsze wracało, czasem z wychudzonym królikiem w zębach, innym razem z wieściami, które Saoirse zawsze potrafiła n am przekazać. Zastanawiałem się, czy to kwestia instynktu, czy też łączy je coś głębszego, jakaś więź zapisan a w czarach ze Starego Świata, jak spirale na skórze pogromczyni. Trzy dni później przeprawiliśmy się przez kręty strumyk. Saoirse wyszeptała modlitwę do Księżycowych Matek i wkroczyliśmy do Fa'daena. Początkowo Las Smutku nie sprawiał wrażenia, że różni się od innych lasów świata - jednym słowem była to połać starych drzew powoli dławion a przez nie­ chcianego bladego kochanka. W czasach bezdnia większość zielonych miejsc w cesarstwie zmarniała, gdy zostały pozbawione słońca, które dawniej obdarzało je życiem. Nie znaczyło to jednak, że nic więcej nie rosło w Elidaenie. Nie było końca następcom czekającym n a upadek starych mon archów i w wyłomie, jaki zostawiły olbrzymy w szatach z szeleszczącej zieleni, pojawił się nowy król. Grzyb. Świecące kwiaty marianny. Długie, duszące wąsy asfiksji. Nabrzmiałe krosty żebrobrzuchów i postrzępione pełznące pasma kolcocieni. Nowi władcy pojawili się w lesie, wielcy panowie rozkładu, budujący zamki na gnijących grobach królów, którzy rządzili tu wcześniej. Grzyby jadalne i trujące, pleśniofale i biało­ spory rosły gęsto na ziemi albo kwitły na wciąż stojących trupach tak gęsto, że ledwie było widać pod nimi zarys drzew. - Ishaedh - zaklęła Saoirse, idąc wąską, błotnistą drogą. - Hmm? Zerknęła w moją stronę i pokręciła głową. - Tak to nazywamy, srebroświęty. Ishaedh. Plaga. Plugawiąca i niszcząca to, co kiedyś było zielone i dobre. Rozejrzałem się i wzruszyłem ramionami. - Dziewczyno, to po prostu grzyby. Skrzywiła się. - Nazwij mnie znowu „dziewczyną", a pewnego ranka obudzisz się ze swoimi cukiereczkami w ustach, de León. Przysięgam. - Marzenie każdego akrobaty. - Bellamy się uśmiechnął. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz, a mimo to się odzywasz - warknęła pogromczyni. - To jeden z moich najbardziej czarujących przymio... Gardło mi się zacisnęło i jasnoczerwony ból przeszył brzuch. Zatrzymałem się chwiejnie, sycząc, gdy ból wypełnił mi żyły ogniem. - Gabe? - zapytała Chloe. - Nic ci nie jest? Wyszperałem po omacku z kieszeni szynela ostatnią butelkę wódki, dopiłem ją potężnym haustem. Wyrzuciłem pustą flaszkę, odetchnąłem głęboko i skiną­ łem głową. - Mam się doskonale. Oczywiście kłamałem. Minęły prawie dwa dni, odkąd paliłem, a z zapasowej fiolki w moim bucie ubyła już ćwiartka. Czułem pełzające mi po skórze niewi­ dzialne wszy i pociłem się mimo siarczystego mrozu. Nie mogłem jednak zaryzykować i zapalić znowu - nie miałem pojęcia, jak długo będziemy maszerować przez ten przeklęty las, ani kiedy natrafię znowu n a krew pijawki. Wampiry były zmorą mojego życia, odkąd sięgałem pamięcią. Jednakże teraz, gdy jakiegoś potrzebowałem, nie zobaczyłem ani jednego nieszczęśnika od ataku w Winfael. Prawie jakby ktoś na górze serdecznie mnie nien awidził. - Na Odkupiciela, ja pierdolę ... Chloe zacisnęła usta. - Nie bluźnij, Diorze. - Nie - szepnął chłopak. - Spójrz. Przed nami n a ścieżce zobaczyłem jasny kształt. Początkowo myślałem, że może śnię n a jawie, że pragnienie przywołuje zwidy. A jednak nie - wśród muchomorów i białospor szedł dumny jak lord. Jeleń. W SOdhaemie nadal było dość ciepło, żeby napotykało się tam średniej wielkości zwierzynę, a na północy trzymały się jeszcze takie zwierzęta jak króliki i lisy. Od lat jednak nie widziałem równie wspaniałego stworzenia. Był wysoki jak ja, umięśniony, płowoskóry, z ogromną koroną poroża. Bellamy natychmiast wyciągnął kuszę, a my znieruchomieliśmy jak skamieniali. Chociaż męczyło mnie pragnienie, myśl o gotowanej dziczyźnie prawie przegnała ze mnie cały ból. Truwer wycelował starannie. Wstrzymałem oddech. Kusza zaśpiewała i bełt trafił w cel, dokładnie w gardło zwierzęcia. - Ha! - zakrzyknął Bellamy. - Widzieliście? Truwer ucichł, gdy jeleń zakołysał się i odwrócił w naszą stronę. Na jego widok Bellamy prawie wypuścił kuszę z rąk. - Na Odkupiciela, ja pierdolę. - Nie bluźnij, Bellamy ... - szepnęła Chloe. Lewy bok stworzenia był pokryty bladymi n aroślami, wykwitami połączonymi pajęczyną nici. Lewe oko prawie wychodziło mu z oczodołu, nabrzmiałe od tego, co mogło być krwią. Jeleń zadygotał, krew tryskała z bełtu wbitego w szyję. Stanął dęba, odchylił łeb i wrzasnął. Jego pysk rozwierał się coraz szerzej i szerzej, aż otworzył się całkowicie, podbródek, szczęka i - święty Boże - nawet jego gardło rozłożyły się jak płatki jakiegoś makabrycznego kwiatu, tworząc potworną, wypełnioną zębami paszczę. I ten wrzask... To był krzyk małej dziewczynki. Ludzkiego dziecka. Wyciągnąłem Pożeraczkę Popiołów i ryknąłem, przekrzykując potępieńczy wrzask: - Strzel jeszcze raz! Truwer strzelił - rozległ się brzęk kuszy i bełt wbił się z głuchym odgłosem w nabrzmiałe oko, które pękło jak pęcherz. Zwierzę jednak tylko opuściło łeb i zaszarżowało, kierując na nas koronę poroża ostrego jak kosy. Saoirse uniosła Dobroć, a Jezabel stanęła dęba ze strachu - Rafa i Chloe spadli z siodła. Krzyknąłem ostrzegawczo, gdy zwierzę szarżowało, a jego paskudny wrzask wypełniał mi uszy. Stawiałem już czoło potwornościom w ciemności, ale pierwszy raz widziałem coś takiego i prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, jak to zabić. Wtedy rozmazana plama kłów i pazurów wyskoczyła z przegniłych zarośli niczym ciśnięta włócznia i wylądowała na grzbiecie jelenia. Atak Phoebe sprawił, że zwierzę się potknęło i wrzasnęło głośniej, gdy wbiła zęby w jego kark. Skręciło w bok, uderzając w powykręcany dąb. Wrzask małej dziewczynki stał się bardziej piskliwy, gdy puma zagryzła mocniej, potrząsając łbem i potrząsając, aż obaliła ofiarę i ostatnim ruchem łba przetrąciła jeleniowi kark. Zwierzę miotało się jeszcze chwilę, charkocząc. A potem znieruchomiało. Phoebe potrząsnęła głową i zakaszlała, próbowała pluć, jakby krew jelenia była ohydn a w smaku. Chloe podniosła się, nie odrywając oczu od powalonej potworności. - Na Odkupiciela, ja pierdolę. - Nie bluźnij - odpowiedzieliśmy chóralnie. Staliśmy wokół jelenia w ciszy i przerażeniu. Z bliska widziałem, że różne narośle pokrywały większość jego ciała, przez co jego sierść bardziej przypominała mech. Wykwity oblazły skórę, która pachniała jak rozkładające się liście. Przez tę woń przebijał inny, głębszy smród, dość podobny do odoru nieszczęśników. Zapach śmierci i rozkładu. - Ishaedh - mruknęła Saoirse. - Plaga. - Widziałaś to już kiedyś? - zapytałem, trzymając się za brzuch dręczony skurczami. - W snach - odparła, rozglądając się. - Tu nie jest aż tak źle, ale na północnym uroczysku, bliżej Pogórza i w starych puszczach Plaga rządzi niepodzielnie. Fiain i faerie, konary i gałęzie, wszystko uległo zepsuciu. I ciągle się rozprzestrzenia. - Ta Plaga... zaczęła się od nastania bezdnia? Saoirse rzuciła mi spojrzenie z ukosa. - A czemu cię to obchodzi, srebroświęty? - A ciebie? - Mnie musi. Jestem związana krwią i oddeche m, poprzez Matki i Księżyce. Skinąłem głową, rozumiejąc wreszcie, dlaczego ta poganka włóczy się z bandą Jednowierców i domniemanym potomkiem samego Odkupiciela. - Wotum. - Właśnie. - Saoirse przesunęła ręką po tatuażu na twarzy. - Przysięgłam n a ducha Rfgan-Mor i Wszystkich Matek, że położę kres Pladze, wypisałam to własną krwią miesięczną na własnej świętej skórze. Dopóki nie dopełnię przysięgi, żaden człowiek mnie nie zabije. I żaden diabeł nie waży się spróbować. Zerknąłem n a Diora, który poklepywał i uspokajał Jez. - Rozumiem, że mały Książę z Kołkiem w Dupie to klucz do zakończenia Plagi? Odgarnęła warkocz z twarzy, ale nie przestała się krzywić. Gdy gwiazdy spadają, Umarli powstają, ziemią zatrutą uroczyska się stają, kiedy lew ryczy i anioł przyklęka, tkwią nasze sekrety w grzeszników rękach, aż firmament poświatą rozjarzy się boską. Z krwi najczerwieńszej - błękitny nieboskłon. Pokręciłem głową i westchnąłem. - Zawsze musi być jakieś popieprzone wierszydło, prawda? Rafa podniósł się z ziemi, otrzepując śnieg z futra. Był świątobliwym człowiekiem, wierzącym, który nie miał nic wspólnego z pogaństwem. Mimo to był też uczonym i cała mądrość uczonego zapłonęła w jego ciemnych oczach. - Widzisz, srebroświęty? Nawet ci, którzy czczą fałszywych bogów, wierzą, że możemy położyć kres tej ciemności. Te proroctwa są wpisane w kościec tego świata. Słowa mocy. Słowa prawdy. Kiedy słońce znowu zapłonie jasno na niebie, skończy się całe to cierpienie. - A Dior jest do tego kluczem - powiedziała Chloe, ściskając rękę chłopca. Popatrzyłem na zainfekowanego jelenia u n aszych stóp. Dawno porzuciłem marzenia o pieczonej dziczyźnie i została mi tylko zgroza, która towarzyszyła pragnieniu w moich żyłach. Może to z powodu Plagi nieszczęśnicy nie wchodzili do tych lasów. Może dlatego, że ludzie już tu nie przychodzili, zimnokrwiści nie mieli tu na kogo polować. Bez względu na powody ból rozlewał się po moim ciele jak płonąca trucizna. Kiedy spojrzałem na Chloe, nie mogłem oderwać oczu od jej tętnic pulsujących pod linią szczęki. Kiedy Bellamy stanął za mną, słyszałem pieśń jego serca, puls pod zgrzytliwym oddechem. Zęby pod moim językiem stały się ostre. Gardło miałem wysuszone na popiół. - Spieprzajmy z tego lasu. Ruszyliśmy dalej, nie ważąc się już szukać jedzenia. Rozpaliliśmy ognisko, nie zważając, że możemy się zdradzić, i przespaliśmy tylko kilka nocnych godzin, bo wszyscy byli zbyt niespokojni. Ciemność wypełniały szepty i odgłosy cichych kroków. Phoebe nie oddalała się zbytnio, a ja nie miałem serca, żeby powie- dzieć pozostałym o sylwetkach podkradających się do linii światła ogniska, które spostrzegłem. Chociaż podążały za nami, obserwowały n as, nie zostaliśmy zaatakowani. Byliśmy tu intruzami, niemile widzianymi gośćmi, ale Las Smutku najwyraźniej dał nam spokój. Wydzielałem sobie sanctus, żeby utrzymać się tuż przy krawędzi. Z każdym dniem miałem gorszy nastrój. - Te pająki mają ludzkie ręce. - Stul dziób, Bouchette. - To drzewo... ma twarz, która wygląda jak twarz... mojej matki. - Stul. Dziób. Bouchette. - To ze mną jest coś nie tak czy pióra n a tym ptaku to ... malutkie ozorki? - K U RWA, BOUCHETTE, STUL TE N GŁU PI DZIOB! Zgarbiony n a grzbiecie Jezabel pere Rafa westchnął. - Księga Przysiąg mówi, że to, kim jesteśmy, to mniej zasługa Boga w niebie, a bardziej przyjaciół obok nas. Jednakże w tym wypadku, Bellamy, muszę zgodzić się z naszym dobrym chevalier. Na miłość boską, proszę, stul dziób. Las wokół nas gęstniał, dziwaczał i po dwóch tygodniach podróży mieliśmy całkiem zszargane nerwy. Prawie skończyło n am się jedzenie, mnie została jedna odrobinka sanctusu - raptem kilka kropelek na dnie fiolki. W końcu jedn ak wynurzyliśmy się z uroczyska i znaleźliśmy w ośnieżonej tundrze: przed n ami roz­ ciągała pofalowana rozległa szarość. Phoebe sadziła susy przez zaspy jak rozradowany szczeniak. Rafa złapał zawieszone n a szyi koło i spojrzał w niebo. Dior tylko westchnął. - Jeśli nigdy więcej w życiu nie zobaczę ani jednego drzewa, to umrę szczęśliwy. Na południu było ledwie widać Dflaenn - cieniutką wstążkę srebra pośród nocnej szarości. W oddali przed sobą zobaczyliśmy coś, co sprawiło, że wszyscy westchnęliśmy z ulgą: pasmo wzgórz, dawniej pól jęczmienia, teraz obsadzonych ziemniakami. Długa droga wiła się na wysoki szczyt, na którym n asz cel stał niczym dumna władczyni całej okolicy. Wysokie mury z mocnego kamienia. Solidne bramy. Cywilizacja. Jedzenie. Ogień. Alkohol. Azyl. - Nareszcie. Rafa uśmiechnął się i wykon ał gest koła. - San Guillaume. XII I SMUTEK I POCIECHA San Guillaume był klasztorem, który w razie konieczności nadal uszedłby za fortecę. Budowla stała n a szczycie stromego wzniesienia, a jedyn a droga do niej wiodła wąską ścieżką wijącą się ku murom. Po obu stronach opadały pionowe urwiska, Dflaenn odgałęziała się od Volty i dalej płynęły ku morzu. Mury zbudo­ wano z jasnego wapienia, blanki przysypał szary śnieg. Machikuły spoglądały jak ciemne oczy n a prowadzącą w górę drogę. Wokół murów ciągnęło się morze bud i namiotów - n ajwyraźniej pospólstwo szukało schronienia w cieniu klasztoru. San Guillaume stał milczący i królewski, monolit bożego majestatu pośród dziczy. Wiedziałem jednak, gdy tylko wyczułem zapach niesiony przez wiatr, że... - Coś się stało - mruknął Rafa. Przyśpieszyliśmy kroku, ból w moim brzuchu i za oczami pogłębił się, gdy smród krwi przybrał na sile. Z bliska zobaczyłem, że namioty i budy stoją puste, a na murach wiszą ciemne kształty: za pomocą żelaznego łańcucha zawieszono n a blankach koła od wozów. Przybito do nich - do góry nogami, żeby dusze poszły prosto do piekła - ciała tuzina mężczyzn w takich samych jasnych szatach, jakie nosił stary Rafa. Wiatr niósł piosenkę utuczonych czarnych wron razem ze smrodem śmierci. Kapłan odetchnął głęboko, łzy napłynęły mu do oczu. - Co to za diabelstwo? - Gabe ... - szepnęła Chloe, dobywając srebrostali. Wyciągnąłem Pożeraczkę Popiołów z pochwy, zaciskając mocno palce na rękojeści. Dorosły mężczyzna ma w sobie siedem kwart krwi, wiedziałeś o tym ? - Owszem - mruknąłem. Chociaż to chyba zależy, czy mierzyć objętość w kwartach elidaeńskich czy nordlundzkich. Powszechnie. . . - Popi.. . - warknąłem. - Oczy otwarte, dobrze? Ja nie mam oczu . . . - szepnęła. Zerknąłem n a Saoirse, kiedy zdjęła Dobroć z pleców. Phoebe była jak krwawy cień u jej boku, sierść jeżyła jej się n a karku, gdy zbliżyliśmy się do bramy. Szerokie, wzmocnione żelazem wrota, ozdobione płaskorzeźbą koła, skrzypnęły i uchyliły się pod moim dotykiem. Ja i pogromczyni spojrzeliśmy n a siebie ponuro. - Rafa, Chloe, zostańcie tutaj z Diorem - odezwałem się. Phoebe wskoczyła do środka jak ucieleśnienie ciszy, Saoirse i ja poszliśmy za nią z Bellamym depczącym n am po piętach. Weszliśmy na obszerny dziedzi­ niec, n a którym panowała cisza jak w grobie. Poczułem zapach sadzy, rozkładu i mocnego alkoholu. Po obu stronach wznosiły się budynki: biblioteka o łuko­ watych sklepieniach na zachodzie, dormitoria i gorzelnia na wschodzie. Przed n ami dziedziniec otwierał się na rozległy, okrągły ogród - teraz przykryty śnie­ giem i cichy. Wielki krąg katedry stał w samym sercu, cały z wapienia i wąziutkich witrażowych okien. Piękne mozaiki przedstawiające Męczenników rozciągały się pod naszymi stopami. Teraz jednak były poplamione - stara krew wsiąkła w tessery. To klasztor czy mauzoleum ? - zapytała Pożeraczka Popiołów. Kolejne ciała. Dziesiątki ciał, większość odziana w mnisie szaty. Nie żyli od jakiegoś tygodnia, sądząc po wyglądzie; zostawiono ich, żeby gnili tam, gdzie zginęli. Na posadzce było aż gęsto od czarnookich, pulchnych szczurów. Wrony siedziały n a zwłokach, wydziobując skarby z na wpół zamarzniętych skarbców. Kolejni mężczyźni wisieli na murach, też powieszeni do góry nogami jak ci biedacy pod blankami. - Zabity klingą - oznajmił Bellamy, który przyklęknął przy jednym z ciał. - Tych mężczyzn na murach obdarto ze skóry aż do kości. - Splunąłem, żeby pozbyć się smaku śmierci z ust. Brzuch mnie bolał. - Torturowano ich i zostawiono, żeby się wykrwawili. - Na Boga, co tu się stało, Gabrielu? - Masakra... - Srebroświęty. Spojrzałam na Saoirse, która stanęła na murach nad bramą. Wskazywała ciała i plamy krwi na powierzchni dziedzińca. Dopiero kiedy wszedłem na schody za wartownią, zrozumiałem, co zobaczyła. Z poziomu ziemi wyglądało to po prostu jak jatka, ale z wysokości można było spostrzec, że w tym szaleństwie jest metoda. Z burzącym się żołądkiem zrozumiałem, że z trupów ułożono wzór, ponury podpis wyrażony w martwym mięsie. Kwiat i korbacz, korbacz i k-kwiat. Skinąłem głową. - Nael, Anioł Rozkoszy. - To robota Świętej Inkwizycji - szepnął Bellamy. - Dobry Boże... Zerknąłem w dół, słysząc ten jęk, i zobaczyłem starego Rafę w bramie. Jego ciemn a skóra przybrała popielaty odcień. Wyszedł chwiejnie na dziedziniec, trzymając koło na szyi tak mocno, że pomyślałem, że wygnie srebro. - Ojcze w Niebiosach, a to co takiego? Podbiegł do najbliższego trupa. Szczury się przed nim rozbiegły. Padł na kolana, obrócił delikatnie ciało z ust wyrwał mu się długi, drżący jęk. - Ooooooch, nie. Alfonse...? - Odwrócił się do n astępnego ciała, raptem chłopca, sądząc po wyglądzie. Twarz Rafy pomarszczyła się jak welin w zaciśniętej pięści. - Jamał? Jamał! Złapał gnijące zwłoki i zaczął je kołysać w ramionach. - Co to jest? CO TO ZA SZALEŃ STWO?! - Rafa! - Chloe podbiegła do staruszka z przerażeniem. Kapłan złapał się jej, miał ślinę na ustach. Rozklejał się. - Och, Rafa... - Ch-Chloe, t-to jest Jamał. Pisze... wiersze. On ... O, Boże, Boże... Dior stał w bramie z rękawem przyciśniętym do ust. Mroźny wiatr wiał z doliny w dole, rozdymając mu magyczny surdut. Spojrzał mi w oczy. Wiedział to z taką samą pewnością jak ja, taką samą jak to, że ciemne słońce opadające ku horyzontowi musi w końcu zajść. Wszyscy co do jednego w klasztorze zostali zabici. I jakimś cudem, jakimś sposobem... - To moja wina - szepnął. Pogromczyni wzięła go za pobliźnioną rękę. - Nie mów tak, kwiatuszku. Dior spojrzał jej w oczy i zobaczyłem łzy perlące się na jego rzęsach z powodu prawdy, której nic nie może zaprzeczyć. - Saoirse, zostań tu i pilnuj pozostałych - mruknąłem. - Ja sprawdzę, czy nikt nie przeżył. Rafa zaczął zawodzić, wył pełną piersią jak zwierzę. Spojrzeliśmy po sobie z Chloe, która tuliła staruszka do piersi, uciszając go i kołysząc, jak mogłaby to robić matka. Potworność zbrodni wypaliła mi się pod powiekami, w przekrwionych, załzawionych oczach. Zaciskałem zęby, gdy uniosłem Pożeraczkę Popiołów i poszedłem do biblioteki. Drzwi spalono na węgiel, stary dym wisiał w powietrzu. Popiół tańczył wokół moich butów, okn a poczerniały od sadzy. Serce mi się zacisnęło i jakaś cząstka mnie poczuła jeszcze gorszy ból niż do tej pory n a widok zamordowanych ludzi. Miecz w mojej dłoni szeptał, srebrny i pełny smutku. Bluźnierstwo. . . Książki. Tysiące książek. Oprawione w mosiądz kodeksy i drewniane klocki do drzeworytów. Welinowe zwoje i tomy z pergaminu, każdy ilustrowany czułą ręką. Zrzucono je jak śmieci na podłogę i podpalono. Wszystkie. Wszystkie były spalone na popiół. Przyklęknąłem przy zwęglonym stosie, kartkując zniszczone stronice. Wiedza geniuszy, świątobliwych mężów i pogan, tysiące prawd i tysiące kłamstw, a każde z nich to historia warta opowiedzenia. Teraz został z nich tylko posmak sadzy w moich ustach, gdy szepnąłem: - Żyć bez książek to jak nie żyć w ogóle. Przeszukałem inne budynki i zn alazłem tylko ciała i pozostałości po niedokończonym życiu. Talerze z niedojedzonymi posiłkami. Niespleciony do końca wie­ niec w celi mnicha. Wywlokłem się z pustej katedry, pragnienie dźgało mnie nieustannie, podsycane zapachem starej, zmarnowanej krwi. Z fontann o kształ­ tach aniołów słonawa woda wylewała się do długich basenów. Za katedrą wysoki mur ciągnął się wzdłuż krawędzi urwiska. Za nim czekała przepaść, wysoka może na sto pięćdziesiąt stóp, aż do spienionych rzek daleko w dole. Rafa stał na tym murze, patrząc w szare, lodowate wody. Kiedy stanąłem obok niego, spojrzał mi w oczy. Ściskał koło na szyi, pocierając srebro w palcach. Twarz miał udręczoną, policzki zlane łzami. Nie odezwałem się słowem. Nie miałem żadnych słów w obliczu takiej potworności. A potem ... popłynęła muzyka. Zaczęła się cicho. Kilka nut odbijających się echem od splamionego krwią kamienia. Akordy połączyły się w takty, takty ułożyły w melodię i wkrótce poje­ dyncze nuty dosięgły ciszy i zaczęły ją wypełniać. Młody Bellamy stał pod murem i grał n a lutni. Nie była to jednak zwykła pieśń. To było zaklęcie. Zaczęło się od zagranej na strunach spirali melancholijnego refrenu, ale zakończenie dygotało na mojej skórze i wyciągało kotwice wbite w moje serce. Nigdy nie słyszałem podobnej pieśni - pieśni, która wyciska łzy z kamienia i ucisza wyjący wiatr, przepełniony obawą, że nie posłyszałby jednej delikatnej, łapiącej za duszę nuty. Niosła ból i tęsknotę, wylewność i pragnienie, gdy wzbierała i zmieniała się, unosiła czło­ wieka coraz wyżej, wypowiadając - chociaż nie żadnym ludzkim językiem ani poprzez rzecz tak słabą jak słowa - niewypowiedzianą prawdę. Słodko-gorzki krąg jak perłowy, biały łuk anielskiego skrzydła, wznoszący się w crescendo, a potem opadający coraz łagodniej do tych samych ciepłych jak rozżarzone węgielki nut, od których się zaczęła. Szeptała prawie niesłyszalnie, przyciskała usta gładkie jak jedwab do zbolałego czoła i mówiła, że chociaż wszystko ma swój kres, to ciemność także musi się skończyć i tu i teraz, w tej jasnej i błogosławionej chwili, ty żyjesz i oddychasz. Bellamy zagrał ostatni akord jak ciepły pocałunek, który trwa, n awet kiedy usta już oderwały się od twych warg. Zwiesił głowę i znieruchomiał. Chloe sie­ działa z uniesioną twarzą i płakała. Rafa i ja zeszliśmy za pieśnią z powrotem na dziedziniec jak zaczarowani. Dior ocierał rzęsy o rękaw. Nawet Saoirse wycie­ rała oczy. Dotknąłem policzków i zdumiony odkryłem, że są mokre. A mimo to nie czułem smutku w sercu. - Na Siedmioro Męczenników ... - mruknąłem. - To było... piękne, Bellamy - szepnęła Chloe. - Merci, sceur Sauvage. - Ma jakiś tytuł? Palce Bellamy'ego przesunęły się po srebrnym wisiorku i zatrzymały na szóstej nucie. - Truwer musi napisać siedem pieśni, by został uzn any za mistrza przez równych sobie w Opus Grande. Siedem pieśni, w których zdołają przekazać prawdę o świecie. To była moja szósta. ,, Smutek i pociecha". Pokręciłe m głową, widząc Bellamy'ego w nowym świetle. - A siódma? Młodzieniec uśmiechnął się, odkładając delikatnie lutnię. - Jeszcze jej nie znalazłem, srebroświęty. To dlatego opuściłem Augustin i moją boską cesarzową. Żeby wyśpiewać prawdę o świecie, muszę ją n ajpierw ujrzeć. Kiedy znajdę tę pieśń, powrócę w jej ramiona. Zapadła wtedy dziwna cisza, o dziwo - jakimś cudem ciepła mimo przenikliwego wiatru. I pośród tego milczenia Dior wypowiedział pytanie płonące w głowach nas wszystkich: - Co teraz zrobimy? Chloe i Bellamy popatrzyli na mnie. Rafa rozglądał się wciąż po jatce wokół nas. - Nie ma koni w stajni. - Westchnąłem. - Ale w refektarzu jest trochę niezepsutego jedzenia. Wódka w gorzelni. Sytuacja będzie się przedstawiała trochę mniej ponuro, gdy n apełnimy brzuchy czymś ciepłym. - Zerknąłem n a Chloe. - Może ty i Dior pomoglibyście Rafie przygotować posiłek? Spojrzała mi w oczy i skinęła głową. - Zajęte ręce, zajęty umysł. Przeszła przez jatkę do Rafy, który stał nieruchomy i milczący. Wzięła go za rękę, mruknęła coś, a on zamrugał, jakby przypomniał sobie, gdzie się znajduje, dał się poprowadzić i zniknął mi z oczu za dębowymi drzwiami pod łukiem. Saoirse podeszła do mnie, Phoebe wymknęła się za bramę jak dym. Zasznurowałem wysoko kołnierz n a twarzy i popatrzyłem n a truwera, a potem na pogromczynię. - Zajmijmy się paleniem. XIV LIATHE Smród zwęglonego mięsa kładł się grubą warstwą na moim języku. Podpaliliśmy zwłoki paręset jardów od wzgórza, dym bił w niebo i w coraz gęściej spada­ jący śnieg. Rzucałem właśnie ostatnie ciało na stos - chłopca, który miał może ze dwanaście lat - kiedy Phoebe n adbiegła od strony drogi. Słońce jeszcze nie zaszło. Puma pędziła jak rozmazana plama pośród cieni, złotooka i rdzawo-ruda. Saoirse przyklękła na śniegu, kiedy zwierzę zatoczyło wokół niej kółko, warcząc, wymachując ogonem. Pogromczyni zmrużyła oczy i n atychmiast spojrzała na mnie. - Kłopoty. - Danton? Pokręciła głową i zdjęła topór z pleców. - Te drugie kłopoty. Spojrzałem na wzgórze i zacisnąłem zęby, widząc krwawo-czerwoną kropkę zmierzającą w naszym kierunku przez sypiącą szarość. - Klasztor to święta ziemia, wracajcie tam oboje, natychmiast. - Zerknąłem n a Saoirse i posłałem jej drobny uśmieszek. - Ślicznie panienkę proszę. Pogromczyni skrzywiła się i cofnęliśmy się do bramy. Bellamy stał na murze z nasączonym łojem bełtem obok płonącej beczki. Czekaliśmy z Saoirse za otwartą bramą, uzbrojeni i gotowi. Ciała zniknęły, ale zapach pozostał. Smród starej krwi głęboko orał mi gardło. Pragnienie stało się teraz nieustającym bólem, kły mi się wydłużyły w dzią­ słach. Odpychałem jedn ak myśli o krwi najlepiej, jak potrafiłem, i patrzyłem na postać zbliżającą się jak wilk do zranionej łani, aż zatrzymała się kilkadziesiąt jardów od murów. Szlachetnokrwista stała w słabnącym świetle, smoliście czarne włosy okalały jej twarz i opadały gęstą kurtyną do pasa. Miała n a sobie swój długi, czerwony surdut i obcisłe spodnie z czarnej skóry, jedwabn a koszula rozchylała się na bladej piersi. Twarz skrywała za porcelanową maską, miała czarne usta i ciemne, umalowane rzęsy. Była smukła, wysoka. Musiała być młodą dziewczyną, gdy ją zamordowano. Oczy miała jednak wybielone czasem - to były ślepia martwego stwora, pozbawione światła i życia. Zerknęła na Bellamy'ego n a murze, n a Saoirse i na mnie czekających tuż za progiem, odgarnęła poły surduta i złożyła bar­ dzo oficjalny, dziwnie męski ukłon, jak arystokrata na dworze. Głos miała łagodny jak cienie, oszpecony delikatnym seplenieniem. - Dobry wieczór, monsieur, mademoiselle, chevalier. Zerknąłem n a słońce na wciąż ciepłym horyzoncie. - Nie, jeszcze nie wieczór. Wampirzyca spojrzała w głąb bramy, na budynki klasztorne. - Gdzie jessst dziecko? - Masz jaja, suko, żeby przychodzić na poświęconą ziemię, i to przed zachodem słońca. - Ten, który n adejdzie po nasss, nie będzie tak uprzejmy, żeby w ogóle zapytać. Powtórzymy jednak rasss jeszcze pytanie: gdzie jessst dziecko? Phoebe wyszczerzyła zęby i warknęła cicho, Saoirse oparła Dobroć na ramieniu. - Śmiało, pijawko, przejdź próg i sama go poszukaj. Wampirzyca nawet nie mrugnęła, ja jednak nie spuszczałem wzroku z broni w jej ręce. Ostrze było długie, lekko wygięte, pełne gracji, tak samo jak jego właścicielka. Kiedy je widziałem w ciemności przy wieży strażniczej w pobliżu 0mdir, myślałem, że jest zwyczajnie zlane krwią nieszczęśników, których zabiło, ale teraz, czując palenie w kościach i mając zaschnięte gardło, zdałem sobie sprawę, że nie było po prostu zlane krwią. Ono było z krwi zrobione. Z krwi tej wampirzycy. - Kim jesteś? - zapytałem. Wampirzyca ukłoniła się znowu, tym razem niżej. - Możesz ssswracać się do nasss Liathe. Na wysokiej kondygnacji samotnej wieży szybkie skrobanie pióra na papierze nagle umilkło. Ostatni Srebroświęty dopił wino, a historyk Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi, zamrugał. Głos Jean a-Fran�ois był łagodny niczym dym, ale wściekłość gotowała się pod słodkim jak miód tonem: - Liathe. Gabriel pochylił się, by dolać win a do kieliszka. - Qui. - Wiedziałem, że jesteś głupcem, de León, ale w głowie mi się nie mieści, że nazywasz mnie pijawką, podczas gdy sam zadawałeś się z ich królową. I pomyśleć... - Uważaj, zimnokrwisty, jeżeli chcesz poznać prawdę, to lepiej pozwól mi mówić. To co wiesz, i to, co ci się wydaje, że wiesz, to dwie całkowicie odmienne rzeczy. Wampir się skrzywił. - Jak sobie uważasz. Gabriel uniósł kielich. - To okropnie wspaniałomyślne z twojej strony. - Możesz ssswracać się do nasss Liathe - powiedziała wampirzyca, kłaniając się. - Chociaż podejrzewamy, że bardziej intresssuje cię Co niż Kto, a my nie mamy czasu nawet na rzecz tak drobną jak Dlaczego. Danton Vosss jest zaledwie kilka godzin za n ami. Tropił wasss od D flaenn i zebrał pod ssswoim białym sztandarem wszystkie przeżarte czerwiami brudnokrwiste w promieniu wielu mil. Kiedy przybędzie po zmroku, zamorduje wasss wszyssstkich i zabierze kielich w imieniu ssswojego ojca. Dziecko ma tylko jedną szansę n a przeżycie. - Liathe odgarnęła długie, czarne włosy z bezbarwnych oczu. - To my. - Tak się przejmujesz zdrowiem Diora? - żachnęła się Saoirse. - Strzeżemy wasss już od tygodni. Oddział Inkwizycji przysłany z Sui Ilham został zgładzony przez nasss. Drugi, z León, również. Krwawa banda, która dopuściła się rzezi, pośród której stoicie, wymykała się nam, ale odkąd wieść o rozgardiaszu, jakiego narobiliście w Lashaame, dotarła do Wieży Łez, cała Inkwizycja została wezwana do walki z waszą gromadką. - Przechyliła głowę i zmrużyła oczy za maską. - Jak myślicie, dlaczego nie widzieliście nikogo z nich? Pociągnąłem głośno nosem i splunąłem. - Stąd wyczuwam smród kłamstwa, pijawko. - Mamy całą wieczność. - Zimnokrwista westchnęła i odrzuciła jedwabny szalik n a ramię. - A jednak nie mamy ani chwili, żeby marnować je na takie bzdury. - Cóż, zaprosilibyśmy cię tutaj, ale to poświęcona ziemia i w ogóle ... - Zasssada Piąta? Skinąłem głową. - Umarli też mają swoje zasady. Z klingą z krwi w ręce, w powiewającym krwistoczerwonym surducie, podeszła powoli do bramy San Guillaume. I chociaż wiedziałem, że suka nie może wejść, wyjąłem Pożeraczkę Popiołów z pochwy z melodyjnym brzękiem ostrego jak brzytwa metalu. Wampirzyca zerknęła na ciemną gwiazdostal i na nierówno odłamany sztych. Nigdy nie ufaj kobiecie, która skrywa t-twarz, Gabrielu. - Nigdy nie myl potwora z kobietą, Popi. Owszem. Strzeż się tego. Oczywiście nie potrzebowałem ostrzeżeń. Wyczuwałem moc w tym stworze, w jego krwawym ostrzu i mrocznej magyi, która je stworzyła. Pytania, na które nie zn ałem odpowiedzi, rozlegały się szeptem w moim umyśle. Jednakże bez względu n a wiek, bez względu na moc, żaden zimnokrwisty nie mógł postawić stopy na poświęconej ziemi. Takie prawo ustanowił sam Bóg Wszechmogący. Liathe zbliżyła czubki wysokich do kolan butów do progu klasztoru. Rozejrzała się, zmierzyła wzrokiem bramę. Zimny wiatr zdmuchnął pasmo smoliście czarnych włosów na jej maskę, więc odgarnęła je za ucho. A potem przestąpiła próg. - Co jest, kurwa? - szepnąłem. Czary, szepnęła Pożeraczka Popiołów. Popatrzyłem na klingę w dłoni potwora. Pytania bez odpowiedzi rozbrzmiały głośniej w mojej głowie. Wypowiedziałem więc jedno z nich n a głos. Nie odrywałem oczu od wampirzycy, gdy szepnąłem: - Sangwimancja? - Nie masz o niczym zielonego pojęcia. - Liathe spojrzała na mnie z czymś w rodzaju politowania. - To cud, że jeszcze w ogóle oddychasz, Gabrielu... Saoirse uniosła swój przepiękny topór, a Bellamy podpalił bełt na kuszy. Phoebe warczała, okrążając wampirzycę. Liathe sprawiała wrażenie całkowicie nie­ zrażonej nami, patrzyła tylko na drzwi do refektarza, za którymi skrywał się Dior. - Prowadzicie grę, której nie możecie wygrać - powiedziała głosem cichym i jadowitym. - Natychmiassst przyprowadźcie nam dziecko, a pozwolimy pozoss­ sta... Zrobiła krok do tyłu, gdy Saoirse zamachnęła się toporem i ostrze o włos minęło podbródek wampirzycy. Bez słowa i szybko zrobiła unik, kiedy pazury Pho­ ebe zahaczyły o jej surdut i rozdarły go jak bibułkę. Krzyknąłem ostrzegawczo, gdy odpowiedziała n a atak i jej krwawe ostrze zakreśliło łuk w kierunku szyi Saoirse. Pogromczyni uniosła topór, żeby zablokować cios, ale ostrze wampirzycy po prostu opłynęło jej zastawę i przybrało ponownie swój kształt po drugiej stronie, zostawiając tylko czerwony rozbryzg na drzewcu i sunąc dalej ku szyi Saoirse. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy, odchyliła się do tyłu i krwawe ostrze odcięło jej dwa warkocze schludnie jak brzytwa. Saoirse za bardzo się jednak wygięła i tylko pisnęła, gdy but wampirzycy jak grom uderzył ją dokładnie między nogi. Przekoziołkowała po zakrwawionych płytach dziedzińca. Bellamy strzelił, ale Liathe przecięła bełt w locie. Pożeraczka Popiołów syknęła, a wampirzyca zakołysała się. Phoebe znowu zaatakowała jej nogi. Szybko i z wdziękiem wampirzyca przeturlała się w bok, poderwała się z ziemi i jej szkarłatn a klinga pomknęła ku mojej piersi. Ja jednak uniosłem Pożeraczkę. Krew i miecz zadzwoniły jak stal, gdy zablokowałem cios wampirzycy. No proszę, proszę, szepnęła Popi. Spostrzegłem błysk zaskoczenia w oczach zimnokrwistej. Jej ostrze opłynęło topór Saoirse jak woda, ale Pożeraczka Popiołów je zatrzymała. Pewna siebie suka zatoczyła się, kiedy moja riposta trafiła prosto w policzek malowanej maski. Porcelan a pękła, zimnokrwista odskoczyła błyskawicznie, surdut opływał jej smuk łe ciało jak dym. Część maski odłamała się i teraz osłaniała tylko oczy, a ja patrzyłem ze zgrozą na znajdującego się pod nią stwora. Na dolnej części twarzy nie było skóry. Wampirzyca nie miała dolnej wargi, ostre zęby były osadzone w sinoszarych dziąsłach, pokiereszowane ciało trzy­ mało się bladej kości. Pod jedwabnym szalikiem widziałem odsłonięte mięśnie szyi. Jakby ktoś złapał ją za gardło i oderwał długie pasmo ciała, szarpiąc w górę, do podbródka. Zobaczyłem furię przebijającą się przez lód jej oczu, gdy spojrzała na leżącą na kamieniach odłamaną maskę. - Jak śśśmiesz... - warknęła. Bellamy wystrzelił kolejny płonący bełt i wampirzyca znowu poruszyła się jak woda opływająca wygładzony przez rzekę kamień. Podniosła n adgarstek do ust i przebiła marmurową skórę kłami. Krew wezbrała w ranie, jasna i piękna, a wtedy wampirzyca machnęła ręką, wypowiadając jedno słowo, przekręcone, zde­ formowane, wibrujące mocą. Na moich zdumionych oczach strumień rubinowej czerwieni zamienił się w długi korbacz, równie namacalny jak krwawe ostrze, które wciąż trzymała w drugiej ręce. Zapach krwi pochwycił mój obolały brzuch, głód wezbrał we mnie, gdy powiedziała: - Powinieneś poprzestać na tropieniu ssstra... Phoebe ryknęła i skoczyła jej na pierś, ale szlachetnokrwista był szybsza, uskoczyła przed kolejnym strzałem Bellamy'ego i zaatakowała mnie. Odparłem z pół tuzin a ciosów krwawej klingi - w pachwinę, pierś, gardło - ale szkarłatny korbacz owinął mi się wokół przedramienia i n agle zostałem poderwany w powietrze, przeleciałem przez dziedziniec i rozbiłem fontannę w drobny pył. Wciąż zaplątany w łańcuch ryknąłem, gdy wampirzyca znowu cisnęła mną o nawierzchnię dziedzińca. Zęby mi zadzwoniły w czaszce, kiedy strzaskałem pod sobą mozaikę. - Kurwa mać, zastrzel ją, Bouchette ! Truwer strzelił znowu i tym razem trafił dość blisko celu, żeby płonący bełt ściął pasmo smoliście czarnych włosów. - Do diabła, on a jest za szybka. Odetnij się, ty s-skończony durniu! Uderzyłem Pożeraczką Popiołów, odcin ając krwawy korbacz, który zamienił się w rozbryzg popiołu. Szlachetnokrwista znów rzuciła mną wstecz i czarne gwiazdy zabłysły mi przed oczami, gdy uderzyłem plecami o ścianę i osunąłem się na dziedziniec. Uchyliła się przed kolejnym płonącym bełtem i wykrzywiła oskórowaną twarz, gdy Phoebe w końcu wbiła w nią pazury. Puma zostawiła długie rozdarcia w skórzanych spodniach wampirzycy, odsłaniając blade ciało pod spodem, a wtedy Liathe uderzyła pięścią tak, że Phoebe aż przywaliła łbem o kamień i skuliła się, warcząc. Wampirzyca zamachnęła się krwawym ostrzem. Saoirse krzyknęła „Phoebe, uciekaj!", kiedy lśniąca klinga opadła jak karząca ręka... - B-boooże... - stęknęła Liathe i zatoczyła się do tyłu. Spojrzała zdumiona n a cztery i pół stopy gwiazdostali wystające z jej piersi. Pożeraczka Popiołów dygotała pod wpływem siły, z jaką zadałem cios - dosta­ tecznej, by strzaskać żebra potwora i przebić go na wylot. Ciało Liathe skwierczało jak kiełbaska n a patelni, a ona sama chwiała się, krew przelewała jej się przez palce i rozlewała długą, karmazynową kałużą. Popatrzyła na mnie, chwiejąc się na nogach. - T-ty... Jęknęła, dłonie jej zadymiły, gdy zacisnęła je na rękojeści Pożeraczki Popiołów i wyciągnęła ostrze z poczerniałej piersi. Wypuściła broń, która z głośnym brzękiem spadła n a kamień. Z palców Liathe zostały zwęglone patyczki, a jej martwe oczy gotowały się, gdy splunęła popiołem. - Powinniśśśmy cię za t-to zabić, ty niewdzięcz... - ,, Poznajcie me imię, grzesznicy, i zadrżyjcie! " - rozległ się zaciekły krzyk. - ,, Bowiem przyszedłem pomiędzy was jako lew pomiędzy jagnięta"! Srebrzyste światło przecięło dziedziniec i Liathe wzdrygnęła się, jakby spoliczkowano ją w okaleczoną twarz. Podniosła zwęglone ręce do oczu. Odwróciłem się i zobaczyłem Chloe i Rafę idących dziedzińcem: siostra niosła swój miecz ze srebrostali, a kapłan trzymał koło płonące niemal oślepiającym światłem. - Opuść to święte miejsce! - krzyknęła Chloe, unosząc miecz w dwóch rękach. Liathe warknęła, szczerząc kły: - Wy nieszczęśśśni głupcy, nie wie ... - W imię Boga i błogosławionej Matki- Dziewicy! - ryknął Rafa. - Precz, powiadam! Przepadnij ! Wampirzyca zasyczała, słysząc rozkaz kapłana i cofając się przed palącym światłem. Pierś miała rozciętą, maskę strzaskaną, jej żebra i ręce wciąż się tliły od pocałunku Pożeraczki Popiołów. Rafa krzyknął znowu, trzymając koło jak broń: - Precz, diable! I tak jak wtedy, gdy walczyliśmy przy wieży strażniczej, Liathe zaczęła dygotać n a całym ciele i wybuchła tysiącem krwistoczerwonych ciem, które teraz wirowały i kołowały pośród jasnego śniegu. Zgiąłem się wpół, plując krwią. Huragan drobnych skrzydełek wzbił się w słabym świetle słonecznym i zniknął w półmroku. Phoebe wstała chwiejnie. Trzęsła się cała od łba po ogon i parskała krwią. Dior przebiegł przez dziedziniec i zatrzymał się z poślizgiem u boku Saoirse. - Saoirse? - zapytał, łapiąc ją za rękę. - Nic ci nie jest? - S-suka... przykopała mi... w p-piczkę ... - wystękała. - Do licha, kim jest ten diabeł wcielony? - dopytywał się Dior. - Na Boga, jakim sposobem weszła na poświęconą ziemię? - zapytał Rafa. - To krwawa wiedźma. - Chloe spojrzała na mnie, wytrzeszczając zielone oczy. - Gabe, czy to możliwe... ? Głos jednak jej się załamał, a ja pokręciłem głową. Sam pomyślałem o tym w pierwszej chwili - że istnieje jakaś nieczysta sztuka dostatecznie mroczna, by złamać boskie prawo. Kiedy jednak spojrzałem n a zakrwawiony kamień pod stopami i gdy poczułem smród palonych ciał nadal wiszący w powietrzu, zrozumia­ łem prostą rzecz. - Nie pomogła jej żadna magya, a jednie mord. Bellamy stał n a murze z kuszą w drżących rękach. - Co masz na myśli? Rozejrzałem się po zakrwawionym brzuchu San Guillaume i westchnąłem. - Jakim cudem to wciąż może być poświęcona ziemia, skoro przesiąkła krwią wiernych? Jak ma być świętą, kiedy zbezczeszczono ją w imię Boga? - Inkwizycja ... - szepnął Rafa. - Mordując mnichów, obdzierając ich ze skóry, paląc i torturując, ci głupcy sprofanowali to miejsce. Nasączyli je krwią niewinnych i świętych mężów. - Pokręciłem głową, podnosząc Pożeraczkę Popiołów z ziemi. - San Guillaume nie jest już poświęconą ziemią. A z-zguba już pędzi ku klasztorowi na czarnych skrzydłach. Saoirse podniosła się z grymasem na twarzy. - Ta suka powiedziała, że o zmierzchu Bestia z Vellene rzuci n am się do gardeł. Jeśli mówiła prawdę... Chloe spojrzała na mnie. Pobladła pod piegami. - Jaką mamy nadzieję w walce z Dantonem, jeśli nie mamy Boga pod stopami? - Może trzeba wprawić te stopy w ruch? - zaproponował Bellamy. - Moglibyśmy uciec? - Tchórze nigdy nie triumfują, Bellamy - warknęła pogromczyni. - Ale też rzadko umierają - wytknęła jej Chloe. Skrzywiłem się, patrząc n a wzgórze. - Jedyna droga, jaką możemy uciec, zaprowadzi nas prosto w ręce Dantona. Ten łajdak potrafi wytropić źdźbło siana w stosie igieł. A jeśli dopadnie nas n a otwartym terenie nocą, to zarżnie n as jak wiosenne jagnięta. Nie mamy wyjścia, musimy tutaj stawić mu czoło. - Ale ta krwawa wiedźma powiedziała, że Danton zebrał wszystkich nieszczęśników w promieniu wielu mil - zaprotestował Bellamy. - A my ledwie odparli­ śmy kilkudziesięciu w Winfael i to bez szlachetnokrwistego, który by nimi dowodził. Wpakowaliśmy się prosto w pułapkę jak tępe szczury ! Patrzyłem na zebranych i widziałem, że strach Bellamy'ego wsącza się w ich serca jak trucizna. Dior zaciskał zęby, wszystkie kolory zniknęły z jego twarzy - w końcu to on zdecydował, żeby nas tu doprowadzić. Chloe krążyła po dziedzińcu, przeczesując ręką loki i patrząc na mury za n ami, pionowe urwisko, bez­ nadziejnie odległą rzekę sto pięćdziesiąt stóp niżej. Bellamy znowu się odezwał, głos drżał mu ze strachu: - Niepotrzebnie tu przyszliśmy, mes amis . - Weź się w garść, Bouchette - warknąłem. - Ja się mam wziąć w garść? ! - prychnął prawie ze śmiechem. - Widziałeś tego potwora? Nosi ostrze zrobione z krwi! Zamieniła się w wir przeklętych ciem! Może takie potworności to zwykła rzecz dla srebroświętego, ale ja jestem prostym truwerem! Nie jestem n awet żołnierzem! - Żołnierzem? - Westchnąłem. - Pozwól, że coś ci powiem o żołnierzach, z którymi walczyłem. Wszystkie te wielkie bitwy, o których śpiewasz? Ci bohatero­ wie, którzy walczyli pod Tuuve i Baih Sicie, Tri urbaile i Coste? To byli w większości chłopcy. Nastoletni chłopcy, tacy sami jak ty. Masoni i cieśle. Farmerzy i rybacy. Walczyli, bo nie mieli bogatych ojców. Walczyli, bo nie mieli kawałka pergaminu z cesarską pieczęcią, który by ich ocalił. Walczyli, bo musieli. Więk­ szość z nich nie miała czego wyczekiwać po walce. Wszystko, na co mogli liczyć, to że wyjdą z walki żywi. Jednakże przed każdą bitwą, w jakiej brałem udział, patrzyłem w twarze tych chłopców i widziałem ich lojalność, ich odwagę w obliczu zgrozy i mogę ci powiedzieć z całkowitą pewnością, że widziałem w ich twa­ rzach twarz Boga. Podszedłem do muru klasztornego i uderzyłem w niego pięścią. - Otacza n as mocny kamień, Bouchette. Mamy alkohol w piwniczkach i wodę do poświęcenia. Mamy święte koła i srebrostal. - Rozejrzałem się po drużynie z ogniem w oczach. - Nie potrzebujemy żołnierzy, żeby wygrać. Musimy tylko trzymać się razem. - Veris, srebroświęty. - Pere Rafa uśmiechnął się, ściskając mocno koło na szyi. - Veris. Dior wyprostował się i skinął głową. Chloe objęła go za ramiona i mocno uściskała. Nawet Saoirse wyprężyła pierś. - Bouchette, przynieś tyle wody, ile zdołasz. Rafa, zacznij ją błogosławić. Saoirse, zacznij wynosić gorzałę z piwniczki; mają tam beczułki z alkoholem czy­ stym i mocnym jak diabli. Chloe, Diorze, szukajcie łoju, drewna, pościeli, wszystkiego, co się zapali. Zostało n am niewiele czasu do zachodu słońca, a chcę być gotowy, kiedy Jego Wysokość przybędzie. Popatrzyłem na truwera, który n adal stał w bezruchu. - Została ci jeszcze siódma pieśń do n apisania, Bellamy. Nie zginiesz tej nocy. Drużyn a wzięła się do roboty. Dior poszedł do kuchni, Saoirse do piwniczki, Bellamy - wciąż nieco roztrzęsiony - ruszył za Rafą. Została tylko Chloe - półtorej stopy niższa ode mnie, odziana w kolczugę, uzbrojon a w srebrostal, z rękami na biodrach i z uśmiechem na ustach. - Zawsze wygłaszałeś porywające mowy, mon ami. Nie straciłeś tego daru od bitwy pod Bliźniakami. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się, żeby nie widziała żyłki pulsującej mi pod szczęką. - Kiedy grasz ostatnią piosenkę, zawsze wybieraj coś, co spodoba się tłumom. - Ostatnią... ? Nadal nie chciałem spojrzeć jej w twarz. Mruknąłem cicho, żeby nikt nie usłyszał: - Kiedy przybędzie Danton, pilnuj Diora. Wyrąbię wam drogę ucieczki, o ile tylko zdołam. - A co się stało z „trzymaniem się razem"? - Na miłość boską, przejrzyj n a oczy - warknąłem. - Przecież... - Przyszpilił nas. Za plecami mamy urwisko, a Bóg jeden wie, co na nas maszeruje. Większość członków tej drużyny nie ma pojęcia o walce, a ci, którzy mają, nie wystarczą nawet w połowie. Od wielu dni nie paliłem. A Danton uderzy dopiero po zmroku. Dysponując całą mocą. Uderzy z całą swoją siłą. Istnieje spore ryzyko, że wszyscy umrzemy. Oblizała usta, zerkając w dół wzgórza. - Naprawdę uważasz, że nie mamy szansy? - Pilnuj Diora - powtórzyłem. - I jeśli zobaczysz okazję, to, kurwa, uciekaj. Zagryzła usta. Strach w końcu przezwyciężył jej odwieczny optymizm. Zawsze mocno wierzyła. Zawsze czuła, że jest n am pisane coś wielkiego. Z trudem przełykając ślinę, skinęła głową, zdjęła skórzaną rękawicę i podsunęła mi nadgarstek. - W takim razie, proszę. Zacisnąłem zęby. Źrenice mi się rozwarły. - Co ty, u diabła, wyprawiasz? - Wiem, że to grzech, ale poświęciłam na to siedemnaście lat życia i ważą się tu losy całego cesarstwa - szepnęła z drżeniem. - Jeśli więc potrzebujesz siły... Moje kły były ostre i błyszczące n a tle ust. Serce n agle zaczęło tłuc mi się o żebra tak mocno, że aż jęknąłem. Żyły mi płonęły, a łaknienie wzbiło się na szkarłatnych skrzydłach - oferowała mi to z własnej woli, kiedy ledwie powstrzymywałem się, żeby samemu sobie tego nie wziąć... - Chloe... odsuń się ode mnie... - Gabrielu... - ODSUŃ SIĘ, KURWA, O DE MNIE ! Cofnęła się chwiejnie, z rozdziawionymi ustami, gdy ryknąłem. Wiedziałem, jak muszę wyglądać: oczy zalane czerwienią, błyskające kły, bestia we mnie prawie wyrwała się na wolność, czułem, jak rozszarpuje mi szponami skórę. Jednak nie tu, nie w taki sposób. Obiecałem. Stała nieruchoma i przerażona, gdy się cofałem. Sprawiała wrażenie mniejszej, bardziej przypominała dziewczynę, którą znałem. W jej oczach nadal płonął ogień. Wiara. Furia. Teraz jednak pojawił się w nich także strach - strach, który przychodzi ze świadomością, że świat jest znacznie większy od ciebie i istnieją pewne prawdy, których zwyczajnie nigdy nie pojmiesz. - Przepraszam, Gabe - szepnęła. - Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. Przepraszam, że oderwałam cię od Astrid i Patience. Nie powinn am była. - Zwie­ siła głowę i wsunęła z powrotem rękawicę. - Pewnie wielu rzeczy nie powinnam była robić. Miałam jednak najlepsze intencje. Bo wierzyłam. W Diora. W ciebie. Wciąż wierzę. Nie ma niczego, absolutnie niczego, czego bym nie zrobiła, żeby n am się udało. - Spojrzała na zachodzące słońce i westchnęła. - Mimo to przy­ kro mi. Zamknąłem oczy i nie odezwałem się, gdy odeszła. Bestia we mnie rzucała się na pręty klatki, wyła, żebym za nią poszedł, wziął, przełknął, tylko jeden łyk, tylko jedną przeklętą kropelkę. A najgorsze było w tym to, że wiedziałem w głębi duszy, że Chloe wcale nie postąpiła głupio, oferując mi nadgarstek. Byłem słaby i wygłodniały, a potrzebowałem wszystkich sił, żeby mieć n adzieję n a przeżycie tej nocy, nie wspomin ając już o pokonaniu Księcia Wieczności. Złożyłem jednak przysięgę. Przysięgę, którą wyszeptałem w ciemności zimnej jak grób i czarnej jak piekło. Nigdy więcej. Nigdy. Więcej. Jean-Franc;ois przerwał pisanie, zanurzając pióro w stojącym obok kałamarzu. - Komu ją złożyłeś? Gabriel tylko pokręcił głową. - Cierpliwości, zimnokrwisty. XV KSIĄŻĘ WIECZNOŚCI Przygotowaliśmy się tak dobrze, jak mogliśmy w ograniczonym czasie. Czyli fatalnie. Walczyłem do tej pory w sześciu oblężeniach, ale nigdy nie dysponowałem równie wątłym zapleczem. Mieliśmy mnóstwo wody święconej i to było pokrzepia­ jące. Rura wyrafinowanej pompy, z której mnisi korzystali do codziennych potrzeb, zbiegała po urwisku w głębiny Volty. Bellamy kręcił korbą tak szybko, jak się dało, a Rafa błogosławił wodę i fontanny na dziedzińcu. Znalazłem mały warsztacik chymijny w gorzelni, porozrzucane fiolki saletry i siarki - dość, żeby zmajstrować przynajmniej kilka garści czarnego ignisu. Saoirse wywlekła beczułki i butelki z piwnicy gorzelni. Marnowanie tak mocnego alkoholu, nawet jeśli to była zakichan a wódka, raniło moje zasuszone, czarne serce. Mimo to oblaliśmy nią blanki i podjazd przed bramą, zlewając kamień zapachem mocnego alkoholu, i dla wzmocnienia efektu dorzuciliśmy do tego odrobinę trocin z klasztornego warsztatu bedn arskiego. Wykorzystaliśmy wszystko, każdą kroplę. Zdołałem zachować sobie jedną butelkę i wypiłem ją, by stępić ból wciąż narastającego głodu. Ciemne słońce już zachodziło i zostało n am tylko kilka minut słabego światła, zanim noc opadnie na n as jak katowskie ostrze. Rozejrzałem się po drużynie, czując się, jakbym miał tłuczone szkło w brzuchu. Saoirse i Rafa wyglądali n a spokojnych, Bellamy i Chloe byli nieco roztrzęsieni. Dior stał jak kamień. - No dobrze - powiedziałem. - Jeśli ta suka Liathe mówiła coś zbliżonego do prawdy, to Danton zebrał wokół siebie wszystkich nieszczęśników z okolicy. Pójdą tam, gdzie ich krwawy pan im każe, co oznacza, że tym razem nie będą atakować bezmyślnie. Saoirse, ty i ja będziemy uniemożliwiać im wejście za mury tak długo, jak się da, ale kiedy w końcu się przedrą, a przedrą się na pewno, Bellamy podpali alkohol strzałem z kuszy. Wycofamy się do katedry. To nie jest już poświęcona ziemia, ale większość okien jest za wąska, żeby przez nie wejść, i są tylko dwa wejścia. Dior obgryzł paznokieć i splunął. - Pułapka na mendy. - Co, proszę? - zapytałem. - To taki numer, który wykręcaliśmy z przyjaciółmi w Lashaame - wymamrotał chłopak. - Bierzesz ładną dziewczynę, każesz jej popisywać się ciężką sakiewką w podejrzanej karczmie i wyjść po jednym kieliszku. Zawsze zn ajdzie się jakiś kutas, który pójdzie za nią, żeby uwolnić ją od ciężaru pieniędzy, i możliwe, że nie tylko od nich. Dziewczyn a jednak prowadzi faceta do ślepego zaułka, gdzie już czekacie ty i twoi ludzie. Obijacie go solidnie, zabieracie wszystko, co ma, a potem idziecie spać z poczuciem satysfakcji, bo spuściliście łomot draniowi, który na to zasługiwał. - Dior wzruszył ramion ami. - Nazywam to pułapką n a mendy. - I robiliście to dla rozrywki? - zapytał Rafa. - Dla chleba. Ale nie ma nic złego w tym, że lubisz swoją pracę. - Wojskowi nazywają to wąskim gardłem - odpowiedziałem. Chłopak pociągnął nosem. - Moja n azwa lepsza. - Jak chcesz. - Westchnąłem i wskazałem okrągły budynek za n aszymi plecami. - Zła nowina jest taka, że po oblaniu murów zostało n am tylko tyle wódki, żeby zabezpieczyć jedno wejście do katedry. Zachodnie. Dobra jest taka, że w takiej ładnej, zamkniętej przestrzeni, zważywszy n a to, ile pozostanie czasu na wyparowanie, alkohol tak mocny będzie się palił jak pierdy łakomczucha w świecami. Dlatego wycofujcie się przez zachodnie wejście. Nieszczęśnicy pójdą za wami. A Dior będzie czekał z iskrą. - A potem? - zapytała Chloe. - Przy odrobinie szczęścia przetrzebimy ich szeregi na tyle, żebym dopadł Dant... Krzyknąłem słabo i zgiąłem się wpół pod wpływem przeszywającego bólu brzucha. Czułem, jak paznokcie wysuwają się z opuszków moich palców, a zęby z dziąseł. W tej chwili czułem tylko pragnienie - ciepło, zapach drużyny wokół mnie, dudniący puls tego pysznego, gorącego szkarłatu tuż pod ich skórą... - Gabe? - zapytała Chloe. - Nic ci nie jest? - Czuję się, kurwa, f-fanastycznie... - Wyglądasz jak kałuża sraczki. - Saoirse z ponurą miną uniosła Dobroć. - Zostaw mnie ślicznego Księcia Wieczności. Nie jest mi pisane umrzeć dzisiaj. Ani jutro. Bellamy skinął ponuro głową. - Nie pójdę do grobu, wciąż mając w sobie nienapisaną pieśń. - Niech Bóg wam wszystkim błogosławi - powiedziała Chloe, patrząc n a mnie z troską. - Niech Bóg, Matka- Dziewica i wszyscy Męczennicy przyniosą n am zwycięstwo nad tym złem. Popatrzyłem na Diora. Żołądek wciąż mi płonął. - Bądź gotowy n a mój sygn ał. - Będę, bohaterze. Popatrzyłem na Rafę. - Zrób coś dla mnie, ojcze, dobrze? - Co zechcesz. - Jeśli tak się złoży, że spotkasz tej nocy naszego Stwórcę, to przykop mu w jaja ode mnie. Saoirse, Bellamy i ja weszliśmy n a mury spowite smrodem parującej wódki. Rafa i Chloe stanęli na dziedzińcu w migoczącym świetle pochodni, Dior ukrył się w katedrze. Urwiska z obu n aszych stron ozn aczały, że Danton może podejść tylko jedną drogą, ale kiedy mrok zgęstniał i zrobiło się mroźno, zacząłem się zastanawiać, czy mamy dość sił, by go powstrzymać. I ten głód... Wielki Odkupicielu. Byłem tak kurewsko głodny... - Pamiętajcie - syknąłem. - Wycofujcie się do katedry zachodnim wejściem. Drzwiami dla umarłych. - Jakie to poetyckie - mruknął Bellamy. - Jeśli to przeżyjemy, wyjdzie z tego piekielnie dobra ballada. Saoirse zacisnęła zęby, chwyciła mocniej drzewce Dobroci. - Nadchodzą. Spojrzałem w ciemność i zobaczyłem mrowie stworów wspinające się n a wzgórze. Wyszczerzyłem kły i wyciągnąłem miecz z pochwy, a srebrn a pani na rękojeści jak zawsze uśmiechnęła się do mnie. - Powodzenia, Popi. .. Tylko mi nie umrzyj, Gabrielu. Mamy siedmioro łajdaków do zabicia, do z-zabicia, Ciemne postaci pędzące przez zapadającą noc szarżowały n a San Guillaume. Zliczyłem setkę - jeśli nie więcej - nieszczęśników, ale dla naszej małej dru­ żyny równie dobrze to mogły być tysiące. A gdzieś w ciemności czekał n a nich ponury generał. Nie widziałem go jeszcze, ale wyczuwałem go jak cień za ple- cami. Walczyłem z takimi stworami jak on przez większość życia, a jednak uzn ałem Danton a Vossa za absolutnie zatrważającego. Nie przerażającego, zwróć uwagę, ale po prostu... zatrważającego. - Dlaczego? - zapytał Jean-Franc;ois. Gabriel pokręcił głową. - Zwykłem zastanawiać się, co sprawia, że ludzie tacy jak on stawali się potworami, jakimi byli. Czy to po prostu kwestia posiadania mnóstwa czasu, potrzeby zaspokajania coraz mroczniejszych pragnień tylko po to, żeby powstrzymać miażdżącą nudę wieczności. Jeśli jednak pożyjesz dostatecznie długo i zajrzysz dostatecznie wiele razy w przyziemny mrok ludzkich dusz, zobaczysz, że Danton w nic tak naprawdę się nie zmienił. Po prostu zrzucił kajdany konse­ kwencji. Daj komuś moc robienia tego, co zechce, a postąpi tak samo. To była ta zatrważająca część: fakt, że jedyne, co powstrzymuje część ludzi od popeł­ niania najgorszych potworności, jakie potrafią sobie wyobrazić, to lęk, że mogłoby to nie ujść im na sucho. Jego nieszczęśnicy szli milczący i na wpół zgnili. Patrzyłem n a nich, wrzucając ostatnie kilka płatków sanctusu do fajki. Zamknąłem oczy, wciągnąłem czer­ wony dym i nasłuchiwałem, jak idą przez śnieg, czułem, jak zimne płatki śniegu topią się mi n a skórze, węszyłem delikatne nutki śmierci i krwi w powietrzu, skórzanych ubrań Saoirse, strachu Bellamy'ego... - Gabrielu... ... słyszałem pieśni wiatru w górze i rzeki w dole, czułem ciężar miecza... - De León! Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Bellamy gapi się n a mnie z niedowierzaniem, podczas gdy wróg nadchodził - martwe oczy, gnijące języki i... - Nie powinieneś być odziany w srebro? Potrzebujemy egidy jak nigdy dotąd! Podczas oblężenia Tuuve twoja wiara płonęła tak jasno, że oślepiała Umarłych. Podczas bitwy o Baih Si ... - Nie zorientowałeś się jeszcze, Bel? - zapytała Saoirse. - W czym? Pogromczyni zerknęła na mnie i westchnęła. - Ile wart jest ten ładniutki tusz? Jaki użytek z takiego nośnika wiary? Jeśli w człowieku nie została już ani jedna kropla wiary? W tej samej chwili Umarli n adeszli i nie było czasu n a dalsze rozmowy. Niektórzy naparli na bramę i zaczęli w nią walić, inni wpływali na mur jak podnosząca się woda. Podpaliłem bombę z ignisu i zrzuciłem z murów; proch zapłonął, gwoździe i kawałki metalu rozdarły zimnokrwistych. Saoirse i Bellamy wstali, zaczęli lać wodą święconą i strzelać płonącymi bełtami. Nieszczęśnicy padali jak muchy, kolejni jednak wspin ali się na mury - martwe oczy i wygłodniałe usta - i już wkrótce zaczęli przelewać się przez blanki. Wtedy zaczęła się walka mieczem, całe mile biegania w tę i z powrotem po blankach w desperackiej próbie powstrzymania naporu. Bellamy cofał się wschodnim podestem, już nie strzelał, w obawie, że podpali alkohol pomiędzy n ami, a Saoirse i ja cięliśmy Umarłych jak zboże. Pomarszczony staruszek, chudy chłopak, przegniła matka z brzuchem wciąż wydętym od dziecka, które nosiła, gdy została zamordowana - wszyscy padali pod ostrzem Pożeraczki Popiołów. Jednakże złe przeczucie narastało we mnie, mroczniejąc z każdą chwilą. Gdzie, u diabła, podziewa się Danton? Bellamy stęknął, podnosząc rękę do czoła. - Cz-czuję go ... w głowie... - Odeprzyj go, Bel! - krzyknęła Saoirse. - N-nie mogę... - Na Księżycowe Matki, gdzie on jest? - GABRIE L U ! Odwróciłem się n a krzyk Chloe. Ścisnęło mnie w sercu. Zobaczyłem g o wtedy - był jak cień, który przysiadł z a nami na zachodnim murze. Horda nieszczę­ śników wspinała się wokół niego po kamieniach, były ich dziesiątki. Z zaciśniętym sercem zdałem sobie sprawę, że Umarli wykorzystali swoją bezbożną siłę, żeby zwyczajnie wspiąć się po urwiskach, kompletnie omijaj ąc pułapki ogniowe, które przygotowaliś my. - Cwany łajdak ... - szepnąłem. - Odstąp! - Rafa uniósł koło, płonące srebro w mroku. - Odstąp natychmiast! Brudnokrwiści zaczęli wylewać się n a dziedziniec, ale Chloe i Rafa stali twardo, siostra ze srebrostalą, a kapłan z kołem w dłoniach, które płonęło jak ogień. Phoebe rzuciła się na pierwszego nieszczęśnika, jaki dotknął kamienia dziedzińca, i rozerwała go na strzępy, a Chloe cięła drugiego na wysokości kolan. Ja ściąłem jednego na murach i ryknąłem do Saoirse: - Obeszli nas z boków, wycofujemy się! Bellamy zapalił bełt i uniósł kuszę. - Był w mojej głowie, on ... - POD PALAJ, BOUCHETTE! Saoirse zeskoczyła z blanków na dziedziniec. Brama zaczęła się wyginać, kolejni nieszczęśnicy przelewali się przez mury, Bellamy podpalił podest pod moimi nogami. Alkohol i trociny buchnęły ogniem jasnym i gorącym. Nieszczęśnicy padali, zajmując się ogniem jak podpałka; paru z nich, sycząc z bólu, spadło n a towarzyszy w dole i podpaliło kolejnych. Wkrótce jednak nadeszli kolejni, nieustępliwą i wygłodniałą falą. Odwróciłem się więc, nie spuszczając wzroku z ich generała. Ogień przypiekał mi plecy, gdy pobiegłem na zachodni podest z zamiarem zabicia mrocznego pasterza, żeby popatrzeć, jak jego owce się rozbiegają. - DANTO N ! Odwrócił się do mnie, gdy jego trzódka rozlała się po dziedzińcu. Odziany w czerń - surdut, marszczone mankiety, halsztuk splamiony krwią ostatniego bie­ daka, jakiego zabił. Siła mordów głęboka na stulecia rozłożyła skrzydła w jego żyłach i zwinęła się za oczami jak żmija gotowa do uderzenia. Dotknij go eh-choćby jedną ręką, Gabrielu. . . Uniósł szablę, przyjął n a nią cios zadany Pożeraczką Popiołów i zbił mój miecz w bok. Jak przez mgłę miałem świadomość, ż e Bellamy jest na wschodnim pomoście i strzela płonącymi bełtami w dziedziniec. Srebrne światło płonęło w rękach Rafy, Chloe i Saoirse walczyły ramię w ramię. Ja jednak patrzyłem tylko na wroga. Nasze ostrza śpiewały, gdy walczyliśmy na pomoście, gniew wykrzywiał mi usta w grymasie. Ostrze Danton a rozcięło mi rękę, ale nic nie poczułem. Kolejny cios rozorał mi policzek do kości, ale nawet nie zamrugałem. - Wyglądasz n a spragnionego, mieszańcu - syknął Danton. - A ty na przestraszonego, pijawko. - Podoba mi się twoja nowa zakonnica. Trochę niższa od ostatniej. Jak smakuje? Jego cios sprawił, że przeleciałem po deskach, szczerząc kły. - Nie, nie mów. - Uśmiechnął się. - Sam się niedługo przekonam. Usłyszałem wrzask Chloe, Bellamy krzyknął. Kolejni nieszczęśnicy nas otaczali, wspinając się teraz i na wschodni mur. Truwer został zaatakowany od tyłu i wypuścił kuszę z rąk. Umarli zaszli go z obu stron, a on zdesperowany zdjął lutnię z pleców, zanurzył piękny krwawodrzew w płonącej beczce i zaczął wyma­ chiwać instrumentem jak pałką. - Precz, łajdaki! Precz! Nieszczęśnicy nas zalewali; było ich zbyt wielu i byli za sprytni, póki ich lord-pijawka pociągał za sznurki. Zdesperowany rzuciłem się na niego, miecz Dan­ tona przeszył mi brzuch i wyszedł plecami, ale wtedy ja wreszcie zamknąłem dłoń na jego gardle. Taaak... Danton złapał mnie za nadgarstek i moje palce tylko musnęły mu skórę. Szarpnąłem się, warcząc, ale wzdęty popełnionymi mordami, czerwonousty, z prze­ krwionymi oczami był po prostu silniejszy ode mnie. Poczułem, jak miażdży mi kości w uścisku, i zdałem sobie sprawę, jak potworną głupotę popełniłem. Umierałem z głodu. Byłem słaby. A on był synem Wiecznotrwałego Króla. U ramion powiewał mu płaszcz nocy. Danton dysponował całą siłą, całą swoją mocą. - Nie tej nocy - powiedział z uśmiechem. Złamał mi nadgarstek jak gałązkę. Ostrze tkwiące we mnie obróciło się. Usłyszałem, jak Rafa ryczy imię Bellamy'ego. ,,W nogi, w nogi!" - krzyczał truwer, kiedy płonąca lutnia złamała się na ramieniu trupa i zwaliło się na niego mrowie Umarłych. Wisiorek, który nosił, pękł i nutki spadły w noc, gdy Umarli zatopili zęby w jego skórze. - BELLAMY! - krzyknęła Chloe. Jęknąłem z bólu, gdy Danton wyprostował się, unosząc mnie. Rękojeść jego szabli napierała mi na brzuch, ostrze zagłębiło się w moich wnętrznościach. - Masz dług krwi, de León, i krwią ci odpł... Topór uderzył w szyję wampira z brzękiem, jakby trafił w kamień. Danton warknął, obrócił się w miejscu i odrzucił mnie z wielką siłą. Usłyszałem, jak Chloe krzyczy, gdy zsunąłem się z ostrza, przeleciałem przez dziedziniec jak piórko, przekoziołkowałem i padłem na mozaikę, tłukąc ją jak szkło. Poczułem, że pękają mi żebra. W ustach miałem krew. Czarne gwiazdy pod powiekami. Saoirse stawiła czoło Dantonowi na murach. Wyrwała Dobroć ze skóry wampira. Jej cios ściąłby głowę zwyczajnemu człowiekowi, ściąłby drzewo u korzeni. Niestety Bestia z Vellene był Żelaznosercym ancien o ciele jak z kamienia. Mimo to gardło mu potrzaskało, pęknięcia rozlewały się po skórze jak żyłki po bla­ dym marmurze. Gniew zapłonął mu w oczach, kiedy Saoirse uderzyła go tarczą w twarz i toporem w brzuch. Szlachetnokrwisty zatoczył się, a pogromczyni napierała, wściekła i nieulękła. Ścierali się n a pomoście, kiedy Chloe dobiegła do mnie z zakrwawioną srebro­ stalą w dłoni i krzyknęła: - Wstawaj, Gabrielu! Pomogła mi się podnieść, bo lewą rękę miałem złamaną, ledwie trzymałem Pożeraczkę Popiołów w prawej. Nad nami Rafa biegł z wyciągniętym kołem na pomoc Bellamy'emu. Nieszczęśnicy syczeli i rozpraszali się, kiedy kapłan dotarł do zakrwawionego ciała truwera. Moje popękane żebra tarły o siebie pod skórą, miałem krew w ustach. Patrzyłem jedn ak, jak Saoirse wiruje, jej rudoblond warkocze furkoczą, gdy bierze kolejny zamach toporem, mierząc w Danton a. - Żaden człowiek nie może mnie zabić, wampirze! - Wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu, krew zbryzgała jej twarz, gdy wbiła topór w jego ramię. - I żaden diabeł nie waży się spróbować ! Dłoń Dantona zacisnęła się na jej dłoni jak imadło, dociskając jej palce do drzewca topora. - A ja nie jestem ani człowiekiem, ani diabłem - odparł. Zbił jej tarczę w bok i zamachnął się drugą ręką. - Jestem Księciem Wieczności. I uderzył paznokciami jak szpony, rozszarpując Saoirse gardło. Siknęła szkarłatn a i błyszcząca krew. Phoebe podniosła wzrok zn ad rozerwanego ciała nieszczęśnika i ryknęła, gdy jej pani się zatoczyła. Chloe wyciągnęła rękę w stronę Saoirse ponad dzielącą je wielką odległością i krzyknęła. Rafa patrzył ze zgrozą, a Danton ze śmiechem odchylił głowę i bliźniacze fontanny krwi pogromczyni obryzgały mu skórę. Saoirse osunęła się na kolana, skórzane spodnie miała zlane czerwienią. Przyciskała ręce do rozerwanego gardła, wytrzeszczała oczy z niedowierzaniem. Phoebe ryknęła w straszliwej furii i wskoczyła n a schody prowadzące na szczyt murów, pędząc ku swojej pani. Rafa uniósł koło, krzyczał, cofając się do kate­ dry. - Chloe ! Wracaj ! Wracaj n atychmiast! Odwróciłem się i zobaczyłem, że brama rozpadła się i nieszczęśnicy wpadają do środka. Kolejni spadali na mnie ze wschodnich murów, ich pazury i kły roz­ rywały mi skórę. Walczyłem rozpaczliwie, uderzałem i dźgałem. Usłyszałem zwierzęcy krzyk strachu i coś przeleciało obok mnie, roztrącając nadchodzących nieszczęśników - to Jezabel spanikowała z powodu Umarłych i ognia, wyłamała kopniakami drzwi stajni i teraz pędziła jak włócznia przez tłum nieszczęśników i dalej, przez wyłamaną bramę za mury. Nie mogłem jej winić za to, że uciekła; pomyślałem, że chociaż jedno z nas przeżyje tę noc. Dała mi jednak kilka bez­ cennych chwil - dość, żebym stanął i ruszył chwiejnie do katedry. - Powodzenia, dziewczyno. Powinienem był nadać ci lepsze imię... Chloe pociągnęła mnie do tyłu, tnąc na wszystkie strony srebrostalą. Poszedłem za nią, ledwie oddychając i wymachując Pożeraczką Popiołów - uciąłem jednemu nieszczęśnikowi głowę, innemu dłonie, a kiedy się obróciłem, innego przeciąłem w połowie, na wysokości bioder. Potknąłem się, odpychając od siebie Chloe. - Biegnij do katedry! Cisnąłem ostatnią ignisową bombę w stronę bramy i w nagrodę usłyszałem ryk, gdy oblane alkoholem kamienie buchnęły ogniem. Chloe dołączyła do Rafy, który wlekł zakrwawionego Bellamy'ego w stronę wejścia dla umarłych. Młody truwer trzymał się za rozerwane gardło i szeptał: - Nie odejdę... n-nie odejdę bez mojej... - Phoebe! - ryknąłem. - W RACAJ ! Jedn akże puma mnie nie słuchała, pędziła po zachodnim podeście jak krwawa rozmazana plama. Danton podniósł wzrok znad ciała Saoirse zalany jej krwią. Sięgnął po wbitą w ramię Dobroć. Diabelnie ostry topór wyglądał pięknie w jego ręce. Kiedy Phoebe skoczyła na niego, wyciągając zakrwawione pazury i szczerząc kły, Bestia z Vellene cisnął toporem z całą swoją bezbożną siłą. Ostrze przecięło powietrze ze świstem, meandry zalśniły na skrwawionej stali, gdy topór koziołkował w locie, aż uderzył w pierś Phoebe. Puma ryknęła i obróciła się w locie, spadła n a podest i zostawiła długi krwawy ślad, prześliznąwszy się po deskach. - O, w mordę... - szepnąłem. Puma zatrzymała się u stóp Dantona z toporem swojej pani wbitym w żebra. Próbowała się podnieść, drapnęła pazurami czubek wypolerowanego buta wam­ pira. Bestia z Vellene złapał ją za gardło i uniósł w powietrze, wiotką i drżącą w konwulsjach. Z obcesową brutalnością wyrwał Dobroć w strumieniu krwi i zrzu­ cił broń z urwiska za swoimi plecami. Uniesioną wysoko w powietrze pumą cisnął na dziedziniec; jej ciało roztrzaskało się n a kamieniu. Ledwie byłem w stanie iść z połamaną ręką i żebrami i wnętrznościami zwieszającymi się z rozciętego brzucha. Rafa i Chloe zawlekli Bellamy'ego przez drzwi dla umarłych, ja poczłapałem za nimi, a wszyscy nieszczęśnicy Dantona poszli za nami - zgodnie z planem. Czułem ostry zapach alkoholu i modliłem się, żeby Dior był gotowy z n aszą pułapką na mendy. Zatoczyłem się na drzwi katedry i odwróciłem się, by spojrzeć, jak zlany krwią Saoirse i Phoebe Danton zeskakuje z murów. Uśmiechnął się do mnie - czarne oczy w masce szkarłatu. - Musisz uważać mnie za głupca, jeśli spodziewasz się, że dam się wciągnąć w tak prostacką pułapkę. Uniósł rękę jak dyrygent przed plugawą orkiestrą i n a jego niewypowiedziany rozkaz nieszczęśnicy zrezygnowali z pogoni za nami i zawrócili. Zamiast wleźć bezmyślnie przez zachodnie wejście, ruszyli na wschód, ku drzwiom jutrzenki. Uderzali w nie tak długo, aż drewno popękało, i wlali się do środka wygłodniali, z wyciągniętymi szponiastymi rękami - powódź martwego mięsa w wąskim korytarzu za drzwiami. A Dior Lachance stał n a jego końcu z zapaloną cygaretką w palcach. - Bonsoir, mendy - szepnął. Pstryknął cygaretką w rozlany alkohol i zamknął za sobą drzwi. Opary wybuchły, biały żar i huk wypełniły korytarz. Eksplozja wepchnęła katedralne drzwi do środka, Dior padł na kamienną posadzkę, a długi strumień ognia przypalił powietrze nad jego głową, paląc trupy, które padały, młócąc rękami. W jednej chwili nieszczęśnicy Dantona spłonęli. Gabriel opadł na oparcie i strzelił kostkami dłoni. - Zgodnie z planem. Jean-Franc;;ois przerwał pisanie i uniósł brew. - Powiedziałeś, że to zachodnie wejście miało zostać podpalone. - Tak powiedziałem pozostałym. - Gabriel wzruszył ramionami. - Nie przeżyjesz stuleci, pędząc przed siebie n a oślep. Wiedziałem, że Danton wejdzie do głowy jednego z n as, nim nas zaatakuje. Jedn akże zdolność czytania w myślach nie jest taka użyteczna, kiedy n apełnisz głowy kłamstwami. Dlatego wszyst­ kim z wyjątkiem Diora powiedziałem to, co chciałem, żeby wróg odkrył. Historyk w zadumie postukał się palcem w usta i niechętnie skinął głową. - To całkiem sprytne posunięcie, de León. - Danton tak nie uważał. Ryknął z wściekłości, szczerząc kły, i ruszył przez dziedziniec. Jego siły zamieniły się w zwęglone łachmany, ale sam książę był ledwie draśnięty. I chociaż Pożeraczka Popiołów wisiała zakrwawion a w mojej dłoni, to we mnie już nic nie zostało. Wycofaj się, Gabrielu. Wycofaj się, teraz teraz teraz. Dlatego odwróciłem się i powlokłem w głąb katedry. Budowlę wzniesiono na planie koła, z kamiennym ołtarzem pośrodku i ławkami wokół. Witraże w oknach okalały przestrzeń, wszystkie szerokie raptem na kilka cali, z wyjątkiem jednego - n aturalnych rozmiarów portretu San Guillaume'a w północnej ścianie, z księgą w jednej ręce i płonącą pochodnią w drugiej. Rafa, Chloe i Dior klęczeli wokół Bellamy'ego. Truwer miał rozerwane gardło, n adgarstki i uda. Dior przyciskał czerwone ręce do ran. - Bel? - mówił proszącym tonem. - BE LLAMY! Truwer szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. I chociaż krew Odkupiciela raz już go uratowała, na dobrą sprawę była w stanie sprowadzić duszę z samego progu śmierci, to ta sama krew n a niewiele mogła się zdać, gdy dusza już uleci. A gdy spojrzałem w puste oczy Bellamy'ego, wiedziałem. - Nie - szepnęła Chloe. - Nie... - Rafa - wystękałem, wchodząc chwiejnie do sali. - O Boże - szepnął, patrząc ponad moim ramieniem. Za moimi plecami stał spowity w cień Danton. Zbryzgany krwią kapłan wstał z ponurą twarzą. Chociaż był sporo po sześćdziesiątce, miał zgarbione plecy i pomarszczoną skórę, to wtedy naprawdę, kurwa, robił wrażenie prawdziwego olbrzyma. Poza jego wiarą spostrzegłem wściekłość, która płonęła jak ogień niebieski, gdy uniósł w ręce koło. Srebrzyste światło rozbłysło, a ja minąłem go chwiejnie, żeby osunąć się na kolana w kałuży krwi Bellamy'ego. Pragnienie ryczało we mnie i przez chwilę, przez jedną sekundę byłem tylko w stanie powstrzymać się przed przytknięciem twarzy do podłogi i chłeptaniem jej jak żebrak, który rzuca się na okruszki. Dior wstał, odsunął się od ciała Bellamy'ego i warknął do Dantona: - Ty pieprzony łajdaku! Zrobił krok do przodu, ale powstrzymała go Chloe, krzycząc: - Dior, nie! Bestia z Vellene stał nad nami, podświetlony poświatą płonących trupów. Stary Rafa stał wyprostowany, nieustraszony, skąpany w mocy swojego boga. Mierzyli się wzrokiem, kapłan i wampir, światło i mrok, płomień i cień, równi sobie. - Impas - szepnął Danton. - Tylko jeśli spojrzeć oczami głupca - odparł Rafa. - A ty z pewnością takie masz. Wampir posłał mu czerwony, zmysłowy uśmiech. Widziałem tylko jego przebiegłą twarz, odgarnięte z czoła z głębokimi zakolami czarne włosy, ręce blade jak u zjawy i zakrwawione, gdy poprawiał sobie halsztuk. - Zaglądam nimi do twojego umysłu. Tymi oczami głupca. Rafa nie zamierzał odpowiadać, stał tylko z płonącym kołem. Danton jednak przesuwał się po obrzeżach plamy światła jak głodny wilk okrążający ognisko. - Wszyscy ci martwi bracia - szepnął. - Alfonse i Jean-Paul. Stary Tariq i mały Jamał. Obdarci ze skóry i zostawieni wronom n a pożarcie. Gdybyś nie ruszył na poszukiwanie Graala, gdybyś został tutaj pośród swoich książeczek, Inkwizycja nigdy nie uderzyłaby w twoje bractwo. - Westchnął ze smutkiem. - Nie żyją przez ciebie. Stary kapłan pokręcił wyzywająco głową. - Nie wypowiadaj ich imion. Nie odzywaj się do mnie ani słowem. Jestem głuchy na wszystko poza głosem Pan a Naszego, Boga. Jestem jego dłonią na ziemi, moja wiara i jego miłość nie osłabną z powodu oszustw takiego podłego robaka jak ty. Zrobił krok naprzód, a ja patrzyłem ze zdumieniem, jak Danton się zawahał. - Wracaj - warknął Rafa głosem przepełnionym słusznym gniewem. - Wracaj do otchłani, która cię wykarmiła, do pozbawionego miłości ojca, który cię zro­ dził, i powiedz mu, że może przysłać setkę synów, by poddać mnie próbie, a ja pokonam ich wszystkich. Pan jest moją tarczą niezłomną. Jest powietrzem w moich płucach i krwią w moich żyłach. Nie masz nade mną władzy. Bestia z Vellene zmrużył oczy, odgarnął włosy zakrwawioną ręką. - Nie musisz niczego się obawiać z mojej strony? - Niczego, wampirze. Danton uśmiechnął się w mroczny, jadowity sposób. - W takim razie odrzuć swoje koło. Rafa zamrugał. Przeniósł wzrok z potwora, który stał przed nim, n a święte koło w dłoni. Patrzyłem to n a jednego, to na drugiego, zakrwawiony, połamany, i zgroza wypełniła mi trzewia. - Rafa ... - szepnąłem. - Pan jest twoją tarczą niezłomną? - syknął Danton. - To z pewnością nie pozwoli, żeby plugawy robak cię tknął, prawda? Wobec tego odrzuć koło. Staw mi czoło jak równy równemu. Pokaż mi prawdziwą moc. Pokaż mi boga, który nie pozwoli, by jego ukochany sługa zginął. - O, Matko- Dziewico ... - szepnęła Chloe. Rafa obejrzał się na nią. Ich spojrzenia się spotkały. I wtedy właśnie popełnił błąd. Gdyby to zrobił, gdyby odrzucił koło i stał tak dalej niezrażony, nieulękły, jestem pewien, że Danton roztrzaskałby się jak szkło. Koło było tylko rekwizytem. To wiara Rafy się liczyła. On jednak się zawahał. Zwątpił. Bał się. I blask koła zaczął słabnąć. Początkowo tylko zamigotało, jakby cień przesunął się po słońcu, ale wtedy kapłan wytrzeszczył oczy. Dłoń mu zadrżała. Spojrzał na wampira i zobaczył, że ten nie kuli się, ale stoi wyprostowany z wygłodniałym uśmiechem na rubinowych ustach. - Odstąp! - krzyknął Rafa. - Rozkazuję ci w imieniu Boga! I pusty, zlany krwią Danton odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Zrobił jeden krok naprzód, a Rafa jeden do tyłu i z każdym krokiem blask koła coraz bar­ dziej przygasał. Chloe jęknęła ze zgrozą, Dior zaklął cicho, gdy blade światło zgasło. Serce mi zamarło, gdy widziałem, jak umiera nasza ostatnia nadzieja. Bestia z Vellene wyciągnął rękę i zamknął długie, szponiaste palce na kole Rafy. Blade ciało zaskwierczało na srebrze, Danton zacisnął pięść i metal się wygiął. Rafa otworzył usta, może chciał się pomodlić, może zakląć, ale wampir złapał go drugą ręką za ramię. Rafa krzyknął „ Ratuj mnie, Boże ! ", a wtedy Bestia z Vellene rozwarł usta i zatopił kły głęboko w gardle świątobliwego męża. - Rafa! - krzyknęła Chloe. - NIE! - ryknął Dior. Z ustami pełnymi krwi podniosłem się z ziemi. Zgrzytnąłem zębami. Nasz ostatni bastion padł, kapłan jęczał, gdy pocałunek trwał, uniósł ręce i zarzucił je n a ramiona mordującego go stwora, jak tonący, który łapie się kawałka drewna. Chloe uniosła srebrostal, krzycząc z wściekłości, ale złapałem ją i powstrzyma­ łem, nim rzuciła się n a ten sam stos. - Chloe, on cię zabije! Rozejrzałem się, popatrzyłem na okno z San Guillaumem w ścianie za nami i zdrową ręką cisnąłem Pożeraczką Popiołów, tłukąc witraż. - Uciekaj! Dior złapał Chloe i pociągnął ją, a ja pokuśtykałem za nimi. Chłopak wyszedł przez okno, pociągnął za sobą Chloe, a ja wlokłem się, zostawiając krwawy ślad. Podciągnąłem się do okna, rozcinając skórę na szkle. Chloe ledwie łapała oddech, oczy miała wytrzeszczone ze strachu i szaleństwa, a ja podniosłem Pożeraczkę... LEĆ, GABRIELU! ...i schowałem ją do pochwy. Nie mieliśmy dokąd uciekać, a mimo to złapałem Chloe za rękę i uciekliśmy, odciągając Diora od stłuczonego okna, w którym stał Danton zalany krwią Saoirse, Phoebe i teraz także Rafy. - Mówiłem, że mogę was tropić przez całą wieczność, de León! Wycofaliśmy się na schody prowadzące na mury klasztorne, gdzie podest ciągnął się nad urwiskiem. Pionowa ściana majaczyła za nami, nierówne skały jak zęby, sto pięćdziesiąt stóp w dół do pozbawionej wszelkiego światła czerni. Danton już był na schodach, raptem jedno tchnienie od n as, uśmiechał się. - M-musimy - szepnęła Chloe. - Jesteśmy za wysoko - sapnął chłopak. - Te skały ... Poza tym nie umiem pływać! Zazgrzytałem zębami. - Weź mnie za rękę. Łapiąc go mocno i krzywiąc się z bólu, gdy Chloe chwyciła mnie za złamany n adgarstek, powlokłem ich na blanki. Pod n ami mrok otwierał ramiona. Dior miał oczy wielkie ze strachu, Danton sunął ku n am jak czarny wiatr. Odepchnąłem się nogami od poręczy i skoczyłem tak daleko, jak się dało, z Chloe trzymającą mnie za jedną rękę i Diorem za drugą. Wprost w wietrzną noc, z zawrotem głowy, nieważcy. Krzyk narastający w gardle Chloe urwał się nagle, gdy blada ręka sięgnęła poza krawędź muru i złapała kołnierz pięknego, magycznego surduta Diora. Chłopak zawył, gdy pięść Danton a się zacisnęła, zatrzymując n as nagle w locie. Ryknąłem z bólu, rana pękała mocniej, połamane kości zgrzytały o siebie. Chloe wrzasnęła, n asze ręce były śliskie od krwi. Moje mięśnie protestowały, gdy wisieliśmy jak łańcuszek - Chloe trzymała się mnie, ja Diora, a Danton trzy­ mał n as wszystkich. Ręce miałem zajęte, nie mogłem nic zrobić, gdy z triumfalnym uśmiechem i siłą licznych krwawych stuleci Bestia wciągał nas z powrotem na mur. Za chwilę nas dopadnie. Za chwilę wszystko się skończy. Wszystkie wysiłki pójdą n a marne. I w tej właśnie chwili Chloe spojrzała mi w oczy. Płonął w niej znajomy ogień. - Tylko Dior się liczy, Gabe. Wypuściła moją rękę i spadła w ciemność. - C HLOE! - zawył Dior. Nie było czasu na myślenie. Nie było czasu n a opłakiwanie. Mogłem tylko sięgnąć połamaną ręką i zakrwawionym kłami, złapać się tego idiotycznego sur­ duta, kamizelki i koszuli pod spodem. Chwyciłem pełną garść materiału, chociaż ból przeszywał mi połamaną rękę, i rozrywałem szwy, nici, aż srebrne guziki posypały się w noc i surdut - magyczny czy nie - zsunął się Diorowi z ramion, a mój ciężar pociągnął chłopaka w dół. Danton zaklął szpetnie i zatoczył się do tyłu. Został mu tylko podarty surdut w ręce, granatowy, ze srebrnymi zawijasami. Wiatr świszczał mi w uszach. Chłopak wrzeszczał w moich objęciach. Spadliśmy. W dół, w dół, w ciemność. XVI TA JEDNA RZECZ W dzieciństwie bawiłem się z moimi siostrami, Amelie i Celene, w taką grę. Nazywała się „żywioły". Zaciska się pięść, odlicza raz, dwa, trzy i n a „trzy" nadaje się dłoni wybrany kształt: pięść ozn acza drewno, palce zwrócone ku górze ogień, płaska dłoń wodę. Woda gasi ogień. Ogień spala drewno. Drewno unosi się na wodzie. Po tym, jak wpadłem do wody na głębokość stu pięćdziesięciu stóp, oficjalnie stwierdzam, że woda wygrywa zawsze i wszędzie. Jakbym uderzył o kamień. Zdarzało mi się oberwać od ancien z Krwi Dyvok, przyjąć n a ciało eksplozję srebrobomby, byłem też kiedyś w przetwórni chymij­ nej, kiedy jej szurnięty właściciel wysadził ją w powietrze, i powiem ci, że czegoś podobnego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Gdybym był zwykłym śmier­ telnikiem, zginąłbym na miejscu. Koniec. Cześć pieśni. Ale nawet poharatany i połamany nie przestałem być bladokrwistym, a jak regularnie zapewniał mnie stary mistrz Szaroręki, siekąc mnie na plasterki przy każdym cowieczornym sparingu, bladokrwistego niełatwo zabić. Uderzenie mnie ogłuszyło, mózg zatele­ pał mi się w czaszce, wszechobecna czerń przemieniła się w oślepiającą biel. Straciłem przytomność, jestem tego pewien, ale tylko n a moment, bo przejmu­ jący ziąb n atychmiast wstrzelił moją świadomość z powrotem w ciało. Zewsząd otaczała mnie lodowata czerń. Kiedy jednak, koziołkując w odmętach, otworzyłem oczy, zobaczyłem go. Zwiotczał bezwładnie jak wypatroszon a ryba, unoszące się w wodzie białe jak popiół włosy okalały jego twarz. Nie bacząc na swoje rany, rzuciłem się w jego stronę, objąłem go zdrową ręką w pasie i zacząłem rozpaczliwie płynąć ku górze, młócąc wodę nogami. Wypłynąłem na powierzchnię i rozdygotany, obolały, posiniaczony zaczerpnąłem tchu. - Lachance?! - zawołałem. - Lachance ! Nie zareagował: oczy miał zamknięte, głowa opadała mu bezwładnie ... ale jakimś cudem oddychał. Rozejrzałem się desperacko. - C HLOE! - wydarłem się. Niczego nie usłyszałem, niczego nie zobaczyłem. Gdybym zanurkował, żeby jej szukać, chłopak, którego trzymałem w ramion ach, utonąłby. A gdybyśmy dłużej tkwili w tej wodzie, na dodatek by zamarzł. Dlatego jeszcze raz wywrzeszczałem jej imię i z oczami palącymi od łez mocniej chwyciłem Diora i popłyną­ łem n a północ, na drugi brzeg Volty, wlokąc złamaną rękę: jak najdalej od urwiska n ad głową, jatki w San Guillaume, biedaków zabitych przez Dantona. Ostrzegłem ich wszystkich, Chloe także, ale w tej chwili musiałem o tym zapomnieć. O gardle Saoirse rozdzieranym na strzępy. O wytrzeszczonych, niewidzą­ cych oczach Bellamy'ego. I o Rafie, nieszczęsnym draniu: umarł z wargami Dantona przy szyi, wzywając Boga, który go zawiódł. Płynąłem więc, moje mięśnie skowyczały z wysiłku, a za mną ciągnęła się krwawa smuga. Jedyną pociechą było znajome brzemię na biodrze: Pożeraczka Popiołów obijała mi się o udo, gdy wymachując z całej siły nogami, przybliżałem się do brzegu. Straciłem wszystkich, ale przyn ajmniej zachowałem miecz. A gdy chrapliwy kaszel wstrząsnął całym ciałem Diora, a z siniejących warg dobył się słaby jęk, wiedziałem też, że nadal mam... - Lachance. Ponownie jęknął. Balansował n a skraju świadomości. - Trzymaj się, młody. Powieki miał ciężkie, ale wczepił się w rękę, którą obejmowałem go w piersi. Bezmiar wody go przerażał, musiał też wiedzieć, że gdybym go wypuścił, poszedłby n a dno jak kamień, był przemarznięty do szpiku kości, ale nawet nie zadrżał. Cokolwiek by o nim mówić, Dior Lachance nie był tchórzem. Dotarliśmy na płyciznę, n amacałem grunt pod nogami i przerzuciłem sobie Diora przez ramię. Wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności po upadku, włosy opadały mu n a twarz. Już wcześniej, próbując wyrwać go ze szponów Dantona, obdarłem go z ubrania od pasa w górę i zdawałem sobie sprawę, że każdej chwili może teraz umrzeć z zimna. Wygramoliłem się więc na zalesiony brzeg, posadziłem go na ziemi i oparłem plecami o stare, spróchniałe drzewo. Zrzuci­ łem szynel, krzywiąc się z bólu, gdy rękaw zahaczył o złamany nadgarstek. I wtedy to zobaczyłem. Zobaczyłem tę jedną rzecz, która miała wszystko zmienić. Dior był półnagi od pasa w górę... chociaż nie do końca. Szyję miał n adal otuloną założonym przez Chloe bandażem, ale przede wszystkim miał obandażo­ waną pierś. Wielokrotnie owiniętą bandażem. W pierwszej chwili pomyślałem, że został ranny wcześniej, że bandaż jest pamiątką po jakiejś dawniejszej bitwie. Ale wtedy pod bandażem zobaczyłem coś jeszcze. Zobaczyłem je: niewygodnie ściśnięte, ale nie do pomylenia z niczym innym. Jean-Franc;;ois zamrugał, podnosząc wzrok znad księgi. Pstryknął palcami. - Piersi. - Oui. - Gabriel pokiwał głową. Jean-Franc;;ois uśmiechnął się tak szeroko, że uśmiech sięgnął nawet jego ciemnych oczu, i zaklaskał w zachwycie. - Dior to dobre imię i dla chłopca, i dla dziewczyny, srebroświęty. - Co ty nie powiesz... Historyk śmiał się głośno, klepał po kolanach i tupał z uciechy. - Nie domyśliłeś się? Przecież twoja ukochana Chloe powiedziała ci, że spadająca gwiazda zapowiedziała n arodziny Graala! To dlatego Dior nie chciał zdjąć koszuli, żeby ją wysuszyć. To dlatego Saoirse zwracała się do niego jak do dziewczyny: ,,kwiatuszku". Nie był cztern astoletnim chłopcem, tylko szesnastoletnią dziewczyną! Ech, de León, jesteś niesamowity! Bardzo ci było głupio? Powiedz. Srebroświęty sięgnął po wino. - Wal się, palancie - mruknął. Jean-Franc;;ois zarechotał i wrócił do swojej księgi. - Zatoczyłem się do tyłu z szynelem w rękach i na chwiejnych nogach przyjrzałem się Dior: ramiona, talia, zarys szczęki. Brałem ją za chłopaka, może lekko zniewieściałego, śliczniutkiego, oui, ale kiedy pomyślę, jak pluła, klęła, paliła, popisywała się... Odkupiciel mi świadkiem, całkowicie mnie zwiodła. Nagle powieki zatrzepotały, te błękitne oczy otworzyły się i otwierały coraz szerzej, w miarę jak docierało do niej, że straciła swój modny surdut i jedwabną koszulę. Zasłoniła pierś bladymi dłońmi w niezdarnej próbie ocalenia resztek skromności, o której oboje wiedzieliśmy, że jest skazan a na niepowodzenie. Spojrzała mi głęboko w oczy: zgroza, oburzenie, lęk. - O ... - zaczęła. - ... żeż... - podjąłem. - ...kurwa - dokończyliśmy zgodnie. XVII PAMIĘĆ Jean-Fran <;ois wciąż śmiał się i kręcił głową, gryzmoląc w tej swojej przeklętej księdze. W celi panował chłód, ciszę mąciło tylko ciche chrobotanie pióra po stronicy. Zanurzył pióro w kałamarzu i zmarszczył brwi: atrament się kończył. - Meline? ! - zawołał. - Gołąbeczko?! Drzwi natychmiast się otworzyły. W progu stała znajoma niewolna o długich kasztanowych włosach: lalka przyciągnięta szarpnięciem niewidocznych sznur­ ków. Jest piękn a, uświadomił sobie Gabriel, w tym czarnym gorsecie i koronkach. Krew wyssan a z kciuka Jeana-Fran <;ois całkowicie ją uzdrowiła, w miejscu, gdzie ugryzł ją w nadgarstek, pozostała ledwie widoczn a blizna. Mimo to Gabriel wyraźnie czuł jej zapach, nutę rdzy i schyłku jesieni. Wyobraził sobie, jak Meline klęczy przed nim, jak unosi wzrok, jak odrzuca kasztanowe loki, odsłaniając jasną, kuszącą szyję. Na tę myśl krew zagrała mu w żyłach. Boleśnie stwardniał w spodniach. - Tak, mój panie? - zapytała. - Potrzebuję atramentu, gołąbeczko - odparł Jean-Fran<;ois. - I może coś do picia dla n aszego gościa? Gabriel opróżnił kieliszek i kiwnął głową. - Następną butelkę - powiedział. - Wina? - Ciemne oczy zbłądziły n a wybrzuszenie w spodniach srebroświętego. - Czy czegoś mocniejszego? - Następną butelkę - odparował Gabriel z błyskiem w oku. Jean-Fran<;ois zerknął na niewolną. Meline przypadła do ziemi w płynnym dygnięciu i wyszła. Kiedy jej stopy zaszeptały n a schodach, Gabriel kolejny raz policzył stopnie. Z dolnych kondygnacji chateau niosły się echem ciche śpiewy, śmiechy, słabe krzyki. Noc miała się ku końcowi, wyczuwał na horyzoncie odle­ głą zapowiedź brzasku. Zastan awiał się, czy dadzą mu się przespać. I czy będzie wtedy śnił. - Nadzieja całego cesarstwa - rozmyślał n a głos Jean-Fran<;ois. - Ostatni potomek rodu Esan. Naczynie, do którego zebrano krew Odkupiciela. Szesnastoletnia dziewczyn a. Gabriel przelał do kieliszka ostatnie krople moneta. - Nieoczekiwany zwrot akcji - przyznał. - Rozumiem, że Danton również nie miał o niczym pojęcia? Gdyby znał prawdę, na pewno byłby bardziej zdeterminowany w swoich poszukiwaniach. Mimo zaawansowanego wieku Bestia z Vellene zawsze miał słabość do ślicznych demoiselles. - Chloe wiedziała. - Gabriel wzruszył ramionami. - Saoirse też. Ale sreur Sauvage skrywała sekret na tyle dobrze, że Danton nie wydarł go z jej umysłu tamtej nocy, gdy postanowił złożyć im wizytę. W głowie Saoirse nie chciało mu się babrać, a umysł Dior zawsze był zamknięty na głucho przed Umarłymi. - Dlatego Danton postanowił zamiast tego zabawić się z tobą. - Jean-Fran <;ois zacmokał z dezaprobatą. - I z powodu waszej małej rodzinnej wendety musiał następnie patrzeć, jak zdobycz wymyka mu się, dosłownie i w przenośni, z zakrwawionych palców. - Nie n azwałbym mojego konfliktu z Vossami „małą wendetą", Chastain. Na krwawe porachunki pomiędzy mną i potomkami Fabiena zanosiło się przez pół mojego życia. - No tak. - Jean-Fran <;ois przytknął złączone czubkami palców dłonie do rubinowych warg i zmierzył rozmówcę spojrzeniem myśliwego. - I tak oto wracamy do początku. Do San Michon. Gabriel z westchnieniem spojrzał na trzymany w ręce pusty kieliszek. Zastanawiał się, czy jest już dostatecznie odrętwiały, dostatecznie oziębły. Wyraźnie czuł obecność ich obu: dwa różne zakończenia opowieści były jak stare blizny n a pokrytej tatuażami skórze. Ciekawe, pomyślał, która ran a byłaby głębsza; która obficiej by krwawiła. Przez krótki szalony moment rozważał użycie okrucha rozbitego kieliszka jako ostrza - skóry wampira z pewnością by nie przebiło, ale jego własną? I dalej, nie w poprzek strumienia, tylko w górę jego biegu. Szklany odłamek wchodzi głęboko w ciało, przeklęta krew płynie wezbraną rzeką. Wiedział jednak doskonale, że takie rozmyślania to głupota, wiedział z własnego doświadczenia i z długich samotnych nocy, kiedy oczami szczypiącymi od łez patrzył, jak jego rany się zasklepiają. Klątwa w żyłach nie pozwalała mu umrzeć. Nie mógł zasnąć. Zasnąć bez snów. Meline wracała, jej kroki zaszemrały cicho na schodach. Nie zamknęła wcześniej drzwi na klucz, więc teraz tylko pchnęła je i weszła do celi, niosąc n a wypie­ lęgnowanej dłoni złotą tacę. Jej aksamitna suknia szeleściła jak opadające liście. Gabriel wyraźnie czuł ciepło jej ciała i słyszał muzykę jej pulsu, gdy stawiała na stoliku butelkę moneta. Dygnęła ze spuszczoną głową i dłońmi zwróconymi ku górze, jakby klękała przed marmurowym posągiem jakiegoś dawnego bóstwa. Jean-Fran <;ois wziął od niej n apełniony kałamarz. - Merci, gołąbeczko. - Życzysz sobie czegoś jeszcze, mój panie? Wampir wyciągnął rękę i z n ajwyższą delikatnością przesunął długim, ostrym paznokciem po policzku kobiety. Zaparło jej dech w piersi, gdy zjechał na podbródek i uniósł jej głowę, tak żeby mogła spojrzeć mu w oczy. - Ach, n ajdroższa ... - odparł szeptem. - Zawsze. Spomiędzy jej rozchylonych warg dobyło się długie drżące westchnienie. Wampir zabrał dłoń niczym Bóg, który cofa swoje błogosławieństwo. - Odejdź - polecił. - Służę, mój panie. Wyprostowała się, dygnęła n a drżących nogach i wyszła, a oni znów zostali sami, zabójca i potwór, rozdzieleni oceanem niewypowiedzianych słów. Wampir patrzył, jak Gabriel n alewa sobie wina po sam brzeg kieliszka; było ciemne jak krew, lecz nie niosło ani krztyny jej obietnicy. Za oknem skórzaste skrzydła cięły nocne niebo, na którym zawisły dwa ociekające szkarłatem księżyce. - Prędzej czy później musimy tam wrócić, de León - przypomniał Jean-Fran<;ois. - Do siedmiu filarów, Szkarłatnej Odlewni i murów Puklerza. Do mądrego mistrza Szarorękiego i okrutnego serafin a Talona. Do podstępnego Aarona de Coste i waszego ostatniego wspólnego polowania. Posłano cię na skute lodem szlaki Nordlundu, srebroświęty. Za waszym niepowodzeniem w Skyefall stał prastary Voss. Nieskończenie potężn a Żelaznoserca znajdowała się już na wschód od Bożych Posłańców, a Wiecznotrwały Król osobiście gromadził w Talhoście swój Bezkresny Legion. Twój skarbiec skrywa tajemnicę, de León, tajemnicę unu­ rzaną w najmroczniejszej krwi i szeptaną świętymi językami. Chciałbym ją pozn ać, nim zapomnisz o niej otumaniony winem. - Na tym właśnie polega problem, wampirze. Staram się, jak mogę, n atężam całą wolę. - Gabriel wyjrzał na zewnątrz, wprost w posępną noc. Zacisnął pię­ ści, w uszach dźwięczała mu pieśń srebrnych trąb, język mrowił go od smaku zakazanego owocu. - Ale i tak pamiętam wszystko. KSIĘGA PIĄTA I poczerwieniały niebiosa jak krew serdeczna, i burza rozpłatała niebo, a deszcz był jak łzy wszystkich upadłych skrzydlatych zastępów. Kapłani fałszywych bogów i złamanych przymierzy, a było ich tylu, ile palców w ognistej dłoni piekła, stali nieruchomo, posępni i zadziwieni. I wzniósł Odkupiciel oczy ku tronowi Ojca swojego Wszechmogącego, a jego serce splamiło kości ziemi, gdy głosem jak grzmot wykrzyknął : - Przez tę krew będą mieć oni życie wieczne. Księga Lamentacji, 7: 1 2 I PRAWDA PONAD PRAWDĄ - Twoja siostra ma na imię... Celene. Ale nie tak się do niej zwracasz. Serafin Talon siedział n aprzeciwko mnie po drugiej stronie ogniska i patrzył mi w oczy. Jaskinia, w której się znajdowaliśmy, była nieduża i ciepła, blask ognia pełgał w oczach przyglądającego się nam mistrza Szarorękiego. Ja z kolei marszczyłem brwi i starałem się wypełnić umysł jak najgłośniejszym zgiełkiem i szumem. - Czarne włosy. - Szczupły mężczyzna przygładził wąs. - Czarne oczy. Rozrabiaka. Mąciwoda. Dlatego nazywasz ją. .. diabłem wcielonym. - Szlag by to... - szepnąłem. Przerwałem ten pojedynek n a spojrzenia i rozmasowałem skronie. Głowa mnie bolała i byłem przygnębiony. Mimo moich najszczerszych wysiłków serafin kolejny raz - i to po minucie, góra dwóch - wydarł z mojego umysłu obrazy i fakty. - Idzie ci coraz lepiej - stwierdził - mój ty beznadziejny chłoptysiu z mózgiem jak kartofel, ale to wciąż za mało. Jeżeli ja zdołałem przełamać twoją obronę, to nestor Vossów strzaska ją w okamgnieniu. Popracuj nad tym. - Pracuję, serafinie. Każdego dnia, odkąd opuściliśmy San Michon. - Zatem pracuj każdego dnia i każdej nocy - burknął Szaroręki. - Kiedy zn ajdziemy n aszą zwierzynę, musisz być gotowy. Nie dałem niczego po sobie poznać, ale w duchu spytałem drwiąco: ,,A kiedy dokładnie znajdziemy n aszą zwierzynę?". Bo, jak mi Odkupiciel miły, n asze polowanie ciągnęło się od miesięcy. Serafin Talon, Aaron, Szaroręki i ja - w życiu nie widziałem bardziej osobliwej zbieraniny. Z San Michon ruszyliśmy na północny zachód, w stronę Bożych Posłańców, podjąwszy stary trop, sprzed miesiąca, prowadzący wśród zimnych czarnych szczytów i usychających drzew. Wtedy jeszcze zima ociągała się z n adejściem, teraz jednak śnieg padał gęsto i obficie, a posępne trakty opustoszały. Frere Szaroręki korzystał przy tropieniu z darów Krwi Chastain; przed udaniem się na spoczynek konferował ze starymi, mądrymi sowami i naradzał się z przebiegłymi lisami. Wiele zwierząt nie miało pojęcia o naszej zwierzynie, inne opowiadały szeptem o rozmaitych potworach, mrocznych kształtach mnożą­ cych się w południowych uroczyskach i o faerie grasujących na mokradłach i uzbrojonych w noże z lśniącej kości. Tylko nieliczne wspominały o kobiecie - mrocznej, martwej istocie - przemierzającej opustoszałe drogi w towarzystwie innych cieni. Zdążała na północ. Zawsze na północ. A my, jak dobre psy myśliwskie, podążaliśmy za nią. W tętniącym życiem Almwud usłyszeliśmy podobną historię jak w Skyefall: zamordowano córkę wójta, a grono szlachetnie urodzonych mieszkańców zapadło na wyniszczającą chorobę. Gniazdo, które wypaliliśmy, nie było duże: samotny nieopierzeniec, nieświadomy swojej natury. To samo spotkało n as w leżącej przy skrzyżowaniu traktów osadzie Benhomme i w górniczym miasteczku Tolbrook. Z wolna zaczynał się n am malować portret stwora, którego tropiliśmy, jasnoskórej łowczyni, której szlak znaczyły dziecięce groby. Marianne Luncóit. Dziecko Kruka. Była piękn a, co do tego wszyscy byli zgodni, podkreślali to przy każdej okazji. Emanowała niebezpieczną gracją, zachwycającą zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Polowała wśród elity, obleczona w jedwabie i sypiąca pochlebstwami, by przed zniknięciem uderzyć niczym pajęczyca, zabierając im synów i córki. Miała sześciu kompanów, wśród których był kolejny zimnokrwisty: ciemnowłosy Adrien, złoty młodzian podający się za jej syna. Pozostałych pięciu pełniło rolę ich służących. W Tolbrooku Luncóit - podobnie jak wcześniej w Skyefall - poinformowała burmistrza, że przyjechała wymierzyć działkę wśród wzgórz nad miastem. W obwiedzionej wysokim murem twierdzy Ciirfort oczarowany capitaine oprowadził uroczą madame i jej przemiłego syna po garnizonie; to jego córkę zn aleziono później zamordowaną we własnym łóżku. Nie wiedzieliśmy, dlaczego wampirzyca nawiedza wsie i miasteczka u podnóża Bożych Posłańców, ale z pewnością był w tym jakimś zamysł. I zawsze wyprzedzała nas o krok. Tymczasem rzeki pokryły się lodową skorupą, zima pędziła ku nam n a mroźnych łapach. Rozbiliśmy obóz u stóp ośnieżonego szczytu noszącego n azwę Elo­ ise n a pamiątkę Anioła Zemsty. W dolinie zn ajdował się n astępny przystanek w naszej wielomiesięcznej wędrówce: n ajbogatsze górnicze miasteczko w całej prowincji i - tak się akurat złożyło - siedziba ojczyma Aarona, barona Coste. Nie dogadywaliśmy się najlepiej z Aaronem, nadal byłem przekon any, że próbował mnie zabić w San Michon i że to z jego winy zginęła nieszczęsn a siostra Aoife. Nie podobał mi się pomysł odwiedzin w jego byłym domu rodzinnym, nie chciałem zasypiać wśród jego pobratymców. On z kolei traktował mnie tak samo bezn adziejnie jak zawsze, czyli głównie łypał na mnie złym okiem sponad wieczornego ogniska. Spodziewałem się jednak, że w miarę zbliżania się do miejsca swoich narodzin nasz paniczyk choć trochę się rozpogodzi. Zawsze z czułością wspominał matkę, myślałem, że perspektywa spotkania z nią poprawi mu humor. Tymczasem im bliżej byliśmy Coste, tym Aaron bardziej posępniał. Ostatniego dnia przed dotarciem n a miejsce zatrzymaliśmy się n a noc w jaskini n a wschodnich zboczach Rafaela. Nasze sosya zgromadziły się przy wejściu, śnieg oblepiał ich kudłate ciała. Po drodze Talon wykładał mnie i Aaronowi tajniki obrony psychicznej i choć nie podobało mi się, kiedy gmerał mi w głowie, to zdawałem sobie sprawę, że wampiry z Krwi Voss potrafią czytać ludziom w myślach. Lepszy serafin, który wzmocni mój umysł, od Vossa, który go splądruje. Po zakończeniu n auk wyciągnął ręce nad ogniem. - Na Wielkiego Odkupiciela, ten ziąb naprawdę potrafi zmrozić człowiekowi krew w żyłach. Roztarłem obolałą głowę. Zerknąłem ku północy. - I skuć rzeki lodem - dodałem. Aaron spojrzał mi w oczy i pokiwał głową. Na co dzień mogliśmy drzeć koty, ale ten lęk był nam wspólny. - Wiecznotrwały Król niedługo wymaszeruje z Talhostu. - To prawdopodobne - przytaknął niechętnie Szaroręki. - Chociaż nie pewne. Stare wampiry mają ogromne pokłady cierpliwości. Fabien Voss ruszy, kiedy będzie gotowy. Aaron się nachmurzył. - Powinniśmy robić coś więcej niż tylko ścigać duchy i cienie. - Nie bez powodu nestorka Vossów przeszła n a tę stronę Bożych Posłańców, de Coste - burknął Talon. - Tropiąc Luncóit, utrudniamy jej wykonanie zadania, które jej wyznaczył. Zapadła cisza, siedzieliśmy zapatrzeni w płomienie. Rozumiałem, że musimy być równie cierpliwi jak n asza zwierzyna, ale podobnie jak de Coste miałem w tej chwili wrażenie, że będziemy ścigać Luncóit w nieskończoność. A zagrożenie ze strony Wiecznotrwałego Króla zawisło nad Nordlundem niczym katowski topór. Cesarska armia została podzielona pomiędzy dwa ufortyfikowane miasta - Avinbourg na północy i Charinfel na południu - a my cały czas nie wiedzieli­ śmy, gdzie uderzy nieprzyjaciel. - Na Matkę- Dziewicę, zimno tu jak w cycu bagiennej wiedźmy - mruknąłem. Oczy Talona łysnęły spod czarnych łuków brwi. Przygładził długie wąsy, sięgnął do juków i wygrzebał z nich srebrną piersiówkę. Pociągnął z niej solidny łyk i podał ją mnie. Z miejsca, w którym siedziałem, wyraźnie czułem zapach wódki. - Nie, serafinie, merci. - Daj spokój, słabokrwisty. - Pomachał mi butelką przed twarzą. - ,, Kto wzgardzi życzliwością, zasłuży n a gniew". Tako rzecze Pan. A w Testamentach picie nie jest grzechem. - Nie chodzi o grzech, serafinie, po prostu nie chcę pójść w ślady ojczyma. Kiedy się napił, wstępował w niego diabeł. - Ha. - Aaron wyciągnął rękę po piersiówkę. - W mojego też. Aż zamrugałem ze zdumienia, patrząc ponad płomieniami, jak nasz paniczyk pije: pociągnął długi, nieśpieszny łyk. Nigdy nie wspominał o człowieku, który go wychował. Zawsze mówił tylko o matce. - Mój był żołnierzem - powiedział Szaroręki. - Lubił wypić. Pamiętam, jak któregoś wieczoru wyjątkowo się wstawił. Zgubił klucz, więc kiedy wreszcie doczłapał zygzakiem do domu, wgramolił się do środka przez okno i wczołgał do łóżka, obok, jak mu się wydawało, mojej matki. Okazało się, że trafił do domu sędziego i uwalił się obok jego żony. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, nawet Szarorękiemu udało się uśmiechnąć półgębkiem. - Sędzia nie był zachwycony. - A jego żona, mistrzu? - zapytałem. Zmierzył mnie niewzruszonym spojrzeniem z drugiej strony ogniska. - Musiałbyś ją o to zapytać, szczawiku. Znów się roześmiałem i splunąłem n a osełkę, którą ostrzyłem Lwi Pazur. - Mama miała tak dość tego chlania, że pewnego razu schowała ojczymowi ubranie, żeby nie miał w czym pójść do gospody. Wtedy włożył jej sukienkę, którą nosiła do kościoła, i tak wystrojony wyszedł. Paradował ulicą w jej najelegantszej sukni, dumny jak paw. Była biała, pamiętam. Biała z niebieskimi kwiat­ kami. - Brzmi uroczo. - Szaroręki pokiwał głową. - Naprawdę miał całkiem zgrabne kostki - przyznałem niechętnie. Talon n apił się znowu i oddał butelkę Aaronowi. - A pamiętasz polowanie w Beaufort, Szaroręki? - Ze starym Yannickiem? Jak mógłbym zapomnieć... Zastrzygłem uszami. Zn ałem frere Yannicka wyłącznie jako wrak człowieka, który zakończył swoją nędzną egzystencję podczas Czerwonego Rytuału w pierwszą noc po moim przybyciu do San Michon. Zawsze jednak uwielbiałem słuchać historii dawnych srebroświętych. Opowieści o sławie, krwi i zgrozie. - Polowaliście razem? - zapytałem, patrząc to na Szarorękiego, to n a Talona. - Nie zawsze byłem serafinem, gównokrwisty - odburknął Talon. - Na swoją egidę zapracowałem, kiedy ty byłeś jeszcze kijanką pływającą w worku swojego bezbożnego ojca. - To było wiele lat temu, Mały Lwie - dodał Szaroręki. - Ja sam dopiero co zostałem zaprzysiężony. Od miesięcy w porcie w Beaufort grasował tancerz zmierzchu. Stary opat Dulean posłał nas tam we trzech, żebyśmy się z nim rozprawili. Talon pokiwał głową. - Im częściej tancerz zmierzchu przybiera swoją zwierzęcą postać, tym silniejsze piętno zwierzę na nim odciska. To był stary, paskudny wilkoród. Nawet w ludzkiej skórze miał wilcze oczy, ogon, łapy. I zasmakował w prostytutkach: wabił je w ciemne zakamarki obietnicą zarobku, a potem patroszył jak jagnięta. Postanowiliśmy użyć przynęty, by go sprowokować. Ciągnęliśmy losy i tak wyszło, że to stary Yannick włożył perukę i sukienkę bez pleców, spryskał się do upojenia kurwimi perfumami, a potem paradował w tę i z powrotem po pomoście jak rasowa ladacznica. Szaroręki pokręcił głową. - W życiu nie widziałem takich nóg u faceta. - To też się przydało. Nawet ten skurwiel tancerz nie mógł mu się oprzeć. Posłuchaj mnie uważnie, słabokrwisty: dobry myśliwy wykorzystuje żądze zwierzyny przeciwko niej. Pragnienie to słabość. Szaroręki z westchnieniem zapatrzył się w ogień. - Brakuje mi tego wyszczekanego drania. To Yannick przezwał mnie Szarorękim. - Był dobrym myśliwym - przyznał Talon. - I dobrym przyjacielem. - Qui. - Mój mistrz pokręcił głową. W jego jasnozielonych oczach dostrzegłem smutek. - Dokonał właściwego wyboru. Modlę się do Boga Wszechmogącego i Siedmiorga Męczenników, żeby starczyło mi odwagi, gdy ogarnie mnie pragnienie i nadejdzie mój czas. Doskon ale pamiętałem zgrozę, jaką n apełnił mnie los Yannicka - rytualnie zamordowanego przez opata i zrzuconego w odmęty Mere, zanim sangire (czer­ wone pragnienie) zdołało nim zawładnąć. To była dobra śmierć dla srebroświętego. Dobra śmierć dla człowieka. Kiedy jednak patrzyłem na siedmiogwiazdę we wnętrzu swojej dłoni, łapałem się n a tym, że zastan awiam się n ad krążącą w moich żyłach klątwą bladokrwistego. Bez względu na to, ile wypalilibyśmy sanc­ tusu, żeby odegnać sangire, prędzej czy później i tak doprowadzi n as do szaleństwa. A zanim do tego dojdzie, każdy z nas stanie przed takim wyborem jak Yannick. - Lepiej umrzeć jako człowiek niż żyć jako potwór - mruknąłem. Talon z powagą pokiwał głową. - Veris. - Veris - zawtórował mu Szaroręki i szturchnął ognisko. Prawda ponad prawdą. Siedzieliśmy zasłuchani w trzaskanie płonących polan. Szaroręki i Talon wpatrywali się w ogień. Milczenie się przeciągało. Posępny Aaron bez słowa popijał z piersiówki. W końcu odezwałem się, żeby przerwać niezręczną ciszę: - Dlaczego stary Yannick n azwał cię Szarorękim, mistrzu? - Hmm ... Nie warto o tym opowiadać, Mały Lwie. - Bo wiesz, kamieniarze w San Michon robią zakłady: kto odgadnie twoje prawdziwe imię, dostanie tygodniówkę za friko. - Hazard jest niemiły Bogu. Zresztą kiedy ostatnio o tym słyszałem, mówiło się tylko o trzydniowej wypłacie. - Wygląda n a to, że twoja legenda się rozrasta. - Uśmiechnąłem się. - Jak to legenda, Mały Lwie. Chociaż one zawsze rozwijają się w niewłaściwym kierunku. A człowiek, który śpiewa własną pieśń, pozostaje głuchy n a muzykę niebios. Jak mam usłyszeć słowo boże, kiedy jestem zakochany w dźwięku swojego głosu? Szaroręki emanował spokojną pewnością siebie i niewzruszoną wiarą. Nie potrzebował pochwał śmiertelników, nie czekał na ich pochlebstwa, w zupełności wystarczała mu służba Wszechmogącemu i najsłodszemu, kurwa, Odkupicielowi. Zazdrościłem mu tej pokory. - W takim razie ja opowiem - odezwał się Talon, patrząc na n aszego mistrza. - Yannick kiedyś mi powiedział, przy winie. - Zaiste, zacne to źródło - prychnął Szaroręki. - Pijackie ploty przy kielichu w San Michon. Niezrażony Talon zaczął jednak mówić, zniżył tylko trochę głos: - To było jeszcze w czasach, kiedy Szaroręki był dopiero uczniem. Mówi się, że on i jego mistrz, Michel, zostali w starych ruin ach nad Loch Sfdhe zaatako­ wani przez pięciu zimnokrwistych. Michel zginął w zasadzce, Szaroręki zdołał się wycofać. Ale o świcie wrócił: samotny, uzbrojony tylko w swój miecz i swoją wiarę. I kiedy wynurzył się z czeluści, pięści miał tak grubo oblepione popiołami tamtych pięciu pijawek, że nie było widać skóry. - Talon skinieniem głowy wskazał naszego mistrza. - Stąd przydomek. - Pfff ... - prychnął Szaroręki. - Ciekawa rzecz, mistrzu - zauważyłem. - Nie zaprzeczasz. - A co da zaprzeczanie, gdy plotkarze już wyrobili sobie zdanie na ten temat? Kiedy będziesz opowiadał tę historię następny raz, serafinie, pozwól mi zabić ich cały tuzin. To zgrabniejsza liczba. - Nielekkie to brzemię, mistrzu. - Uśmiechnąłem się. - Status bohatera. - Bohatera - żachnął się. - Nie chcesz zostać bohaterem, młodokrwisty. Zapamiętaj moje słowa. Bohaterowie giną paskudną śmiercią, z dala od domowych pieleszy. Spojrzałem w ogień i zamyśliłem się nad sobą, nad losem, który spotkał starego Yannicka, n ad obłędem, który czeka nas wszystkich. Szaroręki splunął w płomienie. Zasyczało. - No, dość tej czczej gadaniny, jutro będziemy w Coste. Co twoi towarzysze powinni wiedzieć o twoim rodzinnym mieście, nowicjuszu? Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku Aaronowi, który jeszcze raz się napił, przełknął, skrzywił się. Świadomość, że wkraczam do miejsca narodzin skurczy­ byka, znów zaciążyła mi jak kamień w żołądku. - Coste jest n ajbogatszym miastem w całej prowincji - odparł. - Swój majątek zbudowało n a srebrze i żelazie. Baron przyjaźni się z cesarzem Alexandrem i cieszy się przychylnością dworu. Mój brat Jean-Luc jest capitaine Złotych Zastępów w Avinbourgu. Moja matka jest dalszą krewną Jego Cesarskiej Wysokości. No i jestem ja. - Przez ostatni miesiąc przybliżyliśmy się do naszej zwierzyny - powiedział Szaroręki. - Może być, że n asze Dziecko Kruka czeka na n as za murami Coste. Za dwa dni wypada święto San Maximille'a. Miasto na pewno szykuje huczne obchody, prawda? - Baron nie przegapi żadnej okazji do ucztowania - przytaknął Aaron z szyderczym uśmieszkiem. - Nie trapmy się zatem. Nasza zwierzyna lubi używać życia, luksus kusi ją jak błyskotki srokę. Jeżeli przyczaiła się w Coste, na pewno trafi się n am okazja, żeby wyciągnąć ją na światło dnia. Prześpijcie się teraz. Nie lękajcie się ciemności. - Szaroręki posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. - I żadnych snów o bohater­ stwie. Snijcie o wiernej służbie Panu, Bogu n aszemu. Ułożyliśmy się do snu. Słuchając trzasku płomieni, starałem się nie myśleć o zimnie i o wężu leżącym po drugiej stronie ogniska. Nie miałem pojęcia, co czeka nas w Coste, nie wiedziałem, czy Aaron nie zechce dokończyć dzieła rozpoczętego w San Michon, ale czułem, że nasza zwierzyna jest blisko. Podczas polowania w Skyefall niecierpliwość wzięła we mnie górę; teraz byłem zdeterminowany, żeby drugi raz nie pokpić sprawy. Mimo ostrzeżeń Szarorękiego i tak śniłem o sławie. O sławie, o uśmiechu z pieprzykiem i o kruczoczarnych włosach. li NIEMILE WIDZIANI GOŚCIE Dotarliśmy do Coste następnego dnia tuż przed tym, jak słońce udało się n a spoczynek. Miasto prezentowało się jeszcze okazalej niż Skyefall: zacna połać ciemnego kamienia i jasnych dachów po dwóch stronach pięknego wodospadu. Lód nie zdążył jeszcze skuć wodospadu, ale niewiele brakowało: ogromne, skrzące się jak brylanty rzeźby z zamrożonej wody zwieszały się z krawędzi. Przez dzielącą miasto na dwoje lodowatą rzekę przerzucono trzy mosty. Nad wszystkim górowała majestatyczna twierdza pobudowana na skalnym grzbiecie. Powiewały n ad nią zielone proporce, na których na podzielonym na czworo polu widniały dwa skrzyżowane młoty: herb rodu de Coste. Kiedy wjeżdżaliśmy przez potężną bramę, mimo przejmującego zimna całe miasto rozbrzmiewało śpiewem. Jean-Franc;;ois bez słowa postukał piórem o papier, unosząc brew. Gabriel westchnął. - Dzień Maximille'a Męczennika to największa popijawa w elidaeńskim kalendarzu. Okazja nie jest tak uroczyście poważna jak Jednorodziny czy Świętokoło, upamiętniające, odpowiednio, n arodziny i śmierć Odkupiciela, ale i tak pozostaje jedną z n ajważniejszych w roku. Maximille de Augustin był dowódcą wojsko­ wym, który (zależnie od tego, komu wierzyć) albo otrzymywał rozkazy bezpośrednio od Boga Wszechmogącego, albo był n ajzwyczajniej w świecie popie­ przony. Tak czy inaczej, zebrał armię i w imię Jednej Wiary zawładnął Elidaenem, Nordlundem i Osswayem. Zginął na polu bitwy od strzały z łuku, która trafiła go prosto w oko - chociaż można by się spodziewać, że akurat przed czymś takim Wszechmogący powinien przestrzec swojego wybrańca. Jego synowie pod­ bili S0dhaem i Talhost i ostatecznie zjednoczyli wojujące królestwa w cesarstwo pod sztandarem Koła. Wykuli Pięcioraki Tron, zapoczątkowali dyn astię Augu­ stinów i obwołali kochanego tatulka siódmym męczennikiem. Od tamtej pory w rocznicę jego śmierci lud ubzdryngala się do rozpuku bebechów. Aaron zsunął swój trójgraniasty kapelusz nisko na czoło i postawił kołnierz, by ukryć twarz. Niektórzy mieszkańcy popatrywali na nas podejrzliwie i kreślili na nasz widok znak koła, inni spoglądali z pragnieniem w oczach, wyczuwając drzemiącą w nas bestię, ale większość była solidne napruta i zupełnie się nami nie interesowała. Coste było największym miastem, jakie widziałem w życiu. Zamieszkiwało je trzydzieści tysięcy ludzi, z których większość wyległa tej nocy na ulice. Gdyby w tym tłumie ukrywał się wampir, wytropienie go wymagałoby najświetniejszych ogarów. Za których nas uważałem. Kiedy wjeżdżałem do miasta, naszła mnie refleksja, jak bardzo zmieniło się moje życie. Zaledwie dziewięć miesięcy wcześniej błądziłem po omacku: syn kowala, bez żadnego pojęcia o pędzącej mu na spotkanie przyszłości. A dziś? Dziś ta przyszłość nastała, odzian a w czerń i wyryta w srebrze. Uczciwie przy­ zn aję, że nigdy wcześniej nie czułem się tak bardzo żywy. Byłem jak młody lew n a łowach, węszący n a wietrze, i choć na razie nie zwietrzyłem jeszcze naszej zwierzyny, to z całą pewnością byłem całkowicie rozbudzony. Krętymi uliczkami jechaliśmy pod górę, mijając przepełnione gospody i tętniące zabawą domy uciech. Aaron ruchem głowy wskazał górującą nad nami twierdzę. - Ojczym co roku w tym dniu wydaje ucztę dla wielmożów. Dzisiaj zbierze się tam cała śmietanka Coste. - Czyli ty będziesz czekał n a zewnątrz, prawda? - warknąłem. - Całą noc wymyślałeś tę zaczepkę, wieśniaku? Pokazałem mu ojców, na co plasnął się w szyję, jakby rozgniatał komara. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że głupotą jest w takiej chwili przerzucać się złośliwościami, ale wiedziałem również, że jeszcze tej samej nocy mogę się znaleźć sam na sam z Aaronem, a po ataku, który wyreżyserował w stajni, wcale nie byłem pewny, czy nie wbije mi noża w plecy. - Przestańcie - uciszył n as Szaroręki. - Dzisiaj polujemy. Wskazałem swój szynel i miecz. - Jeżeli zamierzamy się przyczaić wśród owieczek i czekać, aż wilk obnaży kły, to czy nie lepiej byłoby się przebrać za pasterzy? - zapytałem. Talon pokiwał głową. - Fakt, wyróżniamy się z tłumu jak cztery sterczące skórzane kołki. - Jestem pewien, że tutejszy pan i władca udostępni nam stosowne stroje. - Aaron z westchnieniem podrapał się po brodzie. - Powinniśmy z nim porozmawiać. Podkowy koni klekotały n a bruku, gdy pięliśmy się coraz wyżej. Dzień skończył się na dobre, zanim dotarliśmy do twierdzy. Krata w bramie była podnie­ siona, zwodzony most opuszczono. W uchwytach na ścianach płonęły pochodnie, rozświetlając zalegającą na dziedzińcu zimną mgłę. Dostrzegłem zbrojnych odzianych w paradne stalowe pancerze i kasaki z herbem władcy. Mieniące się kolorami flagi rodu de Coste dumnie powiewały na murach. Na spotkanie wyszedł nam odziany w ciężką kolczugę oficer gens d 'armes. Zanim de Coste zdążył choćby opuścić kołnierz, oczy żołnierza błysnęły rozpozn aniem. - Panicz Aaron ... - Miło mi cię widzieć, capitaine Daniau. Jak się miewa twój syn? - Niezgorzej, mój panie, merci. - Żandarm spojrzał n a nas, a ja pozn ałem po jego twarzy, na której strach mieszał się ze wzgardą, że dokładnie wie, z kim ma do czynienia. - Co cię sprowadza do domu, panie, po tak długiej nieobecności? Do tego... w takim towarzystwie? - Muszę porozmawiać z matką. - Przygotowuje się do uczty, mój panie. Przykro mi, ale nie będzie mogła... - Mnie zaś jest przykro, że pod moją nieobecność dobre maniery poszły w zapomnienie. - Blondwłosy panicz wyprostował się w siodle, emanując dobrze mi znaną mieszaniną arogancji i pewności siebie. - A może po prostu obyczaje się zmieniły i w Chateau de Coste jest dziś rzeczą normalną, że służba przepytuje dziedziców? - Proszę o wybaczenie, mój panie, ale twój ojciec wydał wyraźne rozkazy n a wypadek twojego ewentualnego ... - Głos żandarma się załamał. Aaron nachylił się nad nim z drapieżnym błyskiem w oku. - Poślij kogoś do mojej matki, capitaine. Niech jej przekaże, że chcę się z nią widzieć. Twarz żandarma zwiotczała, oczy zmatowiały. - Tak jest, mój panie. Natychmiast. - I dopilnuj, by n asze konie trafiły do stajni. Jeżeli masz jakichś wolnych ludzi, postaw ich w stan gotowości. Dziś w nocy dom twojego pan a znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, Daniau. Ten, kto mu zagraża, nie nosi srebra na piersi. Widok Aarona, który wszedł w rolę młodego arystokraty z taką samą łatwością, z jaką mógłby narzucać n a ramiona stary, znoszony płaszcz, przypomniał mi o wszystkich powodach, dla których go nie lubiłem. Rozkazywał tym ludziom, jakby był od nich lepszy, a ja nie miałem wątpliwości, że tak właśnie uważa - i że tak samo myśli o mnie. Łajdak był prawdziwym wężem i nic mnie nie obchodziło, czy jesteśmy na polowaniu, czy nie: nie zamierzałem dać mu się drugi raz ugryźć. Dziesięć minut później staliśmy w eleganckim holu wejściowym twierdzy Coste, wśród pięknych arrasów i marmurowych posągów. Szerokie schody prowa­ dziły n a piętro, a na lewo od nas widziałem odświętnie udekorowaną salę balową pełną zaaferowanych służących, którzy nakrywali długie stoły białymi obru­ sami. Za ich plecami czworo truwerów ćwiczyło przy parkiecie tanecznym intarsjowanym krwawodrzewem i macicą perłową. O ile w Skyefall zbytek przyprawiał mnie o lekkie mdłości, o tyle w Coste na widok wszechogarniającego przepychu zwyczajnie chciało mi się rzygać. Nie próbowałem sobie n awet wyobrażać, jak musiało wyglądać dorastanie w takim miejscu. Nic dziwnego, że de Coste zachowywał się tak, jakby Matka- Dziewica codziennie przed śniadaniem robiła mu laskę. - Synu? Aaron podniósł wzrok i nagle całe napięcie odpłynęło z jego ciała. Na podeście schodów stała dostojna kobieta w pięknej szmaragdowej sukni i efektownej, upudrowanej peruce. Miała około czterdziestu lat, białą od pudru twarz i oczy tak samo niebieskie jak Aaron. - Mamo ... - wyszeptał. - Aaronie! - wykrzyknęła. Zbiegła po schodach i rzuciła mu się w ramiona. Łzy skrzyły się n a jej rzęsach, gdy zakręciła synem niczym w tańcu. - Kiedy przyjechałeś? - Przed chwilą. Pamiętasz mistrza Szarorękiego? A to moi towarzysze, mamo: serafin Talon de Montfort i Gabriel de León. Baronne przywitała nas perfekcyjnym dygnięciem. - Wszyscy towarzysze mojego najdroższego syna są w tych murach mile widziani. Chwała niech będzie San Maximille'owi i Matce- Dziewicy, synu, nie spo­ dziewałam się tak szybko cię ujrzeć. Czym zasłużyłam na to szczęście? - W rzeczy samej - rozległ się niski, ochrypły głos. - Czym? Popatrzyłem na schody i zobaczyłem mężczyznę, który przyglądał się nam, mrużąc oczy. Baron de Coste włożył n a tę okazję świetnie skrojony zielony sur­ dut, jedwabne pończochy i koszulę. Emanował chłodną aurą władzy i wprost ociekał bogactwem skapującym z obleczonych w złoto palców. Jednak żadn a ilość bieli ołowianej farby nie była w stanie zamaskować nagryzmolonej n a jego policzkach siateczki pękniętych n aczynek i truskawkowej mięsistości nosa. Kiedy dorastasz w towarzystwie pijaków, uczysz się ich rozpoznawać. Baron a rozpoznałem od razu, od pierwszego spojrzenia, chociaż nie był z tych, którzy roztyli się i obrzmieli od alkoholu, by w szponach nałogu przewalać się ciężko po świecie jak wieloryb wśród fal. Nie, ojczym Aarona n ależał do ludzi, których choroba trawi od wewnątrz: elegancko odziany szkielet łypał na pasierba spode łba z nieskrywaną pogardą. - Jak to się stało, że akurat dzisiaj postanowiłeś nas odwiedzić, bękarcie? - Przeniósł wzrok na n as i zaśmiał się szyderczo. - I co cię opętało, na Boga Wszechmogącego, że przyprowadzasz mi tu bandę skundlonych wieprzy? - Baronie de Coste. - Szaroręki się ukłonił. - Witam pana ponownie, seigneur. Przepraszam za ... - Twoje przeprosiny są dla mnie równie bezwartościowe jak twoje towarzystwo, mieszańcu. Poprzednio przyjąłem cię w moich progach tylko dlatego, że zabrałeś ode mnie tego kundla. Czy mam rozumieć, że chcesz go zwrócić? - Przybyliśmy na polecenie opata, baronie. - Talon również się ukłonił. - Mamy powody przypuszczać, że na twojej wieczornej uczcie pojawi się niemile widziany gość. - Nawet niejeden, jak widzę. - Wampir, którego tropimy od miesięcy - wyjaśnił Aaron. Jego matka wyraźnie spięła się n a te słowa, sam baron zaś pozostał niewzruszony. - To raczej nie ten, który zhańbił twoją matkę, bękarcie. Twój ojciec-gwałciciel dawno trafił do piekła, na które zasłużył. Tego samego, które zapewne czeka i na ciebie. - To kobieta - odparł niewzruszony Aaron. - Ancien. Od miesięcy grasuje u podnóży Bożych Posłańców i zbiera krwawe żniwo. Twoi goście mogą się znaleźć w niebezpieczeństwie. - Przeniósł wzrok na matkę. - Wy również. Znów spojrzał na barona. Zacisnął hardo zęby i nagle wydał się wyższy, jakby wcielał się w rolę młodego, dumnego lorda. Ponownie przypomniały mi się wszystkie łotrostwa, za które go znien awidziłem, ale tym razem przejrzałem jego pozę: była maską, za którą skrywał swój strach - wprost bijący od niego, wyraźny i oczywisty jak oddychanie. Kimkolwiek był, Aaron de Coste bał się swojego ojczyma. Bał się go - i nienawidził. Baron zmierzył nas wszystkich spojrzeniem oczu zwężonych w szparki. Skrzywił się. - No cóż... W takim razie chyba lepiej będzie, jak wejdziecie. I li KŁOPOT INNEGO RODZAJU Wielka twierdza barona de Coste pękała w szwach, wszystkie pawie i kwoki paradowały dumnie po korytarzach: rycerze w zielonych kasakach i wytwornych wielkopańskich strojach, w czapkach z piórami i gniecionych aksamitach; damy i demoiselles z twarzami białymi od farby ołowiowej i policzkami zaróżowio­ nymi od krwi, otulone całymi jardami tłoczonych aksamitów, starych szyfonów i krepy. No i my. Baron hojnym gestem użyczył nam części swojej garderoby, ale Szarorękiego, Talona i mnie przebrał raczej za służących niż za gości. Mnie dostały się obci­ słe jasne pończochy i pozbawiony ozdób czarny kaftan. Włosy zaplotłem w długi warkocz. Jedyną bronią, jaką zdołałem w tym stroju przemycić, były dwie sre­ brobomby i sztylet ze srebrostali. Przebrany za lokaja Szaroręki obserwował przybywających gości. Łucznik - jak zawsze nieodstępujący swojego pan a - szybował pod niebem. Serafin Talon w mundurze gen d 'armes patrolował wnętrze murów, na wypadek gdyby Luncóit próbowała potajemnie przedostać się na teren twierdzy. Aaron, rzecz jasna, wystroił się jak arystokrata i wszędzie chodził pod rękę z matką. Ja zaś przebywałem wprawdzie w sali balowej, podobnie jak on, ale byłem zajęty podawaniem drinków. Śledziłem ich wzrokiem, gdy sunęli po sali. Baronne de Coste przyciągała moją uwagę: było widać, że ma bzika na punkcie syna, mimo że był przecież owo­ cem gwałtu. Patrząc na nią, pomyślałem o swojej matce. I o ojcu. Kim dla niego była: kochanką czy ofiarą? I kim ja byłem wobec tego? Powietrze gęstniało od dymu revre, białego maku i perfum pięknych dam. Pieśń truwerów mieszała się z brzękiem ozłoconych palców muskających krysz­ tały, okrutnym śmiechem, celnymi ripostami. Od nastania bezdnia upłynęło tak dużo czasu, że wino stało się rzadkie jak złota przędza, lecz mimo to lało się jak woda. Czułem się tak, jakbym pławił się w jakiejś przeklętej rzece wśród wygłodniałych gadów. Nigdzie nie było śladu Marianne Luncóit. - Strasznie to nudne, nie uważa pan? Aż zamrugałem na dźwięk tego chrapliwego głosu. Odwróciłem się i stanąłem przed śliczną demoiselle, która przyglądała mi się ze znudzoną miną. Była ubran a w zielone jedwabie, gorset n adawał jej sylwetce kształt idealnej klepsydry, długie włosy miały złoty odcień jesiennych liści, a w jej oczach dostrzegłem błękit dawnego nieba. - Co dokładnie ma pani na myśli, mademoiselle? - Wszystko. - Machnięciem ręki ogarnęła otoczenie. - Starych ludzi prowadzących stare konwersacje. Tak samo było w zeszłym roku. I dwa lata temu. - Spojrzała na mnie spod długich rzęs. - Ale pan jest nowy, n aturalnie. Podsunąłem jej tacę z napitkami. - Pozwoli pani, że zaproponuję coś do picia, mademoiselle. Wzięła z tacy kieliszek, ale uniosła brew. - Niech pan da spokój, taki z pana służący jak i ze mnie. Przyjechał pan dzisiaj z Aaronem i dwoma innymi mężczyzn ami: jednym skwaszonym, drugim szczupłym, z wybrylantynowanym wąsem. Kim pan jest? Chętnie zapytałbym ją o to samo, ale tylko wbiłem wzrok w podłogę, jak na dobrego służącego przystało. - Nikim ważnym, mademoiselle. - Ha ... - Prychnęła. - To już ja ocenię. Obrzuciwszy mnie spojrzeniem, okręciła się na lśniących obcasach i odpłynęła w tłum. Pokręciłem głową i wróciłem do obserwowania gości. W sali balowej barona roiło się od takich jak ona, a ja dokładnie takich gości się spodziewałem: oblewających się rumieńcem pierwszych naiwnych albo przystojnych rozpust­ ników, wstawionych arystokratów i uśmiechniętych węży. Moja dłoń zbłądziła do wewnętrznej kieszeni kaftana, tuż nad sercem, gdzie trzymałem swój świąt­ kowy prezent: złożony na czworo portret narysowany przez Astrid. Otaczały mnie piękności w aksamitach i atłasach, fiszbinowych gorsetach i złotych naszyjni­ kach, a jedyna dziewczyna, która zaprzątała moje myśli, nosiła prostą biel nowicjuszki. Tęskniłem za nią. Uczta dobiegła końca i rozpoczęły się tańce. Pary wirowały na parkiecie w rytmie pięknych pieśni. Baron de Coste zasiadł wśród swoich lordów, chrapliwe wybuchy ich śmiechu cięły powietrze jak zardzewiałe noże. Upływały godziny, a n asza zwierzyn a nie dawała znaku życia. Kiedy jednak kolejny raz spojrzałem w głąb sali, uświadomiłem sobie, że za chwilę mogę mieć kłopot zgoła innego rodzaju. Baronową de Coste otaczał wianuszek szlachetnie urodzonych dam. Aaron, uwolniwszy się od matki, siedział przy okrągłym stole w otoczeniu pięknych mło­ dych kobiet: gromadziły się wokół niego tłumnie, całe w jedwabiach i uśmiechach, urzeczone powrotem przystojnego złotowłosego panicza. Patrząc na jego rumieńce, kiedy wlewał w siebie kolejny kielich, nie miałem cienia wątpliwości. Młody de Coste zamierzał się nawalić jak stodoła. No nie, pomyślałem. Nie może być. Tutaj, kurwa? Teraz?! Zakląłem pod nosem, podszedłem do jego stołu i stanąłem nad nim, łypiąc groźnie. - Ach, cudownie! - Jedna z demoiselles splądrowała moją tacę: zabrała z niej wszystkie kieliszki i skinieniem głowy wskazała mi kuchnię. - Przynieś jeszcze, gan;on. No już, prędziutko. De Coste uniósł głowę i uśmiechnął się n a mój widok. - Słyszałeś mademoiselle Monique, wieśniaku. Korciło mnie, by zaciągnąć rozpuszczonego gnoja w jakiś ciemny kąt i tak mu n akopać do dupy, żeby trochę przetrzeźwiał, ale pomijając daremność takiego gestu, wciąż byliśmy przecież na polowaniu. Dlatego, zamiast się wygłupiać, ukłoniłem się całemu eleganckiemu towarzystwu najlepiej, jak umiałem (a nie­ szczególnie umiem się kłaniać), i posłałem im swój słynny krzywy uśmieszek, którego, jak mi wielokrotnie mówiono, nie powstydziłby się osswayski poborca podatkowy. - Proszę o wybaczenie, mademoiselles, ale mam wiadomość dla lorda de Coste. Od barona. Panie spojrzały pytająco na Aarona, który teatralnie przewrócił niebieskimi jak u niemowlęcia oczami, wymówił się od dalszej konwersacji i je spławił. Odczekałem, aż oddalą się poza zasięg słuchu, po czym przysiadłem się do Aarona z przyklejonym do ust przyjaznym uśmiechem. - Czyś ty ocipiał? - zapytałem i prychnąłem, jakbym n apił się szczyn. Przełknął kolejny łyk wina. - Co cię trapi, słabokrwisty? - Jesteśmy na polowaniu, a ty jesteś tak n apruty, że nie ustałbyś n a nogach ! - Robi się późno, a tej Luncóit ani widu, ani słychu. Coś mi się widzi, że żmija zwęszyła depczące jej po piętach ogary. Więc oui, piję sobie i chuj. - Aaron powiódł wzrokiem po otaczających n as rozbawionych gościach, a potem zerknął na mnie z ukosa. - Nawiasem mówiąc, wyglądasz niedorzecznie w tych poń­ czochach. - Miło, że zauważyłeś, gównojadzie. Jego szyderczy uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Jeśli cię to pocieszy, moja kuzynka również to zauważyła. Spojrzałem tam gdzie on - n a grupkę młodych ślicznotek, które popatrywały n a mnie sponad trzepoczących wachlarzy. Wśród nich rozpoznałem dziewczynę o jesiennych włosach: obserwowała mnie czujnie niebieskimi oczami. Rozejrzawszy się po sali, stwierdziłem, że więcej osób się n am przygląda: drapieżca w naszej krwi ściągał powszechną uwagę. Ci ludzie nie wiedzieli, kim jesteśmy, ale coś im podpowiadało, że nie jesteśmy tacy jak oni. - Veronique przez cały wieczór gapi się n a twoje kształtne łydki. - Aaron uniósł kieliszek. Dziewczyna o jesiennych włosach odpowiedziała mu w ten sam sposób i uśmiechnęła się uroczo. - Spodziewaj się propozycji, gdy tylko jej ojciec wypije dostatecznie dużo, by niczego nie zauważyć. Przepadam za tą małą lubieżnicą. Famille to famille, ale takie jak ona wprost uwielbiają baraszkować ze służbą. - Takie jak ona? - Nieszczęśliwa bogata dziewczynka. - Aaron rozejrzał się z westchnieniem. - Jak one wszystkie. Stereotyp goni stereotyp. Zazgrzytałem zębami. Aaron dopił wino, wpatrując się w ojczyma. Baron de Coste zabawiał gości jakąś sprośną historyjką, którą przyjęli zgodnymi wybu­ chami śmiechu, jak dobrze wytresowane psiaki. Aaron z niesmakiem pokręcił głową. - On jest taki sam. - Nie chciałbym cię niepokoić, ale z mojego punktu widzenia jesteście z ojczymem nadzwyczaj podobni - powiedziałem, ruchem głowy wskazując pusty kieliszek. - Miarkuj się, słabokrwisty. - Spojrzał na mnie, w jego głosie zabrzmiała mroczna nuta groźby. - Nie masz pojęcia, jak wyglądało dorastanie pod dachem tego łajdaka. - Jedwabna pościel, służba na każde zawołanie... Brzmi jak tortura. - Tak dobrze mnie znasz? - Znam cię wprost doskonale, de Coste. Plujesz na tych ludzi, kiedy tego nie widzą, a sam jesteś z nich najgorszy. Szlachetnie urodzony bachor, lepszy od wszystkich i wszystkiego. Gorzej niż tych, którzy cię otaczają, traktujesz tylko tych, którzy stoją w hierarchii niżej od ciebie. - Czy byłbyś zatem wstrząśnięty, gdybym ci powiedział, że moja pierwsza miłość też wywodziła się z pospólstwa, jak ty? - I ty masz czelność mówić o stereotypach? - Prychnąłem. - Sam fakt, że postanowiłeś zabawić się w towarzystwie... - Licz się ze słowami - wybełkotał i uderzył pięścią w stół. Szkło n a blacie zadźwięczało. Kilkoro arystokratów spojrzało w naszą stronę. Aaron obdarzył ich wielkopańskim uśmiechem, wzniósł kieliszek i spokojnie odczekał, aż wrócą do swoich zajęć. - Kochałem Sachę - wysyczał. - Jak ocean kocha niebo. - Wrócił spojrzeniem do barona. Jego oczy płonęły gniewem. - Pewnej nocy mój arystokratyczny ojczym nas przyłapał. Był pijany. Tak się wściekł, że jego syn spotyka się z byle kim, że chwycił kufel i prawie zatłukł mnie nim na śmierć. Dla Sachy nie było żadnego „prawie". Zamurowało mnie. Spojrzałem na baron a. - Ojczym zabił two ...? - Ja też bym nie żył, gdyby nie krążąca w moich żyłach krew. To wtedy mama powiedziała mi, kim naprawdę jestem. Dlatego nie waż się nigdy więcej zrównywać mnie z tym skurwielem, de León. Patrzyłem na Aarona, na tego wyniosłego palanta, którym zawsze pogardzałem i z którym nie łączyło mnie - jak sądziłem - nic poza przekleństwem blado­ krwistych. Okazało się, że pod pewnymi względami jesteśmy do siebie n adzwyczaj podobni: obaj nienawidziliśmy mężczyzn, którzy nas wychowali. Mimo to jakoś nie potrafiłem mu współczuć. To przez tego zazdrosnego fiuta zginęła siostra Aoife. Jego hipokryzja budziła we mnie furię zamiast współczucia. - Tak czy inaczej, de Coste, jeżeli Szaroręki zobaczy, jaki jesteś n arąbany, to tak ci przypierdoli, że zgubisz buty. - Troszczysz się o moje zdrowie? - Sięgnął po n astępny kieliszek. - Jestem wzruszony. Zabrałem mu wino sprzed nosa. - W pompie mam twoje zdrowie, nadęty kutafonie, ale jesteśmy tu na polowaniu. Jeśli coś spieprzysz, mogę przez to zginąć. - Co też ty mówisz... ? To byłoby straszne. - Spodobałoby ci się, co? Gdyby twoja zwierzyna oszczędziła ci zachodu? Wiem, co sobie myślisz, gnoju. Przewrócił oczami. - Na Boga, o czym ty znowu ględzisz? - Widziałem cię - wysyczałem oskarżycielsko, zanim zdążyłem się powstrzymać. - Kiedy? Zdawałem sobie sprawę, że rozgrzebywanie tej sprawy w takim momencie jest głupotą, ale byłem wściekły. Jeśli ten parszywiec n aprawdę się n a mnie uwziął, to chciałem o tym wiedzieć. I chciałem, żeby on wiedział, że ja wiem. - W tamtą noc, kiedy La Cour i jej nieszczęśnicy zaatakowali mnie w stajni - wypaliłem. - W tamtą noc, gdy zginęła Aoife. Widziałem cię, skurwysynu, jak wymykasz się ze zbrojowni niczym złodziej. Z tej samej zbrojowni, z której chwilę później uciekła La Cour. Zbieg okoliczności? Widziałem, że moje słowa dosięgły celu. Oczy Aaron a rozbłysły autentyczną złością i przez chwilę myślałem, że zaraz wyciągnie zza pazuchy srebrostalowy sztylet. I Bóg mi świadkiem, że właśnie wtedy dostrzegłem to w jego twarzy: skurwiel chciał mnie zabić. Tyle że w tym samym momencie... ... dokładnie w tym samym... ... wyczuliśmy jej obecność. IV DZIECKO KRUKA Wrażenie - zimne mrowienie na karku - podkradło się do mnie jak sen u kresu spokojnego dnia. Aaron też to poczuł i od razu spojrzał w stronę grupki demo­ iselles, gdzie nagle, jak wyczarowan a z cienia, pojawiła się postać, której jeszcze przed chwilą tam nie było. Była ciszą. Była opadłymi suchymi liśćmi. Była krwistoczerwoną plamą rozlewającą się z wolna po parkiecie, od której moje serce przestawało bić. Kapaniem gorącego wosku na n agą skórę. Pierwszym dotknięciem języka kochanki w wyczekujących otwartych ustach. Ubrała się w szkarłat, w powłóczystą koronkową suknię z gorsetem, niczym unurzana we krwi pann a młoda. W odróżnieniu od otaczających ją kobiet jej skóra nie była po prostu pomalowana na biało, tylko naturalnie biała i gładka jak alabaster. Rude włosy w odcieniu gorejącego płomienia spływały na jej odsło­ nięte ramiona i opadały dalej poniżej szczupłej talii. Kiedy wodziła wzrokiem po tancerzach wirujących na skraju plamy migotliwego światła, jej oczy były czarne jak piekielne czeluście. - Boże Wszechmogący ... - wyszeptałem. Widywałem już wcześniej szlachetnokrwistych, oui, ale nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on a. Sunąc wśród gości, z miejsca uwodziła tych, którzy przy­ ciągnęli jej uwagę, pozostałych zaś opływała niczym dym. Ponieważ nikt nie obwieścił jej przybycia, przyszło mi nagle do głowy, że może była tam zawsze, od początku czekała i patrzyła. Nie sposób było oderwać od niej wzroku, mimo że n a jej widok ze strachu ściskało mnie w żołądku. Patrzyła na otaczających ją ludzi z obojętnością i okrucieństwem, jakie może przynieść tylko zrozumienie idei „wieczności". Kiedy n a nas patrzyła, nie widziała w n as ludzi. Widziała pożywienie. - ,, I ujrzałem bladolicą dziewicę" - dobiegł ściszony głos zza n aszych pleców. - ,,Miała oczy czarne jak mrok o północy, skórę zimną jak sama zima, a w ramionach niosła koszmary wszystkich śpiących niemowląt i wszystkich drżących dzieci, urzeczywistniające się n a jawie w całej swojej okazałości". - ,,A imię jej było Śmierć" - dopowiedział szeptem Aaron. Zerknąłem na stojącego za n ami w cieniu Szarorękiego. Wpatrywał się w nowo przybyłą. Jego zielone oczy pałały czerwonym blaskiem po wypalonej - nie wiedzieć kiedy - porcji sanctusu. - Księga Lamentacji nie oddaje prawdy, hmm? - Podobnie jak opowieści, które słyszeliśmy po drodze. - Znów spojrzałem na wampirzycę. W ustach mi zaschło, jakby były pełne popiołu. - Na Odkupiciela, nigdy czegoś podobnego nie widziałem. - Ancien. - Szaroręki pokiwał głową. - Najgroźniejsza zwierzyna n a świecie. W milczeniu patrzyliśmy, jak potwór przenika przez tłum. Cały świat poza tym zdawał się wyprany z kolorów. Ładniutki fircyk ukłonił się jej głęboko: mucha zapraszająca pająka do tańca. Wampirzyca ze śmiechem dała mu się wyprowadzić n a parkiet. Nie miał pojęcia, co mu grozi - nie tylko jego ciału, lecz także duszy. Razem z Aaronem wstaliśmy od stołu. Dołączył do nas Talon, który z wypiekami na twarzy śledził tańczącą wampirzycę. Jego oczy również pałały krwistą czerwienią. - Boże Wszechmogący, co za potwór. - Jeżeli doprowadzimy do konfrontacji tutaj... - Aaron rozejrzał się po sali. Najpierw spojrzał n a swoją śliczną kuzyneczkę, potem n a piękną matkę. - Wszystkim będzie groziło niebezpieczeństwo. - Już im grozi - zauważyłem przytomnie, nie odrywając wzroku od naszej zwierzyny. - De Coste ma rację. - Oddech Talon a był przyśpieszony. - Teraz, kiedy już ją widzę ... Nie, nie możemy z nią walczyć. Nie tutaj. Taniec z takim diabłem w takim miejscu to proszenie się o masakrę. - Jaki zatem jest plan, serafinie? - zagadnął Szaroręki. - Nasza Marianne przyszła tu zapolować. - Czerwone oczy Talona również śledziły każdy ruch wampirzycy. - Czekamy. Obserwujemy. Kiedy pajęczyca wybierze ofiarę, pójdziemy za nią tam, gdzie spróbuje utkać swoją pajęczynę, i spadniemy n a nią jak młoty boże o wschodzie słońca. Zmarszczyłem brwi. - Mamy pozwolić, by... zabrała któregoś z gości? To nie grzech? Szaroręki rozejrzał się niespokojnie. - De León ma trochę racji, serafinie. - Dobry myśliwy wykorzystuje żądze zwierzyny przeciwko niej. Pragnienie to słabość. Spójrz na nią, Szaroręki. To prawdziwy potwór, zbyt niebezpieczny, żeby stawiać mu czoło w ciemnościach. - Na pewno będzie mniej groźna, kiedy dopadniemy ją wygłodniałą, czyż nie? - spytałem. - Jeżeli odkryjemy karty tutaj, gównokrwisty, n arazimy wszystkich - odparował Talon. - Nasz cios nie może chybić. Jeżeli nawet dzisiejszej nocy stracimy jedną owieczkę, możemy ocalić tysiące. Bóg Wszechmogący wybaczy nam taką przewinę. Zerknąłem n a Szarorękiego: był tak samo pełen wątpliwości jak ja. Ale Talon był serafinem, a on tylko frere. - Mistrzu... - Serafin przemówił. Będziesz mu posłuszny, nowicjuszu. Miałem żelazisty posmak w ustach, w żołądku czułem pęczniejącą kałużę lodowatego strachu, ale raz już okazałem nieposłuszeństwo Szarorękiemu podczas polowania, w Skyefall, i nie ważyłem się zrobić tego ponownie. - Qui, mistrzu. - Myślicie, że nas zauważyła? - spytał Aaron. - Jeszcze nie - odparł półgłosem Szaroręki. - Ale zbici w gromadę jak muchy na truchle prosimy się o kłopoty. De Coste, wyjdź na dziedziniec, rozejrzyj się, gdzie przesiaduje służba. Zimnokrwista przybyła wozem ciągniętym przez jednego z jej niewolnych, czarnobrodego Osswayczyka. Użyj swoich ilońskich talen­ tów i spróbuj z niego wyciągnąć, gdzie mieszkają. Nie naciskaj zbyt mocno; jeśli zwęszą, że ich namierzamy, nie wrócą do domu. Aaron skinął głową. - Będę delikatny jak jagniątko, mistrzu - zapewnił wciąż lekko bełkotliwym głosem. - De León, stań przy drzwiach. My z serafinem obstawimy skrzydła. Zanim zdążyłem się oddalić, Talon złapał mnie pod ramię. - Nie zapominaj, kundlu: to nestorka. Jeżeli choćby spojrzy w twoim kierunku, pamiętaj o moich lekcjach. Myśl o znojnej pracy, o ciężkich, znużonych sto­ pach, o nudnych domowych obowiązkach. Zbuduj z nich mur i ukryj za nim swoje tajemnice. - Klnę się n a Krew, serafinie. Z pustą tacą w ręce przepadłem w tłumie. Szczerze mówiąc, mdliło mnie. Miałem świadomość, że nigdy przedtem nie spotkałem równie zabójczego przeciw­ nika i że jeśli rzucimy jej wyzwanie nocą, kiedy jest najsilniejsza, może nas wyrżnąć w pień. Jednakże na myśl o tym, że zamierzamy wykorzystać jednego z tych nieszczęsnych wypacykowanych głupców w charakterze przynęty, wszystko przewracało mi się w żołądku. Patrzyłem, jak zimnokrwista krąży po sali i jak wszyscy ulegają jej urokowi. Ci ludzie nie mieli pojęcia, jak wielkie zło czai się wśród nich - ba, przeciwnie: ciągnęli do niego jak ćmy do ognia. Kiedy jednak stanąłem na straży przy wejściu, zauważyłem kolejnego: ciemnowłosy, na oko parę lat ode mnie młodszy, ubrany w czarny aksamit, ze sznurem pereł na szyi. To ten, który podaje się za syn a Marianne, uświadomiłem sobie. Rozglądał się po sali równie uważnie jak ja. Adrien. Był piękny. Wieczny. Kiedy n asze spojrzenia się spotkały, poczułem w głowie napór jego umysłu, delikatny jak pierwszy pocałunek. Osobliwe to było uczu­ cie: jakby lodowate opuszki palców oparły mi się o czaszkę i próbowały przebić galaretowate ciemię. Za radą Talon a zagęściłem myśli, mnożąc lamenty na obolałe stopy i prostactwo arystokratów. Wtedy jednak jego spojrzenie prześliznęło się po moim kaftanie, po ukrytej pod nim broni... i zorientował się, że coś jest nie w porządku. Może i nie poznał, kim jestem, ale wiedział, że nie należę do potulnej owczej trzódki. Popatrzył n a parkiet, n a tę, która go stworzyła. Wyraz twarzy Marianne Luncóit nie zmienił się ani n a jotę, ale mojej uwagi nie uszło spojrzenie, jakie wymieniła ze swoim pomiotem. Po króciutkiej chwili przeniosła wzrok n a mnie. Poczułem, że mnie widzi, jakbym stanął obnażony przed obliczem samego Boga. Adrien nie odezwał się ani słowem, po prostu zniknął w tłumie, tnąc ciżbę niczym nóż. Spojrzałem na Szarorękiego, potem n a Talona; nie wiedziałem, czy powinienem ścigać Adriena, czy trwać na posterunku. Marianne również się ruszyła: z uwieszoną u ramienia młodą zauroczoną dziewczyną szła do wyjścia. Goście rozstępowali się między nimi jak woda. Mistrz polecił mi tylko obserwować. Talon wyraźnie rozkazał śledzić zwierzynę. Chciałem się wykazać, chciałem być bratem Srebrnego Zakonu, chociaż wie­ działem, że po nieposłuszeństwie okazanym w Skyefall i odkryciu moich niezwykłych talentów balansuję na skraju przepaści. Kiedy jednak patrzyłem na zbliża­ jącego się do mnie potwora, rozpoznałem dziewczynę w jego ramion ach. Miała jesiennozłote włosy. Kuzynka Aarona. Veronique. Pomyślałem wtedy o mojej siostrze Amelie. I o złożonej Astrid przysiędze, że jeżeli będę mógł oszczędzić choć jednej matce takiego bólu, jaki stał się udzia­ łem mojej matki, zrobię to bez wahania. Nie chciałem być ani bohaterem, ani głupcem, ale nie chciałem również stać się takim monstrum jak te, na które polowaliśmy. Veronique miała zaledwie piętn aście lat. Amelie - gdyby żyła - byłaby w jej wieku. Być może, gdybym nie poznał jej imienia, zdołałbym teraz odwrócić wzrok i choć raz zrobić to, co mi, kurwa, kazali - ale ta dziewczyn a miała przed sobą całe życie. I mogła je w jednej chwili stracić. - Pomóż mi, Boże - wyszeptałem. - Pomóż mi, błagam. Poczułem przypływ gorąca: paliła mnie pierś, paliło wnętrze dłoni. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że moja siedmiogwiazda lśni. Uczepiłem się tego ciepła rozlewającego się po moim ciele, wypełniłem umysł modlitwą do Wszechmogącego. Pijawka była coraz bliżej, a ja wiedziałem, że jeśli stanę jej n a drodze, roz­ trzaska mnie jak bryłę lodu. Czułem jednak n a karku tchnienie Boga, srebro paliło mi skórę. Wyjąłem zza pazuchy srebrostalowy sztylet, poluzowałem i roz­ chyliłem kołnierzyk i wyszedłem wampirzycy na spotkanie. Wyciągnąłem przed siebie rękę z wnętrzem dłoni zwróconym w stronę potwora. Gwiazda pałała zimnym błękitnobiałym blaskiem. - Stój - powiedziałem. - W imię Wszechmogącego. - De León! - usłyszałem okrzyk Talona. - Niech cię szlag, szczeniaku ! Wampirzyca zmrużyła oczy. Muzycy zgubili rytm, gościom zaparło dech w piersiach. W olśniewającym blasku bijącym z mojej dłoni i szyi Luncóit nie wyglą­ dała już tak pięknie jak jeszcze chwilę wcześniej. Kiedy przemówiła, nie wiedziałem, czy jej głos nie rozbrzmiewa tylko w mojej głowie: - Twój Wszechmogący nie ma nade mną żadnej władzy, dziecko. I tam, gdzie wcześniej czułem w głowie łagodny n acisk chłopca-wampira, teraz uderzył młot. Bez pardonu buszowała w moich myślach. Próbowałem ją odsunąć, wypchnąć z głowy. Szaroręki i Talon już przepychali się w naszą stronę. Wampirzyca zrobiła krok w moim kierunku, ale wtedy emanujące z mojej dłoni światło rozbłysło tak jasno, że aż się wzdrygnęła. Veronique zamrugała gwałtownie, zaklęcie osnuwające jej oczy zostało wypalone, a ona sama skuliła się w uścisku potwora. - Puść ją - rozkazałem. - Na Krew Odkupiciela, rozkazuję ci: puść ją. Rozwścieczona Luncóit postąpiła kolejny krok naprzód. Stała przede mną istota stara jak wieczność, byłem przy niej jak insekt - a zarazem, dopóki miałem Boga po swojej stronie, byłem olbrzymem mierzącym tysiąc stóp wzrostu. Rażon a światłem z przodu, z Talonem i Szarorękim za plecami, cisnęła Veronique o ścianę jak szmacianą lalką. Zdążyłem krzyknąć i złapać dziewczynę w locie, zanim oboje z wielką siłą uderzyliśmy o mur. Wampirzyca poruszała się tak szybko, że dosłownie rozmazywała się w powietrzu: roztrąciła stojących jej na drodze gości i wyskoczyła przez okno. Potrzaskane szło osypało się na podłogę. Szaroręki z Talonem ruszyli w pogoń. - Mordercy ! - krzyknął ktoś. - Na Boga, mordercy! Potrząsnąłem głową i mrugając zaciekle, rozejrzałem się dookoła. Umundurowany gen d 'armes wszedł do sali: chwiał się na nogach, niosąc na rękach słu­ żącą. Dziewczyna była martwa, miała skórę białą jak popiół i podwójny ślad ukąszenia na szyi. Goście zaniemówili ze zgrozy. - Ni-nikt ważny, tak? - jęknęła w moich ramionach Veronique. Upewniwszy się, że wszystko z nią porządku, pośpieszyłem za Talonem i moim mistrzem - tak jak oni, przez wybite okno. Dostrzegłem Aaron a, który przy powozach szamotał się z wysokim, brodatym mężczyzną. Szaroręki biegł przez dziedziniec, mijając zaskoczonych żołnierzy. Talon deptał mu po piętach; po wypaleniu świętego sakramentu obaj poruszali się szybko niczym jastrzębie. Doskoczyłem do Aaron a i głowicą sztyletu uderzyłem niewolnego w głowę, dając Aaronowi czas, by wykręcił mu rękę i powalił go n a ziemię. Kaftan Aarona był przesiąknięty krwią: po pijaku paniczyk stał się nieostrożny i dał się dźgnąć, ale w tej chwili był chyba bardziej rozwścieczony niż ranny. - Przeklęty drań - prychnął i przydepnął głowę niewolnego. - Nic ci się nie stało? - wysapałem, patrząc n a jego zakrwawiony strój. - Bez obaw, strachliwy wsiurze. - Skrzywił się, przyciskając zakrwawioną dłoń do piersi. - Co tam się wydarzyło, n a Boga? - Luncóit mnie zobaczyła... to znaczy... ja ... Spojrzał mi w oczy. - Kurwa, de León, tylko mi nie mów, że... Byłem zdruzgotany. Nie żałowałem tego, co zrobiłem, ale zdawałem sobie sprawę, że przez swoje nieposłuszeństwo kolejny raz wylądowałem po pas w gów­ nie. Usłyszałem pośpieszny tupot, ktoś chwycił mnie za gardło i pchnął na ścianę powozu. Czarne gwiazdy eksplodowały mi pod powiekami. Pięść trafiła mnie w żołądek, drugie uderzenie - z boku w głowę, poniżej skroni - omal nie wyłamało mi żuchwy. Czując w ustach smak krwi, osunąłem się na bruk. Wrzasnąłem z bólu, gdy ktoś wymierzył mi kopniaka w żebra. - Ty gównokrwisty dupoglądzie! - wypalił Talon. - Powinienem był zawlec cię na Most Do Nieba, kiedy miałem okazję! Przez ciebie zwierzyn a się nam wymknęła, złamasie ! Dźwignąłem się n a łokciach i splunąłem krwią. - O-ocaliłem dziew-dziewczynie życie. - I skazałeś na śmierć mnóstwo innych! - Twarz mistrza Szarorękiego straciła swój beznamiętny wyraz, kły się wydłużyły. Dobył wykutego ze srebrostali miecza. - Co ci powiedziałem, chłopcze? Że co się stanie, jeśli jeszcze raz mi się sprzeciwisz? Goście wylegli przed rezydencję. Aaron zerknął ku schodom i dostrzegł w tłumie kuzynkę w rozdartej jedwabnej sukni, z jesiennymi włosami w nieładzie. Baron i baronowa patrzyli, jak Szaroręki wznosi miecz do ciosu. Ale Bóg stał przy mnie, gdy mierzyłem się z tym potworem. To on kazał mi ocalić tę dziewczynę. Chyba mnie teraz nie porzuci? Ostrze zabłysło słabo w blasku księżyca, a mnie całe życie przeleciało przed oczami. Miecz już opadał, gdy Aaron wszedł przed Szarorękiego. - Mistrzu, nie! Szaroręki znieruchomiał, mierząc go wrogim spojrzeniem. Aaron wskazał nieprzytomnego niewolnego. - Łajdak zdradził nam położenie gniazda! To posiadłość niedaleko Mostu Nad Wodospadem, przy Srebrnej Alei. Jeżeli się pośpieszmy, spalimy ich, nim zdążą uciec. - Pod warunkiem, że w ogóle tam wrócą po tym, jak zostali zdemaskowani - wytknął mu oschle Talon. - I pod warunkiem, że Luncóit nie rozszarpie nas na strzępy jeszcze przed wschodem słońca. - Tym bardziej powinniśmy oszczędzić tego idiotę. - Aaron jeszcze raz obejrzał się na kuzynkę, po czym spojrzał na mnie. - Przynajmniej na razie. Prze­ ciwko temu wrogowi przyda się nam każdy miecz. Szaroręki i Talon wymienili krwistookie spojrzenia. Dłoń mojego mistrza mocniej zacisnęła się na rękojeści. Był tak blisko zadania mi śmiertelnego ciosu, że czułem w ustach smak tej stali. W końcu jednak obejrzał się na zgromadzonych wokół nas arystokratów i żołnierzy, zanim przeniósł wzrok na wciąż stojącego przed nim Aaron a. - Módl się, de León, żeby nowicjusz de Coste miał rację - burknął. - Bo jeśli ten potwór i jego pomiot się n am wymkną, wszystkie popełnione przez nich mordy splamią twoją duszę, niczyją inną. Poza tym bez względu na to, co się jeszcze dzisiaj wydarzy, policzymy się po powrocie do San Michon. Zapamiętaj moje słowa, chłopcze: nigdy więcej nie weźmiesz udziału w polowaniu jako mój uczeń. Zwiesiłem głowę i pokiwałem nią ze smutkiem. - Qui, mistrzu. Schował miecz do pochwy. Odwrócił się w stronę twierdzy. - Weźcie broń, bracia. Trzeba zabić pijawkę. V CZAS U PADKU Leżeliśmy z Aaronem na dachu domu przy Srebrnej Alei i zerkaliśmy w dół. Na brukowanej ulicy tłoczyli się zabawowicze, ich śmiechy i muzykę częściowo zagłuszał nieodległy wodospad, za to w posiadłości po drugiej stronie ulicy panowały absolutne ciemności i aż przesadn a cisza. Łucznik siedział nieopodal na żelaznym kurku i obserwował mnie jastrzębim wzrokiem. Jean-Franc;ois skrzywił się w uśmieszku. - Sokół obserwował cię wzrokiem jastrzębia? Powiem ci, de León, że twój talent do słowokucia to prawdziwe cudeńko. - To moja historia, zimnokrwisty, i będę ją opowiadał tak, jak zechcę. - Gabriel dopił wino i otarł usta. - Dla twojej informacji: nie ma takiego słowa jak ,,słowokucie". - Nie ma również takiego słowa jak „grzyboląg", ale ja się nie skarżę. - Dziwne. Założyłbym się, że przed chwilą właśnie słyszałem skargę. Jean-Franc;ois westchnął. - Jak chcesz, srebroświęty. Gabriel dolał sobie wina i w zadumie postukał się w podbródek. - Nie wiedzieliśmy, czy Luncóit albo jej pomiot wrócili do siebie po przyjęciu, ale nie mieliśmy też żadnych innych tropów. Aaron obserwował posiadłość, nabijając fajkę sanctusem powierzonym mu przez Szarorękiego. Skrzesał iskrę i zaciągnął się głęboko. Mnie tymczasem gryzło sumienie. Zastanawiałem się, czy mistrz miał rację, czy moje nieposłuszeństwo pozwoliło ocalić jednego człowieka tylko po to, by skazać na śmierć setki innych. Nie koniec jednak na tym, nosiłem w sobie także inne winy. Zdawałem sobie sprawę, że de Coste nie miałby powodu stawać w mojej obronie, gdyby fak­ tycznie stał za atakiem w stajni w San Michon. Gdyby naprawdę pragnął mojej śmieci, wystarczyłoby, żeby trzymał język za zębami; miecz Szarorękiego zała­ twiłby sprawę. Nie chciałem, bardzo nie chciałem, żeby to była prawda, ale... Może pomyliłem się w jego ocenie. Może ktoś inny uwolnił La Cour. A może uwolniła się sama, jak sugerował Talon. W takim razie, co ten złamas robił wtedy w stajni? ! Kiedy otworzył oczy, stwierdziłem że są oblane czerwienią, a źrenice powiększyły mu się tak bardzo, że niemal całkowicie pochłonęły tęczówki. - Merci. - Skinąłem głową, kiedy podał mi fajkę. - Nie ma za co, wieśniaku. - Ja nie o tym... Merci, de Coste, że stanąłeś w mojej obronie. Aaron znów zapatrzył się n a rezydencję. Oddech miał przyśpieszony jak zgoniony koń wyścigowy, ale sanctus przynajmniej go otrzeźwił. - Jesteś idiotą, de León. Upartym osłem, któremu wydaje się, że wie lepiej niż ludzie, którzy od lat polują na te potwory. Ta próżność jeszcze cię kiedyś zabije. - Zerknął n a mnie. - Ale ocaliłeś moją kuzynkę. Farni/le to farni/le. No dobra, pośpiesz się. Widzę jakiś ruch. Miał rację: ciemne sylwetki Szarorękiego i Talona zbliżały się z przeciwnych stron do żelaznego ogrodzenia posiadłości. Wciągnąłem w płuca porcję czerwo­ nego żaru i z miejsca dałem się porwać jego gorączce, dudnieniu, pulsowaniu, czułem, jak wypełnia mnie po brzegi, jak nasyca każdy cal mojego jestestwa. Ruszyliśmy, wymijając zaskoczonych hulaków, z pochodniami i srebrostalą w dłoniach dopadliśmy do wejścia i jak huragan wyłamaliśmy drzwi. Plamy krwi n a dywanie. Rozbryzgi n a ścianie. Martwy służący n a szezlongu. Odblask światła pochodni na kryształowych żyrandolach. Szaroręki i Talon zrzu­ cili szynele i koszule i przemierzali dom odziani w srebro, ale na razie ich tatuaże nie jarzyły się blaskiem. Moja egida też się nie nagrzewała. Szaroręki zszedł do piwnicy, Talon przeczesywał parter. Aaron i ja ramię w ramię weszliśmy n a schody. Na piętrze się rozdzieliliśmy. Wparowałem do pokoju, który wyglądał n a buduar pani domu. Na łóżku leżała starsza kobieta, pościel była schlapana czerwie­ nią. Wiedziałem, że zginęła znacznie wcześniej i że nie mogłem zapobiec tej rzezi, ale potwory, które pomordowały tych ludzi, wciąż przebywały na wolności. Z każdą upływającą chwilą narastało we mnie przekon anie, że się nam wymknęły, a wyrzuty sumienia z powodu śmierci tych, którzy zginą jutro, pojutrze i w kolejne noce, coraz bardziej mi dokuczały. Usłyszałem krzyk Aarona, zaraz potem głuchy łoskot. Okręciłem się w miejscu, przebiegłem korytarzem i wpadłem do urządzonego z przepychem gabinetu. Powalony na podłogę de Coste siłował się z barczystym S0dhaemczykiem, który nie dość, że dwukrotnie przewyższał go masą, to na dodatek był niewolnym i Aaron nawet po dawce sanctusu miał problem z pokon aniem go. Kopnąłem mężczyznę w głowę i wykręciłem mu rękę. Aaron złapał go za gardło, spojrzał mu w oczy i wysyczał: - Nie ruszaj się. Niewolny szarpnął się w n aszym uścisku, próbując odeprzeć przymus, ale przez ten czas Szaroręki z Talonem zdążyli już przyjść n am z pomocą. Przewróciliśmy niewolnego, Talon i ja przyszpililiśmy mu ręce do podłogi, a Szaroręki usiadł mu na piersi i przystawił srebrny sztylet do szyi. - Zejdź ze mnie, ty boża świnio! - wydarł się niewolny. - Gdzie twoja pani? - warknął Szaroręki i przycisnął sztylet. - Mów! Niewolny splunął mu w twarz, na co nasz mistrz uderzeniem sztyletu złamał mu nos i zerknął w bok na de Coste'a. - Znajdź ją. Aaron skinął głową i uklęknął przy niewolnym, który próbował zamknąć oczy i odwrócić się od niego. Aaron unieruchomił mu głowę. - Powiedz, gdzie jest twoja pani. Talon położył niewolnemu dłoń na czole i mrużąc oczy, usiłował wedrzeć się do jego umysłu. Targnęła mną znajoma zazdrość: oni używali swoich krwawych darów, a ja stałem i patrzyłem, bezużyteczny jak jaja kapłana. Niewolny wierzgał i syczał, a widok krwi płynącej z jego rozbitego nosa rozniecał moje pragnienie. Opierał się ze wszystkich sił; gdyby Aaron i Talon byli zwyczajnymi inkwizytorami i używali takich pospolitych metod jak łamanie kołem, jestem pewien, że by nie pękł. W końcu jednak krew zwyciężyła. - Most - powiedział Talon, podnosząc wzrok. - Są n a Moście Nad Wodospadem. - Po co tam poszli? - dopytywał się Szaroręki. - Dlaczego po prostu nie uciekli? - Spóźniliście się! - wykrzyknął niewolny. - Wszystko, co należało wiedzieć, jest już wiadome! Mistrz przybywa, wy pierdolone boże świnie! Krew i ogień zn aczą jego szlak! Szaroręki wyrżnął go pięścią w szczękę. Niewolny zwiotczał. Stracił przytomność. - Co to za zagadki? To nie ma sensu ... - Poznamy prawdę, gdy tylko dopadniemy tę przeklętą bestię - prychnął Talon. Wybiegliśmy z powrotem na ulice i popędziliśmy przez tłum. Aaron prowadził nas jak grot strzały wśród roztańczonych hulaków i włóczących się bez celu kochanków prosto nad rzekę rozcinającą miasto na dwoje. Padał szary śnieg. Łucznik ciął mrok ponad n ami, wydając przenikliwe okrzyki. Aaron zrzucił szynel i zdarł koszulę, odsłaniając tatuaże. Schowałem n arysowany przez Astrid portret do spodni i poszedłem za jego przykładem: teraz wszy­ scy czterej byliśmy odziani w srebro, ale sanctus pozwalał zapomnieć o chłodzie. Na myśl o tym, co n as czeka, moje żyły wypełniał płynny ogień. Kiedy dotarli­ śmy do mostu, spojrzałem na Szarorękiego. Srebro w jego skórze lśniło: zło było blisko, a Bóg był po n aszej stronie. Wodospad huczał ogłuszająco, ale mimo to usłyszałem wybuch śmiechu w tłumie. Serce wyśpiewywało mi pieśń młota, gdy przepchnąwszy się przez ciżbę, ujrzeliśmy w końcu n aszą zwierzynę, wampirzycę, którą tropiliśmy od Skyefall. Marianne Luncóit. Wzdłuż barierek wybudowanego z ciemnego kamienia mostu stały spiżowe posągi świętych i aniołów. Wśród nich stała Luncóit, cała w czerwieni, ze swoim dzieckiem, Adrienem, u boku. Tłoczący się wokół niej pijani uczestnicy święta wiwatowali głośno, gdy gestem taniego sztukmistrza otworzyła dłoń i wypuściła w powietrze białego kruka. Piękny ptak n ajpierw zanurkował w mroźny pył wodny, a potem wzbił się stromo w nocne niebo. Przy balustradzie stały trzy klatki; dwie z nich były już puste. Mrużąc oczy, dostrzegłem więcej ptaków kierujących się n a zachód, ponad szczyt Rafaela. Serce stanęło mi w piersi, gdy uświado­ miłem sobie, co widzę. - Posłańcy... - wyszeptałem. Przenikliwy wrzask rozdarł powietrze, ogromny niewolny z toporem wynurzył się z tłumu i rzucił prosto n a mnie. Sparowałem cięcie Lwim Pazurem. Gapie zaczęli krzyczeć. Odpowiedziałem ciosem na cios, trysnęła krew, a ja kopnąłem przeciwnika w pierś. Runął n a kamienną nawierzchnię mostu. Śniadoskóry chłopak z mieczem zaatakował Talona. Aaron dobył pistoletu i wypalił prosto w twarz S0dhaemczyka uzbrojonego w dwa sztylety. Huk wystrzału przewalił się nad ciżbą, ludzie krzyczeli coraz głośniej. - Uciekajcie! - Głos Szarorękiego wzniósł się ponad zgiełk. - W imię Boga, uciekajcie! Ratujcie swoje dusze! Ludzie się rozproszyli, a ja tymczasem pchnąłem niewolnego mieczem w brzuch. Wszystko wokół poruszało się jak we śnie: to sanctus płonął w moich żyłach. Topór niewolnego wyszczerbił bruk, gdy uskoczyłem przed kolejnym uderzeniem i ciosem rękojeści wyłamałem mu szczękę z zawiasów. Pofrunęły zęby, bryznęła krew, a ja zastanawiałem się, czy ten człowiek w ogóle wie, co robi; czy trucizn a, której napił się z nadgarstka swojej mrocznej pani, dopuszcza w ogóle taki luksus jak odczuwanie strachu czy żalu, czy tylko podporządkowuje go jej pradawnej woli. I czy ma świadomość, że zginie w imię jedynego Boga, który naprawdę się liczy. Bo ostatecznie zginął, zginął od mojego miecza i gdy opoje świętujący Dzień Maximille'a rozpierzchli się z wrzaskiem, n a środku Mostu Nad Wodospadem zostaliśmy tylko my czterej i dwa potwory. Wokół n as szary śnieg tworzył marznące wiry, pod nami pędziła z hukiem szara woda spadająca ze skutej lodem krawędzi urwiska. Marianne Luncóit ponownie otworzyła dłonie i kolejny biały kruk pofrunął w noc. Dostrzegłem zwitek pergaminu przywiązany czarną wstążką do jego nogi. Wszystkie klatki były już puste - podobnie jak jej spojrzenie, które zwróciła teraz na nas: puste, groźne i piękne. Długie ognistorude włosy okalały jej twarz, osobliwie niewrażliwe na porywy skowyczącego wiatru. Skórę miała białą i twardą jak marmur. I może to światło płatało nam figle, ale kiedy spojrzałem na kamienne płyty pod jej stopami, nie rzucała cienia. - Spóźniliście się, moje dzieci - powiedziała. - Wszystko, co należało wiedzieć, jest już wiadome. A teraz on także się tego dowie. - Radujcie się. - Jej dzieciak posłał mi posępny uśmiech. - Nastał czas upadku. Przeniosłem wzrok na szybujące ku zachodowi białe kruki i n agle n abrałem okrutnej pewności, dokąd zmierzają. I kim jest „on", o którym wspomniała Lun­ cóit. Lew na mojej piersi i siedmiogwiazda na dłoni zapłonęły boskim żarem, który rozgrzewał mi krew. I mimo że stojąca przed n ami dwójka wyglądała nie­ ziemsko i przerażająco, nie uszło mojej uwagi, jak czujnie mrużą oczy, gdy zaczęliśmy zacieśniać krąg wokół nich. Wargi chłopaka drgnęły w grymasie, spo­ między kłów dobył się cichy syk. - Od wielu długich nocy mnie prześladujesz - szepnęła Luncóit do Szarorękiego. - Czułam twoją obecność jak muśnięcie ust n a drżącym karku. A teraz jesteś tutaj, mój piękny łowco. - Rozłożyła ramion a. - Pocałuj mnie. - Pan jest mą tarczą niezłomną - warknął Szaroręki. - Ogniem, który wypala wszelki mrok. Burzą, która poniesie mnie do raju. Postąpił krok do przodu. Wampirzyca się cofnęła. Opuściła głowę, jej rzęsy trzepotały, jakby porażenie świętym światłem sprawiało jej rozkosz. Rubinowe usta wykrzywiła w uśmiechu, który można by nazwać... czułym. - Znam was, srebroświęci. Talon de Montfort. Aaron de Coste. Gabriel de León. - Nie słuchajcie jej - ostrzegł n as Talon. - Skoro ja poznałam wasze imiona, czy wy nie powinniście pozn ać mojego? - Przesunęła dłońmi po jasnych piersiach, w dół, na biodra, i uśmiechnęła się do Szarorękiego. - Inaczej czyje imię będziesz mi szeptał, Aramisie Charpentier, kiedy będę cię kochać? - Wiemy, jak się nazywasz. Luncóit. Dziecko Kruka. Niezbyt skomplikowana ta zagadka, Voss. Uśmiechnęła się przebiegle, chytrze i w odpowiedzi zacytowała motto swojego rodu: - Wszyscy klękają. I z zabójczą szybkością rzuciła się naprzód, prosto w krąg światła Szarorękiego. Oślepion a jeszcze bardziej zmrużyła oczy i wykrzywiła usta w bolesnym gry­ masie, ale uderzyła szybko jak błyskawica. Szaroręki stęknął i odchylił się wstecz; twarde jak diamenty paznokcie ze świstem przecięły powietrze na wysokości jego gardła. Drugą ręką wymierzyła mu cios w pierś: jej ciało zaskwierczało, ale Szaroręki pofrunął w powietrzu, jakby był pozlepiany z piór. Krzyknąłem gło­ śno, gdy mój mistrz wpadł w balustradę mostu, strzaskał ją na proch i osunął się na kolana. W okamgnieniu poderwał się na nogi i zaszarżował na Luncóit, ale teraz także chłopak rzucił się w wir walki, szybki jak język węża. W jednej ręce trzymał dobyty zza kaftana paskudnie wyglądający nóż, w drugiej pistolet. Krzyknąłem, kiedy nacisnął spust: kula trafiła Aarona w pierś i odrzuciła go w bok, a Adrien rzucił się na mnie. Uchylił się przed ciśniętą przeze mnie srebrobombą, której wybuch obrysował światłem jego sylwetkę. Uskoczyłem tanecznym krokiem w tył, trzymając go na dystans Lwim Pazurem. Serafin Talon zaszedł Luncóit od tyłu. Włączyła się pamięć mięśniowa, niezliczone godziny treningów splotły się z krążącym w moich żyłach hymnem krwi, ale pierwszy raz walczyłem ze szlachet­ nokrwistymi - wiele o nich słyszałem, nigdy jednak nie stawiałem im jeszcze czoła. Byli szybcy jak huragan i mimo że blask naszych tatuaży przyprawił ślicz­ nego martwego chłoptasia o grymas bólu, nie przeszkodziło mu to zaatakować. Rzuciłem drugą bombę i ciąłem mieczem: włożyłem w ten cios całą swoją siłę, ale, mimo że Lwi Pazur trafił Adriena w szyję, jego ciało było jak kamień, a jego sztylet jak żywe srebro, gdy odpowiedział pchnięciem zbyt szybkim, bym za nim nadążył. Zachwiałem się i runąłem jak długi. Krew napłynęła mi do ust. Cień Adriena padł na mnie, zobaczyłem, jak śmierć wyciąga po mnie rękę. Wtedy jednak przegub dłoni Adriena potrzaskał jak szkło, cięty klingą Aarona, i Adrian z sykiem cofnął się przed płonącym polanem, którym de Coste mierzył mu w pierś. Aaron ciął ponownie: tym razem zranił chłoptasia w policzek i przystrzygł mu ciemne pukle. Wampir odskoczył; jedną ręką trzymał się za krwawiącą twarz, w drugiej cały czas ściskał zakrwawiony nóż. De Coste stanął n ade mną, by mnie ochronić. Oczy pałały mu odblaskiem pochodni, w piersi ziała brocząca krwią rana, zastępy anielskie płonęły srebrem n a jego ramionach. - Wszystko w porządku? - zapytał mnie. Nie spuszczał wzroku z mierzącego go złym spojrzeniem Adriena. Spojrzałem na swój brzuch i dopiero teraz do mnie dotarło, że Adrien zdążył mnie pchnąć tuzin razy. - Nie ... nie bardzo - wykrztusiłem. - Spokojnie, wieśniaku. - Aaron uśmiechnął się półgębkiem i splunął krwią. - Ja z nim zatańczę. I rzucił się na wampira. W srebrnym świetle przepływali wokół mnie jak woda i blady cień. Obejrzałem się: Szaroręki i Talon nadal zmagali się z ancien, w zwarciu poruszali się tak szybko, że nie n adążało za nimi oko. Powietrze było przesycone odorami ignisu i żrącego srebra, wybuchały srebrobomby, błyskały obuchy i ostrza. Kobieta poruszała się pomiędzy tamtymi dwoma jak skrwawiony nóż, jej czerwona suknia, rubinowe usta i rude włosy stanowiły jedyną barwną plamę w chmurze srebra. - Odstąp! - wykrzyknął Szaroręki. Jego miecz przeciął powietrze. - Poproś ładnie - odparła z uśmiechem Luncóit, tnąc go pazurami po ręce. - Jesteśmy światłem wśród nocy! - zawołał Talon i uderzył korbaczem. - Jesteśmy ogniem płonącym pomiędzy tą chwilą i końcem świata! - W takim razie pocałuj mnie, łowco. Przekonajmy się, które z nas spłonie. Wampirzyca zerwała z balustrady jeden z posągów i machnęła nim jak kijem. Trafiony przez nią Szaroręki upadł na bok, zakrwawiony i półprzytomny, a wtedy on a wzięła zamach i cisnęła rzeźbą jak włócznią. Talon krzyknął, gdy anioł trafił go w pierś i przygniótł do balustrady z siłą, która zabiłaby każdego śmiertelnika. Dźwignąłem się z ziemi. Krew ściekała mi do butów, ledwie trzymałem Lwi Pazur w dłoni. Talon klęczał, za to Szaroręki już się otrząsnął i runął na Luncóit niczym piorun. Zataczając się i chwiejąc, ruszyłem z pomocą Aaronowi: walczył brawurowo, ale wampirzy chłoptaś miał nad nim przewagę i mój miecz - nawet jeśli byłem ranny - mógł się przydać. De Coste dźgnął Adrien a w bok; towarzyszący temu dźwięk bardziej przypomin ał trzask rozłupywanego kamienia niż chrzęst rozdzieranego ciała. Aaron nie zdołał utrzymać broni: rozedrgana srebrostal wypadła mu z ręki i zadźwięczała n a kamieniu. Riposta wampira przeorała róże tatuowane n a piersi Aarona i pocięła mu skórę na żebrach. De Coste przycisnął dłoń do piersi i osunął się na kolan a. - Zamknij oczy - wyszeptał. Dzieciak tylko parsknął śmiechem i rzucił się n a niego z wyciągniętym do przodu nożem, mierząc prosto w serce. W tej samej chwili go dopadłem: zderzyli­ śmy się pierś w pierś i ciężko upadliśmy na ziemię. Uderzyłem głową o kamienie, zadźwięczało mi w uszach. - Jesteś insektem - wycedził Adrien. - Jesteś bydlęciem. Zaparło mi dech, gdy oślizłe od posoki dłonie zacisnęły się na moim gardle. Ciało Adriena skwierczało w kontakcie z moim srebrem, ale grzmotnął moją głową o kamień. Wepchnąłem mu lewą dłoń w twarz i zostałem n agrodzony bolesnym lamentem: rozbłysło światło, boże ciepło przepłynęło w górę mojej ręki aż do serca. Stwór zasyczał i szarpnął się wstecz, ja zaś desperackim kopniakiem odrzuciłem go od siebie, prosto n a złamaną balustradę. Zamłócił rozpaczliwie rękami, próbując złapać równowagę. Aaron - zalany krwią i z odsłoniętymi żebrami - pochwycił upuszczony miecz, parsknął z wście­ kłością, obnażył kły i ostatnim cięciem przez pierś posłał Adrien a n ad resztkami balustrady w przepaść i lodowate rzeczne czeluście. Wiedziałem, że wampiry nie mogą przekroczyć płynącej wody, nie miałem jednak pojęcia, co się z nimi dzieje, kiedy je w niej zanurzyć. Adrien krzyczał i miotał się jak wrzucony do rzeki palącego ługu. W miarę jak nurt niósł go w stronę wodospadu, alabastrowe ciało roztapiało się i spływało z kości, aż w końcu spadł z lodowej krawędzi w przepaść. - Adrien! - rozległ się przeraźliwy krzyk. - NIE! Odwróciłem się do Luncóit. Jej oczy pałały furią. Szaroręki wykorzystał moment jej nieuwagi: wzywając niebiosa na pomoc, ciął po łuku prosto w szyję. Ostrze świsnęło w powietrzu. To było cięcie zdolne rozpłatać kowadło i roztrzaskać ciało wampira w drobny mak. Tyle że Luncóit była Żelaznosercą, ancien z Krwi Voss. Nagle dostrzegłem, w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazł się Szaroręki: kiedy zaryzykował zadanie śmiertelnego ciosu, zachwiał się, stracił równowagę ... i w tej samej chwili białe jak kość palce zacisnęły się na jego gardle, skwiercząc w zetknięciu ze srebrem. Wampirzyca rozorała mu pazurami cały bok głowy, oddarła ucho, złamała żuchwę i zmasakrowała prawe oko na pulpę jak zgniłe jajo. - Mistrzu! - Z krzykiem rzuciłem się naprzód. Luncóit chwyciła Szarorękiego za przegub dłoni i cisnęła z nim o ziemię z taką siłą, że popękały kamienne płyty. Krzyknął, krew pociekła mu z ust. A Luncóit rzucała nim jak workiem kamieni: raz, drugi, obracając się przy tym to w jedną stronę, to w drugą. Słyszałem trzask łamanych kości, widziałem wytrzeszczone w męce czerwone oczy mojego mistrza, aż w końcu zaryczał przeraźliwie, gdy wampirzyca przygniotła mu pierś obcasem, zaparła się, pociągnęła z całej siły i wyrwała mu rękę z barku. Ledwie wyhamowałem, ślizgając się n a kamieniach. - Święty Boże... Talon wstał chwiejnie. Krwawił z oczu i uszu, miał wyłamany bark, zmiażdżoną pierś, bezwładną lewą rękę. De Coste i ja stanęliśmy obok niego, desperacko łapiąc oddech. Aaron odniósł pół tuzin a ran, pozlepiane krwią jasne włosy kleiły mu się do policzków. Szaroręki leżał bez ruchu, a wampirzyca wrzuciła jego oderwaną rękę do rzeki i odwróciła się w naszą stronę. - Co robimy, serafinie? - wysapał Aaron. Talon pokręcił głową. Zęby miał czerwone od krwi. - Nie ... Ja nie... - Nie możemy zostawić Szarorękiego - wyszeptałem. - We trzech możemy odebrać jej życie. Roześmiała się n a te słowa. Cała skórę miała upstrzoną szkarłatnymi kropelkami. Patrząc mi w oczy, uniosła dłoń i zlizała krew z poczerniałych palców. - Odebrać? Śnieg osiadał na jej ciele jak na posągu. Suknia wydymała się wokół niej niczym kłęby czerwonego dymu. Luncóit znieruchomiała na skraju naszej plamy światła, piękna i straszliwa, i przemówiła głosem, od którego krew szybciej popłynęła mi w żyłach: - To ja tu jestem od odbierania. Mam do tego prawo jako Księżna Wieczności. Zmartwiałem ze zgrozy, gdy dotarła do mnie treść jej słów. - Luncóit... - wyszeptałem. - Dziecko Kruka. - Jego dziecko - dodał również szeptem Talon. Serafin pobladł, ociekający krwią miecz zadrżał w dłoni Aarona. Wiedzieliśmy, że potwór, którego ścigamy, jest potężny, nigdy jednak nie przypuszczali­ śmy... Ta wampirzyca była stara, gdy cesarstwo było w powijakach. Czerwon a władczyni, od wieków upajająca się krwawymi rzeziami. Drżącym głosem wyszeptałem jej imię, imię bestii, na którą polowaliśmy od czasu Skyefall, a która teraz polowała n a nas: - Laure Voss... VI G DZIE ŚMIERTELNE DZIEWCZYNY NIE WAŻĄ SIĘ ZAPUSZCZAĆ Laure Voss. Ukochana córka Wiecznotrwałego Króla. Przypomniałem sobie zasłyszane przy ognisku opowieści o niej. Nocna zgroza. Prawdziwa nestorka. Kiedy mury Vellene padły przed Bezkresnym Legionem jej ojca, zebrała wszystkie niemowlęta w mieście, pozabierała je z kołysek, powyrywała z objęć zapłakanych matek niczym potwór ze strasznych historii opo­ wiadanych przy ogniu, po czym pootwierała je jak świątkowe prezenty i wlała ich krew do fontanny na rynku w Vellene. A potem ... Potem, kurwa, się w niej wykąpała. Upiór w Czerwieni. Wyciągnąłem rękę przed siebie, Aaron zrobił to samo i n asze święte światło powstrzymywało wampirzycę. Zważywszy jednak na fakt, że została mi już tylko jedna srebrobomba, pistolety mieliśmy puste, Talon został ciężko ranny, a my byliśmy zaledwie nowicjuszami, mieliśmy niewielkie szanse w starciu z tak potężnym wrogiem. Szaroręki patrzył z miejsca, w którym leżał, jak kulimy się we trójkę w ochronnym kręgu światła. - Nie zgrywajcie bo-bohaterów - wyszeptał. - Uciekajcie... - Obawiam się, że ten nieprzyjaciel jest dla nas za silny ... - wyrzęził Talon przez zakrwawione usta. - Katedra. - Aaron ruchem głowy wskazał budynek za naszymi plecami. - Poświęcon a ziemia. - Nie możemy zostawić Szarorękiego! - wysyczałem. - Ty powinieneś go zostawić. - Wzrok Laure spoczął na mnie. - Tak jak zostawiłeś ją. Poczułem, jak wdziera się do mojej głowy, i żołądek podszedł mi do gardła. Próbowałem ją zatrzymać, tak jak uczył mnie Talon, ale ciężar nieprzeliczonych lat skruszył moje umocnienia. - Widzę ją, słabokrwisty - wyszeptała. - Widzę słodką córeczkę Lorson. Unosi się obok ciebie jak cień. Czuję jej zapach, skapuje jak krew z twoich rąk win­ nego. Gdybyś tam był, może zdołałbyś ją ochronić. Gdybyś poszedł z nią do lasu, tak jak o to prosiła, może twoja siostra Amelie n adal by żyła. - Patrzyła mi teraz prosto w oczy. Jej głos był jak nóż wbity w moją pierś. - A tymczasem spotkała mnie. Furia wezbrała mi w trzewiach, kły drgnęły w dziąsłach. - Kłamiesz, kurwiszonie. Przekrzywiła głowę. - Czyżby? - Nie słuchaj - przestrzegł mnie Aaron. - Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. - Ach tak ... - wyszeptała, przesuwając się po obwodzie kręgu światła. - Aaron de Coste. Szlachetn a krew tłoczon a przez tchórzliwe serce. Boisz się mnie, kuciapko? Tak jak bałeś się swojego ojczyma, kiedy przyłapał was w łóżku? Spoconych, wyczerpanych... De Coste cały się spiął na te słowa. Zacisnął pięści. - Byłeś wielką, prawdziwą miłością Sachy, ale nic nie zrobiłeś. Nawet nie próbowałeś przebłagać barona. Rzuciłeś Sachę wilkowi na pożarcie, żeby ocalić sie­ bie. - Milcz! - warknął Aaron. Błysnęły kły. - To nieprawda. - ,,To nie moja wina, papo" - mówiła płaczliwym tonem Laure, przyciskając dłoń do piersi. - ,, Nie chciałem tego. Zostałem zmuszony, tak właśnie, zmuszony... ". - MILCZ! Aaron zamachnął się mieczem. Światło przygasło, gdy oburącz ścisnął rękojeść, została tylko poświata mojej dłoni i tatuaży na naszych piersiach i ramio­ nach. Krąg blasku się skurczył. Laure zmrużyła oczy. - De Coste, nie daj się podpuścić! - zawołał Talon. - Próbuje cię sprowokować, żebyś z nią walczył! Nie wychodź z kręgu! W bożym blasku razem jesteśmy silniejsi! Laure tylko się roześmiała. - Myślicie, że wasz Bóg ocali was przede mną? Talon skrzywił się, obnażając kły. - Wynoś się... z mojej... głowy, suko... - Jesteśmy twoją karą, serafinie. Twój Bóg cię nie oszczędzi. Napawasz go odrazą, ty i wszystko, czym jesteś. - Skrzywiła się w pogardliwym grymasie. - Mogłabym sprawić, że mnie pokochasz, Talonie de Montfort. Mogłabym ci obiecać rozkosze, jakie n awet się nie śniły cnotliwym świętym braciom. Ale ja to już widzę, widzę w twoich nabiegłych krwią oczach i przesiąkniętych krwią rękach. - Uśmiechnęła się. - Ty już jesteś nasz, bladokrwisty. Twoja mała Aoife mogłaby potwierdzić, że... To wystarczyło. Zdążyłem jeszcze krzyknąć ostrzegawczo, ale Talon pękł, po prostu, kurwa, pękł, i we dwóch z Aaronem rzucili się n a nią. Ruszyłem naprzód, rażąc ją powodzią blasku. Mimo to Laure Voss rozłożyła ramiona, uchyliła się przed uderzeniem korbacza Talona i szybciej niż koliber przemknęła obok miecza Aarona. Prawą ręką zbiła w bok gardę serafina i wykręciła mu zdrową rękę z taką mocą, że potrzaskane kości przebiły skórę. Drugą szponiastą dłoń wbiła mu głęboko w brzuch. Impet ciosu odrzucił go w tył, z ziejącej w brzuchu rany wylały się kłęby wnętrzności. Aaron głośnym krzykiem wezwał Wszechmogącego n a pomoc, zrobił wypad, mierząc w ranę zadaną wcześniej przez Szarorękiego i... nareszcie - nareszcie ! - ostrze się przebiło, przecięło marmurową powierzchnię skóry i rozpłatało gardło Laure. Ona jednak odpowiedziała atakiem n a atak. Aż krzyknąłem, kiedy jej twarde jak diamenty paznokcie przeorały policzek Aaron a do kości. Zaraz potem trzasnęły żebra, gdy cios w tułów wyrzucił go w powietrze. - De Coste! - Gabrielu. Odwróciłem się do wampirzycy, która znów zaczęła krążyć po obwodzie plamy światła. Zostałem sam w oceanie ciemności. Przypomniały mi się Skyefall i wrząca pod moim dotykiem krew małego Claude'a de Blancheta. Jeśli jednak wciąż posiadałem ten dar, to nie miałem zielonego pojęcia, jak go przywołać. Laure z delikatnie rozchylonymi ustami utkwiła we mnie spojrzenie oczu w obramowaniu ogniście rudych włosów. Powiodła językiem po zębach, przytknęła zakrwawione opuszki palców do rany wyszarpanej w szyi, a potem przesunęła rękami po idealnej klepsydrze ciała i wcisnęła dłonie między uda. - Czuję twoje pragnienie, słabokrwisty. Wiem, co zrobiłeś biednej lisie. I wiem, jaką zgrozą n apawa cię myśl, że to samo mógłbyś zrobić swojej drogiej Astrid. Ja jednak nie mam kruchego, wiotkiego ciała, które mogłoby się roztrzaskać o twój kamień. Mnie nie możesz zranić, Gabrielu, jakkolwiek mocno byś tego pragnął. Była odrażająca, była wcieleniem zła, ale - Boże, dopomóż ! - była przy tym piękna i mroczna jak kres wszystkich dni. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę. Myśla­ łem o krwi l isy tętniącej w moich ustach, o przenikającym powietrze aromacie krwi Astrid. Laure przechadzała się przede mną w tę i powrotem, ja jednak mógłbym przysiąc, że czuję, jak stoi za moimi plecami, przesuwa dłońmi po mojej nagiej piersi, brzuchu i niżej, coraz niżej. Przeniosła wzrok na kieszeń, w której trzymałem n arysowany przez Astrid portret. Zagryzła usta i wzdrygnęła się, gdy jej zęby rozcięły wargę. Pociekła krew. - Daj mi się pocałować, Gabrielu. Będę cię całowała w takie miejsca, w które śmiertelne dziewczyny nie ważą się zapuszczać. Powiodłem wzrokiem po moich towarzyszach, broni wypuszczonej z ręki, połamanych kościach. Mogłem uciec, odwrócić się do nich plecami i wycofać do katedry, w której dzwony świętowały właśnie początek dnia San Maximille'a. Wtedy jednak zostawiłbym moich braci na pewną śmierć. - To będzie czysta błogość - obiecywała Laure. - Stanę się dla ciebie boginią, za którą się umiera. Patrząc na te jaskrawoczerwone usta, szczupłe dłonie i okrwawione krzywizny ciała, znów zacząłem się zastan awiać, jak to by było umrzeć z rozkoszy zamiast z bólu, n aprawdę poczuć te kły przebijające moją skórę, poddać się, zamiast walczyć. - Pocałuj mnie, Gabrielu. Tylko ten jeden raz. Pocałuj. Moja ręka opadła wzdłuż ciała. Światło wokół mnie przygasło, teraz już płonął tylko lew n a mojej piersi, ale jego blask był słaby, rozwodniony. Wampirzyca uśmiechnęła się szerzej i podeszła. Gardło miała rozpłatane po ciosach Aaron a i Szarorękiego. Wzięła mnie w ramiona. Czułem bijący od niej chłód, odór krwi, śmierci i ziemi. Jej wargi przybliżyły się do moich. Całe moje ciało drżało z podniecenia pod jej dotykiem. Z niemą modlitwą do Wszechmogącego na ustach odpaliłem ostatnią srebrobombę i wepchnąłem ją w głąb rany ziejącej w szyi Laure. Wybuch wstrząsnął jej ciałem i odrzucił mnie. Srebrzysty ogień zapłonął w jej trzewiach, marmur przemienił się w heban. Eksplozja rozdarła bark i szyję - zwykły zimnokrwisty nie zniósłby takich obrażeń, lecz ona tylko zachwiała się na nogach, nawet nie upadła, i z grymasem bólu i strachu na twarzy patrzyła, jak jej suknia zajmuje się ogniem. Płomień rozgorzał na dobre, Laure zaczęła krzyczeć. Pozbierałem się z ziemi, przypadłem do Szarorękiego i uklęknąłem przy nim. Był nieprzytomny, ale oddychał, przerzuciłem go więc sobie przez plecy. Wampirzyca z wrzaskiem usiłowała zedrzeć z siebie suknię, zanim cała stanie w ogniu. Podbiegłem do Talona. Stęknął z bólu, kiedy pomogłem mu wstać. - No dalej! - krzyknąłem. Na koniec doskoczyłem do de Coste'a. Twarz i pierś miał rozszarpane i zakrwawione. Podniosłem go z ziemi i puściłem się biegiem - z Szarorękim na grzbie­ cie, Aaronem pod pachą i Talonem u boku pędziliśmy brukowanymi ulicami, mijając przerażonych mieszczan, aż wypadliśmy na główny plac miasta. I właśnie tam, naprzeciw nas, stała ona: piramida marmurów i gotyckich iglic sięgająca niebios, które - być może - jeszcze nie całkiem nas opuściły. Katedra w Coste. Dzwony wybijały północ. Kopniakiem otworzyłem wrota i zatoczyłem się na poświęconą ziemię. Talon osunął się na posadzkę tuż za progiem; obficie krwawił z rozprutego brzucha. Położyłem Szarorękiego n a podłodze, Aarona posadziłem pod ścianą i przytknąłem dłoń do jego zakrwawionego czoła. - De Coste? - wyszeptałem. - Słyszysz mnie? - Ja cię słyszę. Mój żołądek wypełnił się lodem. Odwróciłem się i wyjrzałem n a plac. Stała przede mną naga i zwęglon a. Niegdyś perfekcyjny alabaster skóry obrócił się w ruinę, spod zdruzgotanej powłoki przezierały kości, płomiennorude włosy zmieniły się w popiół. Mimo to Laure wciąż żyła. - Nie istnieje Bóg, który ocaliłby cię przede mną - powiedziała. - Jestem Księżną Wieczności i przez wieczność będę cię ścigać. Cokolwiek masz, odbiorę ci. Czymkolwiek jesteś, unicestwię to. W końcu będziesz przede mną klęczał, słabokrwisty. A ja posmakuję cię i, smakując, zabiję. Spojrzała w głąb ulicy, skąd dobiegał dźwięk rogów i tupot podkutych butów n a przykrytym już śniegiem bruku: baron de Coste w końcu zebrał ludzi, żołnie­ rzy uzbrojonych w smołę i pochodnie. Wampirzyca - choć poraniona - wciąż mogła urządzić im żniwa jak gospodarz w łanie zboża, ale, prawdę powiedziaw­ szy, nie miała powodów, by z nimi walczyć. Zrobiła już to, po co przybyła do Coste, a poza tym mogła przecież czekać w nieskończoność. - Wszyscy klękają. Zniknęła. Jedno mgnienie oka i już jej nie było. Plac był pusty. W wyschniętych ustach czułem posmak pyłu, ręce mi się trzęsły, ale wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu przeżyliśmy. - Ty m- mały, g-głupi skurczybyku... Spojrzałem na Szarorękiego, n a jego zmasakrowaną twarz i ociekającą krwią dziurę w barku po wyrwanej ręce. Rozejrzawszy się, zerwałem arras ze ściany i owinąłem nim mistrza. Był bladokrwistym, więc sam krwotok nie mógł go zabić, a fakt, że nie stracił przytomności, n ajlepiej dowodził, jak głęboko srebro pły­ nie w jego żyłach. - Kazałem ci u-uciekać - szeptał. - Nieposłuszeństwo b-będzie kiedyś t-twoją zgubą, chłopcze. Przeniosłem wzrok na Aarona. Na serafina. Na swojego mistrza. Dziwna z nas była kompania, złączona chyba tylko grzechem naszych narodzin, ale mimo to... mimo to ... - Być może, mistrzu. Ale umieram wśród braci. Aaron wysilił się na szyderczy uśmieszek. Wyszarpana pazurami Laure rana ciągnęła mu się od czoła przez cały policzek. Wiedziałem, że bliznę po niej będzie nosił przez resztę życia. - P-piękn a wizja, de León, ale nie s-sposób nie zauważyć, że w-wcale nie umierasz. - Co się odwlecze ... - Wróciłem wzrokiem do miejsca, w którym stała Laure Voss. Jej obietnica zawisła w powietrzu. - Polowanie trwa. - Ale na razie nasze wysiłki p-poszły n a marne. N-nadal nie wiemy, po co tu p-przybyła. Przeszywający wrzask rozdarł noc. Wyjrzałem na plac przed katedrą i zobaczyłem pierwszych wkraczających nań ludzi barona z mieczami i pochodniami w dłoniach. Szary sokół zanurkował spod ciemnego nieba w dół, zatoczył krąg nad placem i wleciał przez otwarte drzwi do katedry. Podmuch powietrza spod jego trzepoczących skrzydeł rozwiał moje zakrwawione włosy. Ciężko ranny Szaroręki jakoś zdołał się uśmiechnąć, a ja westchnąłem z niedowierzaniem n a widok tego, co Łucznik przyniósł w szponach. Martwego białego kruka. - Mądry chłopak. - Szaroręki pokiwał głową. - Mój mądry, arcymądry chłopak. Sokół krzyknął chrapliwie, gdy podczołgałem się do jego zdobyczy. Odwiązałem czarną wstążkę i rozwinąłem przyczepiony nią do łapy kruka skrawek perga­ minu. Miałem przed sobą mapę Bożych Posłańców, małą, lecz nakreśloną z wyjątkową precyzją. Położone u stóp gór miasteczka były opisane pięknym zama­ szystym charakterem pisma: liczba mieszkańców, zasoby, liczebność garnizonu. Biegnące z północy na południe czarne strzałki wskazywały Coste, Tolbrook, Skyefall i sięgały dalej w głąb Nordlundu. Mimo dokuczliwego bólu ran zerwałem się n a nogi. Świadomość tego, co trzymam w rękach, ścięła mi krew w żyłach. - De León? - wyszeptał Talon. - Co to jest? Spojrzałem na moich towarzyszy, niepewny, czy powinienem odczuwać radość, czy zgrozę. - Plan inwazji - odparłem. VII NIEWIERNY W drodze powrotnej do San Michon ostro pon aglaliśmy konie, a Łucznik frunął przodem z wiadomością o naszym odkryciu. Mimo że w drodze do opactwa nasze rany się zasklepiły, cen a naszego prawie-triumfu miała być już na zawsze wypisana na naszej skórze. Moją pierś i ręce przeorały pazury syna Laure Voss. Talon do końca swoich dni będzie nosił na brzuchu ślad po dotyku Upiora w Czerwieni. Długa, haczykowato zagięta blizn a szpeciła czoło i policzek Aarona. Najgorzej wyglądał Szaroręki. Stracił rękę, którą władał mieczem, a także prawe oko i ucho wyszarpane szponami Umarłej. Podczas pierwszych nieszporów po naszym powrocie do opac­ twa uklęknął w kaplicy w pierwszym rzędzie jak gdyby nigdy nic, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nigdy już nie będzie takim myśliwym jak dawniej. Po odśpiewaniu hymnów kończących mszę opat Khalid i serafin Talon kazali mnie i Aaronowi zostać w katedrze. Próbowałem nawiązać kontakt wzrokowy z wychodzącym Szarorękim, ale ignorował mnie tak samo jak przez całą drogę powrotną. Wiedziałem, że zaległy między nami niewypowiedziane słowa: odkry­ liśmy wprawdzie plany Wiecznotrwałego Króla, ale to ja byłem winien temu, jak potoczyły się wypadki w Coste. Mistrz poprzysiągł, że nigdy więcej nie weźmie mnie na polowanie, ja zaś bałem się, że za nieposłuszeństwo zostanę relegowany z zakonu. I choć wydać się to może dziwne, zważywszy na liczne kłopoty i przykrości, jakie mnie spotkały, San Michon stało się moim prawdziwym domem. Bałem się, że każą mi ten dom porzucić. Khalid stał przy ołtarzu, Talon zajął miejsce obok niego. Opat jak zwykle prezentował się imponująco, ze srebrną egidą odcinającą się od ciemnej skóry. W jego podkreślonych czernidłem zielonych oczach odbijały się zawieszone pod sufitem chymijne kule. W katedrze panowała martwa cisza. - Serafin Talon zdał mi relację z wydarzeń w Coste - zaczął opat. - Stawić czoło córce Wiecznotrwałego Króla i nie zginąć to nie byle jaki wyczyn. Musicie się cieszyć szczególnymi względami Wszechmogącego, nowicjusze. - Jego wzrok spoczął na mnie. Poczułem ucisk w żołądku. - Albo to diabeł kocha swoje dzieci. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę, a on zwrócił się do Aarona: - Nowicjuszu de Coste, Szaroręki poinformował mnie, że przez ostatnie miesiące dobrze się spisywałeś. Wykazałeś się cierpliwością, męstwem i zdyscyplino­ waniem i zadałeś śmiertelny cios wnukowi samego Wiecznotrwałego Króla. Twój mistrz uważa, że jesteś gotowy, by wstąpić do zakonu. De Coste spojrzał na mnie. Był wyraźnie rozdarty. - Opacie... To dzięki Gabrielowi miałem okazję zadać decydujący cios synowi Laure. I to on powstrzymywał ją przez dostatecznie długi czas, żebyśmy zdążyli się schronić na poświęconej ziemi. Bez niego wszyscy byśmy zginęli. - Szaroręki zrelacjonował mi również zachowanie nowicjusza de León a w Coste. Spuściłem wzrok. Supeł w moim żołądku zwijał się coraz ciaśniej. Szaroręki opowiedział o moim nieposłuszeństwie, jakżeby in aczej. Moją nierozwagę przy­ płacił utratą ręki, a niewiele brakowało, żeby zwierzyna zupełnie nam się wymknęła. Stanął w mojej obronie, kiedy Talon chciał mnie zaprowadzić na Most Do Nieba, i teraz, zasłużywszy na jego gniew, n ajprawdopodobniej straciłem swojego jedynego obrońcę, ale... - Co czeka mistrza Szarorękiego, opacie? - spytałem półgłosem. - Spodziewałbym się, że bardziej zatroszczysz się o własny los, Mały Lwie. - Zrobiłem to, co uważałem za właściwe - odparłem, wbijając wzrok w podłogę. - I klnę się n a Boga, że drugi raz postąpiłbym tak samo, ale ... Zdaję sobie sprawę, że to, co się przydarzyło Szarorękiemu, stało się z mojej winy. - Szaroręki na razie nie podjął decyzji, co dalej - odparł z westchnieniem Khalid. - Jest twardy jak srebrostal, ale będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie po tym, jak Upiór w Czerwieni poranił jego ciało i umysł. - Przeklęta pijawka ! - szepnął Aaron. - Mamy z nią rachunki do wyrówn ania - burknąłem. - Powinniśmy ją wytropić i. .. - Mowy nie ma, ty rynsztokowa spermościero! - warknął gniewnie Talon. - Ciesz się, że nie zedrzemy tuszu z twojej skóry i nie wygnamy cię z opactwa. Zamurowało mnie. - To zn aczy... - wykrztusiłem. - Że nie zostanę wyrzucony z zakonu? - Nie - potwierdził Khalid. Moje serce zaczęło śpiewać. - Twoje nieposłuszeństwo zasługuje na potępienie, ale nie sposób zaprzeczyć, że ocaliłeś swoim towarzyszom życie, Mały Lwie, ani że dzięki twojej odwadze niebiosa dały nam do ręki dodatkowy atut w konfrontacji z Wiecznotrwałym Królem. Nie czas jed­ nak dziś na wendetę przeciw Laure Voss. Wszelkie nasze wysiłki muszą zostać n akierowane n a powstrzymanie jej ojca. Dzięki twoim staraniom możemy być pewni, którą drogą poprowadzi swój Bezkresny Legion do ataku. Na wieść o ułaskawieniu ogarnęła mnie ogromna radość, euforia, że może jeszcze będę mógł stanąć u boku moich braci w n adchodzącej bitwie. - Avinbourg - wyszeptałem. Khalid pokiwał głową. - Ze zn alezionego przez was planu wiemy, że Voss zamierza zdobyć to umocnione miasto, a potem ruszyć na południe wzdłuż Bożych Posłańców i zająć Coste, Tolbrook i Skyefall, żeby odciąć dostawy srebra dla całego cesarstwa. My zaś, choć przeniknęliśmy jego zamiary, mamy bardzo mało czasu, by go zatrzymać. Nadciąga zima, Cherchant już prawie zamarzł. Cesarz Alexandre wycofał wojsko ze wszystkich garnizonów w Bożych Posłańcach, żeby wzmocnić obronę Avinbourga. W Dun Fas, Dun Cuinn, Czerwonej Strażnicy i Beaufort również gromadzi się liczna armia. Na jej czele ma stanąć cesarzowa we własnej osobie. Aaron aż zamrugał ze zdumienia. - Isabella przybędzie do San Michon? - zapytał z niedowierzaniem. - W ciągu tygodnia. - Khalid skinął głową. - Dlatego mam nadzieję, nowicjusze, że trudy polowania nie wyczerpały was przesadnie, bo wkrótce znów zostaniecie wezwani, by stanąć w obronie Kościoła Świętego. Poczułem jeszcze większe uniesienie niż przed chwilą, tym razem jednak przemieszane ze strachem. Myśl o tym, że miałbym bronić placówki obleganej przez tysiące Umarłych i stojącej im n a drodze w głąb Nordlundu, była wprost oszałamiająca - ale przecież do tego prowadziły wszystkie moje starania. A nie­ dawno na własnej skórze przekonaliśmy się, jak potężne jest zło, któremu przyjdzie nam stawić czoło. - Nowicjuszu de Coste, w n astępne priedi zostaniesz wyświęcony n a członka zakonu - odezwał się Talon. - Jeżeli masz teraz wolną chwilę, zapoznam cię z treścią przysięgi i przedstawię n asze oczekiwania wobec ciebie. Khalid odwrócił się do mnie. W głębi mojego walącego jak młot serca wiedziałem, jak blisko przepaści znalazłem się tym razem. Po jego oczach widziałem zaś, że tylko jego wstawiennictwo ocaliło mnie przed upadkiem. - Wyśpij się dziś dobrze, Mały Lwie. Odpoczynek dobrze ci zrobi. Ukłoniłem się oniemiały z wdzięczności. - Na Krew, opacie. Odwróciłem się gotowy odejść, ale przedtem wyciągnąłem jeszcze rękę do Aarona. Zawahał się, ostatecznie jednak przyjął ją i uścisnął. Mogliśmy się różnić, ale zdawałem sobie sprawę, że w pełni zasłużył na święcenia. A po tym, jak w Coste uratowaliśmy sobie n awzajem skórę, zaczynałem odczuwać łączące mnie z nim powinowactwo. Nie byliśmy przyjaciółmi, ale w ogniu walki potrafi się wykuć szczególna, żarliwa miłość, braterstwo pisane krwią - n awet pomiędzy ludźmi, którzy na co dzień serdecznie się nien awidzą. Wyszedłem z katedry. Noc była mroźn a. Z refektarza dobiegały odgłosy wesołej zabawy, śmiech kowala Baptiste'a, dźwięki fletni frere Alonso, ale ja nie potrafiłem wyzbyć się niepokoju. Przez całą drogę powrotną z Coste zmagałem się z tymi samymi myślami: wiedziałem, że nie mogę wierzyć ani jednemu słowu Laure Voss, ale to, jak Talon się wściekł, gdy wspomniała o siostrze Aoife... Zostałem ułaskawiony, ale tajemnica pozostała, a ja nie umiałem jej przenik­ nąć. Być może znałem jednak kogoś, kto będzie potrafił to zrobić. Czekanie było torturą. Tego dnia nocowaliśmy z Aaronem w koszarach i wszyscy nasi koledzy-nowicjusze domagali się relacji z potyczki z córką Króla Wiecz­ ności. Upłynęło kilka godzin, nim dranie wreszcie posnęli i mogłem się wymknąć z koszar. Przekradłem się przez opactwo i zagłębiłem w mroki Wielkiej Biblio­ teki. Panowała całkowita cisza, gdy skradałem się wśród regałów. Na drewnianej podłodze przedstawiono wielką mapę cesarstwa; mój wzrok zbłądził ku zazna­ czonym na niej Bożym Posłańcom, ze szczytami opisanymi imionami kolejnych aniołów. Wyobraziłem sobie legiony Króla Wieczności maszerujące w tej chwili na Avinbourg. Na myśl o zbliżającej się bitwie przeszył mnie rozkoszny dreszcz. A jeszcze rozkoszniejszy dreszcz przeszywał mnie na myśl o niej. Nie widziałem jej od miesięcy, ale to te ostatnie kilka minut przekradania się do działu ksiąg zakazanych najbardziej mi się dłużyło. A jeśli jej nie będzie? Jeżeli - zgodnie z zapowiedzią - udało jej się uciec z tej klatki? Jeżeli. .. Kiedy jednak wyszedłem zza ostatniego regału, siedziała tam, gdzie zawsze - przy wielkim dębowym stole, obłożona książkami. Zdjęła kornet, włosy miała rozpuszczone, długie, czarne jak atrament opadały jej na białe policzki. Jedną dłonią wodziła po czytanym tekście, drugą przyciskała do nosa zaplamioną n a czerwono chusteczkę. Obok siedziała nowicjuszka Chloe zatopiona w lekturze zakurzonego tomiszcza. Powietrze było przesycone zapachami krwi i ziela snów. Zdziwił mnie tylko widok karabinu, który Chloe trzymała n a podorędziu. - Jasnego świtu, mademoiselles. Chloe aż podskoczyła, słysząc mój szept. Astrid podniosła wzrok znad książki, spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Boże, jak on a się uśmiechnęła... Gabriel odchylił się na oparcie fotela i wbił spojrzenie błyszczących oczu w sufit. - Znała tysiąc uśmiechów. Okrutny jak zimowy wiatr, który ciął do kości. Lekki jak gołębi puch, ot, ledwie zarys na policzku, dający do zrozumienia, że słu­ cha tego, co mówisz. Uśmiech, który n apawał strachem. Uśmiech, który przyprawiał o płacz. Uśmiech taki, jakbyś był jedynym żyjącym człowiekiem na świe­ cie. Ale uśmiech, którym przywitała mnie tamtej nocy, widziałem u niej po raz pierwszy i nigdy go nie zapomniałem, nie zatarły go w mojej pamięci krew, ogień ani wszystkie noce, które upłynęły aż do dzisiaj. To był uśmiech, który szeptał i prowokował do uśmiechu w odpowiedzi. - I co ci szepnął? - zainteresował się Jean-Franc;ois. - Że jest szczęśliwa i że to mój widok ją uszczęśliwił. - Bożego dnia, Gabrielu - powiedziała. - Dobrze was widzieć, nowicjuszki. Mam nadzieję, że zastałem was w dobrym zdrowiu. - Ujdzie. - Astrid otarła nos. - Pomijając drobny krwotok. Chloe się uśmiechnęła, jej zielone oczy zabłysły. - Cieszę się, że wróciłeś cały i zdrowy, nowicjuszu. - Na pewno bardziej cały niż niektórzy inni... Po co wam karabin? - A, ten ... - Astrid się skrzywiła. - Nie zwracaj na niego uwagi. To jej. - Ukradłaś broń palną ze zbrojowni?! Na Boga, po co? - Wcale jej nie ukradłam - żachnęła się Chloe i przeżegnała znakiem koła. - Kradzież to grzech, Gabrielu. - Opat Khalid nas uczy - naburmuszyła się Astrid. - Odkąd tamta szlachetnokrwista zabiła Aoife, całe zgromadzenie pobiera lekcje walki. Coś okropnego, mówię ci. Chloe spojrzała n a nią z niedowierzaniem. - To był twój pomysł, Azzie. - Tylko zasugerowałam w obecności opata, że niektórym dziewczętom łatwiej byłoby zasnąć, gdyby umiały się obronić przed napaścią. Nie sądziłam, że zrobią z tego obowiązkowe zajęcia. Chloe przewróciła oczami i spojrzała na mnie. - Kryguje się. W rzeczywistości świetnie strzela, ale niech ją ręka boska broni, żeby miała mieć z tego frajdę. - Ty zdradziecka oślico bagienn a, jak śmiesz?! Będę się udręczać, ile zechcę. I nie ja, tylko ty masz z tego frajdę. Niektórzy powiedzieliby nawet, że przesadną. Niby jesteś zaręczona z Wszechmogącym, a obnosisz się z tym gn atem, jakbyś z nim sypiała! - Przestań. - Chloe zarumieniła się po czubki uszu i jeszcze raz nakreśliła znak koła. - Nie lubię, kiedy tak mówisz. Astrid zdławiła uśmieszek i posłała mi chytre spojrzenie. Wzięła Chloe za rękę, ucałowała jej dłoń i przycisnęła do policzka. - Przepraszam, ma cherie. Tylko się z tobą droczę. - Moim zdaniem takie szkolenie to dobry pomysł. - Skinąłem głową n a karabin. - Nawet pomijając śmierć Aoife, za murami opactwa mrok gęstnieje. Przyszłość nie zapowiada się pogodnie. Chloe odgarnęła z policzka mocno skręcony loczek. - Słyszałyśmy o waszym polowaniu w Coste - powiedziała, zniżając głos. - Brzmiało to przerażająco. - Raczej nie będę miał słodkich snów n a jego temat - przyzn ałem. Astrid zmierzyła mnie wzrokiem, przekrzywiwszy głowę. - Dobrze się czujesz? Rozejrzałem się po naszym małym bezpiecznym azylu, nim znów spojrzałem jej w oczy. - Teraz już lepiej. Uśmiechnęła się ponownie, a ja przyniosłem sobie krzesło. Metaliczna woń jej krwi cięła powietrze jak lśniący nóż. Dostałem gęsiej skórki. Odczuwałem pra­ gnienie jak szczelinę w lodzie otwierającą się z woln a pod moimi stopami. Mimo że przez całą drogę regularnie paliłem sanctus, takie szczeliny stale się posze­ rzały, jakby cowieczorne zaspokajanie pragnienia tylko je rozbudzało. I choć udawało mi się nad nim panować i bestia raczej krążyła w tę i z powrotem za prę­ tami klatki, zamiast rzucać się na nie z furią, świadomość jej istnienia była niepokojąca. Nie poznałem ojca, ale nie przestałem przecież być jego synem. - No dobrze... - zaczęła Astrid. - Mamy z Chloe nowiny, które powinny jeszcze bardziej poprawić ci humor. Zacznę od tej, która wydaje mi się mniej dramatyczna. - Podała mi arkusz pergaminu opieczętowany woskiem ze świecy. Natychmiast rozpozn ałem charakter pisma. - Mama... - Odpisała niemal od razu. - Astrid się uśmiechnęła. - Mówiłam ci, że tęskni. Dziewczęta patrzyły z zaciekawieniem, jak łamię pieczęć i czytam list najszybciej, jak się dało. Kochany synu, Twój list napełnił moją duszę radością. Okoliczności naszego pożegnania ciążą mi niczym kamień u szyi. Tęsknię za Tobą, jak kwiaty tęsknią za słońcem. Celene też tęskni okrutnie. Kazała Cię zapewnić, że jest niegrzeczna za Was dwoje, by wypełnić pustkę po Twoim wyjeździe. Skarży się również, że masz poważne zaległości w odpi­ sywaniu na jej listy. Cieszę się, że znalazłeś dom, najdroższy synu. Ogromnie mi żal, że nie opowiedziałam Ci o Twoim dziedzictwie. Z początku modliłam się do Boga, byś nie odziedziczył klątwy ojca, później zaś, gdy okazało się, że Twoim przeznaczeniem jest dźwigać brzemię mojego grzechu, bałam się tego, co sobie o mnie pomyślisz. Powinnam była Cię przygotować. Teraz pozostaje mi tylko błagać Cię o przebaczenie. Ledwie wyrosłam z wieku dziewczęcego, Gabrielu, kiedy poznałam Twojego ojca. Miłość potrafi sprawić, że dziewczyna uwierzy niemal w każde kłamstwo, wiem jednak, że naprawdę go kochałam, a on, być może, na swój sposób odwzajemnia/ to uczucie. Opowiem Ci więcej, ale - na Boga - nie mogę tego zrobić, nie patrząc Ci w oczy. Dlatego proszę, spróbuj wystarać się u opata, żeby na Jednorodziny puścił Cię do domu. Wtedy powiem Ci wszystko, co wiem, a następnie poproszę, żebyś mnie objął i mi wybaczył. Wiedz, że jestem Twoją matką i kocham Cię bardziej, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Płynie w Tobie krew lwów, synu. Proszę, byś był dzielny jeszcze przez miesiąc albo dwa : potem dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć, a nawet więcej. Kocham Cię, Mama Z ponurą miną dokończyłem lekturę. Czułem, jak budzi się we mnie gniew, kły drgnęły mi w dziąsłach. Rozumiałem, że list nie jest n ajlepszym nośnikiem dla tak poważnych prawd, ale nieotrzymanie żadnej odpowiedzi stanowiło gorzkie rozczarowanie. Kłujące pragnienie czegoś, czego nie mogłem mieć, stało się aż n azbyt znajome. - Nie n a takie wieści liczyłeś, co? - mruknęła Astrid. Odetchnąłem głęboko, żeby się uspokoić. - Pytań tylko przybyło - odparłem z westchnieniem. - No, my znalazłyśmy przynajmniej jedną odpowiedź. - Chloe wstała od stołu, żeby poszukać czegoś na zakurzonych półkach. - Nie dowiedziałyśmy się wiele na temat bezdnia, za to w twojej sprawie udało n am się co nieco ustalić. Przeniosłem na nią wzrok. Poczułem entuzjastyczne mrowienie w brzuchu. - Znalazłyście informacje na temat piątego rodu? Dlaczego nie powiedziałyście od razu? - Przecież właśnie Chloe ci powiedziała - zauważyła Astrid głosem przytłumionym przez chusteczkę. - Te moje krwotoki to całkiem szczęśliwy zbieg okoliczności. - Spójrz. Chloe zdjęła z półki wiekową księgę z wytartymi mosiężnymi okuciami, oprawioną w jasną, spękaną skórę. Tytuł, wytłoczony n a grzbiecie złotymi literami, wyblakł ze starości tak bardzo, że stał się prawie nieczytelny. - Nie znam tego języka - przyznałem. - Mało kto go zna. To dialekt starotalhoskiego z czasów poprzedzających Święte Wojny. Poświęciłam wiele dni, by przetłumaczyć choć kilka wyimków. To jest bestiariusz, spisany przez wampirzego naukowca imieniem Luzil albo Lusille, nie jesteśmy do końca pewne. Chloe z niemal nabożną czcią otworzyła księgę. Pożółkłe ze starości stronice trzeszczały, kiedy je przewracała. Mignęły mi an atomiczne rysunki przerażają­ cych bestii - niektóre były najzupełniej zmyślone, inne przypomin ały faerie, tancerzy zmierzchu i Upadłych, o których dobrze wiedziałem, że istnieją naprawdę. Trochę folkloru, trochę faktów, w sumie - jeden wielki obłęd. - Dziwny ten welin - zauważyłem, dotknąwszy kartki. - Naszym zdaniem to ludzka skóra - mruknęła Astrid. - Na słodką Matkę- Dziewicę... - Zobacz. - Chloe odwróciła księgę w moj ą stronę. - Tutaj. Zobaczyłem nieco archaiczne przedstawienia herbów wszystkich czterech wampirzych rodów - biały kruk w złotej koronie: Krew Voss; róże i węże: Krew Ilon; dwa wilki i dwa księżyce: Krew Chastain; niedźwiedź i pęknięta tarcza: Krew Dyvok. Język pozostał jednak dla mnie nieczytelny. - Co tu jest napisane? Wspomina się o jakimś piątym rodzie? Astrid przewróciła kartkę. - Nic na to nie wskazuje - odparła. Ostatnia stronica była pusta i zasuszona ze starości. Coraz bardziej sfrustrowany zgrzytnąłem zębami. - To dlaczego mi to pokazujesz? - Dlatego że pozory bywają mylące. Odjęła rękę z chusteczką od nosa i prychnęła głośno. Krew zaczęła - kap, kap, kap - kapać n a kartkę. - Co ty ro ...? Chloe uciszyła mnie gestem ręki. Jej oczy błyszczały z podniecenia. - Patrz - powiedziała tylko. Siedziałem w milczeniu, próbując nie czuć aromatu krwi Astrid i nie wyobrażać sobie, jak mogłaby smakować aksamitna i gładko-lepka na moim języku. Krople lśniły na jasnym welinie jak przydymione rubiny, słodkie jak trucizna. Nagle wytrzeszczyłem oczy. Mój żołądek fiknął powolnego koziołka. Krew się poruszała. Z początku ruch był powolny, ot, drżenie zaledwie, ale oui, jakby za sprawą mrocznej chymiji krew - niby obdarzona własną wolą - zaczęła wsiąkać w welin jak w gąbkę. Plama rozlewała się po stronicy, układając się w nieczytelne dla mnie słowa okalające pieczęć narysowaną w nieco podobnym stylu jak herby czterech rodów. Dwie czaszki zwrócone ku sobie n a tle ozdobnej tarczy. - Na Wielkiego Odkupiciela... - wyszeptałem. - Co tu jest napisane? - ,,Ostatni i zaprawdę, powiadam wam, n ajbardziej plugawy ze wszystkich Dworów Krwi" - odczytała Chloe. - ,,Skompromitowany ród czarowników i kanibali, potępiony n awet wśród potępionych. Wypluwajcie jego nazwę z ust, jak moglibyście wypluwać świńską posokę, i strzeżcie swojej krwi, by nie utoczyli jej z waszych żył". Astrid wskazała nazwę wypisaną poniżej czaszek. - ,,Esani" - przeczytała. - To znaczy „niewierni". - Esani. .. - powtórzyłem szeptem. - Kurtyzany przekazują sobie wiadomości w podobny sposób. - Astrid skinieniem głowy wskazała stronicę. - Piszą sokiem z cytryny albo mlekiem na pergaminie. Pismo jest niewidoczne, ale kiedy przytrzymać taką kartkę nad płomieniem, sok albo mleko się zwęglą i możn a odczytać litery. W Złotych Salach nazy­ wałyśmy to „ognistym pismem". - Nie wiedziałem, że pradawni Krewni porozumiewali się w taki sposób. - Chyba nikt tego nie wiedział. Kartkowałam tę księgę, kiedy n agle krew trysnęła mi z nosa. Gdy próbowałam ją wytrzeć, zobaczyłam pismo. Po godzinie znów zniknęło. - Anioł Fortuny uśmiecha się do n as... - Nie - zaprotestowała Chloe z błyskiem w oku. - To nie Anioł Fortuny. Nie widzicie tego? Jest dokładnie tak, jak powiedziałam w tamtą noc, kiedy gwiazda spadła z nieba! To było nam pisane. To jest odpowiedź. - Postukała palcem w blaknące już na welinie litery. - Gdzieś tutaj, w tej bibliotece, wśród tych ksiąg, zn ajduje się lekarstwo n a bezdzień! Astrid wzruszyła ramionami. - Jeżeli zostało ukryte w podobny sposób, to nie dziwota, że nikt go jeszcze nie zn alazł. - A jak ty zamierzasz je znaleźć? Nie możesz się przecież wykrwawiać na wszystkie książki po kolei. - Nie wiem jeszcze. - Przygryzła wargę. - Ale może Chloe ma rację ... - Na pewno! - upierała się Chloe. - Twoim przezn aczeniem było wyznaczyć nam to zadanie, Gabrielu, tak jak przeznaczeniem Astrid było n atrafić na to krwawe pismo i poprzez nie znaleźć sposób na przywrócenie nam słońca. Jestem tego pewna! Zapał w jej oczach był zaraźliwy. Słowo daję, w tamtym momencie czułem, że Bóg jest wśród nas w tej bibliotecznej sali, a kiedy patrzyłem na blednące krwawe pismo, łatwo mi było uwierzyć, że to wszystko n aprawdę było n am przeznaczone. - Powinniśmy powiedzieć opatowi - zasugerowałem. - Czyś ty oszalał?! - żachnęła się Astrid, wskazując otaczające n as regały. - Dział zakazany, zapomniałeś? - Ksiąg jest za dużo, żebyś sama mogła wszystkie sprawdzić. Jeżeli naprawdę skrywają rozwiązanie tajemnicy bezdnia, będziecie potrzebowały pomocy, żeby ją znaleźć. - Nade wszystko będziemy potrzebowały pomocy medycznej, kiedy przeorysza się dowie, że wieczorami wymykamy się z klasztoru, i złoi n am skórę. Nie wszyscy zdrowieją tak szybko jak ty, Gabe. Odąłem wargi. Litery już prawie zniknęły ze stronicy. - Archiwista Adama nigdy więcej nie wpuści nas do biblioteki, jeśli odkryje, że grzebałyśmy w tych księgach bez pozwolenia - dodała Astrid. - Jeżeli zdobędziemy jakiś nieodparty dowód, to może srebro przeważy nad krwią, ale na razie nie zamierzam dać sobie zedrzeć skóry z pleców, o nie, merci. - Zresztą opat Khalid i tak jest w tej chwili pochłonięty planowaniem obrony Avinbourga - zauważyła Chloe. Niechętnie pokiwałem głową. Miały rację, rzecz jasna: wszystkie wysiłki opactwa były nakierowane na zatrzymanie Króla Wieczności. - Cesarzowa zapowiedziała się z wizytą - powiedziałem. - Słyszałyśmy - mruknęła Astrid. - Charlotte kazała klasztornym nowicjuszkom wypucować do połysku wszystkie srebra w refektarzu, na wypadek gdyby ta smocza pizda zechciała zniżyć się do tego, by usiąść z nami do kolacji. - Nie bluźnij, Astrid - upomniała ją Chloe. - Jest cesarzową z bożego nadania. - Jest cesarzową z nadania cesarskiego fiuta, niczego więcej. Modlę się do Boga, by wściekłe psy pożarły zarówno ją, jak i jego. A potem ich wysrały. - Astrid zerknęła na mnie. - Ogól się lepiej, zanim przyjedzie. Coś ci się przykleiło do górnej wargi. Wygląda fatalnie. - To wąs - odparłem, gładząc potargane, sterczące włoski. - Herezja, nie żaden wąs. Spojrzałem jej w oczy i uśmiechnąłem się współczująco, puszczając mimo uszu jej złośliwość. Miała pełne prawo czuć się rozgoryczon a n a wieść o tym, że kobieta, która skazała ją n a wygnanie i zamknęła w tym więzieniu, teraz zamierza je odwiedzić na czele cesarskiej armii. Zmiana tematu wydała mi się rozsąd­ nym posunięciem, zresztą i tak miałem do dziewcząt jeszcze jedno pytanie, zanim weźmiemy się do pracy. - Powiedzcie mi... Dobrze znałyście siostrę Aoife? Chloe pochyliła głowę i przeżegnała się znakiem koła. - Była mi bardzo życzliwa, kiedy trafiłam do klasztoru. Dobra kobieta. Niech spoczywa w pokoju. - Tamtej nocy, kiedy zostałem zaatakowany w stajni, widziałem Aoife w katedrze, może z godzinę przed tym, jak zginęła. Pytała Matkę- Dziewicę, czy jej dar jest przekleństwem, czy błogosławieństwem. Parę dni wcześniej n atknąłem się na nią w stajni, rozmawiała z młodym Kavehem. Kaveh wyraźnie się zdenerwo­ wał, że ich przyłapałem. Macie pojęcie, co by to mogło oznaczać? - Ja nie - przyznała Chloe. - Kaveh dostarcza mi ziele snów - odparła Astrid, marszcząc brwi. - Może Aoife też miała jakieś nałogi? Ale właściwie dlaczego teraz o to pytasz? Przygryzłem wargę. Zmrużyłem oczy. - Chodzi o wampirzycę, z którą mierzyliśmy się w Coste. Kiedy wspomniała o Aoife, serafin Talon wpadł w szał. Zastanawiam się, czy... - Jeśli się nie mylę, macie w zakonie pewną zasadę odnoszącą się do słuchania tego, co mówią wampiry - wytknęła mi Astrid. - Nie powinieneś się skupić na nieuchronnie zbliżającej się walce z armią żądnych krwi trupów? - Za dużo tych tajemnic ... - mruknąłem. Wiedziałem jednak, że Astrid ma rację. Jeżeli potyczki stoczone w Skyefall i Coste czegoś mnie n auczyły, to z pewnością tego, że muszę być cierpliwy. Przy­ stopować. Uspokoić się. I zacząć, kurwa, myśleć. Ładując się bez namysłu w kolejne tarapaty, wystawiałem otaczających mnie ludzi n a niebezpieczeństwo. ,, Umarły nie zabije Umarłego". - Dobrze. Czekałem tak długo, poczekam jeszcze trochę. Najpierw Avinbourg. VII I SERCE LWA Mimo to z niespokojnym sercem wymykałem się z biblioteki i wracałem do koszar. Przed oczami cały czas miałem nakreślony krwią obraz: dwie zwrócone ku sobie czaszki. I ta nazwa, dźwięcząca mi echem w głowie jak refren znanej skądinąd piosenki. Esani. Niewierny. Spojrzałem do góry, w ciemność, ku niebu, które musiało się gdzieś tam kryć. Ciekawe, zastanawiałem się, czy Chloe ma rację; czy wszystko, co się wyda­ rzyło, rzeczywiście było n am pisane; czy te zakurzone tomiszcza n aprawdę skrywają klucz do zakończenia bezdnia, tajemnicę, którą tylko krew może ujawnić. Ale wszelkie myśli o wampirzych rodach, boskich plan ach i ukrytych prawdach uleciały mi z głowy, gdy dostrzegłem zn ajomą postać przemykającą jak złodziej. Teraz rozpoznałem go już po samej sylwetce - było nie było, przez wiele miesięcy polowaliśmy razem w ciemnościach. To był Aaron de Coste. Przykucnąłem w cieniu katedralnych krużganków; anioły przy fontannie obserwowały mnie ślepymi oczyma. De Coste rozejrzał się i wśliznął za drzwi zbro­ jowni. Nie mogłem tego tak zostawić. Aaron mógł być n adętym kutasiną, ale w Coste przelewał za mnie krew. Powstrzymał Szarorękiego przed zamordowaniem mnie, a wczoraj wieczorem bronił mnie przed Khalidem. Byłem już pewny, że nie odpowiadał ani za n apaść na mnie, ani za śmierć Aoife. Wciąż jednak pamiętałem doskonale, z jaką furią n a mnie spojrzał, kiedy mu powiedziałem, że widziałem, jak się wymykał ze zbrojowni. A jak już wspo­ mniałem w rozmowie z Astrid, cudze sprawy zawsze należały do moich ulubionych. Mówi się, że ciekawy kot do studni wpadł, ale koty mają dziewięć żyć. Lwy również. Obejrzałem drzwi zbrojowni: były zamknięte n a klucz. Niezrażony tym wspiąłem się n a dach. Podobnie jak w koszarach, tu także dachówki miały swoje lata i z łatwością dały się przesunąć. Przekradłem się po górnej kondygnacji, skąd po kręconych schodach zszedłem do tonącego w mroku przedsionka. Spojrzałem na drzwi Szkarłatnej Odlewni, zaciekawiony, ile wampirów w tej chwili w niej spoczywa, przykutych do przeklętej machiny dostarczającej n am paliwo do sakra­ mentu. Nagle z kuźni za moimi plecami dobiegł głuchy łoskot, a zaraz potem krzyk bólu. Zaniepokojony zdjąłem srebrostalowy miecz ze ściany i przekradłem się na drugą stronę przedsionka. Na dębowych regałach leżały narzędzia i stały beczki czarnego ignisu. Z niewygaszonej kuźni buchało ciepło; zapach węgla i potu przypomniał mi kuźnię mojego ojczyma w Lorson. W czterech ogromnych piecach ogień wciąż się tlił po całodziennej pracy. Usłyszałem stęknięcie, trzask, zdławiony syk... Brzmiało to jak odgłosy bójki. Podkradłem się bliżej, kierując się dźwiękami, i w końcu zobaczyłem ich w poświacie dogasających ogni: Aaron a i Baptiste'a Sa-Ismaela, przystojnego młodego kowala. Tylko że oni się wcale nie bili. Oni się całowali. Nie wierzyłem własnym oczom. Aaron trzymał ręce w spodniach Baptiste'a, poruszał nimi, coś tam głaskał, coś trzymał, a kowal postękiwał gardłowo. Zresztą obaj pojękiwali, nie przerywając pocałunku, łapczywi jak dwa wygłodniałe wilki. Aaron pchnął Baptiste'a w tył, aż wpadli n a ścianę. Zapomnieli o bożym świecie, zatraceni w swojej n amiętności i w sobie nawzajem; za dużo ciała, za mało rąk. Nigdy sobie nawet nie wyobrażałem takiej sceny i teraz jedna część mnie była wstrząśnięta, druga zaś z fascynacją śledziła ich chaotyczne ruchy w blasku kuźni. Baptiste złapał Aarona za długie jasne włosy i pchnął go plecami na stos skrzyń. Aaron dyszał ciężko, gdy kowal odwrócił go i zaczął majstrować przy jego pasku. Aaron mu pomógł, pośpiesznie rozpiął i zsunął spodnie. Baptiste ściągnął koszulę, ciemna skóra zalśniła w rdzawym świetle, gdy splunął sobie w dłoń. Ociekający potem Aaron pochylił głowę i sam również napluł na dłoń. Wiedziałem, co będzie dalej, i doszedłem do wniosku, że nie mam prawa dłużej patrzeć. Zacząłem się wycofywać, ściskając miecz w spoconej dłoni. Zachowałem się jedn ak jak skończony głupek i zamiast patrzeć, gdzie idę, potknąłem się o kubeł ze złomem. Złapałem go, zanim się przewrócił i narobił większego hałasu, zakląłem pod nosem... a potem usłyszałem tupot, pośpieszny oddech i coś grzmot­ nęło mną o ścianę z taką siłą, że zobaczyłem gwiazdy. - Ty podstępny skurwielu - wysyczał Aaron, przyciskając mi gardło przedramieniem. - S-spierdalaj - wykrztusiłem. - Co widziałeś, de León? - Nacisnął mocniej. - Pytam, co widziałeś? - N-nic - stęknąłem. Obaj wiedzieliśmy, że to kłamstwo, w dodatku niezbyt mądre. De Coste miał niezapięte spodnie i wargi zaczerwienione od pocałunków Baptiste'a. I był wściekły, był tak samo wściekły jak wcześniej na dworze ojca. Bał się, że cały jego świat właśnie się rozpada. Teraz wiem, jakie to uczucie, i nie mam do niego pretensji, że chciał mi zrobić krzywdę, ale wtedy ogarnęła mnie furia - a także strach. Dorównywałem mu już wzrostem, prawdopodobnie byłem nawet silniejszy od niego, ale ich było dwóch, a ja jeden. W oczach Aarona płonęła żądza mordu, gdy przedramieniem miażdżył mi tchawicę i rozglądał się po tych wszystkich młotach, kowadłach i mnóstwie innych narzędzi, za pomocą których możn a by szybko i schludnie uci­ szyć wścibskiego n atręta. W końcu jego wzrok padł n a lśniący w przyćmionym świetle srebrostalowy miecz, który upuściłem, kiedy de Coste do mnie dosko­ czył. Spojrzał mi w oczy jak drapieżnik swojej ofierze. - Zamknij oczy - polecił mi. - Aaronie ... - zabrzmiał wtedy cichy głos. - Puść go. - Ale on wie! - żachnął się Aaron, odwracając się do Baptiste'a. - Widział nas, złamas jeden. Młody czarnoręki przesunął dłonią po ciasno zaplecionych warkoczykach n a głowie i westchnął ciężko. Rozejrzał się po zbrojowni i wrócił spojrzeniem do Aarona, który cały czas przyciskał mnie do ściany. - Obaj wiedzieliśmy, że to się będzie musiało kiedyś skończyć. - Możemy to n aprawić. Możemy... - Uciszyć go? O tym myślisz? Poprzez grzech zapewnić sobie bezpieczeństwo? - To nie grzech! - warknął Aaron. - Ty i ja nie jesteśmy żadnym grzechem, do kurwy nędzy ! - Ale jest nim to, co ci chodzi po głowie. Puść go, kochanie. - Baptiste pokręcił głową. - Puść. De Coste ponownie odwrócił się do mnie. Jego oczy pałały furią, ale dostrzegłem też, że jest bliski łez. Jeszcze przez chwilę mnie trzymał, nawet przycisnął mocniej, ale w końcu się odsunął. Bez tchu osunąłem się n a podłogę. Byłem przestraszony. Zdjęty zgrozą. Wściekły. Miałem przed sobą dwóch braci ze świę­ tego bożego zakonu, którzy... - Zamknąłem drzwi na klucz - wyszeptał de Coste. - Jestem tego pewny. Baptiste stanął za nim i przycisnął usta do jego nagiego ramienia. Aaron zamknął oczy i zmełł w zębach przekleństwo. Baptiste podał mi rękę. - Nic ci nie jest, Mały Lwie? Uniosłem wzrok. Hebanową skórę miał upstrzoną drobnymi bliznami po oparzeniach. W jego oczach nie było gniewu. Być może, dostrzegłem w nich smutek. Strach. Spojrzałem na wyciągniętą rękę, na dłoń szeroką i stwardniałą jak dłoń człowieka, który nazywał się moim ojcem. To była ręka kowala. Ręka geniusza. Ta ręka wykuła broń, która w Coste ocaliła mi życie. Przyjąłem ją i wstałem. Zapadło niezręczne milczenie. Ja obmacywałem obolałe gardło. Aaron patrzył na mnie - rozgoryczony, zły, a nade wszystko przestraszony. Baptiste spojrzał mi w oczy. - Zrobiłoby się ... nieprzyjemnie... gdyby opat Khalid albo mistrz kuźni Argyle się o tym dowiedzieli - powiedział cicho. ,, Nieprzyjemnie"? Równie dobrze mógłby próbować szeptem opisać huragan. Dla ludzi zamkniętych w tych murach Jedna Wiara nie była tematem do żartów. Pismo - słowo samego Boga, któremu oddaliśmy całe swoje życie - nie pozostawiało cienia wątpliwości. - Testamenty mówią, że to grzech - przypomniałem półgłosem. - Mówią również, że tylko Bóg może n as sądzić, nie drugi człowiek. - Jesteś bratem Srebrnego Zakonu, Baptiste - wytknąłem mu z oburzeniem. - Złożyłeś przysięgę San Michon. Śluby posłuszeństwa. Wierności. Czystości. - Przysięgałem nie pokochać żadnej innej kobiety poza Matką- Dziewicą i tej przysięgi dotrzymuję. - Baptiste wziął Aarona za rękę wyzywającym gestem. - Ale to nie kobietę kocham. - Tak jak i ja - zawtórował mu cicho de Coste. Spojrzałem mu w oczy - oczy cwanego arystokratycznego synalka, który opluwał mnie przy każdej nadarzającej się okazji, i oczy brata, u boku którego walczyłem i z którym razem przelewaliśmy krew. - To dlaczego nie odejdziecie? - zapytałem. Baptiste zmarszczył brwi. - Sam powiedziałeś, że jesteśmy braćmi Srebrnego Zakonu. - Ale po co ryzykować? Po co tkwić tutaj, w miejscu, w którym ujawnienie waszego sekretu może was kosztować życie? Kowal skrzyżował ramiona na piersi. Spochmurniał. - Jesteśmy braćmi Srebrnego Zakonu - powtórzył z naciskiem. - Złożyliśmy przysięgę. Mrok gęstnieje, mrok, który zagraża wszystkim ludziom. My też jesteśmy ludźmi, Gabrielu de León. Dlatego chcemy stawić mu czoło. Aaron ścisnął jego dłoń. - Razem - dodał. Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi na dworze ojczyma, o kochance, którą baron de Coste skatował n a śmierć. I nagle zdałem sobie sprawę, że „Sacha" może być równie dobrze imieniem dziewczyny, jak i chłopca. Zrozumiałem wtedy, dlaczego Aaron trwa w San Michon, chociaż twierdził przecież, że wszystkie n asze starania pójdą na marne; dlaczego tyle wysiłku wkła­ dał w zdobycie pozycji, na której n ajwyraźniej wcale mu nie zależało. Zrozumiałem też - w jakimś skromnym, niewielkim stopniu - jak wielkiej odwagi wyma­ gało od niego pozostawanie wśród tych murów. Jeden Bóg raczył wiedzieć, co zrobiliby Khalid i reszta, gdyby odkryli prawdę. Składane przez srebroświętych śluby czystości miały gwarantować tylko to, że nie spłodzimy kolejnych takich wynaturzeń, jakimi sami byliśmy. Mimo to wymowa Testamentów była jedno­ zn aczna. Aaron i Baptiste mogli uciec z opactwa i żyć spokojnie w Asheve albo Augustin, gdzie nikt by na nich krzywo nie patrzył. Woleli jednak zostać blisko ognia i ryzykować poparzenie, bo mimo wszystko wierzyli, że ciemności należy się przeciwstawić. Przez cały życie uczono mnie postrzegać słowo Boga jako obowiązujące prawo, ale przecież sam byłem grzesznikiem, prawda? Dopiero co, tej samej nocy, złamałem obowiązujące w San Michon reguły. Moja wspólniczka Astrid zrobiła to samo, ale udało nam się w ten sposób odkryć drogę do prawdy o mojej natu­ rze. A jeśli wierzyć Chloe, to sam Wszechmogący przesądził o naszym spotkaniu. Czy zatem z grzechu może zrodzić się dobro? A jeśli tak, to czy możn a w ogóle mówić o grzechu? Życie tych dwóch chłopaków nie powinno mnie interesować. Umarłych nie obchodziło, jakie prawdy wyznajemy, kogo kochamy, kto jest n am bliski, a kto nie. I gdybym z powodu Umarłych miał zaryzykować wszystko, co miałem, to chciałbym, żeby moi zakonni bracia ryzykowali co najmniej tyle samo. Nie byli­ śmy z Aaronem przyjaciółmi i w tym momencie poważnie wątpiłem, czy kiedykolwiek nimi zostaniemy, ale byliśmy braćmi. A stare powiedzenie mówi, że farni/le się nie wybiera. - Nic nie powiem opatowi - obiecałem. - Argyle'owi i Szarorękiemu też nie. Nie pisnę ani słówka. Aaron z Baptiste'em spojrzeli po sobie. Zaskoczeni. Niepewni. - Przysięgasz? - zapytał kowal. - Przysięgam, bracie. - Podałem mu rękę. - Na swoje pieprzone życie. Odczekał jeszcze jedno uderzenie serca, a potem złapał mnie za rękę i wziął w objęcia. Miał łzy w oczach. Aaron wprawdzie się uśmiechał, ale też mu się szklił wzrok. Poklepał mnie po plecach z westchnieniem ulgi tak ciężkim, jakby wyrzucił z płuc brzemię całego świata. - Merci. - Skinął mi głową. - Merci, Mały Lwie. Ja również skinąłem głową i uśmiechem odpowiedziałem na jego uśmiech. Jak wspomniałem, nie miałem pojęcia, czy kiedykolwiek zostaniemy przyjaciółmi, ale teraz mogliśmy przyn ajmniej być kimś więcej niż dwóch chłopaków, którzy stale drą koty, gdy wokół nich zalega coraz głębszy cień. - Masz dobre serce, Gabrielu de León - powiedział Baptiste. - Serce lwa. Wzruszyłem ramionami. - Umrę wśród braci. Wyszedłem, zostawiwszy za sobą ich sylwetki rysujące się na tle kowalskich ogni. Pod osłoną ciemności przekradłem się do koszar najszybciej, jak się dało. Głowę miałem pełną obrazów i wspomnień z nocy, która jeszcze się nie skończyła, ale jedn a myśl wybijała się pon ad wszystkie inne, jedno pytanie ważniejsze niż tajemnica mojej n atury, istotniejsze od zmiennych przyjaźni i nowych sojuszników, płonące jaśniej niż gwiazda spadająca z czarnych objęć nieba. Czym jest grzech? IX GOTOWA DO WOJNY Nigdy jeszcze nie widziałem, by w San Michon panowało takie ożywienie. Z całego cesarstwa ściągano srebroświętych do obrony Avinbourga i w koszarach nocował teraz dobrze pon ad tuzin nowicjuszy, wśród nich wielkolud Theo Petit, piaskowowłosy i szeroki w barach niczym wół; Fincher z oczami w różnych kolorach i widelcem do pieczeni pod poduszką; kumple Aarona: de Severin, Philippe'owie - Duży, Średni i Mały; wszyscy ci dobrze urodzeni chłopcy, którzy przez ostatni rok uprzykrzali mi życie. Większość z nich nie wiedziała teraz, co o mnie myśleć. Wciąż byłem słabokrwistym, najpodlejszym z podłych w pokoju pełnym Dyvoków, l ionów, Chasta­ inów i Vossów, ale wszyscy już słyszeli o walce z Upiorem w Czerwieni i gdy de Severin pierwszy raz wyzwał mnie od wieśniaków, Aaron podniósł głowę zn ad Księgi Przysiąg, którą pilnie studiował. - Zostaw go, Sev. - Jak to? - De Severin się nastroszył. - Bronisz tego prostaka? Tej kuciapy? Ma szczęście, że... - Sev. - Aaron spojrzał mu w oczy. - Zostaw go w spokoju. Kiedy trzy dni później, w famdi, dzień poprzedzający priedi, zabrzmiały poranne dzwony, już nie spałem. Priedi zapowiadało się wspaniale: cesarzowa Iza­ bella przybędzie do opactwa na czele armii swojego męża, a Aaron zostanie wyświęcony na pełnoprawnego brata zakonnego. Ale to dzisiaj był dzień dla mnie wyjątkowy: przeżyłem swoje pierwsze polowanie i igły sióstr Srebrnego Zgromadzenia miały mi wytatuować na skórze kolejną część mojej egidy. Kiedy razem z de Coste'em weszliśmy do katedry, wśród sióstr stojących przy ołtarzu rozpoznałem zn ajomą postać. Przeniknąwszy wzrokiem koronkowy woal, dostrzegłem pieprzyk powyżej wykrzywionych ust i błyszczące dumą ciemne oczy. Kiedy siostry przywiązywały mnie do ołtarza, w ogóle nie patrzyłem n a Astrid; tak bardzo bałem się ujawnić choć cień łączących n as tajemnic. Wyczuwałem jednak jej obecność i czułem zapach jej włosów - aromat wody różanej i srebrodzwonków. Po dwunastu godzin ach pod jej igłami, w oparach kadzidła i chóral­ nych hymnów, z bólu byłem bliski obłędu, ale nie mogłem się skarżyć; Aaronowi przed wyświęceniem przeorysza Charlotte tatuowała całe plecy. Od trzech dni cierpiał pod jej igłami i teraz tatuaż był prawie gotowy - piękny portret Odkupiciela w otoczeniu anielskich zastępów. Patrząc na przeoryszę przy pracy, zastanawiałem się nad tym, co Astrid powiedziała o roli kobiet w San Michon; o tym, jak niewielką mają władzę w opactwie. Otaczał nas tuzin sióstr zakonnych zajętych wyśpiewywaniem modlitw, wycieraniem krwi, mieszaniem tuszu ze srebrem. Kto modlił się za nie? - Jaki wzór wybrałeś, de León? - zainteresował się Jean-Fran <;ois. Gabriel podciągnął lewy rękaw. Na wierzchu dłoni miał wytatuowany wieniec z róż. - To na pamiątkę zapachu jej włosów - wyjaśnił. Przedramię miał całe pokryte bliznami, wszystkie rozcięcia i rozdarcia trwale zapisały się n a jego skórze, ale po wewnętrznej stronie przezierała spod nich opancerzona, piękna, świetlista, ze skrzydłami rozpostartymi jak płonące srebrne wstęgi... - Eirene. - Historyk pokiwał głową. - Anioł Nadziei. - Taki dar otrzymałem od Astrid Rennier. Kiedy już po wszystkim spojrzałem na ten wypisany na mojej skórze srebrny poemat, nie mogłem powstrzymać się od komentarza: - Piękne dzieło, nowicjuszko. - Wykonujemy tylko dzieło Boga Wszechmogącego, nowicjuszu - odparła Charlotte, wciąż pochylona n ad zakrwawionymi plecami Aarona. - Ty, ja, wszyscy tutaj jesteśmy zaledwie jego n arzędziami na tym świecie. - Veris, przeoryszo. Ale zakon nie mógłby funkcjonować bez waszego zgromadzenia. Bez srebra w naszej skórze bylibyśmy łatwym łupem dla sił ciemności. Dlatego nie wiem, jak inni, ale ja jestem wam wdzięczny za to, co dla n as robicie. - Rozejrzałem się i ukłoniłem nisko. - Merci, siostry. Dziękuję wam wszyst­ kim. Bez was jesteśmy niczym. Astrid posłała mi przelotny, ukradkowy uśmiech, a ja na widok miny przeoryszy zacząłem się zastanawiać, czy jakiś srebroświęty kiedykolwiek powiedział jej coś takiego. Blizny n a jej twarzy ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu, ale zaraz odchrząknęła i wróciła do pracy. - Nie ma za co, nowicjuszu de León - odparła. Zostałem przy Aaronie, kiedy dokonywała ostatnich poprawek. Biedaczysko wyglądał, jakby ledwie, ledwie się trzymał, ale w końcu przeorysza wyprosto­ wała się i zmierzyła tatuaż krytycznym spojrzeniem. Prezentował się oszałamiająco, w blasku świec srebrne oczy Odkupiciela wprost płonęły na skórze de Coste'a. - Veris - mruknęła. - Veris - odpowiedziały siostry. Pomogłem Aaronowi wstać. Mrugał oszołomiony, jakby dopiero co przyszedł na świat. - Wszystko w porządku, bracie? - Napiłbym się - odparł drżącym głosem. - Czegoś bardzo mocnego. Parsknąłem śmiechem i spuściłem rękaw koszuli na własną poranioną skórę, a potem ukłoniłem się siostrom, zerknąłem n a Astrid i wyszliśmy z Aaronem z katedry. Padał śnieg, który przyjemnie chłodził skórę po zadanym przez igły palącym bólu. Kiedy skierowaliśmy się do refektarza, zbłądziłem wzrokiem na północ. Muszę przyzn ać, że zazdrościłem Aaronowi, że już n astępnego dnia złoży śluby zakonne i pod Avinbourgiem będzie walczył jako pełnoprawny srebro­ święty, ale wiedziałem również, że całkowicie na to zasłużył. - Cieszę się w twoim imieniu, de Coste. Naprawdę. Zerknął na mnie z ukosa. Było widać, że słowa nie chcą mu przejść przez usta. - Mam u ciebie dług, de León. I jestem ci winien przeprosiny. Pokręciłem głową. - W Coste ty ocaliłeś skórę mnie, a ja tobie. Jesteśmy kwi... - Nie mówię o Coste. - Zniżył głos. - Mam n a myśli Baptiste'a i mnie. Źle cię oceniałem i źle traktowałem. Może i jesteś słabokrwisty, może wywodzisz się z pospólstwa, ale jesteś moim bratem, de León. I proszę cię o wybaczenie. Wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją mocno. - Wybaczam z radością. Skinął głową, zaciskając zęby. Wiedziałem, że po trzech dniach pod igłą musi być obolały. Po tak ciężkiej próbie człowiek słabnie, w naturalny sposób odsła­ nia się i łatwiej zobaczyć, jaki jest naprawdę, ale łzy w jego oczach i tak były dla mnie zaskoczeniem. - To, co powiedziała do nas Laure, wtedy, na moście... n a temat Sachy... - To nie ma zn aczenia. Bez względu na to, co zrobiłeś jako chłopiec, już nim nie jesteś. Twoja przeszłość to kamień, ale twoja przyszłość to glina. Sam kształtujesz swoje życie. Pokiwał głową i otarł oczy. - Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale w Avinbourgu chciałbym cię mieć u swojego boku, de León. - U twojego boku? - żachnąłem się, poklepując zawieszoną u pasa pochwę z mieczem. - Będę stał przed tobą, bracie. Muszę zapracować n a swoją egidę, a Lwi Pazur jest spragniony. - Byłeś idiotą, de León, i idiotą pozostałeś. To cię kiedyś zabije. - Z uśmiechem pokręcił głową. - Ale to będzie szlachetna śmierć. - I nie nastąpi dzisiaj. - Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Chodź, napijemy się. Odruchowo klepnąłem go w plecy, aż krzyknął z bólu. Pośpieszyłem z przeprosinami, ale nie dość szybko: de Coste grzmotnął mnie pięścią w lewą rękę i całe ramię zapłonęło mi bólem. Przez chwilę wymienialiśmy przyjacielskie kuksańce, nim ze śmiechem ramię w ramię wmaszerowaliśmy do refektarza. Powitał nas gorący aplauz i wiwaty, srebroświęci i nowicjusze tłukli kuflami o blaty stołów. Rzadko wyświęcano nowych członków zakonu, rzadko również tak wielu z nas spotykało się jednocześnie w San Michon. Starsi srebroświęci pośpieszyli do Aarona z gratulacjami, młodzież skupiła się wokół niego, żeby zoba­ czyć nowe tatuaże. Frere Alonso przygrywał wesoło na fletni, opat Khalid akompaniował mu na pięknej lutni z krwawodrzewu, mistrz kuźni Argyle głębokim barytonem n adawał ton przyśpiewkom. Rzucał się w oczy brak Szarorękiego, za to serafin Talon swoją jesionową laseczką wybijał rytm na stole. Nawet się do nas uśmiechnął, kiedy weszliśmy. Baptiste, który wcześniej zaklepał nam miejsca przy stole, przywołał n as gestem, a kiedy usiedliśmy, podsunął mi kieliszek wódki. Jak zawsze odmówiłem. - To nie dla mnie, bracie. Merci. - No dajże spokój... - Nie ustępował. - Od tego włosy rosną na piersi! Poza tym nie co dzień przyjmuje się nowych członków do zakonu. Jedna lufa cię nie zabije! - Ma swoje powody - wtrącił półgłosem de Coste i zabrał mi kieliszek. - Daj mu spokój. Spojrzałem na Aarona, Baptiste'a, n a otaczających mnie braci. Ogień był ciepły, uśmiechy szerokie ... Zdawałem sobie sprawę, że taki wieczór nieczęsto się zdarza w tych murach. Dorastałem jako syn pijaczyny, ale przecież wcale nie byłem synem Raphaela Castii, a klątwa, którą przekazał mi w spadku mój praw­ dziwy ojciec, nie obudzi się po łyku alkoholu. - Jedna lufa mnie nie zabije - powiedziałem, sięgając po świeżo napełniony przez Baptiste'a kieliszek. Baptiste mi zaklaskał, a ja odwróciłem się do Aaron a i podniosłem kieliszek. Zanim jednak zdążyłem zaproponować toast, od strony głównego stołu dobiegło głuche łomotanie. Frere Alonso przestał grać, wszyscy popatrzyli na opata, który wstał, uśmiechając się od ucha do ucha. - Jutro powitamy w Ordo Argent nowego pełnoprawnego brata zakonnego! Odpowiedziały mu gromkie wiwaty. - A potem razem z cesarską armią pomaszerujemy do Avinbourga, żeby pokonać Wiecznotrwałego Króla - kontynuował. - Wiem, że wszyscy wykażecie się nieustępliwą siłą i niezłomną wiarą i udowodnicie, że San Michon jest godne patronatu naszej cesarzowej. Na razie jednak wypijmy zdrowie n aszego nowego brata, na chwałę blasku miłości Wszechmogącego. - Skinął Aaronowi kieliszkiem. - Sante, Aaronie de Coste. Niech ciemność pozna twoje imię i rozpacza! Ucztowaliśmy do późna w noc. Kiedy Baptiste ponownie n apełnił mój kieliszek, nie odmówiłem. Wódka była dobra, towarzystwo wyśmienite, krążyłem więc po sali, słuchając opowieści starszych srebroświętych o ciemności, krwi i srebrze. Czułem unoszącą się wśród nas miłość bożą i chyba pierwszy raz w życiu miałem wrażenie, że oto znalazłem swoje miejsce na ziemi. Wtedy to z doliny Mere dobiegł dźwięk rogów. W refektarzu zapadła cisza. Chwilę później nad opactwem poniósł się dźwięk katedralnych dzwonów, które odpowiedziały rogom. - Pośpieszyła się - mruknął Baptiste. - Cesarzowa Isabella ... - dotarło do mnie. Bracia i nowicjusze wstali jak jeden mąż i pośpiesznie wyszli. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, jak wielkim zaszczytem jest dla nas wizyta cesarzowej, wszyscy też chcieliśmy być świadkami jej przybycia i zobaczyć armię, którą przyprowadziła do San Michon. Zebrani na prowadzącym do katedry moście sły­ szeliśmy, jak się zbliżają: dudnienie wielkiej liczby stóp i szczęk stali w tonącej w nocnych mrokach dolinie pod nami. Tysiące pochodni oświetlały tysiące żół­ tych kasaków z wizerunkiem jednorożca Alexandre'a III. Nigdy w życiu nie widziałem takiej armii. - Ja pierdolę, co za widok ... - mruknął Fincher. De Severin pokiwał głową. - Złote sztandary niosą wybawienie. - Bracia! - zawołał Khalid. - Przyszykujcie się n a przyjęcie Jej Wysokości i przybądźcie wszyscy do Wielkiej Biblioteki! Serafinie Talonie, przeoryszo Charlotte: proszę za mną. Lekko wstawione towarzystwo posłuchało opata, uczta dobiegła końca, a pół godziny później zebraliśmy się w bibliotece w wyglansowanych butach i z lśniącą srebrostalą w rękach. Przybyło również Srebrne Zgromadzenie: siostry w czerni, nowicjuszki ubrane na biało. Zwróciłem uwagę n a Astrid z zasznu­ rowanymi ustami; stojąca obok niej Chloe skinęła mi głową. Nigdzie jednak nie widziałem mistrza Szarorękiego. Nad n ami wznosiły się regały pełne ksiąg, pod nogami mieliśmy wielką mapę cesarstwa. Archiwista Adamo rozstawił na podłodze drewniane figurki repre­ zentujące armię Wiecznotrwałego Króla, obrońców Avinbourga i liczne zastępy cesarzowej. Uwagę wszystkich zaprzątała zbliżająca się bitwa, rozmowy na jej temat nie milkły ani na chwilę. Uciszyliśmy się dopiero n a widok opata Khalida, który w towarzystwie Talona i Charlotte stanął przy drzwiach. Do biblioteki wszedł młody mężczyzna w dworskich żółtych atłasach i trzykrotnie zastukał w podłogę drzewcem halabardy. - Jej Cesarska Wysokość Isabella, Pierwsza Tego Imienia, ukochana małżonka Alexandre'a III, Obrońcy Swiętego Kościoła Bożego, Miecza Wiary i Cesarza Elidaenu! Gabriel pokręcił głową. - W życiu nie widziałem nikogo z rodziny cesarskiej. Astrid opisywała dwór jako jedno wielkie bagno, siedlisko rozpusty i wszelkiego zepsucia. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby cesarzowa okazała się wężem w ludzkiej skórze, ale kobieta, która wkroczyła do biblioteki, w niczym nie przypominała węża. Przede wszystkim zdumiało mnie, jaka jest młoda. Cesarz Alexandre był po czterdziestce, ale jego żona musiała być dobre dwadzieścia lat młodsza, czyli zaledwie kilka lat starsza od Astrid. Była piękna, bez dwóch zdań - smukła, pełna wdzięku, z kasztanowymi włosami upiętymi na głowie na kształt korony - tyle że uroda u cesarzowej jest rzeczą poniekąd oczywistą. Nie spodziewałem się natomiast, że tak się ubiera, bo choć miała n a sobie suknię w kolorze cesarskiej żółci, której gnieciony aksamit mienił się i spływał falami na podłogę, to na nią narzuciła lśniący srebrny napierśnik, a do boku przypasała miecz. Broń była może bardziej paradna niż zabójcza, ale niosła jasny przekaz. Nasza cesarzowa przybyła do San Michon gotowa do wojny. Otaczali ją zbrojni obojga płci w żółtych jak słoneczniki cesarskich kasakach. Na głowie nosiła wysadzany brylantami diadem. Stanęła przed naszym zgroma­ dzeniem i obrzuciła nas spojrzeniem pełnym majestatycznej dumy. - Długa była nasza droga, lecz nasze serce przepełnia radość, że n a jej końcu czekało n a nas tak świetne towarzystwo - zaczęła ściszonym, słodko brzmią­ cym głosem. - Pokładaliśmy głęboką wiarę w waszym opacie i widzimy teraz, że nas nie zawiódł, bo w każdym z was dostrzegamy nadzieję płonącą światłem bożej łaski. To poprzez was nasz kraj zostanie ocalony przed nadciągającą nocą. Dlatego jesteśmy wam winni wyrazy wdzięczności, a także coś więcej: n aszą miłość. - Kiedy powiodła wzrokiem po sali, w panującej ciszy usłyszałbym kapnięcie łzy anioła. - Pozdrawiamy was, srebroświęci. Niech Bóg was błogosławi i zachowa od złego. - Trzykrotne „Hip, hip, hurra!" dla Jej Cesarskiej Mości ! - zarządził Talon. Jeszcze nigdy nie byłem świadkiem tak głośnych wiwatów jak te, które poniosły się echem od ścian. Isabella przemawiała wszystkiego może z minutę, ale założyłbym się, że połowa mężczyzn w bibliotece zdążyła się przez ten czas w niej zakochać. Gdyby kazała nam pofrunąć do Vellene i z gołymi rękami rzucić się n a Wiecznotrwałego Króla, skakalibyśmy z murów z uśmiechem na ustach. - Słuchajcie uważnie, bracia - zabrzmiał głos Khalida, dźwięczny i twardy jak żelazo. Zapadła cisza. Srebroświęci, nowicjusze, przyczajone jak cienie Srebrne Siostry - wszyscy patrzyli n a opata, który szedł po kolejnych wierzchołkach Bożych Posłańców: Raissa, Anioł Sprawiedliwości, Raphael, Anioł Mądrości, Sarai, Anioł Zarazy i Sanael, Anioł Krwi - wszystkie padały pod jego srebrnymi obcasami, gdy przemierzał cesarstwo, by na koniec dotrzeć do Avinbourga. Ufortyfikowane miasto n a północnym skraju pasma, zagradzające drogę w głąb Nordlundu, było otoczone przez drewnianych żołnierzyków. - Wszystkie cesarskie garnizony w Bożych Posłańcach są puste. Ich załogi zostały skierowane do Avinbourga, by wesprzeć jego obrońców. Nad Talhostem rozpętała się śnieżyca tak potężna i mroczna, że nie sposób przeszyć ją wzrokiem, chociaż mamy tam nie byle jakie oczy. Jakieś mroczne czary skrywają przed n ami armię Vossa. Nie ulega jednak wątpliwości, że Bezkresny Legion ruszył. - Ilu żołnierzy liczy, opacie? - zapytał frere Alonso. - Co n ajmniej dziesięć tysięcy. Alonso wypiął pierś. Był potężnie zbudowanym Nordlundczykiem, miał gęstą czarną brodę i szopę długich włosów. - Proszę o wybaczenie, opacie, cesarzowo, ale jesteśmy łowcami, nie żołnierzami. Na co zdadzą się n asze skromne siły w starciu z tak licznym wrogiem? - Na nic, łaskawy frere - przyznała Isabella. - To dzielni żołnierze, których prowadzimy, oraz ci, którzy już są na murach Avinbourga, przyjmą na siebie główny impet głodu Bezkresnego Legionu. - Jesteśmy nożem, bracia - dodał Khalid. - Nie młotem kowalskim. Ale istota tak prastara jak Fabien Voss nie zaryzykuje przemarszu w straży przedniej, zwłaszcza kiedy dysponuje dziesięcioma tysiącami trupów, które może rzucić do natarcia. Jak wszyscy, którzy boją się śmierci, Wiecznotrwały Król dowodzi z tylnych szeregów. Cesarzowa pokiwała głową. - A gdy armia Vossa zaatakuje miasto, srebrna kompania opłynie ujście Cherchantu i o świtaniu uderzy na tyły nieprzyjaciela - powiedziała. - I jeśli Bóg będzie nam łaskawy, strąci pustą koronę z głowy Wiecznotrwałego Króla. - Podstęp. - Alonso pokiwał głową. - Egzekucja - poprawił go Khalid. - Którą Wszechmogący przyjmie z uśmiechem. Na te słowa motyle rozszalały mi się w brzuchu. Dostrzegałem mądrość tego planu, rozumiałem, w jaki sposób nieliczne bractwo może zadać decydujący, śmiertelny cios. Wiecznotrwały Król, najstarszy z rodu, kontrolował poczynania swoich pomiotów jak pająk siedzący pośrodku ogromnej, gnijącej pajęczyny. Po jego śmierci Legion przyn ajmniej na jakiś czas pójdzie w rozsypkę i stanie się łatwym łupem dla Złotych Zastępów. Zabicie ancien to nie w kij dmuchał, ale gdyby nam się udało, inwazja na Avinbourg dobiegłaby końca. - Kiedy wyruszamy, opacie? - wypaliłem, nie mogąc się powstrzymać. Khalid spojrzał mi w oczy. - Ty się donikąd nie wybierasz, nowicjuszu. Zmartwiałem. Przez moment ogarnęła mnie obawa, że swym zachowaniem n a polowaniu przekreśliłem swoje szanse na zaliczenie w poczet wybrańców. Jednakże opat spojrzał po kolei n a innych nowicjuszy. - Wszyscy zostaniecie tutaj, w San Michon - mówił dalej. - Laure Voss grasuje w Nordlundzie i z pewnością będzie szukała okazji do zemsty. Nierozsądnie byłoby zostawić opactwo bez obrony. Wśród nowicjuszy rozszedł się pomruk niezadowolenia. Szykowała się największa batalia n aszej ery, a my mielibyśmy nie wziąć w niej udziału? Każdy roz­ sądny chłopak ugryzłby się wtedy w język, ale we mnie, po paru wódkach, niewiele tego rozsądku zostało. - Z całym szacunkiem, opacie, ale nie dalej jak kilka wieczorów temu zapewniałeś mnie, że wkrótce zostaniemy powołani do obrony Kościoła Bożego - odezwałem się. Talon smagnął laseczką podłogę. - De León, zamknij to swoje przeklęte ryło... - Pohamuj gniew, serafinie. - Isabella zmierzyła mnie wzrokiem od butów po czubek głowy. - De León. Należałeś do tej dzielnej drużyny, która odkryła plany Wiecznotrwałego Króla. - Było n as czterech, Wasza Wysokość. - Ukłoniłem się. - Ja tylko odegrałem swoją rolę. - Prawdziwy z ciebie lew. Rozumiemy twoje rozczarowanie fakte m, że musisz zostać na tyłach, gdy inni wyruszają do walki, ale opieka nad domowym ogniskiem to nie powód do wstydu. - To także nie powód do chwały, Wasza Wysokość. - Nie walczymy dla chwały, nowicjuszu - zadudnił groźnie Khalid. - Walczymy dla Boga. Walczymy o odkupienie grzechu naszych n arodzin. Zaszczyty nie mają znaczenia. Kiedy staniesz przed obliczem Stwórcy, będzie wiedział, jaka była twoja rola w pokonaniu Wiecznotrwałego Króla. - O ile faktycznie go pokonamy. Wszyscy spojrzeli do tyłu, w stronę wejścia, gdzie obrysowany nocnym niebem stał frere Szaroręki. Był nieogolony, włosy miał w nieładzie, ale jego ocalałe oko płonęło żarliwym ogniem. Ogromne wrota zamknęły się za jego plecami, a on wyszedł na środek mapy cesarstwa. - O ile nam n a to pozwoli - dodał. - Nie będzie miał wyboru, bracie - odparł Khalid. - W walce Bóg będzie po naszej stronie. - Zakładasz, że w ogóle dojdzie do walki, opacie. Nie mamy oczu zdolnych przebić tę przeklętą śnieżycę. Wiatr nie przynosi wieści od n aszych sojuszników. - Zdrową ręką Szaroręki sięgnął za pazuchę i wyjął stamtąd znajomy skrawek pergaminu. - Te kilka gryzmołów to nasza jedyna poszlaka, że Voss n aprawdę zamierza zmiażdżyć Avinbourg. - Wybacz, frere. . . - Isabella zerknęła na trzymaną przez niego mapę - ... ale czy to nie są gryzmoły, które osobiście zdobyłeś na wrogu? Po zaciekłej walce, w której omal nie zginąłeś wraz ze swoimi uczniami? - Za pozwoleniem Waszej Wysokości, to właśnie nie daje mi spokoju: ,,omal". - Szaroręki zacisnął pięść, po czym rzucił zmięty w kulkę pergamin na pod­ łogę. - Jeżeli Księżna Wieczności n aprawdę odwiedzała miasta leżące w Bożych Posłańcach po to, żeby przeprowadzić zwiad przed prowadzoną przez ojca inwazją, to po co miałaby zostawić tak oczywisty trop? - Musi jeść, bracie - zauważył opat. - A sam wiesz najlepiej, że przyzwyczajenie to dla wampira druga natura. Może nie zdawała sobie sprawy, że tak szybko ją wytropimy? - Być może. - Szaroręki pokiwał głową. - Jak to jednak możliwe, że dwóch srebroświętych i dwóch nowicjuszy staje oko w oko z jednym z najpotężniej­ szych żyjących wampirów i wszystkim czterem udaje się przeżyć, by mogli o tym spotkaniu opowiadać? Spojrzeliśmy z Aaronem po sobie. Prawdę mówiąc, od początku, n awet niesiony falą entuzjazmu z powodu n aszego domniemanego triumfu, zadawałem sobie to samo pytanie. - Myślisz, że n as wykorzystała, mistrzu? - zapytał de Coste. - Myślę, że słusznie wzięła nas za głupców. - Szaroręki utkwił we mnie spojrzenie jedynego oka. - Zważywszy na to, jak niektórzy z nas zachowali się tamtej nocy. Zaczerwieniłem się jak burak i spuściłem wzrok. Ciszę przerwał głos Isabelli: - Sugerujesz, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd, frere? - Nie jestem pewien niczego, Wasza Wysokość, poza miłością Boga Wszechmogącego, ale te stworzenia dobrze zn ają swoją zwierzynę. I obawiam się, że wprawdzie chronimy swoje gardło, ale odsłaniamy brzuch. Szaroręki przeszedł na południowy kraniec Bożych Posłańców i tam tupnął nogą w ufortyfikowane miasto strzegące drugiej drogi w głąb Nordlundu. - Charinfel - mruknął opat. - Może Voss chciał, żebyśmy przechwycili tamtą wiadomość - powiedział Szaroręki. - Dopóki szaleje ta przeklęta śnieżyca, trudno coś powiedzieć, ale nie podoba mi się skierowanie wszystkich sił do Avinbourga, Khalidzie. Coś mi tu śmierdzi. - Co zatem proponujesz? - Obstawmy obie przełęcze. - Nie możemy zaatakować Fabien a Vossa in aczej niż całą naszą armią - wtrącił Talon. - Nawet jeżeli zbierzemy wszystkich obecnych tu srebroświętych, to może nie wystarczyć. A jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, Avinbourg będzie potrzebował wszystkich żołnierzy, którzy w tej chwili czekają w dolinie pod nami, żeby odeprzeć Bezkresny Legion. - W takim razie pozwól nam tam pójść, opacie. Wszyscy popatrzyli n a mnie. Wystąpiłem przed szereg. Chłopak, którym dawniej byłem, mógłby struchleć pod tymi spojrzeniami generałów, braci zakonnych i cesarzowych, ale po tym, co widziałem, po tym, ile przelałem krwi, nie byłem już tamtym chłopakiem. - Nam, zn aczy nowicjuszom, chciałem powiedzieć - mówiłem dalej. - Jeżeli to podstęp Vossa, obronimy Charinfel! Szaroręki mógłby nas poprowadzić. Tkwiąc tutaj, w San Michon, nikomu na nic się nie zdamy! Nowicjusze zaczęli pomrukiwać z aprobatą, dopóki laska Talon a nie świsnęła w powietrzu i serafin nie kazał im się zamknąć. Szaroręki patrzył na Khalida. - Jeżeli moje obawy się potwierdzą, nowicjusze bardziej przydadzą się na linii frontu niż na tyłach - zauważył. - Jeżeli twoje obawy się potwierdzą, dwa tuziny nowicjuszy n awet pod twoim dowództwem niczego nie obronią. Szaroręki podrapał się po brodzie i przeniósł wzrok n a cesarzową, która, otoczona przez doradców, spoglądała to na niego, to na opata. Kiedy generał o twarzy jak wyrąbana w kamieniu szepnął jej coś do ucha, słuchała z uwagą, przeniósłszy wzrok na mapę. Wyraźnie czułem, że chłopaki wokół mnie z n apię­ ciem wyczekują decyzji - myśl, że może jednak będziemy mogli się przydać, była nadzwyczaj ekscytująca. - Generał Nassar twierdzi, że możemy odżałować tysiąc ludzi - obwieściła w końcu cesarzowa. - Nie chcielibyśmy jednak bardziej osłabiać armii. Z ostatnich informacji zwiadowczych wynikało, że Bezkresny Legion rzeczywiście wyruszył z Vellene na północny wschód. Mimo twoich obaw, frere, wszystko wskazuje na to, że Wiecznotrwały Król uderzy na Avinbourg, nie n a Charinfel. - Jeżeli tak będzie n aprawdę, rad przyjmę połajankę Waszej Wysokości - odparł Szaroręki. - Jednakże podczas bitwy mądry człowiek modli się do Boga, ale nie zaniedbuje sięgnięcia po miecz. W moim brzuchu zakotłowało się od motyli, gdy Isabella ostatecznie skinęła głową. - Niech tak będzie - powiedziała. Przyjęliśmy jej słowa okrzykami entuzjazmu i Talon znów musiał nas upomnieć. Umilkliśmy więc, ale uśmiechy nie zniknęły z naszych twarzy. Paru chłopa­ ków z wdzięcznością poklepało mnie po plecach, zanim na dobre się uspokoiliśmy. Narada jeszcze trwała, ale prawdę mówiąc, nikt z n as już nie słuchał. Jesz­ cze przed chwilą zanosiło się na to, że będziemy tkwić przykuci do domu jak szczeniaki, teraz zaś mieliśmy zostać spuszczeni ze smyczy niczym wilki. I nawet jeśli żadne diabelstwo nie przylezie do Charinfelu, przynajmniej nie będziemy tkwić nieruchomo w ciemności jak jakieś grzyby. Gabriel odgarnął włosy w tył i dopił wino. - Dopiero następnego ranka dowiedziałem się, że mnie jednak przypadnie w udziale los grzyba. X WSPÓ LNY GRZECH Tej nocy w koszarach huczało i zanim poszliśmy spać, doczekałem się jeszcze tuzina klepnięć po plecach. Wiedzieliśmy, że o świcie ruszamy w drogę, ale Theo i Mały Phil przemycili wódkę z refektarza i puścili ją w obieg, kiedy już zalegliśmy na pryczach. Finch z uznaniem skinął mi butelką, n awet de Severin zdobył się n a uśmiech. - Szybko myślisz i jeszcze szybciej gadasz, de León - przyznał z aprobatą. - Sante. - A widzieliście twarz Talona? - Finch parsknął śmiechem. - Jakby miał dostać krwawej sraczki! Petit się uśmiechnął. - Wydaje mi się, że cesarzowej spodobał się krój płaszcza naszego Małego Kota. Aaron wzniósł toast: - Do odważnych świat należy. Uśmiechnąłem się do niego w odpowiedzi. - Jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia. Jeszcze parę łyków i ułożyliśmy się do snu. Alkohol pomógł moim druhom trafić do krainy marzeń sennych. Zdawałem sobie sprawę, że skoro z samego ranka czeka n as wymarsz, ja również powinienem się przespać, ale wcześniej musiałem złożyć jeszcze jedną wizytę. Wypowiedzieć jeszcze jedno słowo. Gdyby obawy Szarorękiego się sprawdziły, ta podróż mogła być moją ostatnią. Kiedy zakradłem się do biblioteki, panowała w niej cisza. Drewniane ludziki stały porozstawiane na mapie, a mnie coś zatrzepotało w żołądku n a widok upuszczonego przez Szarorękiego zmiętego pergaminu. Podniosłem go i rozprostowałem, myśląc o cenie, jaką przyszło nam za niego zapłacić. Przeniosłem wzrok na rozciągające się pod moimi stopami cesarstwo, Avinbourg, Charinfel. .. Zastanawiałem się, gdzie ostatecznie uderzy Wiecznotrwały Król. Szaroręki mógł mieć rację, Laure Voss była ancien i ja również odnio­ słem wrażenie, że w Coste tylko się z n ami zabawiła, ale... Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, coś, czego n a razie nie potrafiłem nazwać. Przemykając przez dział ksiąg zakazanych, poczułem zapach wody różanej i revre. Uśmiechnąłem się lekko, wyszedłem spomiędzy regałów i ją zobaczyłem: siedziała przy stole, brodę podparła rękami, długie czarne włosy opadały jej wokół twarzy. Leżące przed nią księgi były nietknięte, powietrze zgęstniało od aro­ matu ziela snów. Po jej oczach poznawałem, że wypaliła więcej niż zwykle. - Bonsoir, Wasza Wysokość. - Ukłoniłem się. Zerknęła n a mnie i wróciła wzrokiem do płomyka świecy. - A niby co w nim takiego dobrego? - Przynoszę dary. - Pokazałem butelkę z resztką wódki. Spojrzała na mnie ponownie i skrzywiła się w lekkim uśmiechu. - Możesz usiąść. Alkohol z uczty wciąż jeszcze krążył mi w żyłach, ból świeżego tatuażu odczuwałem jako słabe pulsowanie. Podałem Astrid butelkę i patrzyłem na grę światła na jej szyi, gdy pociągnęła długi, nieśpieszny łyk trunku. Oczy miała przekrwione i półprzymknięte. Wypiła połowę, zanim oddała mi butelkę. - Pewnie ci się wydaje, że jesteś okropnie sprytny. - Co jest okropnego w byciu sprytnym? - zapytałem, pijąc. - Ech, ci chłopcy ... - Zacmokała z dezaprobatą i kręcąc głową, znów zabrała mi butelkę. - Nierozsądnie jest zwracać na siebie uwagę Isabelli. - Nie miałem pojęcia, że zwróciła na mnie uwagę. - Rozpoznała twoje nazwisko. Radzę ci uważać, Gabrielu de León. Nasza cesarzowa ma w zwyczaju psuć swoje zabawki. - Napiła się i skrzywiła. - Ale tak serio: widziałeś ten jej miecz? Musiałaby mieć nieziemski fart, żeby odróżnić ostry koniec od tępego. Pretensjonalna pizda. - Nie zauważyłem. Patrzyłem gdzie indziej. - Ach tak ... - Prychnęła. - Mówię poważnie. Nie interesują mnie eleganckie suknie i uszminkowane usta. Wolę srebro i krew. Wolę umysł bystry jak obroty sfer niebieskich i ostry jak miecz u mojego boku. - No, no, kto by pomyślał... Parę łyków podłego bimbru i wyrasta nam poeta. - To się chyba nie rymowało? - W takim razie marny poeta. - Spoważniała. Przełknęła kolejny łyk. - Przepraszam, znów wychodzi ze mnie suka. A mama mi powtarzała: w życiu zawsze rób to, co kochasz. - Wcale nie jesteś suką, Astrid Rennier. - Nooo, teraz to już n aprawdę mnie obraziłeś. - Dobrze grasz tę rolę, ale skoro taka z ciebie sucz, to dlaczego przychodzisz tu noc w noc i szukasz sposobu ocalenia cesarstwa, które cię odrzuciło? - W tej dziurze nie bardzo mam co innego do roboty. Poza zadręczaniem się fantazjami o ucieczce. - Mnie już nie zwiedziesz. Człowiek o czarnym sercu nie daje innym prezentów na świątki, nie załatwia przyjaciółkom lekcji fechtunku, nie poświęca czasu na przekonanie opata, żeby pozwolił siostrom się uczyć, jak mają się bronić. W twojej piersi bije serce ze szczerego złota. - Matko- Dziewico, ty jednak naprawdę jesteś oczarowany. Spojrzała mi w oczy. Nie odwróciłem wzroku. Czułem, że stoję nad przepaścią, i choć zdawałem sobie sprawę, że oboje czerpiemy przyjemność z tej gry, byłem w pełni świadomy bliskości krawędzi. Powinienem już być w łóżku, czekała mnie długa, męcząca podróż, a po jej zakończeniu n ajprawdopodobniej bitwa z nieprzyjacielem. Jedn akże policzki Astrid pałały alkoholową gorączką i myśl o tak szybkim rozstaniu z nią zalegała mi kamieniem w piersi. Oddała mi butelkę. - Pijesz jeszcze? Czy resztę chcesz zachować dla swojej królowej? Wzruszyłem ramionami. - Jeden łyk mnie nie zabije. - Słynne ostatnie słowa, Mały Lwie. - Dziś w nocy nie zamierzam umrzeć, Wasza Wysokość. - A jutro? Spojrzałem na nią z uwagą, zajrzałem pod kurtynę długich, cieniących oczy rzęs. Było oczywiste, że coś ją trapi, ale myślałem, że upaliła się z powodu Isa­ belli - widok kobiety, która wtrąciła ją do tego więzienia, musiał budzić refleksje o tym, co mogłoby być, a nie jest. Astrid Rennier była cesarskim bękartem; tylko kaprys losu sprawił, że nie została księżniczką. A jednak teraz, przyjrzawszy się jej bacznie, nie dostrzegłem prób użalania się nad sobą - to nie byłoby zresztą w stylu Astrid. Zamiast tego w jej oczach ujrzałem strach. I wcale nie bała się o siebie. Bała się o mnie. - Tak sobie myślałam... - zaczęła. - Właśnie się zastanawiałem, co to za zgrzytanie słychać... Zjeżyła się. - Palant z ciebie. - Suka. - Touche. Ale wolę, kiedy zwracasz się do mnie „Wasza Wysokość". Opadłem na oparcie fotela i parsknąłem śmiechem. - Więc o czym myślałaś? Spoważniała, uśmieszek zniknął z jej warg. - O tym, co zrobiłeś tamtemu nieopierzeńcowi. I o tym, co z Chloe znalazłyśmy w tej księdze. Ja również przestałem się uśmiechać. Wróciłem myślami do Skyefall, przypomniałem sobie, jak krew chłopaka zagotowała się pod moim dotykiem. W obli­ czu maszerujących nam n aprzeciw armii Wiecznotrwałego Króla i ogólnego zamieszania, jakie panowało przez cały ubiegły tydzień, trudno mi było zn aleźć czas na rozmyślania. Oprócz tej jednej dziwnej nazwy - Esani - n adal nie miałem pojęcia, kim jestem i co potrafię. - Myślałam o tym, że jeśli to jest dar krwi, to powinieneś go ćwiczyć i rozwijać jak wszystkie inne. Wiem, że nie masz w opactwie nikogo, kto mógłby cię tego uczyć, a sam z siebie nie potrafisz go uruchomić na zawołanie. Gdybyś jednak potrzebował jakiejś pomocy w nauce, to... ja się zgłaszam. - Miałbym ćwiczyć na tobie?! - Jeżeli masz nauczyć się władać tym darem, musisz trenować. - Nie chcę cię skrzywdzić, Astrid. Nasze spojrzenia się spotkały. - Odrobina bólu nie zaszkodzi - odparła z błyskiem w oku. Na te słowa wbrew sobie poczułem przeszywający mnie rozkoszny dreszcz. Wytrzymałem jej spojrzenie i dostrzegłem w nim to równie wyraźnie jak moje odbicie w jej źrenicach. Pragnienie. Sytuacja stawała się śliska. Dobrze wiedziałem, jak niebezpieczne bywa mieszanie takich słów z wódką i dymkiem. Ta dziewczyna była oblubienicą przyobie­ caną Bogu, ja zaś miałem wkrótce zostać zaprzysiężony jako jego żołnierz. Nasz flirt mógł być ekscytujący, ale ten związek nie miałby przyszłości. Nie mogli­ śmy nic zyskać, mogliśmy n atomiast wszystko - wszystko! - stracić. Ale - na Odkupiciela! - jaka ona była piękna. Te przydymione rzęsy okalające dwie sadzawki smolistej czerni. .. Ześliznąłem się wzrokiem po krzywiźnie jej policzka na szyję i niżej, w stronę ukrytych tam tajemnic. Powinienem był odmówić. Ona w ogóle nie powinna mi była tego proponować. Na tym jednak polegał urok całej sytuacji. - Dobrze - odparłem. Odstawiła butelkę, odsunęła na bok książki i wspięła się n a stół przede mną. Jej usta pachniały wódką, powietrze było przesycone aromatem ziela snów. Podała mi rękę. Kiedy nasze palce się zetknęły, poczułem mrowienie i znów przypomniało mi się Skyefall i to palące uczucie, kiedy doprowadziłem krew nie­ opierzeńca do wrzenia. Ale gdy znaleźliśmy się tak blisko, wszelkie myśli o darach krwi i ich trenowaniu uleciały mi z głowy. Jak już wspomniałem, n awet Bóg nie jest w stanie wejść pomiędzy chłopca i dziewczynę, którzy gorąco się pragną. Patrząc w oczy Astrid, wiedziałem, czego chce, i - jak mi Bóg miły - ja też tego chciałem. - To głupie - wyszeptałem. Nasze palce się splotły, jej kciuk musnął moją skórę lekko jak piórko. - Powiedzmy raczej ... nierozważne. Nie wiem, kto wykonał pierwszy ruch. Nie wiem, kto wykonał drugi. Wiem tylko, że nasz pierwszy pocałunek bardziej przypominał zderzenie, gwałtowne spotkanie prochu z iskrą. Zsunęła mi się na kolana, przycisnęła usta do moich ust i wplotła palce w moje włosy. Przyciągnąłem ją najmocniej, jak śmiałem, w moich żyłach rozśpiewała się moc mrocznej krwi. Jej smak, jej zapach, jej dotyk - żywej, ciepłej, rozpalonej pragnieniem w moich ramionach - obudził we mnie ten sam głód, który niegdyś poczułem w łóżku lisy. Pragnienie buchnęło jak płomień, kły drgnęły mi w dziąsłach, żar rozlał się po żyłach. Marzenie stało się chceniem, a chcenie pożądaniem. Pożądałem tylko jej. Ale to było coś szalonego. Coś złego. Sprzecznego z regułą opactwa, zaleceniami n aszych przełożonych, n awet z wolą niebios. - Astrid ... - wyszeptałem. - Nie możemy. - Wiem - odpowiedziała szeptem i znów mnie pocałowała. Sięgnęła w dół, pomiędzy nas. Zaparło mi dech w piersi, gdy przesunęła palcami po mnie, ukrytym w spodniach. Jej usta n aparły mocniej, pożądanie rozle­ wało się we mnie coraz szerzej i choć oboje wiedzieliśmy, że grzeszymy, ta świadomość tylko bardziej nas rozpaliła. Astrid z otwartymi ustami całowała mnie coraz gwałtowniej, coraz bardziej zachłannie, aż w pewnym momencie syknęła, gdy moje kły rozcięły jej wargę. Niewiarygodnie jasna i gorąca krew trysnęła mi na język. Zdjęty zgrozą, że mogę zrobić jej krzywdę, stęknąłem i spróbowałem się odsunąć. Wtedy jednak jej dłoń wśliznęła się do moich spodni, zacisnęła się i mnie unieruchomiła. W tym momencie mogła mną kierować najlżejszym dotknięciem. Mogła zabić mnie szeptem. Podniosłem wzrok i w jej spojrzeniu i krwawym uśmiechu dostrzegłem prawdę. Żaden grzech nie jest tak niebezpieczny jak ten popełniony z wyboru. Żaden nie jest tak cudowny jak ten popełniony wspólnie. - Jak należy się modlić, Gabrielu? Oniemiałem, zabrakło mi tchu w piersi; mogłem tylko oblizać usta z jej krwi i pokręcić głową. Wzięła mnie za ręce i przycisnęła je do swojego ciała: poprowadziła mnie po krągłościach piersi, po żebrach, po doprowadzających mnie na skraj szaleństwa łukach bioder. Oblizała zakrwawione wargi, zatrzepotała powiekami i mocniej przycisnęła się do mnie biodrami. Nachyliła się i przycisnęła krwawiące usta do moich ust. Byłem o krok od obłędu. - Jak należy się modlić? - Nie wiem, napra... - Na kolanach, Gabrielu. Wśliznęła się z powrotem na stół, oparła mi ręce na ramionach i pociągnęła mnie do siebie i w dół. Smak jej krwi uderzał i palił mnie w język, a jej oczy zaglądały głęboko w moje, gdy wyszeptała słowa, które spowodowały mój ostateczny, nieodwołalny upadek: - Módl się do mnie. Cząstka mnie była zwykłym szesn astoletnim chłopakiem, który marzy tylko o tym, by służyć swojej pani i ją zadowolić. Ale resztę mnie, większą część mnie, przepełnił głód mroczniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek zn ałem. Przesunąłem dłońmi po jej udach, powoli zadzierając jej szatę powyżej bioder, i osuną­ łem się na kolana. Jej oddech przyśpieszył. Jej zapach uderzył mnie jak wezbrana fala, jej pragnienie przepełniło mnie bez reszty. Wzdrygnęła się, czując pierwsze, lekkie jak piórko muśnięcie mojego języka, puls dudnił jej pod skórą, palce w moich włosach przyciągnęły mnie bliżej. - Proszę - westchnęła. - Tak, proszę... Całowałem ją, adorowałem miękko i nieśpiesznie, każde jej westchnie i każdy jęk były zaproszeniem, by wydobyć z tych ust kolejne, głośniejsze i bardziej przeciągłe. Była wtedy moja, nie należała do Boga, była całkowicie, tylko i wyłącznie moja; były słodkie jak miód płatki pod moim językiem i nie było niczego i nikogo, co by nas dzieliło. Patrzyła mi w oczy i wzdrygała się coraz mocniej z każdym kolejnym oddechem. Kołysała biodrami, podkurczywszy palce u stóp i szerzej rozchyliwszy nogi. Trzymając jedną dłoń w moich włosach, drugą odszukała swoją pierś i zaczęła ją głaskać i trącać przez świętą szatę. Bez reszty pochłonął mnie jej smak, jej rozkoszne dreszcze, jej aksamitna gładkość zapierała mi dech w piersi. Nie znałem słodszego grzechu. Niczego w życiu nie pra­ gnąłem tak bardzo jak jej. - Dotknij mnie - szepnęła błagalnie, a ja jej posłuchałem. - W środku - dodała, a ja omal nie postradałem zmysłów. Jęcząc, powtarzała moje imię i z głową odrzuconą w tył dygotała tak gwałtownie, że ledwie byłem w stanie się przy niej utrzymać. Tonąłem w niej, na Boga, jaka ona była w środku ciepła. Miałem na czubkach palców wszystkie jej tajemnice, gdy pojękiwała przy każdym palącym pocałunku. Osunęła się n a stół, roz­ trącając książki, wygięła plecy w łuk i zadrżała. Uniosła nogi, przewróciła oczami i z rozchylonymi ustami wykrzyknęła moje imię tak głośno i przeciągle, że byłem pewien, iż jesteśmy zgubieni. .. I wtedy rozdzwoniły się dzwony. Nasze spojrzenia spotkały się ponad jej płaskim, rozedrganym brzuchem. Zakłopotanie przebiło się przez wezbraną falę zachłannego pożądania. Krew łomotała mi w skroniach, usta i podbródek miałem mokre od słodkiego nektaru, gorącej krwi i słonego potu. Dźwięk dzwonów przetaczał się nad opactwem i niósł echem po pustej bibliotece. - Co się stało? - zapytała szeptem. Było późno, ale do świtu wciąż zostało sporo czasu, nie mogło to więc być wezwanie n a jutrznię. Pomogłem jej wstać, usiłując nie myśleć o pragnieniu drę­ czącym mnie na widok jej pokrwawionych ust. - Coś niedobrego - odparłem przejęty zgrozą. XI KIM BĘDZIESZ - Wiarołomcy ! Pieprzeni bluźniercy! - Cicho bądź! - Gównożercy! Grzesznicy z nieprawego łoża ! Strzeżcie się! Strzeżcie się, bracia ! Takie okrzyki powitały Astrid i mnie, gdy potykając się, wychynęliśmy z biblioteki. Po ognistym dotyku jej warg noc wydała mi się mroźna, wciąż czułem napór jej ciała i smak grzechu w ustach. Przed zbrojownią dostrzegliśmy tłum srebroświętych i nowicjuszy. - Radziłbym Waszej Wysokości wracać do klasztoru - mruknąłem. Skinęła głową i ścisnęła moją dłoń. - Bądź ostrożny, Gabe. Zatoczyłem krąg po wiszących mostach i zbliżyłem się do zbrojowni od strony koszar. Na schodach stał serafin Talon, jego oczy pałały gniewem. A obok niego... - Och, nie... - wyszeptałem. - Strzeżcie się! - grzmiał Talon. - Na Boga, strzeżcie się brudu grzechu i złamanych przysiąg ! Obok stali Aaron i Baptiste - obaj byli rozchełstani, Aaron miał w dodatku mocno zaczerwienione wargi. Stanąłem z tyłu zgromadzenia. Z koszar co rusz przybiegali nowi srebroświęci i nowicjusze, a Talon pluł jadem - i to dosłownie, bo ślina zbierała mu się n a wąsach. Baptiste wyglądał na zrozpaczonego, za to Aaron był po prostu wściekły, gdy opat Khalid i mistrz kuźni Argyle przepchnęli się w końcu przez ciżbę. - Co to ma zn aczyć, serafinie? - spytał surowym tonem Argyle. Talon wskazał jesionową laseczką na Aarona i Baptiste'a. - Przeklęte kuciapy! Widziałem ich, widziałem na własne oczy! - Co widziałeś? - burknął Khalid. - Mówże po ludzku! - Miałem robotę do wykonania w Odlewni, musiałem przygotować partię sanctusu dla Szarorękiego, żeby miał co zabrać do Charinfelu. W pewnym momencie usłyszałem hałas w kuźni i poszedłem sprawdzić, co się dzieje. I wtedy zobaczyłem, jak się obściskują. - Serafin uniósł sękaty palec wskazujący, a mnie serce n a moment zamarło. - De Coste i Sa-Ismael, jak dwa kundle w rui ! Gniewny pomruk przeszedł przez tłum. Zaskoczony Argyle aż mrugał z niedowierzaniem, drapiąc się żelazną ręką po brodzie. - Cóż to za szaleństwo? - To nie żadne szaleństwo. - Talon splunął na bruk. - To kurewski grzech i zdrada, oto z czym mamy do czynienia! To dwa przeklęte ogary piekieł! - Baptiste? - zagadnął kowala Khalid. - Aaronie? O czym mówi serafin Talon? Mój żołądek zwinął się w mały lodowaty supełek. Kochankowie wymienili zrozpaczone spojrzenia. Aaron, przestraszony i przygnębiony, bezradnie patrzył, jak cała jego praca i wszystkie starania idą na marne. Frere Alonso domagał się wyjaśnień. Duży Phil splunął na ziemię. De Severin i inni kumple Aaron a pomrukiwali: ,, wiarołomcy", ,,kuciapy" i „jebane fircyki". Wiedziałem, że to nierozsądne, ale nie mogłem milczeć. Aaron był moim bratem, a Baptiste przyjacielem. Nie wiedziałem jeszcze, co powiem, ale zacząłem się przepychać przez tłum, gdy nagle skrzyżowałem spojrzenia z Baptiste'em. Jego błagalny wzrok osadził mnie w miejscu. - To moja wina! - obwieścił. Wyprostował się i spojrzał mistrzowi kuźni w oczy. - Aaron wrócił z uczty wstawiony, mistrzu. Nie będę ukrywał, że to wykorzystałem. Argyle zatrząsł się z gniewu. - Złamałeś świętą przysięgę San Mi... - Nie złamałem żadnej przysięgi. Przysięgałem nie kochać żadnej kobiety i tej obietnicy dotrzymuję. - Już samo spółkowanie pozamałżeńskie jest grzechem. Ale z mężczyzną?! To grzeszne w dwójnasób, lachociągu! - zakrzyknął Talon. - W dodatku na poświęconej ziemi, gdy w dolinie pod nami obozuje cesarzowa? Przynosisz wstyd n am wszystkim, kurwi synu! Tłum odpowiedział pomrukiem aprobaty. Nastrój robił się coraz bardziej posępny. - To grzech śmiertelny, Baptiste - powiedział surowo Khalid. - Poprzez niego skazujesz swoją duszę na potępienie. - Wiem, że Testamenty tak to określają, opacie, ale tylko Bóg będzie decydował o moim losie, nikt inny. A i on uczyni to dopiero w dniu sądu. - Młody kowal zerknął n a swojego ukochanego. Serce mi się krajało n a widok bólu malującego się w jego oczach. - Aaron jest niewinny. Był zupełnie pijany, w dodatku oszołomiony bólem niedawnego tatuowania. Nie wiedział, co robi. Proszę, by go oszczędzono. Przeniosłem wzrok na Aarona, który stał ze wzrokiem wbitym w śnieg pod nogami. Ważyły się losy wszystkiego, o co zabiegał, nawet jego życie mogło zn aleźć się n a szali. Zrozumiałem, że w tej chwili wrócił n a tamten most w Coste, gdy Laure Voss z uśmiechem przemieszczała się tuż poza zasięgiem światła. ,,To nie moja wina, papo. Nie chciałem tego. Zostałem zmuszony, tak właśnie, zmuszony". Pokręcił głową i wziął się w garść, jakby szykując się do zadania ciosu. - Nie - wyszeptał. - Aaronie ... - odezwał się błagalnym tonem Baptiste. - Nie - powtórzył Aaron, tym razem z większą determinacją. Podniósł wzrok na Khalida i Argyle'a. - Baptiste was okłamuje, żeby oszczędzić mi kary. Robi to dlatego, że mnie kocha. Tak jak ja kocham jego. - Jego głos wzniósł się ponad narastający zgiełk. - I to nie jest żaden grzech, do kurwy nędzy! - Kurwie syny ! - zadudnił frere Charles. - Na Most z nimi ! - zawtórował mu frere Alonso. Tłum ruszył. Próbowałem mu się oprzeć, nie dać się porwać fali, gdy okrutne ręce pochwyciły Baptiste'a i Aarona. Spadł na nich grad ciosów. Khalid ze swoim tubalnym głosem próbował zapanować nad tłumem, ja młóciłem rękami na oślep, chaos się pogłębiał, gdy wtem rozległ się huk wystrzału. BUUUM! I zrobiło się cicho. Odwróciłem się i zobaczyłem Szarorękiego z uniesionym w górę dymiącym pistoletem. Jedyne oko miał przekrwione i okryte sinym cieniem, ale ręka mu nie drżała. - Uspokójcie się, bracia. - To grzesznicy, frere ! - zawołał Mały Phil. - Przeklęci wiarołomcy! - Przyznali się do winy, bracie - zauważył frere Alonso. - Przyznali się do grzechu! - Istotnie. - Szaroręki pokiwał głową. - Aaron de Coste nie przestał jednak być moim uczniem i pozostanie nim do chwili, gdy złoży śluby srebrnego rytuału przed obliczem Boga i San Michon. Nie ma mojej zgody na samosąd. - Szaroręki słusznie prawi, bracia! - zagrzmiał opat. - Nie ma wątpliwości, że taki grzech zasługuje na karę, ale każda kara musi być poprzedzona modlitwą i kontemplacją. Wtrąćcie ich do lochów katedry. - Z błyskiem w oku powiódł wzrokiem po tłumie. - Jutro wyruszamy ! Spójrzcie w lustro i zajrzyjcie w swoje dusze, bo wkrótce wszyscy możemy stanąć nadzy i skrwawieni przed obliczem Boga, który będzie nas sądził! Pod okiem Talon a brutalne ręce zawlekły Aaron a i Baptiste'a do katedry. Pozostali kręcili się jeszcze przez chwilę po dziedzińcu jak stado padlinożerców kołujących nad polem bitwy, nikt jednak nie chciał podważać autorytetu Khalida i w końcu, mląc przekleństwa w zębach, zaczęli powoli wracać do koszar. Ja zostałem, nie bacząc n a przejmujący ziąb i wspominając smak ociekających krwią ust Astrid. Szaroręki również został. Siedzący na jego zdrowym ramie­ niu Łucznik spojrzał na mnie złotymi ślepiami i krzyknął chrapliwie. Spojrzałem w miejsce, w którym mojemu mistrzowi brakowało ręki. Dzieliła nas przepaść. Morze niewypowiedzianych słów. - Mistrzu... - Wiedziałeś? - Jego głos zabrzmiał jak chrobot butów na żwirze. Chciałem powiedzieć mu prawdę, zaufać mu tak, jak ufałem w przeszłości. Bywał dla mnie okrutny, bez dwóch zdań, ale tym się różnił od mojego ojczyma, że jego okrucieństwo służyło określonemu celowi. Co innego, kiedy ktoś miażdży cię pod butem, co innego zaś, gdy ostrzy cię kamieniem szlifierskim. Dzięki Szarorękiemu stałem się lepszy i silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Chciałem go błagać o wybaczenie nieposłuszeństwa, jakiego dopuściłem się w Coste. Uratowałem życie tamtej dziewczyny, ale chciałem mu powiedzieć, że chętnie cofnąłbym czas i zachował się inaczej. Chciałem zapytać, czy obwinia mnie tak samo, jak ja obwiniam sam siebie. - Co się z nimi stanie? - zapytałem tylko. Zmrużył oko. Wiatr tarmosił pusty rękaw jego szynela. - Wstawię się za nimi, ale reguła zakonu nie pozostawia wątpliwości. Kiedy Khalid wróci, czeka ich los wszystkich wiarołomców. Aaron zostanie zaprowa­ dzony n a Most Do Nieba, przywiązany do koła i srebrnymi cierniami obdarty ze skóry, aż nie pozostanie nic z egidy, która czyni go częścią naszego bractwa. A potem obaj zostaną wygnani z San Michon. - Przecież to szaleństwo ! Baptiste to najlepszy kowal w opactwie! A Aaron jutro miał zostać wyświęcony! - Baptiste złamał śluby - przypomniał surowo Szaroręki. - I mimo jego wężowej przemowy o kobietach i mężczyznach wiedział, że czyni źle. Aaron również. Tylko głupiec tańczy n a skraju przepaści, ale tylko książę głupców ma pretensje do innych, kiedy w nią spadnie. Wiatr wyśpiewywał rozpaczliwy hymn. Cząstka mnie nie mogła uwierzyć, że Aaron i Baptiste okazali się tak nierozsądni, by spotkać się ponownie po tym, jak ich nakryłem. Tyle że tej nocy Astrid i ja podjęliśmy dokładnie takie samo ryzyko, myśląc, że następnego dnia wyruszę na spotkanie śmierci. Nie mogłem więc mieć pretensji do brata, że zachował się podobnie. Ból rozpierał mi pierś, próbowałem więc zn aleźć pociechę w mojej wierze, tak jak zawsze to czyniłem. Cokolwiek stanie się z Aaronem i Baptiste'em, będzie spełnieniem woli Wszechmogącego, czyż nie? Złamali boże prawo. Znów przypomniała mi się Astrid, smak n aszego zderzenia wciąż utrzymywał się n a moich wargach. Gdy wcześniejsze wszechogarniające pragnienie zastą­ piła bezgraniczn a pewność, że n asze zachowanie było skrajnie głupie - egoistyczne i niebezpieczne - poczułem się, jakby ktoś wylał mi n a głowę kubeł zimnej wody. Chloe, spadająca gwiazda, krwawe pismo - wszystko to sugerowało, że mamy do odegrania wielką rolę w nadchodzących wydarzeniach. Czy mieliśmy więc prawo tak ryzykować? Czy nie był to najmroczniejszy rodzaj grzechu? Żaden grzech nie jest tak niebezpieczny jak ten popełniony z wyboru. Żaden nie jest tak cudowny jak ten popełniony wspólnie. Ale... - Mistrzu... Nie wiem, czy zdołam pojechać do Charinfelu, kiedy Aaron zostanie tu i będzie gnił w celi. - To dobrze - burknął Szaroręki. - Bo nigdzie nie jedziesz, de León. Oniemiały spojrzałem mu w oczy. - Ale mistrzu, nie rozu... - Nie masz prawa tak się do mnie zwracać. Już nie. Zapowiedziałem ci w Coste, że nigdy więcej nie wyruszysz na polowanie jako mój uczeń. - Podszedł do mnie. Nosił ciemną skórzaną przepaskę w miejscu, w którym powinno zn ajdować się drugie oko. - Myślałeś, że zapomniałem? Że Upiór w Czerwieni wybił mi ten pomysł z głowy, kiedy wyrwał mi rękę i wydrapał oko z czaszki? - Ocaliłem ci życie. - Za jaką cenę? - Wskazał pusty oczodół i bark bez ramienia. - Przepraszam, mistrzu, za... Jego pięść uderzyła w mój brzuch jak taran w bramę miasta. Stęknąłem i osunąłem się na kolana, a wtedy dostałem na odlew w twarz i wyciągnąłem się jak długi n a śniegu. Kiedy próbowałem wstać, but mistrza zderzył się z moimi żebrami, więc porażony bólem tylko skuliłem się n a lodowatym kamieniu. - Niech diabli wezmą twoje przeprosiny! - wysyczał, poklepując się po pustym barku. - To wola Wszechmogącego, z którą jestem pogodzony, jak na wier­ nego sługę przystało. Nie godzę się natomiast na ucznia, który szuka poklasku, zamiast czynić wszystko na chwałę bożą! - Ale ja nie... - Ależ tak! Sam tak powiedziałeś, dzisiaj, przy cesarzowej. Nawet tu i teraz martwisz się w pierwszej kolejności nie o swoich braci, którzy bez ciebie ruszą w bój i na spotkanie śmierci, tylko o to, że miałbyś im nie towarzyszyć ! Brak ci cierpliwości, de León. Dyscypliny. W ogóle nie myślisz, może poza tymi momentami, kiedy wydaje ci się, że wszystko wiesz lepiej. Zapowiadam więc, że nauczysz się myśleć, a ja dopilnuję, by nie zabrakło ci czasu n a tę n aukę! - Powściągnął swój gniew i odsunął się ode mnie. - Powiadamy, że lepiej umrzeć jako człowiek niż żyć jako potwór, ale są różne rodzaje potworów, chłopcze. Człowiek robi to, co musi; potwór to, co chce. Człowiek służy Bogu, potwór tylko sobie. A ja nie zadaję się z potworami. Odplunąłem krew ściekającą mi po języku, obnażyłem kły w grymasie wściekłości, ale Szaroręki tylko zmarszczył brwi. - Pod nieobecność swoich braci zdecyduj, kim będziesz - dodał. Odwrócił się i odszedł, zostawiwszy mnie krwawiącego na śniegu. XII ZATAŃ CZ ZE MNĄ San Michon było puste jak grób mojej siostry, a moje serce ciężkie jak jej nagrobek. Khalid, Talon i pozostali srebroświęci wymaszerowali o świcie i przy wtórze srebrnych rogów skierowali się na północny zachód. Złote proporce powiewały n a przenikliwym wietrze, gdy ludzie, konie i wozy ruszyli, by wesprzeć Avinbourg i zabić Wiecznotrwałego Króla. Niedługo potem w drogę wyruszyli także nowicju­ sze pod wodzą Szarorękiego, wsparci przez tysiąc żołnierzy, z zamiarem bronienia Charinfelu. Obserwowałem to wszystko z Mostu Do Nieba, kolumny ludzi wiły się po zimnym, szarym śniegu jak sznury mrówek. Kiedy zniknęli mi z oczu, splunąłem w dół, w wody Mere, i zakląłem pod nosem. Przez cztery dni błąkałem się po opactwie niczym duch, rozjuszony tą jawną niesprawiedliwością. Aaron z Baptiste'em zostali zamknięci w lochu do czasu powrotu Khalida. Chciałem ich odwiedzić, ale Logan zastąpił mi drogę i poinformował mnie, że Talon wydał surowy zakaz odwiedzania „tych przeklętych kuciap". Klucz do ich okutych srebrem cel zn ajdował się u przeoryszy, która przychodziła tylko ich nakarmić i udzielić Aaronowi cowieczornego sakramentu. Co wieczór uczestniczyłem w nieszporach w niemal pustej katedrze. Unikałem spojrzeń Astrid. Nie wstydziłem się tego, co między n ami zaszło, ba, co noc przeżywałem to ponownie w snach, ale było mi wstyd z powodu kary, jaką mi wymierzono i - jak to szczeniak, którym w rzeczywistości byłem - bałem się, że z tego powodu stracę w oczach Astrid: ot, dzieciak, który został w domu, gdy jego bracia poszli wojować w obronie cesarstwa. Próbowałem zapełnić sobie dni przesiadywaniem w bibliotece, ale mapa na podłodze nieustannie przypominała mi o zbliżającej się bitwie, a towarzystwo archiwisty Adamo wybitnie mi nie pasowało. Należał do tych bibliotekarzy, którzy uważają, że najlepsze są biblioteki bez ludzi; n ajwiększą radość sprawiał mu widok regałów ugin ających się pod ciężarem idealnie równo poustawianych książek, a myśl o czytelniku, który miałby robić w księgach ośle uszy, była dlań największym koszmarem. Może się to wydać dziwne, ale niektórzy ludzie przedkładają posiadanie książek n ad ich czytanie. Wkrótce miałem dość archiwisty nieustannie wbijającego wzrok w moje plecy. Skończyło się więc na tym, że większość czasu poświęcałem n a modlitwy w katedrze, prosząc Boga i Matkę- Dziewicę, by udzielili mi łaski pokory, cierpliwo­ ści i spokoju ducha. Mimo n ajpokorniejszych błagań nie znalazłem tam jednak żadnej z tych rzeczy. Przez resztę dnia przesiadywałem w koszarach, gapiąc się na skrawek pergaminu, który zdobyliśmy w Coste. Patrząc na mapę z planami inwazji Wiecznotrwałego Króla, czułem, jak kręcą się tryby maszynerii umysłów pradawnych istot. Czy Laure Voss chciała, żebyśmy zn aleźli tę mapę? Czy to my na nią polowaliśmy, czy ona nas wabiła? ,,Wszyscy klękają". Mimo odmawiania pacierzy rozpierała mnie furia. W końcu cisnąłem pergamin n a podłogę i obrzuciłem go wszelkimi przekleństwami, jakie tylko przyszły mi do głowy. Miałem ochotę pchnąć kogoś nożem, żeby ktoś inny, nie ja, zaczął krwawić. Po tych wszystkich próbach zostałem porzucony na tyłach jak niepo­ słuszny dzieciak - i jakaś cząstka mnie przypuszczała, że dokładnie takim właśnie nieposłusznym dzieciakiem byłem, ale przecież nie sprzeciwiłem się mistrzowi z czystej pychy. Ocaliłem życie Veronique de Coste. Ocaliłem życie także jemu samemu, na litość boską, nie mówiąc już o Aaronie i Talonie. I co mi z tego przyszło? Mimo przestróg Szarorękiego rzeczywiście chciałem udowodnić, ile jestem wart, naprawdę pragnąłem chwały, i fakt, że mi jej odmówiono tylko dlatego, iż nie zgodziłem się złożyć niewinnej dziewczyny do grobu, doprowadzał mnie do białej gorączki. W końcu nie wytrzymałem, a że nie miałem na czym wyładować swojego gniewu, oberwało się otaczającym mnie przedmiotom. Zachowałem się jak dziecko. Połamałem swoją pryczę na kawałki. Cisnąłem skrzynią na rzeczy osobiste jak niechcianą zabawką. Stanąłem przed ścianą i uderzyłem w nią pięścią - raz, drugi. Trzeci. I jeszcze. Skóra na knykciach pękała i przemieniała się w pulpę, ból kości zgrzytających o kamień tłumił przykrą świadomość faktu, że może fak­ tycznie była to moja wina. Zrodziłem się przecież z grzechu, czyż nie? A i sam potem niewąsko n agrzeszyłem. Może w końcu Bóg postanowił mnie ukarać. Wyczerpany i zadyszany opadłem na kolana. Ściana popękała i wgniotła się lekko, z moich knykci została miazga. Uniosłem ręce przed twarzą i patrzyłem, jak krew ścieka mi obficie po palcach i skapuje na podłogę - i na ten przeklęty kawałek zmiętego pergaminu, za który przyszło mi zapłacić tak słoną cenę. Zmrużyłem oczy oślepione łzami wstydu... i wtedy to zobaczyłem. - Krew - zdał sobie sprawę Jean-Franc;;ois. - Qui. - Gabriel pokiwał głową. - Poruszała się. - Otóż to - potaknął z westchnieniem srebroświęty. - Za sprawą jakiejś mrocznej chymiji moja krew jakby n abrała własnej woli i wsiąkając w pergamin, odsłaniała zapisaną na nim wiadomość. - Grzech pychy, de León. - Historyk się uśmiechnął. - Zawsze dobrze ci służył. - Albo to, wampirze, albo diabeł kocha swoje dzieci. - Gabriel wzruszył ramion ami. - Mniejsza z tym. Drżącymi rękami podniosłem pergamin. I tak jak wcześniej stało się to na moich oczach w dziale ksiąg zakazanych, tak samo teraz na odwrocie mapy narysowanej przez Laure Voss krew ułożyła się w słowa: W nadziei i sprawiedliwości nadzieja umiera, miłosierdzie i rozkosz rozkoszy nie przynoszą, w prawdzie i śmierci prawdy żadnej nie ma, zatańcz ze mną, niech krew z ogniem nas poniosą. Wpatrywałem się w nie z taką natarczywością, jakbym chciał wzrokiem wypalić dziurę w pergaminie. Miałem gonitwę myśli. To była tajna wiadomość od Laure Voss do jej ojca, Wiecznotrwałego Króla we własnej osobie. Ale co oznaczała? Tej nocy pierwszy stawiłem się w Wielkiej Bibliotece i czekałem na Astrid i Chloe, które zakradły się do środka ostrożnie niczym koty. Zanim drzwi się za nimi dobrze zamknęły, wynurzyłem się z cienia. W ręce trzymałem skrawek pergaminu z mapą; pismo dawno zblakło i stało się niewidoczne. - Znalazłem - powiedziałem. Dziewczyny podskoczyły na dźwięk mojego głosu. Astrid przycisnęła dłoń do piersi, Chloe zaczęła nieporadnie majstrować przy karabinie. - O ty podstępny łajdaku ... - Znalazłem odpowiedź - mówiłem dalej. - Spójrzcie. Wzdrygnęły się, kiedy ugryzłem się w kciuk i rozdarłem sobie skórę. Kapiąc krwią n a pergamin, podniosłem go do słabego światła, żeby i one mogły zoba­ czyć, jak zagadka ponownie się odsłania. - Ukryta wiadomość dla Wiecznotrwałego Króla od jego córki - wyjaśniłem. - Na Wielkiego Odkupiciela... - szepnęła Chloe. Astrid wyjęła pergamin z mojej dłoni. Uniosła brwi. - Niewybitna z niej poetka, co? Po kimś, kto ma kilka stuleci praktyki, można by się chyba spodzie ... - Azzie... - westchnęła Chloe. - Przepraszam. Muszę zapalić. - Co to znaczy? - zapytała Chloe. - W tym rzecz, moje drogie nowicjuszki - odparłem. - Nie mam pojęcia. Wszedłem w głąb biblioteki. Chloe ruszyła za mną, tylko Astrid została przy drzwiach, wpatrując się w krwawe pismo ledwie widoczne w słabiutkiej księżyco­ wej poświacie. - Przez cały dzień się nad tym zastan awiałem i doszedłem do wniosku, że Szaroręki miał rację - podjąłem. - Te skurczybyki naprawdę znają swoją zwie­ rzynę na wylot. Wystrychnięto nas n a dudka. - Więc to wszystko był podstęp? - nie dowierzała Chloe. - Laure Voss celowo zostawiła u podnóży Bożych Posłańców wyraźny trop, bo chciała, żebyście ją dopadli? - Te bestie przez stulecia kryły się w ciemnościach, więc osobiście uważam, że kiedy zapuściła się na tę stronę gór, to miała w tym jakiś cel: sondowała obsadę garnizonów, próbowała oszacować, jaką armię zdoła wystawić cesarz... Sam fakt, że Fabien Voss wyznaczył to zadanie swojej ukochanej córce, dowo­ dzi, że była to dla niego rzecz wielkiej wagi. Laure miała być jego oczami w Nordlundzie. - Ale ta zagadka dowodzi intrygi głębszej niż plan, który odkryliście - zauważyła Chloe. - Wiem o tym, inaczej nie byłoby powodu jej ukrywać. Laure twierdziła, że wiedziała, że ją tropimy. Posłała do ojca tuzin kruków, zapewne z tuzinem takich samych wiadomości jak ta. Moim zdaniem spodziewała się, że przyn ajmniej jedną z nich zdołamy przechwycić. Mapę narysowała dla n as, a prawdziwą wiado­ mość, przeznaczoną dla ojca, napisała krwawym pismem. - Wskazanie Avinbourga to wybieg - powiedziała Astrid. - Armia Isabelli maszeruje w niewłaściwe miejsce. - Qui. - Co zatem pozostaje? Charinfel? Wyszedłem n a wielką mapę cesarstwa, przeszedłem wzdłuż Bożych Posłańców i zatrzymałem się na ufortyfikowanym mieście na południu. Oczami wyobraźni widziałem zmierzających w jego stronę Szarorękiego i moich towarzyszy. Gdyby Voss zaatakował Charinfel, broniony przez tysiąc żołnierzy przy wsparciu garstki nowicjuszy, z łatwością by go zajął, ale nie byłem do tego przekon any. - Obawiam się, że to nie takie proste - przyznałem. - W przypadku pijawek zawsze trzeba liczyć się z kłamstwami zaszytymi wewnątrz innych kłamstw. - ,, Miłosierdzie i rozkosz rozkoszy nie przynoszą", bla, bla, bla, ,,zatańcz ze mną, niech krew z ogniem nas poniosą" - zacytowała Astrid, marszcząc brwi. - To brzmi jak dziecinn a rymowanka. Nie, no naprawdę... - Pomijając miałkość tej poezji, gdzieś w niej musi się kryć odpowiedź - odezwała się Chloe. - Ja jej nie widzę - przyznałem. - Musimy coś zrobić, żeby ją zobaczyć. Może po to Bóg zebrał nas w jednym miejscu. - Nie mówisz mi niczego, czego nie słyszałbym już wcześniej, nowicjuszko. - Myśl więc! - krzyknęła na mnie Chloe. - Czy w słowach Laure mogła się kryć jakaś wskazówka? Bo kiedy my tu sobie stoimy i rozmawiamy, cesarska armia prze do bitwy, której nie będzie! A jeżeli Wiecznotrwały Król zdoła obejść Bożych Posłańców bokiem, jego bezbożne zastępy rzucą cesarstwo n a kolana ! Spojrzeliśmy z Astrid po sobie. Dostrzegłem w jej oczach formującą się myśl w tej samej chwili, w której zacząłem ją artykułować: - Zastępy... - Chloe, jesteś genialna, ma cherie - powiedziała Astrid. - Ehm ... Że co, proszę? - Anielskie zastępy - wyszeptałem. Patrząc n a Chloe, zacząłem przemierzać Bożych Posłańców, tupiąc po drodze w każdy mijany szczyt. - Każda góra nosi imię jednego z aniołów. Sarai, Anioł Zarazy. Evangeline, Anioł Umiarkowania. Patrz dalej: Sprawiedliwość i Nadzieja. Miłosierdzie i Rozkosz. Śmierć i Prawda. Pary aniołów odpowiadają parom szczytów i ozn aczają przełęcze pomiędzy nimi! - Uklęknąłem przy szczytach noszących imiona Sanaela i Gabriela, Aniołów Krwi i Ognia. - Laure nie ograniczyła się do szpiegowania n aszych wojsk, przede wszystkim szukała najlepszej drogi przez góry! Jeden z jej niewolnych w Coste powiedział coś takiego: ,, Mistrz przybywa, krew i ogień znaczą jego szlak ! ". - Wiecznotrwały Król wcale nie zamierza okrążać Bożych Posłańców - wyszeptała Astrid. - Skurwiel chce przez nie przejść! - Dźgnąłem mapę palcem. - Tutaj, pomiędzy Bliźniakami. - Jest środek zimy. - Chloe zmarszczyła brwi. - Od wiatrów hulających w górach krew się ścina, a śnieg zalega tam stustopową warstwą. Żadna armia tamtędy nie przejdzie. - Żadna żywa armia. Ale naszym wrogiem są Umarli. Zapatrzyła się na mapę. - Boże Wszechmogący ... - wyszeptała. - Musimy powiadomić Isabellę - orzekła Astrid. - Zgadzam się, trzeba to zrobić. - Pokiwałem głową. - Ale upłynęły już tygodnie, odkąd Voss dostał wiadomość od córki. Bezkresny Legion ruszył. Nawet jeśli od razu wyślemy do cesarzowej jeźdźca z wiadomością i Złote Zastępy zawrócą, mogą nie zdążyć n a czas pod Bliźniaków. - Co w takim razie zamierzasz zrobić? - spytała Chloe. - Zatrzymać ich. Cóżby innego? - W pojedynkę? - Zostali Bracia Paleniska, jest Argyle, Logan, są inni. - Nocni stróże i kowale, tak? - upewniła się Astrid. - Przeciwko dziesięciu tysiącom nieszczęśników i jedn a Matka- Dziewica raczy wiedzieć ilu szlachetnokrwistym? Wyjrzałem przez okno na katedrę i pomyślałem o jej lochach. - Jest w San Michon co n ajmniej dwóch braci zakonnych, którzy też mogą mi pomóc. - Zwariowałeś? To głupie! - Powiedzmy raczej ... nierozważne. - Wiesz co, Gabrielu de León? Weź ten swój chłopięcy uśmiech i wypraw go na wycieczkę! - Jeżeli Wasza Wysokość ma lepszy pomysł, to zamieniam się w słuch. Dla pewności pchniemy posłańca do cesarzowej i drugiego do Szarorękiego, ale dopóki on a i on nie otrzymają naszych wiadomości, jedynym ludźmi stojącymi pomiędzy Fabienem Vossem i Nordlundem jesteśmy my troje zebrani w tej sali. Wyprostowałem się i otrzepałem ręce. - A teraz proszę o wybaczenie, mademoiselles. Mam przeoryszę do obudzenia. XII I KREW I OGIEŃ Dwie godziny później staliśmy w śniegu przed stajnią. Nasze oddechy bieliły się w nocnym powietrzu. Patrząc po swoich towarzyszach, wyraźnie widziałem spoczywające na ich barkach brzemię świata. Strażnicy Logan i Micah. Tuzin czarnorękich ze zbrojowni. Nasir, asystent archiwisty Adamo. Pomoce kuchenne. Kaspar i Kaveh, stajenni. Oraz - oczywiście - Baptiste i Aaron, dopiero co uwolnieni z katedralnych lochów. Stara Charlotte nie była zachwycona, kiedy przerwałem jej czuwanie łomotaniem do drzwi klasztoru - bo to właśnie zrobiłem, gdy tylko Astrid i Chloe bez­ piecznie wróciły do swoich sypialni. Wysłuchała mnie w skupieniu, tylko jej pobliźnion a twarz coraz bardziej pochmurniała, w miarę jak zwierzałem się ze swo­ ich obaw, objaśniałem strategię Vossów, wykładałem obmyślony przez siebie rozpaczliwy plan obrony i tłumaczyłem, że będę potrzebował dosłownie każdej żywej duszy. Prawdopodobieństwo, że mój pomysł okaże się czymkolwiek innym niż zbiorową próbą samobójczą, było bliskie zeru, ale trzeba przeoryszy oddać sprawiedliwość: prawie bez oporu wydała mi klucze do cel Aarona i Baptiste'a. Wraz z nimi dała mi również kilkanaście fiolek sanctusu, ciemnego jak czekolada i słodkiego niczym miód. - Niech Bóg Wszechmogący ma cię w swojej opiece, nowicjuszu. - Niech ma w opiece nas wszystkich, przeoryszo. Stałem teraz obok młodego Kaveha, wciskając mu w dłoń zmiętą mapę n arysowaną przez Laure. Jego brat Kaspar już siedział w siodle. - Nie oszczędzajcie koni, bracia. Ty, Kasparze, odszukaj Złote Zastępy. Kavehu, ty pędź na południe niczym wiatr, goń Szarorękiego. - Bóg z tobą, Mały Lwie. - Kaspar obejrzał się na brata. - Z nami wszystkimi. Ścisnąłem dłoń Kaveha. - Kiedy wrócisz, bracie, chciałbym z tobą zamienić słówko na osobności - powiedziałem, zniżając głos. - O ile będę jeszcze żył, ma się rozumieć. Posłał mi posępne spojrzenie, ale skinął głową. - No dobrze. Jazda ! Klepnąłem konie po zadach i wyszeptałem modlitwę. Bracia pogalopowali w noc. Czarnoręcy kompani Baptiste'a pakowali zaopatrzenie na wozy. Byłem zajęty inspekcją ładunku, gdy moją uwagę zwrócił grzechot łańcuchów. Podniosłem wzrok: podniebn a platforma jeszcze raz zjeżdżała ku n am spod katedry. Spojrzałem pytająco na Logana. - O co chodzi? - Nie wiem, mój chłopcze. Platforma opadła z głuchym stukotem n a śnieg. Stały n a niej dwa tuziny sióstr Srebrnego Zgromadzenia w zimowych płaszczach i podkutych srebrem butach, z całą pewnością podprowadzonych ze zbrojowni. Miały karabiny z zamkami kołowymi, rogi pełne czarnego ignisu i sakiewki ze srebrokulami. Były wśród nich Charlotte, Esmee i Chloe Sauvage, a także, o dziwo, Astrid. - Przeoryszo? - zdziwiłem się. - Jak mamy to rozumieć? - Dokładnie tak, jak to wygląda, nowicjuszu. Spojrzałem jej w oczy. Mężczyźni za moimi plecami zaczęli szemrać. - Przeoryszo, ja... - Nie przyszłam tu dyskutować, nowicjuszu de León. Pod nieobecność opata Khalida i serafina Talona jestem najwyższą rangą dostojniczką w opactwie. Powiedziałeś mi kiedyś, że gdyby nie siostry, srebroświęci nie mogliby pełnić wyznaczonej im roli. Całkowicie się z tobą zgadzam. Jeżeli twoje obawy się potwierdzą, to, jak mi Matka- Dziewica miła, będziesz potrzebował wszelkiej dostępnej pomocy. - Z całym szacunkiem, przeoryszo, ale w czym możecie nam pomóc? - wtrącił półgłosem Aaron. Charlotte spojrzała n a niego z dezaprobatą, ważąc w dłoniach karabin. - Opat Khalid poświęcił sporo czasu na przeszkolenie nas w samoobronie za pomocą tych odrażających n arzędzi. Ja jednak wolę myśleć, że Bóg chce, byśmy broniły naszego cesarstwa, i to właśnie zamierzamy uczynić, wspomagane łaską Wszechmogącego i błogosławieństwem Męczenników. Powiodłem wzrokiem po siostrach i nowicjuszach. Zobaczyłem strach, rzecz jasna - drżące kolana, szeroko otwarte oczy, ściągnięte usta - ale zobaczyłem także zaciśnięte z determin acją szczęki i pięści i przeświadczenie, że Bóg, nasz Pan, przeprowadzi ich bezpiecznie przez to, co ich czeka. Zobaczyłem praw­ dziwą wiarę. - Wasze wsparcie będzie dla nas błogosławieństwem, siostry - powiedziałem. Charlotte zwróciła się do swoich podopiecznych: - Te z was, które potrafią jeździć konno, niech pójdą po siodła. Reszta n a wozy. Tylko szybko. Siostry i nowicjuszki wykon ały jej polecenie - większość wspięła się na wozy z zaopatrzeniem, ale kilka, korzystając z pomocy braci, osiodłało sosya. Przysu­ nąłem się do Astrid, żeby pomóc jej osiodłać dzielną klacz imieniem Rzeka. Świadomy bliskości otaczających nas ludzi zniżyłem głos do szeptu, a i tak stara­ łem się przemawiać głównie oczami. - Co ty wyrabiasz, n a litość boską?! - Piękn a noc na przejażdżkę po okolicy. - To nie są żarty. Nie ty mi powiedziałaś, że wojnę należy zostawić wojownikom? Spojrzała na kręcące się wokół nas kobiety i chłopców, na całą n aszą żałosną drużynę zmierzającą prosto w paszczę piekła. - Trochę o to trudno, gdy wojn a puka do twoich drzwi - zauważyła. - A co się stało z suką o czarnym sercu, która marzyła tylko o tym, żeby się stąd wyrwać? - Ech, Gabe, Gabe... - Uśmiechnęła się smutno. - Jeżeli to się skończy tak, jak wszystko n a to wskazuje, to przecież właśnie się stąd wyrwę. Serce mi się zaciskało ze strachu o nią. Spojrzała mi w oczy, ja zaś wyczytałem z jej twarzy wspomnienie naszej nocy w bibliotece i cień tamtego pożądania, od którego krew zaczęła mi śpiewać w żyłach. Dopóki jednak Charlotte miała nas n a oku, a siostry i bracia kręcili się dookoła, nie ważyłem się dać po sobie pozn ać, co n as łączy. A Bóg mi świadkiem, że nie był to dobry moment na kłótnię. Westchnąłem z rezygnacją i zdałem się na ten rozpaczliwy rzut kośćmi. Pomogłem jej zapiąć siodło i dosiadłem Sędziego. Baptiste spojrzał mi w oczy, sznurując kołnierz szynela na wysokości ust. - Modlę się do wszystkich Siedmiorga Męczenników, żebyś tym razem nie miał racji, Mały Lwie - powiedział. - Uwierz mi, nikt nie modli się o to żarliwiej ode mnie - odparłem. - Szaroręki miał jednak rację, kiedy mówił, że podczas bitwy mądry człowiek modli się do Boga, ale nie zaniedbuje sięgnięcia po miecz. - O ile mnie pamięć nie myli, Szaroręki miał również coś do powiedzenia na temat bohaterów - wtrącił ponuro Aaron. Spojrzałem na n asz oddziałek: maleńki okruch płomienia w morzu ciemności. Strach ścinał mi wnętrzności lodem. Zdawałem sobie sprawę, że niemal n a pewno wyjeżdżamy na spotkanie swojej zguby, ale wiedziałem również, że jeżeli pozwolimy, by strach nami owładnął, nie wyjedziemy w ogóle. Ktoś musiał coś powiedzieć. Dlatego mocno ścisnąłem wodze Sędziego, żeby ukryć drżenie rąk, stanąłem w strzemion ach i przemówiłem, podnosząc głos: - Nie wiem, co czeka n as na końcu tej drogi. Jedno jest pewne: przyjdzie się nam mierzyć z niewyobrażalną zgrozą. Odwaga polega n a gotowości do zrobie­ nia tego, czego nie robią inni, a my, niesieni na ramionach zastępów niebieskich, jesteśmy niepokon ani. Patrzyłem w oczy Umarłych i nie cofnąłem się przed nimi. Mierzyłem się z Księżną Wieczności i przeżyłem. I powiem wam, że nigdy przedtem nie czułem takiej dumy jak w tej chwili, gdy wyruszam do walki w tak wyśmienitym towarzystwie. - Veris, Mały Lwie. - Baptiste się uśmiechnął. - Veris. - Zaprawdę, piękna przemowa. - Logan podrapał się po bokobrodach i mrugnął do mnie porozumiewawczo. - Jak na nordlundzkiego owcojeba, ma się rozumieć. - Merci, łaskawy stróżu. Ruszyliśmy: armia licząca zaledwie pięćdziesięcioro ludzi n a spotkanie dziesięciu tysięcy - a mimo to jechaliśmy jakby prosto w niebiańskie objęcia. Przeory­ sza Charlotte intonowała hymny, jej podopieczne śpiewały razem z nią, i parliśmy na zachód wśród przejmującego mrozu i gęsto padającego śniegu. Jechali­ śmy prawie bez przerw na odpoczynek i posiłki i zanim zatrzymaliśmy się na nocleg, niektórzy z nas tak przemarzli, że ledwie byli w stanie się ruszać. Kiedy rozbiliśmy namioty na poboczu traktu, w posępnym cieniu Bożych Posłańców, oczami wyobraźni ujrzałem kłębiącą się po ich drugiej stronie masę wygłodnia­ łych potworów. Wiedziałem, że każda minuta odpoczynku to minuta stracon a. Dni wlekły się bez końca. Bliźniaki wznosiły się wysoko nad n ami, gdy wjechaliśmy między skaliste wzgórza u ich podnóży. Modliłem się, by aniołowie Sanael i Gabriel ochronili nas we śnie. Wiatr ciął jak nóż, od rozrzedzonego powietrza bolały mnie płuca. Kiedy w pierwszym wozie złamała się oś, porzuciliśmy go i dalej jechaliśmy już tylko z jednym. W nocy dwa kuce zamarzły, a cztery siostry i jeden z braci czarnorękich musieli zawrócić, tak poważnych dozn ali odmrożeń. Byłem pewien, że Astrid też się złamie i wycofa. Ba, za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się spotykały, błagałem ją bez słów, by to zrobiła, ale tkwiła uparcie w siodle - zgarbiona, trzęsąca się, twarda jak stal. Wspinaliśmy się na przełęcz między Krwią i Ogniem. Coraz wyżej. Coraz zimniej. Coraz posępniej. Dwun astego dnia rozpętała się śnieżyca i nawet jeśli słońce wzeszło, to nie mieliśmy jak tego stwierdzić. Ziąb był tak potworny, że sześcioro ludzi, wśród nich mała Chloe, nie zdołało n awet dosiąść koni. Postanowiono, że zostaną z tyłu i wskażą dalszą drogę Złotym Zastępom, gdyby te faktycznie przybyły. Reszta miała ruszyć dalej pieszo. Droga stała się zbyt niebezpieczna dla wozu; musieliśmy z braćmi sami wlec przywiezione na nim skrzynie przez szare zaspy. Choć raz w życiu cieszyłem się z mrocznej krzepy, którą pobłogosławił mnie ojciec. Zapadła noc. Tym razem nie było hymnów przy ognisku. Wszystkim doskwierała świadomość tego, co może przyjść zza gór, a zwały śniegu n ad naszymi głowami były tak potężne, że baliśmy się wydać jakiś głośniejszy dźwięk. Ojczym uczył mnie o lodzie. O śniegu. O tym, jak spada. I jak zabija. Wiedziałem, że pomysł, jakoby głośny hałas mógł wywołać lawinę, jest niedorzeczny, ale Bóg jeden wiedział, kto n as słuchał w tej ciemności. Dlatego zachowywaliśmy milcze­ nie. Następnego dnia z mozołem ruszyliśmy dalej, teraz już zaledwie dwa tuziny zbrojnych, zmagając się z mrozem i skowyczącą wichurą. Nawet w samo połu­ dnie musieliśmy przyświecać sobie lampami i korzystać ze światła piorunów rozpalających wierzchołki gór. W końcu jednak pod koniec dnia wiatr zelżał, a my dotarliśmy na przełęcz. Wśród zawiei wznosiły się dwie wieże strażnicze, wyrastające ze zboczy jak wycelowane w niebo czarne palce. Wybudowano je w okresie Świętych Wojen na podobieństwo aniołów, od których n azwano pobliskie szczyty. Wiatr wiał z północy i wieża Gabriela była niemal całkowicie zasypana, ze śniegu wystawała tylko jedna ciemn a dłoń. Nie sposób było powiedzieć, ile ton waży gigantyczn a zaspa, wypiętrzona stromo jak skalne urwisko i gruba na sto stóp. Schroniliśmy się więc pod osłoną skrzydeł San aela. Zdyszany Aaron z zasznurowanym wysoko kołnierzem przystanął obok mnie i oparł się o beczkę. Zakutany w zmrożone futra Baptiste przykucnął i mrużąc oczy, spoglądał w szeroką dolinę po drugiej stronie przełęczy. Przeorysza i jej siostry kuliły się przed wichurą. Była wśród nich Astrid; fakt, że nowicjuszka Rennier dotarła tak daleko, dowodził, że drzemią w niej siły, o jakich mi się nie śniło. Początkowo niczego nie widzieliśmy. Nawet kiedy błyskawice z hukiem cięły niebo i rozświetlały szare śnieżne połacie, po talhoskiej stronie nic się nie poru­ szało. Za przełęczą opadało rozległe zbocze okryte niewiarygodnie grubą warstwą zmrożonego, ubitego wiatrem śniegu, który pochłonął wszystkie drzewa. Żadna ludzka armia by tamtędy nie przeszła - wcześniej albo zamarzłaby na śmierć, albo zginęła pod lawiną. - M-ma ktoś c-coś do picia? - Ledwie byłem w stanie mówić, tak bardzo szczękałem zębami. - J-już nie - odparł Logan. - Nic nie widzę - przyznał de Coste w kłębach pary z własnego oddechu. - D-długo tu n-nie wytrzymamy. T-ten ziąb n-nas zabije, Gabrielu. - Jakie wieści, b-bracia?! - zawołała przeorysza. Baptiste wyjął okutą srebrem lunetę. Ja wyciągnąłem swoją, kucnąłem przy nim i spojrzałem w dolinę. Przez długie minuty nie widziałem żadnych oznak niebezpieczeństwa. Przeszło mi przez myśl, że może Bezkresny Legion już przekroczył przełęcz, ale to był głupi pomysł - musielibyśmy wtedy natknąć się na jakichś Umarłych po drodze. Potem nabrałem nadziei - płonnej - że jednak się pomyliłem i w tej właśnie chwili armia Wiecznotrwałego Króla bije w mury Avin­ bourga jak sztormowe morze w falochron. Wtedy jednak uderzył piorun, rozjaśniając szare kłęby zamieci - trwał tyle, co jedno uderzenie serca, i był jasny jak dawno utracony dzień. A mnie zaparło dech w piersi, gdy zobaczyłem, co się zbliża. - I co to było? - zainteresował się Jean-Franc;ois. - Wampiry. - Gabriel przełknął ślinę. - Tysiące, tysiące wampirów. XIV TA CHWILA - Słodki Odkupicielu... - wyszeptałem. - Co zobaczyłeś? - spytała Charlotte tonem nieznoszącym sprzeciwu. Baptiste opuścił lunetę. - N-n adchodzą - powiedział. - Ilu? - zapytała Astrid. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę i spojrzałem jej w oczy. - Wielu. - A nas są dwa tuziny. - Baptiste odwrócił się do Aarona. - Dwa tuziny przeciw tysiącom. Spojrzałem na n aszą drużynę. Bali się, wszyscy się bali. I n agle dotarło do mnie, że patrzą n a mnie jako tego, który ich tam sprowadził. Zdawaliśmy sobie sprawę, jak kruchy jest lód, po którym stąpamy; mieliśmy świadomość, że stoimy w obliczu śmierci. Wtedy, na tym oblodzonym zboczu, osłonięty anielskim skrzydłem, nauczyłem się pewnej ważnej rzeczy na temat dowodzenia, czy to żołnierzami, czy kimkolwiek innym. - Mianowicie? - spytał Jean-Franc;;ois. - Że kiedy cały twój świat wali się w gruzy, wystarczy, że znajdzie się ktoś, kto będzie się zachowywał, jakby wiedział, co robi - odparł Gabriel. - Podczas Próby Krwi serafin Talon powiedział mi, że z najstraszliwszej grozy wykuwani są najwięksi bohaterowie - zacząłem, podnosząc głos. - Natomiast frere Szaroręki zawsze powtarzał, że bohaterstwo to głupota, a bohaterowie giną paskudną śmiercią, z dala od domowych pieleszy. - Starałem się przekrzy­ czeć wyjący wiatr i rozpalić w ludziach ogień, który przegn ałby wściekły ziąb. - Mnie się wydaje, że prawda leży pośrodku. Jedna, dwie chwile heroizmu: tego poszukuje człowiek mądry, kilku uderzeń serca, które zapamięta na całe życie. I to właśnie jest jeden z takich momentów, chwila, która na łożu śmierci przy­ woła uśmiech n a wasze usta; o której inni będą z żalem opowiadać, że nie dane im było jej przeżyć; o której wy z kolei będziecie kiedyś mówić, wiele lat od dzisiaj i wiele mil stąd, że przynajmniej ten jeden raz, może nigdy więcej, ale ten jeden raz z pewnością znaleźliście się wśród bohaterów. I sami byliście jed­ nym z nich. - Obnażyłem kły w krwiożerczym grymasie. - To jest ta chwila. Aaron pokiwał głową. - To jest ta chwila. - Przeoryszo! - zawołałem. - Rozstaw siostry z karabinami na grani, od wieży do urwiska. Połowa strzela, połowa przeładowuje. Spróbujcie nie dopuścić ich do mnie. - A ty co zamierzasz? - zapytała Charlotte. - Powstrzymać ich przez dostatecznie długi czas, by nasi czarnoręcy bracia mogli ocalić n am tyłki. - Odwróciłem się do Baptiste'a i reszty kowali i uderzyłem pięścią w wieko jednej z beczek czarnego ignisu, które przywlekliśmy ze sobą z San Michon. - Największe n awisy śnieżne są na północnej grani, tutaj, pod wieżą Gabriela. Kilka beczek powinno wystarczyć, żeby zwalić całe to diabelstwo na łby tych skurwieli. To setki tysięcy ton. Tylko pamiętajcie: musicie położyć dostatecznie długie lonty, żeby mieć czas się wycofać, zanim lawina ruszy. - Z wysiłkiem przełknąłem ślinę. - I spróbujcie dać mi znać, kiedy je podpalicie. Bo tam, w dole, będzie ostro. - Ale ich są tysiące. - Charlotte zmarszczyła brwi. - To będzie jatka. - Być może. - Pokiwałem głową. - Ale umrę wśród braci. Aaron sprawdził umieszczone w bandolierze srebrobomby. - Idę z tobą. - Ja też. - Baptiste zważył w dłoniach ogromny srebrostalowy młot bojowy. - Promień Słońca jest spragniony. Bracia Noam i Clement poradzą sobie z podłożeniem ładunków. - Baptiste... - Aaron zmarszczył brwi. - Jesteś kowalem, nie... Kowal przycisnął usta do jego ust. - Zamknij się, kochanie. Zza pazuchy szynela wyjąłem srebrną fajkę. Aaron zaczął wyraźnie szybciej oddychać, gdy nabiłem ją otrzymanym od Charlotte sanctusem - a nabiłem ją solidnie, tak dużej działki żaden z nas jeszcze nigdy nie próbował. Astrid przyglądała się, jak krzeszę iskrę i się zaciągam; patrzyłem jej w oczy, gdy dym runął mi do płuc i przelał się w żyły: potworne perfumy, boskie szaleństwo unoszące mnie wprost do skutego lodem nieba. Nabiłem fajkę drugą działką, dla Aarona. Wciągnął wszystko jednym haustem. Jego mięśnie się napięły, kły urosły i wyostrzyły się, żyły na szyi nabrzmiały, gdy wydmuchnął w mroźne powietrze pióropusz szkarłatnego dymu. Rozwarł powieki. Oczy miał oblane czerwienią, a źrenice tak ogromne, że z tęczówek pra­ wie nic nie zostało. - O Boże ... - sapnął. - O mój Boże. Wbił miecz w śnieg, odpiął klamrę szynela i zrzucił go wraz z koszulą. Poszedłem w jego ślady i stanęliśmy obok siebie, odziani w srebro we wszechobecnej szarości. Kowale dźwignęli beczki z ignisem i zaczęli się piąć w stronę zwałów śniegu przy wieży Gabriela. Charlotte, Astrid i reszta sióstr stanęły w szyku n a grani; stróżowie Logan i Micah mieli je osłaniać. Kiedy patrzyłem Astrid w oczy, wszystkie słowa, które chciałbym móc jej powiedzieć, uwięzły mi z a wydłużają­ cymi się zębami. Wspomnienie jej ust płonęło jaśniej niż sakrament w moich żyłach. Wtedy się do mnie uśmiechnęła, posłała mi jeden z tysiąca swoich uśmiechów, taki, który pochwycił mnie i trzymał mocno. I wygnał ze mnie wszelki strach. - To jest ta chwila, Gabrielu de León. Świat drżał w posadach, gdy Aaron, Baptiste i ja puściliśmy się biegiem w dół zbocza na spotkanie Umarłych. Nie przypominałem sobie, żebym dobywał miecza, ale w jednej ręce ściskałem Lwi Pazur, a w drugiej żagiew. Nie czułem strachu. Nie myślałem o przyjaciołach, farni/le ani uśmiechu Astrid. Był tylko hymn krwi, tętnił tak intensywnie, że zacząłem się śmiać, serio, kurwa, zacząłem się śmiać, kiedy pędziliśmy n a spotkanie śmierci. Sylwetki w ciemności, tupot stóp w szarym śniegu. Umarli zobaczyli nasze światło i rzucili się na n as, o tak, n a Boga, rzucili się na nas, a ja mocniej ścisną­ łem rękojeść miecza i z sercem tłukącym się o żebra spojrzałem n a swoich druhów. Oczy im błyszczały. - Teraz - wysyczał Baptiste. - Teraz możesz zabić dla mnie jakiegoś potwora. Mróz był przenikliwy, ale gęsiej skórki dostaliśmy nie z zimn a, lecz na widok wzorów na naszej skórze: róż i węży, Odkupiciela na kole, śpiewających aniołów i ryczących lwów - srebrny tusz okrywał nas od szyi po pas i po n adgarstki. Nasze tatuaże jarzyły się własnym blaskiem - z początku bledziutkim, ale w miarę jak tupot stóp się przybliżał, światło przybierało n a sile, tworząc krąg o średnicy dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu stóp. Lewa dłoń zaczęła mnie parzyć: wytatuowan a w jej wnętrzu siedmiogwiazda, podobnie jak srebrny anioł na ręce i lew n a piersi, pałały okrutnym, gorącym światłem. - Bóg jest z nami - wyszeptał Baptiste. - Nie polegniemy. - Odrzućcie strach - powiedziałem. - Zostawcie tylko gniew. - Aaron skinął głową. Wtedy nas dopadli. Wyskoczyli z ciemności, sycząc i drapiąc pazurami - istny rój: wygłodniałe martwe ślepia, kły lśniące w blasku błyskawic. Nieszczęśnicy z Talhostu nosili te same ubrania, w których zostali zamordowani: dworskie suknie i chłopskie łachmany, surduty i przetarte koszule, połacie białej skóry pozbawionej krwi. Nie trzymali żadnego szyku - mieli przewagę liczebną, zęby i kierowani niepohamowaną, bezbożną siłą byli gotowi obrócić cały świat w proch i kości. Ale my... Na wielkiego, słodkiego Odkupiciela, my byliśmy nietykalni. Nietykalni, kurwa. Gnijąca armia, która runęła w naszą stronę niczym powódź, roztrza­ skiwała się o n as jak woda o skały. Nasz tusz oślepiał bestie, nasza srebrostal cięła je jak kosy zboże. Powietrze gęstniało od krwi i popiołu, śnieg nasiąkał czerwienią. Kiedy w blasku jednego z piorunów zerknąłem ku północnej grani, wypatrzyłem tam maciupeńkie sylwetki brata Noama i innych czarnorękich zakopujących beczki z ignisem u podstawy zaspy. Nad głowami świszczały n am srebrokule wystrzeliwane przez rozstawione na przełęczy siostry. Nieszczęśnicy na obrzeżach otaczającej nas plamy światła padali z roztrzaskanymi czaszkami i połamanymi kośćmi. Wszyscy wiedzą, że wojn a to piekło, zimnokrwisty, ale jest też w wojnie miejsce na niebo: na dziką radość, kiedy stawiasz opór i trzymasz się na nogach, mimo że wróg robi wszystko, żebyś padł. Nie czułem własnego ciała. Czasem odczuwałem jakieś draśnięcie, zgrzyt pękającej kości. Ale ból? Ból był dla wroga. Ból i srebro. I wtedy poczułem jego. Muśnięcie wężowych kłów n a skórze. Złowieszcza nieskończoność niezliczonych lat. Kurz n a grobach zapomnianych królów. Brzemię niewiarygodnie potężnej osobowości. Niezgłębiony umysł napierający na mój umysł z przepastnej czarnej otchłani. Umysł Wiecznotrwałego Króla. Zobaczyłem go, jakby stanął przede mną: skóra, włosy, oczy - wszystko wyblakłe, wybielone jak śnieg przez niezmierzony czas i nieprzeliczone grzechy. Młody, posępny i wieczny, piękny i przerażający, spowity w nie-światło tak zimne i przeszywająco mroczne, że serce zamierało mi w piersi. Usłyszałem w gło­ wie jego głos, niosący się ponad dzielącą nas połacią krwawego śniegu. Jego słowa były pieśnią, która niosła zagładę światu: - Widzę cię . - Wielki Odkupicielu ... - wyszeptałem. - Też go czuję - stęknął Aaron. Nieszczęśnicy przypuścili szturm i nasza srebrostal zalśniła, czerwona jak krew i pałająca świętym blaskiem. Byli jednak niczym, uświadomiłem sobie, niczym w porównaniu z tym, co podążało za nimi miarowym krokiem, nieubłagane i nieuchronne, niepodatne n a tak prymitywne instynkty jak konieczność pośpiechu, która naruszyłaby ten idealny wizerunek. Szedł ku n am w otoczeniu swoich dzieci, wnuków, całego swojego pomiotu, potwornego Krwawego Dworu. I miał całą wieczność. I wtedy usłyszałem krzyki. Dobiegały zza naszych pleców. - Gabrielu! Astrid... - GABRIE L U ! Serce spadło mi d o żołądka, gdy odwróciłem się i ujrzałem pochodnie płonące w szarawej zadymce: brat Noam i pozostali kowale tańczyli w ciemności, a ja w świetle ich pochodni dostrzegłem zn ajomą postać przepływającą wśród nich jak cień i ścin ającą ich jednego po drugim, aż upadali w śnieg. Cień obleczony w czerwień. Laure... XV W CZERWIENI Przekląłem się w duchu. Było przecież oczywiste, że ta czerwona sucz wyjdzie ojcu na spotkanie, gdy ten przekroczy Bożych Posłańców. Laure Voss podkradła się do nas jak złodziej, a ja - jak skończony dureń - zostawiłem nasze tyły bez obrony. Sądząc po tym, co widziałem, Noam i jego towarzysze zdążyli wpraw­ dzie podłożyć ładunki, ale teraz Laure rozdzierała ich na strzępy i nie będzie komu podpalić lontu... - Dacie radę ich powstrzymać?! - krzyknąłem do Aarona, ściąwszy kolejnego nieszczęśnika. - Prędzej zginę, niż któregoś przepuszczę! - Na mój znak biegnijcie z powrotem na przełęcz! - Pędź, Mały Lwie! - zawołał Baptiste. - Niech Wszechmogący cię prowadzi ! Zostawiłem ich i pognałem pod górę. Widziałem jasne kwiaty srebrobomb i strugi krwi - czarnoręcy dzielnie walczyli, ale byli Braćmi Paleniska, nie Polowa­ nia, i mieli naprzeciw siebie córkę Wiecznotrwałego Króla. Ich pochodnie zaskwierczały i pogasły. Ciemności spowiły grań. Kiedy płomienisty łuk błyskawicy rozpłatał niebo, ujrzałem krwistoczerwony cień przemyka­ jący po śniegu w stronę wieży Sanaela i rozstawionych w jej pobliżu sióstr z karabin ami. - Charlotte, wycofajcie się! Astrid, UCIEKAJ! Z mroku dobiegł krzyk, od którego serce skręcało mi się w piersi, ale w tej samej chwili wpadłem już pomiędzy nie z mieczem wzniesionym do ciosu i ciąłem postać skąpaną w blasku mojej egidy. Laure była po pachy unurzan a we krwi, szyję i podbródek miała całe w szkarłacie. Nie było w niej śladu urody, którą widziałem w Coste. W tamtej chwili była po prostu straszliwym potworem, niczym więcej. Uchyliła się przed moim uderzeniem i odskoczyła n a skraj plamy roztaczanego przeze mnie światła. Wyprostowała się n a całą wysokość. Szkarłatna suknia opływała ją na wietrze jak mgła, długie rude włosy kleiły się do mokrej od krwi skóry. - Precz ! - wykrzyknąłem. - W imię Boga i Odkupiciela, odstąp! - Już ci to raz mówiłam, chłopcze: twój Bóg nie ma nade mną żadnej władzy. Siostry zebrały się za mną, bezpieczne w powodzi mojego światła. Wyczułem wśród nich obecność Astrid i odmówiłem w duchu dziękczynną modlitwę, ale ciała kilku innych leżały rozpłatane i krwawiące na śniegu obok ciał Logana i Micah. Spojrzawszy w dół zbocza, stwierdziłem, że Aaron i Baptiste z wolna ustę­ pują przed nieustępliwą hordą Umarłych. Zostało niewiele czasu, nim Bezkresny Legion przeleje się przez przełęcz i zagarnie n as wszystkich. Laure się uśmiechnęła, a ja poczułem, jak jej jad przenika do mojego umysłu. - Uklękniesz przede mną, słabokrwisty. Będę cię piła tak długo, aż skonasz. Skórę miałem pokrytą szarawą warstwą popiołu zmieszanego z krwią, moja egida płonęła świętym ogniem. Laure zmrużyła oczy, gdy cisnąłem w nią ostat­ nią srebrobombą, i przyjęła na ciało żar egidy, kiedy zamachnąłem się mieczem. Włożyłem w to cięcie całą swoją siłę... i trafiłem, tyle że jej ciało było jak kamień, a jej pięść jak taran, gdy w odpowiedzi wymierzyła mi cios. Zatkało mnie, coś mi pękło w trzewiach, a potem pofrunąłem w powietrzu i zaliczyłem twarde lądowanie. Czarne gwiazdy rozkwitły mi pod powiekami. Laure pochyliła się nade mną, wyciągając ręce, żeby zgruchotać mnie w uścisku. Od strony grani dobiegła seria stłumionych trzasków i sześć kul z czystego, błogosławionego srebra trafiło ją w twarz, szyję, pierś. Zatoczyła się w tył, jej skóra pokryła się siateczką pęknięć. Zamrugałem, żeby pozbyć się krwi z oczu, i usłyszałem okrzyk przeoryszy: - Przeładować! Niebiosa wstrzymały oddech. Czas stanął. Wstałem, ściskając Lwi Pazur, i z imieniem bożym na ustach wziąłem zamach. Z całej siły wbiłem miecz w pierś Laure Voss. Ponownie mnie uderzyła: jej szpony rozdarły mi skórę, znów poleciałem w tył i tym razem zderzyłem się ze ścianą wieży. Kamienie potrzaskały, moje żebra również, krew n apłynęła mi do ust, ale ancien zachwiała się na nogach. Zacisnęła dłonie n a mieczu tkwiącym aż po rękojeść w jej piersi... ale mimo to, kurwa przeklęta, byn ajmniej nie padła. Skrzywiła się, a mnie serce przestało na chwilę bić, gdy dymiącymi dłońmi wyszarpnęła miecz z rany. - Jestem Księżną Wieczności. Naprawdę myślałeś, że taki zrzynek metalu może mnie zabić? Przeorysza Charlotte wystąpiła przed szereg. Koło na jej szyi pałało srebrnym ogniem. Szpecące jej twarz blizny od pazurów skręcały się i deformowały, gdy wykrzyknęła: - Odstąp, powiadam! Precz w imieniu Matki- Dziewicy ! Wampirzyca zasyczała. Jedną ręką próbowała się osłonić przed światłem, drugą zaś zamachnęła się i rzuciła mieczem, który chwilę wcześniej wyciągnęła z własnej piersi. Astrid krzyknęła rozdzierająco, gdy miecz rozłupał głowę przeoryszy n a dwoje. Charlotte osunęła się w śnieg bezwładnie jak szmacian a lalka. Spojrzenie bezdennych martwych oczu spoczęło na Astrid. Dźwignąłem się n a nogi. Wyczerpałem cały zapas wody święconej, zużyłem wszystkie srebrobomby i nie miałem już czym cisnąć w Żelaznosercą - rzuciłem się więc na nią bez broni: zderzyliśmy się z impetem i runęliśmy w śnieg. Usiadła na mnie okrakiem i wyrżnęła mnie pięścią w głowę. Mrużyła oczy oślepione blaskiem mojej egidy, jej śliskie od krwi ręce skwierczały i dymiły, gdy zacisnęła mi je n a gardle, pierś miała rozprutą po ciosie mojego miecza, ale wciąż żyła, siln a mocą dziesięciu tysięcy odebranych żywotów. Czułem ziąb bijący od jej skóry. Widziałem śmierć w jej oczach. - Tylko na tyle cię stać? - zapytała. - Tak słabe będzie twoje ostatnie tchnienie? Nawet niemowlęta w twoim ukochanym Lorson stawiały większy opór, zanim wykąpałam się w ich krwi. Serce zamarło mi w piersi. - Co powiedziałaś? Skrzywiła się w uśmiechu, jej oczy zapałały piekielną grozą. - Przysięgłam, Gabrielu de León, że odbiorę ci wszystko, co masz. Dom. Matkę. Małą Celene... - Kłamiesz! Śmiech poniósł się echem wśród skutych lodem szczytów, czarny, posępny. - Zbuduję pałac na twoim cierpieniu, słabokrwisty. Zasiądę na tronie twojego nieszczęścia i będę z niego królować. Wszyscy kię... Lwi Pazur ciął ją w potylicę. Pękła kość, bryznęła krew. Wampirzyca zatoczyła się z sykiem, obnażając kły. - Jedyną królową wśród tych gór jestem ja - warknęła Astrid. Stojąc nad n ami, uniosła miecz do kolejnego ciosu. - A on nie jest żadnym słabokrwistym, ty bezbożna pizdo. Śmierć przynosi wyzwolenie. Kiedy wiesz na pewno, że umrzesz, strach przed śmiercią ulatnia się bez śladu. Zostaje tylko gniew. I kiedy złapałem Laure za gardło, to właśnie czułem: gniew. Wspomniałem matkę, jak w świątki zaplatała mi włosy i uczyła mnie, jak mam nosić swoje nazwisko niczym koronę. Zoba­ czyłem moją siostrzyczkę, mojego diabełka wcielonego, Celene, zaśmiewającą się do łez z opowiadanej przeze mnie rubasznej historyjki. Posłyszałem jej głos w listach, n a które nie odpisywałem. Na koniec przypomniałem sobie też moją drugą siostrę, słodką Amelie, dziewczynę, która wieczorami opowiadała n am bajki i tańczyła do muzyki, której nikt poza nią nie słyszał. Moja famille. Moje serce. A ta pijawka odebrała mi to wszystko. Cofnąłem się do Lorson, do dnia, w którym to, co zostało z Amelie, wróciło do domu. I wtedy coś zadźwięczało mi w głowie jak piosenka, do której słowa już zn ałem. Obietnica. Imię. Esani. Zacisnąłem dłoń n a gardle Laure i poczułem, jak cała moja nien awiść i furia wzbierają mi pod skórą. Wybałuszyła oczy i rozdziawiła usta, gdy jej szyja zaczęła czernieć pod moim dotykiem. Złapała mnie za rękę, ale ja nie rozluźniłem uścisku. Para buchnęła z pęknięć, kiedy krew zawrzała pod jej skórą. - Puść mnie! Wrzasnęła przeraźliwie. Nieśmiertelne ciało płonęło w moim uścisku, porcelana zwęglała się, odsłaniając kość. Wrząca krew ściekała mi strumieniem po ręce i parzyła, ale nie ustępowałem. Udało mi się zepchnąć Laure z siebie i rzucić na śnieg. Jej ciało kruszyło mi się w dłoni, prastare oczy roztopiły się i spłynęły po policzkach jak wosk ze świecy. - OJCZE! - wykrzyknęła. Z ciemności odpowiedział jej ryk gniewu z domieszką bólu i nienawiści obejmującej całą wieczność. Żelaznoserca wygięła plecy w łuk, ugotowany język wypadł jej bezwładnie spomiędzy kłów. Nagle wszystkie stulecia, którym do tej pory odmawiano należ­ nych im praw, upomniały się o ciało Laure Voss i wampirzyca rozsypała się w popiół w moich rękach. Zostały po niej dymiąca ran a w śniegu i resztki obszarpa­ nej sukni, czerwonej jak krew. Wstałem chwiejnie. Astrid spojrzała mi w oczy. - Gabe ... ? - Schrońcie się w wieży! - wysapałem. - Szybko ! Krwawiący i bez tchu rzuciłem się po szkarłatnym śniegu w stronę beczek z ignisem. Aaron i Baptiste wycofali się tymczasem z walki, odprowadzani skowy­ tem Bezkresnego Legionu. - POŚPIESZCIE SIĘ! - wrzasnąłem do nich. Dopadłszy do podnóża wielkiej zaspy, zacząłem przekopywać śnieg w poszukiwaniu przysypanych lontów. Pośpiesznie, niezręcznie skrzesałem iskrę. Lont parsknął, sypnął skrami i ogień z sykiem zaczął biec po nim w stronę zagrzebanych beczek i czekającej w nich apokalipsy. - De Coste! - wydarłem się ile sił w płucach. - Baptiste! CHO D U! I sam puściłem się biegiem w górę zbocza, ku przełęczy. Śnieg trzeszczał mi pod butami, a ja pędziłem w stronę jedynego wybawienia, jakie widziałem. Ignis eksplodował za moimi plecami. Śnieżyca przytłumiła łoskot wybuchu, ale wtedy z dołu dobiegł potworny, przerażający dźwięk, jakby tupot olbrzyma. Pokrywa świeżego puchu rozpękła się z trzaskiem i rysa pobiegła w górę stoku Gabriela, odsłaniając słabo związany śnieg pod spodem. Ziemia zatrzęsła mi się pod stopami, tak że omal nie straciłem równowagi, i n agle cała gigantyczn a masa śniegu zaczęła się walić. Rzuciłem się przez grań w stronę mojej jedynej nadziei - sterczącej ze śniegu dłoni olbrzymiego anioła. Myślę, że ocalił mnie hymn krwi. Oraz, być może, ręka Boga. Wpadłem z impetem w dłoń Gabriela i z całej siły wbiłem palce w kamień, gdy świat wokół mnie zaczął się rozpadać na kawałki. Całe góry zadrżały od grzmotu. Jeden Bóg raczy wiedzieć, ile śniegu się osypało, ale ze zbocza w dół runęła wielka szara masa niczym gigantyczna sztor­ mowa fala, w dodatku z każdą chwilą coraz większa i coraz bardziej rozpędzona. A kiedy zmiotła ze stoku Bezkresny Legion, poczułem obecność Fabiena Vossa niby wbijające mi się w czaszkę lodowate, szponiaste palce. I usłyszałem obietnicę złożoną przez nieśmiertelnego ojca zabójcy jego ukochanej córki. - Mam całą wieczność, chłopcze. Jestem wiecznością. XVI OSTATNI SYN Przez całą drogę przeklin ałem się w duchu. Jazda zajęła nam siedemnaście dni: z jednej strony miałem za towarzysza Aaron a, z drugiej Baptiste'a, a za nami niczym cień - niespodziewany, być może niechciany - podążał Szaroręki na czele oddziału wojska Jej Cesarskiej Mości w żółtych jak słoneczniki kasakach. Zn aleźli nas dosłownie parę godzin po bitwie, leżeliśmy pokrwawieni na wschodnim zboczu wraz z Chloe i pozostałymi siostrami, które nie wspięły się n a przełęcz. Pierwsi przybyli Szaroręki i nasi bracia nowicjusze, prowadzeni przez pędzącego bez tchu Kaveha. Niedługo później, o świtaniu, z zadymki wynurzyła się galopująca awangarda Złotych Zastępów z Khalidem i resztą srebroświętych na czele. Nie mogli uwierzyć własnym uszom, gdy Astrid opowiedziała im historię dwóch tuzinów obrońców, którzy stawili czoło dziesięciu tysiącom n apastników i zmietli Bezkresny Legion z powrotem do Talhostu, grzebiąc go pod setkami tysięcy ton śniegu. Opat, srebroświęci i Złote Zastępy obstawili przełęcz z zamiarem jej bronienia. Bezkresny Legion nie został ostatecznie unicestwiony, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że trupy prędzej czy później wygrzebią się z usypanego przez nas lodowego grobu, ale - jak wiemy z historii - Fabien Voss zrezygnował z dal­ szych prób wdarcia się do Nordlundu w owym roku. Postanowił wycofać się do Talhostu i czekać. Jakkolwiek by na to patrzeć, miał przecież całą wieczność. Triumf nie przyniósł mi wielkiej pociechy, bo choć wiedziałem, że Umarli to chytre lisy i kłamliwe węże, to przecież musiałem pojechać do Lorson i zobaczyć. Po drodze zatrzymywaliśmy się na odpoczynek tylko po to, żeby nie zajeździć koni na śmierć. Praktycznie nie spałem i prawie nie jadłem, targany mdłościami na każdą myśl o tym, co zastaniemy na miejscu, o ma famille i o domu. A najgorsza była mroczna świadomość, że to wszystko moja wina. W Coste Laure wydarła obraz mojej rodzinnej wioski z mojej głowy. Sam ją tam doprowadziłem. Gabriel spuścił wzrok na swoje rozpostarte dłonie i westchnął z głębi duszy. - Zanim dotarliśmy n a miejsce, zgliszcza przestały już dymić. Z daleka zaleciało spalenizną, a mnie szloch od razu spróbował wyrwać się z piersi. Wskoczy­ łem w świeży śnieg, czując na języku dławiący smak popiołu. - Mamo! - zawołałem w ciemność. - Celene! Odpowiedziały mi tylko spasione wrony łypiące czarnymi, zachłannymi ślepiami. Ciała leżały tam, gdzie Laure je porzuciła. Szczególnie dużo było ich n a głównym placu, gdzie zwalono je jedno n a drugie jak zepsute lalki. Rozpoznałem wśród nich zn ajome twarze i zgroza ścięła mi krew w sercu. Luc i Massey, moi koledzy z dzieciństwa. Moja słodka l isa, bezwładna i wiotka jak zrobion a z patyków i szmat. Ciała niemowląt porozrzucane na śniegu jak płatki róż. - Boże Wszechmogący - sapnął Aaron i przeżegnał się znakiem koła. W oczach Baptiste'a malował się bezbrzeżny smutek. Za jego plecami wyrastały mury kaplicy, nien aruszone, tylko osmolone po pożarze. Uniosłem wzrok i zobaczyłem przez łzy, że budynek nie ma dachu. Od razu zorientowałem się, co się stało. Pobożni mieszkańcy Lorson schronili się na poświęconej ziemi albo pobarykadowali się w domach, gdzie żaden zimnokrwisty nie mógł wejść bez zaproszenia, a wtedy Żelaznoserca podpaliła dachy, czym postawiła ich przed prostym wyborem: albo uciekną z pożogi wprost w jej ramiona, albo zostaną w środku i spłoną żywcem. Wszedłem pomiędzy zwęglone ławki domu bożego, wypatrując zabitych. Mój umysł wzdragał się przed makabryczną wizją ich ostatnich chwil. Niewiele rozpozn ałem spopielonych zwłok, ale w samym sercu kaplicy dostrzegłem postać przykucniętą przed szczątkami ołtarza, spaloną niemal nie do pozn ania. Kapłan. - Poczciwy ojciec Louis - mruknął Jean-Fran <;ois. - Qui. - Modliłeś się, żeby umierał z krzykiem na ustach, chevalier. Gabriel uniósł wzrok. Jego oczy były szare jak stal. - Qui. - A twoja familie? Gabriel zrobił głęboki wydech i długo nie wypuszczał powietrza. Nagle wydał się mniejszy, zgarbiony pod brzemieniem lat i straty. - Patrzyłem na szczątki ojca Louisa, którego nie uratowała poświęcona ziemia, ale serce mi zamarło dopiero na widok drugiej postaci, którą tulił w ramio­ nach, jakby chciał ją osłonić przed ogniem. Była zwęglona jak drewno po pożarze, sczerniała skóra opinała kości kruche jak podpałka, ale widziałem, że to dziewczynka. Usługiwała do mszy. Zapalała i gasiła świece. - Nie - wyszeptałem. - Nie, nie... Moja mała siostrzyczka. Moje diablę wcielone. Moja Celene. Z jej włosów zostały czarna słoma i pył, palce spaliły się jak patyczki. Osunąłem się na kolan a wśród jej popiołów i krzyknąłem tak przeszywająco, że głos mi się załamał. Wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jej policzka, i patrzyłem, jak skóra łuszczy się w powiewach zimowego wiatru. Nagle zdałem sobie sprawę, że nigdy nie miałem czasu odpisać na jej listy. A teraz już nigdy tego nie zrobię. Szedłem jak skazaniec n a szubienicę. Ludzi, którzy mi towarzyszyli, postrzegałem jak duchy. Pamiętam, że ktoś usiłował mi zastąpić drogę, ale odepchną­ łem go, miotając jakieś wściekłe słowa. Potykając się w popiele i śniegu, dotarłem w końcu n a miejsce. Do domu ojczyma. Byli n a podwórku. Oczywiście, gdzieżby indziej. Widząc, jak płonie kaplica, w której zamknięta jest moja siostra, nie mogli się przecież dłużej chować w domu. Ojczym leżał z mieczem oddalonym zaledwie na parę cali od ręki. Kiedy byłem chłopcem, wydawał mi się ogromny, prawdziwy olbrzym, który stale rzucał n a mnie cień. Nie był ani najlepszym z ludzi, ani najlepszym z ojców, ale grał swoją rolę n ajlepiej, jak umiał. Widok jego ciała, potrzaskanego i bez krwi, leżącego zaledwie parę stóp od kuźni, której poświęcił całe swoje życie... Ale to i tak było nic w porówn aniu z tym, co zobaczyłem dalej. Jeżeli widok zwłok siostry wypruł mi wnętrzności, to widok ciała matki roztrzaskał mnie jak szkło. Leżała z ręką wyciągniętą w stronę kaplicy. Mróz ściął jej oczy. Na jej twarzy nie malowały się wcale strach ani ból, tylko gniew - gniew lwicy, którą była, próbującej dotrzeć do swojego palącego się żywcem kocięcia. Kiedy Amelie jako zimnokrwista wróciła do domu, poznałem, co to furia. Poznałem, co to nienawiść. Dopiero teraz jednak poczułem, że zalewa mnie całego i przenika n a wskroś jak woda święcona. Jak ogień zesłany z nieba. Coś ci powiem, zimnokrwisty, i będzie to najszczersza prawda: tego dnia chłopiec, którym byłem, umarł. Umarł, jakby spłonął w kaplicy razem z siostrą. Rozpadłem się na kawałki. Przestałem istnieć. Ja, ostatni syn Lorson. Szaroręki siedział przy mnie, gdy żołnierze znosili zwłoki n a stos, żeby je podpalić. Patrzyłem, jak ogień pochłania ciemne loki matki i dłonie ojczyma; słup dymu i iskier bił wysoko w bezdzienne niebo. Szaroręki poklepał mnie po ramieniu, trochę nieporadnie, jak ojciec, który nigdy nie chciał być ojcem. Twarz miał umazaną smugami popiołu i pociętą bli­ zn ami, skórzany pasek skrywał pustkę po wykradzionym mu oku. Patrzyłem w ciemność, w dym stosu pogrzebowego, i zastanawiałem się, czy to nie jest jakiś koszmar, z którego mógłbym się obudzić, gdybym tylko odpowiednio żarliwie się modlił. - Przepraszam cię, Szaroręki - powiedziałem. - Przepraszam za to, co z mojej winy ci odebrała. - Wola boża, de León. Kimże jesteśmy, żeby próbować przeniknąć zamysły Wszechmogącego? Zwiesiłem głowę. - To tutaj to też jest jego wola? Moja młodsza siostra spalona jak kawałek drewna? Moja matka zarżnięta jak bydlę? Jak to możliwe? Jak Bóg może tego chcieć? - Moja matka zmarła, kiedy byłem dzieckiem - powiedział półgłosem Szaroręki. - Była wszystkimi gwiazdami na moim niebie. Pamiętam, jak się wtedy zastanawiałem, jak, kochając ją nad życie, mam dalej żyć bez niej? Ale to właśnie robimy, Mały Lwie. Najcięższe brzemion a dźwigamy nie n a ramionach, lecz w sercach. A ci, których nam odebrano, nigdy do końca nie umierają. Nie tak naprawdę. Czekają n a n as w blasku bożej miłości. - Nachylił się ku mnie, próbu­ jąc zajrzeć mi w oczy. - To właśnie jest prawdziwa nieśmiertelność, całkowite przeciwieństwo tej mrocznej namiastki, z którą obnosi się nasz nieprzyjaciel. Wieczność tkwi w sercach tych, którzy n as umiłowali. Kochaj ich, Gabrielu, i wiedz, że oczekują twojego przybycia przed tronem Wszechmogącego. Ale jeszcze nie teraz. - Pokręcił głową. - Nie teraz. Spojrzałem na swojego dawnego mistrza i przez łzy dostrzegłem prawdę zawartą w jego słowach. Jest czas żałoby, czas pieśni i czas przywoływania z czuło­ ścią wszystkiego, co było i przeminęło. Ale jest i czas zabijania, czas krwi i gniewu, czas, kiedy zamykasz oczy, by stać się tym, kim chce niebo. - Będę ich kochał. - Oblizałem wargi z popiołu. - I pomszczę ich. Usłyszałem chrobotanie podkutych srebrem butów w śniegu i popiele. Kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem stojących przede mną Aarona i Baptiste'a. Twarze mieli ściągnięte smutkiem i zgrozą, ale stali ramię w ramię, dumni i zjednoczeni. Bracia, u boku których ryzykowałem życie. Bracia, których kochałem. - Wracacie z nami do San Michon? - zagadnąłem. Baptiste spojrzał n a Szarorękiego. - A będziemy tam mile widziani? Nasz mistrz westchnął. - Testamenty nie pozostawiają wątpliwości, Sa-Ismaelu. Słowo Boga jest prawem. Wasz grzech nie zniknie. - Czułem jego obecność tam, n a zboczu - rzekł Aaron. - Skąpany w jego świętym blasku. Bóg był z n ami, ze mną i Baptiste'em, kiedy stanęliśmy w obliczu ciemności, która chce pochłonąć wszystkich ludzi. Wszystkich, Szaroręki. Jeżeli twój Bóg nazywa moją miłość grzechem, to nie jest Bogiem, którego znam. - Dokąd się udacie? - zainteresowałem się. - Może na południe? - Baptiste wzruszył ramionami. - Mógłbyś pojechać z n ami, Mały Lwie. - Nie. - Uśmiechnąłem się pomimo rozdzierającego bólu w piersi. - Mam potwory do zabicia. - Masz serce lwa, mon ami. - Krzepki kowal złapał mnie za rękę, przyciągnął i zagarnął w potężny, choć znaczony łzami uścisk. - Pilnuj, żeby te potwory cię go nie pozbawiły. - Serce tylko boli, ale nie pęka - odparłem. Poklepałem go po plecach, wypuściłem z ramion i odwróciłem się do Aarona - do n adętego paniczyka, którym pogardzałem; u boku którego walczyłem i przelewałem krew; o którym nie śmiałem kiedyś myśleć, że mógłby stać się moim przyjacielem, a co dopiero farni/le. - Adieu, bracie. Wziął mnie za rękę i pociągnął n a stronę; Szaroręki odprowadził nas kosym spojrzeniem, ale nie poszedł za n ami. Kiedy zn aleźliśmy się przy koniach, z dala od wścibskich uszu, Aaron wypuścił moją rękę i spojrzał mi w oczy. - Modlę się do Boga i Matki- Dziewicy, żeby mieli cię w swojej opiece, de León, ale przede wszystkim sam n a siebie uważaj. I strzeż się serafin a Talona. - Talona? Dlaczego? - Pamiętasz ten wieczór, gdy cesarzowa przybyła do San Michon, ten sam, kiedy... przyłapał mnie z Baptiste'em? Przysięgam, że n a uczcie poczułem w głowie czyjąś obecność, muśnięcie lekkie jak piórko, ale ... Myślę, że Talon wcale nie n apatoczył się na nas przez przypadek, wbrew temu, co mówił. Obawiam się, że chciał się mnie pozbyć. - Ale po co? - Tego nie wiem, ale nie można mu ufać, Gabrielu. Miej oczy dookoła głowy. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę. Skinąłem głową. Aaron mnie objął, ja odpowiedziałem uściskiem na jego uścisk. Nie mogłem znieść myśli o kolejnej stracie. - Do zobaczenia, bracie - powiedział. - To tylko tymczasowe pożegnanie. Jeszcze się spotkamy. Patrzyłem, jak ramię w ramię odjeżdżają z Baptiste'em w zimną ciemność, i zastanawiałem się, czy nasze drogi naprawdę jeszcze kiedyś się zejdą. Zadawa­ łem sobie pytanie, czy z grzechu może rodzić się dobro, a jeśli tak, to czym właściwie jest grzech? A jeżeli Bóg nas kocha, to dlaczego nienawidzi tego, że sami zn ajdujemy miłość? Jak może nie reagować n a taki ogrom cierpienia? I jak mógł uznać, że mądrze będzie stworzyć świat, w którym rodzą się takie potworno­ ści? Zapytywałem się o to w duchu, lecz nie zn ajdowałem odpowiedzi. Nie byłem jeszcze gotowy słuchać. XVII MIECZ CESARSTWA Khalid stał przed wiernymi, nad nim górował posąg Odkupiciela, a za jego plecami znajdowała się kopia Graala. Wszyscy spuścili wzrok, gdy dudniącym basem głosił słowo boże, ale ja co rusz popatrywałem w stronę naszych gości honorowych. Nikt nie mógł mieć o to do mnie pretensji, katedra w San Michon nigdy jeszcze nie gościła tak wspaniałego orszaku. W pierwszym rzędzie siedziała Jej Cesarska Wysokość Isabella, Pierwsza Tego Imienia, ukochana małżonka Alexandre'a III, Obrońcy Świętego Kościoła Bożego, Miecza Wiary i Cesarza Elidaenu - olśniewająca w żółtych mon arszych jedwabiach, z czołem przybranym brylantami i oczyma lśniącymi jak dwa sza­ firy. Towarzyszyła jej setka zbrojnych mężów i dam. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak wielki wyświadcza mi zaszczyt. Serca waliło mi jak młotem, dłonie miałem wilgotne od potu. Pod koniec n abożeństwa, gdy wyśpiewywane przez chór nuty przygasły jak światło o zachodzie słońca, Khalid uniósł wzrok ku wysokim szczytom gmachu i górującemu nad nimi niebu. - Ojcze Wszechmogący, Matko- Dziewico i wy, Męczennicy, usłyszcie moją modlitwę. Po Próbach Krwi, Polowania i Ostrza stoi oto wśród nas wasz wierny sługa, uznany za godnego wyświęcenia. Wysłuchajcie go i oceńcie sprawiedliwie. Wstałem, czując na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych. Zerknąłem ukradkiem n a chór i dostrzegłem tam jedyną osobę, która naprawdę się liczyła. Dzieliła nas n a pozór nieprzebyta odległość, a mimo to, idąc do ołtarza, czułem przy sobie obecność Astrid. Suchość w ustach. Motyle w brzuchu. - Uklęknij, nowicjuszu de León - polecił mi Khalid. - I wypowiedz słowa świętej przysięgi. Zapłaciłem za to krwią. Niemal dałem się połamać n a męczeńskim kole. Strata farni/le i przyjaciół, próby, które musiałem przejść - wszystko to do cna wypaliło chłopca, którym byłem. Grzech moich n arodzin, świadomość, że Bóg mnie ukarze, mroczna prawda o mojej n aturze - zaakceptowałem je jako cenę, którą muszę zapłacić, by chronić to, co kocham. I chociaż wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy, każdy popełniony po drodze błąd i każde potknię­ cie prowadziły mnie nieuchronnie do tej właśnie chwili. Spojrzałem w oczy wieczności i ujrzałem w nich głębię zła, z którym przyszło się nam mierzyć. Wiedzia­ łem, jak wielkiego poświęcenia potrzeba, by to zło odesłać z powrotem do piekła. Kiedy chór podjął pieśń donośniejszym głosem, n akreśliłem znak koła przed wizerunkiem Odkupiciela, który umarł po to, bym ja mógł zostać zbawiony. Uklęknąłem. - W obliczu Boga Wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i wszystkiego, co kiedykolwiek było i kiedykolwiek będzie, ofiarowuję swoje życie Zakonowi San Michon. Jestem światłem pośród nocy. Jestem nadzieją dla tych, którzy nadzieję stracili. Jestem ogniem płonącym pomiędzy tą chwilą i końcem świata. Nie będę miał innej farni/le poza moimi braćmi. Nie pokocham żadnej kobiety poza naszą Matką i Dziewicą. Nie będę szukał wytchnienia innego niż w raju, po prawicy mojego Ojca Niebieskiego. W obliczu Boga i jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: niech ciemność pozn a moje imię i rozpacza. Dopóki płonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem. - W obliczu Boga Wszechmogącego, Matki- Dziewicy, Siedmiorga Męczenników i wszystkich anielskich zastępów w niebie mianuję cię Bratem Polowania. Klękałeś jako nowicjusz. - Khalid cofnął się, uśmiech wykrzywił jego pobliźnioną twarz. - Powstań jako... - Zaczekaj. W katedrze zapadła cisza. Wszyscy patrzyli n a Isabellę. Cesarzowa wstała, przeżegnała się znakiem koła, zeszła do ołtarza i stanęła obok mnie. - Przelana krew to zaciągnięty dług - powiedziała. - Za męstwo należy się zapłata. Nie mamy cienia wątpliwości, Gabrielu de León, że jesteś wybrańcem niebios. Całe nasze cesarstwo jest twoim dłużnikiem, dlatego udzieli ci takiej n agrody, jakiej jest władne udzielić. - Zamaszystym gestem dobyła miecza. - W obliczu Boga, Matki- Dziewicy i Męczenników mianujemy cię obrońcą cesarstwa i strażnikiem naszej świętej wiary. Bądź sprawiedliwy dla naszych podda­ nych, bezlitosny dla n aszych wrogów, dobry i prawy we wszystkim, co czynisz. Jesteś naszym mieczem. Naszą tarczą. Naszą n adzieją. Powstań, Gabrielu de León, srebroświęty Zakonu San Michon i chevalier Elidaenu. Zgromadzeni odpowiedzieli głośnymi wiwatami, a mnie serce rosło w piersi. Patrzyłem, jak wstają z kolan Theo i Fincher, de Severin i Philippe'owie. Uśmiech Khalida. Niechętne skinienie głową Talona. Nawet wąskie, okrutne wargi frere Szarorękiego jakby leciutko się wykrzywiły, choć byłem pewien, że gdyby go o to zapytać, złożyłby ten efekt na karb gry światła. Cesarzowa stała przede mną promienna jak dawno utracone słońce. Członkowie jej orszaku klaskali. Jesz­ cze raz zerknąłem na chór - zobaczyłem Chloe, Esmee, w końcu wypatrzyłem tę najważniejszą. Jedyną, która się liczyła. Astrid Rennier. Uśmiechała się do mnie. Dopóki oczy wszystkich były zwrócone n a mnie, nie mogłem nic powiedzieć, ale miałem n adzieję, że Astrid wie. Spojrzałem n a cesarzową i poprzysiągłem w duchu, że wynagrodzę Astrid wszystko, co musiała zrobić. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi zapłacić. Uczta odbyła się w refektarzu i była prawdziwie cesarska, chociaż sama Isabella nie zaszczyciła jej swoją obecnością. Nowicjusze, którzy dawniej nazywali mnie słabokrwistym, sikali mi do butów i srali w pościel, teraz pili moje zdrowie. Odłożyłem urazy na bok, bo uznałem, że lepiej mieć w nich braci niż wrogów. Byłem szesnastoletnim chłopcem. Byłem bohaterem. Byłem, kurwa, Mieczem Cesarstwa ! Nie ma chwały słodszej niż prawdziwie zasłużona. Mimo to ciążyło mi brzemię, które musiałem pilnie zrzucić z ramion. Słowa, dotąd niewypowiedziane, które należało głośno wyartykułować. Wstałem powoli. W jadalni zapadła cisza. - Za przeoryszę Charlotte - powiedziałem. - Za stróża Logan a. Za Michelle, Micah i Tai ły, za Roberta, Demi, Nicolette i wszystkich tych, którzy wraz z n ami poszli tam, lecz nie wrócili. Za Aarona de Coste i Baptiste'a Sa-Ismaela. - Podniosłem kielich. - Za mężnych poległych. I za braci, których straciliśmy. Cień padł na gości, ale w tej samej chwili Szaroręki wstał i zawołał: - Sante! Po chwili wszyscy podjęli okrzyk i spełniliśmy toast, spełniliśmy go, bo byliśmy żywi i oddychaliśmy, a nawet w najciemniejszą noc może to być powód do triumfowania. Jedzenie było pyszne, uśmiechy szerokie, a mój spokój bezgraniczny, ale po mniej więcej godzinie nagle zrobiło się wokół nas dziwnie cicho. Odwróciłem się i zobaczyłem stojących za mną czterech ludzi w cesarskich liberiach. Dowodził nimi krzepki S0dhaemczyk o grubo ciosanej, noszącej ślady licz­ nych bitew twarzy. - Jej Cesarska Wysokość życzy sobie cię widzieć, chevalier. Dźwięk tytułu szlacheckiego otrzeźwił mnie, wreszcie dotarło do mnie, czego dokonałem i kim teraz jestem. Przeszliśmy do Wielkiej Biblioteki, której drzwi strzegły uzbrojone żołnierki. W głównej sali roiło się od żołnierzy. Na wielkiej mapie pod ich stopami poniewierały się drewniane figurki. Khalid i Talon już cze­ kali, Argyle i Szaroręki również, ale moją uwagę przykuła kobieca postać w głębi. - Witaj, chevalier. - Cesarzowa się uśmiechnęła. - Gratulujemy wyświęcenia. My i całe nasze cesarstwo jesteśmy twoimi dłużnikami. Klęknąłem na jedno kolano i pochyliłem głowę, żeby przestało mi się w niej kręcić. Zastan awiałem się, co by o mnie pomyślały moja matka i Celene, widząc, jak klęczę przed cesarzową. Na myśl o tym, że je straciłem, rwało mnie w piersi, ale wiedziałem, że uśmiechają się do mnie z nieba i że Amelie jest z nimi. I że są ze mnie dumne. - To dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość. - Zaszczyt, istotnie, ale zasłużony. - Isabella bawiła się srebrnym pierścionkiem na palcu. - De León. ,, Lew" po staronordlundzku. Pobożny opat powiedział nam, że to nazwisko twojej matki, zgadza się? Spojrzałem na otrzymany od matki sygnet z herbem: dwa lwy i dwa skrzyżowane miecze. - Za pozwoleniem Waszej Wysokości... Nigdy nie pozn ałem potwora, który był moim ojcem, a moja matka... - Westchnąłem. - Matka nie zdążyła mi o nim opowiedzieć. Powiedziała mi jedn ak, że w moich żyłach płynie krew lwów i że mam o tym nigdy nie zapominać, cokolwiek by się działo. - Nieprzeciętna kobieta, sądząc z twoich słów. - Taka w istocie była. - Przyjmij wyrazy współczucia, chevalier. A teraz powstań. Chcielibyśmy usłyszeć relację z bitwy pod Bliźniakami z twoich ust. Jak to się stało, że przejrzałeś plany Wiecznotrwałego Króla, gdy wszyscy inni pozostali na nie ślepi? Spojrzałem z wahaniem n a Khalida, a kiedy tylko skinął głową, opowiedziałem o wszystkim, co się wydarzyło od momentu, gdy odkryłem tajną wiadomość od Laure. Oczywiście przemilczałem udział Chloe i Astrid w całej sprawie, ale poza tym niczego nie pominąłem - mówiłem o zapisanej krwią notatce, o n aszym pośpieszn